DAVID ROBBINS 1.FOX-TWIERDZA ŚMIERCI Rozdział pierwszy Blade przystanął na chwilę, czujnie nasłuchując. Wielka sfora zdziczałych psów wciąż biegła jego śladem. Krople potu ściekały mu po karku, wchłaniane przez zieloną, rozdartą koszulkę opinającą muskularne ciało. Sądząc po odgłosach, musiało go ścigać kilkanaście zgłodniałych bestii. Chciał zrzucić z ramienia dwuletniego kozła, który z pewnością bardziej zainteresowałby zwierzęta niż żywy mężczyzna, ale nie mógł się na to zdecydować. Nigdy nie wracał do domu bez zdobyczy, a stracił całe trzy dni na wytropienie tego jelenia i nie zamierzał zostawiać go psom. Pobiegł dalej, nie wypuszczając z ręki cennej zdobyczy. Na spoconych plecach podskakiwał skórzany kołczan, w którym kołatało się kilka pierzastych strzał i krótki łuk, o jego uda obijały się cztery noże doczepione do pasa. Do Domu zostały mu najwyżej dwie mile... Gdyby udało mu się zyskać kilkanaście minut, bez trudu dotarłby do bezpiecznego schronienia. Jednak teraz nie mógł liczyć na pomoc pozostałych członków Rodziny. Przecież nikt nie wiedział, kiedy powróci, ani też, z jakiego nadejdzie kierunku. Przebył niewielki strumyk przecinający mu drogę i rozpoczął mozolną wspinaczkę na wysokie wzgórze wznoszące się na przeciwnym brzegu. Jazgotanie nasiliło się. Drapieżniki były coraz bliżej, zapach krwi upolowanego kozła doprowadzał je do szaleństwa. Blade ujrzał prześwitującą między pniami drzew jasną polanę, rozciągającą się od połowy stoku aż do szczytu. Wypadł spomiędzy zarośli, lecz nim uczynił kilkanaście kroków, z lasu wyłonił się przewodnik watahy, w paru susach przebył odległość dzielącą go od ofiary i skoczył uciekającemu człowiekowi na plecy. Szczęściem truchło kozła złagodziło siłę uderzenia, lecz i tak Blade upadł na kolana. Błyskawicznie puścił jelenia, wy- ciągając jeden ze swoich noży bowie. Szerokie ostrze pokryte było rdzawymi plamami... Spojrzał na warczącego, przyczajo- nego do ataku psa. Przed Wielkim Wybuchem rasę tę zwano owczarkami nie- mieckimi. Zwierzę było potężne, wychudzone, głodne i strasz- liwie niebezpieczne. Z długich wyszczerzonych kłów spływała żółta piana. Między człowiekiem a drapieżnikiem leżał zakrwawiony kozioł. - Chodź i zabierz swoje żarcie! - mruknął mężczyzna. Pies postąpił o krok, wydając złowieszczy charkot. Blade cisnął nożem, mierząc w naprężony grzbiet zwierzaka. Ostrze drasnęło skórę, żłobiąc w niej krwawą bruzdę. Pies zakręcił się z jękiem wokół ogona, nie pojmując, co mogło go zaatako- wać. Nim zrozumiał, długa strzała ze świstem wbiła się w jego bok. Owczarek padł w drgawkach na ziemię, barwiąc soczystą trawę czerwienią. Mężczyzna natychmiast nałożył na cięciwę drugi pocisk i posłał go wprost w pierś kolejnego drapieżnika wybiegające- go na polanę. Nie zdążył użyć łuku po raz trzeci. Z boku do- skoczył do niego następny pies, wyglądający na mieszańca dobermana ze spanielem, i szarpiąc go za nogę, obalił na zie- mię. Człowiek złapał za noże i trzymając po jednym w każdej dłoni, zaczął rozpaczliwie bronić się przed opadłą go sforą. Poderżnął gardziel najbliższemu kundlowi, gdy poczuł ostre zęby wpijające się w jego łydkę. Zatopił ostrze w oku owczar- ka, usiłującego przegryźć mu gardło, przedziurawił podbrzu- sze następnemu... Jakiś pies złapał go za prawy nadgarstek i natychmiast padł ze skowytem, kiedy bowie wbił się w szczyt nosa, przebijając na wylot pysk napastnika. Jednak wataha nie rezygnowała... Blade czuł, jak opuszcza- ją go siły, stracił już dwa noże, pozostał mu ostatni... Wtem głowa najzacieklejszego drapieżnika eksplodowała krwawą miazgą, a w powietrzu przetoczył się grzmot wystrzału z trzydziestki szóstki. - Hickok! - ocenił Blade. Gdzieś w górze rozległ się przeciągły, mrożący krew w ży- łach wojenny okrzyk Apaczów. „I Geronimo! Wariaci są jak nieszczęścia, zawsze chodzą parami!" - pomyślał uszczęśliwiony. Już wiedział, że jeszcze nie dzisiaj ma nadejść kres jego życia. Kanonada nie ustawała. W piętnaście sekund padły cztery zwierzaki, pozostałe pognały w stronę lasu. Nim skryły się wśród drzew, zginęły dwa następne... Powoli podniósł się, oglądając obrażenia, jakie odniósł w walce. Szczęściem żadne z nich nie wyglądało na poważne. Tylko lewy nadgarstek był rozszarpany niemal do kości. Z wściekłością kopnął truchło psa, który mu to uczynił. - Piesio już nie czuje tej kary - skomentował ktoś ze śmie chem. - Z całą pewnością ten facet nie należy do miłośników zwierząt - dodał drugi głos. Blade odwrócił się z uśmiechem, patrząc na zbliżających się przyjaciół. - Zawsze starasz się dojść do celu najtrudniejszą drogą? - zapytał Hickok. - On lubi utrudniać sobie życie. Uważa, że w ten sposób kształtuje swój charakter. - Uśmiech na twarzy Geronima był bezczelniejszy niż zazwyczaj. - Weszliśmy na szczyt akurat wtedy, gdy psy ciebie do padły. - Wskazał ręką na górę. - Od razu otworzyłem ogień. Mam nadzieję, że nie zmarnowałem kuli, trafiając przypad kiem w ciebie? - Roześmiał się. - Chcesz powiedzieć, że celowałeś do psów? - Geronimo udał wielkie zdziwienie. Hickok sprawdził, czy wszystkie zwierzaki są martwe, szturchając je lufą karabinu. Do szerokiego pasa doczepione miał ozdobne kabury, w których tkwiły złociste colty pythony o rękojeściach wykładanych masą perłową. Był niepokonanym mistrzem we władaniu bronią palną, nikt z Rodziny nie mógł mu dorównać ani w szybkości, ani w cel- ności. Ze swymi rewolwerami nie rozstawał się ani na chwilę od dnia Nazwania, czyli od rocznicy swych szesnastych urodzin, kiedy to Nathan zgodnie z tradycją przybrał miano Hickoka. Znalazł to imię w książce o Dzikim Zachodzie, opisującej życie wspaniałego rewolwerowca. Od tamtej pory za wszelką cenę starał się upodobnić do swego idola i udało mu się to nie tylko w mistrzowskim władaniu bronią, ale i w wyglądzie zewnętrznym. Tak jak prawdziwy Hickok, żyjący w dziewięt- nastym wieku, tak i on był wysokim chudzielcem o długich jasnych włosach, niebieskich oczach i stalowym spojrzeniu. Zapuścił sobie nawet niewielki meksykański wąsik... - Mojej roboty nie trzeba poprawiać! - powiedział strzelec z pewną dumą w głosie. - Wszystkie ubite. Geronimo, przyciskając do piersi karabin, uważnie wpatry- wał się w linię lasu, oczekując ewentualnego niebezpieczeń- stwa. Był fizycznym przeciwieństwem Hickoka. Niski, krępy, ciemnooki, krótko przycinał krucze włosy i dokładnie golił śniadą twarz. Był najlepszym tropicielem, a dzięki zastawia- nym przez niego sidłom Rodzina zawsze mogła liczyć na świeże mięso i kilka nowych skór do wyprawienia. Mimo naj- gorszej pogody zawsze wracał z polowań ze zdobyczą. Odkąd Platon poinformował go, że w jego żyłach płynie niewielka domieszka krwi Czarnych Stóp, stał się niezwykle dumny ze swych indiańskich korzeni. - Jestem wam wdzięczny za pomoc - odezwał się Blade - ale skąd, do cholery, wiedzieliście, gdzie mnie szukać? Przy padek? - Platon rzekłby: przeznaczenie! - odparł Geronimo. - To znaczy? - To znaczy, że Hazel powiedziała nam, gdzie cię możemy znaleźć - wytłumaczył Hickok. Hazel! Blade poznał już w przeszłości moc tej Wróżki, przewodniczącej rady rodzinnej, dysponującej ogromną mocą parapsychiczną. - Czemu skoncentrowała swe myśli na odszukaniu mojej osoby? - Platon ją o to poprosił - powiedział Indianin. - Dlaczego? - Sami nie wiemy, ale musi to być coś bardzo ważnego, bo kazał nam sprowadzić cię jak najszybciej. - Co robimy, szefie? - zapytał Hickok. Blade zamyślił się. We trójkę tworzyli Triadę Alfa, a on był jej przywódcą. Stanowili specjalną grupę kasty Wojowników, zajmującą się szczególnymi przypadkami. - Bierzemy ze sobą kozła, nawet jeżeli nas to trochę opóźni - odezwał się wreszcie. - Rodzina potrzebuje świeżego mięsa. Rozmasował swój pokiereszowany nadgarstek. - Jak się czujesz? - Geronimo z niepokojem przyglądał się ranie. - W porządku. Opatrzę ją po drodze. - Nie sądzicie, że moglibyśmy zabrać psy? - Strzelec trą cił butem martwego dobermana. - Są zbyt wychudzone i muszą mieć łykowate mięso - stwierdził Indianin. - A na skórze mają pełno parchów i lisza jów. Ich truchła na nic się nie nadają, szkoda tracić siły i czas na taszczenie ich do Domu. - Jasne! - przyznał rację Blade. - Hickok, idź przodem, ale utrzymuj z nami wizualny kontakt. A ty, Gero, łap za tylne nogi jelenia, ja podtrzymam poroże. Ruszyli. Przywódca triady głowił się nad przyczynami, dla których wzywał go Platon. Przed oczami stanęła mu dostojna postać starego Nauczyciela o szlachetnych, lecz zdecydowa- nych rysach twarzy, niebieskich oczach i gęstych, marsowych brwiach. Długie siwe włosy, skłębione z białą brodą, nadawały mu wygląd świętego Mikołaja. Cztery lata temu Platon został obrany przywódcą Rodziny, na miejsce ojca Blade'a, zabitego przez mutanta. Od tamtej pory Blade pałał do mutantów ogromną nienawiścią, lękając się ich jednak o wiele bardziej niż pozostali członkowie Rodziny. Z przodu doleciał cichy gwizd, sygnalizujący niebezpie- czeństwo. Obaj mężczyźni niosący kozła padli na ziemię, wy- patrując przyjaciela idącego w przedniej straży. Geronimo od- bezpieczył karabin, jego towarzysz nałożył strzałę na cięci- wę... Rozległ się ponowny cichy sygnał. - Zostań tu. Blade klepnął Indianina w ramię i ruszył na poszukiwanie Hickoka. Znalazł go na szczycie niewielkiego pagórka, poroś- niętego leszczynowymi krzakami. Strzelec przyłożył palec do ust, wskazując drugą ręką w dół. - Mutant. U stóp wzniesienia wolno płynąca rzeczka tworzyła szero- kie rozlewisko, w którym taplała się bestia, usiłująca złowić jakąś rybę. Przypominała czarnego niedźwiedzia, ale jej zde- formowany łeb świadczył o wielkich zmianach genetycznych zaszłych w organizmie. Gdzieniegdzie zamiast czarnego futra widniały nagie placki brązowej skóry, w miejscu uszu wyra- stały długie słuchy, zaś na pofałdowanym czole sterczały dwa zaokrąglone kościste wyrostki, stanowiące zalążki rogów. Mu- siała być bardzo wygłodzona, jej wychudzony brzuch przy- sechł do żeber, a na grzbiecie nie było śladów po garbie tłusz- czowym. - Musimy obejść go od południa - stwierdził szeptem Blade i zaczął się oddalać. Hickok pozostał przez chwilę na swoim miejscu i ujrzał, jak nagle mutant unosi się na tylnych łapach, wyciąga w górę pysk i węszy nerwowo. Przypomniał sobie upolowanego jele- nia i pomyślał, czy to czasem nie zapach krwi wabi bestię. Położył dłonie na koltach... - Obawiasz się, że nas wywąchał? - Blade powrócił do przyjaciela. - Przekonamy się we właściwym czasie - odparł lakonicz nie. Wycofali się ze wzgórza i w paru słowach opowiedzieli Ge- ronimowi o spotkaniu. - On wie, że tu jesteśmy! - stwierdził Indianin bez namy słu. - Też tak sądzę - powiedział strzelec. Nie tracąc czasu, udali się w dalszą drogę, mijając legowi- sko bestii szerokim łukiem. Do Domu pozostało im najwyżej półtorej mili. Ten fakt martwił Blade'a. Mutant żerujący tak blisko ich siedziby stanowił potencjalne zagrożenie dla człon- ków Rodziny. - Może go zgubiliśmy? - zastanowił się Hickok po kilku nastu minutach pośpiesznego marszu. Jakby w odpowiedzi zza ich pleców doleciał trzask łama- nych gałęzi i straszliwy ryk. - Cholera! - zaklął Blade. Nie przejmowałby się, gdyby spotkali zwykłego niedźwiedzia, nawet gdyby był to grizzly. Niedźwiedzie unikały ludzi, schodziły im z drogi i przeważnie nie atakowały pierwsze. Ale z mutantami sprawa przedstawia ła się inaczej. Bez względu na to, czy zwierzę było żabą, kozą, koniem czy samą z deformacjami genetycznymi, atakowało wszelkie inne stworzenia, żywiąc się jedynie mięsem. Nikt nie wiedział, skąd się biorą, nawet Platon. Nauczyciel podejrzewał, że powstały na skutek użycia broni chemicznej podczas Trzeciej Wojny. Oczywiście, radiacja także mogła być przyczyną, ale Platon raczej wykluczał tę tezę. Przecież promieniowanie powinno szkodliwie oddziaływać na wszy- stkie stworzenia, a nie zdarzyło się, aby w Rodzinie przyszedł na świat zdeformowany noworodek ani też nigdy nie spotkali zmutowanego owada, ptaka czy ryby... Dowódca Triady przystanął niespodziewanie. Uznał, że nie mogą tak beztrosko poprowadzić mutanta własnym tropem do Domu, bo inaczej bestia zaczai się w pobliżu bramy, napada- jąc na każdego, kto tylko wychyli nos poza obręb murów. Zatrzymali się w miejscu najbardziej odpowiednim na zasa- dzkę. U ich stóp rozciągał się głęboki jar o stromych zbo- czach, otoczony drzewami. - Tu go dopadniemy - oświadczył Blade. Geronimo cisnął kozła do wąwozu. Zwierzę sturlało się po wilgotnej murawie aż na samo dno. - Zajmijcie pozycje - nakazał przywódca. - Weź lepiej to! - Hickok podał mu swój karabin. - Jest o wiele bardziej skuteczny niż twój kijek przewiązany sznur kiem, a na taką ewentualność moje rewolwery będą równie przydatne, co długa strzelba. I pamiętaj, chłopie, celuj w głowę. Wojownicy wprawiali się w sztuce zabijania u tych samych nauczycieli, lecz później przez lata praktyki wykształcali własne sposoby najskuteczniejszego likwidowania nieprzyja- ciół. Niektórzy woleli strzelać w serce, inni w kark swych ofiar, ale Nathan uważał, że najlepiej jest celować w głowę. Mawiał: - Jeżeli strzelasz, aby zabić, to rób to tak, aby zabić od ra- zu, chłopie. Każda kula posłana w inny organ niż w głowę to tylko strata pocisku i czasu. Jak trafisz wroga w pierś czy w kark, to nadal może cię załatwić, ale jak mu odstrzelisz pół mózgu, to nie ma silnych, krzyżyk murowany. Mutant musiał być już blisko. Blade skrył się na szczycie południowego zbocza, powiesił bezużyteczny łuk na gałęzi drzewa i zamarł w oczekiwaniu. Nie trwało to długo. Bestia pojawiła się na krawędzi jaru, niepewnie przypatrując się spoczywającemu w dole jeleniowi. Zwierzęcy instynkt ostrzegał, że grozi jej jakieś niebezpie- czeństwo, jednak uczucie głodu przeważyło. Mutant mruknął i zaczął zsuwać się ostrożnie w dół stoku. Przywódca Triady zastanawiał się, w którym momencie za- cząć atak. Nie mógł dopuścić, aby Rodzina straciła świeże mięso, a jak tylko bestia splami je swą śliną czy potem, będzie stracone. Zdeformowany niedźwiedź był zaledwie o trzy jardy od kozła, kiedy Blade wyprostował się, mierząc do niego z kara- binu. Słoneczny refleks odbity od stalowej lufy zaniepokoił mu- tanta. Obrócił głowę i ujrzawszy człowieka, rzucił się do ucie- czki. Mimo zwalistego kształtu poruszał się niespodziewanie szybko. Mężczyzna pośpieszył się ze strzałem, broń nieco zadrżała mu w dłoniach i trafił zwierzę w kark, zamiast w głowę. Be- stia ryknęła z bólu, lecz nadal biegła. Ukazał się Geronimo. Jego pocisk trafił mutanta w tył cza- szki, ale ześliznął się po kości, obrywając długie ucho. Zwie- rzak zawył z wściekłości i zakręcił się w kółko. Stracił ochotę do ucieczki, pragnął mordować, rozszarpywać swych prześla- dowców. Z groźnym pomrukiem zbliżał się do szczytu wschodniego stoku, na którym czatował Hickok. Strzelec spokojnie stał na krawędzi urwiska, trzymając nie- dbale w dłoniach oba rewolwery. Czekał... Mutant przybliżał się nieustannie, był już zaledwie o dwa- dzieścia jardów od człowieka. - Teraz! - wrzasnął Blade, wiedząc, że jego zwariowanego przyjaciela pociąga ryzyko i igranie ze śmiercią. Pragnął swym krzykiem wymóc na nim obronną reakcję. A Hickok czekał... Bestia była od niego o trzy kroki, kiedy błyskawicznym ru- chem uniósł kolty i wypalił z obu równocześnie. Ciało niedźwiedzia zadrżało, lecz szedł dalej... Kolejna salwa... I na- stępna... A mutant wciąż utrzymywał się na łapach, prąc do przodu. Hickok uskoczył mu z drogi, wystrzeliwując ostatnie kule. I wtedy ciało zwierzaka niesłychanie wolno przechyliło się do tyłu i spadło z urwiska. Strzelec spokojnie załadował broń i dołączył do przyjaciół, czekających przy jeleniu. - To najgłupsza rzecz, jaką można robić - odezwał się Bla de ze złością. - Dlaczego szukasz śmierci? Hickok wzruszył ramionami. - Masz za wiele szczęścia? - powiedział Geronimo. - Czemu to robisz, Nathan? Kiedyś możesz przegrać w tej twojej grze, jaką prowadzisz! Hickok popatrzył spokojnie na nieruchome ciało mutanta. - A nie uważacie, że to najlepsza rzecz? Zginąć w walce, z bronią w rękach, a nie umierać ze starości czy choroby? Pa miętacie, co nam powiedział Platon kilka miesięcy temu? We dług jego badań, życie kolejnych generacji trwa coraz krócej. Uważał, że może to być wpływ radiacji na nasze geny. Strzelec zniżył głos, rysując bezmyślnie butem koło na pia- sku. - Wy tego nie widzicie? Spójrzcie na Platona. Ile on ma...? Nawet nie skończył pięćdziesiątki, a już jest siwy, zgarbiony, pomarszczony... Staruszek! Przeglądałem stare książki i we dług mnie, wygląda na siedemdziesięciolatka żyjącego przed Wielkim Wybuchem. I to samo czeka nas! Ze złością uderzył pięścią w dłoń. - Nie chciałbym, aby mnie to spotkało. Chcę odejść z tego świata, będąc w pełni sił. Blade zakłopotał się. Dostrzegł logikę w słowach przyjacie- la, ale nie chciał przyznawać mu racji. W końcu powiedział: - A jeżeli ożenisz się któregoś dnia? - Jeżeli to uczynię, to łyżeczką zasypię ten jar! - Kiedy już będziesz miał żonę, przypomnę ci o twojej obietnicy - przestrzegł z uśmiechem Geronimo. - Dobra, chłopcy, ruszamy do Domu! Indianin westchnął, wsuwając swój karabin pod ramię i za- rzucając na plecy kozła - Dlaczego uważacie, że jestem najsilniejszy i powinie nem go taszczyć przez cały dzień? A swoją drogą, dobrze, że nie jesteś lepszym myśliwym, biały człowieku. - Co to znaczy, ty... Czerwonobrudna Twarzy? - Popatrz na kozła. Sama skóra i kości. To młodziak, ma najwyżej dwa lata. - Potrzebujemy świeżego mięsa i skór - przypomniał mu Blade. - Nie narzekam. Łatwiej mi się go niesie. Ale gdyby miał więcej sadła, musiałbyś mi pomagać, nie bacząc na twoją zra nioną rękę. - Może mam ci użyczyć swej pomocnej dłoni, chłopie? - zapytał strzelec, kręcąc młynki rewolwerem. - Słuchaj, Nathan, wychowaliśmy się w tej samej szkole, czemu więc starasz się mówić i postępować jak facet z pra wdziwego Dzikiego Zachodu? - Blade powiesił na ramieniu łuk i kołczan. - Co jest, jak rany? Dzień dokopywania Hickokom? - za pytał, udając obrażonego. - Nie zauważyłem takiego święta w kalendarzu! Po prostu tak lubię, chłopie. Czuję się jak sam Wild Hickok, ubieram się i mówię jak on... - To znaczy, wydaje ci się, że mówisz jak on - uściślił In dianin. - ...i wprawia mnie to w dobry nastrój! Czy coś w tym złe go? Może dzięki temu zapominam... - O czym? - zdziwił się dowódca. - O tym, kim jestem, gdzie jestem i co mnie czeka! Blade umilkł, żałując, że zadał to pytanie. Rozdział drugi Miejsce, zwane Domem, zaprojektował i wzniósł Fundator. Przed Wielkim Wybuchem Kurt Carpenter był producentem filmowym, reżyserem i wielkim wizjonerem. Kiedy przywód- cy światowych mocarstw podpisywali rozbrojeniowe układy pokojowe, nie wierzył w ani jedno ich słowo. Gdy przerwano rozmowy, a mass media na siłę wmawiały ludziom, że wojna im nie grozi, on jeden przeczuwał, co się wydarzy, i przygoto- wywał się do tego w tajemnicy. Swą ogromną fortunę spożytkował na budowę enklawy, w której on i jego przyjaciele mieli przeżyć straszliwą wojnę. Niektórzy śmiali się, uważając go za dziwaka i maniaka, ale on niestrudzenie kontynuował swe dzieło. Wkrótce po ukoń- czeniu budowy zamieszkał w Domu, zaś na świecie rozgorzała Trzecia Wojna, która unicestwiła cywilizację i ludzkość. Oczywiście Dom nie przetrwałby uderzenia nuklearnego, dlatego ulokowano go z dala od celów wojskowych i więk- szych skupisk ludzkich. Podziemne schrony zawierały zbior- niki tlenu, wody oraz żywności, generatory wodne, ekrany zmniejszające promieniowanie gamma i wiele innych urzą- dzeń umożliwiających przeżycie w ścisłej izolacji. Trzydziestoakrowe pole, na którym znajdowały się bunkry, otoczono dwudziestostopową fosą, zasilaną wodami pobli- skiego strumyka, zaś ostatnie umocnienie stanowił wysoki be- tonowy mur, na szczycie którego biegły zwoje kolczastego drutu. Carpenter znał ludzką naturę i wiedział, że po rozpadzie państwa zaniknie prawo, kultura, moralność, a rządzić będzie jedynie brutalna przemoc. Dlatego starał się uczynić wszy- stko, aby jego Rodzina, jak nazwał swych bliskich i przyjaciół zgromadzonych w Domu, była zabezpieczona przed wszelki- mi niebezpieczeństwami. Fundator opisał wszystkie swoje czyny i myśli w Dzienni- kach, stanowiących swoista Biblię i kodeks dla tych, którzy przetrwali. Wkrótce po tym jak poziom radiacji obniżył się na tyle, że ludzie mogli opuścić schrony, Kurt Carpenter został wchłonięty przez Chmurę i więcej już go nie widziano... O tym wszystkim myślał Blade, kiedy wyszli z lasu na po- rośnięta jedynie trawą pusta przestrzeń, otaczająca ze wszy- stkich stron zewnętrzny rnur. Ludzie dbali, aby nie zarosły jej krzaki czy drzewa, oczywiście ze względów bezpieczeństwa. Na otwartym polu łatwo było zauważyć zbliżającego się mu- tanta czy człowieka... Rozległ się dźwięk rogu. - Spostrzegli nas - skomentował Hickok. - Jenny czeka na ciebie. Blade - dodał Geronimo. Mężczyzna osłonił oczy przed słonecznym blaskiem. - Gdzie? - Przy zwodzonym moście. Teraz dopiero rozpoznał ja po długich, rozwianych, jasnych włosach. Pomachał do niej, a ona odpowiedziała w ten sam sposób. - No? - zaciekawił się Hickok. - Kiedy się połączycie? - Kiedy będziemy gotowi i pewni naszych uczuć! - Dlaczego go denerwujesz? - spytał strzelca Geronimo. - Wiesz, jaki jest drażliwy na punkcie osobistych spraw. - Bo mam taką naturę - odpowiedział Blade zamiast zapy tanego. - To ustawiałoby cię w dogodnej pozycji startowej na fotel Lidera - beztrosko stwierdził Hickok. Blacie przystanął. - Co masz na myśli? Jego przyjaciele spokojnie maszerowali dalej. Podbiegł do nich. - Pytam, co, u diabła, masz na myśli? Strzelec spojrzał na niego z udawanym zdziwieniem. - Tylko cytuję Platona. To on powiedział, że dobrze by by ło, gdyby jego następca był człowiekiem już ustatkowanym, mężem, a może i ojcem. Nie musisz się tak unosić. Red. - Wiesz, co mamy na myśli - dodał Indianin. - Czyżby...? - Nie zgrywaj przy nas niewiniątka. Czy ci się to podoba, czy nie, Platon chciałby, abyś po jego śmierci przejął przywódz two Rodziny. - A jeżeli nie będę chciał zostać Liderem? - Blade posta nowił nie ustępować. - Uparciuszek. - Hickok pokiwał z politowaniem głowa. - Sam nie wiem, czy pragnę zostać przywódcą... - Co, uważasz, że jesteś zbyt dobry dla nas, chłopie? - Może nie podoba mi się pomysł, abym to ja decydował 0 życiu kilkudziesięciu ludzi. - Rodzina musi mieć Lidera - przypomniał Geronimo. - A ty posiadasz odpowiednie umiejętności, by nami kierować. Masz to we krwi, tak jak i twój ojciec. - I dokąd go to zaprowadziło? - odciął ze złością Blade. - Teraz nie pora na spory - zakończył rozmowę Indianin 1 pomachał dłonią ludziom stojącym w bramie. Po moście przebiegła Jenny i rzuciła się im na spotkanie. Dźwięk rogu zabrzmiał ponownie. Blade ze zdziwieniem spojrzał na stojącą za murem strażni- cę. Wartownik zawiadomił już o ich pojawieniu, dlaczego więc zatrąbił ponownie? Strażnik zagrał dwa krótkie sygnały, a po chwili dalsze trzy. - Cholera! - zaklął Hickok. Dźwięk rogu zwiastował wielkie niebezpieczeństwo... - Gdzie? - Blade rozejrzał się nerwowo. - Za nami, po lewej - wskazał Geronimo. Przywódca Triady obejrzał się, czując, jak dostaje ze stra- chu gęsiej skórki. Na szczycie wzgórza ukazała się wolno płynąca wśród drzew zielonkawa, gęsta Chmura. Lekka bryza pchała ją wprost na budynki. Pobiegli, gnani lękiem. Indianin zaczynał zostawać w tyle. - Na Boga! - zawołał Blade. - Rzuć to ścierwo! - Ale żywność... - zaprotestował Geronimo, zataczając się pod ciężarem jelenia. Przywódca złapał kozła za rogi i mocnym szarpnięciem zrzucił go na ziemię. - Twoja dupa jest ważniejsza niż kawałek mięsa. Do schronów! - Blade! Jenny, zamiast skryć się pod murem, zmierzała ku niemu. Gdy spotkali się, złapał ja za rękę i pociągnął za sobą. Chmura dotarła do pustych pól i nie powstrzymywana przez żadne rośliny, płynęła po ziemi nieco szybciej. W latach po Wielkim Wybuchu niesamowite kolorowe ob- łoki stanowiły największe niebezpieczeństwo dla żywych istot. Pozbawiły życia wielu ludzi, między innymi samego Carpentera. Nie można ich było zwalczać jak mutantów czy uciec przed nimi do zwykłego budynku, gdyż gęste opary wci- skały się przez najmniejsze otwory... Jedynie hermetycznie za- mykane bunkry dawały bezpieczne schronienie. Chmury nigdy nie oddawały raz wchłoniętej ofiary i nie pozostawiały po niej żadnych śladów. Stanowiły ogromna zagadkę dla członków Rodziny. Jedni uważali je za kłębowisko gazów bojowych, inni za jakaś niesamowita formę życia, wskazując fakt, że obłoki konsumowały tylko zwierzęta i ludzi, pozostawiając nienaruszoną szatę roślinną. Wojownicy i towarzysząca im dziewczyna przebiegli przez zwodzony most. Przy kołowrotku stał mężczyzna, usiłujący nawinąć linę. - Zostaw to! - nakazał Blade. - Ale muszę zamknąć bramę... - To i tak nie powstrzyma Chmury, Brian! Chcesz, aby twoja żona została wdową? Spojrzał w kierunku nadciągającego niebezpieczeństwa, skinął głową i pognał szukać schronienia. Obłok zbliżał się... Hickok i Geronimo dotarli już do bloku C, gdy nagle rozległ się przeraźliwy kobiecy krzyk... Blade obejrzał się. Małe, roczne dziecko wędrowało po moście, trzęsąc się na krzywych nóżkach. - Marek! - zawyła Nightingale. Stała przy bloku D, spa raliżowana ze strachu. - Synku, wracaj natychmiast! Blade pchnął Jenny w stronę wejścia do schronu. - Zostań tam! Wrócił biegiem po chłopca. Wiedział, że malec nie zawró- ci, zbyt zaciekawiony kolorowa Chmura, ponieważ nigdy po- dobnej nie widział. Na szczęście tajemnicze obłoki pojawiały się nad Domem coraz rzadziej... - Marek! Dziecko obejrzało się, uśmiechnęło do przerażonej matki i ruszyło dalej. Krwiożercze opary oddalone były od fosy za- ledwie o czterdzieści jardów... Blade czuł pulsowanie krwi w skroniach, sztywniał mu kark, serce biło coraz mocniej, a w piersiach zaczynało brako- wać oddechu... Nieważne, byle szybciej, aby dalej! Dopadł mostu i w paru susach dosięgną! malca, porywając go na ręce. - Mamusiu! - zapłakał nagle przestraszony chłopczyk. - Uda nam się, Marku, uda! Mężczyzna przycisnął go do piersi i pobiegł z powrotem. Chmura wśliznęła się na most. Widział, jak przed wejściem do bloku C stoją obie kobiety, ściskając się za ręce i spoglądając z niepokojem. Poczuł na ra- mieniu gorące łzy dziecka. Kątem oka uchwycił jakieś poruszenie. Zaryzykował i spoj- rzał za siebie. Obłok przekroczył mur, wystrzeliła z niego dłu- ga wypustka i pogoniła za uciekającym pożywieniem. Blade przyśpieszył. Wiedział, że kiedy tylko to coś go dotknie, obaj będą martwi! Oglądając się co chwilę, przeoczył niewielki korzeń wysta- jący z ziemi... Zawadził o niego nogą, potknął się i upadł. Zdążył jeszcze wystawić prawą rękę, aby ochronić Marka. Po- czuł, jak kolana malca wbijają mu się w brzuch. Usiłował po- wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nie czuł ich, jakby miał obie amputowane. Kręciło mu się w głowie, a przed oczami wirowały złociste iskry. Chmura była zaledwie o dziesięć jardów od niego, kłębiąc się gwałtownie, jakby czując świeżą krew. Dwie pary silnych rąk uchwyciły go pod ramiona i uniosły z ziemi. - Uważasz, chłopie, że to najodpowiedniejszy czas na drzemkę? - doleciał z oddali głos Hickoka. Powlekli go w stronę schronu. Minęła ich Nightingale, trzymająca w objęciach synka, i pierwsza wskoczyła do bu- dynku. Przy wejściu czekała Jenny. Pomogła Wojownikom wnieść do środka słabnącego Blade'a i zatrzasnęła właz. - Nigdy nie myślałeś, chłopie, by przejść na dietę? - sap nął Hickok. - Co jest z tobą, Blade? - spytała z niepokojem dziewczy na. Chciał na nią spojrzeć, lecz jej obraz rozmazał się, wszy stkie przedmioty i osoby zatraciły swe kontury. Powieki Reda opadły niczym stalowe wrota. - Czy on wdychał opary Chmury? - zapytał ktoś i to było wszystko, co zdołał zapamiętać. Ogarnęły go ciemności... Rozdział trzeci Wszystko pogrążone było we mgle, ale wyraźnie widział siedzącego na skale mutanta, prężącego swe ciało do skoku. Monstrum było zdeformowaną pumą, żywym demonem, cho- dzącą śmiercią! Nie mógł wydobyć z siebie nawet jęku, a pragnął krzyczeć, wołać o pomoc. Jego nogi przestały go słuchać i niosły w kie- runku bestii, za nic nie mógł zmusić ich do zatrzymania się. Co się stało? Czyżby ciążyło nad nim to samo przekleństwo, które doprowadziło do zguby ojca? Mutant zawarczał, szczerząc żółte kły i oblizując się. - Stójcie! - wołał do swoich nóg. - Zatrzymajcie się! Przypomniał sobie tamten dzień... Przybył goniec z wiado- mością, iż jego ojciec został zaatakowany przez mutanta. Obaj pośpieszyli na miejsce wypadku, lecz przybyli za późno. Jak powiedział człowiek, który pozostał przy rannym, ojciec Bla- dej zmarł z powodu upływu krwi na minutę przed ich przy- byciem... Ukląkł wtedy przy martwym ojcu, złapał go za rękę, a po policzkach pociekły mu łzy... Dwaj mężczyźni, towarzyszący Liderowi Rodziny, nie mo- gli sobie darować, że przyczynili się do nieszczęścia. Jednemu utkwił w bucie kamyk i zatrzymał się, aby go wydostać, a drugi pozostał z nim. Kiedy usłyszeli krzyki, pobiegli z pomocą. Niestety, przybyli za późno. Mutant uciekł na ich widok, po- zostawiając na ziemi dogorywającego człowieka. Obaj przy- sięgali, że bestia była niepodobna do innych i miała na szyi obrożę, lecz nikt im nie wierzył, chociaż cieszyli się ogólnym poważaniem. Uznano, że zdeformowane fałdy skóme na kar- ku zwierzaka wzięli za obrożę... Na szyi pumy także widniała obroża... Mutant zawył i skoczył. - Blade! Z trudem otworzył oczy. Do jego czoła przylgnął zimny wilgotny okład. Straszliwa wizja zniknęła. - Blade? Jak się czujesz? To był z pewnością głos Jenny. Spróbował odpowiedzieć, ale z wyschniętego gardła nie wydobył żadnego dźwięku. Po- kój zdawał się wirować wokół niego. - Słyszysz mnie? Chciał odpowiedzieć, że słyszy, ale nie mógł. Z mgły przed oczami zaczęły wyłaniać się kształty. Widział już pochyloną nad nim bladą, rozmazaną twarz dziewczyny. - Przepuść mnie! - odezwał się twardy męski głos i ciem na postać przesłoniła sylwetkę Jenny. - Blade, uważaj na to, co mówię. Jeżeli mnie słyszysz i ro zumiesz, to mrugnij oczami. Blade rozpoznał Platona. Dwukrotnie zamknął powieki. - Dzięki Bogu! - zawołała z radością dziewczyna. - Cicho! - nakazał Lider. Położył dłoń na czole leżącego Wojownika. - Czy wdychałeś opary Chmury? Mrugnij raz na tak, dwa razy na nie. Mężczyzna przekazał drugą odpowiedź. - To dobrze. Hickok i Geronimo także twierdzili, że obłok nie otarł się o ciebie. Może zaszkodziły ci jakieś opary krążące wokół niego, ale to nic poważnego. Musisz oczyścić układ od dechowy. Głęboko wdychaj powietrze i powoli je wypuszczaj. Postąpił zgodnie z zaleceniami Platona. Powróciła ostrość wzroku, tylko gardło nadal było zesztywniałe. - Wyśmienicie - powiedział Nauczyciel. - Kontynuuj od dychanie, dopóki ci nie przerwę. Blade rozejrzał się wokoło. Leżał na pryczy umieszonej w jednej z sal schronu znajdującego się pod blokiem C. W po- mieszczeniu prócz niego było czternastu innych członków Ro- dziny, reszta kryła się w pozostałych bunkrach. Na sąsiedniej pryczy siedzieli przyjaciele z Triady Alfa, rozmawiając ze sobą szeptem. Nie opodal Nightingale usypia- ła synka. Blade uniósł się na łokciach i spojrzał na swój nadgarstek. Rana została już oczyszczona i zabandażowana. - No, jak tam z płucami? - zapytał Platon. Wojownik poczuł, jak ustępuje skurcz przełyku. Z wolna wysylabizował: - Czu...jęsię... dob... dobrze... - Postaraj się usiąść. Ale bez żadnych gwałtownych ru chów! Mężczyzna wykonał polecenie. Czuł na sobie baczne spoj- rzenia zgromadzonych w schronie osób. Rodzina dbała o zdrowie swych Wojowników, troszczyła się o nich, gdyż za- pewniali jej bezpieczeństwo. - Jest... mi coraz lepiej. Na... naprawdę! - To dobrze - przyznał Lider. - Rodzinie zależy na twych umiejętnościach i doświadczeniu. - Czemu narażałeś życie Geronima i Hickoka, wysyłając ich po mnie? Platon uniósł brwi ze zdziwieniem i wzruszył ramionami. - Wcale ich nie wysłałem. Sami poszli. Ale teraz mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Ludzie skupili się wokół posłania Blade'a, nadstawiając z ciekawością uszu. - Chciałem poinformować o tym całą Rodzinę, więc na ra zie wyjawię jedynie najważniejsze szczegóły - ciągnął Lider spokojnym tonem. - Zamierzam, oczywiście za zgodą Rady, wysłać Triadę Alfa w bardzo niebezpieczną podróż, z której mogą nie powrócić... - W końcu jakaś odpowiednia dla nas akcja! - zawołał rozentuzjazmowany Hickok. - W jakim celu? - Jenny spojrzała bezradnie na Blade'a. - Obawiam się, że bez tej misji Rodzina może w niedale kiej przyszłości wygasnąć - odparł Nauczyciel. Zapadła niesamowita cisza. Słychać było jedynie spokojny oddech śpiącego Marka. - Wygasnąć? - odezwała się w końcu Nightingale. - To właśnie mam na myśli. Wszycy przecież wiemy, że życie kolejnych generacji skraca się bezustannie. Żyjemy kró cej od naszych ojców, a ci żyli krócej od swoich. Przy nas lu dzie istniejący przed Wielkim Wybuchem byli prawdziwymi Matuzalemami, osiągali osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, a na- wet i sto lat! Według moich obliczeń, za dwadzieścia lat sta- rość w naszej Rodzinie będzie się zaczynała po trzydziestym piątym roku życia. Doświadczą tego już dzieci Marka. - Wskazał uśpione dziecko. - Perspektywy są straszne. Musimy przedsięwziąć odpowiednie kroki, aby odwrócić ten proces degenerujący nasze plemię. - To coś dla ciebie, Indianinie - mruknął Hickok, na tyle jednak głośno, że jego słowa dotarły do uszu Platona. - Miałem na myśli ludzkie plemię! - uściślił. - Jaka jest tego przyczyna? - zapytał ktoś ze zgromadzonych. - Nie wiem. Modlę się do Boga, abyśmy wyeliminowali ją, zanim nie będzie za późno. Mam podejrzenia, iż może być to sprawka szczątkowej radiacji utrzymującej się na Ziemi. Nie stety, nie dysponujemy odpowiednią aparaturą badawczą, aby to sprawdzić. Dlatego też zamierzam wysłać Triadę Alfa poza nasz Świat, aby zdobyli te urządzenia! Po Trzeciej Wojnie pojęcie „świat" ograniczano do coraz mniejszego obszaru, aż słowo to zaczęło oznaczać jedynie najbliższe okolice Domu, położone najwyżej w odległości dwudziestu mil od muru. Dalej nie zapuszczali się nawet naj- odważniejsi łowcy. - Zwróciliście uwagę na znaczenie dzisiejszej daty? - spy tał niespodziewanie Lider. - Dzisiaj mamy czwartego czerw ca! Dokładnie sto lat temu zakończyła się Trzecia Wojna! Mężczyzna zamilkł na moment w celu nabrania głębszego oddechu i ciągnął dalej: - Fundator zaplanował to miejsce, wzniósł mury i schrony, zaopatrzył magazyn. Jego zapasy żywności i ubrań kurczą się, ale nauczyliśmy się już szyć odzież z materiału, jaki nam po zostawił i ze skór upolowanych zwierząt, uprawiamy rolę i po lujemy. Leczymy się naturalnymi metodami, wytwarzamy meble, łuki i strzały, zaś amunicji starczy na dalsze sto lat Jednym słowem - jesteśmy samowystarczalni. Ale dobrze by było, gdyby Triada Alfa znalazła trochę materiałów, lekarstw oraz broni i przywiozła je do nas. - Mamy to przytaszczyć na naszych plecach? - przerwał mu zaniepokojony Hickok. Platon uśmiechnął się. - Nie. Ciężar, jaki zapewne zdobędziecie, będzie zbyt wielki nawet jak na twoje barki. Przywieziecie waszą zdobycz bez trudu. Blade zastanowił się, co może kryć się w słowach Nauczy- ciela. Rodzina dysponowała dziewięcioma końmi, jednak wy- prowadzenie ich poza mury było równoznaczne ze skazaniem zwierząt na pewną śmierć. Lider zbliżył się do ściany obwieszonej mapami i wskazał na jedną, pokazująca ich „świat". W rogu wypłowiałej i wy- strzępionej płachty widniał maleńki czerwony kwadracik, symbolizujący Dom. Platon wskazał na niego palcem. - Tu się znajdujemy. Przez sto lat członkowie Rodziny nie wychylili nosa poza wytyczone przez Fundatora granice . Je steśmy pełni niewiedzy o tym, co może nas otaczać i znajdo wać się zaledwie o dwa dni drogi od naszego Domu. Lecz skoro my przeżyliśmy, to może i innym ludziom udała się ta sztuka? Musimy wierzyć, iż istnieją na Ziemi inne ludzkie skupiska, a Triada powinna je wykryć. Czy są pytania? Może ktoś ma jakieś obiekcje. - Ja mam jedną - odezwała się Jenny. - Tak? - Rodzina przeżyła, to prawda. Zawdzięczamy to Fundato rowi, ponieważ wybrał miejsce naszego zamieszkania z dala od celów nuklearnych ataków. Pamiętam z notatek, że po Wielkim Wybuchu poziom radiacji znacznie podniósł się i nie opadał do normalnego stanu przez ponad pięć lat. A co musia ło dziać się w miastach, na które spadły atomowe pociski? Może ich ruiny nadal są śmiertelnie radioaktywne? Czy człon kowie Triady mają przekonać się o tym na własnej skórze? Nauczyciel pogładził w zamyśleniu białą brodę. - Nie mogę zagwarantować, że podczas wyprawy nie nara żą się na podobne niebezpieczeństwa, ale oni są obyci z trud nościami, są Wojownikami! Pokażę wam coś, co może uspo koi wasze obawy. Wskazał ponownie na czerwony kwadracik. - Dom zlokalizowano na granicy Parku Narodowego Lakę Bronson. W odległości setek mil nie ma żadnego większego skupiska ludzkiego, mogącego stać się celem nuklearnego ata- ku. Sprzęt potrzebny mi do badań można zdobyć jedynie w dużych metropoliach, w których istniały instytuty badaw- cze, kliniki lub laboratoria. I oto mamy tu takie miasto. - Po- kazał miejscowość leżącą na południowo-wschodnim obsza- rze Minnesoty. - Jest równie odizolowane, jak nasza enklawa. Nie istniały w nim przed Wielkim Wybuchem żadne zakłady zbrojeniowe ani też w pobliżu nie było baz wojskowych, dla- tego wątpię, aby stało się celem masowych ataków. Minne- apolis oraz St. Paul są połączone ze sobą i zwane Dwumia- stem lub Bliźniaczymi Miastami. - To daleko! - zaprotestował ktoś. - Skąd wiadomo, że to Dwumiasto wciąż istnieje? - spytał inny członek Rodziny. - Aby zaspokoić waszą ciekawość, wyjawię, że dzieli nas od niego trzysta siedemdziesiąt pięć mil, może pomyliłem się 0 jedną czy dwie, możliwe... Hickok zaśmiał się ironicznie. - Dotarcie tam zajmie nam rok, a przez następny będzie my wracać. - Później poruszę ten problem. Ktoś chciał wiedzieć, czy Dwumiasto nadal istnieje. Zapewne. Przez kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych utrzymywaliśmy z nim kon takt radiowy. Dowiedzieliśmy się, że w metropolii panuje głód 1 rząd wydał nakaz ewakuacji mieszkańców na inne tereny. Później radiostacje umilkły z powodu zakłóceń w eterze. Wie rzę, że Dwumiasto nadal istnieje, ale w jakim znajduje się sta nie, trudno odgadnąć. Myślę, też, że Triada odniesie sukces. - Spojrzał na trójkę Wojowników. - Godzicie się na tę hazardo wą misję? Kto wie, co stanie wam na drodze... Mutanty? Chmury? Zdziczali ludzie? Ale jeżeli wam się powiedzie, to wszystkim opłaci się poniesione ryzyko. To swoisty para doks... Jeżeli zgodzicie się wyruszyć, możecie nie przeżyć; je żeli odmówicie. Rodzina wyginie. Za cztery, za pięć pokoleń, ale wyginie! Macie czas, aby to przedyskutować. Hickok wyprostował się dumnie. - A kto potrzebuje czasu, staruszku? Mówię od razu: idziemy! - Nie bądź taki szybki - uciszył go Nauczyciel. Strzelec zakręcił rewolwerem. - Szybki, to moje przezwisko. A co wy na to, chłopcy? - zwrócił się do przyjaciół. - Jak zrozumiałem, Platon nie daje nam wielu szans. - Szczęściem nie mam żony, rodziny czy czegokolwiek in nego, co by mnie zatrzymywało na miejscu - odparł bez wa hania Geronimo.- Pójdę chociażby dlatego, aby zaspokoić ciekawość. Blade? Zapytany czuł na sobie przeszywające spojrzenie Jenny i z trudem powstrzymał się, aby na nią nie popatrzeć. Wstał, za- dowolony, że minęła ta chwilowa słabość. - Nie mamy wyboru. Rodzina jest najważniejsza. Musimy iść! I pójdziemy! - Doskonale! - ucieszył się Lider. - Ale pod jednym warunkiem. - Tak? - Jeżeli nie powrócimy, to nikomu nie każesz nas szukać ani nie wyślesz po nas innych Wojowników. Zgromadzeni ludzie doskonale wiedzieli, kogo Blade miał na myśli... - Tak... Zgadzam się. Trochę nam będzie brakowało tej świetnej dziczyzny, jaką zdobywaliście, ale poradzimy sobie - odparł Nauczyciel. Blade oczekiwał sprzeciwu ze strony Jenny i zdziwiło go jej milczenie. - Ale mam nadzieję, że i ty przyjmiesz mój warunek - do dał Platon. - Chciałbym, abyście zabrali ze sobą Joshuę. - Co? - Geronimo parsknął śmiechem. - Joshuę? - zawtórował mu Hickok. - Staruszku, pomyliło ci się, dzisiaj nie prima aprilis! - Mówię poważnie. - Odmawiam - oświadczył Blade. - Z jakich powodów? - zapytał Platon. - Z jakich powodów? - Mężczyzna zdziwony był niedo rzecznością pytania. - On nie jest Wojownikiem ani myśli wym, nigdy nie walczył, nie trenował, nie przebywał w takich warunkach... - A ty w nich przebywałeś? - przerwał Lider. - Nie, ale jestem Wojownikiem. Nauczono mnie, jak uni- kać niebezpieczeństw, jak zwalczać zagrożenia. A Joshua tego nie potrafi. Nie jest uzdrowicielem. Nie posiada żadnych umiejętności, które przydałyby się w takiej misji. Będzie dla nas jedynie zawada. Jestem zaskoczony, że złożyłeś taką pro- pozycję. Sam mówiłeś, że to niebezpieczne zadanie, że może- my nie powrócić. Czemu zdecydowałeś się wysłać Joshuę z nami? Człowieka, który nie potrafiłby obronić siebie w razie jakiegoś ataku! Nie możemy go zabrać! Nauczyciel westchnął i usiadł na sąsiedniej pryczy. - Posłuchaj mnie uważnie. Wiele z tego, co powiedziałeś, jest prawdą. Joshua nie jest stworzony do walki, a do miłości i pokoju. Nie jest Nauczycielem, ale posiada sporą wiedzę. To nie Uzdrowiciel, lecz potrafi leczyć. Ma zdolności Wróżą, a najważniejsze, że jego natura jest całkowicie przeciwstawna waszemu wojowniczemu usposobieniu. Nie mogę nalegać, abyś go zabrał, ale bardzo cię o to proszę! - Zaczynam rozumieć - odezwał się Geronimo. - Chcesz, abyśmy zabrali go jako przeciwwagę. - Przeciwwagę? - zdziwił się Hickok. - Jesteście przepełnieni agresją - wyjaśnił Platon. - Przy zwyczailiście się najpierw strzelać, a później myśleć. W wa szej misji najważniejsze będzie nawiązanie kontaktu z innymi ludźmi, a obawiam się, że jak zobaczycie innego człowieka, to wpierw poślecie mu parę kulek. Zęby nawiązać kontakt z innymi, trzeba z natury być przyjacielskim wobec obcych. Tak jak Joshua. - Wciąż nie jestem całkiem przekonany - powiedział Blade. - Chociaż dostrzegam logikę w twoich słowach, to jed nak uważam tę propozycję za wielką pomyłkę. Ale skoro uwa żasz, że powinien iść z nami, to pójdzie. Tylko wbij mu do głowy, że o wszystkim decydować będę ja! - To jest to, co nazywam pozostaniem przy swoich rewol werach - szepnął strzelec. - Czy o czymś nie zapomnieliście? - wtrąciła się Jenny. - Nie sądzę - odparł Nauczyciel. - W tak daleką drogę z Triadą powinien udać się jakiś Uzdrowiciel. - Już wspomniałem, że Joshua potrafi leczyć. - Ale nie jest oficjalnym Uzdrowicielem - zaprotestowała dziewczyna. - Ma pewne doświadczenie, wystarczające do oczyszcze nia ran i zaszycia skóry, a nie sądzę, aby zdążyli nabawić się w drodze zapalenia płuc czy anginy. Chyba nie chciałabyś po zbawić Rodziny usług jednego z czterech Uzdrowicieli? - Nie mają zbyt wiele do roboty. Poradzą sobie w trójkę! Jenny była jedną z Uzdrowicielek i Platon rozumiał jej chęć towarzyszenia ukochanemu. Przypomniał sobie własną żonę, z którą przeżył jedenaście lat, nim zniknęła w tajemniczych okolicznościach podczas ekspedycji badawczej. Lider chciał sprawdzić, czy na południe od Domu nadal istnieje małe jeziorko, zaznaczone na mapie. Rozbili obozowisko, a on udał się po chrust na rozpałkę. Oddalił się od żony najwyżej na pięćdziesiąt jardów, lecz kiedy wrócił, jej nie było. Nie odkrył śladów zwierząt, nie słyszał nic podejrzanego. Nadine rozpłynęła się w powietrzu. Nigdy nie rozwikłał tej tajemnicy... - Przykro mi, Jenny. Tylko Joshua wyruszy z Triadą Alfa. Po ich odejściu przydadzą nam się wszyscy ludzie od wypeł nienia obowiązków, których nam przybędzie. Dziewczyna wolno skinęła głową, odeszła w najdalszy róg pomieszczenia i skryła twarz w dłoniach. - To wspaniale, chłopie - powiedział Hickok do Indianina - Tylko pomyśl, pierwsi z Rodziny ujrzymy wielki świat! Kto wie, co tam znajdziemy! „Całkiem możliwe, że własną śmierć" - pomyślał Platon. Rozdział czwarty Chmura zniknęła równie tajemniczo, jak się pojawiła. Z długoletnich obserwacji, prowadzonych przez Nauczyciela, wynikało, że przejście śmiercionośnego obłoku trwało prze- ciętnie dwie godziny. Odczekawszy dalsze dwie ze względów bezpieczeństwa, ludzie opuścili schrony i wyszli na powierzchnię. Niebo znów było błękitne, drzewa cicho szumiały, powró- ciły spłoszone ptaki. - Kiedy masz zamiar opowiedzieć o tym sekretnym sposo bie przeniesienia nas do Dwumiasta? - zapytał Lidera Hickok. - Jak tylko zbiorą się pozostali członkowie Rodziny. Minęła godzina, nim wszyscy się zeszli. Platon pokrótce opowiedział ludziom o planowanej wyprawie do Bliźniaczych Miast. - Ale jak oni przywiozą aparaturę i inne znaleziska? - ode zwał się jeden ze starszych mężczyzn. - Nie wymagaj od nas, abyśmy zgodzili się na posłanie z nimi naszych koni! Konie były jedynymi domowymi zwierzętami, jakie posia- dała Rodzina. Inne stworzenia zgromadzone przez Carpentera - psy, koty, krowy i owce - nie przetrwały wielomiesięcznego pobytu w schronach. - Nie musimy dawać im żadnego z nich. - Więc jak...? Lider kiwnął głową, aby wszyscy poszli za nim, i udał się do bloku F, znajdującego się w zachodniej części Domu. Sześć betonowych budowli oznaczonych literami od A do F stanowiło wierzchołki regularnego sześcioboku. Pod każ- dym znajdowały się podziemne schrony, zaś części naziemne przeznaczono na pomieszczenia użyteczności publicznej. W bloku A urządzono zbrojownię, w bloku C izbę chorych, D był zakładem stolarskim, w E przygotowywano wspólne po- siłki. Blok B stanowił sypialnię dla „kawalerów" i „panien", czyli osób nie połączonych węzłem małżeńskim; natomiast w F mieściła się biblioteka. Zatrzymali się przed wejściem. - Będziemy czytać? - zdziwiła się jakaś kobieta. - Nie. - Nauczyciel uśmiechnął się. - Będziemy kopać. Niech paru z was uda się do magazynu ze sprzętem i przynie sie kilka łopat. Blade przypatrywał się stojącemu na uboczu Joshui. Mały człowieczek patrzył na ziemię, trzymając dłonie złożone na piersiach. Tak jak jego biblijny idol, posiadał gęstą brodę i wą- sy oraz długie, sięgające do ramion włosy, które prawie zupeł- nie zakrywały szczupłą, dwudziestokilkuletnią twarz. Jednak to nie jego wygląd przeszkadzał Blade'owi, lecz dusza kazno- dziei i moralisty, drzemiąca w tym wychudzonym ascecie. To z tego powodu Robert przybrał w dniu Nazwania imię starego proroka. Szesnaste urodziny stanowiły niezwykle ważną datę w ży- ciu każdego członka Rodziny. W tym dniu odbywała się cere- monia Nazwania, w czasie której młody solenizant mógł po- rzucić imię nadane mu przez rodziców po urodzeniu i przy- brać nowe, charakteryzujące jego ducha i postawę życiową. Zwyczaj ten zapoczątkował Fundator, pragnący, aby młodzież poprzez poszukiwanie w księgach własnych idoli, poznawała minione dzieje. Samookreślenie stało się cnotą. Dlatego młody Nathan, mający od małego żyłkę do broni palnej, nazwał się Hickokiem; jego rówieśnik, Michael, zafas- cynowany białą bronią, przybrał imię Blade, które w Ameryce kojarzy się i z mieczem i z kozakiem - rębajłą; wiele lat przed nimi Clayton został Platonem. Członkowie Rodziny posiadali jedynie imiona, nazwiska odeszły w zapomnienie. Odrębną sprawą były tytuły, oznacza- jące perfekcjonizm w uprawianym zawodzie. Kto osiągał właściwą biegłość w wybranej przez siebie profesji, otrzymy- wał tytuł Rolnika, Wróżą czy Wróżki, Uzdrowiciela, Wojow- nika, Nauczyciela i inne... Powrócili ludzie z łopatami, a Lider wskazał im miejsce, w którym powinni kopać. Był to jeden z sekretów Carpentera, zachowany w tajemnicy przed pozostałymi członkami Rodzi- ny. Każdy Lider, zaakceptowany przez wszystkich mieszkań- ców Domu, wyznaczał w przeciągu trzech miesięcy od elekcji swojego następcę, który także winien być przyjęty przez Ro- dzinę, i jemu powierzał sekret Fundatora. Platon został obrany przywódcą cztery lata temu i natych- miast opowiedział Blade'owi, którego uznał za sukcesora, o tajemnym schowku, nie wyjawiając mu jednak, co się we- wnątrz kryje. Obawiał się, że młodzieniec, wiedziony fanta- zją, ulegnie pokusie i sięgnie po skryty przez Carpentera skarb przed upływem wyznaczonego czasu. Dziś nadeszła chwila wskazana przez Fundatora! Sto lat te- mu zakończyła się najstraszliwsza wojna w dziejach ludzko- ści, a Rodzina okrzepła na tyle, że mogła wysłać najlepszych swych ludzi z niebezpieczną misją. Do Nauczyciela podszedł Blade. -Co tam jest? - Zobaczysz. Platon spojrzał na zachodzące słońce. Jeżeli nie dotrą do wejścia w ciągu godziny, będzie zbyt mało światła na spene- trowanie kryjówki. - Jakiś pojazd? - Zobaczysz! - Bawi cię ich zaciekawienie? - Czemu nie? - Lider uśmiechnął się z zadowoleniem. - Jeszcze nigdy nie widziałem naszych braci tak podekscytowa nych! - Tak, odkąd powiedziałeś nam o wyprawie, Hickok za chowuje się tak, jakby dostał kręćka. - O, dobrze że mi przypomniałeś. Dobrze by było, abyście skompletowali teraz wyposażenie. Zajmijcie się bronią, amu nicją i żywnością. Może znajdziesz też parę kompasów, które są jeszcze nie rozmagnetyzowane. Zresztą zabierz wszystko, co uznasz za niezbędne. - Masz rację - odparł Wojownik i ruszył na poszukiwanie swych przyjaciół. Do Platona zbliżył się Joshua. - Mówiłeś już z Blade'em? - Tak. - I zgodził się? - Nie miał wyboru. Wyruszysz jutro z Triadą Alfa. - Wobec tego spędzę całą noc na modłach, aby nasza wy prawa okazała się owocna - powiedział asceta szeptem, nie otwierając prawie ust. - Módl się jedynie, abyście powrócili w zdrowiu do Do mu. - Jeżeli nie wrócimy, nie obwiniaj się o naszą śmierć. Na sze dusze udadzą się tam, skąd pochodzą. - Słaba to pociecha, skoro inni obarczą mnie winą... - Bóg nas ochroni - stwierdził Joshua z żarliwością. - A gdybyśmy nie wrócili, oznaczać to będzie, że taka była wola Pana. - Postaraj się o tym przekonać Blade'a. I pozostałych. - Trudno się z nimi rozmawia, są skryci, otwarci jedynie względem siebie... - Tak, to prawda - poświadczył Platon. - Cóż, są Wojow nikami. - Nie zastanawiałeś się nad tym, że ich wzajemna zażyłość i skrytość wobec innych może wynikać z tego, że wszyscy utracili w młodości swych rodziców? Jest to jedyna Triada złożona z samych sierot. - Nigdy o tym nie myślałem - powiedział zdumionym to nem Nauczyciel. - Czy to nie zadziwiające, jak takie proste rzeczy umykają naszej uwadze? Z coraz większego wykopu doleciał wzrastający gwar. - Natrafiliśmy na coś twardego! - zawołał jeden z kopa czy. Platon podbiegł do krawędzi dziury i ujrzał w dole kawałek betonowej płyty. - Musicie odsłonić ją całą - nakazał. - Powinna mieć wy miary trzydzieści na trzydzieści stóp. Przynieście tyle lin, ile tylko znajdziecie, przydadzą się do otwarcia skrytki. Ludzie ruszyli wypełnić jego polecenia. Jak tylko któryś z pracujących kopaczy poczuł zmęczenie, natychmiast zastę- pował go następny. - Znaleźliśmy pierścień! Nauczyciel poczuł, jak kurczą mu się mięśnie żołądka. - Mamy następny! Do zachodu słońca pozostało najwyżej dwadzieścia minut. Ogromna czerwona kula dotknęła swym brzegiem widnokrę- gu. Pozostało niewiele czasu... - Jest trzeci! - znów zawołał jeden z pracujących. - I tyle powinno być - szepnął zdenerwowany Lider. - Przełóżcie przez nie liny! Rozdział piąty Blade odszukał w tłumie swych przyjaciół i zaprowadził ich do zbrojowni. - Hickok, jesteś naszym specjalistą od broni palnej. Co byś nam zaproponował? Strzelec rozejrzał się po regałach zastawionych pistoletami, karabinami, strzelbami, fuzjami, rewolwerami i rakietnicami. U podstaw półek stały wielkie skrzynie wypełnione amunicją. - Nigdy nie wiadomo, co się nam może przydać - mruk nął, podchodząc do regału, na którym spoczywały naoliwione karabiny automatyczne. Do tej pory nikt ich nie używał. Ro dzinie wystarczały do polowań zwykłe dubeltówki i sztucery. - Co my tu mamy... uzi, apy, arki, FNC... O! To przyda nam się na pewno. Commando arms carbine z możliwością prowadzenia ognia półautomatycznego, waga osiem funtów, trzy stopy długości. - Wezmę dla siebie jeden z karabinów zwanych ryczącymi dwudziestkami - zaproponował Geronimo. - Thomsona? - skrzywił się strzelec. - Zapomnij o nim, chłopie, to nie dla ciebie! - Kto bierze ten karabin maszynowy? - zapytał Blade, wskazując na commando. - Jak to kto? - zdziwił się Hickok. - Jesteś najgorszym strzelcem, więc bierzesz automat. Jak nas napadną, to łapiesz tę broń, kierujesz lufę mniej więcej w kierunku napastników, naciskasz ten mały języczek spod spodu i będziesz musiał je dynie uważać, aby odrzut nie obalił cię na ziemię. Zapew niam, że na pewno w coś trafisz! - Dzięki za radę - ponuro odparł przywódca Triady. - Hej, chłopie! Nie obrażaj się! Każdy z nas wyspecjalizo wał się w innej dziedzinie walki. Możesz być pewien, że nie chciałbym zmierzyć się z tobą na noże. - A co ze mną? - zapytał Indianin. Hickok podszedł do następnego regału. - Musimy uwzględnić wszelkie możliwości walki. Kara bin Blade'a będzie doskonały na średni dystans, potrzebujemy teraz czegoś do strzelania na bliższa odległość. Masz! - Zabrał z półki jednq z broni. - Automatyczny brauning B-80. Siedem funtów, trzydzieści dwa cale, doskonale leży w dłoniach. - Nie używałem zbyt często pistoletów maszynowych - zastrzegł się tropiciel. - Nie martw się, chłopie. Dobrze strzelasz, to najważniej sze. - Czego jeszcze nam trzeba? - Czegoś dla mnie na daleki dystans. Wezmę sztucer Hen- ry'ego, produkowany na użytek US-Navy, kaliber 44. Skute czność tej broni jest zadziwiająca. Zresztą ten Henry był za dziwiającym facetem, produkował broń już dla traperów Dzi kiego Zachodu... - Można się było tego domyślić - przerwał mu Geronimo. Hickok zignorował uwagę przyjaciela i ciągnął dalej: - Jeszcze broń krótka. Ja mam swoje pythony, a dla ciebie Blade... - Poszperał w jednej ze skrzyń i wyciągnął dwa stalo we przedmioty. - To powinno ci pasować. - Automatyczne? - Ktoś z nas powinien mieć coś takiego. Nie musisz ich re- petować po każdym strzale, to broń w sam raz dla ciebie. - Co to? - Vegi czterdziestki piątki. - Jestem zaszokowany, że nie usiłujesz wepchnąć nam koltów - odezwał się Indianin. - Wystarczą moje. - Strzelec poklepał rewolwery. - Nie lubię narzucać innym swojego stylu. Najważniejsze, że vegi nie były nigdy używane i posiadamy do nich mnóstwo amuni cji. Jak ci się podobają? - Niezłe pistoleciki - odparł Blade od niechcenia. - Niezłe? - westchnął Hickok. - Kobiety są niezłe! Te pi stolety to fantazja, kiedy patrzę na nie, czuję się, jakbym oglą dał dzieła Michała Anioła czy Leonarda. - I ty nazywasz Joshuę dziwakiem - zaśmiał się Geronimo. - Wiecie, co miałem na myśli... - Dobra - oświadczył Blade. - Biorę te vegi. - A ja wolałbym coś jeszcze prostszego - zaznaczył tropi ciel. - Co powiesz na arminusa? - zaproponował Hickok. - Nie znajdziesz nic prostszego w obsłudze. Mamy dwa modele: ar- minus magnum 357 oraz specjał 38. - Ujdzie... - Ile sztuk chcesz zabrać? - Wystarczy mi jeden. Hickok potrząsnął głową. - To twoja sprawa, ale lepiej, abyś zabrał dwa. A jeżeli je den się zepsuje? - To pozostanie mi brauning. Możemy nie powrócić z na szą bronią, więc po co narażać Rodzinę na utratę jeszcze jed nej sztuki. Wezmę magnum. - To wszystko, co miałem do zrobienia - oświadczył strze lec. - Resztę sprzętu wybierzcie sami. Rozeszli się po pomieszczeniu, szukając tego, na czym im najbardziej zależało. Blade udał się do sekcji białej broni. Zabrał cztery noże bo- wie, które zawiesił u pasa, oraz dwa małe sztylety o cyzelowa- nych rękojeściach. Jeden przywiązał do prawego przedramie- nia, następny do lewej łydki. Po chwili zastanowienia sięgnął jeszcze po wielki nóż myśliwski. Geronimo poszedł do działu rozmaitości, wypełnionego najdziwniejszym orężem. Były tam starożytne naginaty i miecze yari, bolsy, okute żelazem kostury, pirackie kordelasy i berdysze, sześć par nunchaku, w rękojeści każdego skryte było małe ostrze, kilka sai oraz wiele innych. Jednak uwagę Wojownika przyciągnęły oryginalne tomahawki Apaczów wy- konane w 1900 roku. Rodzina ich nie używała. Posługiwano się siekierami i toporami, więc wyglądały jak nowe. Geronimo uznał, że na specjalną wyprawę przyda się taki oręż i wsunął za pas dwie indiańskie siekierki. - Jestem gotowy! - zawołał Hickok od strony drzwi. Tropiciel ruszył do wyjścia. Mijając Blade'a mocującego pod pachą nóż bowie, spytał: - Jakieś problemy? - Żadnych. Pomyślałem tylko, że dobrze by było wziąć je szcze kilka. - Czy to nie komiczne - zauważył Geronimo - że zbroimy się po zęby, jakbyśmy chcieli wywołać czwarta wojnę, a mo żemy spotkać na naszej drodze jedynie ludzi nastawionych pokojowo, takich jak Joshua... - Tak. To śmieszne, ale i niezbędne! Jeżeli ktoś tam jesz cze przeżył, to zapewne stoczył się do poziomu dzikiego zwierzęcia. Dzięki Bogu, Fundator zatroszczył się o naszą przyszłość. Gdyby nie jego zapasy, walczylibyśmy dzisiaj z mutantami na kije. Zbliżyli się do Hickoka. - Słuchaj, chłopie - zawołał do Blade'a. - Pójdę z ta Czer woną Twarzą przygotować zapasy żywności. Znajdziesz nas później w bloku F. W drzwiach pojawiła się Jenny. - Dobra, znajdę was później. Geronimo złapał Hickoka pod rękę i wyprowadził z arsena- łu, uśmiechając się pod nosem. - Wreszcie jesteśmy sami - odezwała się dziewczyna. Mężczyzna przytaknął i odłożył swe uzbrojenie na wielki dębowy stół. - Musimy porozmawiać - mówiła dalej. - Wiem. - Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to wyruszycie jutro? - Zapewne... - To ostatnia sposobność do spotkania. Możliwe, że cię już więcej nie zobaczę. - W jej oczach pojawiły się łzy. - Och, Blade! Podbiegła do niego, otaczając jego szyję ramionami. - Nie mogę znieść myśli, że mogłabym cię stracić. Umrę, jeżeli coś ci się stanie. - Nic mi się nie przytrafi. - Nie możesz być tego pewien - szepnęła. - Wszystko pójdzie dobrze - zapewnił, przygarniając ją do siebie i głaszcząc długie włosy. Jenny nie mogła opanować histerycznego szlochu. Spokoj- nie czekał, aż dziewczyna się uspokoi. Wreszcie wyszeptała mu do ucha: - Przykro mi... - Czemu? - zdziwił się. Ściągnął koszulkę i podał Jenny. - Użyj tego. Nie zaoponowała. Wytarła oczy, nos i policzki. - Dziękuję, nie zabrałam ze sobą chusteczki. Blade odłożył koszulkę na blat stołu i ponownie przytulił dziewczynę. - Nie chcę, abyś wyjeżdżał. - Ja także tego nie chcę. - Więc czemu...? - Słyszałaś słowa Platona. Ktoś musi wyruszyć. Wybór Triady Alfa jest równie dobry jak każdej innej. Powinnaś wie dzieć, że sprawy Rodziny są najważniejsze. Pokiwała ze smutkiem głową, wzięła głęboki oddech i po- prosiła: - Zabierz mnie ze sobą. - Nie mogę! - Proszę. - Nie wezmę cię bez względu na to, jak bardzo bym tego pragnął. Gdybym cię zabrał, twoje bezpieczeństwo zaprzątało by bez reszty mój umysł, troszczyłbym się jedynie o ciebie, nie zważając na pozostałych członków Triady. To mogłoby się źle dla nas skończyć. Mam zobowiązania wobec przyjaciół. Dziewczyna zwiesiła głowę. Blade pomyślał, że za chwilę znów wybuchnie płaczem. - Możesz to zrozumieć? Przytaknęła, wycierając łzę z oka. Położył dłoń na jej ra- mieniu. - Najdroższa, czekaj na mnie. Zapewniam cię, że wrócę. Wszyscy wrócimy. Nie mamy innego wyboru. Czekaj na swo jego narzeczonego. - Na jakiego... narzeczonego? - zapytała z wahaniem, unosząc głowę. - Kiedy wrócę - powiedział z uśmiechem - mam zamiar poprosić o rękę pewnej ślicznotki, o ile zaczeka na mnie. Oczy Jenny zabłysły. - Mówisz poważnie? - Jak najbardziej! - Och, Blade. - Roześmiała się, przytulając do jego mu skularnej klatki piersiowej. - Już dobrze? - Nie może być lepiej. - Pocałowała go w usta. - Będzie my małżeństwem! - Chcesz powiedzieć, że nadal mnie będziesz pragnęła po tych wszystkich wykrętach? - Głuptasie... Twoje wykręty są wyrazem miłości. Pocałowali się ponownie. Blade poczuł dotyk jej pełnych piersi. - Pamiętaj, kochany, że przez całą noc będziesz jedynie mój! - Dobrze, ale teraz odszukam Geronima i Hickoka. Pomo gę im zabrać pozostały ekwipunek. Podał jej rękę i opuścili zbrojownię, kierując się w stronę Bloku F. - Jesteś uzbrojony po zęby - zauważyła. - W sumie jedenaście sztuk broni. Jak mnie dopadną, nie poddam się bez walki. - O czym mówisz...? - No, karabin maszynowy, dwie vegi, moje bowie, dwa sztylety i wielki nóż myśliwski. - Jesteś pewien, że to wystarczy? Spojrzał na nią zdumiony, zastanawiając się, czy Jenny żar- tuje. Mówiła poważnie. - Myślę, że tak. Pośrodku sześcioboku wyznaczonego przez Bloki rosło kil- kanaście drzew. Dziewczyna popatrzyła na mężczyznę klęczą- cego pod jednym z nich. - To Joshua! - stwierdziła. - Zapewne znowu medytuje. Nie powinniśmy mu prze szkadzać. - Jasne... Chcieli jak najciszej minąć modlącego się mężczyznę. Rap- tem Blade uchwycił katem oka jakieś poruszenie w koronie drzewa i spojrzał na gałęzie. - Widzisz to? - szepnął do Jenny. - Co? - Zmrużyła oczy. Na konarze rosnącym nad głową medytującego mężczyzny siedziało coś małego z długim ogonem, o brązowym futerku. - Tak, teraz widzę. To chyba wiewiórka? Blade'owi stworzonko także skojarzyło się z gryzoniem, ale zawahał się. Przecież na obszarze Domu nie przebywały żadne dzikie zwierzęta z wyjątkiem ptaków, a zresztą wie- wiórka nie podeszłaby tak blisko zabudowań, trzymając się ra- czej wschodniej części, w której rozciągały się jedynie pola uprawne. Zwierzątko podkradło się do końca gałęzi. Wojownik odru- chowo wyszarpnął pistolety z kabur zawieszonych pod pacha- mi, dziękując Bogu, że zostawił koszulkę w zbrojowni, bo ina- czej nie mógłby zrobić tego tak błyskawicznie. - Joshua! - krzyknęła ostrzegawczo dziewczyna. Asceta otworzył oczy. Blade gnał w jego kierunku. Nie był Hickokiem, nie mógł zaryzykować strzału z takiej odległości. - Joshua! - zawołał. - Rusz się! Przetocz się przez prawe ramię! Mężczyzna usłuchał i to uratowało mu życie. W tej samej chwili zaatakowała wiewiórka, o cal mijając stopy mężczy- zny. Wojownik nie czekał dłużej. Uniósł prawą dłoń i oddał trzy strzały. Chybił. Stworzenie pędziło w jego kierunku. Wystrzelił kil- kakrotnie z vegi... Także niecelnie. Odrzucił pistolety, wyciąg- nął swoje bowie. Zamarł w oczekiwaniu. Zwierzę było o cztery stopy od niego, gdy podskoczyło w górę, mierząc w twarz mężczyzny . Blade machnął nożami, trafiając idealnie w wyciągniętą szyję, tuż za zdeformowaną głową. - Już po nim! - zawołała Jenny z radością. Popatrzył na wyprężony kadłub, leżący na trawie, i odrąba- na głowę. Wypływająca z mutanta krew utworzyła niewielką kałużę. Poczuł ochotę porąbania tego ścierwa na drobne ka- wałki. Jak on nienawidził mutantów! - Co się dzieje, chłopie?-Rozległ się głos za jego plecami. Nadbiegli Geronimo z Hickokiem. Obaj trzymali broń go- tową do strzału. Dołączył do nich Joshua. Ujrzeli martwe stworzenie. Indianin uklęknął przy nim, aby je obejrzeć. - Wiewiór! - stwierdził bez wahania. - W głowie się nie mieści, jakie te kreatury przybierają kształty. Pamiętacie tę zmutowaną żabę, która wdrapała się po moście i zaatakowała kilku ludzi? Mutantem może być wszystko! - Nigdy nie widziałem zdeformowanego ptaka, ryby czy owada - oświadczył spokojnie Geronimo. - Wyłącznie gady, płazy i ssaki, oczywiście z wyjątkiem człowieka. Joshua położył dłoń na ramieniu Blade'a. - Dziękuję, bracie, za ratunek. Nie jestem jeszcze dostate cznie przygotowany na czyhające zewsząd niebezpieczeń stwa. Wojownik spojrzał na pozostałości mutanta. - W porządku? - zapytała Jenny. Blade ponuro skinął głową. - Widziałem, jak zarżnąłeś go nożami. - Uśmiechnął się Hickok. - A nie słyszałeś, jak ktoś tu w pobliżu strzelał ze dwadzieścia razy? Ciekawe do czego? - Strzelił tylko sześć razy - zaoponowała Jenny. - I nie trafił? - Hickok udał zdziwienie. - Może zamiast veg powinieneś nosić z sobą miotacz ognia. - Zamilkł na chwilę, oceniając swój żart, i stuknął Blade'a palcem. - Jaka szkoda, że nie posiadamy miotaczy ognia, co? Wtedy dopiero bylibyśmy ugotowani! Przywódca Triady nie zareagował na docinki. - Jeszcze lepszy byłby czołg - ciągnął strzelec. - Wtedy nawet gdybyś spudłował, to mógłbyś rozjechać wroga gąsieni cami. To jest to! - wybuchnął śmiechem. - Możesz się od niego odczepić? - odezwał się Geronimo. - W końcu załatwił mutanta. Wiewiórka nie jest dobrym ce lem, nawet dla ciebie. - Dobra, chłopie. - Nie powinniśmy poinformować reszty o tym, co się tu wydarzyło? Musieli słyszeć strzały. - Ja pójdę - zaoferował Joshua i oddalił się pośpiesznie. - Trzeba zakopać to ścierwo - stwierdził Indianin. - Przy niosę łopatę. Zaraz wracam. Zostali we trójkę. - Mamy zapakowaną całą żywność - oświadczył Hickok. - Jak chcesz, możesz iść sprawdzić. - Odszedł, aby przeszu kać pozostałe drzewa. - Dlaczego on jest taki dla ciebie? - spytała Jenny, spoglą dając na ukochanego. - Nie jest zły, ale nie chce okazać, że troszczy się i niepo koi o innych. Oddałby życie za każdego z Rodziny. - Skoro tak mówisz - powiedziała z powątpiewaniem. - Nie rozumiem, co Joanna w nim widzi. - Zapytaj ją. - Hickok wspominał o ataku zmutowanej żaby. Jak sobie przypominam, wlazła po moście. Ale jak dostała się do Domu ta wiewiórka? - Sam chciałbym to wiedzieć. - Sądzisz, że wspięła się po murze? - Nie wiem, jest zbyt gładki, nie ma na nim żadnych pęk nięć ani szczelin. - Nie wierzę, aby mutant wspiął się po ścianie - powie dział Geronimo, który powrócił z łopatą i zdążył usłyszeć ostatnie słowa. - Dlaczego? - spytała Jenny. - Sam nie wiem, po prostu tak czuję. Zresztą, jak by prze płynął fosę? Zauważyliście w nim coś niezwykłego? - Mutant jak mutant-odparł Blade. - To przyjrzyj mu się z bliska. Wojownik pochylił się nad wiewiórką. - Rzeczywiście - powiedział po chwili. - To zadziwiające, jest zmutowany tylko w połowie. Stworzonko różniło się od innych zwierząt. Jedynie łeb, przednie łapki i kawałek karku był zniekształcony; reszta cia- ła, pokryta delikatnym, puszystym futerkiem, wyglądała cał- kiem zwyczajnie. - Nigdy nie słyszałam o czymś takim - zdziwiła się Jenny. - Ani ja - powiedział Blade. - Powinniśmy opowiedzieć 0 tym Platonowi. Przybiegł do nich Joshua i dysząc ciężko, wysapał: - Lider chce was widzieć przy wykopie. Zaraz otworzą skrytkę. - Nie wolno nam tego tak zostawić. - Blade wskazał za krwawione ścierwo. - Właśnie! Może tędy przechodzić jakieś dziecko - dodała dziewczyna. - Ja go zakopię - zaoferował Geronimo - a wy idźcie po patrzeć, jak będą otwierać ten tajemniczy schron. - Nie chcesz, abyśmy zaczekali na ciebie? Indianin potrząsnął głową. - To nie potrwa długo. Jenny złapała Blade'a za rękę i pociągnęła za sobą. - Najpierw zabierzemy twoją koszulę ze zbrojowni - po wiedziała. Przywódca Triady przestał myśleć o przeklętych mutantach 1 zastanawiał się, jaka może być zawartość tajemniczej skryt ki. Dlaczego wiedzieli o niej jedynie Liderzy oraz ich nastę pcy...? Kiedy cztery lata temu Platon opowiedział mu, że coś ważnego zakopane jest kilka jardów na wschód od wejścia do bloku F, nie przywiązywał do tego większej wagi. Może gdy by poznał tajemnicę, postarałby się wydobyć nieznaną zawar tość? Może dlatego nie rozgłaszano o jeszcze jednym schro nie, aby nikt nie starał się zrobić z jego zawartości niewłaści wego użytku? Przed nimi zamajaczyły kształty arsenału. Rozdział szósty Przy wykopie zebrali się wszyscy członkowie Rodziny i z niecierpliwością oczekiwali otwarcia tajemniczej betonowej płyty. Przez pierścienie przewleczono długie liny, a każdą z nich ciągnęło dziesięciu silnych mężczyzn. - Mocniej - komenderował Platon. - Starajcie się ciągnąć równo. - Idzie! - zawołał ktoś i wszyscy usłyszeli głośny chrobot, kiedy wielka płyta wreszcie drgnęła. Uniesiono ją w górę o kilka cali, a do zamkniętego przez wieki pomieszczenia ze świstem wtargnęło świeże powietrze. Ludzie pociągnęli mocniej i po chwili odsłonili w całości wielki, ciemny otwór. Lider Rodziny był spocony ze zdenerwowania. Zbliżył się do niego Blade, naciągając na siebie koszulkę. - Co robimy? Słońce skryło się już za horyzontem, jeszcze jaśniało na za- chodzie, lecz od wschodu nadciągały ciemności. - Będziemy potrzebowali więcej światła... Wojownik spojrzał na zgromadzonych ludzi. - Chyba słyszeliście? Niech paru z was przyniesie kilka pochodni. Co prawda w bloku F znajdował się nadal niewielki zapas świec i zapałek, ale oszczędzano je na specjalną okazję. Przyniesiono zapalone łuczywa i od razu zrobiło się jaśniej. Platon wziął jedno do ręki, drugie podał Blade'owi. - Wchodzimy pierwsi - oświadczył. - Reszta niech czeka na nasz powrót. - Nie potrzebujecie kogoś do tylnej straży? - zapytał Hic- kok. - Dziękuję za gotowość - powiedział Nauczyciel - ale nie sądzę, aby czyhało na nas jakieś niebezpieczeństwo, któremu mogłyby zapobiec twoje rewolwery. - Spojrzał na leżące na ziemi sznury. - Obwiążemy się obaj w pasie liną, a ktoś z was będzie ją trzymał. Jeżeli staniemy z własnej woli, szarpniemy ją dwukrotnie. Jeżeli zaś lina zatrzyma się, a nie będzie od nas żadnego znaku, macie nas natychmiast wyciągnąć. - Po co ta ostrożność? - zdziwił się Wojownik. - Możliwe, że w środku wytworzyły się jakieś toksyczne gazy. Jenny spojrzała w głąb dziury. - Bądź ostrożny, Blade. Uśmiechnął się do niej i zjechał w dół. Obok wylądował Nauczyciel. Zaczęli chodzić po betonowej rampie, zagłębiając się w ciemnym tunelu. - Cholernie dużo kurzu - stwierdził Blade i potknął się, natrafiając na wyłom w podłodze. Platon pociągnął dwukrotnie za sznur i uniósł nad głową pochodnię, oświetlając pomieszczenie. - O rany... Widziałeś coś podobnego? - szepnął podekscy towany Wojownik. - Nigdy - odparł Nauczyciel. Pomieszczenie nie było wielkie, liczyło dwadzieścia na dwadzieścia stóp, a kilkadziesiąt centymetrów nad ich głową ciągnął się sufit. Pośrodku stało to, po co przyszli. - Co to jest? - zapytał Blade, wolno obchodząc srebrzysty pojazd. - Twój ojciec przekazał mi, że to FOKA. - Foka? Masz na myśli to morskie zwierzę, jakie widzia łem na obrazku w atlasie ssaków? - Nie, to skrót literowy dokonany przez Liderów. Pełna nazwa tego transportera brzmi: Fotoelektryczno-Ogniwowa- Kuloodpoma Amfibia. Czyli FOKA. - Czy przed Wielkim Wybuchem wszystkim pojazdom na dawano tak długie nazwy? - Niektórym tak. Widziałem rysunek ciężarówki nazywa nej Zmechanizowanym Pojazdem Gąsienicowym Sanitamo- Rakietowym. Zamilkli, przypatrując się pierwszemu mechanicznemu po- jazdowi, jaki widzieli w swym życiu. Carpenter przechował dla Rodziny dwie ciężarówki i jeepa, ale po dwudziestu paru latach skończyła się benzyna i bezużyteczne wraki odciągnięto między drzewa, gdzie służyły dzieciom do zabawy do czasu, aż nie zniszczały doszczętnie. Fundator dobrze wiedział, że nawet największy zapas pali- wa musi się kiedyś wyczerpać, dlatego zamówił w Instytucie Doświadczalnym Ogniw Słonecznych prototypowy pojazd na- pędzany energią słoneczną, gdyż tego „paliwa" nigdy nie po- winno zabraknąć. Wydał na budowę FOKI wiele milionów... Transporter przypominał srebrzystego chrabąszcza osadzo- nego na grubych oponach. Wszystkie elementy były zaokrą- glone; po obu stronach widniały okna. Cały przód pokrywała wielka szyba. Blade popukał w nią palcem. - Czy to szkło? - Nie sądzę. To specjalny plastik, odporny na wysokie temperatury i wstrząsy. Mógłbyś strzelać do niego z magnum, a kule nawet by go nie porysowały. - A dlaczego nie widzę przez niego, co jest w środku? - Jest tak skonstruowany, że obraz widoczny jest z jednej strony, chodzi o względy bezpieczeństwa. - Czy cały zbudowany jest z tworzywa? - Tylko nadwozie... To znaczy góra. Spód jest z chromo wanego metalu. Silnik chłodzony powietrzem. Jeżeli wszy stko, co wiem o tym pojeździe, okaże się prawdą, to chyba za cznę ci zazdrościć, że to ty go będziesz używał. - Mówisz poważnie? - Jasne. Gdybym był o dziesięć lat młodszy, pojechałbym na tę wyprawę zamiast ciebie. Wejdź na dach i sprawdź baterie słoneczne. - Jak? - zdziwił się Blade. - Nie mam czasu na długie wyjaśnienia. Obejrzyj dach, czy nie ma na nim dziur i czy nic nie odpadło. Wojownik wykonał polecenie. - Wydaje się, że wszystko w porządku. Platon złapał za klamkę drzwi, zawahał się przez chwilę, po czym mocno pociągnął. Drzwi uchyliły się bez najmniejszego dźwięku. - Kurde! - mruknął Blade. Nauczyciel ostrożnie zajrzał do FOKI. Na fotelu kierowcy dostrzegł kilka przedmiotów. - Co tam masz? - To! - Lider wyciągnął pęk kluczy i dwa foldery. - Pierwsza broszura nazywa się „Ręczne sterowanie i ob sługa urządzeń Fotoelektryczno-Ogniwowej Kuloodpornej Amfibii". - Nie mogli tego zatytułować „Instrukcja"? Platon uśmiechnął się. - To drugie to osobiste notatki Fundatora. Wojownik przyjrzał się lśniącej w blasku pochodni sylwet- ce transportera. - Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Rodzina zwariuje, kiedy usłyszy, co tu odkryliśmy. Zwijając linę, opuścili podziemny schron i wyszli z wyko- pu. Tłum oczekujących przyparł do nich, ludzie przekrzyki- wali się wzajemnie, zadając mnóstwo pytań. Niektórzy sami pragnęli pójść zobaczyć, co kryje się w tunelu. Blade stanął przed Platonem i uniósł wysoko ręce. - Spokój! - zawołał. - Cofnijcie się! Wkrótce wszystko sami zobaczycie! Obok niego pojawił się Hickok, trzymając dłonie na kol- bach swych rewolwerów. Jego postawa, groźna mina i sława „zabijaki" podziałała na ludzi jak zimny prysznic. - Proszę, uspokójcie się! - Lider znów przejął kontrolę. - Nim Triada wyruszy, mamy wiele do zrobienia. Musimy wy prowadzić FOKĘ na powierzchnię, inaczej nie zadziała. - Co mamy robić? - zapytał ktoś z tłumu. - Najsilniejsi mężczyźni wejdą do schronu, wypchną po jazd. - Zbiorę ludzi - zaoferował Blade. - Dobrze. Ja tymczasem przeczytam notatki Fundatora. Wojownik z wybranymi mężczyznami zniknął w wykopie. Po pewnym czasie powrócił z niepewną miną. - Kłopoty? - zapytał Nauczyciel. - Mam złe wiadomości. -Jakie? - Chcieliśmy jak najlepiej. Próbowaliśmy ją pchać, ale ta cholerna FOKA nie rusza się ani o cal. Niestety, nie jest już na chodzie. Platon wybuchnął śmiechem. - Co w tym zabawnego? - Z tego, co już zdążyłem przeczytać, wiem, że transporter stoi na zaciągniętym hamulcu. Musisz włożyć jeden z tych kluczy w stacyjkę. To jest taki otwór zaraz przy kierownicy. Przekręcisz w prawo, aż usłyszysz cichy „klask". Nie włą czysz silnika, ale zwolnisz blokadę i wtedy bez trudu wy pchniecie pojazd na zewnątrz. - Jakbym miał w ręku instrukcję, też byłbym taki mądry. Swoją drogą, to wszystko jest takie skomplikowane. - Przed Wielkim Wybuchem każdy problem społeczny był bardziej skomplikowany niż nasze najgorsze trudności. Dzięki Bogu, że nie urodziłem się w tamtych czasach! Wojownik spojrzał na Lidera ze zdumieniem. - Jesteś szczęśliwy, że żyjesz tu i teraz? - Może nie w pełni, ale jestem. - Z rym całym bałaganem wokół nas? Chmurami, mutan tami, trudnościami klimatycznymi? Czy życie przed Wielkim Wybuchem nie było łatwiejsze? - Łatwiejsze? - zastanowił się Platon. - Zapewne, ale kto powiedział, że to znaczy „lepsze"? Trudności nieraz budzą w tobie strach, ale i zmuszają do rozwoju ducha. Przez to sta jemy się bliżsi Bogu. Nie mam dowodów, ale sądzę, że to właśnie łatwe warunki życia stały się przyczyną zatracenia człowieczeństwa u ludzi, którzy wywołali Wielką Wojnę. Ta kie istnienie stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla całych społeczeństw i dla indywidualności. Tak, wolę żyć tu i teraz. - Nigdy nie myślałem o swojej egzystencji w ten sposób... - Lepiej się pośpiesz. Chciałbym mieć FOKĘ na powierz chni, zanim udam się na spoczynek. Platon popatrzył na oddalającego się Blade'a. Ten młody człowiek musi się jeszcze tyle nauczyć, nim zostanie Liderem Rodziny... A najlepszym nauczycielem jest doświadczenie. Je- żeli przeżyje trudy wyprawy, powróci mądrzejszy. Wszyscy staną się dojrzalsi. Sięgnął pamięcią do ostatniego fragmentu notatek Carpen- tera. „ ...Chciałbym mieć pewność, że moje trudy i starania nie pójdą na mamę, że zaowocują w przyszłości wspaniałymi osiągnięciami. Współcześni posądzają mnie o dziwactwo, 0 maniactwo, kassandryzm, czarnowidztwo, ale wiem, że mam rację. Świat chyli się ku upadkowi i nic już nie po wstrzyma zbliżającej się katastrofy. Mam nadzieję, że nie zmarnowałem swego życia. Niech ten, kto przeczyta mój list, wspomina mnie jako człowieka pełnego miłości i poświęcenia dla swych bliskich i przyjaciół. Kurt Carpenter". „Twoje starania nie poszły na marne" - pomyślał. Wyprostował obolałe plecy. Z zachodu wiał mroźny wiatr 1 poczuł, jak zaczynają go boleć korzonki. - Patrzcie! - zawołał ktoś z tłumu zgromadzonego wokół wykopu. - To FOKA! Nauczyciel zbliżył się do nich w pośpiechu, widział, jak w z tunelu wolno wytoczono transporter. Jakieś dziecko siedzące, na barkach swojego ojca, zapytało z lękiem: - Tatusiu, czy to mnie zje? FOKA zatrzymała się. Do Platona podszedł Blade. - Jest nieprawdopodobnie ciężka, nawet na zwolnionych hamulcach. Jeden z nas musiał cały czas trzymać kierownicę, aby szła w prostej linii. - Wykonałeś dobrą robotę, Blade. - Co dalej? - Możecie sobie odpocząć. Idę usiąść przy ognisku, aby ogrzać moje stare kości i doczytać broszurę do końca. Jutro będziecie mogli wyruszyć. Cicho podkradła się do nich Jenny i otoczyła ramieniem Wojownika - Możemy porozmawiać w jakimś spokojnym miejscu, Blade? Platon uśmiechnął się nieznacznie, patrząc na odchodzącą pa- rę. Objęci przeszli wolno przez zabudowany teren, kierując się do wschodniej części Domu, aż dotarli do skraju uprawnego pola, obsianego wschodząca kukurydzą. - Jest taka piękna noc - westchnęła. - Mhm... - Nie chcę, abyś jechał. - Chyba nie zamierzasz wracać do tego tematu? - Nie. - Pocałowała go w policzek. - Już o tym rozmawia liśmy. Chciałabym opiekować się twoimi dziećmi. - Co? - Chyba słyszałeś. Chcę mieć z tobą dziecko - powiedzia ła wyraźnie. - Małego Blade'a, który przypominałby mi swego ojca. - To brzmi, jakbym miał nigdy nie powrócić. - To całkiem możliwe... Wojownik popatrzył na gwiazdy. - No i co z tym? - Z czym? - Z dzieckiem? - Nie żartuj... - Nigdy nie byłam bardziej poważna! - Wiesz, że to niemożliwe - upomniał ją. Dziewczyna przytuliła się do niego. Do małżeństwa i rodzenia dzieci Rodzina przywiązywała największe znaczenie. Z powodu trudnych warunków byto- wych starano się, aby każde narodzone dziecko miało oboje rodziców, którzy troszczyliby się o jego wyżywienie i bezpie- czeństwo. Dlatego jedynie małżeństwa mogły posiadać dzieci , nie istniało pojęcie „panny z dzieckiem". Związek ten zawierało się przez sam fakt wspólnego zamieszkania lub poczęcie nowego życia. Jednak w tej drugiej sprawie wymagana była zgoda Rady. Jej członkowie ustalali, czy w danej chwili można pozwolić sobie na powiększenie Rodziny o jeszcze jedną osobę. Niekiedy na takie pozwolenie czekało się ładnych parę lat! Mimo bezpiecznego schronienia Rodzina nie mogła być zbyt liczna, gdyż nie było wcale tak wiele zwierząt nadają- cych się do spożycia, a uprawiać ziemię można było jedynie wewnątrz murów. Był to dość znaczny obszar, ale zarazem ograniczony. Jak wyliczyli Nauczyciele, w Domu mogło ma- ksymalnie żyć jedynie sto dziesięć osób. A Rodzina liczyła już osiemdziesiąt dwie... - Wiem - odparła po chwili milczenia Jenny. - Tylko ma rzyłam. - Kiedyś twój sen okaże się jawą. Spojrzała na niego groźnie. - Pamiętaj, że traktuję to jako obietnicę. Żebyś mi się kie dyś jej nie wypierał! - Mówię poważnie. Jak wrócę, zaręczymy się, dostaniemy kwaterę i zaczniemy wspólne życie. Blade pochylił się i gorąco ucałował usta dziewczyny. Oto- czyła ramionami jego szyję. - Nie sądzisz, że znajdziemy w pobliżu skrawek miękkiej trawy, wielki człowieku? - Czyżbyś coś knuła? - Chcę, aby ta noc została mi w pamięci na zawsze! Blade pomyślał, że za chwilę będzie w wielkich opałach. Do kwater zamieszkałych przez małżeństwa było ponad pięćdziesiąt jardów. Otaczały ich uprawne, uśpione pola, po- przedzielane kępami drzew i małymi zagajnikami. Do wschodniej części Domu nikt w nocy nie chodził, z wyjątkiem zakocha- nych. Nawet Wojownicy pilnowali muru jedynie po zachod- niej stronie, gdzie znajdował się zabudowany obszar. Mężczy- zna doskonale o tym pamiętał, dlatego zdziwił się, słysząc ci- chutkie człapanie. - Coś się dzieje? - zdziwiła się Jenny, widząc jego reakcję. Rozejrzała się po falującej kukurydzy. - Czemu pytasz? Dźwięk przybliżał się... - Nagle zesztywniałeś... Nie podobają ci się moje pocałun ki? - Ciii... - wyszeptał Blade. Instynkt Wojownika ostrzegał go przed jakimś niebezpie- czeństwem, ale nie wiedział jeszcze, co to mogło być. Wyciągnął z kabury pistolet. Może to kolejny mutant? - Blade... - Dziewczyna złapała go za lewą dłoń. - Co? - Chyba coś zauważyłam. - Gdzie? Wskazała kępę drzew, rosnąca o dziesięć jardów od nich. Mężczyzna próbował przeniknąć wzrokiem ciemności. „Chciałbym mieć oczy Geronima" - pomyślał, nie dostrze- gając niczego podejrzanego. Co powinien uczynić? Obejść drzewa, pozostawiając Jenny samą? Nie ma mowy! Odprowadzi ją do budynków i powróci tu razem z Hickokiem i Geronimem. - Wracamy - powiedział. Zrobiła kilka kroków i zamarła w przerażeniu. Na drodze, o dwadzieścia stóp od nich, stało coś wielkiego i zwalistego... Kontury postaci rozmazywały się w mroku. Z tyłu rozległ się szelest kukurydzy. - Za nami jest ich więcej - zauważyła Jenny. - Jesteście otoczeni - rozległ się gardłowy, ponury ton. - Rzuć pistolet albo zabijemy kobietę. Blade błyskawicznie obejrzał się. Za plecami dostrzegł sześć, a może siedem innych cieni. Kim byli i czego chcieli od nich? Jakby czytając w jego myślach, tarasujący im drogę ol- brzym powiedział: - Pragniemy jedynie kobiety. Nie zrobimy ci krzywdy, je żeli nie okażesz lekkomyślności i nie rozzłościsz Trolli. „Trolli? Jakich cholernych trolli?" - zdziwił się w myślach. - Blade... - szepnęła. - Stój blisko mnie - nakazał. Już wiedział, co powinien zrobić. Musiał zaprowadzić Jen- ny w pobliże kwater, powinno tam przebywać kilka par i mężczyźni natychmiast mu pomogą. - Chcecie tylko kobiety? - zapytał. - Trolle zawsze pragną kobiet! - Więc spróbujcie ją zabrać, skurwysyny! - zawołał Wo jownik i wypalił cztery razy do osób kryjących się w kukury dzy. Cienie natychmiast zniknęły, szukając schronienia przed kulami. Blade odwrócił się, aby zastrzelić olbrzyma, lecz ten już zniknął. - Biegnij! - pchnął dziewczynę. - Do kwater! Będę za raz za tobą. Ruszyli co sił w nogach. Mężczyzna nieco w tyle, rozglą- dając się w poszukiwaniu przeciwników. Katem oka zauważył jakieś poruszenie w krzakach po lewej stronie. Strzelił w bie- gu. Do kwater pozostało trzydzieści kilka jardów. Przed bu- dynkami pojawili się ludzie z pochodniami, wołając coś głosa- mi pełnymi niepokoju. Za chwilę rusza z pomocą! - Blade! -zawyłaprzeraźliwie dziewczyna. Opadło ją kilka cieni. - Jenny! Nie!!! Nie zaryzykował strzału, mógł ją przypadkiem trafić. Odru- chowo wypuścił pistolety i złapał za noże, nacierając na naj- bliższego trolla. Ten nawet nie zdążył się odwrócić, kiedy sta- lowe ostrze przecięło jego krtań. Troll jęknął i zginając się wolno, upadł na ziemię. - Blade! - zawołała Jenny, szamocząc się z napastnikami, kopiąc ich i gryząc. Jakiś ciężki przedmiot trafił Wojownika w głowę i cały świat zawirował przed jego oczami. - Skończcie z nim - nakazał ktoś niskim głosem. „To pewnie ten olbrzym" - pomyślał Blade, usiłując się skoncentrować. Znów poczuł uderzenie w lewą skroń i zdawało mu się, że pogrąża się w ciemnościach... Opanowując słabość, zebrał swe siły i kopnął najbliższego przeciwnika w krocze. Usłyszał jego wycie. Chciał uderzyć go nożem, ale ze zdziwieniem przekonał się, że jego dłonie są puste. Stracił swe bowie. Ktoś złapał go od tyłu za włosy i mocno pociągnął, inny trafił pięścią w odsłonięta szyję. Blade zacharczał i zwalił się na ziemię, z trudem usiłując złapać oddech. - Zabierzcie ją i wynosimy się stąd... Krzyki Jenny ucichły w oddali... Oczy Blade'a wpatrywały się w ciemność... Z mroku wyło- niła się groteskowa postać, wyciągając w jego kierunku kos- matą rękę uzbrojoną w długi sztylet... Rozdział siódmy Hickok i Geronimo niczym dzieciaki skakali koło FOKI. Wszystkiemu musieli się dobrze przyjrzeć, wszystkiego do- tknąć, powąchać, spróbować... Zastanawiali się głośno nad możliwościami, jakimi dysponuje pojazd, kiedy zaczęła się kanonada. Większość członków Rodziny nadal tkwiła przy wykopie, oglądając transporter i z ożywieniem rozmawiając o jutrzejszej wyprawie. Wokół panowała cisza i spokój, dopóki nie rozległy się pierwsze strzały. Wojownicy poderwali się, pilnie nasłuchując. - Co się dzieje? - zawołał do nich Platon, siedzący przy ognisku. - To z pobliża kwater małżeńskich - stwierdził strzelec. - Raczej zza nich - uściślił Indianin. Kiedy biegli, aby przekonać się, co się wydarzyło, dołączyła do nich mała postać o nieregularnych rysach twarzy. - Jakieś rozkazy? - zapytał nowo przybyły, odziany w strój maskujący. Do boku przypasaną miał katanę, miecz ja pońskich samurajów. Rikki-Tikki-Tavi był dowódcą Triady Beta. Był wspania- łym mistrzem sztuki walki wręcz oraz doskonale władał mie- czem, toteż nic dziwnego, że mimo drobnej postury został Wojownikiem. Zadziwiającym wydawało się jedynie to, że nie odziedziczył imienia po jakimś wspaniałym mistrzu walk wschodu, a po kiplingowskiej manguście. Niektórzy uważali, że wypływało to z jego ironicznego nastawienia do tradycji, inni zaś, że było objawem zdziwaczenia. Nikt nie używał pełnej formy jego imienia, wołali na niego Rikki, albo Ertiti. Kiedy dochodziło do wspólnych akcji wszystkich Wojow- ników, wtedy pozostałe grupy - Beta, Gamma i Omega - pod- legały Triadzie Alfa. - Kiedy zobaczysz coś wartego zabicia, zrób to bez waha nia - polecił Hickok. - A bardziej szczegółowo? - Pilnuj ze swymi ludźmi FOKI - zawołał Geronimo. - My sprawdzimy, co się tam dzieje! - Dobra - powiedział Rikki, odłączając od nich i kierując się w stronę pojazdu. Usłyszeli krzyk kobiety dobiegający od bloku F. Zatrzymali się, niepewni dokąd mają się udać, gdy rozległo się wołanie Jenny, wzywające Blade'a. Ruszyli w kierunku, skąd docho- dził jej głos. Dotarli do kwater. Wokół domków stali zaalar- mowani ludzie - mężczyźni z karabinami, a ich żony przy- świecały pochodniami. Z budynków dolatywał płacz dzieci. - Co się tam dzieje? - zapytał jakiś mężczyzna, zastępując drogę Hickokowi. - Jak nas przepuścisz - zawołał strzelec - to się dowiemy! Wojownicy wypadli z kręgu światła, przedzierając się przez ciemne pola. Usłyszeli następne strzały i krzyki Blade'a. - Gdzie oni są? - mruknął Hickok, nie wiedząc, dokąd się skierować. - Tam! - Indianin klepnął go w ramię, wskazując kieru nek. Ujrzeli, jak dwie kreatury odciągają w mrok nieruchomą dziewczynę, ciągnąc ją po ziemi, a inne walczą z powalonym Blade'em. Mężczyzna odrzucił jednego z napastników, podry- wając się na nogi, ale natychmiast został obalony na ziemię. Prawie w tej samej chwili Hickok uniósł oba kolty, pocią- gając za spusty. Obie kule utkwiły w skroni kreatury, pochyla- jącej się z nożem nad Blade'em. Drugi z napastników krzyk- nął coś ze złością i bez namysłu wystrzelił ze swej broni, na- wet nie celując. „No! Nawet mają pistolety! - przemknęło strzelcowi przez myśl. - Czymkolwiek by te stwory nie były, nie mają się ze mną co mierzyć we władaniu bronią!" Kolejne dwie kule i napastnik upadł z rozłupaną czaszką. Dopiero teraz Wojownicy dostrzegli, że w pobliżu kryje się więcej dziwnych stworów. Jeden z nich wyskoczył na tropi- ciela, szykując się do zadania ciosu nożem. Geronimo wydał 56 wojenny okrzyk, wybił się w powietrze i z wyskoku kopnął przeciwnika w głowę, przewracając go. Nim tamten zdołał powstać, Indianin już był przy nim, uderzając tomahawkiem w odsłoniętą potylicę. Rozległ się chrzęst łamanych kości... Reszta stworów zniknęła, uprowadzając z sobą Jenny. Blade jęknął, usiłując unieść się z ziemi. Obok niego zjawił się Hickok. - Spokojnie, chłopie, spokojnie... - Jenny... - wymamrotał oszołomiony mężczyzna. - Gdzie Jenny? Strzelec posłał Indianinowi znaczące spojrzenie. Zrozumieli się bez słów. Geronimo ruszył na wschód z zamiarem wy- tropienia uciekających napastników. - Wszystko w porządku - usiłował zapewnić Blade'a. - Gero pobiegł po nią. Te stwory nie mają najmniejszej szansy wymknąć się Czerwonej Twarzy. - Muszę jej pomóc... - Głowa Blade'a kiwała się bezwład nie na wszystkie strony, po jego włosach ściekały wąskie strużki krwi. - Najpierw musisz trochę odpocząć - ocenił strzelec. - Chociażby minutę. W takim stanie nic ci się nie uda zrobić. Geronimo pełnym pędem mijał kolejne uprawne poletka, obsiane zbożem, kukurydzą, ziemniakami. Jego umysł nasta- wiony był na wyłapywanie wszystkich podejrzanych znaków, najmniejszych szelestów, ale wciąż nie mógł natrafić na ślady uciekających. Zastanawiał się, czego chcieli napastnicy, skąd nadeszli i jak dowiedzieli się o istnieniu Domu. Nie chciało mu się wie- rzyć, aby jakaś horda zdziczałych wędrowców usiłowała wtargnąć do siedliska Rodziny z marszu. Zresztą, gdyby obcy prowadzili obserwację Domu, to któryś z Wojowników czy myśliwych musiałby zauważyć ślady ich obecności. Jego sokole oczy dojrzały nieznaczne poruszenie w kuku- rydzianym polu po lewej. Ktoś usiłował tamtędy się przedrzeć. Skręcił, zwalniając nieco i starając się biec jak najciszej. Pomyślał, że całkiem możliwym było, że napastnikom uda się ujść pogoni, a wtedy przyda im się ktoś, kto poinformuje, dokąd mogli się udać. Postanowił schwytać go żywcem. Uciekinier musiał coś usłyszeć. Obrócił się, lecz było już za późno! Indianin skoczył mu na plecy, obalając na ziemię i uderzając w skroił tomahawkiem obróconym na płask. Pono- wił swój cios, upewnił się, że jego ofiara jest nieprzytomna i związawszy jej kończyny, udał się w dalszą drogę. Gdyby chciał szukać śladów na ziemi, zabrałoby mu to zbyt wiele cennego czasu. Musiał zawierzyć swej intuicji i ro- zumował zupełnie logicznie. Napastnicy mogli nadejść jedy- nie od nie strzeżonej wschodniej strony i było całkiem pra- wdopodobne, że będą uciekać ta samą drogą. Nogi Indianina żarłocznie połykały odległość. Do granic Domu miał coraz bliżej, jednak nikogo już nie napotkał. Czyżby się pomylił? Przebrnął przez ostatni zagajnik i ujrzał bielejący tynkiem mur. Wspinało się po nim kilka ciemnych postaci, które naty- chmiast znikały po drugiej stronie. Tropiciel dotarł do fosy. Tupot jego stóp zaalarmował ucie- kających. Ostatni z nich siadł okrakiem na szczycie ściany, wciągnął drabinkę sznurową i spojrzawszy na Wojownika wy- buchnął szyderczym, skrzekliwym śmiechem. Nim Geronimo wyciągnął pistolet, tamtego już nie było. Zza muru nadal dobiegał cichnący rechot... - Cholera! - zaklął, zastanawiając się, co by w podobnej sytuacji uczynili jego przyjaciele. Wciąż słychać było kanonadę dobiegającą od strony zabu- dowań. Hickok wahał się, co ma uczynić. Czy biec tam naty- chmiast, pozostawiając Blade'a samego, czy spróbować po- prowadzić go ze sobą? Wybrał drugie rozwiązanie, ale z tru- dem podniósł z ziemi na wpół przytomnego mężczyznę i pomógł mu uczynić parę kroków. - Jenny... Jenny... - Wszystko będzie dobrze - wysapał strzelec, próbując podtrzymać zataczającego się przyjaciela. - Jenny... - Wiesz co, chłopie? Myślę, że jesteś za stary do naszej ro boty. Może zostaniesz Rolnikiem? 58 Blade wyrwał się z jego ramion, przebiegł kilka jardów i upadł na ziemię. - Wspaniale - mruknął Hickok. - Co dalej, wodzu? Przywódca Triady nie odpowiedział. Stracił przytomność. - Nigdzie stąd nie odchodź, chłopie, po zabawie wrócę po ciebie! Strzelec pobiegł w stronę kwater, wyciągając i odbezpie- czając swoje pythony. Trafił prosto na pole bitwy! Wśród pociemniałych budynków Rodzina walczyła z taje- mniczymi napastnikami. Dostrzegł ciemną postać, odzianą w coś podobnego do habitu, siedzącą okrakiem na Brianie Rolniku i okładającą go kosturem. Lufa lewego kolta zabłysła ogniem i obcy z krzykiem padł na trawę. Dwaj inni ciągnęli za ramiona obnażoną kobietę, usiłując skryć się w mroku. Hickok rozpoznał wyjącą z przerażenia ofiarę. Była to Julia. - Nie ma mowy - zawołał. - Ta pani nie opuszcza jeszcze przyjęcia! Kiedy obaj napastnicy obrócili ku niemu zdziwione twarze, posłał im po kulce, każdemu prosto między oczy! - Po ciasteczku z kremem! - Uśmiechnął się zadowolony. W tej samej chwili usłyszał za swoimi plecami huk wy- strzału i poczuł piekący ból, rozdzierający mięsień lewego ra- mienia. Zamarł zaszokowany. To było nie do uwierzenia! Trafili go! Jego, niezrównanego mistrza rewolweru, postrzelił jakiś śmierdzący skunks! Często igrał z niebezpieczeństwem, ale tak naprawdę nie przypuszczał, aby coś podobnego mogło mu się przytrafić... Odwrócił się ze zdumieniem, aby obejrzeć przeciwnika. - Wreszcie spotkałeś swego ostatniego Trolla, skurwysy nu! - ponuro odezwała się stojąca przed nim zwalista postać, kryjąca twarz pod szerokim kapturem. - Trolla? A ja myślałem, że rozmawiam z Robin Hoodem... Żelazna pięść trafiła w podbrzusze strzelca, zginając go wpół. Kolejny cios w prawy policzek powalił go na ziemię. Hickok podwinął pod siebie kolana, usiłując powstać. 59 Uniósł głowę. Przed oczami ujrzał ciemny wylot karabinu z obciętą lufą. W dłoniach wciąż ściskał pythony, ale nie mógł ich unieść. Po raz pierwszy ramiona odmówiły mu posłuszeń- stwa. Napastnik kopnął Wojownika. - Ostatnie słowo, dupku? - zapytał z drwiną w głosie. - Tylko rada... dupku - warknął Hickok. - Za dużo ga dasz! Błyskawicznie przetoczył się po ziemi. Karabin obcego wypalił mu koło ucha, jednak kula nie trafiła celu. Strzelec wygiął swe ciało tak, że prawym biodrem podtrzymywał zdrę- twiałą dłoń trzymającą rewolwer i z tnidem nacisnął spust. Pocisk rozorał pierś Trolla, pozbawiając go życia. - No proszę, od każdej zasady mogą być wyjątki - stwier dził Wojownik, podnosząc się z trawy. Walka dobiegała końca, wokół pełno było jęczących ran- nych, ogłuszonych ludzi. Ostatni z Trollów, dzierżący wielki topór o podwójnym ostrzu, rzucił się na jedną z zamarłych z przerażenia kobiet. Hickok stanął z orężem wzniesionym nad głową i zamiast strzelić mu prosto w twarz, zastanawiał się, dlaczego stwór się zatrzymał. Usłyszał donośne „kiai", paraliżujący okrzyk mistrzów walki, i z ciemności wyłonił sięRikki-Tikki-Tavi. Mały Wojownik rozpoczął wokół Trolla dziwaczny taniec, z łatwością unikając jego ciosów, okrążając go coraz szybciej. Obcy machał z zaciętością swym toporem, jednak każde je- go uderzenie mijało się z celem. - Może byś tak, cholera, przystanął! - zawołał wreszcie z wściekłością. - To nie jest uczciwe! - Dobra! - zgodził się Rikki i zatrzymał się. Na twarzy przeciwnika pojawił się wyraz zadowolenia, wzniósł topór... jednak nie zdążył go opuścić. Rozległ się świst japońskiego miecza i głowa Trolla spadła z ramion i potoczyła się po trawie, pozostawiając za sobą krwawą smugę. - Nie pobrudził cię, chłopie? - zawołał Hickok. - Jesteś poważnie ranny? - spytał Rikki, wycierając popla mioną klingę o ubiór napastnika. - Tylko na honorze - odparł strzelec. - Ale dostałem tej nocy niezwykle pouczającą lekcję. - Tak? - zdziwił się mały Wojownik, rozglądając się, czy nie ma w pobliżu innych przeciwników. Pozostali przy życiu intruzi zniknęli, ratując się ucieczką. - Jaką? - Nigdy nie będę się bawił z mangustą! - Hickok wybuch nął śmiechem, a Rikki zawtórował mu. Rozdział ósmy Powoli wschodziło słońce, oświetlając pobojowisko. Platon rozejrzał się po zgromadzonych ludziach i łzy napłynęły mu do oczu. - Ostatnia noc była najgorsza chwilą w historii naszej Ro dziny - odezwał się cicho. - A wiecie, czyja to wina? - pod niósł głos. - Nasza! Lider ujrzał w oczach otaczających go ludzi zdziwienie, smutek, a nawet złość. - Tak, to była nasza wina, bo staliśmy się zbyt pewni sie bie, zbyt zadowoleni z naszej egzystencji. W latach po Wiel kim Wybuchu Wojownicy pilnowali całego muru, a nie jak obecnie jedynie zachodniej części. Zaczynaliśmy wierzyć, że wewnątrz jesteśmy bezpieczni, że nic nam nie grozi. Kto mó głby przedostać się przez umocnienia? Kto miałby odwagę nas zaatakować? Siedząc bezpiecznie w Domu, przestaliśmy oba wiać się mutantów, zapominając o groźniejszym wrogu, o lu dziach! Zapłaciliśmy straszliwą cenę za naszą głupotę. - Wes tchnął i zamilkł na chwilę. - Wiem, macie wiele pytań, więc postaramy się na nie odpowiedzieć. Platon cofnął się, a przy jego boku stanął Hickok. Geroni- mo czuwał przy FOCE, zaś Blade opatrywany był w izbie chorych przez Uzdrowicieli. - Wiemy, jak się do nas dostali - zaczął strzelec, unosząc w prawej ręce linę z doczepionym do niej hakiem. Jego lewe, obandażowane ramię spoczywało na temblaku. Cieszył się, że rana nie była zbyt groźna i że powinna zagoić się w kilka dni. - Znaleźliśmy to, zaczepione o szczyt wschodniego muru. Po rym wspięli się na górę i przecięli nożycami drut kolczasty. Fosę przepłynęli bez trudu. Sądzimy, że przybyli w dwóch grupach. Jedna nadeszła ze wschodu, druga z południa. Mu- siało ich być co najmniej dwudziestu. - Ilu dostaliśmy? - padło pytanie z tłumu. - Zabiliśmy jedenastu, a jednego dopadliśmy żywego. Ści ślej mówiąc, schwytał go Gero. Gorsze jest jednak to, czego zdołali dokonać. Zabili czterech członków Rodziny, dziewię ciu zranili, no i... - zawahał się - osiem kobiet zostało porwa nych. Młoda, siedemnastoletnia dziewczyna zaczęła cicho łkać. - Gdzie moja mama? - szepnęła, patrząc na Hickoka. - Gdzie Lea? Wojownik chrząknął z zażenowaniem. - Znajdziemy ją. Nie martw się. - Obiecujesz? - W oczach dziewczyny pojawiła się nad zieja. - Obiecuję! Jak nam wiadomo - ciągnął dalej - kobiety były ich głównym celem. To właśnie po nie przyszli. - Czemu? - zdziwił się jakiś mężczyzna - Możemy zorganizować konkurs w zgadywanki. Kto wy myśli najlepsze wytłumaczenie, ten wygrywa. - Dokąd je zabrano? - spytała kobieta. - Wkrótce się tego dowiemy - zapewnił Hickok. - Macie jeszcze jakieś pytania? Na razie ciekawość zgromadzonych została zaspokojona. - Odpocznijcie i posilcie się - powiedział Platon. - Zbie rzemy się ponownie, kiedy nastanie południe. Musimy wybrać z naszego grona paru kandydatów na Wojowników i utworzyć z nich jeszcze dwie Triady. Trzeba także opracować plany ob rony w razie kolejnego ataku i obmyślić lepsze zabezpiecze nia. Nie martwcie się o los uprowadzonych kobiet. Wyślemy najlepszych ludzi, aby sprowadzili je z powrotem. Nauczyciel zwrócił się do Hickoka. - Gdzie trzymacie swojego więźnia? Strzelec wskazał ręką blok E. - Dobrze, teraz przepytamy go. Udali się do wskazanego budynku. W środku, w rogu po- mieszczenia, siedział pojmany Troll ze związanymi kończyna- mi. Stał przy nim Rikki z obnażonym mieczem. - Mówił coś?-zapytał Platon. Mały Wojownik przecząco potrząsnął głową. Lider przyjrzał się jeńcowi. Mężczyzna był młody, koło dwudziestki, jego brązowe włosy opadały do połowy pleców, a niechlujna broda skrywała pół twarzy. Ubrany był w dziwna luźną tunikę i sandały, a całość okryta była wielką płachtą z kapturem, czymś pośrednim między habitem a peleryną. - Jak zrozumiałem, nazwałeś się Trollem. Nauczyciel pochylił się nad związanym człowiekiem. Zapytany splunął na niego. Nim Platon zdołał zaoponować, Hickok uderzył Trolla w twarz, obalając go na podłogę. - Nie musimy zniżać się do jego poziomu - upomniał strzelca Lider. - To jedyny poziom, jaki to zwierzę rozumie. Więzień z trudem uniósł się na kolana. - Dokąd zabraliście kobiety? - Chciałbyś to wiedzieć, stara dupo? - Jeżeli nam powiesz, wypuścimy cię- obiecał Platon. - Troll nigdy nie tchórzy! - Musimy się tego dowiedzieć. - Nie powiem ani słowa! - Owszem, powiesz - za ich plecami rozległ się głos nowo przybyłego. W drzwiach pojawił się obnażony do pasa Blade. Na jego ciele widniały liczne plastry i opatrunki, a skronie owinięte były bandażem. - Nic wam nie powiem, dupki! - zadeklarował Troll, szczerząc zęby. Przywódca Triady Alfa wolno zbliżył się do niego, wycią- gając nóż. - Blade, nie! - zawołał Platon. Chciał powstrzymać Wojownika, jednak Hickok otoczył go ramieniem i trzymał w żelaznym uścisku. - Przykro mi, staruszku. Nie możesz się mierzyć z moim szefem. Blade stanął nad więźniem. Wyraz jego twarzy nie zwiasto- wał niczego miłego. - Gdybym był na twoim miejscu - poradził Trollowi Hic kok - zacząłbym gadać cholernie szybko! - Nic mi nie zrobicie! - odparł jeniec i bezczelnie spojrzał w oczy Blade'a. Wojownik złapał go za włosy przy lewej skroni i mocnym szarpnięciem odsłonił ucho. Troll chciał się wyrwać, ale Rikki nie pozwolił mu na to. - Co ty robisz? - zaskomlał więzień. - Pytam cię po raz ostatni, gdzie jest siedziba Trollów?! - Pocałuj mnie w dupę, skurwysynu! - Jak nie, to nie! - odparł spokojnie Blade. Przyłożył nóż do małżowiny i precyzyjnie odciął ją od gło- wy. Troll, straszliwie wyjąc, usiłował się oswobodzić z uścisku Rikki-Tikki-Taviego. Po jego podbródku i szyi ciekły strumyki krwi. - Ty gnoju! Ty cholerny gnoju! - Musisz bardziej przyłożyć się do nauki - zauważył Hic kok. - Zakres twoich wyzwisk jest bardzo mizerny. Blade przytknął czubek zakrwawionego noża do gardła ofiary. Młodzieniec zamarł, w jego oczach pojawił się strach. - Teraz, kiedy już poznaliśmy się bliżej - Wojownik przy bliżył ostrze do krocza Trolla - zadam ci to pytanie po raz ostatni. Jeżeli mi nie odpowiesz lub będziesz zastanawiał się zbyt długo, oderżnę ci jaja. Zrozumiałeś? Tamten kiwnął głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa. - Gdzie jest wasza siedziba? Zapytany usiłował odpowiedzieć, lecz z jego gardła wydo- był się jedynie zniekształcony charkot. - Nie słyszę- ponaglił Blade. - Li... li... Lisia No... no... ra. Eff... pfff... fooks... - Fox* - powtórzył Wojownik. - Czym jest ta Lisia Nora? - O ile sobie przypominam, tak ludność miejscowa nazwa- * Fox - popularna nazwa wielu miejscowości w USA: „Lisia Nora". Dosłownie powinno brzmieć Fox Hole, lecz żartownisie z pobliskich miejscowości zamazywali pierwsze człony nazwy na drogowskazach, dodając ass (ass hole - dupa) i dlatego mieszkańcy Fox zrezygnowali z drugiego członu nazwy (przyp. tłum.) ła niewielkie miasteczko w Minnesocie - odpowiedział za- miast Trolla Platon. - To gdzieś na wschód od nas. Jeniec natychmiast przytaknął. - Tak jest! To jest to miejsce! - Jak się do nas dostaliście? Na czym? - zapytał Blade. - Co? - zdziwił się zapytany, nie pojmując pytania. - Konno, pieszo, czy jakimiś pojazdami? - Jasne, że pieszo! Co to są pojazdy? - Troll zdawał się słyszeć to słowo po raz pierwszy. - Czemu nas zaatakowaliście? Młodzieniec uśmiechnął się szyderczo, lecz natychmiast opanował się, spoglądając z lękiem na mierzący w jego kro- cze nóż. - Chcieliśmy porwać tyle kobiet, ile nam się uda. - Dlaczego? - Zawsze po nie wyruszamy... - Przybyliście po kobiety? - zdziwił się Blade. Po minach pozostałych ludzi znać było, że zrozumieli. - Czemu? - Ciągle nam ich brakuje. Nie potrafimy ich utrzymać. - Ale dlaczego przybyliście aż tutaj? Musieliście wiedzieć, że tu mieszkamy i że jesteśmy dobrze uzbrojeni. Czemu tak ryzykowaliście? Czy gdzie indziej nie ma kobiet? - Nie na naszym obszarze. Wszędzie sprawdzaliśmy - Jak się o nas dowiedzieliście? - Och, dawno temu dwóch naszych zabrało wam jedną ko bietę. - Kłamiesz! - warknął Wojownik. - Żadna z naszych ko biet nie została porwana przez Trolle. Wiedziałbym coś o tym. - Mówię prawdę, człowieku! Mówię prawdę! - zawołał w przerażeniu młodzieniec, czując ostrze wrzynające się w ciało. - Kiedy to się wydarzyło? - zapytał Platon ze wzrastają cym zainteresowaniem. - Niech pomyślę... - Więzień zagryzł nerwowo dolną war gę. - To było sześć... nie, siedem sezonów temu. - Masz na myśli lata? - uściślił Blade. - Tak. To przecież to samo. Hickok dostrzegł niesamowitą bladość na twarzy Lidera 66 i poczuł, jak uginają się jego nogi. Musiał go mocno podtrzy- mać. - Ta kobieta... - odezwał się Nauczyciel - miała na imię... Nadine? - Tak, Nadine. Platon zwiesił głowę i jęknął. - Co z nim? - spytał Rikki. - Nie pamiętacie? - rozległ się głos Joshuy, który nie za uważony wszedł do pomieszczenia i przysłuchiwał się rozmo wie od dłuższego czasu. - Nadine była jego żoną. Podszedł do Lidera i delikatnie odsunął Hickoka. - Ja się nim zajmę-oświadczył. Spojrzał na zakrwawiony nóż Blade'a. - Czy to konieczne? - Nie wtrącaj się - powiedział Wojownik. - Może być naszym wrogiem, ale jest także dzieckiem te go samego Stwórcy, który dla nas jest Ojcem. - Joshua? - Platon spojrzał na niego, jakby dopiero teraz go dostrzegł. - Zamknij się! - warknął. - Ja chyba źle słyszę - szepnął Hickok do siebie. - To nie do wiary! - Czy Nadine wciąż żyje? - zwrócił się Nauczyciel do Trolla. - Musisz mi powiedzieć! Tamten skinął głową. - Jasne, że żyje. Jak się nad tym zastanowić, to trochę dziwne... - Czemu? - zapytał Blade. - Jak wspomniałem, kobiety od momentu schwytania nie żyją zbyt długo. - Z jakiego powodu? - Ręce Platona zaczęły nagle drżeć. Troll otworzył usta, aby coś powiedzieć; namyślił się i za mknął je. - Odpowiedz mu! - przynaglił Blade. - No, dalej, użyj swego noża! - Więzień spojrzał Wojow nikowi prosto w oczy. - Nic nie powiem o kobietach! Gdy bym to zrobił, zabilibyście mnie na pewno! Przywódca Triady Alfa schował bowie do pochwy. 67 - Rikki, zabierz naszego gościa do bloku C, niech Uzdro wiciele opatrzą mu ucho. - Lub raczej to, co z niego zostało - zadrwił strzelec. Przywódca Triady Beta rozciął mieczem pęta na nogach Trolla i łapiąc go za kark, z niewiarygodną siłą postawił go na nogi. - Słyszałeś, smrodzie? Ruszaj się! Jeden niewłaściwy krok i już nie będziesz myślał o uchu, które straciłeś. Nie będziesz miał głowy do myślenia. - Traktuj go łagodnie - odezwał się Joshua. Wojownik wraz z jeńcem opuścili pomieszczenie. - Chciałbym udać się z nimi - powiedział asceta. - Może nakłonię Trolla, aby otworzył przede mną serce i wydobędę z niego więcej informacji. Platon skinął i Joshua odszedł. - Jaki będzie nasz następny ruch? - zapytał Hickok. Blade podrapał się po brodzie. - Nasze siostry są w wielkim niebezpieczeństwie. Nie wia domo, co tamci z nimi zrobią. Musimy wyruszyć jak najprę dzej! - Chyba nie chcecie gonić ich na piechotę? Dostaniecie kilka koni - zaoferował Lider. - Nie. - Nie? - Nie - powtórzył Blade. - Zabierzemy FOKĘ! Nauczyciel potrząsnął głową. - Nie mogę się na to zgodzić. Ten pojazd jest zbyt cenny. Stanowi naszą jedyną nadzieję na dotarcie do Dwumiasta. - Pewnie - przytaknął Wojownik. - Ale sam wspomniałeś, że nie dogonimy ich pieszo. Jeżeli zabierzemy konie, to ile ich powróci? Zapomniałeś o mutantach, Chmurach, Trollach i Bóg wie o czym jeszcze? Bylibyśmy szczęściarzami, gdyby chociaż jedno zwierzę powróciło z tej wyprawy. - Nadal nie przedstawiłeś słusznego argumentu za zabra niem transportera. - Jak daleko leży Fox? - Sprawdzę na mapie, ale według mnie... czterdzieści do pięćdziesięciu mil. - O, mam argument! Chciałeś, abyśmy wybrali się FOKĄ do Dwumiasta, w drogę liczącą setki mi!. Potraktuj naszą wy prawę do Lisiej Nory jako test i sprawdzian dla pojazdu. Jeżeli nim wrócimy, to będzie znaczyć, że wytrzyma i dłuższą drogę. A jeżeli to ci nie wystarcza, to pomyśl, że Jenny i Nadine są w łapach Trolli. Każda sekunda zwłoki z naszej strony przy bliża je do śmierci. Mówię, bierzmy FOKĘ i ruszajmy jak naj prędzej! Platon zmarszczył brwi zastanawiając się. W końcu oświadczył: - To narusza zasady, jakie sobie wyznaczyłem, ale czasem serce góruje nad rozumem. Przekonałeś mnie. Przygotuję transporter do drogi. - Zrobimy to obaj. Blade ujął Nauczyciela pod rękę i pośpieszyli do swych za- jcć. Do Hickoka podszedł Geronimo, stojący przez cały czas w milczeniu pod ścianą. Widząc uśmiechniętą twarz przyja- ciela, zapytał z ciekawością: - Co cię tak cieszy? - Widziałeś twarz Trolla, kiedy Blade włożył nóż między jego jaja? - Nędzne widowisko... Strzelec uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Uwielbiam, kiedy tak wielcy faceci mają pełne gacie ze strachu! Rozdział dziewiąty - Jeszcze raz, suko, upadniesz, to cię zatłukę! - oświadczył wielki Troll klęczącej kobiecie. Jenny pomogła Marii powstać. - Musisz bardziej uważać - szepnęła. - Te zwierzaki zabi ją nas bez wahania przy najmniejszej prowokacji. - Przykro mi - odparła Maria. - Jestem taka zmęczona... - Wszystkie jesteśmy - zgodziła się Jenny. - Zamknąć gęby i ruszać się! - pogonił dziewczyny strażnik. Trolle związali kobiety jedną długą liną, owijając ją wokół ich szyj, i pędzili je rządkiem bez chwili wytchnienia. Przy- wódca wyprawy złapał koniec sznura i szedł w tylnej straży. Otaczało je piętnastu strażników, z których zaledwie kilku uz- brojonych było w broń palną. Zbliżało się południe. Stopy Jenny paliły żywym ogniem. Musiała mieć pięty otarte do krwi i kilkadziesiąt pęcherzy, jednak nie miała chwili wytchnienia, aby to sprawdzić i opa- trzyć. Cały czas wędrowały na wschód, poganiane biczami. - Nie możemy się zatrzymać? - wyszeptała Maria. - Już nie dam rady dłużej iść. Jenny zerknęła przez ramię. Ujrzała pozostałe sześć kobiet, potykających się o własne nogi i ciężko dyszących. Ich usta z trudem łapały powietrze. Wszystkie były młode, między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Napastników nie interesowały stare kobiety. Dlaczego? - próbowała zgadnąć. Joanna, idąca jako ostatnia, upadła na czworaka. Jej towa- rzyszki przystanęły. - Wstawaj, dziwko! Jeden ze strażników złapał ją za długie jasne włosy i poder- wał z ziemi. Jenny zamarła. Tak liczyły na pomoc Joanny, je- dynej kobiety-Wojownika, a właśnie ona wpadła w najwięk- sze kłopoty! Mężczyzna nadal trzymał ją za włosy. Jęcząc z bólu, wy- prężyła się raptownie, uderzając łokciem w nos Trolla. Rozległ się trzask łamanych chrząstek, z rozbitego narządu trysnęła krew. Strażnik odskoczył od niej z wrzaskiem. - Ty dziwko! Ty przeklęta dziwko! Uniósł trzymany w dłoni wielki kostur, obity metalem. - Zabiję cię za to! Padł strzał i wszyscy zamarli w niepewności. Do szamo- czącej się dwójki wolnym krokiem zbliżył się ogromny przy- wódca bandy i skierował dymiący rewolwer prosto w rozbity nos. - Chcesz ją zabić, Buck? Jeżeli wiesz, co dla ciebie jest dobre, to nie zrobisz tego! Troll zadrżał z wściekłości. Pragnął rozwalić głowę dziew- czynie, a jednocześnie obawiał się konsekwencji. - Widziałeś, Saxon, co zrobiła! Proszę cię, pozwól mi ją zabić. Olbrzym potrząsnął głową. - Mam względem niej inne zamiary. - Ale ta dziwka złamała mój nos! - zaprotestował skomlą cym tonem Buck. - No - zgodził się Saxon i wybuchnął śmiechem. Wśród Trolli zapanowała powszechna wesołość. - Widzieliście? - zawołał jeden. - Baba dała mu w dupę! - Może następnym razem pobije się z kimś jeszcze mniej szym - skomentował inny. Buck wolno opuścił kostur, śląc Joannie zabójcze spojrzenie. - Saxon! - zawołała Jenny. - Potrzebujemy odpoczynku. Nie jesteśmy tak silne jak wy. Czy nie moglibyśmy się zatrzy mać na chwilę? Olbrzym przytaknął, kiwając brodą. - Tak, możemy sobie na to pozwolić. Nie wydaje mi się, aby ktoś nas gonił. To mnie trochę dziwi. „Mnie także" - przyznała w myślach Jenny. - Dobra, siadajcie tam, gdzie stoicie! Powiązane, usiadły w ciasnym kółku, ramię przy ramieniu. Jenny znalazła się przy Joannie. - Jak się czujesz? - Niezbyt dobrze - odparła zapytana. - Spałam w bloku B, gdy zbudziło mnie zamieszanie. Rozespana wybiegłam na dwór i dostałam w głowę, nim zdążyłam zorientować się, o co chodzi. Strasznie mnie teraz boli pod czaszka. - Czy jeszcze któraś jest ranna? - spytała Jenny. Pozostałe potrząsnęły głowami. - Gdzie są Wojownicy? - odezwała się Lea, najstarsza z ich grona, lecz bardzo młodo wyglądająca. - Też chciałabym to wiedzieć - powiedziała Saphira. - Do tej pory powinni już nas dogonić - stwierdziła Jenny. - Jak sądzisz, Joanno? - Mylicie się, oni nie przybędą tak prędko. - Dlaczego? - zapytała Daffodil. - Myślicie, że sekundę po napaści zapomną o wszystkim i rzucą się wam na ratunek? Bądźcie rozsądne, zawsze najbar dziej liczy się bezpieczeństwo Domu i Rodziny. Zanim upew nią się, czy żaden z napastników nie pozostał między murami, dopóki nie opatrzy się rannych i nie zrobi planów, minie tro chę czasu. Popatrzyła na krążących w pobliżu Trolli. - Te bydlaki zapłacą za wszystko! - A co zrobią Wojownicy, jak uporządkują wszystkie spra wy w Domu? - dopytywała się Ursa. - Wyślą po nas jedną z Triad. - Tylko jedną? - Sądzisz, że powinni wysłać wszystkie i zostawić Dom bez ochrony? Nie, wyślą tylko jedną Triadę, zapewne Alfa. - Jak szybko mogą do nas dotrzeć? - dociekała Ursa. - Wątpię, aby zabrali konie - odparła Joanna. - Pieszo do gonią nas za dzień lub dwa. - A jeżeli wezmą FOKĘ? - odezwała się siedemnastolet nia, drobna Angela, o twarzy ozdobionej wielkimi, smutnymi oczami, zadartym noskiem i piegami. - Tego nie wiem. - Joanna rozłożyła ręce. Jenny zauważyła skupiony na sobie wzrok Saxona. - Sądzę, że nasz odpoczynek zaraz się zakończy. Uzbrój cie się w cierpliwość, pomoc bez wątpienia nadejdzie! 72 - Ten wielki Troll idzie do nas - szepnęła przestraszona Daffodil. Saxon stanął nad siedzącą Jenny. - Wstawać! Ruszamy dalej! - krzyknął i zwrócił się do dziewczyny: - Lubię blondynki. Dobrze się spisuj, a po te stach przyjmę cię. - Po testach? - zdziwiła się. - Sama zobaczysz, co to takiego - odpowiedział i wrócił do towarzyszy. - Wiesz - odezwała się z nadzieją Lea - nie wygląda na to, aby mieli zamiar nas skrzywdzić. - To jasne, że nas nie zabiją - przytaknęła Joanna. - Co to za rozkosz zabawiać się ze zwłokami. - Zabawiać się? - powtórzyła zaskoczona Lea. - Tak. Masz męża, to chyba wiesz, co to słowo znaczy? Kobiety ustawiły się w szereg i ruszyły na wschód. Teraz olbrzym szedł z przodu kolumny. - Czy nie mogłybyśmy dostać odrobiny wody? - poprosiła go Jenny. - Przed nami płynie strumień. Wszyscy się z niego napije my, kiedy tam dotrzemy. - Jeżeli tam jest woda, to czemu nie każesz swym ludziom wskoczyć do niej, aby obmyli się z brudu? - zawołała Joanna. - Uwierz mi, kąpiel raz do roku nikogo nie zabije. Usta Saxona zadrgały ze złością. - Każdy wie, że takie używanie gęby nie jest dla kobiety wskazane. Pomyśl lepiej o innym użytku swoich ust. - A jeżeli będę używała ich w ten sposób? - To dam ci inną szansę. W zagrodzie - odparł olbrzym. - W zagrodzie? Co to jest? - zdziwiła się Joanna. - To takie miejsce, w którym będziesz mogła kłapać gębą na wszystko i jak długo będziesz chciała, dziwko! Mężczyźni zarechotali. - Ruszajcie prędzej swe dupy! - nakazał Saxon. - Nie chcę, aby noc zaskoczyła nas w tym lesie . Jenny ze smutkiem obejrzała się przez ramię. „Gdzie jesteś, Blade?" - pomyślała. Rozdział dziesiąty Platon poczuł ogromne zmęczenie. Z pomocą kilku ludzi zapakował całe wyposażenie i zapas żywności do transporte- ra, do jego niezwykle ładownej części znajdującej się za tyl- nym siedzeniem. Obszedł pojazd, otworzył drzwi po stronie kierowcy, po- chylił się nad tablica rozdzielcza i przekręcił wielki przełącz- nik znajdujący się po prawej stronie kierownicy. Instrukcja głosiła, że- w ten sposób uaktywnia się system ogniw słonecz- nych. - I co? Potworek nie działa, staruszku? Nauczyciel obejrzał się. Za nim stali członkowie Triady Al- fa w pełnym uzbrojeniu. Blade rzucił Hickokowi piorunujące spojrzenie. - Wkrótce się dowiemy - rzekł Platon. - Proces ładowania baterii trwa cała godzinę. Musicie o tym pamiętać i doładowy- wać je każdego ranka. Wystarczy przekręcić największy prze łącznik na tablicy rozdzielczej. - Zostaw to mnie, staruszku. Zajmę się tym - zadeklarował strzelec. - Tylko które z tych urządzeń jest tablica rozdziel cza? - Nie czytałeś tego w jakiejś książce o samochodach? - zdziwił się Lider. - Przeglądałem ich obrazki, podziwiałem wspaniałe auta, wyobrażałem sobie nawet, jak pędzę nimi z szybkością stu mil na godzinę, ale nigdy nie zastanawiałem się nad ich technicz nymi zagadnieniami. - Krótko mówiąc, nic nie wiesz o samochodach i powinie neś się wiele nauczyć. Wszyscy musicie. Weźmiecie w drogę instrukcję i nauczycie się jej na pamięć. Za chwilę sprawdzę silnik. Platon zrobił kilka kroków i otworzył maskę pojazdu. - Naprawdę wierzysz, że to będzie działać? - zapytał Ge- ronimo. - Powinno. Wszystkie mechanizmy sa doskonale zakon serwowane. - Co to? - Hickok podniósł z ziemi mały kanister, otwo rzył i przytknął nos do wlewnika. - Feee. - Skrzywił się. - Co za smród! Dobrze, że nie musimy tego wypić. - To napój dla FOKI - wyjaśnił Nauczyciel. - Zawartość jednego kanistra starcza na pięćdziesiąt tysięcy mil. - Co do cala? - zaciekawił się strzelec. - Mniej więcej co do stu mil! Musicie zaznaczyć to na mi- lomierzu i sprawdzać co jakiś czas. - A co to jest milomierz? - Hickok nie dawał za wygrana. Platon westchnął. - Blade! - usłyszeli wysoki kobiecy krzyk. Odwrócili się. W ich kierunku biegła Nightingale. - Co się stało? Zatrzymała się przy nich, z trudem łapiąc oddech. - Troll... - wysapała. - Spokojnie. - Platon uspokajająco położył jej dłoń na ra mieniu. - Oddychaj wolno. Nightingale chciwie łapała ustami powietrze, wreszcie wy- dusiła z siebie: - Troll uciekł! - Co? - Blade ścisnął jej rękę. - Jak? Gdzie? - Opatrywałam więźnia, kiedy Rikki poprosił Joshuę, aby go zastąpił, bo chciał iść za potrzeba. Zgodziłam się, a jak tyl ko wyszedł, ten głupi Joshua rozwiązał Trollowi ręce. Nim zdążyłam temu zapobiec, Troll szybko złapał krzesło i uderzył go. Wybiegając zderzył się z Rikkim i zabrał mu miecz. Ucie kał w tę stronę. Nie widzieliście go? - Musiał wbiec za blok E - stwierdził Hickok. - Leci do wschodniej części - dodał Geronimo. - Może ma nadzieję, że na murze wciąż wisi drabinka jego bandy. - Zajmij się nim - nakazał Blade Indianinowi. - Jesteś naj szybszy. Ani ja, ani Hickok nie dogonimy go. Geronimo bez zbędnych pytań pognał za zbiegiem. 75 Nim zastanowił się, którą drogę obrad, między małżeńskimi kwaterami rozległ się przeraźliwy krzyk. Tam musiał być uciekinier! Indianin przyśpieszył. Przy jednej z kwater, na progu, klę- czała zapłakana kobieta, trzymająca na kolanach głowę leżą- cego mężczyzny. Z piersi jej męża sączyła się krew... Popatrzyła załzawionymi oczyma na tropiciela i wskazała na wschód. - Pobiegł tędy! - poinformowała. - Uderzył Jeffersona mieczem. Pojawiło się kilku innych ludzi. - Powiadomcie Uzdrowicieli - zawołał Geronimo, mijając ich. Jedyne, co mógł zrobić dla rannego, to dopaść uciekiniera, nim zdąży dostać się do Fox i powiadomić resztę bandy o nad- ciągającej wyprawie ratunkowej. Wiała lekka bryza, niebo przybrało lazurowy odcień, na ga- łęziach drzew wesoło świergotały ptaki, lecz Wojownik nie zwracał uwagi na piękno przyrody. Zmuszając swe mięśnie do jak największego wysiłku, mijał pole za polem. Między nim a murem rosła jedynie kępa sta- rych, wysokich drzew. Już widział majaczącą między pniami białą ścianę, lecz nigdzie nie dostrzegł Trolla. Spóźnił się albo tamten obrał inną drogę. Przywarł do wielkiego dębu i spojrzał za siebie, chcąc upewnić się, czy nie ma tam uciekiniera. Kątem oka uchwycił błysk katany wymierzającej cios w jego szyję. Przykucnął in- stynktownie, unosząc brauning i blokując nim śmiercionośne ostrze. „Dzięki Bogu, że go nie upuściłem, aby mi nie zawadzał w biegu" - przemknęło mu przez myśl. Szczęk metalu o metal odbił się echem wśród pustych pól i zagajników. Troll zadawał cios za ciosem, usiłując przyprzeć Indianina do jakiegoś drzewa, a ten cofał się, chcąc wydostać się na otwartą przestrzeń, gdzie mógłby odskoczyć, wycelować i wystrzelić ze swej broni. Był już blisko celu, minął ostatnie drzewo, a do przebycia pozostało parę krzewów, gdy niespodziewanie potknął się 0 jakiś korzeń i przewrócił się na plecy. Pistolet maszynowy wyleciał z jego dłoni i upadł w krzaki o kilka stóp od niego. Geronimo przekręcił się, unikając pchnięcia mającego przygwoździć go do ziemi, i skoczył na równe nogi, wyciągając zza pasa tomahawk. - Pokroję cię na kawałki! - warknął Troll. - Ciebie i tę śmieszną siekierkę! - Rzuć miecz, a będziesz żył! - Pieprzę cię! - krzyknął i uderzył w głowę przeciwnika. Tropiciel schylił się. Kilka cali nad nim przemknęło wąskie ostrze katany, zaś ciśnięty przez niego tomahawk wbił się w twarz uciekiniera, który sapnął i zwalił się bez ruchu na zie- mię. - To jest to! - Spomiędzy drzew wyszedł Rikki i podniósł swój miecz. - Cieszę się, że mogłem pomóc w jego odzyskaniu. Mały Wojownik przyjrzał się klindze, czy nie jest wy- szczerbiona. - Chyba twój miecz czuje się dobrze? - powiedział sarka stycznym tonem Geronimo. - A może czujesz się zhańbiony 1 wzorem dawnych samurajów zamierzasz popełnić seppuku? - Sam sobie zrób puku! - Rikki przejechał dłonią po ostrzu. - Już nikt nigdy nie zabierze mojej katany! Indianin popatrzył na rozłupaną głowę Trolla. - Jeżeli chodzi o niego, to zbyt późno złożyłeś obietnicę. Znam faceta, który podobnie uwielbia swoje kolty, i innego, który nawet do łóżka chodzi z nożami. - A ty? Jakiego masz kota? Geronimo spojrzał na swój tomahawk. - Chyba rozumiem, co miałeś na myśli. Rikki-Tikki-Tavi uśmiechnął się serdecznie. - Taka właśnie jest natura Wojowników! - stwierdził. Rozdział jedenasty Platon przejrzał już silnik, sprawdził baterie, układy hamul- cowe, skrzynię biegów i zadowolony stał przy FOCE. Obok znajdowali się członkowie Triady Alfa, zaś Rodzina zgromadziła się w pewnym oddaleniu, zaciekawiona i zanie- pokojona zarazem, czy też dziwny pojazd zadziała. - Muszę was ostrzec - oświadczył Lider Wojownikom. - Zrobiłem wszystko, co mogłem, ale nie wiem, czy to wystar czy. - Co masz na myśli? - odezwał się Blade. - Czytałem wiele książek o pojazdach mechanicznych, ale ten był pierwszym, jaki widziałem na własne oczy i jakiego dotykałem. Nie mogę wam zagwarantować, że FOKA zadziała tak, jak powinna. Mimo mojej wiedzy ten pojazd stanowi dla mnie całkowite novum. - Chcesz powiedzieć - wtrącił się Hickok - że ten stalowy potwór może niespodziewanie się rozsypać i pozostaniemy bez osłony gdzieś na obcym, nieprzyjaznym terenie, otoczeni przez mutanty i inne diabelstwa? - Widzę, że mniej więcej rozumiecie, co mam na myśli - oświadczył Platon. - A człowiek tyle się nasłuchał o cudach techniki dostęp nych przed Wielkim Wybuchem... - westchnął strzelec. Z obandażowaną ręką zbliżył się do nich Joshua i zapytał: - Jesteście gotowi? Lider dostrzegł, że Wojownicy nie zwracają najmniejszej uwagi na ascetę, zupełnie go ignorując. - Zaraz się przekonamy, czy tym pojazdem można jechać. - Platon wyciągnął z kieszeni kluczyki. - Kto pierwszy? Hickok błyskawicznie porwał kluczyki, nim inni zdążyli się poruszyć. - Jesteś pewien, że dasz radę? - Nauczyciel spojrzał na 78 obandażowane ramię strzelca. - Musisz zachować wielką ostrożność. Nie chcemy, aby transporter doznał uszkodzeń... - Nadal mam jedno sprawne skrzydełko. - Uśmiechnął się, wsiadając do FOKI. - Dobrze się czujesz? Dasz radę? - dociekał Platon. - Jasne. To dla mnie jak... ciasteczko z kremem! Hickok spojrzał na tablicę rozdzielczą, marszcząc brwi. - Mówiłeś, że to ciasteczko z kremem - przypomniał mu Lider. - Bo jest! - upierał się strzelec. - To jaki masz problem? - Jak się włącza tego potwora? - Musisz włożyć klucz do stacyjki - wytłumaczył cierpli wie Platon - a później go przekręcić. - Miło wiedzieć... A gdzie jest stacyjka? Nauczyciel wybuchnął śmiechem i wskazał ją Hickokowi, który ostrożnie włożył kluczyk i zamarł. - Nic się nie dzieje - powiedział i przekręcił klucz. Usłyszeli wzrastający ryk i łomotanie silnika. Nie trwało to zbyt długo, po kilkunastu sekundach maszyna zgasła. - Wykończyłem go - jęknął zrozpaczony Hickok. - Mu siałem coś źle zrobić...! - Nie przejmuj się - pocieszył go Platon. - Spróbuj po nownie. - Jesteś pewien? - Zaufaj mi. Jeszcze raz! Wojownik zamknął oczy, przekręcił kluczyk... Silnik chodził przez minutę, po czym nagle ucichł. - Cholera! - zaklął Blade. - Jeszcze raz! - nakazał Lider. Hickok posłuchał. Maszyna zaryczała, obroty powoli spadały, aż ustaliły się na pewnym poziomie. Silnik działał nieprzerwanie, cicho mrucząc. - Udało nam się! - zawołał Blade. - Juhuuu! - zawył Hickok z wnętrza kabiny. W tłumie zawrzało. Ludzie wiwatowali, płakali, śmiali się, 79 rzucając się sobie w ramiona. Zachowywali się tak, jakby wi- tali Nowy Rok! - Dzięki Bogu - szepnął Joshua, dotykając wielkiego krzyża wiszącego na szyi. - To działa - powtarzał uradowany Platon. - Fundator był by dumny, widząc efekty swoich starań. - Jak mogę ruszyć to pudło z miejsca? - zapytał Hickok. - Pchnij tę małą dźwignię, która jest pod kierownicą. Prze kręć gałkę, aby strzałka wskazywała na literkę D - pokazywał Nauczyciel. Strzelec precyzyjnie wykonał instrukcje. - A co dalej? - Widzisz te dwa pedały obok twej prawej stopy? Aby wprawić FOKĘ w ruch, musisz przycisnąć prawy. - Dobra. - Hickok skinął głową na znak zrozumienia i z całych sił nacisnął na wskazany pedał. Silnik zawył, pojazd pomknął do przodu, obalając błotni- kiem jakąś kobietę stojącą na jego drodze. Inni członkowie Rodziny w popłochu uciekali na boki, wdrapywali się na drze- wa i kryli w budynkach. Z szybkością kilkudziesięciu mil FOKA gnała przez puste pole. W okienku ukazała się przestraszona twarz strzelca. - Pomocy! - zawołał. - Jak mam zatrzymać tego potwora? - Właśnie, jak on może to zrobić? - zawołał Blade do Pla tona. - Jak tylko zdejmie nogę z pedału, FOKA będzie jechać wolniej. - Jest zbyt przestraszony, aby o tym pomyśleć. Co jesz cze? - Niech naciśnie drugi pedał, to wtedy pojazd stanie! - Blade, spójrz! - zawołał ostrzegawczo Geronimo. Wojownik odwrócił się. Transporter pędził prosto na wiel kie drzewo. - Co za diabeł je tam posadził? - mruknął do siebie Hic kok, widząc przed oczami przeszkodę. Nie wiedział, co ma czynić. Bał się ruszyć nogą, aby przy- padkiem nie uszkodzić FOKI. Drzewo było coraz bliżej... 80 Chrząknął i przekręcił kierownicę zdrową ręką, mijając pień o kilka cali. Zatoczył wielki łuk i niezwykle zadowolony z siebie, pojechał z powrotem. Nagle spostrzegł, że kieruje się wprost na grupkę oniemiałych ludzi, którzy jeszcze nie zdołali znaleźć sobie schronienia. - Z drogi, idioci! - krzyknął, wychylając się przez okno. - Z drogi! Nie macie gdzie stać?! Do boku pojazdu dobiegli Wojownicy, starając się doścignąć FOKĘ. - Naciśnij lewy pedał! - zawył Blade ostatkiem tchu. - Lewy! - powtórzył Indianin. Transporter wyprzedził ich z ogromną łatwością, pozosta- wiając daleko w tyle. .Zrób to, co ci mówili - powiedział do siebie strzelec. - No dobra, chłopie". Równie desperacko jak wystartował, tak samo zahamował. Pojazd zatrzymał się tak nagle, jakby uderzył w niewidzialny mur, a nie przygotowany na to Hickok uderzył głową w szybę. Dzięki temu, że wciąż mocno trzymał zdrową ręką kierownicę, nie rozbił sobie nosa, a tylko wyleciał z fotela i upadł na podłogę. Przy drzwiach pojawili się przyjaciele i ujrzeli go leżącego w nienaturalnej pozycji między siedzeniem a pedałami. Wyprostowane ramię Hickoka nadal kurczowo trzymało kierownicę, a jedna noga oparta była o tablicę. - Sądzisz, że on... - zaczął Geronimo. - Nic mi nie jest, sprawdzam tylko, czy niczego nie uszko dziłem - mruknął strzelec, gramoląc się z podłogi. - Wszystko w porządku? - zapytał Blade. - Tak. Nic się FOCE nie stało. - A tobie? - Już mówiłem: ciasteczko z kremem. Tylko mam jedną prośbę... - No? - Kiedy już pojedziemy do Fox... - Hickok zamilkł. - No, wyduś to z siebie wreszcie! - Nie sądzisz, Blade, że ty mógłbyś przejąć kierownicę? Rozdział dwunasty Trolle zarządzili następny postój. Saxon był wściekły, bo do strumyka wciąż pozostawały trzy mile, a na ich drodze po- jawiło się stado zdeformowanych saren mutantów. Zgromadzonych w kole branek pilnowało niewielu strażni- ków, reszta obserwowała z ukrycia, w którą stronę kierują się dzikie bestie. - Kiedy tylko nadarzy się okazja - szepnęła Joanna - mam zamiar uciec. - Nie mówisz poważnie - przeraziła się Lea. - Nie możesz samotnie wędrować przez ten las. - Oczy Angeli ze strachu stały się jeszcze większe, kiedy popatrzyła na ciemnozielona, ponura puszczę. - Taka okazja nie może przejść mi koło nosa. - Jak to sobie wyobrażasz? - zapytała Jenny. - Całkiem prosto. Kiedy Trolle doprowadza nas do swojej siedziby, będą nas trzymali pod kluczem, a wtedy nie będę miała najmniejszych szans na ucieczkę. Dlatego muszę zrobić to teraz. W tylnej kieszeni spodni mam scyzoryk. Jak zacznie się ściemniać, przetnę nim sznur wokół szyi i skryję się w krzakach. Wrócę do Domu i sprowadzę pomoc. - Naprawdę sadzisz, że może ci się udać? - Głos Daffodil był pełen nadziei. Joanna uśmiechnęła się. - To dla mnie jak ciastko z kremem. - Gdzieś już słyszałam to wyrażenie - stwierdziła Lea. - A ona nam wmawia, że sa jedynie przyjaciółmi. - Saphi- ra celowo zaakcentowała dwa ostatnie słowa i wszystkie ko biety wybuchnęły śmiechem. - Co, u diabła, was tak bawi? - Do kobiet zbliżył się Sa- xon. Żadna mu nie odpowiedziała. - Nie rozumiem - powiedział olbrzym w zamyśleniu. - Czego? - zapytała z ciekawością Jenny. - Inne w waszym położeniu umierałyby teraz ze strachu. Nasze imię napawa serca strachem. Kiedy napadamy na jakaś osadę, ludzie płaszcza się przed nami i pokornie dają nam wszystko, czego pragniemy. - Rodzina się nie płaszczyła - rzekła Joanna z dumą w głosie. - Tak - przyznał - nie płaszczyła się. Tego także nie potra fię zrozumieć. - To wcale nie jest trudne do zrozumienia. - Tak? - spojrzał z zainteresowaniem na Jenny. - Nigdy przedtem o was nie słyszeliśmy. - Każdy słyszał o Trollach - zdziwił się. - Ale nie my. Nie wiedzieliśmy nawet, że poza nami żyją w tak bliskiej odległości inni ludzie. - Może i masz rację... Powiedziałem jednemu z waszych, kim jesteśmy. Zdziwiło mnie, kiedy próbował mnie zaatako wać... - Zamyślił się. - Wasi ludzie maja wiele broni, nie? Joanna rzuciła towarzyszkom ostrzegawcze spojrzenie, na- kazując im milczenie. - Odpowiedzcie! Saxon podszedł do Angeli i złapał jej delikatna szyję swa wielką dłonią. - Odpowiedzcie albo złamię jej kark! - Oczywiście, że mamy karabiny - szybko odezwała się Joanna. - Nie wiem, czy uważałbyś, że jest ich wiele. - Ile? - Olbrzym uśmiechnął się zadowolony. - Nigdy nie liczyłam. - Aż tyle? - Puścił Angelę i wyjmując zza pasa maczetę, nakazał: -Wstawajcie! Idziemy dalej! Jenny zauważyła, jak dwóch Trolli opuszcza gromadę, uda- jąc się na zachód. - Zacierają nasze ślady? - spytała Saxona. - Nie ma potrzeby. - Dlaczego? - Bo nikt za nami nie idzie. To bardzo niedobrze! 83 - Robisz się nerwowy? Olbrzym spojrzał na nią dziwnie. - Nie, ostrożny. Widząc jego ochotę do rozmowy, próbowała wydobyć z niego kilka informacji, które mogły w przyszłości okazać się przydatne. - Dlaczego mówicie o sobie, że jesteście Trollami? - Zawsze się tak nazywaliśmy. - Ale skąd wzięliście takie imię? - A skąd mam wiedzieć? Dziewczyna zamilkła na chwilę. - Dokąd nas zabieracie? - Do Lisiej Nory. - Co to jest? - Zobaczysz. Starała się, aby jej głos brzmiał jak najmilej, kiedy zadawa- ła kolejne pytanie. Nie chciała wzbudzać w olbrzymie złości. - Czemu kradniecie kobiety? Saxon zaśmiał się donośnie. - Co za głupie pytanie! A skąd mamy brać nasze służebni ce? - W naszej Rodzinie, jeżeli mężczyzna pragnie kobiety, to pytają, czy zechce zostać jego żoną - A jeżeli odmówi? -zaciekawił się. - Wtedy go nie poślubia. Ponownie wybuchnął gromkim śmiechem. - To najgłupszy sposób rozwiązywania tych spraw. Nasz jest o wiele prostszy. - Bierzecie kobiety wbrew ich woli. Przerażacie je, znęca cie się nad nimi. Czy to najlepszy sposób zawiązywania przyjaźni? - O czym ty mówisz? - Wzruszył ramionami. - Przyjaźń jest dla mężczyzn. Kobiety są jedynie służebnicami. Słońce chyliło się ku zachodowi. Jenny ujrzała prześwitują- ce między pniami puste pole. - Co robicie z kobietami? - Myją, karmią i opiekują się naszymi dziećmi, gotują nam i posługują w nocy. - Posługują? - powtórzyła ze zdziwieniem. Saxon chrząknął z politowaniem. - Taka wielka dziewczyna jak ty powinna wiedzieć, co mam na myśli. - A jeżeli nie zechcą wam... posługiwać? - Jenny czuła, jak wzbiera się w niej złość. - To kroimy je na kawałki i karmimy Wilczka. - Kogo? - Możesz się z nim zobaczyć, jeżeli chcesz - powiedział z uśmiechem. - Ale nie radziłbym tego. - Czemu? - Ponieważ kiedy się z nim spotkasz, będzie to ostatnia rzecz w twoim życiu. - Roześmiał się złowieszczo. Jenny poczuła chłód, krew odpłynęła jej z głowy, ręce po- kryły się gęsią skórką. Czy była to reakcja na słowa Trolla, czy wpływ zimnego wiatru? „Blade, gdzie jesteś?" - pomyślała. Spojrzała przez ramię, lecz ujrzała jedynie maszerujące to- warzyszki niedoli i pilnujących je mężczyzn. „Lepiej przybądź szybko - pomyślała - bo inaczej będę miała dzieci z kimś takim!" - Ruszajcie się! - zawołał Saxon. - Chcę dotrzeć do stru myka przed zapadnięciem zmroku. Zaczęli przedzierać się przez cierniste krzaki. Ostre kolce szarpały skórę na nogach Jenny, wbijały się w jej stopy, drapały ręce. Dziewczyna zastanawiała się, jak znoszą te trudy jej siostry. Po pewnym czasie krzaki rozstąpiły się i stanęli na skraju ogromnej łąki. - Wspaniale! - ucieszył się olbrzym. - Teraz bez trudu do trzemy do strumyka. Zostaniemy tam na noc, rozpalimy ogni ska i jak tylko słońce wstanie, ruszymy dalej. - Saxon! Saxon! - z tyłu kolumny rozległo się przeraźliwe wycie jakiegoś Trolla. Do przywódcy biegł Buck, co chwilę wołając jego imię. Jenny uśmiechnęła się. Ona i pozostałe kobiety dobrze znały przyczynę alarmu. 85 - Co jest? - warknął olbrzym. - Będzie lepiej dla ciebie, jeżeli to coś ważnego! - Kobieta! - sapnął przybyły. - To ta dziwka! - Co z nią? - Uciekła... - wyjąkał Buck. Na pociemniałej twarzy Saxona pojawił się wyraz najwię- kszej furii. - To ta z niewyparzoną gębą... Jak się jej to udało? Przeliczył branki, upewniając się, której brakuje. Złapał Bucka za ramiona i szarpnął nim, unosząc go z zie- mi. - To znowu twoja wina. Miałeś ich pilnować, aby żadna się nie wymknęła! Co się stało? Mały Troll drżał z przerażenia. - Nie wiem, Saxon, nie wiem, proszę, nie rób mi krzywdy! Proszę - piszczał niczym zarzynane prosię. - Zrobić ci krzywdę, Buck? Czemu miałbym ci ją wyrzą dzić? - Chcesz powiedzieć, że mi nic nie zrobisz? - zapytał zdziwiony Troll, nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu. - Nie. - Olbrzym wykrzywił usta w uśmiechu. - A chcesz wiedzieć czemu? - Ta... tak...? - wyjąkał przerażony Buck. - Bo jesteś tym, który uda się po tę sukę! Weźmiesz ze so bą dwóch ludzi, znajdziesz jej ślad i będziesz tak długo po nim szedł, aż jej nie złapiesz. Nie wracaj, dopóki tego nie zro bisz. Zrozumiałeś? Buck skinął głową i Saxon postawił go na ziemi. - Więc zabieraj się stąd, zanim nie obetnę ci palców i nie każę ich zeżreć! Dygotał ze strachu, cofając się powoli i powtarzając: - Znajdę ją, Saxon, zobaczysz, znajdę ją. - Jeżeli spotkasz Trenta i Galena, to zabierz ich ze sobą, niech ci pomogą. Musicie jej przeszkodzić w dotarciu do ich siedziby, aby nie powiadomiła innych, dokąd się udajemy. Od strumyka zaczniemy zacierać ślady, ale ona wciąż może na prowadzić na nasz trop. Znajdź ją pierwszy! Buck wskazał dwóch ludzi, którzy mieli udać się z nim. Nagle zatrzymał się. - Co mamy z nią zrobić, jak ją znajdziemy? - Możecie się z nią trochę pobawić. - Olbrzym uśmiechnął się życzliwie. - A potem? - Buck oblizał swe wąskie usta. Zastanawiał się, w jaki sposób zapłaci kobiecie za swój zła many nos. - Potem? - Saxon popatrzył na Jenny. - Zabijcie tę sukę! - Dobra. - Troll odwrócił się, zamierzając odbiec. - Buck! - zawołał przywódca. Mężczyzna zamarł przerażony. Bał się, że Saxon zdecydo- wał się jednak obciąć mu palce. - Tak? - Spojrzał ostrożnie za siebie. - Przynieś mi jej głowę! - Dostaniesz ją! - obiecał Buck i z towarzyszącymi mu Trollami skrył się wśród krzewów. Rozdział trzynasty - Straciliśmy zbyt wiele czasu - oznajmił Blade. - Wyru szamy natychmiast. Platon oponował, zamierzając jeszcze raz przetestować transporter. - Zgadzam się - poparł go Hickok. - Im więcej prób, tym lepiej! Dalej, ruszmy znów tego potwora! - Po tym, co wyprawiałeś - odezwał się Geronimo - je stem zdziwiony, że tak ci spieszno do drugiej jazdy. - Coś mi mówi - westchnął strzelec z udanym smutkiem - że twoje docinki skończą się z chwila, aż ktoś ci odetnie ten zatruty jęzor. - Nie licz na to - mruknął Indianin. - My, czerwonoskó- rzy, znamy mowę znaków! - Powinniście przestudiować mapę. - Nauczyciel przy niósł złożona płachtę. - Musimy wytyczyć najlepszy drogę do Fox. - Przejrzymy ją w drodze. - Blade wziął mapę i schował do chlebaka. - A któż to do nas zmierza? Wolnym krokiem, taszcząc wielki plecak, zbliżał się do nich Joshua. - Jestem gotowy do drogi! - poinformował asceta onie miałych Wojowników. - Ty zostajesz! - stwierdził kategorycznym tonem przy wódca Triady. - Ale... - Joshua spojrzał na Platona, szukając u niego po mocy. - Żadne ale - przerwał Blade. - Jeżeli Platon pragnie, abyś jechał z nami do Dwumiasta, to cię zabierzemy. Ale teraz je dziemy walczyć z Trollami, a ty zostajesz! - Mógłbym zapobiec temu. Porozmawiałbym z nimi i mo że nie doszłoby do walki. - Tak jak udało ci się z tym jednouchym? - przypomniał mu Blade. Joshua spróbował ostatni raz: - A co ty o tym sądzisz? - zapytał Platona. - To samo. Zgadzam się z Blade'em. Pojedziesz do Bliźniaczych Miast, lecz teraz zostaniesz. Trzeba wyleczyć twoje stłuczenie. - To nie ciało boli mnie najbardziej - smutno stwierdził i odszedł. - Nie chciałem urazić jego uczuć - powiedział Wojownik. - Wiem. - Lider nie miał do niego najmniejszego żalu za sposób, w jaki potraktował Jashuę. - Nie widział nikt moich skrzypiec? - Hickok rozejrzał się wokół siebie. - Nim się dogadacie, trochę sobie pogram. Przywódca Triady Alfa uśmiechnął się. - Hickok ma rację: niepotrzebnie zwlekamy. Wojownicy zajęli miejsca w pojeździe. Za kierownicą usiadł Blade, obok niego strzelec, a na tylnych fotelach wy- godnie ulokował się Geronimo. - Rikki! - zawołał Blade. Po kilkunastu sekundach przy transporterze pojawił się ma- ły Wojownik. - Dowodzisz pozostałymi Triadami, dopóki nie powróci my. - Zdaj się na mnie, zadbam o bezpieczeństwo Domu pod czas waszej nieobecności. - Nie zapomnij rozstawić wart na całej długości muru. - Zrobi się. - I wybierz nowych kandydatów. Po moim powrocie musi my stworzyć z nich jeszcze jedną Triadę. - Zrozumiałe. - On wie co robić, chłopie - odezwał się zniecierpliwiony strzelec. - Może chcesz tu zostać i poniańczyć ich wszystkich, a ja z Geronimem udam się do Trolli. - Do zobaczenia! - rzekł Rikki-Tikki-Tavi. - Wszystko pójdzie dobrze. Uważajcie na siebie i przyprowadźcie nasze siostry z powrotem. - Zrobimy to. 89 - Aż mnie ciarki przechodzą, gdy pomyślę, że mogliby śmy uszkodzić FOKĘ. - O, kurczę! -jęknął Hickok. - To znaczy, że nie mogę jej zapisać na Indy pięćset? - Co to takiego? - zdziwił się Indianin. - To był wielki rajd samochodowy w Indianopolis - wy jaśnił Platon. - Czas ruszać - oświadczył Blade. - Odpędź wszystkich od transportera. Nauczyciel uniósł ręce i zawołał: - Niech wszyscy ustąpią z drogi, oni zaraz ruszają! Ludzie pośpiesznie wycofali się w bardziej bezpieczne miejsca, doskonale pamiętając niedawny rajd Hickoka. - Niech Bóg was prowadzi! - rzucił na pożegnanie Platon. Przywódca Triady sięgnął po kluczyki. - Blade... - szepnął Geronimo. - Co jest? - Chyba nie brałeś lekcji w tej samej szkółce jazdy co Hi ckok? - Indianin uśmiechnął się od ucha do ucha. - Bo jeżeli tak, to ja wysiadam i idę pieszo. - Ouuu - mruknął strzelec. - Wiedziałem, że to się nigdy nie skończy. Blade, pożycz mi jednego ze swych noży. Wojownik spokojnie zapalił silnik. - Trzymajcie się - nakazał przyjaciołom i delikatnie nacis nął pedał gazu. FOKA wolno ruszyła z miejsca. Ujrzeli w lusterku, jak Platon macha im na pożegnanie. Przed nimi widniała brama i opuszczony most. - Czy nie robisz czasem błędu? - zapytał zdziwiony tropi ciel. - Jakiego? - Dowódca nerwowo spojrzał na kontrolki i na kierownicę. - No, nie jedziesz wprost na drzewo. - Indianin wskazał na jedną z topól rosnących z boku drogi. - Hickok pokazał nam, że w taki właśnie sposób należy prowadzić. Strzelec przymknął oczy, jęcząc żałośnie. Przetoczyli się przez most i skręcili na południe, posuwając się wzdłuż muru. - Wreszcie wyruszyliśmy - stwierdził z zadowoleniem Blade. Poczuł, jak swędzą go palce, ale obawiał się puścić kierow- nicę, aby się podrapać. Nieznacznie zwiększył prędkość, wciąż niepewny, czy panuje nad pojazdem. - Oczywiście, prowadzisz znacznie wolniej niż Hickok - ciągnął niestrudzenie Geronimo - ale muszę przyznać, że w ten sposób wzrastają nasze szansę na przeżycie tej wypra wy. - Zabawiasz sam siebie? - Hickok zaczynał się denerwo wać. - Właśnie. - Nawet nie zauważyłeś, chłopie - strzelec zwrócił się do Blade'a - jakie ten czerwonoskóry ma spaczone poczucie hu moru. Indianin roześmiał się. - A nie zauważyłeś, wielka Blada Twarzy, ile żartobliwych opowieści krąży o tym facecie, który uwielbia robić z siebie głupka? Dowódca nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, skoncen- trowany wyłącznie na prowadzeniu transportera. - Hej, Blade! - Hickok stuknął go ramieniem. - Wciąż je steś z nami czy już umarłeś? - Co? Przepraszam, nie słuchałem. - Zauważyliśmy. - Co mówiłeś? - Nic ważnego - westchnął strzelec. Dostrzegł broszurę leżącą na tablicy i z nudów zaczął ją studiować. - Jaki kurs, wielki facecie? - Na wschód. Jak zapadnie noc, dla naszego bezpieczeń stwa zostaniemy w środku. - Ale mam nadzieję, że pozwolisz nam wyjść się wysiu siać? - wtrącił Hickok. - Dojedziemy do Fox i uratujemy kobiety - ciągnął dalej Blade. - Nieźle brzmi - pochwalił Geronimo. - Łatwiej powiedzieć niż wykonać - mruknął strzelec. 91 Minęli kraniec muru i skierowali się wprost na wschód. Blade rozluźnił się, zwiększył szybkość do piętnastu mil na godzinę i zaczął zastanawiać się, czy Jenny jeszcze żyje. Trolle zapamiętają ten dzień, w którym napadli na Rodzinę! - Uważaj! - rozległ się krzyk Indianina. Dokładnie na ich drodze leżał wielki głaz. - Cholera! - Wojownik gwałtownie szarpnął kierownica, omijając przeszkodę w ostatniej chwili. - Co to za zabawy! - mruknął Hickok - Pozwólcie mi czy tać. - Tego się obawiałem. - Geronimo smutno pokiwał głową. - Czego?-zaciekawił się Blade. - Że zachowanie Hickoka jest zaraźliwe! Rozdział czternasty Joanna przystanęła zaniepokojona i przyłożyła dłoń do ucha nasłuchując. Drzewa cicho szumiały, rozlegał się wesoły świergot pta- ków, lecz wyraźnie wyłapała podejrzany trzask. To już trzeci raz... Westchnęła, czując, jak nasila się ból w jej rozbitej gło- wie. Jak daleko zaszła? Może cztery mile... Nie traciła czasu na zacieranie śladów, zamierzając jak najprędzej dotrzeć do Do- mu. Znów zza jej pleców dobiegło skrzypienie konara. Czy przedzierało się przez roślinność jakieś większe zwierzę, czy to tylko wytwór jej wyobraźni? Nagle zamarła. Usłyszała rozmawiających ze sobą dwóch mężczyzn. Nie miała wątpliwości, kim mogli być. Trolle! Opadła na ziemię i ostrożnie podczołgała się w kierunku głosów. - Ucieszą się, jak wreszcie dotrzemy do Lisiej Nory - mó wił jeden z nich. - No, nie mogę się doczekać porcyjki świeżego ciała. Joanna delikatnie rozchyliła liście paproci, pod którymi le- żała, i wyjrzała na ścieżkę. Trolle stali o niecałe dwa jardy od niej. - Jaką dupkę najpierw przerżniesz? - zapytał młodszy, uz brojony jedynie w siekierkę. Starszy uśmiechnął się lubieżnie, odsłaniając pożółkłe, wy- szczerbione zęby. - Trudny wybór - przyznał. - Zdobyliśmy same zdrowe sztuki. Nasze stare nawet się do nich nie umywają. - Wiesz, Galen, spędzimy z nimi kilka wspaniałych sezo nów. - Wiele czasu minie, nim się zużyją - zgodził się starszy mężczyzna. - Może napadniemy tę Rodzinę jeszcze raz, co? - Nie wiem... - O co chodzi, Trent? Stchórzyłbyś? Joanna nie zauważyła u Galena żadnej broni. Pomyślała, że ma ją zapewne schowaną pod peleryną, którą był owinięty. Ale co to mogło być? Nie lubiła takich niespodzianek... - Widziałeś te wszystkie karabiny? Galen przytaknął. - Nie wiedziałem, że mają tam tyle broni. Jak sądzisz, skąd ją wzięli? - Zabij mnie, ale nie wiem! Może następnym razem kobie ty zostawimy w spokoju, a ukradniemy karabiny? Oczy Trenta zajaśniały z entuzjazmu. - To jest pomysł! - rzekł. - Jak wrócimy, powiemy o tym Saxonowi! - Zwariowałeś? - Galen spojrzał dziwnie na towarzysza. - Chcesz, aby nas zabił? - Zabił? - Wiesz dobrze, że Saxon nie lubi żadnych pomysłów, z wyjątkiem własnych. Nie chcę, aby odciął mi głowę za głu pie gadanie. - Masz rację. - Trent smętnie zwiesił głowę. - Nie pomy ślałem o tym. - Lepiej nie pokazuj przy nim, że potrafisz myśleć - ostrzegł starszy Troll. - Widziałem, jak zabijał ludzi, którzy na niego krzywo spojrzeli. Kiedy ma napady wściekłości, to za czyna mordować. Lepiej na niego uważaj. Joanna bezszelestnie wyciągnęła z kieszeni scyzoryk i otworzyła ostrze. „Teraz albo nigdy!" - pomyślała. Nieprzyjaciele stali tuż obok, nie wiedząc o jej obecności. Jeżeli uderzy szybko, moment zaskoczenia może jej przynieść sukces! Wykonała kilka głębokich oddechów, odprężając się zgodnie z zaleceniem Hickoka. Przypomniała sobie, jak opowiadał jej, że na Dzikim Za- chodzie najlepszym rewolwerowcem nie był najszybszy, lecz najbardziej opanowany. Teraz mogła w praktyce sprawdzić wyuczone metody! Najbliżej stał Trent. Joanna poderwała się z ziemi i runęła na niego. Troll dostrzegł ją kątem oka, obrócił się, wznosząc siekierę, ale nie zdążył już zadać ciosu. Trzycalowe ostrze utkwiło w jego oczodole, przecinając gałkę oczną, miażdżąc kości i wbijając się w jego mózg. Mężczyzna padł na trawę, wijąc się z bólu i rozpaczliwie wrzeszcząc. Spojrzała na drugiego przeciwnika. Galen, zaalarmowany jej pojawieniem, wydobył spod ubrania długą maczetę i stał gotowy do walki. - Co za niespodzianka! - powiedział. - Dziwka we włas nej osobie! Jak im uciekłaś? Dziewczyna rozejrzała się, szukając czegoś, co posłużyło- by jej za broń. - Spójrz, co zrobiłaś biednemu Trentowi - syczał Galen, zbliżając się wolno. - A teraz chcesz dostać się do swoich? Ty suko! - Skoczył na nią, zamierzając się maczetą. Joanna padła na lewy bok, podcinając nogi napastnika mocnym kopnięciem pod kolana. - Cholera! - zawył, przewracając się obok niej. Uderzyła go łokciem w usta, przetoczyła się po trawie i wstała. Galen także był na nogach, wypluwając połamane zęby i krew. Jego oczy lśniły wściekłością. Dziewczyna czekała na kolejne posunięcie, licząc na jakiś błąd z jego strony. „Gdzie jest ta cholerna siekiera upuszczona przez Trenta?" - zastanawiała się, przeszukując wzrokiem trawę. Galen zamierzył się. Umknęła niezbyt szybko i koniec ma- czety zawadził o jej ramię. Rana nie była ciężka, lecz mocno krwawiła. Troll zaśmiał się, uderzając ponownie. Cofając się zawadziła nogą o korzeń i przewróciła się na plecy. Nim Joanna otrząsnęła się po upadku, stanął nad nią, szcze- rząc zęby w złośliwym uśmiechu. Kopnęła go w jądra. Jęknął, ale wciąż stał. Jego grube sza- ty, złożone prawie z samych łat, osłabiły siłę uderzenia. Ukląkł, mierząc ostrzem w pierś dziewczyny. Złapała go za nadgarstki, ale był zbyt silny, aby mogła sobie z nim poradzić. Przycisnął ją całym ciałem, nieubłaganie przeginając jej ręce i przybliżając szeroką klingę do jej naprężonej z wysiłku szyi. Jego nieczysty oddech drażnił jej powonienie, a krew wypły- wająca z rozbitych ust kapała wprost na jej twarz. Desperackim szarpnięciem uniosła głowę i złapała zębami za nos Trolla z całą siłą, czując, jak miażdży nimi chrząstkę. Galen zawył i wyrywając się, gwałtownie odskoczył od niej. Przekręciła się, chcąc wstać, i palce uderzyły o coś kanciaste- go. Zerknęła na trawę. Siekiera! Galen chwiał się na nogach, nie zwracając uwagi na kobie- tę, zasłaniał dłońmi zakrwawioną twarz. Siekiera trafiła w czaszkę, rozłupując ją jak dojrzały melon. Z rozbitego czerepu wytrysnął mózg. Joanna spojrzała na powalonego przeciwnika, oddychając ciężko. Tak niewiele brakowało, a ona rozstałaby się z życiem! Obok leżało bez ruchu ciało Trenta. Był nieprzytomny, lecz wciąż żywy. Wiedziała, że musi go dobić. Ruszyła ku niemu i nagle się zatrzymała. Poczuła w ustach dziwny niesmak... i coś miękkiego. Wypluła na ziemię koniec nosa Galena. Zrobiło jej się nie- dobrze... Skończyła wymiotować i uśmiechnęła się. Hickok byłby z niej dumny! Lecz gdzie on, u diabła, jest?! Rozdział piętnasty - Gdzie nas zaniosło? - zapytał nieprzytomnie Hickok, bu dząc się z drzemki. - Jakieś dziesięć mil od Domu - poinformował Indianin. - Miło się spało? - Blade uśmiechnął się znad kierownicy. - To nie do wiary, że zasnąłem! - Wszyscy mieliśmy długą noc - przypomniał dowódca. - Gdybym prowadził ten pojazd szybciej, to przebylibyśmy na wet i czterdzieści mil. Ale wolę nie ryzykować. - My, Indianie, mamy żelazną wolę i możemy nie zmrużyć oka nawet przez dziesięć dni z rzędu - oświadczył Geronimo, wychylając się znad oparcia foteli. - Jedno ci powiem, chłopie. Czerwonoskórzy byli najwię kszymi blagierami w dziejach ludzkości. - Zaczynam wierzyć, że Hickok ma rację. - Przywódca Triady spojrzał na podkrążone oczy tropiciela. - Sam powinieneś to ocenić! Blade był zadowolony, że wciąż dopisywały im dobre hu- mory. Martwiło ich porwanie kobiet i niepokoili się o ich losy, ale nie mogli dopuścić, aby opanował ich strach i poniosły nerwy. - Jak daleko zdołali odejść Trolle? - spytał strzelec. - To zależy, czy wiele razy zatrzymywali się w drodze. - Jeżeli pędzili kobiety przez całą noc, to powinni być w połowie drogi do Fox - ocenił Geronimo. - To prawda - przyznał Hickok. - Nie możesz jechać szybciej? Wskazówka milomierza wahała się między piętnastką a dwudziestką. - Jeżeli zniszczymy lub uszkodzimy FOKĘ, to nie damy rady jej naprawić - powiedział Geronimo, jakby czytając w myślach Blade'a - Musimy zdecydować, co ważniejsze. Transporter, czy nasze siostry i jedna kochanka? Blade dociskał pedał, dopóki strzałka milomierza nie dosz- ła do czterdziestki. Pojazd jechał spokojnie, bez wstrząsów, zupełnie nie odczuwali tej prędkości. - Podajcie mi mapę - poprosił Indianin, wyciągając rękę. - Po co? - Spróbuję znaleźć drogę, dzięki której zaoszczędzimy tro chę czasu. Podczas gdy Geronimo przeglądał barwną płachtę, FOKA wjechała w niewielki zagajnik i kierowca zwolnił, lawirując między choinkami. - Jak miniemy najbliższy strumień, musimy kierować się na południe - oświadczył tropiciel. - Dlaczego? Przez to zboczymy z drogi. - Trasa, którą jedziemy, wiedzie przez lasy, a na południe biegnie autostrada międzystanowa numer 11, która doprowa dzi nas do Lisiej Nory. - Myślisz, że wciąż tam istnieje? - zastanowił się Hickok. - W każdym razie była tam sto lat temu... - Brzmi zachęcająco - stwierdził Blade, omijając trzy złą czone pniami sosny. - Jest przy niej coś ciekawego? - Tak, dwa niewielkie miasteczka. Pierwsze to Greenbush, drugie jest większe i nazywa się Badger. - Ile mil jest między nimi? - Od strumyka do Greenbush niecałe dziesięć, do następ nego miasteczka - osiem, a z Badger do Fox już tylko siedem. - Przed Wielkim Wybuchem osady budowano bardzo bli sko siebie - zauważył zdumiony strzelec. - Aż trudno uwie rzyć, że żyło wtedy tylu ludzi! Sądzicie, że możemy tam ko goś spotkać? - Trudno zgadnąć... - zastanowił się Blade. - Z dzienni ków Fundatora wynika, że na początku wojny rząd nakazał ewakuację wszystkich większych osiedli, ale niektórzy wieś niacy mogli pozostać na swoich śmieciach. Zresztą ten Troll, który w nieszczęśliwy sposób stracił ucho, wspominał, że na początku kradli kobiety z najbliższych okolic Lisiej Nory. Może także z tych miasteczek... - Zawsze byłem przekonany - odezwał się Geronimo - że Rodzina nie jest osamotniona. Uważałem, że skoro my prze żyliśmy, mogło się to udać innym. Najlepszym dowodem na to są Trollsi. Strzelec pociągnął nosem, sprawdzając rewolwery. - Mam nadzieję, że ci, których spotkamy, nie będą do nich podobni. - Ja także - przytaknął tropiciel. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Blade myślał o Jenny i miał nadzieję, że ona wciąż żyje. Z logicznego pun- ktu widzenia, Trolle narażali swe życie, napadając na dobrze strzeżoną twierdzę i porywając kobiety zapewne nie po to, by je zaraz zabić? Potrzebne im były jako żywe istoty. Ale czemu je wykradali? Czy nie mieli dość swoich? Jak w takim razie przychodzili na świat? Tyle pytań, a wszystkie bez odpowie- dzi... Zapadała noc, słońce kryło się za horyzontem. - Zatrzymamy się? - zapytał Hickok. - Tak będzie lepiej. - Blade powoli nacisnął na lewy pe dał. - FOKA jest zbyt cenna, a jazda w ciemnościach zbyt ry zykowna. Prześpimy się w środku, a z pierwszym brzaskiem ruszamy w dalszą drogę. - Chciałeś powiedzieć, że w godzinę po nim - przypo mniał Geronimo. - Musimy naładować ogniwa słoneczne. - Skąd będziemy wiedzieli, że minęła godzina? - zakłopo tał się Hickok. - Przecież klepsydry zostawiliśmy w Domu. - To nam pomoże. - Przywódca Triady wskazał na nie wielką tarczę umieszczoną po lewej stronie tablicy. - Kiedy ta strzałka dotknie żółtego trójkącika, oznaczać to będzie, że ma my dość energii na dalszą jazdę. - Nie martwcie się. - Indianin układał sobie z tyłu wygod ne posłanie. - Wyruszymy najszybciej, jak się da. Wiem, jak palicie się do roboty. - A ty nie? - Także. - Geronimo uśmiechnął się podstępnie. - Ale wy macie w tym osobisty interes. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Obaj Wojownicy spoj rzeli na niego podejrzliwie. 99 - Dajcie spokój! Chodzi mi o wasze dziewczyny. - Joanna i ja jesteśmy jedynie dobrymi przyjaciółmi - po śpiesznie zapewnił Hickok. - Dlaczego jesteście obaj tak czuli na punkcie waszych uczuć? - Znajdź sobie jakąś sąuaw, a sam zrozumiesz! - odparł strzelec. - Modlę się, aby kobietom nic się nie stało - szepnął Blade. - Jeśli Bóg nie wysłucha twoich próśb - zapewnił Hickok - te nie pozostawię przy życiu ani jednego śmierdzącego Trol la! Rozdział szesnasty Joanna bez chwili wytchnienia zdążała na zachód. Minęła noc, minął ranek, słońce wznosiło się coraz wyżej, a ona nie ustawała w swym trudzie. Pragnęła wypoczynku i snu, ale nie poddawała się swym słabościom. Najważniej- szym celem było powiadomienie Wojowników, dokąd upro- wadzono jej siostry, i ocalenie ich. Nie bała się już o własne bezpieczeństwo. Pewności doda- wała jej zdobyczna siekiera i maczeta, a ponadto miała jesz- cze swój scyzoryk. Wiedziała, że Trolle podążają jej śladem. Słyszała ich wie- lokrotnie, a wątpiła, aby tropiło ją jakieś zwierzę. Dziki kot poruszałby się bezszelestnie, a inne drapieżniki czyniły zbyt wiele hałasu, tropiąc swą zdobycz. To mogli być jedynie lu- dzie... Wbiegła na wielką łąkę porosłą wysoką, stepową trawą. Przypomniały jej się ostrzeżenia matki, kiedy ta prosiła i błagała, aby jej córka nie zostawała Wojownikiem. „Zostań Rolniczką, Uzdrowicielem, kimkolwiek, ale nie Wojownikiem!" Ona jednak nie posłuchała i na szesnaste urodziny obrała imię swej partronki, walecznej Joanny d'Arc. Dopiero teraz zaczynała żałować tego kroku... Trawa była wysoka, sięgała do pośladków, ostre krawędzie źdźbeł kaleczyły jej skórę. Modliła się, aby tylko nie nade- pnąć na węża, od których ta łąka musiała się roić. Gdyby tylko dotarła do Domu... Wyrzuciła ciężką siekierę, uznając, że maczeta starczy jej do obrony. Przed nią widniała ciemna ściana puszczy. Oby tylko dostać się między drzewa... Kątem oka dojrzała jakieś poruszenie wśród traw. Obejrza- ła się, lecz nikogo za sobą nie dostrzegła. Jeszcze są daleko. Lecz nim się zorientowała w sytuacji, z jakiejś dziury wy- skoczył Buck, uderzając ją w szczękę kosturem. Zachwiała się, odruchowo dobywając maczety. - Mamy cię, ty suko! Zapłacimy ci za mój nos, za Trenta i Galena! Mężczyzna zamierzył się ponownie. Joanna zablokowała cios bronią, lecz siła uderzenia powaliła ją na ziemię. Błyska- wicznie uniosła się, lecz Troll zniknął w morzu falujących traw. Wiała mocna bryza, zagłuszając wszelkie dźwięki, jakimi mogliby się zdradzić napastnicy. Rozejrzała się, ale nikogo nie dostrzegła. Bawili się z nią... Pobiegła w stronę puszczy, niespokojnie spoglądając za sie- bie. Ktoś roześmiał się złośliwie. - Biegnij, dziwko, biegnij! Dotarła do samotnego dębu i oparła się plecami o pień, sta- jąc w pozycji obronnej. Pierzasta strzała wbiła się w korę o cal od jej głowy... Znów rozległ się szyderczy śmiech. Skryła się za dębem, wbiegając na niewielkie wzniesienie. - No, uciekaj! - Skryty w trawach Buck cieszył się jak dziecko. Niespodziewanie Joannie zagrodził drogę szeroki rów, po- zostałość po wyschniętym potoku. Bagniste dno znajdowało się trzydzieści stóp poniżej powierzchni łąki... Śmiech nie ustawał. Nabrała powietrza i skoczyła, chcąc sięgnąć przeciwległe- go brzegu. Do szczęścia zabrakło jej dwóch stóp... Trafiła nogami w wilgotny stok i ześliznęła się na dno rowu, padając twarzą w błoto. - Polowanie skończone - rozległ się głos Bucka. Joanna przekręciła się na plecy i spojrzała w twarz prześla- dowców, stojących na wysokim brzegu. Z Buckiem było jesz- cze dwóch Trolli, brodatych i brudnych jak i on. - Chcesz ją zabić? - spytał starszy, dzierżący łuk. - Jeszcze nie! - Buck uśmiechnął się złośliwie. - Mam in ne plany... - Saxon powiedział, że możemy się zabawić - odezwał się drugi z mężczyzn. - Mówił, że mamy mu przynieść jej głowę - przypomniał łucznik. - Odetniemy ją przed czy po naszej zabawie? Buck zamyślił się nad odpowiedzią. - Po - odparł w końcu. - Zamierzam skorzystać z jej nie wyparzonej gęby. Jego towarzysze skinęli ze zrozumieniem. Buck ześliznął się na dno. Joanna uniosła maczetę. - Rzuć to! - nakazał łucznik, kierując strzałę w jej pierś. - Natychmiast albo przedziurkuję cię na wylot! Wykonała polecenie. Za plecami miała skryty scyzoryk i wiedziała, że nim zginie, zdoła jeszcze załatwić Bucka. Zbliżał się bardzo wolno... - Powiedziałem ci, suko, że zapłacisz mi za to, co zrobi łaś! Troll odrzucił kostur i ściągnął spodnie. - Innym razem, przyjemniaczku. - Dziewczyna zamarła, ściskając za plecami rękojeść nożyka i przygotowując się do zadania ciosu. - To staje się rzeczywiście zabawne - stwierdził zadowo lony Buck. - Prawie wyjąłeś mi to z ust, chłopie - rozległ się nad nimi stanowczy głos. - Sądzę, że ta pani wolałaby obsługiwać osła niż takiego śmierdziela jak ty! Wszyscy spojrzeli na nowo przybyłego. Stał na przeciw- nym brzegu rozpadliny, trzymając nonszalancko lewą rękę za plecami, a prawą wspierając o biodro. W kaburach, przywią- zanych do pasa, błyszczały perłowe kolby rewolwerów... Trolle skamienieli ze zdumienia. - Zabijcie go! - wykrztusił Buck, podciągając spodnie. Łucznik wzniósł broń. Był stuprocentowo przekonany, że obcy nie zdoła wyciągnąć koltów... Kiedy usłyszał huk wy- strzału, pewność ta zmniejszyła się o połowę, a gdy kula prze- biła mu piersi, zmalała do zera. iii : Drugi Troll odwrócił się, pragnąc skryć się jak najprędzej. - Już nas pan opuszcza? - zdziwił się rewolwerowiec, strzelając uciekinierowi w potylicę. - Pozostałeś jeszcze ty, bokserze. - Hickok skierował broń w głowę oniemiałego ze strachu Bucka. Ten cofnął się. - Nie, panie - zaskomlał. - Nie chcę umierać! - Ty, chłopie, zachowujesz się jak szczur - Zamyślił się. - Nie cierpię szczurów! - stwierdził, roztrzaskując pociskiem czoło ostatniego Trolla. Wojownik wskoczył do rowu, lądując obok leżącej dziew- czyny. - Wszystko w porządku? Jestem już przy tobie! Wtuliła się w jego ramiona, łkając cicho. Na górze pojawili się pozostali Wojownicy. - Więc tu jesteście - stwierdził Geronimo, mierząc z brau- ninga w nieruchome ciała Trolli. - Im już nie zaszkodzisz - powiedział Hickok, gładząc Jo annę po włosach. - Słyszeliśmy strzały - wyjaśnił dowódca. - I pomyśleliśmy, że zaatakowała cię osa. - Jak ona się czuje? - Blade zszedł na dół. Dziewczyna uniosła głowę i uśmiechnęła się przez łzy. - Jestem tylko bardzo zmęczona i potłuczona. - Jest z tobą Jenny? - W głosie Blade'a zabrzmiała nadzie ja. - Przykro mi, uciekłam sama. Miałam was powiadomić, że prowadzą nas na wschód, do miejscowości zwanej Lisią Norą. - Wiemy - przytaknął Hickok. - Wiecie? - Zaraz po waszym zniknięciu złapaliśmy jednego z Trol- sów. Wszystko nam powiedział - wyjaśnił Blade. Strzelec pomógł dziewczynie powstać i wyciągnął ją z ro- wu. - Nie żyją - Geronimo zbadał ciała. - A miałeś jakieś wątpliwości? Przywódca Triady zastanawiał się nad następnym posunię- ciem. - Joanno, jeżeli źle się czujesz, Hickok odprowadzi cię do Domu, a Geronimo i ja pojedziemy po resztę kobiet. - Nic mi nie jest. - Masz przecięte ramię i jesteś cała potłuczona. Damy so bie radę bez ciebie. Dziewczyna wyprostowała się, zaciskając zęby. - Jadę z wami. Muszę pomóc moim siostrom, które zosta wiłam w niewoli. - Nie zostawiłaś ich - zapewnił Hickok. - Zrobiłaś jedynie to, co powinnaś. Oboje spojrzeli na Blade'a. On powinien podjąć decyzję. - Dobra, jedziesz z nami - odparł po głębokim namyśle. Doszedł do wniosku, że przyda im się jeszcze jeden dobry strzelec... Hickok otoczył ramieniem swą ukochaną. - Chodźmy do FOKI, opatrzę twoje rany. - Jak mnie odnaleźliście? - Przypadkiem - wyjaśnił strzelec. - Musiałem się zała twić, więc zatrzymaliśmy się. Gdy podszedłem do drzew, usłyszałem śmiech i jakieś wołanie. Oczywiście, zaciekawiło mnie to i musiałem pójść sprawdzić, co się dzieje. - Cieszę się, że jesteś taki ciekawski... - Oparła głowę na jego ramieniu. - Te bydlaki zapłacą mi za krzywdę, którą ci wyrządzili - obiecał. - Dopadnę ich! Z przodu maszerował markotny Blade. Joanna była bardzo podobna do Jenny, miała długie, złociste włosy i błękitne oczy. Patrząc na nią, widział swą ukochaną... Zwiesił głowę, starając się myśleć o czymś innym. Rozdział siedemnasty Saxon wzniósł ręce, zatrzymując kolumnę. Daleko przed nimi, w szerokiej pradolinie widniały zabudowania otoczone drewniana palisada. - Fox! - oświadczył dumnie olbrzym. - Nareszcie w domu! - ucieszył się jeden z Trolli. Przywódca bandy spojrzał na Jenny. - Dzisiejszej nocy odpoczniesz, kobieto. Potrzebujesz wy poczynku. A jutro zrobimy nasz sprawdzian. - Wasz sprawdzian? - zaciekawiła się. - Będziecie podda wać się badaniom? - Głupia babo! - zdenerwował się. - My nic nie będziemy robić. To wy zostaniecie przetestowane! - W jaki sposób? - spytała mniej pewnym tonem. - Zobaczysz! Szybkim marszem zbliżali się do Lisiej Nory. Musiano ich zauważyć, bo od strony osady dobiegły okrzyki radości i wi- waty. Jenny, radując się w duchu, że trudy ich wędrówki za chwi- lę się skończą, przyglądała się krytycznie niezgrabnej palisa- dzie wykonanej z grubych, nie ociosanych pali, zaostrzonych na szczycie. Saxon zauważył jej spojrzenie. - Nasze umocnienia nie sa tak wspaniałe jak wasz mur i fosa, ale w zupełności chronią nas od krzywogłowych. - Kim oni sa? - Musisz ich znać, sa wszędzie. Wczoraj widzieliśmy parę przed strumykiem. Jenny zrozumiała, co Troll miał na myśli. - My nazywamy je mutantami. - Od tej chwili będziesz o nich mówiła „krzywogłowi". - A jak nie zechcę? - To przedstawię cię Wilczkowi, Żarłokowi lub Mamuśce. - Nie rozumiem, o czym mówisz. Olbrzym westchnął ze zniecierpliwieniem. - Wkrótce dobrze ich poznasz. Z otwartych wrót wyskoczyło kilkunastu mężczyzn. Oto- czyli nowo przybyłych, pożądliwie przypatrując się kobietom. - Będziemy miały kłopoty - szepnęła wystraszona Maria. - Saxon powiedział, że dzisiaj dadzą nam wypocząć - od parła Jenny. - Nasze kłopoty zaczną się na dobre dopiero ju tro. Przeszli przez krzywa bramę i wąskimi uliczkami dotarli do niewielkiego rynku. Budynki, które mijali, wyglądały na za- niedbane, zdewastowane i brudne. Niektóre z nich były zupeł- nie zrujnowane, o powypalanych ścianach i zniszczonych da- chach. Wszędzie walały się śmieci, piętrzyły sterty połama- nych mebli, uliczkami płynęły nieczystości. Trolle wpędzili branki na niewielka estradę, stojąca pośrodku placu. Na przedzie stanął Saxon i uniósł ramiona. Zapadła cisza... - Jak obiecałem - zaczaj gromkim głosem - wróciliśmy z kobietami! Przez tłum zgromadzonych mężczyzn przebiegł szmer uz- nania, niektórzy zagwizdali z aprobata. - Obiecałem przyprowadzić zdrowe służebnice i, jak za wsze, dotrzymałem słowa. Kto poprowadziłby was lepiej? Po chwili ciszy rozległo się skandowanie, wzmagające się z każda sekunda- - Sax-on! Sax-on! Sax-on! - Jutro - olbrzym uciszył podwładnych ruchem ręki - pod damy je testom, aby przekonać się, które z nich sa nas warte! Życie silnym, śmierć słabym! - Życie silnym, śmierć słabym! - powtórzyli Trolle. Jenny rozglądała się uważnie, ale w zgromadzonym tłumie nigdzie nie dostrzegła żadnej kobiety. Zdziwiło ja to. - Wielu naszych kumpli nie powróciło. Ta Rodzina jest cholernie silna! Maja taka ilość karabinów, jakiej nie widzia łem w całym swoim życiu! Czy ta broń nie należałaby się bar dziej nam? Mężczyźni wpadli w amok, wiwatując, krzycząc i skandu- jąc imię Saxona. - Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, wyruszymy wszyscy z naszej Lisiej Nory, ponownie napadniemy na ten Dom i ukradniemy wszystkie karabiny, jakie tam są. Zabierzemy także resztę kobiet! Jak wam się to podoba? - Tak! Tak! Tak! - W górę wzbiło się wycie rozentuzjaz mowanych ludzi. - Wiedziałem, że się ze mną zgadzacie. A teraz - wskazał strwożone kobiety - zamknijcie je w świątyni i niech nikt ich nie niepokoi. Zabawimy się jutrzejszego ranka! Po kilku chwycili każdą kobietę i nieśli je w stronę wielkie- go budynku, będącego przed wiekiem kościołem anabapty- stów. Przy solidnych drzwiach stało na straży dwóch wartow- ników uzbrojonych w karabiny. Wepchnięto branki do środka i zatrzaśnięto za nimi wrota. Angela rozpłakała się. Jenny usiadła przy niej i otoczyła ra- mionami drżące ciało dziewczyny, przytulając ją do siebie. - Nie jesteśmy same - zauważyła Ursa. W świątyni panował mrok. Wysokie okna zostały zabite z zewnątrz deskami, a kilka pochodni przymocowanych do ścian dawało więcej dymu niż światła Nie opodal zniszczone- go ołtarza widniały nieruchome cienie kilkunastu wynędznia- łych kobiet, odzianych w nie wyprawione skóry. Obok nich stało dziewięcioro brudnych i zaniedbanych dzieci. - Witajcie. Nazywam się Jenny... Żadna jej nie odpowiedziała. - Nie zrobimy wam krzywdy, sprowadzono nas tu wbrew naszej woli! Słowa dziewczyny pozostały bez odzewu. Zaczynała tracić nadzieję, że te zabiedzone stwory potrafią mówić, kiedy zza ołtarza odezwał się skrzekliwy, drżący głos: - Powiedziałaś, że nazywasz się Jenny? - Tak. Z najciemniejszego kąta wyłoniła się jakaś postać i zrobiła kilka kroków w kierunku nowo przybyłych. - Kto to jest? - wyszeptała przestraszona Angela. - Cicho... - uspokoiła ją Lea. - Znałam kiedyś Jenny... To było dawno, w szczęśliwym i pięknym miejscu zwanym Domem... - Domem? - Jenny podbiegła do mówiącej i podprowadzi ła ją do jednego ze smolnych łuczyw. Kobieta musiała być w wieku Lei, lecz była tak wyniszczo- na przez trudy życia, że wyglądała na sześćdziesięcioletnią staruszkę. Miała brązowe oczy, zupełnie siwe, rozczochrane włosy i wychudzoną twarz, z której sterczały wąskie kości po- liczkowe. Kulała, jej prawa stopa była zupełnie wykręcona do środka. - Kim jesteś? - zdziwiła się dziewczyna. - My także zna my Dom, wykradzino nas stamtąd. Nieznajoma zachwiała się, z jej oczu popłynęły łzy. Jenny podtrzymała ją i zawołała do swych towarzyszek: - Pomóżcie mi! Wspólnie z Leą i Daffodil podprowadziły staruszkę do ich grona i pomogły jej usiąść. - Już w porządku? - zapytała dziewczyna. - Nie, nic nie jest w porządku... Tak mi przykro. Wy nic nie rozumiecie! - Co ona mówi? - zdziwiła się Saphira. - Nie wiem - odparła Jenny. - Co chcesz nam powie dzieć? - zwróciła się do wynędzniałej kobiety. - Była tylko jedna osoba, która mogła opowiedzieć im o Domu... - wyszeptała tamta. - I ty to zrobiłaś? - w głosie Lei zabrzmiała wściekłość. Kobieta rozpłakała się jeszcze bardziej. Jenny przytuliła ją do siebie. Było w niej coś znajomego, czego nie potrafiła określić. - Mam uczucie, jakbym ją znała. - Ursa w zadumie przy glądała się wyniszczonej twarzy. - Możesz już mówić? Zapytana przytaknęła, wycierając dłonią łzy. - Kim jesteś? - Nie poznajecie mnie? - Nie. - Ursa potrząsnęła głową. - Chociaż wydaje mi się, że gdzieś w mej pamięci odszukałabym twoje imię. - A ja ciebie pamiętam. Jesteś Ursa. A ty Jenny. Jako mała 109 dziewczynka zawsze skakałaś przy tym chłopaku, chyba miał na imię Blade... - Jak ty... - zaczęła oniemiała dziewczyna, lecz natych miast zamilkła. - Ty jesteś Lea, Saphira i Daffodil. - Wskazywała kobieta z zadowolony miną. - Ale tych dwóch nie znam... - Przyjrzała się Marii i Angeli. Z grona kobiet porwanych z Domu one by ły najmłodsze... - Ale wciąż nie powiedziałaś, kim ty jesteś - zauważyła Jenny. - Nazywam się... Nadine. - Ty jesteś żoną Platona? - zapytała Ursa sceptycznie, kie dy otrząsnęła się z szoku. - Ona zniknęła siedem lat temu! - Właśnie - przytaknęła Lea. - Miała brązowe włosy i obecnie powinna wyglądać o wiele młodziej niż ty! - Gdzie spotkałaś prawdziwą Nadine? - dociekała Maria. - Dajcie jej spokój - Jenny uciszyła towarzyszki. - Kim innym mogłaby być? Jeśli nie byłaby Nadine, to jak by nas rozpoznała? Sama mówiłaś - zwróciła się do Ursy - że masz uczucie, jakbyś ją znała. - Przepraszam - zmieszała się dziewczyna. - Nie chciałam zarzucać jej kłamstwa. Tylko tak inaczej wygląda... Nadine uśmiechnęła się smutno, przeczesując palcami siwe włosy. - Bo i wyglądam inaczej. Wszystkie będziecie tak wyglą dać, jeżeli przeżyjecie kilka lat wśród Trollsów... - Więc dlatego zniknęłaś! - zrozumiała Jenny. - To oni cię porwali! Kobieta przytaknęła i westchnęła głęboko. - Wydaje się, że to było tak dawno... Udaliśmy się z Plato nem na wyprawę badawczą, a kiedy oddalił się po drewno na opał, dopadły mnie dwa bydlaki. Walczyłam... - Zamilkła na moment pełna bólu. - Byli zbyt silni. Jestem tu od siedmiu lat. Od siedmiu lat! - powtórzyła. - Nie wiecie, ile razy chciałam skończyć ze swym nędznym życiem! - Czemu nie próbowałaś stąd uciec? - spytała Ursa. - Myślicie, że nie próbowałam? Ale Trollsi nie pozwalają kobietom nigdzie chodzić bez ich towarzystwa. Strażnicy nie odstępują nas nawet na krok. - A skąd się wzięły inne? - Lea wskazała skupione wokół ołtarza cienie. - Trafiły tu w taki sam sposób jak wy! Wszystkie zostały porwane. Trolle przeczesują cały kraj w ich poszukiwaniu. Dom i Fox nie są jedynymi miejscami zamieszkałymi przez ludzi. - Dlaczego porywają kobiety? - To długa historia... - Chyba mamy dość czasu - zauważyła Jenny. - Saxon powiedział, że pozostawią nas w spokoju do jutrzejszego ran ka, kiedy to zostaną przeprowadzone jakieś sprawdziany. Nadine z trudem stłumiła jęk rozpaczy. - Co to znaczy? - zapytała Saphira. - Trolle poddadzą was kilku testom, które wykażą waszą przydatność jako ich towarzyszek życia. - Nigdy nie stanę się kimś takim dla któregoś z tych śmier dzących, obrzydliwych Trolli - oświadczyła Angela. - Jeżeli nie zechcesz, drogie dziecko - powiedziała wolno Nadine - to umrzesz okrutną śmiercią. - Zauważyłam, że wszystkie kobiety zgromadzone w tej sali są dość młode, z wyjątkiem ciebie - w głosie Jenny brzmiało zdziwienie. Przez cały czas, kiedy rozmawiały, rozmyślała o tym, jak Nadine udało się przeżyć siedem okropnych lat w niewoli u Trollów. - Oni pragną nas jedynie silnych, zdrowych i młodych. Kiedy kobieta zaczyna się starzeć, wtedy jest zabijana. - Ile musi mieć lat? - szepnęła z przestrachem Angela. - Tego nie mierzy się w latach... Trolle zabijają swe nie wolnice, kiedy stają się zbyt stare, aby ich obsługiwać. - Obsługiwać? - Tak nazywają stosunki seksualne. - Ale ciebie nie zabili. - Jenny poruszyła najbardziej inte resujące ją zagadnienie. Nadine roześmiała się, ubawiona swoimi myślami. 111 - Oczywiście, że pozostawili mnie przy życiu! Posiadam magiczne zdolności, potrafię czytać i pisać! - Czytać i pisać? - Ursa oniemiała. W ich szkole uczono tej umiejętności dzieci, które zaczęły piąty rok życia, i dla członków Rodziny pisanie było równie normalną rzeczą jak mówienie czy chodzenie. - Tak - przytaknęła żona Platona. - Musicie mi uwierzyć, ale jestem jedyną osobą w Lisiej Norze, która to potrafi. - To niewiarygodne - wyszeptała Lea. - Ci groźni Trolle tego nie umieją? - zachichotała Angela. - A gdzie mieli się tego nauczyć? W jakiej szkole? Z tego, co dowiedziałam się od innych branek, nasza Rodzina jest wy jątkiem na świecie. Sztuka czytania i pisania została zapo mniana, władamy nią jedynie my - tłumaczyła Nadine. - Kie dy Saxon usłyszał, że to potrafię, wpadł w zachwyt. Trzeba przyznać, że jest najbardziej inteligentny z tych wszystkich bestii. Żyję, ponieważ zdecydował, że będę go uczyć. Jest kie pskim uczniem, więc nim osiągnie w tym biegłość, minie wie le lat, a przez ten czas pozostali Trollsi będą obawiali się zabić taką starą wiedźmę jak ja, aby nie narazić się przywódcy. - A co z innymi kobietami? - Mają mniej szczęścia niż ja Czy w dzień, czy w nocy, muszą spełniać wszelkie zachcianki swych panów. - To okropne. - Lea wzdrygnęła się ze wstrętem. - A czego prócz „usługiwania" mogą chcieć jeszcze? - za pytała Ursa. - Wszystkiego. Niewolnice wyprawiają skóry upolowa nych zwierząt, przygotowują żywność, wychowują dzieci, wytapiają świece z łoju... - Powiedziałaś, że uczysz Saxona czytać - przerwała Ur sa. - Z czego? Mają tu bibliotekę? Nadine potrząsnęła głową. - Tylko kilka starych gazet i zapisków, reszta została zuży ta na podpałkę. Ale... - zniżyła głos, czujnie spoglądając na drzwi - z tych materiałów dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o pochodzeniu Trollsów. - Tak? - Kobiety nachyliły się, aby wyraźniej słyszeć jej szept. - Przed wojną zbudowano w tym miejscu zamknięte mia steczko i przeprowadzono pewien eksperyment. Chodziło o to, aby przestępców nie zamykać w więzieniach, tylko po zwolić im zamieszkać w społeczności i rządzić się własnymi prawami. Wzięto pod uwagę głównie takich zbrodniarzy, któ rzy nie dawali żadnych nadziei na resocjalizację, a nie można było na nich wykonać wyroków śmierci. Ostatnia gazeta wy dana przed Wielkim Wybuchem zawierała obwieszczenie rzą du stanowego o ewakuacji wszystkich większych osiedli. W ich spisie znajdowało się też Fox, ale jak wynika z zapi sków Aarona, pierwszego przywódcy tej społeczności, nikt z rządu tu nie przybył. - Więc Trolle, pochodzą od tych przestępców? - Oczy An- geli zrobiły się wielkie ze zdumienia. - Tak. Przeczytałam główne przykazanie Aarona. „Jeżeli chcemy przetrwać, musimy szukać kobiet!" - Dlaczego? - zapytała Lea. - Bo w Lisiej Norze nie było kobiet. Zsyłano tu jedynie mężczyzn. - Tego się domyśliłam, ale dlaczego wciąż szukają no wych niewolnic, zamiast założyć przyzwoitą społeczność, z małżeństwami, rodzinami i dziećmi? - Bo zapomnieli umiejętności czytania i przykazania Aaro na były przekazywane z pokolenia na pokolenie tylko ustnie. Oni wiedzą jedynie, że jeżeli chcą przetrwać, powinni szukać kobiet. Zapadła cisza. Wszystkie zamyśliły się nad słowami Nadine. Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi i do świątyni wkro- czył rudowłosy Troll. - Co, macie dobre samopoczucie? - Spojrzał na siedzące w gromadce kobiety i wybuchnął śmiechem. - Cztery z was pójdą ze mną. Ty, ty, ty i ty! Wskazane niewolnice niechętnie powstały z ziemi i opuściły wnętrze kościoła. - Odpoczywajcie przez resztę dnia, bo rano będziecie po trzebowały wszystkich sił, aby przebrnąć przez nasz spraw dzian - mężczyzna zwrócił się do Jenny i jej towarzyszek. - Nie zamierzam brać udziału w żadnych sprawdzianach - szepnęła przekornie Angela. - Och - powiedział z przejęciem Troił, zatrzymując się w przejściu. - W takim razie czeka cię miła niespodzianka! Śmiejąc się, zatrzasnął z hukiem drzwi. - Czy te kreatury nie mogłyby się zachowywać ciszej? - mruknęła Lea. - Oni zawsze są tacy: hałaśliwi, rozkrzyczani i brutalni - wyjaśniła Nadine. - Co on miał na myśli, mówiąc o niespodziance? - zapyta ła Jenny. Przypomniały jej się wszystkie dziwaczne słowa wypowie- dziane przez przywódcę Trolli w czasie marszu do Lisiej No- ry- - Jeszcze wam nie wyjaśnili? - zdziwiła się żona Platona. - Nie. Saxon mówił tylko o Wilczku, Żarłoku i Mamuśce. Kim oni są? - Nie kim, a czym! To nie są ludzie, lecz zwierzęta. Jeżeli nie powiodą wam się testy, okażecie się słabe czy bezużytecz ne dla Trolli... - Kobieta zamilkła blednąc. - To co? - dopytywała się Angela, równie blada jak Nadi ne. - Wrzucą was do zagrody z wygłodniałymi rosomakami! Rozdział osiemnasty - Tą drogą jedzie nam się znacznie wygodniej - skomento wał siedzący obok kierowcy i studiujący rozłożoną mapę Ge- ronimo. Na tylnym siedzeniu leżała śpiąca Joanna, wsparta o ramię milczącego Hickoka. - Tak, w końcu nie przeszkadzają nam żadne drzewa - przyznał Blade. Od kilkunastu minut mknęli międzystanową autostradą numer jedenaście, a raczej tym, co po niej zostało. Przez lata wykruszył się asfalt, zniknęło betonowe podłoże, ale nadal po- zostawał prosty, ubity trakt, którego nie zdążyły zarosnąć drzewa i krzewy. Przejechali przez zrujnowane Greenbush. Nie mieli powo- dów, aby się zatrzymać, gdyż już z daleka znać było, że mia- steczko jest zupełnie opuszczone. Minęli rozsypujące się bu- dynki, sterty cegieł stanowiące ongiś jakieś gmachy urzędowe, spróchniałe domki i zardzewiałe wraki pojazdów, stojące na poboczu. - Na Dzikim Zachodzie takie miejscowości nazywano umarłymi miastami - stwierdził Hickok, przyglądając się smutnym wzrokiem niszczejącym ruderom. Wyglądało na to, że podobny widok ujrzą w Badger. Dojechali do rogatek miasteczka. Ujrzeli wypalone wille stojące w zarośniętych ogrodach. - Tu jest chyba jeszcze gorzej niż w Greenbush - zauwa żył Indianin. - Co za głupota, aby zniszczyć tyle pięknych do mów! - To raczej nie wina ludzi, a czasu - powiedział Blade, wpatrując się przed siebie. Nagle jego brwi uniosły się w zdziwieniu. - Pozamykajcie okna! - nakazał. - Ktoś jest w domu.. - Geronimo gwizdnął cichutko i wy konał polecenia. Nad koronami rozłożystych drzew unosiła się smuga dymu. - Jeżeli to Trolle, to biorę ich na siebie - warknął strzelec. Blade spojrzał na napięta twarz przyjaciela. Zwolnił do prędkości pięciu mil na godzinę, ostrożnie pokonując każdy jard drogi. Wojownicy czujnie przypatrywali się mijanym ru- derom. Wszystkie wyglądały podobnie jak w Greenbush. Lu- dzie przed Wielkim Wybuchem nie przejawiali zbytniej inwe- ncji w konstruowaniu domów. Platon opowiadał, że dawniej większość domów budowano w fabrykach i w całości dostar- czano je na miejsce! Nie do wiary, produkcja domów! Droga zakręcała w lewo. Opuścili rogatki zniszczonego miasteczka. - Tam! - wskazał Geronimo. Pięćdziesiąt jardów przed nimi, na środku drogi, paliło się ogromne ognisko. Blade zahamował, w milczeniu przygląda- jąc się płomieniom. „Czemu je zapalono?" - zastanawiał się. Był przecież upalny letni dzień... A co ważniejsze, kto mógł to zrobić? Dookoła było pusto. - Nie wygląda zachęcająco - powiedział tropiciel. - Wiem - odparł przywódca Triady. - Ale musimy to sprawdzić! - Dobra! - Indianin sięgnął pod swój fotel, wyciągając brauninga i magnum. - Mam obudzić Joannę? - zapytał Hickok. - Nie ma potrzeby. Zresztą, skoro się nie obudziła, to zna czy, że jest bardzo zmęczona. Pozostań z nią w FOCE. Klu czyk jest w stacyjce. Gdyby coś nam się stało... - Jasne. - Strzelec skinął głową. Geronimo uchylił drzwi i wyśliznął się z pojazdu. - Macie trochę czasu dla siebie - rzucił Hickokowi przez ramię. - Nie zmarnuj ani sekundy! - Spadaj, chłopie. Ale uważaj na siebie! Indianin uniósł swój pistolet maszynowy. - Nawet nie poczują, co ich załatwiło. Blade wysiadł z drugiej strony, ściskając swoje commando. - Jak to rozegramy? - zwrócił się do niego czerwonoskóry przyjaciel. - Stosownie do okoliczności. Ja idę tędy - oświadczył i ru szył wolno lewym poboczem w kierunku ogniska. Kilkadziesiąt jardów przed nim szary mur otaczał wielką rezydencję. Po przeciwnej stronie drogi znajdował się wypalo- ny wrak jakiegoś wielkiego pojazdu. Wyglądał na transporter lub cysternę. Między nimi ktoś nieznajomy rozpalił ognisko... Wspaniałe miejsce na zasadzkę! Blade nie interesował się drugim poboczem, wiedział, że czuwa tam Geronimo. Całą uwagę skoncentrował na zabudo- waniach. Jego wzrok przyciągnęło nieznaczne poruszenie. Uśmiechnął się. Ktoś czaił się w rogu okna na drugim piętrze rezydencji. Krok za krokiem zbliżał się do miejsca zasadzki, zastana- wiając się, dlaczego tamci tak zwlekają. Do ognia pozostało dziesięć jardów... Jakby spełniając jego życzenie, z dziury w murze wysko- czyła kobieta, napinając długi łuk. Wojownik błyskawicznie klęknął, wznosząc karabin. Długie serie uderzyły w szczyt ogrodzenia, na plecy zaskoczonej napastniczki posypały się kawałki odłupanych cegieł. Zgięła się ku ziemi, usiłując znaleźć schronienie. W tej samej chwili Geronimo wystrzelił kilkakrotnie, prze- ganiając młodzieńca, który wyskoczył na niego zza wraka. W oknie na drugim piętrze pojawił się siwowłosy mężczy- zna, celujący z karabinu. Nie przejawiał zbytniej ochoty, aby go użyć, z otwartymi ustami gapił się na Wojowników. Blade posłał długą serię nad framugę, zmuszając go do cof- nięcia się w głąb pomieszczenia. - Nie strzelajcie, panie! - zawołała skryta za murem ko bieta. - Przestańcie już! - Wstrzymajcie ogień! - krzyknął stary człowiek. - Nie chcemy zrobić wam krzywdy. - W zabawny sposób to okazujecie - odkrzyknął mu Blade. - Złaź na dół, a jak będziesz wychodził z budynku, to trzymaj swój karabin wysoko nad głową, w przeciwnym razie rozwalę ci ja na tysiąc kawałków! Człowiek skinął, że się zgadza i zniknął. - A ty, mała, wyłaź zza muru, rzuć łuk i stań przy drodze z uniesionymi rękami. Natychmiast! Kobieta, a właściwie dojrzewająca dziewczyna, wykonała jego polecenie. Była wysoka, lecz wychudzona. Miała zgrab- ną figurę i ładną twarz, wielkie brązowe oczy i ciemne włosy, ucięte równo nad ramionami. O jej ubiorze można było po- wiedzieć jedynie, że zakrywał najintymniejsze części jej ciała. Nawet Trolle nosili ładniejsze szaty. - Ciebie, mały, także to dotyczy! - zawołał Geronimo. Młodzieniec, nieco starszy od dziewczyny, opuścił swą kryjówkę. Odrzucił procę i siekierę, wyciągając ramiona w górę. Rysy twarzy i fryzura wskazywały na duże podobień- stwo do młodszej towarzyszki. Tylko ubiór mhł nieco porząd- niejszy: składał się z połatanej brązowej koszuli i spodni, które można było uznać za dżinsy. Z drzwi budynku wyłonił się siwowłosy mężczyzna, uno- szący karabin zgodnie z rozkazami Blade'a i dołączył do mło- dych. - Powoli połóż broń na ziemi. - Wyglądają jak bandycka rodzinka - skwitował Hickok, nadchodzący od strony pojazdu. Prowadził ze sobą Joannę. - Może to banda Jessie Jamesa? - Mówiłem ci, abyś pozwolił jej pospać. - Blade obejrzał się przez ramię. - Zamierzałem, chłopie, ale to twój karabin ją obudził! Wojownik zwrócił się do rozbójników-amatorów: - Kto ma coś do powiedzenia? - Ja - zgłosił się młodzieniec. - No? Chłopak spojrzał na siwowłosego mężczyznę. - Mówiłem ci, dupku, że to nie są Trollsi. Ale dzień, kiedy zechcesz mnie wysłuchać, będzie tym, w którym umrę na atak serca! - Jak wyliżesz swój jęzor do czysta, to może czasami cię zrozumiem. - Tatusiu! - zawołała rozpaczliwie dziewczyna. - Czy nie możecie na minutę przestać się kłócić? Przecież oni mogą nas zabić! - Nie sadzę. -Jej ojciec pokiwał siwą głową. - A niby dlaczego nie? - zdziwił się Blade. - Nie wyglądacie na morderców, takich jak ci przeklęci Trollsi. - Spojrzał Wojownikowi prosto w oczy. - Mogłeś za strzelić moją córkę, a jednak tego nie uczyniłeś. To samo twój przyjaciel mógł zrobić z moim synem. Coś mi mówi, że nie zamordujecie nas z zimną krwią. Jestem Clyde, panie - przed stawił się. - To moja córka Cindy, a ten czupurny chłopaczek to mój syn, Tyson. - Dlaczego nas napadliście? - zapytał Geronimo. - Sądziłem, że to Trolle - odparł zapytany, a jego syn wy dał pogardliwe prychnięcie. - Widzę, że nie za bardzo ich kochasz - odezwał się Hic kok. - Jak czartów, panie! Wszyscy powinni zostać wybici, co do jednego! - Twarz Clyde'a wykrzywił grymas wściekłości. - Dawno temu zabrali moją drogą Bessy. Niech Pan pobłogo sławi jej duszę. Obawialiśmy się, że któregoś dnia te bydlaki podkradną się po moją śliczną Cindy. Dlatego - roześmiał się - przygotowaliśmy im miłe powitanie! - Mieszkacie tu? - Blade spojrzał na podniszczoną rezy dencję. - Żyjemy, gdzie się da - odpowiedziała dziewczyna smut nym głosem. - Mieszkaliśmy na farmie naszego dziadka, pół dnia drogi stąd na południe, ale wytropili nas tam i porwali moja matkę. Dlatego przenieśliśmy się tutaj. - Czemu się stąd nie wyprowadziliście? - zdziwił się In dianin. - Powinniście odejść jak najdalej od siedziby Trolli. - Bo ojciec jest zbyt dumny - powiedziała Cindy. - I głupi - dodał Tyson. - Zamknij mordę, chłopcze - fuknął Clyde. - Co teraz zrobimy z tą niewiarygodną bandą braci James? - Hickok zwrócił się do przywódcy Triady. - Powiesimy ich na drzewie? - Och, nie! - Dziewczyna zbladła, przyjmując jego słowa poważnie - Niech pomyślę... - Blade przyjrzał się członkom „bandy Clyde'a". Po ich wychudzonych sylwetkach znać było, że od wielu dni nie najedli się do syta. Czy powinien ich zostawić w Ba- dger, aby nadal wiedli prymitywne, niepewne życie, pełni obaw przed Trollami? Clyde chciał pomścić swoja krzywdę, odpłacić Trollom za porwanie żony, więc taka egzystencja mu nie przeszkadzała, lecz czy podobny los powinien przypaść w udziale jego dzieciom? Czy nigdy nie zaznają szczęścia i poczucia bezpieczeństwa? Zauważył, że Cindy z zachwytem patrzy na Joannę. - Jakie ma pani piękne ubranie! - wyszeptała. - To nazywasz pięknym? - Joanna w zakłopotaniu obej rzała pobrudzona, bluzę i dziurawe spodnie. - Powinnaś ujrzeć niektóre sukienki noszone w Domu. - W Domu? - powtórzyła dziewczyna nie rozumiejąc. - To takie miejsce, w którym żyjemy. Zbudowali je nasi przodkowie przed Wielkim Wybuchem. - Przed Wielkim Wybuchem? - Brwi Cindy podnosiły się coraz wyżej. - Clyde... - odezwał się Blade po zastanowieniu. - Mam dla was propozycję. - Tak? - Powiedziałeś, że nienawidzisz Trolli. - Jasne! - Nikt z nas za nimi nie przepada. Co wiesz o miejscu zwanym Lisią Norą? - To ich siedziba. Parokrotnie zakradałem się w pobliże i wykończyłem kilku z nich. - Więc znasz Fox? - W środku nie byłem, to zbyt niebezpieczne. Ale znam okolice. - Dobra, pomożesz nam uwolnić nasze kobiety, porwane przez Trollsów, a w zamian za to zabierzemy was do Domu. Będziecie mogli tam zamieszkać. - No, nie wiem... - Clyde przygryzł wargę w zdenerwo waniu. - Och, tatusiu! - zawołała podekscytowana Cindy. - Pro szę, zgódź się! To tacy mili ludzie, sam to mówiłeś. - Nie wiadomo, czy można im zaufać - mruknął Tyson. - A ty im ufasz? - zapytał mężczyzna syna. - Ani trochę. - Wobec tego już wiem, że powinienem do nich przystać. To uczciwi ludzie. - Umysłem Clyde'a rządziła dziwaczna lo gika. Wszystko, czemu przeciwny był Tyson, uważał za słusz ne i dobre. - Przyjmuję waszą ofertę! - Świetnie. Zapraszamy do naszego pojazdu. I zabierzcie swoją broń, może nam się przydać - oznajmił Blade i skiero wał się do FOKI. Rozdział dziewiętnasty Nadszedł ranek. Kilkunastu strażników wyprowadziło ko- biety z kościoła i powiodło je do wschodniej części osady, \ gdzie na wielkim polu, znajdującym się w obrębie palisady, zgromadzili się wszyscy Trolle. - Tak się boję - wyszeptała pobladła Angela, patrząc na otaczających ja mężczyzn. Jenny wstyd było się przyznać, ale i ona czuła strach! Zbliżyła się do nich Nadine, której Saxon zezwolił na przyglądanie się sprawdzianowi. - Bądźcie dzielne - powiedziała. - Przeszłam przez to, więc wam także się powiedzie. - Cały czas chciałam cię zapytać, co się stało z twoją sto pą? - odezwała się Jenny. Kobieta skrzywiła się, wskazując palcem na przywódcę Trolli. - On to zrobił. - Co? - Żądał informacji o Rodzinie. Odmówiłam, więc mnie torturował. - Bydlak! - mruknęła Lea. - Złamał kość i stopa krzywo się zrosła. Zostanie mi to do śmierci. - Biedactwo. - Ursa pogłaskała Nadine po policzku. - Nie był zbyt wytrwały w śledztwie. - Żona Platona uśmiechnęła się. - Nie powiedziałam mu wszystkiego! Czy był zaskoczony, widząc u nas tyle broni palnej? - Myślę, że tak. - Jenny zaśmiała się. - Chciałabym, aby nasi Wojownicy pozabijali ich wszy stkich - słowa Nadine przepojone były nienawiścią. - Jeszcze to zrobią - przypomniała im Maria. - Sądzicie, że Joanna już do nich dotarła? - spytała Nadi- ne, poinformowana wcześniej przez Jenny o ucieczce ich to- warzyszki. - To jednak daleka droga. Tylko z tego powodu Saxon tak długo zwlekał z atakiem. Chociaż wyruszają na trzydziestomi- lowe wyprawy, raz nawet zawędrowali w głąb Kanady... - Naprawdę? - Jenny pragnęła zdobyć więcej informacji, ale zbliżył się do nich olbrzym i kobiety ucichły. - Smakowało wam śniadanie? - odezwał się uprzejmie. - Te pomyje? - syknęła Lea. - Chyba żartujesz! - Przykro mi to słyszeć. Poleciłem służebnicom przygoto wać coś nadzwyczajnego, abyście polubiły to miejsce, a one tak mnie zawiodły! Chyba będę musiał je ukarać... - Nie ma potrzeby - zapewniła pośpiesznie Jenny. - Jedze nie było dobre, wszystkie lubimy króliki. „Nawet jeśli są nie dopieczone" - dodała w myślach. - Okłamałaś mnie? - Saxon spojrzał na Leę. - Bardzo mi się to nie podoba. - Testy! - zawył jeden z Trolli. - Testy! Testy! - podchwycili wołanie pozostali. - Ty zostaniesz tutaj - olbrzym zwrócił się do Nadine. - Pozwoliłem ci tu przyjść, abyś wiedziała, że nie jestem taki zły. Po południu chcę mieć następną lekcję. Kobieta skinęła głową. - A wy - krzyknął na branki - chodźcie za mną! Mężczyźni rozstąpili się, tworząc szpaler prowadzący na plac ćwiczeń. Wykarczowano z niego krzewy, zasypano dziury i wyrównano pagórki, tak że jego powierzchnia była dosyć równa. Dwóch Trolli trzymało naprężoną linę, przy której, zgodnie z poleceniem, ustawiły się kobiety. - Zaczynamy! - oznajmił Saxon. - Życie silnym, śmierć słabym! Widzicie ten kopiec? - Wskazał małe wzniesienie znajdujące się o dwadzieścia kilka jardów od liny. - Kiedy dam znak, pobiegniecie najszybciej, jak będziecie mogły, okrążycie go i powrócicie. Jasne? - Co wygra pierwsza? - nieco ironicznie zapytała Lea. - Życie. Trollsi zarechotali z rozbawieniem. - Zajmijcie pozycje... Uwaga... Naprzód! - zawołał ol brzym. Kobiety rzuciły się do biegu. Nie była to zbyt duża odleg- łość i Jenny pokonała ja w parę sekund. Okrążając kopiec, obejrzała się i zauważyła upadek Angeli. Zgromadzeni wokół mężczyźni dopingowali swe wybranki, poganiając je krzy- kiem i gwizdami. Jenny zignorowała ich wrzaski, powróciła do leżącej dziewczyny i pomogła jej wstać. Pozostałe konty- nuowały wyścig. Jako pierwsza linię mety minęła Lea. - Wszystko w porządku? - zwróciła się do Angeli. - Chyba... tak. Ale rozbiłam sobie czoło. Padając musiała uderzyć głową o coś twardego, bo jej lewe oko było nabrzmiałe, a z lekko rozciętego łuku brwiowego są- czyła się krew. - Co ty sobie, u diabła, myślisz?! - ryknął zbliżający się do nich Saxon. - Tylko poma... - zdążyła powiedzieć Jenny, gdy wielka pięść Trolla uderzyła ją w brzuch. Zgięła się w pół, z trudem usiłując złapać oddech. - Nie pomagaj innym, suko! Pragniemy tylko najlepszych! Niech każda sama się o siebie troszczy, a ty dbaj wyłącznie 0 własny interes. Zrozumiałaś? Jenny kiwnęła głową, usiłując opanować drżenie nóg. - Dobrze. Kiedy poczujecie się lepiej, pobiegniecie zno wu, ale tym razem... - Zamilkł, patrząc na nie groźnie. - Niech żadna drugiej nie pomaga! Po kilku minutach odpoczynku ponownie stanęły przy linie startowej. - Pamiętajcie, co wam przykazałem - przypomniał ol brzym raz jeszcze. - Naprzód! Angela przegrała. Po krótkim odpoczynku Trolle przynieśli sznur. Miał około dziesięciu stóp długości. Dwie kobiety łapały za jego końce 1 ciągnęły z całych sił. Pośrodku stał Saxon, a ta, która została do niego podciągnięta, przegrywała. Drogą eliminacji wybra no najsilniejsze branki. Angela znów była ostatnia. Na końcu przeprowadzono konkurs na wytrzymałość. Ko- biety musiały skakać tak długo, na ile wystarczyło im sił. Wo- 1 kół krążył olbrzym, ponaglając krzykiem i nie szczędząc ra- zów, kiedy zauważył, że któraś z nich się ociąga. Pierwsza nie wytrzymała Angela, upadła na ziemię. Najdłużej skakała Da- ffodil. - Zostańcie tu - nakazał Saxon wyczerpanym kobietom i podszedł do trzech wyższych rangą Trolli, z którymi odbył krótką naradę. Leżąca na ziemi Jenny obserwowała go przez cały czas, czując, że szykuje coś niedobrego. Mężczyzna powrócił z uśmiechem na twarzy. - Wstawać! Idziemy na mały spacerek. Mamy dla was nie spodziankę. Otoczyli je cuchnący Trolle. Lea skrzywiła nos. - Chyba zwymiotuję... - Jeżeli musisz, to zrób to na nich - szepnęła Jenny. Zagłębili się w wąską uliczkę zasypaną gruzem i śmieciami, przebyli podwórze zastawione stosami porąbanego drewna i przez szerokie wrota weszli do wielkiej drewnianej budowli. Wewnątrz było tylko jedno ogromne pomieszczenie. Od sufitu aż do ziemi ciągnęły się rzędy drewnianych ław, sięga- jące do głębokiej areny, której ściany tworzyły grube okoro- wane pale. Saxon podprowadził kobiety nad krawędź sceny i kazał im usiąść. Naprzeciw nich, w barierce otaczającej owalną dziurę, wid- niała wielka klapa zamykająca wejście. Przymocowano do niej sznur, którego koniec trzymał jeden z Trolli. Mężczyźni zajmowali swe miejsca, tłocząc się jak najbliżej miejsca widowiska. - Tylko nie pchać mi się na plecy! - przestrzegał Saxon najbardziej nachalnych. Jenny zauważyła białe przedmioty leżące na dnie dziury. Nachyliła się, aby je dokładnie zobaczyć, i cofnęła się z prze- rażeniem. Białe przedmioty były ludzkimi kośćmi! Olbrzym poczekał, aż wszyscy Trolle zgromadzą się w sali. - Sporo się napracowałyście dzisiejszego ranka - powie dział do kobiet na tyle głośno, aby słyszeli go wszyscy obecni. - Teraz nastąpi najweselsza część zabawy. Niektóre z was za- stanawiają się, co to jest. - Odwrócił się do nich plecami i wskazał na bielejące na piasku kości. - Wiele lat temu nasi ludzie wyprawili się daleko na północ, tam gdzie rozciągają się wielkie lasy, a zima rzeki pokrywa lód. Nie przyprowadzili stamtąd kobiet, ale przynieśli coś o wiele lepszego. Znaleźli tam dwa nieżywe zwierzaki, jakich nigdy dotąd nie widzieli, a w ich pobliżu trójkę młodych. Saxon z uwagą obserwował Jenny. - Czy mnie słuchasz? - Oczywiście - odparła nerwowo, zerkając na Angelę i przypominając sobie słowa Nadine: „Jak nie będziecie im posłuszne, rzucą was na pożarcie wygłodniałym rosomakom". - To dobrze. Musicie słuchać i zapamiętać. Dopóki Nadine nie przybyła do nas, nie wiedzieliśmy, jak te zwierzaki się na zywają - ciągnął dalej. - Rozmnażały się, dochowaliśmy się kilku pokoleń. Uczyniliśmy je najsilniejszymi drapieżnikami na Ziemi! Znacie nasze prawo: życie silnym, śmierć słabym. - Życie silnym, śmierć słabym! - zawołali wszyscy zgro madzeni. Olbrzym uśmiechnął się. - Te zwierzaki są tak silne jak my i dlatego je kochamy. Nie chcemy słabych Trolli, nie chcemy także słabych kobiet. Zbliżył się do Angeli i złapał ją za ramię. Dziewczyna zdrę- twiała ze strachu. - Pierwsze pokolenie szybko zdechło, gdyż nie wiedzieli śmy, czym je żywić. Ale szczęśliwie znaleźliśmy sposób, dzięki któremu mogliśmy się zabawić, wyeliminować słabych i nakarmić naszych ulubieńców. Jak myślicie, co to może być? Kobiety z przerażeniem spojrzały na drzwi umieszczone w dole areny. Znajdujące się za klapą zwierzę zaczęło napie- rać na nią całym ciałem, wydając złowieszcze pomruki. - Życie silnym, śmierć słabym! - zawołał Saxon i porwa wszy Angelę z lawy, wrzucił ją na arenę. Ursa zawyła z rozpaczy. Angela upadła bokiem na ziemię i podniosła się z trudem, kulejąc na prawą nogę. Olbrzym uniósł rękę i Troll trzymający linę szarpnął nią, podnosząc klapę. Z ciemnego otworu wyłonił się węszący ro somak... . . . Jenny, nie oceniając w pełni, co czyni, uniosła się z miejsca i skoczyła w dół za przyjaciółką. Kilka sekund później z wybiegu wbiegły dwa następne zwierzaki, a z przeciwnej strony balustrady zeskoczył na arenę wielki Troll, ściskający w obu dłoniach obnażone noże bo- wie... Rozdział dwudziesty Wieczorem zatrzymali się przed zjazdem z autostrady do Fox i spędzili noc w ukryciu. Rankiem Blade postanowił pod- kraść się w pobliże miasteczka i przyjrzeć się umocnieniom. Las wokół Lisiej Nory był stary, o gęstym poszyciu, na je- go tle którego Wojownik ubrany w zieloną koszulkę i cętko- wane spodnie był prawie niedostrzegalny. Skrył się w krzewach rosnących o sto jardów od palisady i zamarł w oczekiwaniu na pojawienie się Trolli. Wiedział od Clyde'a, że nie było dnia, aby nie wyprą wiano na łowy kilku grup myśliwych. Czekał od ponad godziny, kiedy zza wałów doleciały dzi- kie wrzaski. Nie mógł rozpoznać słów, ale nie brzmiało mu to na alarm ani na krzyki rozpaczy. Zastanawiał się, co się tam dzieje, gdy nagle uchyliły się wrota i wymaszerował z nich trzyosobowy oddziałek, kierując się na północ. Dwóch męż- czyzn niosło łuki, trzeci karabin typu Ruger 77. Blade uśmiechnął się. To była sposobność, na którą tak dłu- go czekał! Biegnąc w cieniu drzew, zatoczył wielki łuk, pragnąc prze- ciąć Trollom drogę jakąś milę od miasteczka. Miał nadzieję, że gdy dojdzie do walki i trzeba będzie użyć broni palnej, to miesz- kańcy Fox pomyślą, iż to myśliwi strzelają do jelenia czy in- nej zwierzyny. Niespodziewanie przekroczył granicę puszczy i stanął przed wielkim, pozbawionym roślinności wzgórzem, pokry- tym gołoborzem. Dostrzegł pnącą się w górę ścieżkę. Widocz- nie była to tradycyjna droga, jaką Trolle wędrowali na łowy. Wojownik wbiegł do połowy zbocza i skrył się za jednym z większych głazów. Chwilę później z lasu wyłonili się myśliwi, prowadzący ożywioną rozmowę. Wolno zaczęli wspinać się na wzgórze. 128 - ...stracić testy! To nie w porządku! - Blade usłyszał koń cówkę wypowiedzi Trolla niosącego na ramieniu karabin. - To twoja wina - przypomniał najwyższy z mężczyzn. - Musiałeś rozwścieczyć Saxona?! Wiedziałeś, że pragnie tej blondyny! - Co za idiota! - zaśmiał się trzeci Troll. - Skąd mogłem wiedzieć, że zaszedł mnie od tyłu i pod słuchiwał, co mówię? Nie mam oczu z tyłu głowy. - Ani nie masz w niej mózgu... - Jak mogłeś tak gadać, że chcesz najpierw blondynę. - Wyższy wybuchnął śmiechem i raptownie spoważniał. Spoj rzał srogo na towarzysza i rzucił przez zaciśnięte zęby: - Zu pełny głąb! - Tak - dodał trzeci. - Przez ciebie straciliśmy udział w zabawie i wyżerkę. Tylko dlatego, że wtedy rozmawialiśmy z tobą! Myśliwi zbliżali się do miejsca, w którym skrył się Blade. Jeszcze kilka kroków dzieliło ich od niego. - Saxon mógł nas wysłać po sprawdzianie - mruknął jeden z nich. - Któregoś dnia się doigra! - Oby nigdy tego nie usłyszał - przestrzegł człowiek z ka rabinem. - Zabiłby nas wszystkich! - Nienawidzę polowań - skomentował trzeci. - Są takie nudne... - Mogę dostarczyć panom rozrywki - oznajmił Wojownik, pojawiając się na kamieniu. Skoczył z góry na oniemiałych myśliwych, obalając ich na ziemię. Przetoczył się po zboczu i powstał, wyciągając oby- dwa noże. O krok od niego gramolił się z ziemi niższy z łuczników. Blade zatoczył szeroki łuk prawą ręką i wbił ostrze w kark po- chylonej ofiary, przerywając kręgosłup i przecinając tętnicę. Mążczyzna z rugerem zdołał powstać, kierując karabin w stronę napastnika, ale nie zdążył pociągnąć za spust. Blade dosięgną} go jednym skokiem, podcinając kopniakiem kolana i zatapiając bowie w piersi oszołomionego mężczyzny. Wojownik obrócił się. Ostatni z przeciwników biegł na nie- go z wyciągniętą maczetą, wrzeszcząc z wściekłością: 129 - Ty gnoju! Dopadnę cię! Blade zmniejszył dystans, zamarkował unik w lewo, rzuca- jąc się w prawo. Troll zrozumiał ten manewr dopiero, gdy jego maczeta opadła z impetem, tnąc jedynie powietrze, a w lewy bok wbijało się szerokie ostrze... - Niezła sztuczka - skomentował, patrząc niedowierzająco na tkwiący między jego żebrami trzonek noża, po czym upadł i znieruchomiał na zawsze. Wojownik powyciągał swoje bowie z martwych ciał i przyjrzał się ofiarom. Byli znacznie szczuplejsi od niego, ale ten najwyższy dorównywał mu wzrostem. Ściągnął z trupa odzienie, krzywiąc nos od bijącego zeń smrodu. „Czy ich wiara zakazuje mycia?" - pomyślał. Wykonał kilka głębokich oddechów i zbierając się na od- wagę, przełożył przez głowę tunikę Trolla, obciągając ją do kolan. Była sztywna od brudu i opinała jego ciało niczym ry- cerski pancerz. Skrył pod nią pistolety, a do sznura zastępują- cego pas przymocował noże. Nałożył pelerynę i zasłaniając twarz kapturem, ruszył do miasteczka. Na skraju puszczy przystanął na chwilę, wahając się, czy ma iść, czy powrócić do czekających przy transporterze przy- jaciół. Wybierając pierwsze rozwiązanie, skierował się ku pa- lisadzie. Najbardziej niepokoiła go niepewność, czy strażnicy pilnujący wejścia zapytają go o hasło. Zastanawiał się, co w takim wypadku powinien uczynić. Zatrzymał się przed bramą, czekając, aż wartownicy go sprawdza. Nic się nie działo... Ostrożnie uchylił wrota, zaglądając do środka. Skamieniał ze zdumienia. Brama nie była strzeżona! Czy byli tak lekkomyślni, czy też tak pewni swego bezpie- czeństwa? Możliwe, że w pobliżu nie było większej społecz- ności mogącej ich zaatakować, ale wokół żyły mutanty i dzi- kie zwierzęta. Czyżby ich się nie bali? Zrobił kilka kroków i zatrzymał się pośrodku opustoszałej, zaśmieconej uliczki. Wiedział, że w miasteczku żyje wielu lu- dzi, lecz nie widział nikogo. Fbx wyglądało jak wymarłe Badger czy Greenbush. „Gdzie, u diabła, mogli się podziać?" W odpowiedzi usłyszał stłumiony ryk wzburzonego tłumu, dolatujący ze wschodniej części Lisiej Nory. Zachowując czujność, skierował się w tamtą stronę, zamierzając odnaleźć miejsce, skąd dochodziła wrzawa. Jego uwagę przyciągnął jeden z niewielkich budynków. Za- stanawiał się, cóż jest w nim tak charakterystycznego, odróż- niającego od pozostałych, gdy nagle zrozumiał. Domek był je- dyną zadbaną budowlą w miasteczku! Jego dach był napra- wiony, okiennice porządnie zbite, dziury i pęknięcia zostały zamurowane. W drzwiach widniał solidny zamek, ale nie był zamknięty. Otworzył je i wszedł do środka, wolno przyzwyczajając wzrok do panujących wewnątrz ciemności. Pomieszczenie było posprzątane, znajdowały się w nim so- lidne meble, a na stojącym pośrodku stole leżała sterta gazet, jakieś zeszyty i mała książeczka. Zabrał bruliony, podszedł do okna i przejrzał je. Kartki zostały zapisane przez kogoś zwanego Aaronem. Po przeczytaniu kilku z nich zrozumiał, dlaczego Trolle potrzebowali kobiet. Odłożył notatki na miejsce i uśmiechnął się, widząc okładkę małej książeczki. Przypomniało mu się, że w ich bibliotece mają identyczną. Była to bajka dla dzieci O trzech gąskach wędrowniczkach. Zapewne przed laty także ją czytał. Odru- chowo przekartkował książeczkę i zamarł, ujrzawszy wzmian- kę o Trollu. - To nie do wiary! - szepnął w zdumieniu. Treść bajki była jasna. Trzy gąski pragnęły przejść przez mostek, pod którym mieszkał zły troll, nie pozwalający nikomu na chodzenie po swoim „domku". Przegonił dwie pierwsze, ale trzecia, najsilniejsza i najmądrzejsza, dała mu dziobem po głowie i śmiało przeszła przez mostek. Na drugiej stronie obrazek ukazywał gęś dziobiącą skulonego trolla. Ktoś to przekreślił, dopisując pod spodem: „Głupia książka. Troll powinien wygrać. To przecież jego mostek!" Blade zamknął książkę. Czyżby ta dziecięca historyjka miała tłumaczyć genezę nazwy mieszkańców Fox? Z zewnątrz doleciał hałas i gwar rozmów. Podskoczył do drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ogromna masa Trolli przelewała się w dół ulicy, znikając w wielkim, nieco owalnym budynku. Większość mężczyzn miała nasunięte na czoło kaptury, toteż pochylając głowę, śmiało wmieszał się w tłum. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, byli zbyt przejęci rozmową o jakimś sprawdzianie i o kobie- tach. Blade domyślił się, że mówią o jego siostrach. - Zobaczysz, jak zmiażdżą jej kości... Rosomaki dostaną smaczny kąsek... dobre ciałka... a ja stawiałem na tę starszą z wielkimi piersiami... - dobiegły do niego zlepki rozmów. Dostał się do wnętrza drewnianego budynku, wyglądające- go na jarmarczną budę lub niewielki cyrk. Miał nadzieję, że uda mu się zdobyć informacje o losie kobiet porwanych z Do- mu, może dowie się, gdzie są więzione... Nagle ujrzał je siedzące przy krawędzi owalnej dziury. Sto- jący przy nich olbrzymi Troll opowiadał coś, wskazując na arenę, ale jego słowa nie docierały do Blade'a. Wojownik zaczął przesuwać się w ich stronę, z trudem to- rując sobie drogę przez stłoczonych ludzi. Dookoła widział sa- mych mężczyzn, jedynie przy Jenny siedziała nie znana mu starsza kobieta. Przeskakiwał przez ławy, roztrącając Trolli. Lękał się, czy kobietom nie grozi niebezpieczeństwo. Zrzucił pelerynę, aby nie krępowała mu ruchów, ale nikt nie zwrócił uwagi na jego gładko ogoloną twarz i zadbane włosy. Było to dość dziwne, bo w tłumie brudnych, brodatych Trolli wyglądał jak biała owca w czarnym stadzie. Dwanaście rzędów dzieliło go od kobiet, kiedy wielki Troll zawołał: - Życie silnym, śmierć słabym! - Złapawszy Angelę za ra miona, rzucił ją na dno areny. Do krawędzi pozostało jeszcze sześć rzędów, gdy nieocze- kiwanie Jenny skoczyła jej na pomoc. - Jenny! - zawołał, ale jego krzyk zanikł w ogólnej wrzawie. Ujrzał, jak otwiera się otwór w ścianie areny, a z niego wy pada wielkie futerkowe zwierzę. Rozepchnął ostatnich ludzi blokujących mu dostęp do sce- ny i przeskoczył krawędź, opadając na dno jamy. Rozdział dwudziesty pierwszy - Nadal sądzę, że wasz szef ma coś z głową, skoro sam po szedł do Lisiej Nory - powiedział Clyde. - Jak już ci, chłopie, mówiłem, mój dowódca potrafi do brze się o siebie troszczyć - uspokoił go Hickok. - Ale nie sądzicie, że powinien już wrócić? - spytała za niepokojona Cindy. - Widocznie ma coś jeszcze do załatwienia - spokojnie od parł strzelec, jednak w głębi duszy czuł rodzący się niepokój. Rzeczywiście, nie było go dość długo! Plan przywódcy Triady wydawał się taki prosty. Chciał spróbować wedrzeć się do Lisiej Nory, dowiedzieć się, gdzie Trolle uwięzili kobiety, i powrócić. Później, pod osłoną cie- mności, wspólnie mieli udać się do miasteczka i uwolnić ich siostry. - Jestem wam niezmiernie wdzięczny, że pozwoliliście nam jechać w tak wspaniałym pojeździe - odezwał się niespo dziewanie Clyde, poklepując FOKĘ po masce. - No, no! Nie brudź paluchami karoserii! - przestrzegł go Geronimo żartobliwym tonem. - Ale nie brzmi tak jak inne. - Tyson grzebał patykiem w ziemi, wykorzystując każdą okazję, aby wyrazić odmienne zdanie niż jego ojciec. - Jakie... inne? - zdziwił się Hickok. - To było dawno temu... - zaczął chłopak. - Nieprawda, o wiele dawniej - poprawił go Clyde. - To zdarzyło się w nocy - wyjaśniła Cindy. - Spaliśmy w domu stojącym niedaleko drogi, kiedy zbudził nas ryk silni ków. Przez okno ujrzeliśmy pięć czy sześć pojazdów, jadą cych od strony Lisiej Nory. Miały zapalone światła... - Mówisz poważnie? - przerwał jej strzelec. - Pewnie, że tak. Pobiegliśmy w ich stronę, ale zdążyły się oddalić. Przed wojną takie pojazdy zwano chyba jeepami... - Funkcjonujące jeepy? - Hickok łamał sobie głowę nad nową zagadką. - Rozumiesz coś z tego? - Spojrzał na przyja ciela. Geronimo bezradnie rozłożył ręce. Z transportera wyszła ziewająca Joanna. Jej twarz była bla- da, pod oczami widniały niezdrowe sine kręgi. Na prawym policzku miała ślad odciśnięty sprzączką plecaka, o który się opierała - Nareszcie się wyspałam - powiedziała przeciągając się. - Przepraszam za swój wygląd, ale nikt z was nie zabrał kos metyczki. - Wyglądasz ładniej niż o zachodzie słońca - pośpieszył z zapewnieniami strzelec. Tyson syknął ironicznie. - Myślisz o czymś zabawnym, chłopczyku? - zwrócił się do niego Hickok. - On z nikim się nie liczy - szybko powiedział Clyde. - Zawsze tak było - dodała dziewczyna. Chłopak wykrzywił usta. - Zetrzyj z twarzy ten wredny uśmiech - ostrzegł Hickok - albo wepchnę ci go do gardła. Przestraszony Tyson usiłował przybrać poważny wyraz twarzy. - Czemu jesteś dzisiaj taki obrażalski? - zapytała Joanna. - Takie mam zasady - odparł Wojownik. - Tylko moi przyjaciele mogą się ze mnie śmiać! - Słowa nie mogą zranić, głuptasku. - Czasami słowa mogą być groźniejsze od moich pytho- nów. - Jesteś zbyt pobudliwy. - Pogłaskała go po policzku. - Hickok? Pobudliwy? - Indianin zaśmiał się. - Nie roz głaszaj tego innym, bo zepsujesz jego reputację! - Wspaniałego rewolwerowca? - spytał Hickok. - Nie, faceta mającego zamiast mózgu i serca kawałek skały. - Dzięki, chłopie... - Nie ma za co. Wojownicy zamilkli na chwilę, nie przejmując się zdziwio- nymi spojrzeniami, jakimi obrzuciła ich rodzina Clyde'a. - Hej, staruszku - Hickok zwrócił się nagle do siwowłose go mężczyzny. - Jak sądzisz , ilu ich tam jest? - Trolli? Nie mam pewności, ale około sześćdziesięciu, siedemdziesięciu... - Aż tylu?! - Strzelec nerwowo poprawił pas z bronią. - To niedobrze. - Czym się przejmujesz? - zapytała Joanna. - Martwi się o Blade'a - odpowiedział za niego Geronimo. - Ty nie? - Ja także - przyznał tropiciel. - Nie mogę tak bezczynnie czekać - stwierdził Hickok sta nowczym tonem. - Twój przyjaciel nakazał, abyśmy się stad nie ruszali, pó ki nie wróci - przypomniał Clyde. - A jeżeli nie wróci? Nie będziemy mogli mu nawet po móc, nie wiedząc, że coś mu się przytrafiło - powiedział Hic kok, przypatrując się uważnie transporterowi. - Czuję, że dzieje się coś niedobrego - dodał. - Może powinieneś zostać Wróżem, skoro masz taką intui cję- zauważył z przekąsem Indianin. Strzelec nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Otwo- rzył drzwiczki pojazdu i sprawdził, czy kluczyk tkwi w stacyj- ce. - Co nam polecił Blade? - zapytał po chwili. - Nakazał, abyśmy zostali przy FOCE, zanim nie wróci - wysylabizował Geronimo. - Gdyby coś mu się stało, mamy pojechać do Domu po posiłki! - Ale nic nie powiedział, że FOKA ma zostać w tym miej scu? - Co ty kombinujesz, Nathan? - zdziwił się Geronimo. - Blade rozkazał, abyśmy byli przy FOCE. Więc gdyby FOKA zbliżyła się do Lisiej Nory, to musielibyśmy być cały czas przy niej, nie? - Będzie wściekły, że zmieniamy jego polecenia... - Nie pierwszy raz. Co wy na to? Jeżeli się boicie, możecie 135 tu zostać - Hickok zwrócił się do pozostałych uczestników wyprawy. - Mam przepuścić atak na Trolli? - oburzył się Clyde. - Nie ma mowy! - Idę z tatusiem! - poparła go córka. - Myślę, że ten pomysł jest do kitu - ponuro stwierdzi Ty son. - Ale pójdę z wami. Strzelec spojrzał na Joannę. - Nie oczekuj, że zostanę - odpowiedziała. - Pozostajesz tylko ty - Wojownik zwrócił się do przyja ciela. - Zanim się zgodzę, mam do ciebie małe pytanie. - No? Mów! - Jak to zrobicie, aby FOKA przeniosła się stad - zatoczył łuk ręką, wskazując w stronę miasta - tam? - Jak chcesz, możesz prowadzić. - Ja? - zdziwił się Geronimo. - Nie ma mowy, nie dotknę tej machiny. - Więc ten obowiązek spada na mnie - westchnął Hickok. Indianin jęknął donośnie. - O co ci chodzi? - zdziwiła się Joanna. - Zapomniałem, że nie było ciebie przy tym, jak ujeżdżał FOKĘ. - Wojownik pokiwał ze smutkiem głową. - Sama się kiedyś przekonasz, ile są warte pomysły Nathana. Chyba pój dę pieszo. Nie chcę dotrzeć do Lisiej Nory w kawałkach. - Dobra, idź pieszo - zgodził się Hickok. - Nie mam za miaru stracić całego dnia na głupie rozmowy. Kto chce, niech wsiada. - Otworzył drzwiczki z zapraszającym gestem. - Co to znaczy - w kawałkach? - Tyson zbladł, zatrzymu jąc się przy transporterze. - Nie zwracaj uwagi na jego gadanie - zganił go Hickok. - Nie wiesz, że czerwonoskórzy lubili sobie pożartować z bia łych wieśniaków? - Zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni! - krzyknął Ge ronimo, wskakując do pojazdu. Rozdział dwudziesty drugi - Zaraz będziemy na miejscu - ostrzegł Clyde. Hickok z najmniejszą prędkością, jaką mógł utrzymać, ostrożnie lawirował między wielkimi drzewami, miażdżąc ko- łami krzaki i małe choinki. Między pniami zaczęły prześwity- wać zarysy Lisiej Nory. - Jaki mamy plan? - zapytała Joanna, siedząca obok kie rowcy. Strzelec popatrzył na milczącego Indianina. - O czym myślisz? - Wciąż usiłuję otrząsnąć się z radosnego szoku, że dowio złeś mnie tu całego i żywego. - Będziesz choć raz poważny? Co proponujesz? - To twój pomysł. Realizuj go do końca. - No... - Hickok zmieszał się i pochylił się nad kierownicą. -Już... -Co „już"? - Mój pomysł polegał jedynie na tym, aby was tu dowieźć. To wszystko. - Zaczynam pojmować, co miałaś na myśli. - Joanna rzu ciła tropicielowi znaczące spojrzenie. -1 co dalej? - Poznaję tę okolicę - oznajmił Clyde. - Może się na coś przydam... - No, staruszku - w głosie Hickoka zabrzmiała radość. - Co proponujesz? Wysyłają patrole po okolicy? - Nie, strażnicy stoją przy bramach. Jedna jest na północy, druga na południu palisady. Patroli nie wysyłają w teren, jedy nie myśliwych. Za tymi wielkimi drzewami - wskazał kępę rozłożystych olch, rosnących po ich lewej stronie - rozciąga się wielka polana. Po przeciwnej stronie miasta rośnie stara puszcza, za nią jest kamieniste wzgórze, a na zachodzie płynie niewielka rzeka. Hickok przemyślał uzyskane informacje. - Nie sądzisz, Clyde, że moglibyśmy skrajem lasu doje chać do tego pustego pola? - zapytał. - Będzie ciasno, ale powinieneś dać sobie z tym radę, sy nu. - Dobra. - Strzelec z animuszem skręcił w lewo. - Co zamierzasz? - dociekał Geronimo. - Czy będzie to równie genialne jak wszystko, co do tej pory wymyśliłeś? - To ciasteczko z kremem. Wjedziemy na środek łąki, za trzymamy się i poczekamy, aż Trolle nas zauważą. Wszyscy w milczeniu gapili się na Hickoka, oczekując dal- szych szczegółów akcji. Pierwsza przerwała ciszę Joanna: - To twój cały plan? - Prawda, że genialny?! - odparł Hickok z zadowoleniem. - Zaczynam rozumieć, dlaczego ten wielki facet jest wa szym szefem - mruknął Tyson, ulokowany wraz z siostrą w tyle transportera, między skrzynką z narzędziami, beczką na wodę i plecakami. - Masz szczęście, chłoptasiu, że moje ręce są zajęte trzy maniem tej cholernej kierownicy. - Jak zamierzasz pomóc Blade'owi, tkwiąc jak kamień po środku pola? - wypytywała Joanna. - Zakładam, że te śmierdziele nigdy nie widziały czegoś podobnego do naszej FOKI, dlatego zbiegną się na tę stronę, przyglądając się nam z otwartymi gębami. Krzywdy nam nie zrobią, pojazd jest kuloodporny. - Wtedy Blade będzie miał sporo swobody na odszukanie naszych sióstr i być może nawet je sam uwolni - domyśliła się kobieta. - Jestem zaskoczona! Wcale nie jesteś takim głupta sem, jak początkowo myślałam! - Och! - Hickok zrobił obrażoną minę. Wyjechali spomiędzy ostatnich drzew. - Trzymajcie się! - zawołał kierowca, dociskając pedał ga zu. Przemknął z dużą szybkością kilkaset jardów i zatrzymał się nie opodal bramy. W milczeniu spoglądali na szare, wykrzywione wały poroś- nięte mchem. - Gdzie jest ta twoja straż? - Hickok wytężył wzrok, nie mogąc dojrzeć przy wrotach znaku życia. - Coś mi tu nie gra - stwierdził Geronimo, ładującego brauninga. - Spostrzegą nas za chwilę i zobaczycie, jak się zbiegną - zapewniła Joanna. Jednak ani w bramie, ani na szczycie palisady nie pojawił się żaden Troll. Minuty biegły, a w mieście wciąż było cicho. Nikt nie wołał na alarm ani nie pojawił się, aby spojrzeć na nich chociaż jednym okiem. - Ignorują nas - mruknął Tyson. - Wiedziałem, że ten po mysł jest do niczego. - Co tu się dzieje? - powiedział Clyde. - To nie jest nor malne! - Dobra, sami to widzimy, staruszku. - Hickok wyłączył silnik i uchylił drzwiczki. - Macie jakiś pomysł na rozwiąza nie tej zagadki? - Wszyscy wyruszyli na Trollowy piknik i nikogo nie ma w domu - podpowiedział Geronimo. - Będę potrzebował kogoś, kto mnie osłoni. Hickok sprawdził rewolwery i opuścił pojazd. Za nim po- dążył Indianin. - Nie zapominajcie o mnie - zawołała Joanna. - Chcę, żebyś została - oświadczył Hickok. - Nie! - Czemu? - Opuściłam moje siostry w potrzebie, muszę iść im po móc. Tak jak ty, jestem Wojownikiem! - oświadczyła z dumą. - Tu będziesz bezpieczniejsza... - próbował ją przekonać. - Nie masz prawa mnie powstrzymywać. Wojownicy za wsze walczyli o Dom i Rodzinę. Wybierając tę profesję, liczy łam się z tym. - Ona ma rację - przyświadczył cicho Geronimo. Hickok westchnął. - Dobrze, ale trzymaj się za moimi plecami. Sam nie wiem, co mnie pociąga w tej kłótliwej babie - mruknął do sie bie. - Co z nami? - Wychylił się z okienka siwowłosy mężczy zna. - Zostańcie w środku, póki nie wrócimy. - Dlaczego? - To zbyt niebezpieczne. Z drugiej strony, nie posiadamy tyle broni palnej, aby nią was obdzielić. - Mam swój karabin i pewien dług do wyrównania z Trol lami - odparł Clyde, opuszczając FOKĘ. - Idę z wami. - Często strzelałeś, staruszku? Zapytany zastanowił się, marszcząc czoło. - Chyba ze czterdzieści razy. Najczęściej walczyłem z ni mi za pomocą łuku i włóczni. - Dobrze, ale pamiętaj, że nie będę miał czasu troszczyć się o ciebie. Dzieciaki, zamknijcie dobrze okna i drzwi - naka zał Hickok. - To nie w porządku - mruknął Tyson. - Jak Trolle nas załatwią, to zaatakują FOKĘ - wyjaśnił strzelec. - A my mamy ją obronić? - Zgadłeś, chłopcze. - Możemy już iść? - Geronimo zarepetował pistolet ma szynowy. - Wiecie, jak zablokować zamki? - spytał Hickok dzieci Clyde'a. - Jasne - odpowiedziała Cindy. - Widzieliśmy to wiele ra zy- , - Świetnie, trzymajcie się - rzucił im na pożegnanie i ru szył w kierunku bramy. Dwa jardy za nim podążyli jego towarzysze. Bez trudności dotarli do wrót i zatrzymali się, nie wiedząc, co dalej robić. Hickok zastanawiał się, co mogło się zdarzyć i czemu mia- steczko było tak puste. Nigdzie nie widać było Blade'a. - A jeżeli Trolle opuścili Lisią Norę, zabierając ze sobą kobiety? - szepnęła Joanna. - To co wtedy zrobimy? - To wygląda jak miasto-widmo - stwierdził strzelec. - Tylko że śmierdzi o wiele gorzej - dodał Clyde. - Zaczekajcie! - Geronimo zamarł nasłuchując. - Co jest? - Cicho! - Indianin podkradł się do bramy, otworzył ją i wszedł do miasteczka. Pozostałym nie wypadało nic innego, jak pójść w jego śla- dy. Stanęli na początku zaniedbanej ulicy, biegnącej w głąb Lisiej Nory, przyglądając się podejrzliwie budynkom stojącym po obu stronach drogi. - Słyszycie? - szepnął tropiciel. - Wiele głosów... - Gdzie? - zapytał Hickok. - Chodźcie, zaprowadzę was. Minęli wąską przecznicę zasypaną gruzem, skręcili w na- stępną, docierając do szerokiej, zacienionej przez drzewa alei, prowadzącej do wielkiej, drewnianej budy. To stamtąd dolaty- wała wrzawa i krzyki. - Muszą być w środku budynku - stwierdził Indianin. - Wszyscy? - spytała z powątpiewaniem Joanna. - Sprawdźmy to - mruknął Hickok i wyciągając rewolwe ry, wolnym krokiem ruszył przez aleję. - Zapłacę im za moją Bess - rozległ się szept Clyde'a. Poboczem przebiegły dwa szare szczury. Były jedynymi żywymi istotami, które zauważyli. Po obu stronach, za rozło- żystymi drzewami, znajdowały się dawne tereny sportowe, boiska, korty, bieżnie, ale obecnie ich powierzchnia zarosła krzakami i chwastami, służąc za wysypisko śmieci. Zatrzymali się trzydzieści jardów przed dziwaczną budowlą, przypatrując się wiodącym do niej wrotom. Tumult wybuchnął ze zdwojoną siłą, nie było wątpliwości, że w środku są Trolle. Dużo, bardzo dużo Trolli... - Zostańcie tu - nakazał Hickok, rozglądając się po bo kach, czy nic im nie zagraża. Nie ujrzał niczego podejrzanego. - Zajrzę do środka i zobaczę, co się tam wyprawia. Joanna, przyciskając do brzucha ciężki karabin maszyno- wy, zaoferowała; - Ja to zrobię. Nim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, pobiegła do drew- nianej budowli. - Zwariowała! - zawołał Geronimo. - Joanno! - krzyknął Hickok, mając nadzieję, że kobieta się zatrzyma. Nie posłuchała... - Stój! - krzyknął, rzucając się do biegu. W tej samej chwili stłoczeni wewnątrz budy Trolle zawyli z przerażenia i napierając na wrota, rozwarli je z trzaskiem. Tłum wypadł wprost na Joannę! Rozdział dwudziesty trzeci Blade nie był z zamiłowania zoologiem, ale jako myśliwy lubił oglądać atlasy ssaków zamieszkujących Amerykę Pół- nocną i utkwiło mu w pamięci, że rosomaki należą do najnie- bezpieczniejszych zwierząt tego kontynentu. Decydowały się nawet na atakowanie niedźwiedzi i pum, nie wspominając o mniejszych drapieżnikach. Indianie kanadyjscy nadali im przydomek „wszystkożerców". Rosomak miał nienasycony apetyt, swymi ostrymi pazurami mógł rozszarpać nawet naj- twardsze mięso, a zakrzywione do wewnątrz zęby bez trudu miażdżyły kości. Trawił wszystko, co zdołał upolować. Został władcą mrocznych północnych puszczy, stając się zmorą tra- perów, gdyż z upodobaniem niszczył zastawione wnyki i pa- ści. Jako większy kuzyn łasicy odziedziczył po niej zwinność, szybkość i niesłychaną elastyczność ciała, sięgającego wagi pięćdziesięciu funtów i liczącego do pięciu stóp długości (nie licząc krótkiego ogona). Charakteryzował się pięknym jasno- brązowym futrem naznaczonym na głowie i grzbiecie jaśniej- szymi plamami. .Jednym słowem, nie mam najmniejszych szans!" - pesy- mistycznie pomyślał Wojownik. Wysoko, na krawędzi areny, stał olbrzymi Troll. W dłoni miał rewolwer, jednak trzymał broń opuszczoną ku udzie, uśmiechając się nieznacznie. Saxon nie musiał zabijać niezna- jomego, z góry znał wynik walki. Jaką szansę mógłby mieć mężczyzna w starciu z wygłodniałym dorosłym rosomakiem, a co dopiero z trzema, wychowanymi na ludzkim mięsie? Zwierzęta widząc trzy ofiary, rozdzieliły się. Ten zwany Wilczkiem, ruszył na mężczyznę; Mamuśka na Jenny, a Żar- łok skradał się w stronę Angeli. Blade nie dbał o własne bezpieczeństwo, myśląc jedynie o ochronie kobiet. Jenny stała oddalona od niego o dwadzie- ścia stóp, oparta plecami o barierę. Zbyt wielka odległość, aby mógł użyć noża. Wyszarpnął spod ciasnej tuniki vegę i nie zważając na zbliżającego się ku niemu drapieżnika, strzelił do Mamuśki, która w tej samej chwili zaatakowała kobietę, usiłu- jąc złapać ją zębami za łydkę. Jenny cofnęła nogę, unikając morderczego uderzenia. Wyjownik naciskał na spust pistoletu, modląc się, aby przypadkiem jakiś pocisk czy rykoszet nie trafił w ukochaną. Samiczka zakręciła się w miejscu z ponurym pomrukiem i skoczyła na pierś kobiety, przewracając ją na ziemię. Jenny krzyknęła z przerażenia, ale wnet się uspokoiła się, bo celny strzał roztrzaskał zwierzakowi łeb. Na szyję i ramiona Jenny pociekł poszatkowany mózg Mamuśki. Saxon krzyknął coś z wściekłością. Ten nieznajomy miał broń i ośmielił się zabić ulubienicę Trolli! Uniósł rewolwer, mierząc w mężczyznę odwróconego plecami do widowni. Blade skierował vegę w stronę najmniejszego rosomaka, zagrażającego Angeli. Nie zdążył pociągnąć za spust. Usłyszał huk wystrzału i jego prawy biceps zapłonął ogniem. Ze zdręt- wiałej dłoni wypadł bezużyteczny pistolet. Sekundę później, największy z drapieżników skoczył mu na pierś, mierząc roz- wartą szczęką w szyję człowieka... Przerażona Jenny ujrzała, jak Wojownik pada pod ciężarem rosomaka. Zrzuciła z siebie krwawiące truchło, poderwała się z ziemi i ruszyła mu na pomoc. Nagle dobiegł do niej wrzask Angeli. Spojrzała w jej kierunku. Dziewczyna tarzała się po ziemi, usiłując wyrwać się drapieżnikowi miażdżącemu jej prawe przedramię. Kobieta zawahała się, komu pośpieszyć z pomocą. Ranne- mu ukochanemu, który dysponował wielką siłą, czy słabej, delikatnej przyjaciółce? Spostrzegła, jak walczący z rosomo- kiem Blade wznosi lśniące ostrze, uderzając nim w grzbiet zwierzaka. To pozwoliło jej powziąć decyzję. Jenny pobiegła do dziewczyny, rozpaczliwie rozglądając się za jakąś bronią, którą mogłaby się posłużyć. Jej wzrok spo- czął na bielejących na ziemi ludzkich kościach. Złapała długą piszczel i wzniosła ją nad głową. Saxon rechotał, trzymając się za brzuch. Trolle tłoczyli się coraz bardziej, pragnąc znaleźć się jak najbliżej sceny, aby przyjrzeć się pasjonującemu widowisku. Głośnymi okrzykami dopingowali swych ulubieńców, rzucając w dół drobne przed- mioty, aby jeszcze bardziej rozwścieczyć zwierzaki. Opór Angeli słabł, krew z rozerwanego ramienia zalewała jej twarz. Zemdlała z bólu i znieruchomiała... Żarłok, pewien swego zwycięstwa, puścił rękę ofiary i otworzył paszczę, chcąc zatopić kły w gardle dziewczyny. - Nie! - zawyła Jenny, uderzając piszczelą z całych sil w spłaszczony pysk rosomaka. Żarłok odskoczył spłoszony, zaszokowany nie znanym mu bólem. Gdy kobieta zaatakowała go ponownie, z łatwością uniknął ciosu, ze zdumieniem i ciekawością przyglądając się napastniczce. - Angela! Wstań! - Z trudem podniosła przyjaciółkę, usi łując podprowadzić ją do barierki, aby mieć jakąś osłonę od tyłu. Rosomak krążył wokół nich, nerwowo uderzając się ogo- nem po bokach, bacznie obserwując koniec kości, którą Jenny odpędzała się od niego. - Angela? Czy mnie słyszysz? Dziewczyna zachwiała się nieprzytomnie i upadła. Jenny usiłowała chwycić ją słabnącymi rękami, ale bezwładne ciało wyśliznęło się z jej uścisku, padając w kierunku warującego Żarłoka. Drapieżnik błyskawicznie rzucił się do gardła dziewczyny i jednym uderzeniem szczęki zmiażdżył jej kark. Z rozszarpanej szyi trysnęły fontanny krwi, plamiąc futro rosomaka. Przywarł do martwej ofiary, pośpiesznie wyszarpując z jej ciała kawałki mięsa i połykając je żarłocznie. Zajęty jedzeniem, nie zwracał najmniejszej uwagi na otoczenie. Jenny cofnęła się parę kroków, czując, jak kręci jej się w głowie. Zrobiło jej się zimno, przeniknęły ją dreszcze. Nic już nie mogła uczynić! Nad jej głową rozległy się gwizdy, oklaski i śmiechy. Trolle radowali się zwycięstwem pupilka. Ich uwaga skierowała się na zmagania Blade'a z Wilczkiem. Wojownik mimo obolałego ramienia wytężył wszystkie si- ty, aby nie dopuścić rozwartej, straszliwej szczęki w pobliże szyi bądź twarzy. Wiedział, że jedno skuteczne klapnięcie i może być po nim. Nie dbał o pazury tnące jego ciało, dzięku- jąc w myślach Bogu za niechlujstwo Trolli. Stwardniała od brudu i tłuszczów zdobyczna tunika chroniła go niczym pan- cerz, dlatego łapy zwierzaka nie mogły mu uczynić większej krzywdy. Za paru zadrapań sączyła się krew, ale były to nie- znaczne skaleczenia. Lewym ramieniem odpychał łeb napierającego drapieżni- ka; prawą dźgał jego boki nożem. Uderzenia byty zbyt słabe. Ciało rosomaka było otoczone grubą warstwą sadła, więc tak- że nie czynił mu większej krzywdy. - Dalej, Wilczek, dalej! - dopingowali pupila Trolle. - Zagryź gnojka! Ciśnięty przez któregoś z nich ciężki but oderzył Blade'a w skroń, oszałamiając go na chwilę. Rosomak, wykorzystując słabość mężczyzny, wyrwał się z jego objęć, odskakując na parę stóp. Wojownik poderwał się z ziemi, zastanawiając się nad na- stępnym posunięciem. Gdyby wyciągnął drugą vegę, postrze- liliby go ponownie. Z poranionymi obydwoma ramionami nie miał najmniejszych szans na pokonanie drapieżnika. Stracił jeden z noży, którego ostrze tkwiło w garbatym grzbiecie Wil- czka. Pozostał mu jeszcze ostatni bowie, ale potrzebował spo- sobu gwarantującego pewne zwycięstwo. Przecież zadał kil- kanaście ciosów nożem, a rosomak nawet tego nie odczuł! „Gdyby tak można było go spętać..." - do głowy przyszła mu zbawienna myśl. Wilczek przybliżał się, szykując się do ataku. Blade błyska- wicznie rozciął opasujący tunikę sznur i rozerwał materiał po- między szyją a otworami na ręce. Pochylił się, ściskając w dłoniach górę tuniki i naciągając ją do połowy głowy. Nie mógł zwlekać zbyt długo, bo roso- mak zdążyłby wpić się w jego ciało; ani zadziałać zbyt pręd- ko... Kiedy Wilczek odbił się od ziemi, ponownie skacząc mu do gardła, Wojownik pochylił się jeszcze bardziej. Szybkim szarpnięciem zdarł z siebie tunikę i drapieżnik wbił się w nia niemal do połowy. Spadł na ziemię, szamocząc się rozpaczli- wie. Mężczyzna wydobył spod koszulki sztylety i dopadł do ro- somaka. Gdy ten zdołał wychylić z tuniki swój łeb, Blade wbił długie ostrza w oczy Wilczka, wwiercając się nimi aż do móz- gu- Saxon był chyba jedynym człowiekiem, który przejrzał za- miary nieznajomego, lecz nim zdążył temu zapobiec, Wilczek był już martwy! Przez tłum przebiegł jęk rozpaczy... Blade podbiegł do Jenny, która stała nie opodal ucztującej bestii. Drżała, zszokowana i przerażona. - Odsuń się! Spojrzała na niego nieprzytomnie. - Blade? - zapytała nieswoim głosem, jakby po raz pier wszy go zobaczyła. Wojownik wiedział, że w każdej chwili Trolle mogą otrząs- nąć się z zaskoczenia i wziąć srogi rewanż za zabicie ich ulu- bieńców. Musiał wymyślić coś, czym zyska na czasie, co od- wróci ich uwagę... Jego wzrok spoczął na pozostałym przy życiu rosomaku. Zamyślił się. Ile mógł ważyć ten drapieżnik? Najwyżej trzydzieści fun- tów... Bariera miała zaś dziesięć stóp wysokości... Jeżeli wy- korzysta moment zaskoczenia, powinno mu się udać! Podbiegł do Żarłoka, zachodząc go od tyłu, i chwycił za je- go ogon. Rosomak zaskomlał zdumiony, czując, że coś go wlecze po piasku areny. Blade, zbierając wszystkie siły, zaczął zataczać kółka jego ciałem, kręcąc się wokół własnej osi, tak jak to zapamiętał z książek opisujących dawne olimpiady. - Spójrzcie! - zawył jakiś młody Troll. - Co on robi? - zawoła* inny. Wojownik, kręcąc się coraz szybciej, przybliżał się do ba- rierki. Stojący nad nią gapie cofnęli się w popłochu, inni, zaj- mujący miejsca za ich plecami, naparli do przodu, chcąc się dokładniej przyjrzeć widowisku. Zrobił się straszliwy ścisk. Saxon wycelował rewolwer w mężczyznę, ale nie mógł zdecydować się na naciśnięcie spustu, obawiając się postrzelić Żarłoka. Blade'owi brakowało tchu w piersiach. Zacisnął zęby i wznosząc ramiona ponad głową, rzucił rosomaka w górę. W kompletnej ciszy, jaka zapanowała, drapieżnik przeleciał wielkim łukiem ponad barierką i wpadł pomiędzy widzów. Trolle oszaleli ze strachu. Wyjąc i piszcząc tratowali się wza- jemnie, prąc w kierunku wyjścia z budynku. Starali się oddalić od rozwścieczonego zwierzaka, który uderzał we wszystko, co tylko znalazło się w jego zasięgu. Saxon zeskoczył na arenę i bezszelestnie przybliżył się do nieznajomego, który usiłował wyprowadzić Jenny przez wy- bieg dla rosomaków. Stanął kilka stóp od niego i wycelował broń w plecy męż- czyzny. Wojownik, słysząc za sobą cichy trzask odciąganego cyn- gla, automatycznie sięgnął po pistolet. - Lepiej nie - warknął olbrzym. - Chyba że chcesz być martwy. Blade zamarł z palcami zaciśniętymi na kolbie vegi. - Wolno wyciągnij pistolet i rzuć go jak najdalej. Blade usłuchał. Do Jenny nadal nic nie docierało, wpatry- wała się bezmyślnie w nieruchome ciało Angeli. - Sądzisz, że jesteś wielkim spryciarzem? Blade wzruszył ramionami. - Dotarłeś do końca swojej drogi. Osobiście przetnę nić twojego żywota. - Dostaję rozwolnienia ze strachu... - Wojownik miał nad zieję, że sprowokowany Troll zastrzeli go na miejscu, a nie podda go jakimś okrutnym torturom. - Dostaniesz - obiecał Saxon. - Zanim 7 tobą skończę - dodał, chowając broń do kabury. - Zamierzasz połamać mnie w swych wielkich łapach? - zdziwił się Blade, oceniając siły przeciwnika. Sam był słusznego wzrostu, ale Troll przewyższał go o pół głowy i musiał ważyć z dwieście dwadzieścia funtów. - Widziałem, że uwielbiasz ostre zabawki. Nieźle załatwi łeś nimi Wilczka. Ja także uwielbiam długie ostrza. - Olbrzym sięgnął ręką pod tunikę i wyciągnął wielką maczetę. - Spróbu jemy się? Wojownik wyciągnął nóż z pochwy. - Zadziwiasz mnie. - Nie jestem tchórzem, który zadaje ofierze cios w plecy - rzekł Saxon z dumą w głosie. - Lubię widzieć strach w oczach przeciwników, zanim je wydłubię! Przywódca Triady postąpił kilka kroków w stronę Trolla. - Ale, ale - powstrzymał go tamten, kręcąc maczetą. - Jak masz na imię? Nie zapominajmy o dobrych manierach... - Nazywają mnie Blade. - Saxon - przedstawił się olbrzym. - To do roboty. Nie mogę doczekać się chwili, w której posiekam cię na kawałki. To mówiąc, natarł na przeciwnika. Rozdział dwudziesty czwarty Biegnący Hickok streelał z obu koltów do Trolli, uniemo- żliwiając im dotarcie do Joanny, która klęczała o kilka jardów od rozwartych drzwi. - Co robimy? - zapytał Clyde Indianina. Obaj wciąż stali w alejce, skryci w cieniu drzew. - Rób, co chcesz. Geronimo uniósł brauninga i otworzył ogień, wypadając z ukrycia. Przed wejściem z budynku rosła sterta martwych ciał. Tłum Trolli rozlał się na boki, szukając bezpieczniejszych miejsc. Hickok nie zwracał na nich uwagi. Interesowali go jedynie ci, którzy usiłowali dopaść Joanny. Ujrzał wielkiego Trolla z karabinem, celującego do dziewczyny. Przestrzelił mu cza- szkę. Ułamek sekundy później zabił innego napastnika, pędzą- cego ze wzniesionym mieczem. Nadbiegający z tyłu Geronimo dostrzegł, że Hickokowi za- leży jedynie na ochronie Joanny, dlatego musiał zająć się jego bezpieczeństwem. Kiedy brodaty Troll wymierzył strzałę w pierś przyjaciela, Indianin skosił go krótką serią; kolejnemu przestrzelił szyję, następnemu ramię... Za drzwiami czaił się Clyde, sporadycznie posyłając kule w tłum wrogów. Jednak w ten sposób zabił ich wiele więcej niż w całym swoim życiu. Odebrał wreszcie stary dług, jaki mieli u niego Trolle... Hickok dotarł do Joanny. Dziewczyna szamotała się z zam- kiem karabinu maszynowego, nie mogąc go uruchomić. - Ten gruchot się zaciął - powiedziała ze łzami w oczach. Strzelec stanął między nią a atakującymi Trollami, osłania jąc dziewczynę własnym ciałem. Obok zatrzymał się Geronimo, ładując do brauninga nowy magazynek. Napastnicy, widząc, że w danej chwili tylko jeden z niezna- jomych jest uzbrojony, zaatakowali z większą śmiałością, ale grad kul z rewolwerów Hickoka ostudził ich wojowniczość. Strzelec stał wyprostowany, spokojnie trafiając w Trolli jak w butelki na strzelnicy. Stracił rachubę, ilu już zabił. Strzały świstały wokół jego głowy, a w jego pierś uderzyły dwa ka- mienie wyrzucone z procy. Kule biły w ziemię wokół niego, a on nie cofnął się ani o krok. Geronimo załadował broń i włączył się do walki. Jedna ze strzał zadrasnęła jego prawą łydkę, kamień otarł mu kark, ale tak jak jego przyjaciel, stał niewzruszenie. Na pociemniałej twarzy malował się wyraz szczepowej dumy. Przypominał in- diańskiego wojownika, walczącego z generałem Custerem pod Little Big Horn. - Gotowe! - zawołała z radością Joanna, stając u boku to warzyszy. Trzymany przez nią commando zagrzmiał donośnie, zagłu- szając wszelkie inne dźwięki. Długie serie uderzyły w tłum napastników, rozpraszając go w kilka sekund! Wielkokalibro- we pociski rozrywały klatki piersiowe, odcinały ludziom koń- czyny, przeszywały ich ciała, zadając okrutne rany. Mało który z Trolli myślał o obronie. Przeklinając i wyjąc rzucili się do ucieczki, pozostawiając na placu boju dziesiątki zakrwawio- nych, rannych i martwych towarzyszy. Nagle jeden z Trolli, kryjąc się przez cały czas za uchylo- nymi wrotami, wyskoczył z cienia, przebiegł kilka kroków i cisnął w dziewczynę krótką włócznią. Nim pocisk zdążył oderwać się od jego dłoni, już nie żył, zastrzelony przez Hic- koka, lecz włóczni nic już nie zdołało zatrzymać. - Uważaj! - zdążył zawołać Wojownik, gdy szerokie ostrze wbiło się w pierś Joanny, obalając ją na ziemię. - Nie! - zawył strzelec. Joanna usiłowała coś powiedzieć, lecz z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Hickok bezwiednie uniósł upuszczony przez nią karabin maszynowy, otwierając z niego ogień i bieg- nąc w kierunku uciekających napastników. Rozgrzana lufa skakała w jego dłoniach, ćwiartując ciężkimi seriami niedobit- ki Trolli. Wyczerpał się magazynek, a do Wojownika nic nie docierało. Jak w transie naciskał na spust, mierząc karabinem we wszystkie strony. - Hickok! Hickok nic nie słyszał, wciąż usiłując strzelać. - Hickok, to ja! - Z tym okrzykiem podbiegł do niego Ge- ronimo. - Masz pusty magazynek. - Złapał przyjaciela za ra mię. - Słyszysz mnie? Wystrzelałeś wszystkie pociski! Strzelec zatrzymał się zdezorientowany. - Wystrzelałeś wszystkie pociski - powtórzył Geronimo. - Trollsi uciekli, już ich tu nie ma! Hickok rozejrzał się wokół, z wolna opamiętując się. - Wszystko w porządku? - spytał Geronimo. - Świetnie - mruknął Hickok. - To ciasteczko z kremem... Nagle przypomniał sobie, co się wydarzyło, i z krzykiem wrócił do leżącej dziewczyny. Twarz Joanny była niesamowicie blada, z kącików sinych ust wypływały strużki ciemnej krwi. - Joanno! - jęknął Hickok, padając na kolana i biorąc ją za rękę. - Co mam robić? - Spojrzał pytająco na przyjaciela. - Mam wyciągnąć drzewce? Geronimo, rozpoznając po oznakach krążącą nad dziew- czyną śmierć, smutno pokiwał głową. Hickok zrozumiał. Pochylił się nad nią z płaczem, wpatru- jąc się w jej zamglone, wilgotne oczy. - Joanno... Z trudem uśmiechnęła się, koniuszkiem języka oblizując wargi. Spróbowała unieść rękę. Hickok pogłaskał ją czule po policzku. - Staraj się nie ruszać. - Czemu...? Już mi nic nie... zaszkodzi... - wyszeptała. - Nie mów tak! Pochylił się nad nią jeszcze bardziej, czołem dotykając jej czoła. - Musisz odszukać... siostry - poleciła słabnącym głosem. - Ursę, Jenny i pozosta... - Zrobię to - obiecał. Wzrok Joanny stawał się coraz bardziej nieobecny, jej źrenice rozszerzały się coraz bardziej... - Uważaj na siebie... najdroższy... - Joanno... - To było takie zabawne. - Zaśmiała się, plując krwią. - Nic nie mów... Wolno potrząsnęła głową. - Już... nieważne... Będę czekała na ciebie... tam... - Uniosła oczy ku górze. - Proszę... - jęknął. Jego łzy spływały na białe jak płótno policzki ukochanej. - Powiedz, że mnie kochasz... - Kocham - zapewnił, tuląc jej głowę w ramionach. Jej wzrok znieruchomiał, ciało zadrżało i wydała ostatnie, głębokie westchnienie. Odeszła na zawsze... Hickok wzniósł załzawioną twarz ku niebu. - Nieee!!! Rozdział dwudziesty piąty Saxon igrał z Blade'em. Jego maczeta miała ostrze dłuższe o kilka cali od noża bowie i była cięższa. Niedbale machał swą bronią, zmuszając przeciwnika do nieprzerwanego ustępowania. Wojownik starał się zebrać siły, nie tracąc energii na bez- skuteczne ataki. Widział, że olbrzym jest w korzystniejszym położeniu. Zerknął na nieruchomą Jenny, stojącą nad ciałem przyjaciółki. „Zapewne to szok" - uznał. Troll zauważył jego spojrzenie. - Nie martw się o nią. Nie wyrządzę jej krzywdy. Będzie mnie wspaniale zabawiać - powiedział, uśmiechając się lu bieżnie. - Nigdy nie będziesz jej miał! - Tak ci się zdaje... - Ja to wiem! - odparł Blade. Saxon zaatakował gwałtowniej, rezygnując z zabawy. Za- mierzał przyprzeć przeciwnika do barierki, ograniczając swo- bodę jego ruchów, i jak najszybciej zakończyć walkę. - Muszę przyznać - stwierdził Troll, nie przerywając usta wicznych ataków - że jesteś odważnym głupcem. Przez kilka ostatnich lat nikt nie śmiał stanąć ze mną do walki twarzą w twarz. - Wiesz, jakie to przysłowie. Im kto wyżej zajdzie, tym... - Tym dłużej będzie spadał - Troll dokończył za Blade'a. - Słyszałem to już wielokrotnie. - Coraz bardziej mnie zaskakujesz - odparł Wojownik, unikając gwałtownego uderzenia. - A może byś się poddał? - zaproponował nieoczekiwanie. - Nie przybyłem tu sam. - A słyszysz to? - Saxon zwrócił jego uwagę na dolatującą 154 z zewnątrz kanonadę. - To moi ludzie kończą tych, którzy przybyli wraz z tobą. - Może jest odwrotnie - zauważył Blade pochylając się. O cal nad jego głową przeleciała ze świstem ciężka macze- ta. Coraz bliżej jego pleców była barierka, jeszcze kilka kro- ków, a nie będzie miał gdzie się cofać... Saxon zmarszczył brwi, uważnie nasłuchując i zadając w tym czasie dwa groźne cięcia. Jedno z nich doszło przeciw- nika, rozcinając mu skórę na ramieniu. - Chyba masz rację - przyznał Troll. - Nie posiadamy ka rabinów maszynowych. Mają je jedynie Obserwatorzy, ale za warliśmy z nimi umowę o nieagresji. - Obserwatorzy? - zdziwił się Blade, ocierając krew z ra mienia. - Kim oni są? Saxon potrząsnął głową. - Nie mam czasu na wyjaśnienia, muszę stąd wyjść jak najprędzej - odpowiedział, ciskając maczetą w twarz przeciw nika. Wojownik instynktownie uchylił się, na ułamek sekundy tracąc Trolla z oczu. To wystarczyło. Olbrzym podskoczył, ła- piąc Blade'a od tyłu, opasując swymi wielkimi ramionami je- go tułów i przygniatając jego ramiona do żeber. Blade nie mógł złapać powietrza, czuł, że się dusi, przed oczami widział czarne plamy. Szarpał się bezskutecznie, usiłu- jąc wyswobodzić się ze stalowego uścisku. Olbrzym zaśmiał się tylko, miażdżąc go jeszcze mocniej. - Nigdy nie powinieneś zadzierać z Trollami! Założyłbym się z tobą, że będę ją miał po obiedzie, ale nie dożyjesz do te go czasu i nie przekonasz się o tym na własne oczy! - zasy- czał Saxon do ucha ofiary. Blade przypomniał sobie, że wciąż ściska w lewej dłoni nóż bowie. Z trudem wykręcił rękę, wbijając ostrze w krocze olbrzyma i odcinając mu jądra. Troll zawył piskliwie, puszczając przeciwnika. - To nie do wiary... - szepnął w szoku. Wojownik zaczerpnął powietrza. Wyciągnął zza koszuli ostatni, rezerwowy sztylet. - Nie zostawiaj mnie tak! -jęknął Saxon. - To boli. - Mogę zabrać cię jako więźnia. - Skończ ze mną - mamrotał Troll, kołysząc się na nogach. - Wolę umrzeć! - Spojrzał błagalnym wzrokiem na Wojowni ka. Blade skinął głowa, pojmując, czego się tamten doprasza. Olbrzym zadrżał, kiedy sztylet utkwił mu w oczodole. Po- chylając się wolno niczym ścinane drzewo, z trzaskiem ude- rzył głową o ziemię, siłą upadku wbijając ostrze w głąb czasz- ki. - Blade! - zawołała Jenny, podbiegając do ukochanego. Ostrożnie wyjął z jej skostniałej dłoni piszczel, którą przez ca ły czas ściskała, i odrzucił, tuląc dziewczynę do sobie. Powoli uspokajał się. Teraz do niego dotarło, jak bardzo rwie go przestrzelony mięsień i jak swędzą zadrapania zadane pazurami rosomaka. Na zewnątrz panowała cisza. „Co tam się mogło wydarzyć?" - zastanawiał się. Dostrzegł za balustradą dziewczęta z Rodziny i uśmiechnął się do nich. Obok Ursy, Lei, Daffodil, Marii i Saphiry stała nie znana mu starsza kobieta. A może już ją kiedyś widział? - Niech cię Bóg błogosławi - odezwała się nieznajoma. - Za to, że wyrwałaś nas z piekła. - Czy ja ciebie znam? - zdziwił się. - Siedziałeś na moich kolanach i wyjadałeś czekoladowe ciasteczka. - Nadine? - Uśmiechnął się z niedowierzaniem. - Coś ta kiego... Poczekajmy, aż cię zobaczy Platon! - Nie zobaczycie tego starego jelenia przez tydzień po mo im powrocie do Domu! - stwierdziła Nadine z radością w gło sie. Rozdział dwudziesty szósty Wojownicy przeszukali miasto, ale wszyscy pozostali przy życiu Trolle uciekli, zabierając ze sobą nieszczęsne niewolni- ce. Znaleźli tylko pięciu rannych, których Blade kazał za- mknąć w świątyni, pozostawiając im garniec wody i trochę żywności. Cindy i Tyson nadal mieli ochotę dołączyć do Rodziny, mi- mo że byli mocno zasmuceni śmiercią ojca. Geronimo znalazł ciało Clyde'a w tym samym miejscu, w których się rozstali. Zginął przeszyty strzałą, dołączając do swojej ukochanej Bessy. Indianin opowiedział, że widział Żarłoka. Rosomak wyle- ciał z budynku na karkach uciekających Trolli, znalazł wyrwę w palisadzie i skrył się w puszczy. Hickok owinął płaszczem ciało Joanny i delikatnie złożył je na tyłach FOKI. Miała zostać pochowana ze wszystkimi honorami w obrę- bie Domu. Blade i Geronimo zabrali broń palną znalezioną przy zabi- tych Trollach i ulokowali ją w pojeździe, paląc pozostały oręż. Zbliżał się wieczór, słońce wolno znikało za horyzontem, przybierając intensywną, ognistoczerwoną barwę. - Nigdy już nie pozwolę ci oddalić się na krok - powie działa Jenny, otaczając ramionami ukochanego. - Tak się cie szę, że znów jesteśmy razem, a za parę dni będziemy w Do mu! - Wątpiłaś w to, że cię znajdę? - Zaczynałam - odpowiedziała szczerze. Blade spojrzał za siebie. Wiedział, że w ciemnym wnętrzu transportera czuwa nad zwłokami Joanny zamarły w rozpaczy przyjaciel. - Tak mi go żal - powiedziała Jenny, czytając w jego my ślach. - Wiesz... - Przygarnął dziewczynę do siebie. - Przed wy jazdem Platon opowiadał mi, jak ciężkie potrafi być życie, ja kie stawia na naszej drodze przeszkody, abyśmy, pokonując je, kształtowali nasze charaktery i stawali się lepsi. Gdyby był tu z nami, zapytałbym go teraz, w jaki sposób śmierć Joanny ma ulepszyć Hickoka. Jenny pocałowała go delikatnie w usta. - W jednym miał rację... - Tak? - zapytał. - Że życie to nie ciasteczko z kremem. - Możliwe. - Blade uśmiechnął się w zamyśleniu. - Zale ży, jak się z niego korzysta... - Zamilkł, przywierając ustami do jej warg. Sto lat po wojnie atomowej. Tereny należące do byłych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Po bezkresnych pustkowiach włóczą się nieliczne grupy pozostałych przy życiu mieszkańców. Zło nie umarło jednak z chwilą zagłady ludzkości - są ludzie próbujący na gruzach dawnej cywilizacji zbudować nowe totalitarne imperia. One właśnie mogą zagrozić planecie. Jedynq nadzieja na utrzymanie porządku i ocalenie Ziemi jest Federacja Wolności, unia plemion, kierowana przez Ro- dzinę, której zbrojnym ramieniem sa Wojownicy. Przywódca nadludzko sprawnych, doskonale wyszkolonych Wojowni- ków, Blade, jest człowiekiem, dla którego nie istnieje słowo: „niemożliwe"... WYDAWNICTWO PHANTOM PRESS proponuje nowy, pasjonujący cykl DAVIDA ROBBINSA „CIEŃ ZAGŁADY" Miłośnicy szybkiej akcji, różnorodnych sztuk walki, fanta- styki naukowej i powieści wojennych znajdą to wszystko w tej właśnie serii! Już wkrótce pierwsze tomy do nabycia w księ- garniach i na stoiskach! Pytajcie o „CIEŃ ZAGŁADY"! BESTSELLER PHANTOM PRESSU W TWOJEJ BIBLIOTECE DOMOWEJ! Szanowni Państwo. Otrzymujemy wiele listów z informacjami o kłopotach, jakie mają Państwo z zakupem książek naszego wydaw- nictwa, a szczególnie kolejnych tomów wydawanych przez nas serii. Księgarnie i stoiska książkowe nie zama- wiają wystarczającej ilości egzemplarzy. Tym samym nasi stali czytelnicy nie otrzymują na czas, bądź wcale, nowych pozycji naszego wydawnictwa. Postanowiliśmy pomóc Państwu i zaproponować sprzedaż wysyłkową naszych książek. Wystarczy, że na karcie pocztowej prześlą Pań- stwo zamówienie na wybrany tytuł, a my pocztą dostar- czymy wybraną książkę pod wskazany adres. Szybko, ter- minowo, po cenach detalicznych, bez pobrania dodatko- wych opłat za przesyłką. Każda nowość, bestseller, książka, której szukasz od dawna bez skutku - wydana przez Phantom Press - od teraz bez kłopotu w Twoim księgozbiorze! Nasz adres: PHANTOM PRESS INTERNATIONAL ul. CZARNY DWÓR 8 80-365 GDAŃSK Fax. Tel. (058) 53-29-68 Tel. centr. 53-00-71 Cena 22 000 zł NOWA SERIA! NOWA SERIA!" DAVID ROBBINS ? / CIEŃ ZAGŁADY Tereny dawnych Stanów Zjednoczonych sto lat po trzeciej wojnie światowej. Gdy rozwiały się atomowe grzyby, Ziemia ukaza ła się jako wypalona pustynia. Niemal nikt nie pozo stał przy życiu, niedobitki ludzkości ukryły się przed straszliwymi:zmutowanymi, zwierzętami w obróco nych w perzynę miastach, f/v nieudolnie skleconych, domach. Nie brakowało złoczyńców gotowych zro-' bić wszystko, by podporządkować sobie i upodlić innych ludzi. . ! \ Tylko jeden człowjek zdofał zbudować szczęśliwą społeczność: Założycie! Domu, twierdzy w Min- nesocie, zamieszkałej przezj Rodzinę - szczęśliwą, dobrze zorganizowaną wspólnotę. Za bezpieczeń- stwo Rodziny odpowiedzialni byli Wojownicy, po- dzieleni na Triady i kierowarti przez Blade'a, nadlu- dzko sprawnego i odważnego mistrza walki wręcz. FOX - TWIERDZA ŚMIERCI Trolle, grupa zwyrodniałych mieszkańców miasta Fox, porwała osiem kobiet, rńie^zkanek Domu. Na odsiecz wyruszyła Trójka Alfą: Blade, Hickok i Ge- ronimo. Są świetnie wypojsażlelii, wyszkoleni, zde- cydowani na wszystko1, a(e czj/ zdołają wygrać z si- ^ szaleństwa? . ?<. ^ JUŻ WKRÓTCE KOLEJNY TOM pOZKAZ: ZABI|C ARLĘ!