15168
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15168 |
Rozszerzenie: |
15168 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15168 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15168 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15168 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Wiesław Wernic
Wędrowny Handlarz
Cisza
Słońce zachodzi, ucicha wiatr, Samotne
ognisko płonie.
Pod ręką strzelba — trapera brat,
Po niebie obłoki gonią.
Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal,
Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka,
Gdzie preria śpi, a pluskiem fal
Podzwania nieznana rzeka.
I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór
W zadumie swej mrocznej ciszy
I w grzmocie pian, gdzie spada z gór Potok ze
skalnej niszy.
A kiedy wreszcie zróżowi świat
Zorza, gdy wstanie na wschodzie,
Chcę patrzeć, jak bóbr — nasz młodszy brat,
Opuszcza swój dom na wodzie.
Pochwycić chmurę, okiełznać ją Niczym
dzikiego konia, Wskoczyć na grzbiet i przez
mil sto Prerii przemierzać błonia!
— Ładne. Sam pan ułożył?
— Gdzie tam! Nauczył mnie znajomek podczas piekielnie
długiej i mroźnej nocy. Na Alasce. Byłem wówczas
cheechako.
— Przybyszem?
— Tak, w języku czerwonoskórych, ale wśród białych
słowo to oznaczało coś nie bardzo dla mnie przyjemnego:
frajer albo... naiwniak. Wędrowaliśmy daleko. Kiedy
dotarłem do Fort Yukon byłem już prawie „kwaśnym
chłopcem", a w Nome skwaśniałem do reszty.
— Nic a nic nie wiem o kwaśnych chłopcach — za-
uważyłem popychając obcasem w głąb ogniska długie
polano, którego koniec zdążył się zwęglić.
Drzewa mieliśmy pod dostatkiem, a w miarę jak za-
chodziło słońce, wieczorny chłód coraz silniej dawał znać o
sobie.
— Ba, pan nie był na Alasce.
— Nie byłem. Cóż to są „kwaśni chłopcy"?
— Ci, którzy nie znają tych wymyślnych proszków,
jakie dodane do mąki czynią pieczywo pulchnym.
— Można jeść podpłomyki. Ja sam... — tu ugryzłem się
w język i urwałem w połowie zdania.
Chciałem przecież powiedzieć, że setki razy wśród prerii
i lasów spożywałem właśnie podpłomyki — twarde placki
z mąki i wody, zastępujące mi chleb przez długie miesiące
wędrówek. Jednak tego nie powiedziałem nie chcąc
pozbawiać się przyjemności zabawy. Jakiej zabawy?
Później to wyjaśnię.
— Och — odparł mój towarzysz — kwaśni chłopcy są
wybredni. Jeśli tylko mają okazję, robią zaczyn z mąki,
która kwaśnieje i służy jako drożdże. Kiedy przybyliśmy do
Sitki, byłem miękki jak bułka z takiego ciasta, ale nim
doszliśmy do Yukonu, stwardniałem na suchar. Wiedziałem
już bardzo wiele o Alasce, to na przykład, że gdy plunąć, a
ślina zamarza w powietrzu, wiadomo: sześćdziesiąt stopni
murowane *, i jeszcze sporo o innych sprawach. Dlatego
wróciłem cały i zdrowy, a mój brat stracił tylko jeden palec
i tylko u lewej ręki, co nie jest, myślę, wielkim
nieszczęściem.
— Odmrożenie — zgadłem bez trudu.
— Oczywiście, ale operacja odbyła się w warunkach,
które pan uznałby za karygodne.
— To znaczy?
— Na przydrożnym kamieniu, jeśli można mówić o
jakiejkolwiek drodze, i przy pomocy siekiery. Operowany
wcale nie czuł bólu, a operujący musiał się spieszyć, żeby
sobie nie odmrozić dłoni.
— Nie było innego sposobu?
— Ba, każda zwłoka kosztowałaby mego brata kilka
dalszych palców. Dlatego nie szukaliśmy ani stołu ope-
racyjnego, ani szpitala. Gdzież ich tam zresztą szukać?
— Hal! — zawołałem. — Dorzuć drewna!
Przed wyruszeniem w drogę Norton przedstawił mi swego
pomocnika: „To jest Hal Burns. Chłopak poczciwy z
kośćmi".
— Ryzykowna decyzja — wróciłem do przerwanej
rozmowy. — Brudna siekiera i brudny kamień, w sumie:
otwarta furtka dla gangreny.
— Nie taka bardzo ryzykowna, doktorze. W klimacie
tamtejszej zimy wszystkie zarazki marzną na kość, na kamień,
na śmierć. Pan nie ma pojęcia, co to jest alaskańska zima. A
wiosna wcale nie lepsza. Wszystko topnieje w oczach,
wodospady grzmią pod byle skałką, śnieg ginie i powstaje
jedno gigantyczne błoto, z którym dają sobie radę tylko łosie.
Brr! Nigdy więcej do Alaski, doktorze, takie moje hasło!
Chociaż na tej Alasce można zrobić niezły interes.
— Odkrył pan złoto?
— Nie. Komu wspomnę o Alasce, zaraz napomyka o
złocie. Wprawdzie przywieźliśmy nieco złota, ale interes to
skórki.
— Traperstwo?
— Coś w tym rodzaju. Nikt tu nie uwierzy, że sypiałem
na posłaniu ze srebrnych lisów. Ale z jakim trudem
zdobytych! Obecna wyprawa to po prostu letnia woda.
Wycieczka, świąteczny piknik, chociaż wydawać się może
uciążliwa. Zwykle tak się dzieje za pierwszym razem, ale
jak pan powróci do Milwaukee, kto wie? Może nawet
zatęskni za następną przejażdżką?
— Zupełnie co innego opowiadał mi pan właśnie w
Milwaukee.
— Święta prawda! Chciałem pana odwieść od zamiaru.
Lękałem się kłopotów. Nie nadaję się do roli mamki, a
przewidywałem mnóstwo
nieprzyjemnych historii.
Nie sprawdziły się. Z pana, doktorze, urodzony westman!
Co prawda to dopiero początek drogi, ale początki zwykle
są najtrudniejsze. Hal, daj nam kawy!
Burns bez słowa przyniósł dwa pełne Jsubki.
— Kawa nieraz ratowała mi życie podczas tamtych
wściekłych mrozów. Nie nudzę pana, doktorze?
— Słucham z ciekawością.
— Otóż, Alaska to nie tylko mrozy. Jeszcze Indianie.
— Chyba spokojni.
— Diabła tam! To tu są spokojni na tym niby-dzikim
Zachodzie. Chociaż największy krzyk podnoszono właśnie
tutaj, a nie tam, gdzie wszyscy czerwonoskórzy posiadają
strzelby, chociaż broni nie wolno im sprzedawać. A poza
tym... jedzą psy! Fu!
Roześmiałem się.
— Słyszałem, że biali w tamtych stronach, gdy im głód
dokuczy, również nie gardzą psami.
— Prawda — odparł niechętnie. — Mnie się to nie
zdarzyło. Na szczęście.
— Jeśli czerwoni polują na psy, nie jest to jeszcze
najgorsze.
— Żeby tylko na psy! Na ludzi również...
— Nie przesadza pan? Opowiadano mi wiele o walkach
czerwonoskórych w Dakocie, Montanie, Nowym Meksyku
i Arizonie, ale nic a nic o Alasce.
— Bo ludzi tam mało, przestrzenie ogromne, a wiadomości
nie docierają do miast.
W tym twierdzeniu było sporo prawdy, ale chyba Norton
miał dość powierzchowne informacje o ludach
zamieszkujących Alaskę. Ten kraj należał do Stanów dopiero
od dwudziestu lat, a minie jeszcze ze sto, zanim go będzie
można dokładniej spenetrować *. Powiedziałem więc tylko:
— Handluje pan z Indianami, ale jakoś nie cieszą się pana
sympatią, czyżby ten handel był mało popłatny?
Spojrzał na mnie ostro, tak że oczekiwałem wybuchu
oburzenia. Ale pomyliłem się.
— Pan mnie krzywdzi, doktorze, takim podejrzeniem.
Sympatia nie ma nic wspólnego z handlowym interesem.
Żeby powiedzieć prawdę, to ja ich lubię i myślę, że z
wzajemnością. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem oszustem,
nie wymieniam dziurawych koców na srebrne ozdoby
nawajskie i nie wyłudzam złotego piasku za baryłki ognistej
wody. Chociaż tak czyniło przede mną bardzo wielu
wędrownych handlarzy. Ja lubię czerwonoskórych, ale to
wcale nie znaczy, iż ich nie rozróżniam. Są tacy, są owacy.
Podobnie jak i u nas. Przyznam, że niejeden raz dobrze zaleźli
mi za skórę, ale pamiętam, że ze strony białych jakże często
stosowa no oszustwo, mord i wyzysk. Nie jestem traperem
ani westmanem, nie mam na sumieniu ani jednego czerwo-
nego wojownika, ale też wiem, że nie każdy z nich ma
anielskie skrzydła u ramion.
— Oczywiście. Jednak warto chyba pamiętać, że ich
zbrojne wyprawy usprawiedliwiała nasza zachłanność.
Szczuliśmy jedne plemiona przeciwko drugim.
Czy nie tak?
— Ho, ho! — roześmiał się. — Widzę, że jest pan
kandydatem na „brata" czerwonych twarzy. Jaka szkoda,
że nie może pan do końca odbyć tej wędrówki w moim
towarzystwie. Ułatwiłbym panu lepsze poznanie dawnych
władców tej ziemi.
— Niestety — odparłem, z trudem zachowując po-
wagę — jestem umówiony z przyjacielem w El Paso.
— Wiem, wiem. I przyznam szczerze, że nadal lękam
się o tamtą część pańskiej drogi. Samotność, doktorze, to
niezbyt przyjemne towarzystwo. Zwłaszcza dla kogoś, kto
pierwszy raz wybiera się tak daleko.
— Jakoś dam sobie radę.
— Bardzo pan niefrasobliwy jak na lekarza.
— Moi pacjenci są innego zdania. Kiedyś... zresztą,
mniejsza z tym — przerwałem. O mało się nie zdradziłem,
że pracowałem jako chirurg w szpitalu
w Milwaukee. Co prawda, wielu lekarzy było
zatrudnionych w tamtym szpitalu, ale żaden z nich nie
odszedł z takim hukiem, jak ja. Jeden z miejscowych
dzienników zarzucił mi przecież wówczas (w 1880 roku), iż
stosuję znachorskie metody leczenia! Poinformował
czytelników, że wpuściłem na teren szpitala dwu
czerwonoskórych i że zgodziłem się na zastosowanie ich
metod w stosunku do pacjenta ciężko chorego. Tym
pacjentem był znany traper i przyjaciel Indian — Karol
Gordon, a niespodziewani goście — wodzami plemienia
Czarnych Stóp. Gordonowi groziła wówczas amputacja nogi,
czego przecież nie mogłem dokonać wobec ostrego
sprzeciwu pacjenta.
I to nie był błąd, że dopuściłem Indian do Gordona, bowiem
ich właśnie kuracja poskutkowała w sposób zdumiewający.
Operacja stała się zbędna, ale ja z trzaskiem wyleciałem z
posady. A Karol Gordon stał się później moim nauczycielem,
dzięki któremu zapoznałem się z urokami prerii, lasów i gór
oraz ze zwyczajami czerwonych narodów.
Sprawa wówczas była głośna i Norton na pewno o niej
słyszał. Gdybym wyznał, że pracowałem w szpitalu, musiałby
szybko skojarzyć moją ochotę do wędrówek po Dzikim
Zachodzie z tamtym wypadkiem, a na tym wcale mi nie
zależało.
— Nie będę się spierał, doktorze, przecież panu zaw-
dzięczam zdrowie, ale że mi pan szpetnie przymówił o
niepopłatnym handlu, powiem, że trafił pan blisko celu. Na
tych wędrówkach nie zarabiam ani milionów, ani tysięcy, ale
też nie dokładam. Trochę traktuję to jak letnią wycieczkę.
Pewnie to pana zdziwi?
— Nic a nic — odparłem szczerze, ponieważ coroczne
wyprawy na Zachód od lat stały się moim zwyczajem.
Ciągnęła mnie, mogła ciągnąć i Nortona tęsknota za rozległą
prerią i za spokojem dalekich przestrzeni.
Urwaliśmy rozmowę wpatrzeni w łuny zachodu płonące
nad horyzontem. Obozowaliśmy w naturalnym wklęśnięciu
płaskiej jak taca łąki, porośniętej rzadką trawą. Koliste
wzniesienie chroniło nas od wiatru i tylko na wypadek
deszczu nie było odpowiednim obozowiskiem: woda szybko
wypełniałaby zagłębienie. Ale nic nie zwiastowało zmiany
pogody. Niebo było bezchmurne, szumiał bór, czarną ścianą
zaznaczający się na niedalekiej granicy prerii, gdzie płynął
niewielki strumyk. Tam właśnie nad tym strumykiem
poruszały się łby naszych spętanych wierzchowców. Jak na
moje doświadczenie — pozostawionych zbyt blisko leśnych
zarośli, w których mogły się kryć najróżniejsze puszczańskie
drapieżniki. Zwróciłem Nortonowi uwagę, starając się, aby
nie zabrzmiała zbyt fachowo.
— Nie ma strachu, doktorze. Znam tę okolicę jak
własną kieszeń. Ten las nie kryje żadnego niebezpie-
czeństwa dla naszych koni.
Taka pewność nie trafiła mi do przekonania. Wprawdzie
na Dzikim Zachodzie w miarę upływu lat czworonodzy
mieszkańcy czuli się coraz mnie] pewnie — coraz więcej
myśliwych uganiało się za cennymi skórami.
Nie znaczyło to jednak, by ziemie te upodobniły się do parku,
w którym po drzewach śmigają tylko wiewiórki. Stanowczo,
mój towarzysz był zbyt pewny siebie. Ale czy mogłem go
przekonać nie zdradzając, że znam te tereny znacznie lepiej,
niż on o tym sądził? Postanowiłem więc zaostrzyć własną
czujność, nastawić uszy na odgłosy leśne i mieć stale broń w
zasięgu ręki.
Noc powoli nadciągała. Bladły purpurowe blaski zachodu i
wkrótce szarość pokryła niebo. Czerwony pas, wiszący
jeszcze nad linią horyzontu, nabrał odcienia zielonkawego.
Przygasał. Wiatr przestał dąć i nagle zapadła zupełna cisza,
jakby ktoś przykrył prerię szklanym kloszem. Trzask
pękniętego patyczka zabrzmiał jak wystrzał karabinu. Ale
nie wywołał echa, wsiąkł natychmiast niczym woda w watę.
— Co u licha? — zdziwiłem się i w tym momencie
niemal ogłuszył mnie mój własny głos, który natychmiast
utonął w ciszy. — Czy spotkał się pan z czymś podobnym?
— szepnąłem.
— Tak. Podczas wędrówek po Alasce. Ale to działo się
w zimie, gdy nawet słowa zamarzają. Hm, wcale nie czuję
wiatru, nawet ogień przygasł, zupełnie jak w oku cyklonu.
— Mam nadzieję, że pan się myli — odparłem.
Przeżyłem już kiedyś trąbę powietrzną na południowych
równinach Kanady i miałem tego dość na całe życie.
Siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było głośny chrzęst
trawy wyrywanej końskimi zębami, a przecież nasze
wierzchowce pasły się o dobrych kilkadziesiąt kroków od
nas. Poczułem się jakoś nieprzyjemnie. Przeczucie
nieszczęścia?
Przypomniałem sobie, jak Karol Gordon opowiadał, że
wielu doświadczonych traperów, tych najlepszych z
najlepszych, odczuwa jakiś niewytłumaczony lęk, gdy zbliża
się niedostrzegalne jeszcze niebezpieczeństwo. Czyżbym
wyrobił w sobie traperski instynkt?
Przyciągnąłem ku sobie strzelbę. Zaszurała po trawie,
jakby ważyła kilka ton. Norton dostrzegł mój ruch, a raczej
usłyszał, i rozejrzał się dokoła.
— Zauważył pan coś, doktorze? — zapytał szeptem.
— Nie — odparłem — jednak... nie potrafię tego wy-
tłumaczyć... czuję się tak, jakbym siedział naprzeciw lufy
rewolweru. Ale to pewnie skutki gwałtownej zmiany
ciśnienia powietrza — wytłumaczyłem fachowo.
Przytaknął.
— Nerwy, nerwy, doktorze. Zdarza się tak, zwłaszcza
gdy ktoś po raz pierwszy przeżywa takie zjawisko.
Nie mogłem dłużej usiedzieć w miejscu. Wstałem i
począłem krążyć dokoła obozowiska, a moje stąpnięcia
wywoływały trzask suchych traw, jakby po nich jechał ciężki
wóz.
Szarzało coraz bardziej, zorze zapadły już w ziemię, mrok
gęstniał i pierwsza gwiazda zabłysła na czerniejącym niebie.
Ale nadal nie działo się nic, co warte byłoby naszej uwagi.
Konie były spokojne. Dwa z nich ułożyły się już do snu,
pozostałe szczypały trawę. Wróciłem.
— I cóż, doktorze?
— Nic. Wierzchowce nie zdradzają niepokoju. Chyba to...
Urwałem, bo w tej sekundzie dobiegł moich uszu tętent
kopyt, jak gdyby szybko biegnącego kłusaka.
— Słyszy pan?
Norton poderwał się z ziemi.
— W cień! — rozkazał. — Za dobrze nas tu widać.
Ktoś gnał w naszą stronę z niewidocznej dali. Nieznany
przybysz podczas nocy — trzeba być przygotowanym na
każdą niespodziankę.
Skoczyliśmy poza krąg blasku rzucanego przez dopalające
się polana.
Dudnienie kopyt zbliżało się, aż z czerni nocy wypadł
czarniejszy jeszcze stwór. Zachrapał i zatrzymał się
raptownie w migotliwym świetle ogniska. Koń!
Wyglądał jak potwór ze złej bajki. W drżącym świetle
płomieni to nikł, to ukazywał się naszym oczom. Może
właśnie z tego powodu wydawał się zdumiewająco wielki, a
może dlatego, że stanął na samym szczycie naturalnego
nasypu okalaj ącegamasz obóz, a my leżeliśmy niżej?
Żaden z nas się nie podniósł. Czekaliśmy, tłumiąc oddechy,
czy za spłoszonym zwierzęciem nie wychynie z mroku łeb
jakiegoś drapieżnika albo nie zatętni pogoń zbrojnych
jeźdźców. Ale nic, cisza.
Ognisko przygasało i już tylko jasna smuga różowiła
nieruchome kopyta, potem i ona znikła. Ciemność zakryła
zwierzę niby czarnym płaszczem. Podniosłem dłoń zaciśniętą
na zamku sztucera.
Sytuacja się gmatwa
— No więc? Co panu dolega?
Ten człowiek wzbudził we mnie sympatię od pierwszego
spojrzenia. Zawodna to często ocena, ale ja coś niecoś znam
się na ludziach. Jak przyszłość miała pokazać — nie
pomyliłem się.
Był to ostatni mój pacjent tego dnia. Zmęczony, miałem
nadzieję, że przyszedł z jakimś głupstwem, któremu zaradzę
w kilka minut. Otóż właśnie — nie.
— Nie wiem, doktorze — odpowiedział wolno. — Po
prostu czuję się fatalnie już od kilku dni. Myślałem, że mi
samo przejdzie, ale nie przeszło. Coś mnie kłuje pod łopatką,
nie tak bardzo, można wytrzymać, ale ciągle pocę się jak
bochen chleba w piekarskim piecu.
Wyjąłem termometr z szuflady biurka.
— Niech pan zdejmie marynarkę, będzie wygodniej.
Posłuchał. Rozpiął koszulę, włożył termometr pod pachę.
Zerknąłem na zegarek i siedzieliśmy w milczeniu przez kilka
minut. Miałem teraz okazję przyjrzeć się pacjentowi. Był to
postawny, tęgi mężczyzna z czarną czupryną i gładko
wygoloną twarzą, z piwnymi oczami, które patrzały bystro i
wesoło. Policzki świeciły rumieńcami o nienaturalnej
intensywności, co wzbudziło we mnie zawodową czujność.
Zerknąłem po raz drugi na zegarek.
— Wystarczy. Niech pan pokaże.
Spojrzałem na termometr i gwizdnąłem.
— O, ho, ho!
— Co tam, doktorze?
— Prawie sto cztery stopnie*. Nadaje się pan do
szpitalnego łóżka. I to zaraz! Proszę zdjąć koszulę i położyć
się na kozetce.
Zbadałem go dokładnie.
— Co mi jest?
— Przeziębienie.
Odetchnął z ulgą:
— Głupstwo...
— Niezupełnie. Podejrzewam początki zapalenia płuc.
Musi pan mieć niezwykle silny organizm, jeśli przy takiej
gorączce zdołał do mnie przyjść. Proszę się ubrać.
Daleko pan mieszka?
Wymienił ulicę i numer domu.
Siadłem za biurkiem i zająłem się wypisywaniem bardzo
długiej recepty. Niektóre leki są gotowe — zauważyłem —
na inne trzeba poczekać.
— Aż tyle ich jest? — jęknął.
Uśmiechnąłem się. Pacjenci oceniają chorobę ilością
lekarstw, jakie mają stosować.
— Nie jest tak źle — pocieszyłem go. — Mieszka pan
sam?
— Z bratem i bratową. Czemu pan pyta, doktorze?
— Konieczna jest stała opieka. Zostanie pan przykuty, jak
to się mówi, do łóżka na wiele dni, nie wolno wstawać. Więc
albo opieka domowa, albo... szpital.
— Szpital? Nie, nie potrzeba. Jak to długo potrwa?
— Już powiedziałem: wiele dni. Szybkie wyzdrowienie
zależy od trzech czynników: od właściwej diagnozy lekarza,
od właściwych leków i właściwego postępowa-
nia chorego. Dwa pierwsze warunki spełniłem, jak
mogłem najlepiej, teraz kolej na pana.
— Bardzo mi zależy na sz3'bkim wyzdrowieniu.
— Każdemu zależy — wtrąciłem.
— Za miesiąc, najdalej za półtora powinienem ruszyć w
daleką drogę.
— Niczego panu nie gwarantuję. Ostrzegam: zbyt szybkie
opuszczenie łóżka spowoduje nawrót choroby. Jeśli to
przytrafi się panu w drodze, sprawa będzie poważna, nawet
bardzo.
— Rozumiem — mruknął. — Że też... Ale co tam,
wyzdrowieję, doktorze, bo muszę! Z wiosną ruszam. Nie
usiedziałbym w mieście ani godziny dłużej.
— Jedzie pan na odpoczynek?
— To są interesy handlowe.
— Hm... Ostrzegłem, reszta zależy od chorego. Idziemy
— zakomenderowałem.
— Pan również wychodzi? Do pacjenta?
— Nie, przespaceruję się kawałek, a przy okazji od-
prowadzę pana.
I mimo jego sprzeciwów nie ustąpiłem.
Kiedy wychodziliśmy na ulicę, kazałem mu podnieść
kołnierz płaszcza. Był mróz, ostatnie podrygi zimy przed
nadchodzącą wiosną 1887 roku. Żachnął się twierdząc, że
nie z takimi mrozami dawał sobie radę, ale posłuchał.
— A teraz — powiedziałem — proszę oddać moją
receptę.
— Po co?
— O, tam jest apteka. Załatwię sprawę szybciej niż pan.
Proszę zmykać do domu i kłaść się. Za małe pół godzinki
przyniosę lekarstwa.
Zaprotestował, oświadczył, że on również wejdzie do
apteki, bo nie może się zgodzić, aby lekarz odgrywał rolę
posłańca. Zirytował mnie, więc odparłem nieco złośliwie:
— Niech się pan nie martwi, za tę usługę nie będę
liczył. — I zaraz dodałeny — Jeśli pan nie zastosuje
się do moich poleceń, nic nie wyjdzie z zaplanowanej
podróży. Ręczę za to.
Mruknął: „przepraszam" i powędrował dalej.
Sprawę w aptece załatwiłem w pół godziny, a w kilkanaście
minut, bo droga była krótka, znalazłem się na miejscu. Sprawdziłem
numer domu — zgadza się. Ale recepta z wypisanym nazwiskiem
pacjenta została w aptece. Zawahałem się.
Jakże, u licha, się nazywał? Chyba na literę „O"? Przez słabo
oświetloną bramę (był już wieczór) wszedłem na klatkę schodową.
Tam było nieco widniej. Zatrzymałem się przed drzwiami na parterze.
Zerknąłem na metalową plakietkę — nazwisko wydało mi się zupeł-
nie obce. Ruszyłem wwżej. Na pierwszym piętrze odczytałem:
„Elizabeth i Francis Norton", a obok: „Ed Norton".
— Norton — powiedziałem półgłosem. — Oczywiście, że
Norton. Jakie tam „O"!
Pociągnąłem za gałkę dzwonka. Otworzono. Na progu stanął
mężczyzna, który nieco przypominał mego pacjenta.
— Pan doktor? — zapytał.
Przytaknąłem.
:— Proszę, proszę bardzo.
W małym korytarzyku pomógł mi zdjąć palto, a później
poprowadził do obszernego pokoju, spełniającego zapewne, sądząc
po umeblowaniu, rolę salonu.
— Jak tam mój chory?
— Proszę spocząć. Ned już jest w łóżku. Powiedział, że do tej
pory nie spotkał jeszcze tak energicznego lekarza. To prawda, bo
Ned nigdy dotąd się nie leczył.
— Bardzo silny organizm — zauważyłem — jednak tym razem
uległ.
— Czy to coś niebezpiecznego?
— Każda choroba stanowi niebezpieczeństwo. Pański brat,
chyba się nie mylę?... musi leżeć i zażywać lekarstwa, które
zapisałem. A przede wszystkim niech się uzbroi w cierpliwość. Za
dwa, trzy dni... zobaczymy. Można do niego zajrzeć?
Gospodarz nie zdążył odpowiedzieć, gdy w głębi salonu uchyliły
się drzwi.
— Elsie, to pan doktor. Moja żona.
Uścisnąłem dłoń szczupłej blondynki.
— Ed już pytał o pana — powiedziała miękkim głosem. — Jest
trochę zdenerwowany.
— To normalne przy takiej temperaturze. Prawie sto cztery
stopnie. Czy pani jest cały czas w domu? Chory potrzebuje opieki,
powinien leżeć, póki gorączka nie
spadnie.
Wyjąłem z kieszeni butelki, proszki i pudełka.
— To dla niego — rzekłem. — Trzeba przypilnować, aby
zażywał systematycznie. — Wyjąłem notes, wyrwałem kartkę i z
pedantyczną dokładnością wypisałem godziny i nazwy specyfików.
— Rozumiem.
Poszliśmy do Eda. Od razu zauważyłem, że stan jego musiał się
pogorszyć. Niezdrowe wypieki na policzkach nabrały jeszcze
intensywniejszej barwy, oddychał nierówno, a uśmiech, którym
mnie powitał, wypadł bardzo blado. Dlatego rozmowę ograniczyłem
do kilku słów. Zostawiłem swój adres, obiecałem wpaść
następnego dnia i pożegnałem się, mimo że gospodarze chcieli mnie
zatrzymać na wieczornym posiłku.
Nazajutrz nie otrzymałem żadnego alarmującego sygnału, więc
dopiero wieczorem odwiedziłem Eda Nortona. Czuł się lepiej,
temperatura spadła o kilka kresek, ale wraz z tym pożądanym
zjawiskiem nastąpiło nieuchronne w takich wypadkach osłabienie
organizmu.
Przepisałem środek na wzmocnienie serca i znowu po-
dziękowałem za propozycję wspólnego spędzenia wieczoru.
Przez kilka kolejnych dni byłem stałym gościem Nortonów.
Później moje wizyty stały się już niepotrzebne. Pacjent
wracał do zdrowia. Po miesiącu nastąpił okres
rekonwalescencji. Zaczął się kwiecień i znikły ślady zimy.
Któregoś dnia oświadczyłem, że przychodzę po raz ostatni.
Zaleciłem spacery po mieszkaniu i odwiedzenie mnie, gdy
poczuje się na siłach.
— Powinienem już szykować się do drogi — zauważył.
— Co pan o tym sądzi, doktorze?
— Odradzam. Nie wcześniej jak za jakieś dwa tygodnie.
Chyba to panu nie zrobi różnicy?
— Ależ doktorze, ja się umówiłem!
— To proszę uprzedzić, kogo trzeba, że się pan spóźni.
— Ba, to zbyt skomplikowana sprawa. Mam pisać do
Mescalerów?
— Do kogo? — zdumiałem się.
— No, do Mescalerów. To taki odłam plemienia
Apaczów, mają rezerwaty w Nowym Meksyku.
Siadłem z powrotem przy łóżku.
— Co pana łączy z Mescalerami? — zapytałem.
— Jestem wędrownym handlarzem. Prowadzę z bratem
małe przedsiębiorstwo. Zauważył pan nasz sklep na dole?
Przyznałem, że nie zauważyłem.
— To jest magazyn konfekcji męskiej, ale poświęcony
przede wszystkim ekwipunkowi wycieczkowemu. Klient
znajdzie u nas wszystko, począwszy od specjalnego obuwia i
ubrań, skończywszy na walizach, plecakach, siodłach i nawet
namiotach.
— A broń?
— Mamy i to, w najlepszym gatunku.
— Interes się rozwija?
— Nie narzekamy. Na dobrą sprawę mógłbym już
zaniechać wędrownego handlu. Jeśli go nadal prowadzę, to
tylko w najdogodniejszych porach roku i raczej z
przyzwyczajenia niż potrzeby. Dziwi to pana, doktorze?
— Wcale — odparłem szczerze. Sam przecież od lat
brałem udział w dalekich wyprawach i wiedziałem, jak trudno
zerwać z tym zwyczajem.
— A co pan sprzedaje? Artykuły ze swego sklepu?
Potrząsnął przecząco głową. One są dobre dla „bladych
twarzy", ja handluję z czerwonymi. Tam potrzeby są nieco
inne.
— Handel wymienny?
— Zgadł pan. Przeważnie za skórki. Dlatego w drogę
wyruszam wiosną, nie jesienią.
— Rozumiem. Tylko futra zwierząt upolowanych zimą są
pełnowartościowe.
— Widzę, że orientuje się pan...
— Różni u mnie się leczą, niekiedy autentyczni traperzy.
— To ciekawi ludzie — zauważył.
— A co pan sprzedaje Indianom? Jeżeli moje pytanie nie
jest zbyt niedyskretne.
— Cóż znowu! Wożę świecidełka, ozdoby, noże, derki...
— zawahał się. Czyżby dostarczał również broń palną? Ale
nie miałem zamiaru ciągnąć go za język. Podniosłem się z
krzesła.
— Niech pan wpadnie do mnie, porozmawiamy dłużej.
Bardzo mnie zainteresowały pańskie wyprawy.
To nie był grzecznościowy zwrot. Rzeczywiście, za-
interesowałem się wędrownym handlarzem, a powód tego
zainteresowania był dość istotny. Jak już wspomniałem,
Karol Gordon — mój były pacjent — od lat towarzyszył mi
podczas wiosennych wypraw w góry,
prerie i lasy Dalekiego Zachodu. Te coroczne ucieczki z
dusznego miasta stały się moim przyzwyczajeniem, którego
nie potrafiłbym się wyrzec. Każdej zimy Karol wyprawiał się
na północ, już beze mnie. Stamtąd wiosną powracał ze
stosami cennych futer i zawsze znalazł czas, by wpaść do
mnie, do Milwaukee. Ale w tym roku wcale nie z początkiem
wiosny, lecz jeszcze przed wizytą Nortona zjawił się w moim
mieszkaniu. Zaniepokoiłem się, czy nie zdarzyło mu się co
złego, lecz Karol był cały, zdrowy i w znakomitym
usposobieniu.
— Cóż za niespodzianka! — wykrzyknąłem na jego
widok.
— Ba — odparł ściskając moją dłoń z siłą żelaznych
kleszczy. — Ba — powtórzył — w mojej niespodziance tkwi
jeszcze druga niespodzianka. Pamiętasz Rainy Valley?
— Oczywiście.
— Wyobraź sobie, że otrzymałem wiadomość od
Adamsa.
— To ten szeryf z Rainy?
— Ten sam. Wbrew temu, co nam obiecywał, pa-
miętasz?... wcale nie zrzekł się godności szeryfa.
— No, no... Ale skąd ta wiadomość, byłeś w Arizonie?
— Nie w Arizonie. Jak zwykle: na północy.
— I tam odnalazł cię Adams?
— To dłuższa historia, pozwól, że nieco odsapnę.
— Przepraszam, ale sam mnie sprowokowałeś do pytań.
Rozgość się, zaraz powiem Katarzynie (takie imię nosiła
moja gospodyni, nieokreślonego wieku rudowłosa Irlandka).
Karol otrzymał wszystko, co potrzeba gościowi wra-
cającemu z dalekiej drogi. Na koniec siedliśmy za stołem i
wówczas dowiedziałem się o przyczynie tak wczesnego
powrotu mego przyjaciela. Początek tej relacji brzmiał
zupełnie nieprawdopodobnie. Oto wiadomość od Adamsa
dosięgła przypadkowo Karola, gdy bawił w Fort Benton, w
Montanie, na pograniczu kanadyjskim.
— Ten Adams jest chyba jasnowidzem? — mruknąłem.
Z dalszego opowiadania wynikło, że Adams, nie wiedząc,
gdzie go szukać, wysłał pismo do Waszyngtonu, na adres
Rady do Spraw Indian *. Dlaczego właśnie tam? Dlatego, że
Karol w roku 1883 bawił na terenie Arizony jako wysłannik
Rady celem zaspokojenia słusznych żądań plemienia
Nawajów. Któryś z urzędników Rady wyniuchał, że
poszukiwany przez Adamsa człowiek spędza zimy na
polowaniach bądź w północnej Montanie, bądź nawet w
kanadyjskiej prowincji Alberta. Ten sam przemyślny urzędnik
polecił iluś tam szeryfom pogranicznych miasteczek, by
odszukali trapera.
— Coś w rodzaju listu gończego — zauważyłem.
— Prawie. Mogło bowiem się zdarzyć, że któryś z mniej
rozgarniętych przedstawicieli władzy, zamknąłby mnie w
szeryfowskim więzieniu do wyjaśnienia sprawy!
Jednakże Karol miał ten przysłowiowy łut szczęścia.
Odwiedził Fort Benton, gdzie szeryfem był jego serdeczny
przyjaciel, Vincent Irvin, znający z opowiadań historię
arizońskiej eskapady Karola. Przekazał mu wiadomość z
Waszyngtonu. Karol przerwał polowanie, spakował manatki i
przyjechał do mnie.
— Dziwna historia i jakoś mi się nie podoba. Czego chce
Adams?
— Wiem tyle, co i ty. Sądzę jednak, że jeżeli mnie wzywa
Rada, nie chodzi tu o prywatną sprawę Adamsa.
— Bardzo mi się to nie podoba — stwierdziłem. —
Pewnie znowu mają jakieś kłopoty z Indianami. Czy musisz
jechać do Waszyngtonu?
— A jak ty byś postąpił na moim miejscu?
Wzruszyłem ramionami.
— Ano widzisz! Więc nie miej do mnie pretensji.
— Jeśli skończyłeś jeść, przejdziemy do gabinetu. I ja
mam niespodziankę, ale chyba przyjemniejszą od twojej.
— No, to chodźmy, ginę z ciekawości...
— Nie kpij.
Gdy zagłębił się w fotelu naprzeciw bierwion płonących w
kominku, sięgnąłem do szuflady biurka.
— Masz.
— Co to?
— Po prostu: list.
— Od kogo?
— Czytaj.
Przebiegł szybko oczami pierwsze linijki pisma i spojrzał na
mnie.
— Kto by pomyślał! Gonzales przypomniał sobie o nas!
— To my zapomnieliśmy o nim. Aż wstyd!
— Hm... mieliśmy szczery zamiar odwiedzić go.
— Ale nic z tego zamiaru nie wyszło. Czytaj dalej.
Zaszeleściły kartki.
— Jest nieco rozżalony — zauważył po chwili.
— Cóż w tym dziwnego?
— Co on tu pisze? Ach, że ma zaszczyt przypomnieć
o swym zaproszeniu. Cóż za pompatyczny styl!
Złożył kartkę i wsunął ją do koperty.
— I co ty na to?
— Zastanówmy się. Gonzales mieszka w Meksyku...
— Tylko tyle zapamiętałeś?
— I jeszcze coś więcej: że najkrótsza droga do mająttku
Gonzalesa prowadzi przez El Paso * nad Rio Grandę.
Piekielnie daleko.
— Posiadasz nadzwyczajne wiadomości — burknąłem. —
Lepiej powiedz szczerze, że nie chcesz jechać.
.— Bo to nie takie proste. Dotrzeć do El Paso to nie sztuka, ale co
dalej? W którym kierunku? Nie mam pojęcia, gdzie leży hacjenda
Gonzalesa.
— To ja ci powiem?
— Tak? Zdumiewasz mnie!
— Hacjenda Gonzalesa leży... na końcu języka, mój drogi!
— No, proszę. A niby w jakim to języku chcesz dopytywać się o
Gonzalesa?
— W hiszpańskim. Wytrzeszczył na mnie oczy w komicznym
zdumieniu.
— To chyba zabierzemy z sobą tłumacza?
— Ja będę tłumaczem.
Podskoczył na fotelu!
— Ty?!
— Od kilku miesięcy pilnie studiuję hiszpański...
— Poddaję się! — wykrzyknął. — Janie, jesteś zdumiewający!
— Dziękuję za uznanie. Jedziemy?
— A Waszyngton?
— Do licha z Waszyngtonem! — nie wytrzymałem. — Zresztą,
przecież wrócisz po kilku dniach.
— A jeśli Adams potrzebuje pomocy? Czy niepokoiłby Radę,
gdyby sprawa nie była poważna?
— To znaczy, że zamierzasz udać się do Rainy Valley?
— Nie wiem, o niczym z góry nie przesądzam.
— Pięknie, więc wędruj do swego Waszyngtonu i wracaj jak
najszybciej, a przede wszystkim nie daj się wplątać w żadną kabałę.
Co u licha?! Czy nie ma innych?
Przyrzekł mi, pół żartem, pół serio, że zastosuje się do
mej rady i że zrobi wszystko, co będzie mógł, aby nie
odkładać raz jeszcze wizyty u Gonzalesa. Nie bardzo mu
wierzyłem, więc wymogłem, że podpisał się na liście do
meksykańskiego hacjendera, w którym zapowiedziałem nasz
przyjazd. W terminie zresztą dość nieokreślonym, w każdym
razie jeszcze przed nadejściem jesieni.
— Ten list zaraz wyślę — ostrzegłem — pamiętaj!
Później przegadaliśmy cały wieczór, wracając wspo-
mnieniami właśnie do arizońskich czasów, kiedy to i szeryf
Jerzy Adams z Rainy Valley, i Pedro Gonzales stali się
naszymi przyjaciółmi. Następnego dnia Karol wyjechał, ja
wysłałem list i ze zdwojoną energią wziąłem się do nauki
hiszpańskiego. Chciałem opanować znajomość tego języka,
aby nie uchodzić za niemowę po przekroczeniu granicy
Meksyku. Gonzales biegle władał angielskim, więc później już
żadnych kłopotów nie będzie. Z kolei nabyłem dokładną mapę
meksykańskiego pogranicza i odnalazłem na niej — ku mej
radości — małą rzekę o nazwie Conchos, wpadającą do Rio
Grandę. Ku niej mieliśmy wędrować przekroczywszy
granicę, a potem z biegiem Conchos aż do ujścia strumienia,
który miał nas doprowadzić prosto ku hacjendzie
Meksykanina. Przed dwoma laty Gonzales kupił nową
posiadłość. Pisał o tym w swym liście, równocześnie
przestrzegając przed wszelkimi próbami obrania innego
kierunku — można łatwo zabłądzić.
Niecierpliwie czekałem na powrót mego przyjaciela.
Zjawił się u progu moich drzwi dopiero po tygodniu. Starałem
się odczytać z jego twarzy, z jakimi nowinami wraca:
dobrymi czy złymi, ale niczego nie odgadłem.
Go-ja-tle
— Uzbrój się w cierpliwość, Janie, historia będzie dość
długa.
— Zaczynaj, milczę jak głaz.
— A więc... wszystko ma swój początek w działalności
pewnego Indianina o imieniu Go-ja-tle, co tłumaczy się: Ten-
który-ziewa.
— Jakiś dobroduszny jegomość — wtrąciłem.
— Tak można by sądzić, ale pozory mylą, a szkoda. Bo to
był bardzo energiczny człowiek i znakomity wódz. Na
nieszczęście, swoją energię skierował w niezbyt właściwym
kierunku. Czy pamiętasz, Janie, wiadomości o rebelii w
Arizonie, bodaj że w marcu ubiegłego roku? Bawiliśmy
wówczas w Montanie.
— W Montanie byliśmy późną wiosną — sprostowałem.
—- Mniejsza z tym. Przypomnę ci: z rezerwatu San Carlos
uciekło wtedy około czterdziestu Indian, później był napad na
dyliżans jadący z Fortu Davisa do Fortu Quitman.
Pamiętasz?
— Tak, tak, oczywiście! — krzyknąłem. — Geronimo!
— Otóż to właśnie. Dla nas: Geronimo, dla nich: Go-ja-
tle.
Co pisały wtedy gazety? Geronimo był wodzem Apaczów,
odłamu Chiricahua, jednego z najbardziej bitnych plemion
indiańskich. Co prawda Geronimo po-
dawał się za Apacza Mimbrenio, przewodził jednak grupie
ChiricahuŁ Zresztą, nie ma to znaczenia. Napad na dyliżans,
o czym przypomniał mi Karol, nie mógł przynieść chwały
żadnemu wojownikowi, był bowiem atakiem na bezbronnych
podróżnych. Jak to odkryto?
Oto pamiętnego dnia dyliżans ciągniony przez spłoszone
konie wpadł na plac Fortu Quitman w Arizonie. Z niemałym
trudem udało się go zatrzymać. Żołnierze ujrzeli obraz
okropny: woźnica, przeszyty na wylot strzałą, leżał na koźle;
dwu ludzi przywiązanych do kół pojazdu nie dawało znaku
życia; wewnątrz dyliżansu spoczywały martwe ciała
pasażerów, przygwożdżone pękami strzał do oparć ławek.
Tyle wiedziałem o tej tragicznej historii.
— I cóż z tym Geronimo? — zapytałem. — Słyszałem, że
go schwytano.
— Tak. W sierpniu 1886 roku jego oddział otoczyło
wojsko w dolinie rzeki Bavispe. Geronimo poddał się i wraz z
towarzyszami przewieziony został na Florydę, a stamtąd do
Alabamy, gdzie go dobrze pilnowano.
— To znaczy, że sprawa została ostatecznie zakończona.
— Otóż nie. Dla lepszej orientacji warto chyba, abyś
dziejów Geronimo wysłuchał od początku. Jak myślisz, bo nie
chciałbym cię zanudzić?
— Cóż znowu! Opowiadaj.
— Dowiedziałem się w Waszyngtonie wielu nie znanych
mi szczegółów. Na przykład, że Geronimo urodził się w
pobliżu źródeł Gila, na terenie dzisiejszego Nowego Meksyku,
podobno w roku 1829. Mówię „podobno", ponieważ Indianie
nie przywiązują większej wagi do dat swego urodzenia. W
kilkanaście lat później na wioskę, w której mieszkał
Geronimo, a była to wioska Mimbreniów, napadły oddziały
meksykańskiego generała Carosco i wymordowały całą
prawie ludność. Geronimo
ocalał, ponieważ bawił poza domem. Gdy wrócił, znalazł
wśród zabitych zwłoki swojej matki, żony i trojga dzieci.
— Przepraszam, Karolu — wtrąciłem się — co robił
generał meksykański na terenie Stanów?
— Zaraz cię zawstydzę. Zapomniałeś, że Nowy Meksyk i
Arizona należały wówczas do Meksyku.
— Słusznie! I co dalej?
— Podobno rzeź Mimbreniów wytyczyła późniejszą
ścieżkę życiową Geronima. Tak on sam twierdzi i chyba nie
ma powodów w to wątpić. Najwyższy wódz Mimbreniów po
tej rzezi wykopał topór wojenny, a Geronimo stał się jego
prawą ręką, pośrednicząc w zjednaniu dla wspólnej walki
przeciw Meksykanom odłamów Apaczów: Chiricahua i
Nedni. Kiedy w roku 1845 Nowy Meksyk został przyłączony
do Stanów, Geronimo wielokrotnie przekraczał granicę i w
okresie 1858-1873 zorganizował aż trzydzieści zbrojnych
wypadów na Meksyk. W jednym z nich zdobył jakieś
miasteczko, a wszystkich mieszkańców wymordował. Został
schwytany w roku 1876 przez pewnego Indianina
pozostającego na rządowej służbie. Jednakże wkrótce
odzyskał wolność. Wówczas udał się do Meksyku, gdzie
zebrał wokół siebie sporą grupkę wojowników. Z tą grupką
wędrował po tej i po tamtej stronie granicy i prawdopodobnie
jego to dziełem stał się napad (w kanionie Thompsona, w
Arizonie) na karetę, w której odbywał podróż sędzia
McComos z żoną i dzieckiem. Dorośli zostali zamordowani,
dziecko (syn) uprowadzone. Po tym napadzie Geronimo
wycofał się do Meksyku. Pogoń za nim prowadził generał
Crook, dopadł go w górach Sierra Mądre. Nie widząc szans
obrony, Geronimo zgodził się zamieszkać w rezerwacie. Ale
już po kilku tygodniach z trzydziestoma wojownikami i prawie
setką kobiet i dzieci, uciekł w góry. Jakoby przyczyną
.ucieczki miał być obowiązujący w rezerwacie zakaz picia
piwa. Zorganizowano pościg. Dopiero zimą 1886 roku
Geronimo znów został schwytany i umieszczony na terenach
rezerwatu San Carlos. Któregoś dnia zawitał do tego
rezerwatu jakiś wędrowny handlarz i sprzedał Indianom sporą
ilość wody ognistej. Pod wpływem alkoholu grupa dwudziestu
wojowników i trzynastu kobiet z sześciorgiem dzieci
wymknęła się pod wodzą Geronimo z rezerwatu. W kilka
tygodni później dokonano napadu na dyliżans jadący do Fortu
Quitman. Jak pamiętasz, głośno o tym było we wszystkich
gazetach. Ale to nie koniec. Nieco później Geronimo dokonał
napadu na farmę leżącą w dolinie Santa Cruz. Zabito
kowbojów, poddano torturom żonę rolnika, porwano i
uprowadzono córkę. Farmer dostał pomieszania zmysłów. To
wydarzyło się w kwietniu ubiegłego roku. Przez trzy miesiące
trwała pogoń za Geronimo, który przedostał się na ziemie
Meksyku. Według danych władz amerykańskich w okresie
trzech miesięcy wojownicy Geronimo zabili sześćset osób. O
zakończeniu tego dramatu już wiesz. Geronimo ma dzisiaj
pięćdziesiąt, osiem lat i czuje się w pełni sił. Myślę, Janie, że
to wyjątkowy okrutnik, któremu równych nie zapisała historia
indiańskich narodów.
— Ale też przyczyną był napad białych.
— Nie ulega wątpliwości.
— Czyżby znowu wymknął się na swobodę?
— Nie.
— Więc o co chodzi Adamsowi?
— O to, że jakaś drobna grupka Indian, najprawdo-
podobniej dawnych towarzyszy Geronimo, buszuje gdzieś w
okolicy Rainy Valley. Adams dowiedział się,
że jej wysłannicy próbowali skłonić Nawajów, by przyłączyli
się do tej zbrojnej bandy. Trudno więc się szeryfowi dziwić,
że podniósł alarm.
— Pięknie, ale dlaczego zwrócił się właśnie do ciebie?
— Uznał, że to najlepszy sposób zapobieżenia rebelii.
Adams wie, że mamy przyjaciół wśród Nawajów, i dlatego
prosi, abym pogadał z nawajskimi wodzami. Rada do spraw
Indian popiera tę prośbę.
— Popiera — powtórzyłem z przekąsem. — Pewnie,
nie potrzebują nawet palcem ruszyć ani podejmować żadnej
decyzji! Ale nie bardzo wierzę, aby Nawajowie skłonni byli
do rebelii.
.— Co tu znaczy wiara lub niewiara. Czy pamiętasz, jak
przed czterema laty o mało nie doszło do powstania?
— Wcale nie zapomniałem. Ale tamto było aktem
samoobrony.
— Byle pretekst może stać się podstawą rzekomej
samoobrony. Zresztą tu, w Milwaukee, nie rozstrzygniemy
tej sprawy. Muszę odwiedzić Rainy Valley.
— To znaczy — powiedziałem w rozdrażnieniu — że
zaproszenie Gonzalesa wrzucimy do śmieci, a twój podpis
pod listem przyjmującym zaproszenie będzie tyle wart, co
kartka papieru, na której go złożyłeś.
— Niepotrzebnie unosisz się, Janie. Pojedziemy do
Meksyku, ale żeby nam starczyło czasu na tę eskapadę,
muszę jak najszybciej ruszać na spotkanie z Adamsem.
— Konno?
! — Nie! Z trzech powodów. Pierwszy: pogoda nie sprzyja
takiej wycieczce. Drugi: jazda konna zajęłaby zbyt wiele
czasu. Trzeci: nasze konie znajdują się w Fort Benton.
Sprowadzać je to zwłoka czasu, a nabywać nowego
wierzchowca nie ma sensu. Skorzystam więc z kolejowego
wagonu i sądzę, że Adams wynajdzie mi odpowiedniego
kłusaka. W tym miejscu warto wyjaśnić, że przed rokiem ba-
wiliśmy (Karol i ja) w Montanie, gdzie właściciel pewnej
farmy hodowlanej ofiarował nam dwa przepiękne rumaki
karej maści. Wracając z Montany do Milwaukee
zostawiliśmy oba zwierzęta u wspólnego przyjaciela, szeryfa
w Fort Benton. Karolowi podczas zimowych polowań koń
nie był potrzebny, mnie — również. Cóż bym z nim począł w
mieście, zimą?
Tak więc decyzja Karola wybrania komunikacji kolejowej
była słuszna, ale nie przywróciła mi dobrego
humoru.
— Nie wiem — powiedziałem — czy tak szybko uwiniesz
się, żeby na czas wrócić do Milwaukee.
— A po co do Milwaukee? Przecież będę znacznie bliżej
El Paso. Po prostu dojedziesz do mnie w określonym
terminie. Umówimy się...
— Pamiętam taką umowę — przerwałem — w Arizonie.
Czekałem na ciebie, Karolu, w Rainy Valley przez cały dzień
i gdyby nie przypadkowo spotkany znajomek, zmarłbym
chyba z pragnienia i głodu o krok
od saloonu!
— Jeszcze o tym pamiętasz? Doprawdy, nie moja to
wina, że cię wówczas tak doszczętnie ograbiono.
— Ani moja!
Spojrzeliśmy na siebie dość groźnie i... jednocześnie
wybuchnęliśmy śmiechem. Jakiż sens wypominać sprawy
sprzed czterech lat?
— Więc dobrze, Karolu — odparłem udobruchany —
spotkamy się w El Paso. Tylko oznacz termin.
— Poczekaj — zamyślił się. — Ogarnęły mnie
wątpliwości. Z Milwaukee do El Paso... to piekielny kawał
drogi. Czy aby dasz sobie radę?
— Podobny szmat drogi już kiedyś przebyłem —
odparłem mając na myśli podróż z Milwaukee do Rainy
Valley.
— Ale też spotkała cię niemiła przygoda. Myślę, że
powinieneś przynajmniej część drogi do El Paso przebyć
koleją.
~ Z końmi?
— Nie, to zbyt kłopotliwe. Niech sobie nasze rumaki
odpoczywają w Fort Benton. Znajdziemy inne w Nowym
Meksyku. Jedź koleją, to nie tylko bezpieczniej, ale wypadnie
szybciej.
Ten ostatni argument trafił mi do przekonania i nie
spierałem się dłużej.
W dwa dni później Karol odjechał. Oto właśnie dlaczego
zainteresowałem się moim pacjentem bardziej, niż tego
wymagał mój lekarski obowiązek. Przecież wędrowny
handlarz chciał odwiedzić siedziby Apaczów-Mescalerów w
Nowym Meksyku, a więc udawał się w drogę, którą i ja
musiałem przebyć, aby dotrzeć do El Paso! Jeden rzut oka na
mapę wystarczył. Jakże wielkim dla mnie udogodnieniem
byłoby przyłączenie się do Nortona. Długo rozmyślałem nad
formą, w jakiej należy zwrócić się z taką propozycją. Nie
chciałem stwarzać sytuacji, w której moja prośba zostałaby
uwzględniona jedynie z wdzięczności za szybkie wyleczenie,
a w istocie z ukrytą niechęcią i obawą przed kłopotami,
jakich mógł przysporzyć nie zaprawiony do dalekich
wędrówek lekarz. Ed Norton musiał mnie przecież uważać
za zasiedziałego mieszczucha, nie obeznanego z trudnościami
piętrzącymi się na drodze wiodącej przez ziemie Dzikiego
Zachodu. Co prawda, mogłem rozwiać takie obawy
ujawniając swe podróże odbyte z Karolem Gordonem. Ale
czy Norton nie uznałby mego oświadczenia za zwykłe
samochwalstwo? I udając, że mnie wierzy — jeszcze
bardziej przerazić się skutków nie proszonego towarzystwa?
Więc, po namyśle, zdecydowałem się nie ujawniać swojej
„preriowej" przeszłości. Jeśli mi handlarz odmówi, nie będę
go więcej nudził i udam się w drogę sam.
Przy kolejnej wizycie złożonej memu pacjentowi (był już
rekonwalescentem, ale jeszcze przesiadywał w domu,
zgodnie z moim zaleceniem) nawiązałem do naszej
poprzedniej rozmowy o handlowych podróżach i wreszcie —
aby przedłużyć czas pogawędki — przyjąłem zaproszenie
pani Elizabeth Norton na wieczorny
posiłek.
Wkrótce zjawił się brat Nortona, jak się zaraz okazało,
również uczestnik szeregu handlowych eskapad. Obecnie nie
opuszczał już Milwaukee, pilnował sklepu. Rozmawialiśmy o
tym i o owym, a ja starałem się podtrzymywać temat
związany z dalekimi wędrówkami.
— Słyszał pan, doktorze — zagadnął Francis Norton — o
białych Indianach?
— Chyba Metysach?
— Nie, o białoskórych.
Uśmiechnąłem się sądząc, że to żart.
-— Naprawdę, doktorze. Opowiadał mi pewien traper w
Północnej Dakocie, że jeszcze w okresie poprzedzającym
wojnę z Południem * jakiś oddział Komanczów napadł na
osiedle pograniczne. Został odparty, ale zanim odstąpił,
Indianie wtargnęli do wnętrza któregoś z domostw i porwali
kilkuletniego
chłopca. Zabrano go do wsi czerwonoskórych, gdzie rósł pod
opieką przybranej matki i przybranego ojca, którzy stracili
własne dziecko podczas napadu bladych twarzy. Po kilkunastu
latach, gdy chłopak wyrósł na młodzieńca, w jakiejś potyczce z
oddziałem wojska dostał się do niewoli. Uwagę zwróciła jego
jasna cera i rysy twarzy. Poczęto badać, w jaki sposób trafił
do Komanczów. Nie pamiętał, był przekonany, że jest
urodzonym Indianinem, ale szczęśliwym trafem odnaleziono
jego
prawdziwą rodzinę: ojca, matkę i dwu braci! To była
sensacja na całą okolicę. Zjeżdżali się sąsiedzi, gratulowali
szczęśliwego powrotu i współczuli jeńcowi czerwonoskórych.
I cóż pan powie, doktorze! Po roku chłopiec uciekł! Ktoś
opowiadał, że widział go, jak wędrował ku siedzibom
Komanczów.
— Zadziwiająca historia — zauważyłem — ale to chyba
rzadki przypadek.
— Podobno ongiś takie przypadki trafiały się często, a
białym Indianom wcale nieźle się powodziło. Niektórzy doszli
nawet do godności wodza.
— Coś jak z Samuelem Houston — przypomniałem sobie
nagle. — Jako mały chłopiec uciekł z rodzicielskiego domu i
zawędrował na tereny plemienia Czirokezów. Był bardzo
gościnnie przyjęty. Dorósłszy lat męskich, został wybrany
wodzem i parokrotnie kierował wyprawami przeciw bladym
twarzom. Po kilku latach wrócił do cywilizacji i sprawował
przez pewien czas funkcję gubernatora stanu Tennessee *.
Porozmawialiśmy jeszcze o miejskich wydarzeniach, po
czym pożegnałem się — nie mogłem się zdobyć na
wystąpienie ze swoją propozycją.
W następnym tygodniu nie odwiedziłem Nortonów —
zdrowie Eda Nortona nie wymagało już ani leków, ani
lekarza. Jedn