15255
Szczegóły |
Tytuł |
15255 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15255 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15255 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15255 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DAVID ROBBINS
1.FOX-TWIERDZA ŚMIERCI
Rozdział pierwszy
Blade przystanął na chwilę, czujnie
nasłuchując. Wielka sfora zdziczałych psów
wciąż biegła jego śladem. Krople potu ściekały
mu po karku, wchłaniane przez zieloną,
rozdartą koszulkę opinającą muskularne ciało.
Sądząc po odgłosach, musiało go ścigać
kilkanaście zgłodniałych bestii. Chciał zrzucić
z ramienia dwuletniego kozła, który z
pewnością bardziej zainteresowałby zwierzęta
niż żywy mężczyzna, ale nie mógł się na to
zdecydować. Nigdy nie wracał do domu bez
zdobyczy, a stracił całe trzy dni na wytropienie
tego jelenia i nie zamierzał zostawiać go psom.
Pobiegł dalej, nie wypuszczając z ręki cennej
zdobyczy. Na spoconych plecach podskakiwał
skórzany kołczan, w którym kołatało się kilka
pierzastych strzał i krótki łuk, o jego uda
obijały się cztery noże doczepione do pasa.
Do Domu zostały mu najwyżej dwie mile...
Gdyby udało mu się zyskać kilkanaście minut,
bez trudu dotarłby do bezpiecznego
schronienia. Jednak teraz nie mógł liczyć na
pomoc pozostałych członków Rodziny.
Przecież nikt nie wiedział, kiedy powróci, ani
też, z jakiego nadejdzie kierunku.
Przebył niewielki strumyk przecinający mu
drogę i rozpoczął mozolną wspinaczkę na
wysokie wzgórze wznoszące się na
przeciwnym brzegu. Jazgotanie nasiliło się.
Drapieżniki były coraz bliżej, zapach krwi
upolowanego kozła doprowadzał je do
szaleństwa.
Blade ujrzał prześwitującą między pniami
drzew jasną polanę, rozciągającą się od połowy
stoku aż do szczytu. Wypadł spomiędzy zarośli,
lecz nim uczynił kilkanaście kroków, z lasu
wyłonił się przewodnik watahy, w paru susach
przebył odległość dzielącą go od ofiary i
skoczył uciekającemu człowiekowi na plecy.
Szczęściem truchło kozła złagodziło siłę
uderzenia, lecz
i tak Blade upadł na kolana. Błyskawicznie puścił jelenia, wy-
ciągając jeden ze swoich noży bowie. Szerokie ostrze pokryte
było rdzawymi plamami... Spojrzał na warczącego, przyczajo-
nego do ataku psa.
Przed Wielkim Wybuchem rasę tę zwano owczarkami nie-
mieckimi. Zwierzę było potężne, wychudzone, głodne i strasz-
liwie niebezpieczne. Z długich wyszczerzonych kłów spływała
żółta piana.
Między człowiekiem a drapieżnikiem leżał zakrwawiony
kozioł.
- Chodź i zabierz swoje żarcie! - mruknął mężczyzna.
Pies postąpił o krok, wydając złowieszczy charkot. Blade
cisnął nożem, mierząc w naprężony grzbiet zwierzaka. Ostrze
drasnęło skórę, żłobiąc w niej krwawą bruzdę. Pies zakręcił
się z jękiem wokół ogona, nie pojmując, co mogło go zaatako-
wać. Nim zrozumiał, długa strzała ze świstem wbiła się w jego
bok. Owczarek padł w drgawkach na ziemię, barwiąc soczystą
trawę czerwienią.
Mężczyzna natychmiast nałożył na cięciwę drugi pocisk
i posłał go wprost w pierś kolejnego drapieżnika wybiegające-
go na polanę. Nie zdążył użyć łuku po raz trzeci. Z boku do-
skoczył do niego następny pies, wyglądający na mieszańca
dobermana ze spanielem, i szarpiąc go za nogę, obalił na zie-
mię.
Człowiek złapał za noże i trzymając po jednym w każdej
dłoni, zaczął rozpaczliwie bronić się przed opadłą go sforą.
Poderżnął gardziel najbliższemu kundlowi, gdy poczuł ostre
zęby wpijające się w jego łydkę. Zatopił ostrze w oku owczar-
ka, usiłującego przegryźć mu gardło, przedziurawił podbrzu-
sze następnemu... Jakiś pies złapał go za prawy nadgarstek
i natychmiast padł ze skowytem, kiedy bowie wbił się
w szczyt nosa, przebijając na wylot pysk napastnika.
Jednak wataha nie rezygnowała... Blade czuł, jak opuszcza-
ją go siły, stracił już dwa noże, pozostał mu ostatni...
Wtem głowa najzacieklejszego drapieżnika eksplodowała
krwawą miazgą, a w powietrzu przetoczył się grzmot wystrzału
z trzydziestki szóstki.
- Hickok! - ocenił Blade.
Gdzieś w górze rozległ się przeciągły, mrożący krew w ży-
łach wojenny okrzyk Apaczów.
„I Geronimo! Wariaci są jak nieszczęścia, zawsze chodzą
parami!" - pomyślał uszczęśliwiony. Już wiedział, że jeszcze
nie dzisiaj ma nadejść kres jego życia.
Kanonada nie ustawała. W piętnaście sekund padły cztery
zwierzaki, pozostałe pognały w stronę lasu. Nim skryły się
wśród drzew, zginęły dwa następne...
Powoli podniósł się, oglądając obrażenia, jakie odniósł
w walce. Szczęściem żadne z nich nie wyglądało na poważne.
Tylko lewy nadgarstek był rozszarpany niemal do kości.
Z wściekłością kopnął truchło psa, który mu to uczynił.
- Piesio już nie czuje tej kary - skomentował ktoś ze śmie
chem.
- Z całą pewnością ten facet nie należy do miłośników
zwierząt - dodał drugi głos.
Blade odwrócił się z uśmiechem, patrząc na zbliżających
się przyjaciół.
- Zawsze starasz się dojść do celu najtrudniejszą drogą? -
zapytał Hickok.
- On lubi utrudniać sobie życie. Uważa, że w ten sposób
kształtuje swój charakter. - Uśmiech na twarzy Geronima był
bezczelniejszy niż zazwyczaj.
- Weszliśmy na szczyt akurat wtedy, gdy psy ciebie do
padły. - Wskazał ręką na górę. - Od razu otworzyłem ogień.
Mam nadzieję, że nie zmarnowałem kuli, trafiając przypad
kiem w ciebie? - Roześmiał się.
- Chcesz powiedzieć, że celowałeś do psów? - Geronimo
udał wielkie zdziwienie.
Hickok sprawdził, czy wszystkie zwierzaki są martwe,
szturchając je lufą karabinu. Do szerokiego pasa doczepione
miał ozdobne kabury, w których tkwiły złociste colty pythony
o rękojeściach wykładanych masą perłową.
Był niepokonanym mistrzem we władaniu bronią palną, nikt
z Rodziny nie mógł mu dorównać ani w szybkości, ani w cel-
ności. Ze swymi rewolwerami nie rozstawał się ani na chwilę
od dnia Nazwania, czyli od rocznicy swych szesnastych
urodzin, kiedy to Nathan zgodnie z tradycją przybrał miano
Hickoka.
Znalazł to imię w książce o Dzikim Zachodzie, opisującej
życie wspaniałego rewolwerowca. Od tamtej pory za wszelką
cenę starał się upodobnić do swego idola i udało mu się to nie
tylko w mistrzowskim władaniu bronią, ale i w wyglądzie
zewnętrznym. Tak jak prawdziwy Hickok, żyjący w dziewięt-
nastym wieku, tak i on był wysokim chudzielcem o długich
jasnych włosach, niebieskich oczach i stalowym spojrzeniu.
Zapuścił sobie nawet niewielki meksykański wąsik...
- Mojej roboty nie trzeba poprawiać! - powiedział strzelec
z pewną dumą w głosie. - Wszystkie ubite.
Geronimo, przyciskając do piersi karabin, uważnie wpatry-
wał się w linię lasu, oczekując ewentualnego niebezpieczeń-
stwa. Był fizycznym przeciwieństwem Hickoka. Niski, krępy,
ciemnooki, krótko przycinał krucze włosy i dokładnie golił
śniadą twarz. Był najlepszym tropicielem, a dzięki zastawia-
nym przez niego sidłom Rodzina zawsze mogła liczyć na
świeże mięso i kilka nowych skór do wyprawienia. Mimo naj-
gorszej pogody zawsze wracał z polowań ze zdobyczą. Odkąd
Platon poinformował go, że w jego żyłach płynie niewielka
domieszka krwi Czarnych Stóp, stał się niezwykle dumny ze
swych indiańskich korzeni.
- Jestem wam wdzięczny za pomoc - odezwał się Blade -
ale skąd, do cholery, wiedzieliście, gdzie mnie szukać? Przy
padek?
- Platon rzekłby: przeznaczenie! - odparł Geronimo.
- To znaczy?
- To znaczy, że Hazel powiedziała nam, gdzie cię możemy
znaleźć - wytłumaczył Hickok.
Hazel! Blade poznał już w przeszłości moc tej Wróżki,
przewodniczącej rady rodzinnej, dysponującej ogromną mocą
parapsychiczną.
- Czemu skoncentrowała swe myśli na odszukaniu mojej
osoby?
- Platon ją o to poprosił - powiedział Indianin.
- Dlaczego?
- Sami nie wiemy, ale musi to być coś bardzo ważnego, bo
kazał nam sprowadzić cię jak najszybciej.
- Co robimy, szefie? - zapytał Hickok.
Blade zamyślił się. We trójkę tworzyli Triadę Alfa, a on był
jej przywódcą. Stanowili specjalną grupę kasty Wojowników,
zajmującą się szczególnymi przypadkami.
- Bierzemy ze sobą kozła, nawet jeżeli nas to trochę
opóźni - odezwał się wreszcie. - Rodzina potrzebuje świeżego
mięsa.
Rozmasował swój pokiereszowany nadgarstek.
- Jak się czujesz? - Geronimo z niepokojem przyglądał się
ranie.
- W porządku. Opatrzę ją po drodze.
- Nie sądzicie, że moglibyśmy zabrać psy? - Strzelec trą
cił butem martwego dobermana.
- Są zbyt wychudzone i muszą mieć łykowate mięso -
stwierdził Indianin. - A na skórze mają pełno parchów i lisza
jów. Ich truchła na nic się nie nadają, szkoda tracić siły i czas
na taszczenie ich do Domu.
- Jasne! - przyznał rację Blade. - Hickok, idź przodem,
ale utrzymuj z nami wizualny kontakt. A ty, Gero, łap za tylne
nogi jelenia, ja podtrzymam poroże.
Ruszyli. Przywódca triady głowił się nad przyczynami, dla
których wzywał go Platon. Przed oczami stanęła mu dostojna
postać starego Nauczyciela o szlachetnych, lecz zdecydowa-
nych rysach twarzy, niebieskich oczach i gęstych, marsowych
brwiach. Długie siwe włosy, skłębione z białą brodą, nadawały
mu wygląd świętego Mikołaja.
Cztery lata temu Platon został obrany przywódcą Rodziny, na
miejsce ojca Blade'a, zabitego przez mutanta. Od tamtej pory
Blade pałał do mutantów ogromną nienawiścią, lękając się ich
jednak o wiele bardziej niż pozostali członkowie Rodziny.
Z przodu doleciał cichy gwizd, sygnalizujący niebezpie-
czeństwo. Obaj mężczyźni niosący kozła padli na ziemię, wy-
patrując przyjaciela idącego w przedniej straży. Geronimo od-
bezpieczył karabin, jego towarzysz nałożył strzałę na cięci-
wę...
Rozległ się ponowny cichy sygnał.
- Zostań tu.
Blade klepnął Indianina w ramię i ruszył na poszukiwanie
Hickoka. Znalazł go na szczycie niewielkiego pagórka, poroś-
niętego leszczynowymi krzakami. Strzelec przyłożył palec do
ust, wskazując drugą ręką w dół.
- Mutant.
U stóp wzniesienia wolno płynąca rzeczka tworzyła szero-
kie rozlewisko, w którym taplała się bestia, usiłująca złowić
jakąś rybę. Przypominała czarnego niedźwiedzia, ale jej zde-
formowany łeb świadczył o wielkich zmianach genetycznych
zaszłych w organizmie. Gdzieniegdzie zamiast czarnego futra
widniały nagie placki brązowej skóry, w miejscu uszu wyra-
stały długie słuchy, zaś na pofałdowanym czole sterczały dwa
zaokrąglone kościste wyrostki, stanowiące zalążki rogów. Mu-
siała być bardzo wygłodzona, jej wychudzony brzuch przy-
sechł do żeber, a na grzbiecie nie było śladów po garbie tłusz-
czowym.
- Musimy obejść go od południa - stwierdził szeptem Blade
i zaczął się oddalać.
Hickok pozostał przez chwilę na swoim miejscu i ujrzał,
jak nagle mutant unosi się na tylnych łapach, wyciąga w górę
pysk i węszy nerwowo. Przypomniał sobie upolowanego jele-
nia i pomyślał, czy to czasem nie zapach krwi wabi bestię.
Położył dłonie na koltach...
- Obawiasz się, że nas wywąchał? - Blade powrócił do
przyjaciela.
- Przekonamy się we właściwym czasie - odparł lakonicz
nie.
Wycofali się ze wzgórza i w paru słowach opowiedzieli Ge-
ronimowi o spotkaniu.
- On wie, że tu jesteśmy! - stwierdził Indianin bez namy
słu.
- Też tak sądzę - powiedział strzelec.
Nie tracąc czasu, udali się w dalszą drogę, mijając legowi-
sko bestii szerokim łukiem. Do Domu pozostało im najwyżej
półtorej mili. Ten fakt martwił Blade'a. Mutant żerujący tak
blisko ich siedziby stanowił potencjalne zagrożenie dla człon-
ków Rodziny.
- Może go zgubiliśmy? - zastanowił się Hickok po kilku
nastu minutach pośpiesznego marszu.
Jakby w odpowiedzi zza ich pleców doleciał trzask łama-
nych gałęzi i straszliwy ryk.
- Cholera! - zaklął Blade. Nie przejmowałby się, gdyby
spotkali zwykłego niedźwiedzia, nawet gdyby był to grizzly.
Niedźwiedzie unikały ludzi, schodziły im z drogi i przeważnie
nie atakowały pierwsze. Ale z mutantami sprawa przedstawia
ła się inaczej. Bez względu na to, czy zwierzę było żabą, kozą,
koniem czy samą z deformacjami genetycznymi, atakowało
wszelkie inne stworzenia, żywiąc się jedynie mięsem.
Nikt nie wiedział, skąd się biorą, nawet Platon. Nauczyciel
podejrzewał, że powstały na skutek użycia broni chemicznej
podczas Trzeciej Wojny. Oczywiście, radiacja także mogła
być przyczyną, ale Platon raczej wykluczał tę tezę. Przecież
promieniowanie powinno szkodliwie oddziaływać na wszy-
stkie stworzenia, a nie zdarzyło się, aby w Rodzinie przyszedł
na świat zdeformowany noworodek ani też nigdy nie spotkali
zmutowanego owada, ptaka czy ryby...
Dowódca Triady przystanął niespodziewanie. Uznał, że nie
mogą tak beztrosko poprowadzić mutanta własnym tropem do
Domu, bo inaczej bestia zaczai się w pobliżu bramy, napada-
jąc na każdego, kto tylko wychyli nos poza obręb murów.
Zatrzymali się w miejscu najbardziej odpowiednim na zasa-
dzkę. U ich stóp rozciągał się głęboki jar o stromych zbo-
czach, otoczony drzewami.
- Tu go dopadniemy - oświadczył Blade.
Geronimo cisnął kozła do wąwozu. Zwierzę sturlało się po
wilgotnej murawie aż na samo dno.
- Zajmijcie pozycje - nakazał przywódca.
- Weź lepiej to! - Hickok podał mu swój karabin. - Jest
o wiele bardziej skuteczny niż twój kijek przewiązany sznur
kiem, a na taką ewentualność moje rewolwery będą równie
przydatne, co długa strzelba. I pamiętaj, chłopie, celuj w głowę.
Wojownicy wprawiali się w sztuce zabijania u tych samych
nauczycieli, lecz później przez lata praktyki wykształcali
własne sposoby najskuteczniejszego likwidowania nieprzyja-
ciół. Niektórzy woleli strzelać w serce, inni w kark swych
ofiar, ale Nathan uważał, że najlepiej jest celować w głowę.
Mawiał:
- Jeżeli strzelasz, aby zabić, to rób to tak, aby zabić od ra-
zu, chłopie. Każda kula posłana w inny organ niż w głowę to
tylko strata pocisku i czasu. Jak trafisz wroga w pierś czy
w kark, to nadal może cię załatwić, ale jak mu odstrzelisz pół
mózgu, to nie ma silnych, krzyżyk murowany.
Mutant musiał być już blisko. Blade skrył się na szczycie
południowego zbocza, powiesił bezużyteczny łuk na gałęzi
drzewa i zamarł w oczekiwaniu.
Nie trwało to długo. Bestia pojawiła się na krawędzi jaru,
niepewnie przypatrując się spoczywającemu w dole jeleniowi.
Zwierzęcy instynkt ostrzegał, że grozi jej jakieś niebezpie-
czeństwo, jednak uczucie głodu przeważyło. Mutant mruknął
i zaczął zsuwać się ostrożnie w dół stoku.
Przywódca Triady zastanawiał się, w którym momencie za-
cząć atak. Nie mógł dopuścić, aby Rodzina straciła świeże
mięso, a jak tylko bestia splami je swą śliną czy potem, będzie
stracone.
Zdeformowany niedźwiedź był zaledwie o trzy jardy od
kozła, kiedy Blade wyprostował się, mierząc do niego z kara-
binu.
Słoneczny refleks odbity od stalowej lufy zaniepokoił mu-
tanta. Obrócił głowę i ujrzawszy człowieka, rzucił się do ucie-
czki. Mimo zwalistego kształtu poruszał się niespodziewanie
szybko.
Mężczyzna pośpieszył się ze strzałem, broń nieco zadrżała
mu w dłoniach i trafił zwierzę w kark, zamiast w głowę. Be-
stia ryknęła z bólu, lecz nadal biegła.
Ukazał się Geronimo. Jego pocisk trafił mutanta w tył cza-
szki, ale ześliznął się po kości, obrywając długie ucho. Zwie-
rzak zawył z wściekłości i zakręcił się w kółko. Stracił ochotę
do ucieczki, pragnął mordować, rozszarpywać swych prześla-
dowców. Z groźnym pomrukiem zbliżał się do szczytu
wschodniego stoku, na którym czatował Hickok.
Strzelec spokojnie stał na krawędzi urwiska, trzymając nie-
dbale w dłoniach oba rewolwery. Czekał...
Mutant przybliżał się nieustannie, był już zaledwie o dwa-
dzieścia jardów od człowieka.
- Teraz! - wrzasnął Blade, wiedząc, że jego zwariowanego
przyjaciela pociąga ryzyko i igranie ze śmiercią. Pragnął
swym krzykiem wymóc na nim obronną reakcję.
A Hickok czekał...
Bestia była od niego o trzy kroki, kiedy błyskawicznym ru-
chem uniósł kolty i wypalił z obu równocześnie. Ciało
niedźwiedzia zadrżało, lecz szedł dalej... Kolejna salwa... I na-
stępna... A mutant wciąż utrzymywał się na łapach, prąc do
przodu. Hickok uskoczył mu z drogi, wystrzeliwując ostatnie
kule. I wtedy ciało zwierzaka niesłychanie wolno przechyliło
się do tyłu i spadło z urwiska.
Strzelec spokojnie załadował broń i dołączył do przyjaciół,
czekających przy jeleniu.
- To najgłupsza rzecz, jaką można robić - odezwał się Bla
de ze złością. - Dlaczego szukasz śmierci?
Hickok wzruszył ramionami.
- Masz za wiele szczęścia? - powiedział Geronimo.
- Czemu to robisz, Nathan? Kiedyś możesz przegrać w tej
twojej grze, jaką prowadzisz!
Hickok popatrzył spokojnie na nieruchome ciało mutanta.
- A nie uważacie, że to najlepsza rzecz? Zginąć w walce,
z bronią w rękach, a nie umierać ze starości czy choroby? Pa
miętacie, co nam powiedział Platon kilka miesięcy temu? We
dług jego badań, życie kolejnych generacji trwa coraz krócej.
Uważał, że może to być wpływ radiacji na nasze geny.
Strzelec zniżył głos, rysując bezmyślnie butem koło na pia-
sku.
- Wy tego nie widzicie? Spójrzcie na Platona. Ile on ma...?
Nawet nie skończył pięćdziesiątki, a już jest siwy, zgarbiony,
pomarszczony... Staruszek! Przeglądałem stare książki i we
dług mnie, wygląda na siedemdziesięciolatka żyjącego przed
Wielkim Wybuchem. I to samo czeka nas!
Ze złością uderzył pięścią w dłoń.
- Nie chciałbym, aby mnie to spotkało. Chcę odejść z tego
świata, będąc w pełni sił.
Blade zakłopotał się. Dostrzegł logikę w słowach przyjacie-
la, ale nie chciał przyznawać mu racji. W końcu powiedział:
- A jeżeli ożenisz się któregoś dnia?
- Jeżeli to uczynię, to łyżeczką zasypię ten jar!
- Kiedy już będziesz miał żonę, przypomnę ci o twojej
obietnicy - przestrzegł z uśmiechem Geronimo.
- Dobra, chłopcy, ruszamy do Domu!
Indianin westchnął, wsuwając swój karabin pod ramię i za-
rzucając na plecy kozła
- Dlaczego uważacie, że jestem najsilniejszy i powinie
nem go taszczyć przez cały dzień? A swoją drogą, dobrze, że
nie jesteś lepszym myśliwym, biały człowieku.
- Co to znaczy, ty... Czerwonobrudna Twarzy?
- Popatrz na kozła. Sama skóra i kości. To młodziak, ma
najwyżej dwa lata.
- Potrzebujemy świeżego mięsa i skór - przypomniał mu
Blade.
- Nie narzekam. Łatwiej mi się go niesie. Ale gdyby miał
więcej sadła, musiałbyś mi pomagać, nie bacząc na twoją zra
nioną rękę.
- Może mam ci użyczyć swej pomocnej dłoni, chłopie? -
zapytał strzelec, kręcąc młynki rewolwerem.
- Słuchaj, Nathan, wychowaliśmy się w tej samej szkole,
czemu więc starasz się mówić i postępować jak facet z pra
wdziwego Dzikiego Zachodu? - Blade powiesił na ramieniu
łuk i kołczan.
- Co jest, jak rany? Dzień dokopywania Hickokom? - za
pytał, udając obrażonego. - Nie zauważyłem takiego święta
w kalendarzu! Po prostu tak lubię, chłopie. Czuję się jak sam
Wild Hickok, ubieram się i mówię jak on...
- To znaczy, wydaje ci się, że mówisz jak on - uściślił In
dianin.
- ...i wprawia mnie to w dobry nastrój! Czy coś w tym złe
go? Może dzięki temu zapominam...
- O czym? - zdziwił się dowódca.
- O tym, kim jestem, gdzie jestem i co mnie czeka!
Blade umilkł, żałując, że zadał to pytanie.
Rozdział drugi
Miejsce, zwane Domem, zaprojektował i wzniósł Fundator.
Przed Wielkim Wybuchem Kurt Carpenter był producentem
filmowym, reżyserem i wielkim wizjonerem. Kiedy przywód-
cy światowych mocarstw podpisywali rozbrojeniowe układy
pokojowe, nie wierzył w ani jedno ich słowo. Gdy przerwano
rozmowy, a mass media na siłę wmawiały ludziom, że wojna
im nie grozi, on jeden przeczuwał, co się wydarzy, i przygoto-
wywał się do tego w tajemnicy.
Swą ogromną fortunę spożytkował na budowę enklawy,
w której on i jego przyjaciele mieli przeżyć straszliwą wojnę.
Niektórzy śmiali się, uważając go za dziwaka i maniaka, ale
on niestrudzenie kontynuował swe dzieło. Wkrótce po ukoń-
czeniu budowy zamieszkał w Domu, zaś na świecie rozgorzała
Trzecia Wojna, która unicestwiła cywilizację i ludzkość.
Oczywiście Dom nie przetrwałby uderzenia nuklearnego,
dlatego ulokowano go z dala od celów wojskowych i więk-
szych skupisk ludzkich. Podziemne schrony zawierały zbior-
niki tlenu, wody oraz żywności, generatory wodne, ekrany
zmniejszające promieniowanie gamma i wiele innych urzą-
dzeń umożliwiających przeżycie w ścisłej izolacji.
Trzydziestoakrowe pole, na którym znajdowały się bunkry,
otoczono dwudziestostopową fosą, zasilaną wodami pobli-
skiego strumyka, zaś ostatnie umocnienie stanowił wysoki be-
tonowy mur, na szczycie którego biegły zwoje kolczastego
drutu.
Carpenter znał ludzką naturę i wiedział, że po rozpadzie
państwa zaniknie prawo, kultura, moralność, a rządzić będzie
jedynie brutalna przemoc. Dlatego starał się uczynić wszy-
stko, aby jego Rodzina, jak nazwał swych bliskich i przyjaciół
zgromadzonych w Domu, była zabezpieczona przed wszelki-
mi niebezpieczeństwami.
Fundator opisał wszystkie swoje czyny i myśli w Dzienni-
kach, stanowiących swoista Biblię i kodeks dla tych, którzy
przetrwali. Wkrótce po tym jak poziom radiacji obniżył się na
tyle, że ludzie mogli opuścić schrony, Kurt Carpenter został
wchłonięty przez Chmurę i więcej już go nie widziano...
O tym wszystkim myślał Blade, kiedy wyszli z lasu na po-
rośnięta jedynie trawą pusta przestrzeń, otaczająca ze wszy-
stkich stron zewnętrzny rnur. Ludzie dbali, aby nie zarosły jej
krzaki czy drzewa, oczywiście ze względów bezpieczeństwa.
Na otwartym polu łatwo było zauważyć zbliżającego się mu-
tanta czy człowieka...
Rozległ się dźwięk rogu.
- Spostrzegli nas - skomentował Hickok.
- Jenny czeka na ciebie. Blade - dodał Geronimo.
Mężczyzna osłonił oczy przed słonecznym blaskiem.
- Gdzie?
- Przy zwodzonym moście.
Teraz dopiero rozpoznał ja po długich, rozwianych, jasnych
włosach. Pomachał do niej, a ona odpowiedziała w ten sam
sposób.
- No? - zaciekawił się Hickok. - Kiedy się połączycie?
- Kiedy będziemy gotowi i pewni naszych uczuć!
- Dlaczego go denerwujesz? - spytał strzelca Geronimo.
- Wiesz, jaki jest drażliwy na punkcie osobistych spraw.
- Bo mam taką naturę - odpowiedział Blade zamiast zapy
tanego.
- To ustawiałoby cię w dogodnej pozycji startowej na fotel
Lidera - beztrosko stwierdził Hickok.
Blacie przystanął.
- Co masz na myśli?
Jego przyjaciele spokojnie maszerowali dalej. Podbiegł do
nich.
- Pytam, co, u diabła, masz na myśli?
Strzelec spojrzał na niego z udawanym zdziwieniem.
- Tylko cytuję Platona. To on powiedział, że dobrze by by
ło, gdyby jego następca był człowiekiem już ustatkowanym,
mężem, a może i ojcem. Nie musisz się tak unosić. Red.
- Wiesz, co mamy na myśli - dodał Indianin.
- Czyżby...?
- Nie zgrywaj przy nas niewiniątka. Czy ci się to podoba,
czy nie, Platon chciałby, abyś po jego śmierci przejął przywódz
two Rodziny.
- A jeżeli nie będę chciał zostać Liderem? - Blade posta
nowił nie ustępować.
- Uparciuszek. - Hickok pokiwał z politowaniem głowa.
- Sam nie wiem, czy pragnę zostać przywódcą...
- Co, uważasz, że jesteś zbyt dobry dla nas, chłopie?
- Może nie podoba mi się pomysł, abym to ja decydował
0 życiu kilkudziesięciu ludzi.
- Rodzina musi mieć Lidera - przypomniał Geronimo. - A
ty posiadasz odpowiednie umiejętności, by nami kierować.
Masz to we krwi, tak jak i twój ojciec.
- I dokąd go to zaprowadziło? - odciął ze złością Blade.
- Teraz nie pora na spory - zakończył rozmowę Indianin
1 pomachał dłonią ludziom stojącym w bramie.
Po moście przebiegła Jenny i rzuciła się im na spotkanie.
Dźwięk rogu zabrzmiał ponownie.
Blade ze zdziwieniem spojrzał na stojącą za murem strażni-
cę. Wartownik zawiadomił już o ich pojawieniu, dlaczego
więc zatrąbił ponownie?
Strażnik zagrał dwa krótkie sygnały, a po chwili dalsze
trzy.
- Cholera! - zaklął Hickok.
Dźwięk rogu zwiastował wielkie niebezpieczeństwo...
- Gdzie? - Blade rozejrzał się nerwowo.
- Za nami, po lewej - wskazał Geronimo.
Przywódca Triady obejrzał się, czując, jak dostaje ze stra-
chu gęsiej skórki.
Na szczycie wzgórza ukazała się wolno płynąca wśród
drzew zielonkawa, gęsta Chmura. Lekka bryza pchała ją
wprost na budynki.
Pobiegli, gnani lękiem. Indianin zaczynał zostawać w tyle.
- Na Boga! - zawołał Blade. - Rzuć to ścierwo!
- Ale żywność... - zaprotestował Geronimo, zataczając się
pod ciężarem jelenia.
Przywódca złapał kozła za rogi i mocnym szarpnięciem
zrzucił go na ziemię.
- Twoja dupa jest ważniejsza niż kawałek mięsa. Do
schronów!
- Blade!
Jenny, zamiast skryć się pod murem, zmierzała ku niemu.
Gdy spotkali się, złapał ja za rękę i pociągnął za sobą.
Chmura dotarła do pustych pól i nie powstrzymywana
przez żadne rośliny, płynęła po ziemi nieco szybciej.
W latach po Wielkim Wybuchu niesamowite kolorowe ob-
łoki stanowiły największe niebezpieczeństwo dla żywych
istot. Pozbawiły życia wielu ludzi, między innymi samego
Carpentera. Nie można ich było zwalczać jak mutantów czy
uciec przed nimi do zwykłego budynku, gdyż gęste opary wci-
skały się przez najmniejsze otwory... Jedynie hermetycznie za-
mykane bunkry dawały bezpieczne schronienie. Chmury nigdy
nie oddawały raz wchłoniętej ofiary i nie pozostawiały po niej
żadnych śladów. Stanowiły ogromna zagadkę dla członków
Rodziny. Jedni uważali je za kłębowisko gazów bojowych,
inni za jakaś niesamowita formę życia, wskazując fakt, że
obłoki konsumowały tylko zwierzęta i ludzi, pozostawiając
nienaruszoną szatę roślinną.
Wojownicy i towarzysząca im dziewczyna przebiegli przez
zwodzony most. Przy kołowrotku stał mężczyzna, usiłujący
nawinąć linę.
- Zostaw to! - nakazał Blade.
- Ale muszę zamknąć bramę...
- To i tak nie powstrzyma Chmury, Brian! Chcesz, aby
twoja żona została wdową?
Spojrzał w kierunku nadciągającego niebezpieczeństwa,
skinął głową i pognał szukać schronienia.
Obłok zbliżał się... Hickok i Geronimo dotarli już do bloku
C, gdy nagle rozległ się przeraźliwy kobiecy krzyk... Blade
obejrzał się.
Małe, roczne dziecko wędrowało po moście, trzęsąc się na
krzywych nóżkach.
- Marek! - zawyła Nightingale. Stała przy bloku D, spa
raliżowana ze strachu. - Synku, wracaj natychmiast!
Blade pchnął Jenny w stronę wejścia do schronu.
- Zostań tam!
Wrócił biegiem po chłopca. Wiedział, że malec nie zawró-
ci, zbyt zaciekawiony kolorowa Chmura, ponieważ nigdy po-
dobnej nie widział. Na szczęście tajemnicze obłoki pojawiały
się nad Domem coraz rzadziej...
- Marek!
Dziecko obejrzało się, uśmiechnęło do przerażonej matki
i ruszyło dalej. Krwiożercze opary oddalone były od fosy za-
ledwie o czterdzieści jardów...
Blade czuł pulsowanie krwi w skroniach, sztywniał mu
kark, serce biło coraz mocniej, a w piersiach zaczynało brako-
wać oddechu... Nieważne, byle szybciej, aby dalej! Dopadł
mostu i w paru susach dosięgną! malca, porywając go na ręce.
- Mamusiu! - zapłakał nagle przestraszony chłopczyk.
- Uda nam się, Marku, uda!
Mężczyzna przycisnął go do piersi i pobiegł z powrotem.
Chmura wśliznęła się na most.
Widział, jak przed wejściem do bloku C stoją obie kobiety,
ściskając się za ręce i spoglądając z niepokojem. Poczuł na ra-
mieniu gorące łzy dziecka.
Kątem oka uchwycił jakieś poruszenie. Zaryzykował i spoj-
rzał za siebie. Obłok przekroczył mur, wystrzeliła z niego dłu-
ga wypustka i pogoniła za uciekającym pożywieniem. Blade
przyśpieszył. Wiedział, że kiedy tylko to coś go dotknie, obaj
będą martwi!
Oglądając się co chwilę, przeoczył niewielki korzeń wysta-
jący z ziemi... Zawadził o niego nogą, potknął się i upadł.
Zdążył jeszcze wystawić prawą rękę, aby ochronić Marka. Po-
czuł, jak kolana malca wbijają mu się w brzuch. Usiłował po-
wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nie czuł ich,
jakby miał obie amputowane. Kręciło mu się w głowie,
a przed oczami wirowały złociste iskry.
Chmura była zaledwie o dziesięć jardów od niego, kłębiąc
się gwałtownie, jakby czując świeżą krew.
Dwie pary silnych rąk uchwyciły go pod ramiona i uniosły
z ziemi.
- Uważasz, chłopie, że to najodpowiedniejszy czas na
drzemkę? - doleciał z oddali głos Hickoka.
Powlekli go w stronę schronu. Minęła ich Nightingale,
trzymająca w objęciach synka, i pierwsza wskoczyła do bu-
dynku. Przy wejściu czekała Jenny. Pomogła Wojownikom
wnieść do środka słabnącego Blade'a i zatrzasnęła właz.
- Nigdy nie myślałeś, chłopie, by przejść na dietę? - sap
nął Hickok.
- Co jest z tobą, Blade? - spytała z niepokojem dziewczy
na. Chciał na nią spojrzeć, lecz jej obraz rozmazał się, wszy
stkie przedmioty i osoby zatraciły swe kontury. Powieki Reda
opadły niczym stalowe wrota.
- Czy on wdychał opary Chmury? - zapytał ktoś i to było
wszystko, co zdołał zapamiętać.
Ogarnęły go ciemności...
Rozdział trzeci
Wszystko pogrążone było we mgle, ale wyraźnie widział
siedzącego na skale mutanta, prężącego swe ciało do skoku.
Monstrum było zdeformowaną pumą, żywym demonem, cho-
dzącą śmiercią!
Nie mógł wydobyć z siebie nawet jęku, a pragnął krzyczeć,
wołać o pomoc. Jego nogi przestały go słuchać i niosły w kie-
runku bestii, za nic nie mógł zmusić ich do zatrzymania się.
Co się stało? Czyżby ciążyło nad nim to samo przekleństwo,
które doprowadziło do zguby ojca?
Mutant zawarczał, szczerząc żółte kły i oblizując się.
- Stójcie! - wołał do swoich nóg. - Zatrzymajcie się!
Przypomniał sobie tamten dzień... Przybył goniec z wiado-
mością, iż jego ojciec został zaatakowany przez mutanta. Obaj
pośpieszyli na miejsce wypadku, lecz przybyli za późno. Jak
powiedział człowiek, który pozostał przy rannym, ojciec Bla-
dej zmarł z powodu upływu krwi na minutę przed ich przy-
byciem...
Ukląkł wtedy przy martwym ojcu, złapał go za rękę, a po
policzkach pociekły mu łzy...
Dwaj mężczyźni, towarzyszący Liderowi Rodziny, nie mo-
gli sobie darować, że przyczynili się do nieszczęścia. Jednemu
utkwił w bucie kamyk i zatrzymał się, aby go wydostać, a drugi
pozostał z nim. Kiedy usłyszeli krzyki, pobiegli z pomocą.
Niestety, przybyli za późno. Mutant uciekł na ich widok, po-
zostawiając na ziemi dogorywającego człowieka. Obaj przy-
sięgali, że bestia była niepodobna do innych i miała na szyi
obrożę, lecz nikt im nie wierzył, chociaż cieszyli się ogólnym
poważaniem. Uznano, że zdeformowane fałdy skóme na kar-
ku zwierzaka wzięli za obrożę... Na szyi pumy także widniała
obroża...
Mutant zawył i skoczył.
- Blade!
Z trudem otworzył oczy. Do jego czoła przylgnął zimny
wilgotny okład. Straszliwa wizja zniknęła.
- Blade? Jak się czujesz?
To był z pewnością głos Jenny. Spróbował odpowiedzieć,
ale z wyschniętego gardła nie wydobył żadnego dźwięku. Po-
kój zdawał się wirować wokół niego.
- Słyszysz mnie?
Chciał odpowiedzieć, że słyszy, ale nie mógł. Z mgły przed
oczami zaczęły wyłaniać się kształty. Widział już pochyloną
nad nim bladą, rozmazaną twarz dziewczyny.
- Przepuść mnie! - odezwał się twardy męski głos i ciem
na postać przesłoniła sylwetkę Jenny.
- Blade, uważaj na to, co mówię. Jeżeli mnie słyszysz i ro
zumiesz, to mrugnij oczami.
Blade rozpoznał Platona. Dwukrotnie zamknął powieki.
- Dzięki Bogu! - zawołała z radością dziewczyna.
- Cicho! - nakazał Lider. Położył dłoń na czole leżącego
Wojownika. - Czy wdychałeś opary Chmury? Mrugnij raz na
tak, dwa razy na nie.
Mężczyzna przekazał drugą odpowiedź.
- To dobrze. Hickok i Geronimo także twierdzili, że obłok
nie otarł się o ciebie. Może zaszkodziły ci jakieś opary krążące
wokół niego, ale to nic poważnego. Musisz oczyścić układ od
dechowy. Głęboko wdychaj powietrze i powoli je wypuszczaj.
Postąpił zgodnie z zaleceniami Platona. Powróciła ostrość
wzroku, tylko gardło nadal było zesztywniałe.
- Wyśmienicie - powiedział Nauczyciel. - Kontynuuj od
dychanie, dopóki ci nie przerwę.
Blade rozejrzał się wokoło. Leżał na pryczy umieszonej
w jednej z sal schronu znajdującego się pod blokiem C. W po-
mieszczeniu prócz niego było czternastu innych członków Ro-
dziny, reszta kryła się w pozostałych bunkrach.
Na sąsiedniej pryczy siedzieli przyjaciele z Triady Alfa,
rozmawiając ze sobą szeptem. Nie opodal Nightingale usypia-
ła synka.
Blade uniósł się na łokciach i spojrzał na swój nadgarstek.
Rana została już oczyszczona i zabandażowana.
- No, jak tam z płucami? - zapytał Platon.
Wojownik poczuł, jak ustępuje skurcz przełyku. Z wolna
wysylabizował:
- Czu...jęsię... dob... dobrze...
- Postaraj się usiąść. Ale bez żadnych gwałtownych ru
chów!
Mężczyzna wykonał polecenie. Czuł na sobie baczne spoj-
rzenia zgromadzonych w schronie osób. Rodzina dbała
o zdrowie swych Wojowników, troszczyła się o nich, gdyż za-
pewniali jej bezpieczeństwo.
- Jest... mi coraz lepiej. Na... naprawdę!
- To dobrze - przyznał Lider. - Rodzinie zależy na twych
umiejętnościach i doświadczeniu.
- Czemu narażałeś życie Geronima i Hickoka, wysyłając
ich po mnie?
Platon uniósł brwi ze zdziwieniem i wzruszył ramionami.
- Wcale ich nie wysłałem. Sami poszli. Ale teraz mamy
ważniejsze sprawy do omówienia.
Ludzie skupili się wokół posłania Blade'a, nadstawiając
z ciekawością uszu.
- Chciałem poinformować o tym całą Rodzinę, więc na ra
zie wyjawię jedynie najważniejsze szczegóły - ciągnął Lider
spokojnym tonem. - Zamierzam, oczywiście za zgodą Rady,
wysłać Triadę Alfa w bardzo niebezpieczną podróż, z której
mogą nie powrócić...
- W końcu jakaś odpowiednia dla nas akcja! - zawołał
rozentuzjazmowany Hickok.
- W jakim celu? - Jenny spojrzała bezradnie na Blade'a.
- Obawiam się, że bez tej misji Rodzina może w niedale
kiej przyszłości wygasnąć - odparł Nauczyciel.
Zapadła niesamowita cisza. Słychać było jedynie spokojny
oddech śpiącego Marka.
- Wygasnąć? - odezwała się w końcu Nightingale.
- To właśnie mam na myśli. Wszycy przecież wiemy, że
życie kolejnych generacji skraca się bezustannie. Żyjemy kró
cej od naszych ojców, a ci żyli krócej od swoich. Przy nas lu
dzie istniejący przed Wielkim Wybuchem byli prawdziwymi
Matuzalemami, osiągali osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, a na-
wet i sto lat! Według moich obliczeń, za dwadzieścia lat sta-
rość w naszej Rodzinie będzie się zaczynała po trzydziestym
piątym roku życia. Doświadczą tego już dzieci Marka. -
Wskazał uśpione dziecko. - Perspektywy są straszne. Musimy
przedsięwziąć odpowiednie kroki, aby odwrócić ten proces
degenerujący nasze plemię.
- To coś dla ciebie, Indianinie - mruknął Hickok, na tyle
jednak głośno, że jego słowa dotarły do uszu Platona.
- Miałem na myśli ludzkie plemię! - uściślił.
- Jaka jest tego przyczyna? - zapytał ktoś ze zgromadzonych.
- Nie wiem. Modlę się do Boga, abyśmy wyeliminowali ją,
zanim nie będzie za późno. Mam podejrzenia, iż może być to
sprawka szczątkowej radiacji utrzymującej się na Ziemi. Nie
stety, nie dysponujemy odpowiednią aparaturą badawczą, aby
to sprawdzić. Dlatego też zamierzam wysłać Triadę Alfa poza
nasz Świat, aby zdobyli te urządzenia!
Po Trzeciej Wojnie pojęcie „świat" ograniczano do coraz
mniejszego obszaru, aż słowo to zaczęło oznaczać jedynie
najbliższe okolice Domu, położone najwyżej w odległości
dwudziestu mil od muru. Dalej nie zapuszczali się nawet naj-
odważniejsi łowcy.
- Zwróciliście uwagę na znaczenie dzisiejszej daty? - spy
tał niespodziewanie Lider. - Dzisiaj mamy czwartego czerw
ca! Dokładnie sto lat temu zakończyła się Trzecia Wojna!
Mężczyzna zamilkł na moment w celu nabrania głębszego
oddechu i ciągnął dalej:
- Fundator zaplanował to miejsce, wzniósł mury i schrony,
zaopatrzył magazyn. Jego zapasy żywności i ubrań kurczą się,
ale nauczyliśmy się już szyć odzież z materiału, jaki nam po
zostawił i ze skór upolowanych zwierząt, uprawiamy rolę i po
lujemy. Leczymy się naturalnymi metodami, wytwarzamy
meble, łuki i strzały, zaś amunicji starczy na dalsze sto lat
Jednym słowem - jesteśmy samowystarczalni. Ale dobrze by
było, gdyby Triada Alfa znalazła trochę materiałów, lekarstw
oraz broni i przywiozła je do nas.
- Mamy to przytaszczyć na naszych plecach? - przerwał
mu zaniepokojony Hickok.
Platon uśmiechnął się.
- Nie. Ciężar, jaki zapewne zdobędziecie, będzie zbyt
wielki nawet jak na twoje barki. Przywieziecie waszą zdobycz
bez trudu.
Blade zastanowił się, co może kryć się w słowach Nauczy-
ciela. Rodzina dysponowała dziewięcioma końmi, jednak wy-
prowadzenie ich poza mury było równoznaczne ze skazaniem
zwierząt na pewną śmierć.
Lider zbliżył się do ściany obwieszonej mapami i wskazał
na jedną, pokazująca ich „świat". W rogu wypłowiałej i wy-
strzępionej płachty widniał maleńki czerwony kwadracik,
symbolizujący Dom. Platon wskazał na niego palcem.
- Tu się znajdujemy. Przez sto lat członkowie Rodziny nie
wychylili nosa poza wytyczone przez Fundatora granice . Je
steśmy pełni niewiedzy o tym, co może nas otaczać i znajdo
wać się zaledwie o dwa dni drogi od naszego Domu. Lecz
skoro my przeżyliśmy, to może i innym ludziom udała się ta
sztuka? Musimy wierzyć, iż istnieją na Ziemi inne ludzkie
skupiska, a Triada powinna je wykryć. Czy są pytania? Może
ktoś ma jakieś obiekcje.
- Ja mam jedną - odezwała się Jenny.
- Tak?
- Rodzina przeżyła, to prawda. Zawdzięczamy to Fundato
rowi, ponieważ wybrał miejsce naszego zamieszkania z dala
od celów nuklearnych ataków. Pamiętam z notatek, że po
Wielkim Wybuchu poziom radiacji znacznie podniósł się i nie
opadał do normalnego stanu przez ponad pięć lat. A co musia
ło dziać się w miastach, na które spadły atomowe pociski?
Może ich ruiny nadal są śmiertelnie radioaktywne? Czy człon
kowie Triady mają przekonać się o tym na własnej skórze?
Nauczyciel pogładził w zamyśleniu białą brodę.
- Nie mogę zagwarantować, że podczas wyprawy nie nara
żą się na podobne niebezpieczeństwa, ale oni są obyci z trud
nościami, są Wojownikami! Pokażę wam coś, co może uspo
koi wasze obawy.
Wskazał ponownie na czerwony kwadracik.
- Dom zlokalizowano na granicy Parku Narodowego Lakę
Bronson. W odległości setek mil nie ma żadnego większego
skupiska ludzkiego, mogącego stać się celem nuklearnego ata-
ku. Sprzęt potrzebny mi do badań można zdobyć jedynie
w dużych metropoliach, w których istniały instytuty badaw-
cze, kliniki lub laboratoria. I oto mamy tu takie miasto. - Po-
kazał miejscowość leżącą na południowo-wschodnim obsza-
rze Minnesoty. - Jest równie odizolowane, jak nasza enklawa.
Nie istniały w nim przed Wielkim Wybuchem żadne zakłady
zbrojeniowe ani też w pobliżu nie było baz wojskowych, dla-
tego wątpię, aby stało się celem masowych ataków. Minne-
apolis oraz St. Paul są połączone ze sobą i zwane Dwumia-
stem lub Bliźniaczymi Miastami.
- To daleko! - zaprotestował ktoś.
- Skąd wiadomo, że to Dwumiasto wciąż istnieje? - spytał
inny członek Rodziny.
- Aby zaspokoić waszą ciekawość, wyjawię, że dzieli nas
od niego trzysta siedemdziesiąt pięć mil, może pomyliłem się
0 jedną czy dwie, możliwe...
Hickok zaśmiał się ironicznie.
- Dotarcie tam zajmie nam rok, a przez następny będzie
my wracać.
- Później poruszę ten problem. Ktoś chciał wiedzieć, czy
Dwumiasto nadal istnieje. Zapewne. Przez kilka miesięcy po
zakończeniu działań wojennych utrzymywaliśmy z nim kon
takt radiowy. Dowiedzieliśmy się, że w metropolii panuje głód
1 rząd wydał nakaz ewakuacji mieszkańców na inne tereny.
Później radiostacje umilkły z powodu zakłóceń w eterze. Wie
rzę, że Dwumiasto nadal istnieje, ale w jakim znajduje się sta
nie, trudno odgadnąć. Myślę, też, że Triada odniesie sukces. -
Spojrzał na trójkę Wojowników. - Godzicie się na tę hazardo
wą misję? Kto wie, co stanie wam na drodze... Mutanty?
Chmury? Zdziczali ludzie? Ale jeżeli wam się powiedzie, to
wszystkim opłaci się poniesione ryzyko. To swoisty para
doks... Jeżeli zgodzicie się wyruszyć, możecie nie przeżyć; je
żeli odmówicie. Rodzina wyginie. Za cztery, za pięć pokoleń,
ale wyginie! Macie czas, aby to przedyskutować.
Hickok wyprostował się dumnie.
- A kto potrzebuje czasu, staruszku? Mówię od razu: idziemy!
- Nie bądź taki szybki - uciszył go Nauczyciel.
Strzelec zakręcił rewolwerem.
- Szybki, to moje przezwisko. A co wy na to, chłopcy? -
zwrócił się do przyjaciół. - Jak zrozumiałem, Platon nie daje
nam wielu szans.
- Szczęściem nie mam żony, rodziny czy czegokolwiek in
nego, co by mnie zatrzymywało na miejscu - odparł bez wa
hania Geronimo.- Pójdę chociażby dlatego, aby zaspokoić
ciekawość. Blade?
Zapytany czuł na sobie przeszywające spojrzenie Jenny i z
trudem powstrzymał się, aby na nią nie popatrzeć. Wstał, za-
dowolony, że minęła ta chwilowa słabość.
- Nie mamy wyboru. Rodzina jest najważniejsza. Musimy
iść! I pójdziemy!
- Doskonale! - ucieszył się Lider.
- Ale pod jednym warunkiem.
- Tak?
- Jeżeli nie powrócimy, to nikomu nie każesz nas szukać
ani nie wyślesz po nas innych Wojowników.
Zgromadzeni ludzie doskonale wiedzieli, kogo Blade miał
na myśli...
- Tak... Zgadzam się. Trochę nam będzie brakowało tej
świetnej dziczyzny, jaką zdobywaliście, ale poradzimy sobie -
odparł Nauczyciel.
Blade oczekiwał sprzeciwu ze strony Jenny i zdziwiło go
jej milczenie.
- Ale mam nadzieję, że i ty przyjmiesz mój warunek - do
dał Platon. - Chciałbym, abyście zabrali ze sobą Joshuę.
- Co? - Geronimo parsknął śmiechem.
- Joshuę? - zawtórował mu Hickok. - Staruszku, pomyliło
ci się, dzisiaj nie prima aprilis!
- Mówię poważnie.
- Odmawiam - oświadczył Blade.
- Z jakich powodów? - zapytał Platon.
- Z jakich powodów? - Mężczyzna zdziwony był niedo
rzecznością pytania. - On nie jest Wojownikiem ani myśli
wym, nigdy nie walczył, nie trenował, nie przebywał w takich
warunkach...
- A ty w nich przebywałeś? - przerwał Lider.
- Nie, ale jestem Wojownikiem. Nauczono mnie, jak uni-
kać niebezpieczeństw, jak zwalczać zagrożenia. A Joshua tego
nie potrafi. Nie jest uzdrowicielem. Nie posiada żadnych
umiejętności, które przydałyby się w takiej misji. Będzie dla
nas jedynie zawada. Jestem zaskoczony, że złożyłeś taką pro-
pozycję. Sam mówiłeś, że to niebezpieczne zadanie, że może-
my nie powrócić. Czemu zdecydowałeś się wysłać Joshuę
z nami? Człowieka, który nie potrafiłby obronić siebie w razie
jakiegoś ataku! Nie możemy go zabrać!
Nauczyciel westchnął i usiadł na sąsiedniej pryczy.
- Posłuchaj mnie uważnie. Wiele z tego, co powiedziałeś,
jest prawdą. Joshua nie jest stworzony do walki, a do miłości
i pokoju. Nie jest Nauczycielem, ale posiada sporą wiedzę. To
nie Uzdrowiciel, lecz potrafi leczyć. Ma zdolności Wróżą,
a najważniejsze, że jego natura jest całkowicie przeciwstawna
waszemu wojowniczemu usposobieniu. Nie mogę nalegać,
abyś go zabrał, ale bardzo cię o to proszę!
- Zaczynam rozumieć - odezwał się Geronimo. - Chcesz,
abyśmy zabrali go jako przeciwwagę.
- Przeciwwagę? - zdziwił się Hickok.
- Jesteście przepełnieni agresją - wyjaśnił Platon. - Przy
zwyczailiście się najpierw strzelać, a później myśleć. W wa
szej misji najważniejsze będzie nawiązanie kontaktu z innymi
ludźmi, a obawiam się, że jak zobaczycie innego człowieka,
to wpierw poślecie mu parę kulek. Zęby nawiązać kontakt
z innymi, trzeba z natury być przyjacielskim wobec obcych.
Tak jak Joshua.
- Wciąż nie jestem całkiem przekonany - powiedział
Blade. - Chociaż dostrzegam logikę w twoich słowach, to jed
nak uważam tę propozycję za wielką pomyłkę. Ale skoro uwa
żasz, że powinien iść z nami, to pójdzie. Tylko wbij mu do
głowy, że o wszystkim decydować będę ja!
- To jest to, co nazywam pozostaniem przy swoich rewol
werach - szepnął strzelec.
- Czy o czymś nie zapomnieliście? - wtrąciła się Jenny.
- Nie sądzę - odparł Nauczyciel.
- W tak daleką drogę z Triadą powinien udać się jakiś
Uzdrowiciel.
- Już wspomniałem, że Joshua potrafi leczyć.
- Ale nie jest oficjalnym Uzdrowicielem - zaprotestowała
dziewczyna.
- Ma pewne doświadczenie, wystarczające do oczyszcze
nia ran i zaszycia skóry, a nie sądzę, aby zdążyli nabawić się
w drodze zapalenia płuc czy anginy. Chyba nie chciałabyś po
zbawić Rodziny usług jednego z czterech Uzdrowicieli?
- Nie mają zbyt wiele do roboty. Poradzą sobie w trójkę!
Jenny była jedną z Uzdrowicielek i Platon rozumiał jej
chęć towarzyszenia ukochanemu.
Przypomniał sobie własną żonę, z którą przeżył jedenaście
lat, nim zniknęła w tajemniczych okolicznościach podczas
ekspedycji badawczej. Lider chciał sprawdzić, czy na południe
od Domu nadal istnieje małe jeziorko, zaznaczone na mapie.
Rozbili obozowisko, a on udał się po chrust na rozpałkę.
Oddalił się od żony najwyżej na pięćdziesiąt jardów, lecz kiedy
wrócił, jej nie było. Nie odkrył śladów zwierząt, nie słyszał nic
podejrzanego. Nadine rozpłynęła się w powietrzu. Nigdy nie
rozwikłał tej tajemnicy...
- Przykro mi, Jenny. Tylko Joshua wyruszy z Triadą Alfa.
Po ich odejściu przydadzą nam się wszyscy ludzie od wypeł
nienia obowiązków, których nam przybędzie.
Dziewczyna wolno skinęła głową, odeszła w najdalszy róg
pomieszczenia i skryła twarz w dłoniach.
- To wspaniale, chłopie - powiedział Hickok do Indianina
- Tylko pomyśl, pierwsi z Rodziny ujrzymy wielki świat! Kto
wie, co tam znajdziemy!
„Całkiem możliwe, że własną śmierć" - pomyślał Platon.
Rozdział czwarty
Chmura zniknęła równie tajemniczo, jak się pojawiła.
Z długoletnich obserwacji, prowadzonych przez Nauczyciela,
wynikało, że przejście śmiercionośnego obłoku trwało prze-
ciętnie dwie godziny. Odczekawszy dalsze dwie ze względów
bezpieczeństwa, ludzie opuścili schrony i wyszli na powierzchnię.
Niebo znów było błękitne, drzewa cicho szumiały, powró-
ciły spłoszone ptaki.
- Kiedy masz zamiar opowiedzieć o tym sekretnym sposo
bie przeniesienia nas do Dwumiasta? - zapytał Lidera Hickok.
- Jak tylko zbiorą się pozostali członkowie Rodziny.
Minęła godzina, nim wszyscy się zeszli. Platon pokrótce
opowiedział ludziom o planowanej wyprawie do Bliźniaczych
Miast.
- Ale jak oni przywiozą aparaturę i inne znaleziska? - ode
zwał się jeden ze starszych mężczyzn. - Nie wymagaj od nas,
abyśmy zgodzili się na posłanie z nimi naszych koni!
Konie były jedynymi domowymi zwierzętami, jakie posia-
dała Rodzina. Inne stworzenia zgromadzone przez Carpentera
- psy, koty, krowy i owce - nie przetrwały wielomiesięcznego
pobytu w schronach.
- Nie musimy dawać im żadnego z nich.
- Więc jak...?
Lider kiwnął głową, aby wszyscy poszli za nim, i udał się
do bloku F, znajdującego się w zachodniej części Domu.
Sześć betonowych budowli oznaczonych literami od A do
F stanowiło wierzchołki regularnego sześcioboku. Pod każ-
dym znajdowały się podziemne schrony, zaś części naziemne
przeznaczono na pomieszczenia użyteczności publicznej.
W bloku A urządzono zbrojownię, w bloku C izbę chorych, D
był zakładem stolarskim, w E przygotowywano wspólne po-
siłki. Blok B stanowił sypialnię dla „kawalerów" i „panien",
czyli osób nie połączonych węzłem małżeńskim; natomiast
w F mieściła się biblioteka. Zatrzymali się przed wejściem.
- Będziemy czytać? - zdziwiła się jakaś kobieta.
- Nie. - Nauczyciel uśmiechnął się. - Będziemy kopać.
Niech paru z was uda