15168

Szczegóły
Tytuł 15168
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15168 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15168 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15168 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wiesław Wernic Wędrowny Handlarz Cisza Słońce zachodzi, ucicha wiatr, Samotne ognisko płonie. Pod ręką strzelba — trapera brat, Po niebie obłoki gonią. Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal, Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka, Gdzie preria śpi, a pluskiem fal Podzwania nieznana rzeka. I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór W zadumie swej mrocznej ciszy I w grzmocie pian, gdzie spada z gór Potok ze skalnej niszy. A kiedy wreszcie zróżowi świat Zorza, gdy wstanie na wschodzie, Chcę patrzeć, jak bóbr — nasz młodszy brat, Opuszcza swój dom na wodzie. Pochwycić chmurę, okiełznać ją Niczym dzikiego konia, Wskoczyć na grzbiet i przez mil sto Prerii przemierzać błonia! — Ładne. Sam pan ułożył? — Gdzie tam! Nauczył mnie znajomek podczas piekielnie długiej i mroźnej nocy. Na Alasce. Byłem wówczas cheechako. — Przybyszem? — Tak, w języku czerwonoskórych, ale wśród białych słowo to oznaczało coś nie bardzo dla mnie przyjemnego: frajer albo... naiwniak. Wędrowaliśmy daleko. Kiedy dotarłem do Fort Yukon byłem już prawie „kwaśnym chłopcem", a w Nome skwaśniałem do reszty. — Nic a nic nie wiem o kwaśnych chłopcach — za- uważyłem popychając obcasem w głąb ogniska długie polano, którego koniec zdążył się zwęglić. Drzewa mieliśmy pod dostatkiem, a w miarę jak za- chodziło słońce, wieczorny chłód coraz silniej dawał znać o sobie. — Ba, pan nie był na Alasce. — Nie byłem. Cóż to są „kwaśni chłopcy"? — Ci, którzy nie znają tych wymyślnych proszków, jakie dodane do mąki czynią pieczywo pulchnym. — Można jeść podpłomyki. Ja sam... — tu ugryzłem się w język i urwałem w połowie zdania. Chciałem przecież powiedzieć, że setki razy wśród prerii i lasów spożywałem właśnie podpłomyki — twarde placki z mąki i wody, zastępujące mi chleb przez długie miesiące wędrówek. Jednak tego nie powiedziałem nie chcąc pozbawiać się przyjemności zabawy. Jakiej zabawy? Później to wyjaśnię. — Och — odparł mój towarzysz — kwaśni chłopcy są wybredni. Jeśli tylko mają okazję, robią zaczyn z mąki, która kwaśnieje i służy jako drożdże. Kiedy przybyliśmy do Sitki, byłem miękki jak bułka z takiego ciasta, ale nim doszliśmy do Yukonu, stwardniałem na suchar. Wiedziałem już bardzo wiele o Alasce, to na przykład, że gdy plunąć, a ślina zamarza w powietrzu, wiadomo: sześćdziesiąt stopni murowane *, i jeszcze sporo o innych sprawach. Dlatego wróciłem cały i zdrowy, a mój brat stracił tylko jeden palec i tylko u lewej ręki, co nie jest, myślę, wielkim nieszczęściem. — Odmrożenie — zgadłem bez trudu. — Oczywiście, ale operacja odbyła się w warunkach, które pan uznałby za karygodne. — To znaczy? — Na przydrożnym kamieniu, jeśli można mówić o jakiejkolwiek drodze, i przy pomocy siekiery. Operowany wcale nie czuł bólu, a operujący musiał się spieszyć, żeby sobie nie odmrozić dłoni. — Nie było innego sposobu? — Ba, każda zwłoka kosztowałaby mego brata kilka dalszych palców. Dlatego nie szukaliśmy ani stołu ope- racyjnego, ani szpitala. Gdzież ich tam zresztą szukać? — Hal! — zawołałem. — Dorzuć drewna! Przed wyruszeniem w drogę Norton przedstawił mi swego pomocnika: „To jest Hal Burns. Chłopak poczciwy z kośćmi". — Ryzykowna decyzja — wróciłem do przerwanej rozmowy. — Brudna siekiera i brudny kamień, w sumie: otwarta furtka dla gangreny. — Nie taka bardzo ryzykowna, doktorze. W klimacie tamtejszej zimy wszystkie zarazki marzną na kość, na kamień, na śmierć. Pan nie ma pojęcia, co to jest alaskańska zima. A wiosna wcale nie lepsza. Wszystko topnieje w oczach, wodospady grzmią pod byle skałką, śnieg ginie i powstaje jedno gigantyczne błoto, z którym dają sobie radę tylko łosie. Brr! Nigdy więcej do Alaski, doktorze, takie moje hasło! Chociaż na tej Alasce można zrobić niezły interes. — Odkrył pan złoto? — Nie. Komu wspomnę o Alasce, zaraz napomyka o złocie. Wprawdzie przywieźliśmy nieco złota, ale interes to skórki. — Traperstwo? — Coś w tym rodzaju. Nikt tu nie uwierzy, że sypiałem na posłaniu ze srebrnych lisów. Ale z jakim trudem zdobytych! Obecna wyprawa to po prostu letnia woda. Wycieczka, świąteczny piknik, chociaż wydawać się może uciążliwa. Zwykle tak się dzieje za pierwszym razem, ale jak pan powróci do Milwaukee, kto wie? Może nawet zatęskni za następną przejażdżką? — Zupełnie co innego opowiadał mi pan właśnie w Milwaukee. — Święta prawda! Chciałem pana odwieść od zamiaru. Lękałem się kłopotów. Nie nadaję się do roli mamki, a przewidywałem mnóstwo nieprzyjemnych historii. Nie sprawdziły się. Z pana, doktorze, urodzony westman! Co prawda to dopiero początek drogi, ale początki zwykle są najtrudniejsze. Hal, daj nam kawy! Burns bez słowa przyniósł dwa pełne Jsubki. — Kawa nieraz ratowała mi życie podczas tamtych wściekłych mrozów. Nie nudzę pana, doktorze? — Słucham z ciekawością. — Otóż, Alaska to nie tylko mrozy. Jeszcze Indianie. — Chyba spokojni. — Diabła tam! To tu są spokojni na tym niby-dzikim Zachodzie. Chociaż największy krzyk podnoszono właśnie tutaj, a nie tam, gdzie wszyscy czerwonoskórzy posiadają strzelby, chociaż broni nie wolno im sprzedawać. A poza tym... jedzą psy! Fu! Roześmiałem się. — Słyszałem, że biali w tamtych stronach, gdy im głód dokuczy, również nie gardzą psami. — Prawda — odparł niechętnie. — Mnie się to nie zdarzyło. Na szczęście. — Jeśli czerwoni polują na psy, nie jest to jeszcze najgorsze. — Żeby tylko na psy! Na ludzi również... — Nie przesadza pan? Opowiadano mi wiele o walkach czerwonoskórych w Dakocie, Montanie, Nowym Meksyku i Arizonie, ale nic a nic o Alasce. — Bo ludzi tam mało, przestrzenie ogromne, a wiadomości nie docierają do miast. W tym twierdzeniu było sporo prawdy, ale chyba Norton miał dość powierzchowne informacje o ludach zamieszkujących Alaskę. Ten kraj należał do Stanów dopiero od dwudziestu lat, a minie jeszcze ze sto, zanim go będzie można dokładniej spenetrować *. Powiedziałem więc tylko: — Handluje pan z Indianami, ale jakoś nie cieszą się pana sympatią, czyżby ten handel był mało popłatny? Spojrzał na mnie ostro, tak że oczekiwałem wybuchu oburzenia. Ale pomyliłem się. — Pan mnie krzywdzi, doktorze, takim podejrzeniem. Sympatia nie ma nic wspólnego z handlowym interesem. Żeby powiedzieć prawdę, to ja ich lubię i myślę, że z wzajemnością. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem oszustem, nie wymieniam dziurawych koców na srebrne ozdoby nawajskie i nie wyłudzam złotego piasku za baryłki ognistej wody. Chociaż tak czyniło przede mną bardzo wielu wędrownych handlarzy. Ja lubię czerwonoskórych, ale to wcale nie znaczy, iż ich nie rozróżniam. Są tacy, są owacy. Podobnie jak i u nas. Przyznam, że niejeden raz dobrze zaleźli mi za skórę, ale pamiętam, że ze strony białych jakże często stosowa no oszustwo, mord i wyzysk. Nie jestem traperem ani westmanem, nie mam na sumieniu ani jednego czerwo- nego wojownika, ale też wiem, że nie każdy z nich ma anielskie skrzydła u ramion. — Oczywiście. Jednak warto chyba pamiętać, że ich zbrojne wyprawy usprawiedliwiała nasza zachłanność. Szczuliśmy jedne plemiona przeciwko drugim. Czy nie tak? — Ho, ho! — roześmiał się. — Widzę, że jest pan kandydatem na „brata" czerwonych twarzy. Jaka szkoda, że nie może pan do końca odbyć tej wędrówki w moim towarzystwie. Ułatwiłbym panu lepsze poznanie dawnych władców tej ziemi. — Niestety — odparłem, z trudem zachowując po- wagę — jestem umówiony z przyjacielem w El Paso. — Wiem, wiem. I przyznam szczerze, że nadal lękam się o tamtą część pańskiej drogi. Samotność, doktorze, to niezbyt przyjemne towarzystwo. Zwłaszcza dla kogoś, kto pierwszy raz wybiera się tak daleko. — Jakoś dam sobie radę. — Bardzo pan niefrasobliwy jak na lekarza. — Moi pacjenci są innego zdania. Kiedyś... zresztą, mniejsza z tym — przerwałem. O mało się nie zdradziłem, że pracowałem jako chirurg w szpitalu w Milwaukee. Co prawda, wielu lekarzy było zatrudnionych w tamtym szpitalu, ale żaden z nich nie odszedł z takim hukiem, jak ja. Jeden z miejscowych dzienników zarzucił mi przecież wówczas (w 1880 roku), iż stosuję znachorskie metody leczenia! Poinformował czytelników, że wpuściłem na teren szpitala dwu czerwonoskórych i że zgodziłem się na zastosowanie ich metod w stosunku do pacjenta ciężko chorego. Tym pacjentem był znany traper i przyjaciel Indian — Karol Gordon, a niespodziewani goście — wodzami plemienia Czarnych Stóp. Gordonowi groziła wówczas amputacja nogi, czego przecież nie mogłem dokonać wobec ostrego sprzeciwu pacjenta. I to nie był błąd, że dopuściłem Indian do Gordona, bowiem ich właśnie kuracja poskutkowała w sposób zdumiewający. Operacja stała się zbędna, ale ja z trzaskiem wyleciałem z posady. A Karol Gordon stał się później moim nauczycielem, dzięki któremu zapoznałem się z urokami prerii, lasów i gór oraz ze zwyczajami czerwonych narodów. Sprawa wówczas była głośna i Norton na pewno o niej słyszał. Gdybym wyznał, że pracowałem w szpitalu, musiałby szybko skojarzyć moją ochotę do wędrówek po Dzikim Zachodzie z tamtym wypadkiem, a na tym wcale mi nie zależało. — Nie będę się spierał, doktorze, przecież panu zaw- dzięczam zdrowie, ale że mi pan szpetnie przymówił o niepopłatnym handlu, powiem, że trafił pan blisko celu. Na tych wędrówkach nie zarabiam ani milionów, ani tysięcy, ale też nie dokładam. Trochę traktuję to jak letnią wycieczkę. Pewnie to pana zdziwi? — Nic a nic — odparłem szczerze, ponieważ coroczne wyprawy na Zachód od lat stały się moim zwyczajem. Ciągnęła mnie, mogła ciągnąć i Nortona tęsknota za rozległą prerią i za spokojem dalekich przestrzeni. Urwaliśmy rozmowę wpatrzeni w łuny zachodu płonące nad horyzontem. Obozowaliśmy w naturalnym wklęśnięciu płaskiej jak taca łąki, porośniętej rzadką trawą. Koliste wzniesienie chroniło nas od wiatru i tylko na wypadek deszczu nie było odpowiednim obozowiskiem: woda szybko wypełniałaby zagłębienie. Ale nic nie zwiastowało zmiany pogody. Niebo było bezchmurne, szumiał bór, czarną ścianą zaznaczający się na niedalekiej granicy prerii, gdzie płynął niewielki strumyk. Tam właśnie nad tym strumykiem poruszały się łby naszych spętanych wierzchowców. Jak na moje doświadczenie — pozostawionych zbyt blisko leśnych zarośli, w których mogły się kryć najróżniejsze puszczańskie drapieżniki. Zwróciłem Nortonowi uwagę, starając się, aby nie zabrzmiała zbyt fachowo. — Nie ma strachu, doktorze. Znam tę okolicę jak własną kieszeń. Ten las nie kryje żadnego niebezpie- czeństwa dla naszych koni. Taka pewność nie trafiła mi do przekonania. Wprawdzie na Dzikim Zachodzie w miarę upływu lat czworonodzy mieszkańcy czuli się coraz mnie] pewnie — coraz więcej myśliwych uganiało się za cennymi skórami. Nie znaczyło to jednak, by ziemie te upodobniły się do parku, w którym po drzewach śmigają tylko wiewiórki. Stanowczo, mój towarzysz był zbyt pewny siebie. Ale czy mogłem go przekonać nie zdradzając, że znam te tereny znacznie lepiej, niż on o tym sądził? Postanowiłem więc zaostrzyć własną czujność, nastawić uszy na odgłosy leśne i mieć stale broń w zasięgu ręki. Noc powoli nadciągała. Bladły purpurowe blaski zachodu i wkrótce szarość pokryła niebo. Czerwony pas, wiszący jeszcze nad linią horyzontu, nabrał odcienia zielonkawego. Przygasał. Wiatr przestał dąć i nagle zapadła zupełna cisza, jakby ktoś przykrył prerię szklanym kloszem. Trzask pękniętego patyczka zabrzmiał jak wystrzał karabinu. Ale nie wywołał echa, wsiąkł natychmiast niczym woda w watę. — Co u licha? — zdziwiłem się i w tym momencie niemal ogłuszył mnie mój własny głos, który natychmiast utonął w ciszy. — Czy spotkał się pan z czymś podobnym? — szepnąłem. — Tak. Podczas wędrówek po Alasce. Ale to działo się w zimie, gdy nawet słowa zamarzają. Hm, wcale nie czuję wiatru, nawet ogień przygasł, zupełnie jak w oku cyklonu. — Mam nadzieję, że pan się myli — odparłem. Przeżyłem już kiedyś trąbę powietrzną na południowych równinach Kanady i miałem tego dość na całe życie. Siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było głośny chrzęst trawy wyrywanej końskimi zębami, a przecież nasze wierzchowce pasły się o dobrych kilkadziesiąt kroków od nas. Poczułem się jakoś nieprzyjemnie. Przeczucie nieszczęścia? Przypomniałem sobie, jak Karol Gordon opowiadał, że wielu doświadczonych traperów, tych najlepszych z najlepszych, odczuwa jakiś niewytłumaczony lęk, gdy zbliża się niedostrzegalne jeszcze niebezpieczeństwo. Czyżbym wyrobił w sobie traperski instynkt? Przyciągnąłem ku sobie strzelbę. Zaszurała po trawie, jakby ważyła kilka ton. Norton dostrzegł mój ruch, a raczej usłyszał, i rozejrzał się dokoła. — Zauważył pan coś, doktorze? — zapytał szeptem. — Nie — odparłem — jednak... nie potrafię tego wy- tłumaczyć... czuję się tak, jakbym siedział naprzeciw lufy rewolweru. Ale to pewnie skutki gwałtownej zmiany ciśnienia powietrza — wytłumaczyłem fachowo. Przytaknął. — Nerwy, nerwy, doktorze. Zdarza się tak, zwłaszcza gdy ktoś po raz pierwszy przeżywa takie zjawisko. Nie mogłem dłużej usiedzieć w miejscu. Wstałem i począłem krążyć dokoła obozowiska, a moje stąpnięcia wywoływały trzask suchych traw, jakby po nich jechał ciężki wóz. Szarzało coraz bardziej, zorze zapadły już w ziemię, mrok gęstniał i pierwsza gwiazda zabłysła na czerniejącym niebie. Ale nadal nie działo się nic, co warte byłoby naszej uwagi. Konie były spokojne. Dwa z nich ułożyły się już do snu, pozostałe szczypały trawę. Wróciłem. — I cóż, doktorze? — Nic. Wierzchowce nie zdradzają niepokoju. Chyba to... Urwałem, bo w tej sekundzie dobiegł moich uszu tętent kopyt, jak gdyby szybko biegnącego kłusaka. — Słyszy pan? Norton poderwał się z ziemi. — W cień! — rozkazał. — Za dobrze nas tu widać. Ktoś gnał w naszą stronę z niewidocznej dali. Nieznany przybysz podczas nocy — trzeba być przygotowanym na każdą niespodziankę. Skoczyliśmy poza krąg blasku rzucanego przez dopalające się polana. Dudnienie kopyt zbliżało się, aż z czerni nocy wypadł czarniejszy jeszcze stwór. Zachrapał i zatrzymał się raptownie w migotliwym świetle ogniska. Koń! Wyglądał jak potwór ze złej bajki. W drżącym świetle płomieni to nikł, to ukazywał się naszym oczom. Może właśnie z tego powodu wydawał się zdumiewająco wielki, a może dlatego, że stanął na samym szczycie naturalnego nasypu okalaj ącegamasz obóz, a my leżeliśmy niżej? Żaden z nas się nie podniósł. Czekaliśmy, tłumiąc oddechy, czy za spłoszonym zwierzęciem nie wychynie z mroku łeb jakiegoś drapieżnika albo nie zatętni pogoń zbrojnych jeźdźców. Ale nic, cisza. Ognisko przygasało i już tylko jasna smuga różowiła nieruchome kopyta, potem i ona znikła. Ciemność zakryła zwierzę niby czarnym płaszczem. Podniosłem dłoń zaciśniętą na zamku sztucera. Sytuacja się gmatwa — No więc? Co panu dolega? Ten człowiek wzbudził we mnie sympatię od pierwszego spojrzenia. Zawodna to często ocena, ale ja coś niecoś znam się na ludziach. Jak przyszłość miała pokazać — nie pomyliłem się. Był to ostatni mój pacjent tego dnia. Zmęczony, miałem nadzieję, że przyszedł z jakimś głupstwem, któremu zaradzę w kilka minut. Otóż właśnie — nie. — Nie wiem, doktorze — odpowiedział wolno. — Po prostu czuję się fatalnie już od kilku dni. Myślałem, że mi samo przejdzie, ale nie przeszło. Coś mnie kłuje pod łopatką, nie tak bardzo, można wytrzymać, ale ciągle pocę się jak bochen chleba w piekarskim piecu. Wyjąłem termometr z szuflady biurka. — Niech pan zdejmie marynarkę, będzie wygodniej. Posłuchał. Rozpiął koszulę, włożył termometr pod pachę. Zerknąłem na zegarek i siedzieliśmy w milczeniu przez kilka minut. Miałem teraz okazję przyjrzeć się pacjentowi. Był to postawny, tęgi mężczyzna z czarną czupryną i gładko wygoloną twarzą, z piwnymi oczami, które patrzały bystro i wesoło. Policzki świeciły rumieńcami o nienaturalnej intensywności, co wzbudziło we mnie zawodową czujność. Zerknąłem po raz drugi na zegarek. — Wystarczy. Niech pan pokaże. Spojrzałem na termometr i gwizdnąłem. — O, ho, ho! — Co tam, doktorze? — Prawie sto cztery stopnie*. Nadaje się pan do szpitalnego łóżka. I to zaraz! Proszę zdjąć koszulę i położyć się na kozetce. Zbadałem go dokładnie. — Co mi jest? — Przeziębienie. Odetchnął z ulgą: — Głupstwo... — Niezupełnie. Podejrzewam początki zapalenia płuc. Musi pan mieć niezwykle silny organizm, jeśli przy takiej gorączce zdołał do mnie przyjść. Proszę się ubrać. Daleko pan mieszka? Wymienił ulicę i numer domu. Siadłem za biurkiem i zająłem się wypisywaniem bardzo długiej recepty. Niektóre leki są gotowe — zauważyłem — na inne trzeba poczekać. — Aż tyle ich jest? — jęknął. Uśmiechnąłem się. Pacjenci oceniają chorobę ilością lekarstw, jakie mają stosować. — Nie jest tak źle — pocieszyłem go. — Mieszka pan sam? — Z bratem i bratową. Czemu pan pyta, doktorze? — Konieczna jest stała opieka. Zostanie pan przykuty, jak to się mówi, do łóżka na wiele dni, nie wolno wstawać. Więc albo opieka domowa, albo... szpital. — Szpital? Nie, nie potrzeba. Jak to długo potrwa? — Już powiedziałem: wiele dni. Szybkie wyzdrowienie zależy od trzech czynników: od właściwej diagnozy lekarza, od właściwych leków i właściwego postępowa- nia chorego. Dwa pierwsze warunki spełniłem, jak mogłem najlepiej, teraz kolej na pana. — Bardzo mi zależy na sz3'bkim wyzdrowieniu. — Każdemu zależy — wtrąciłem. — Za miesiąc, najdalej za półtora powinienem ruszyć w daleką drogę. — Niczego panu nie gwarantuję. Ostrzegam: zbyt szybkie opuszczenie łóżka spowoduje nawrót choroby. Jeśli to przytrafi się panu w drodze, sprawa będzie poważna, nawet bardzo. — Rozumiem — mruknął. — Że też... Ale co tam, wyzdrowieję, doktorze, bo muszę! Z wiosną ruszam. Nie usiedziałbym w mieście ani godziny dłużej. — Jedzie pan na odpoczynek? — To są interesy handlowe. — Hm... Ostrzegłem, reszta zależy od chorego. Idziemy — zakomenderowałem. — Pan również wychodzi? Do pacjenta? — Nie, przespaceruję się kawałek, a przy okazji od- prowadzę pana. I mimo jego sprzeciwów nie ustąpiłem. Kiedy wychodziliśmy na ulicę, kazałem mu podnieść kołnierz płaszcza. Był mróz, ostatnie podrygi zimy przed nadchodzącą wiosną 1887 roku. Żachnął się twierdząc, że nie z takimi mrozami dawał sobie radę, ale posłuchał. — A teraz — powiedziałem — proszę oddać moją receptę. — Po co? — O, tam jest apteka. Załatwię sprawę szybciej niż pan. Proszę zmykać do domu i kłaść się. Za małe pół godzinki przyniosę lekarstwa. Zaprotestował, oświadczył, że on również wejdzie do apteki, bo nie może się zgodzić, aby lekarz odgrywał rolę posłańca. Zirytował mnie, więc odparłem nieco złośliwie: — Niech się pan nie martwi, za tę usługę nie będę liczył. — I zaraz dodałeny — Jeśli pan nie zastosuje się do moich poleceń, nic nie wyjdzie z zaplanowanej podróży. Ręczę za to. Mruknął: „przepraszam" i powędrował dalej. Sprawę w aptece załatwiłem w pół godziny, a w kilkanaście minut, bo droga była krótka, znalazłem się na miejscu. Sprawdziłem numer domu — zgadza się. Ale recepta z wypisanym nazwiskiem pacjenta została w aptece. Zawahałem się. Jakże, u licha, się nazywał? Chyba na literę „O"? Przez słabo oświetloną bramę (był już wieczór) wszedłem na klatkę schodową. Tam było nieco widniej. Zatrzymałem się przed drzwiami na parterze. Zerknąłem na metalową plakietkę — nazwisko wydało mi się zupeł- nie obce. Ruszyłem wwżej. Na pierwszym piętrze odczytałem: „Elizabeth i Francis Norton", a obok: „Ed Norton". — Norton — powiedziałem półgłosem. — Oczywiście, że Norton. Jakie tam „O"! Pociągnąłem za gałkę dzwonka. Otworzono. Na progu stanął mężczyzna, który nieco przypominał mego pacjenta. — Pan doktor? — zapytał. Przytaknąłem. :— Proszę, proszę bardzo. W małym korytarzyku pomógł mi zdjąć palto, a później poprowadził do obszernego pokoju, spełniającego zapewne, sądząc po umeblowaniu, rolę salonu. — Jak tam mój chory? — Proszę spocząć. Ned już jest w łóżku. Powiedział, że do tej pory nie spotkał jeszcze tak energicznego lekarza. To prawda, bo Ned nigdy dotąd się nie leczył. — Bardzo silny organizm — zauważyłem — jednak tym razem uległ. — Czy to coś niebezpiecznego? — Każda choroba stanowi niebezpieczeństwo. Pański brat, chyba się nie mylę?... musi leżeć i zażywać lekarstwa, które zapisałem. A przede wszystkim niech się uzbroi w cierpliwość. Za dwa, trzy dni... zobaczymy. Można do niego zajrzeć? Gospodarz nie zdążył odpowiedzieć, gdy w głębi salonu uchyliły się drzwi. — Elsie, to pan doktor. Moja żona. Uścisnąłem dłoń szczupłej blondynki. — Ed już pytał o pana — powiedziała miękkim głosem. — Jest trochę zdenerwowany. — To normalne przy takiej temperaturze. Prawie sto cztery stopnie. Czy pani jest cały czas w domu? Chory potrzebuje opieki, powinien leżeć, póki gorączka nie spadnie. Wyjąłem z kieszeni butelki, proszki i pudełka. — To dla niego — rzekłem. — Trzeba przypilnować, aby zażywał systematycznie. — Wyjąłem notes, wyrwałem kartkę i z pedantyczną dokładnością wypisałem godziny i nazwy specyfików. — Rozumiem. Poszliśmy do Eda. Od razu zauważyłem, że stan jego musiał się pogorszyć. Niezdrowe wypieki na policzkach nabrały jeszcze intensywniejszej barwy, oddychał nierówno, a uśmiech, którym mnie powitał, wypadł bardzo blado. Dlatego rozmowę ograniczyłem do kilku słów. Zostawiłem swój adres, obiecałem wpaść następnego dnia i pożegnałem się, mimo że gospodarze chcieli mnie zatrzymać na wieczornym posiłku. Nazajutrz nie otrzymałem żadnego alarmującego sygnału, więc dopiero wieczorem odwiedziłem Eda Nortona. Czuł się lepiej, temperatura spadła o kilka kresek, ale wraz z tym pożądanym zjawiskiem nastąpiło nieuchronne w takich wypadkach osłabienie organizmu. Przepisałem środek na wzmocnienie serca i znowu po- dziękowałem za propozycję wspólnego spędzenia wieczoru. Przez kilka kolejnych dni byłem stałym gościem Nortonów. Później moje wizyty stały się już niepotrzebne. Pacjent wracał do zdrowia. Po miesiącu nastąpił okres rekonwalescencji. Zaczął się kwiecień i znikły ślady zimy. Któregoś dnia oświadczyłem, że przychodzę po raz ostatni. Zaleciłem spacery po mieszkaniu i odwiedzenie mnie, gdy poczuje się na siłach. — Powinienem już szykować się do drogi — zauważył. — Co pan o tym sądzi, doktorze? — Odradzam. Nie wcześniej jak za jakieś dwa tygodnie. Chyba to panu nie zrobi różnicy? — Ależ doktorze, ja się umówiłem! — To proszę uprzedzić, kogo trzeba, że się pan spóźni. — Ba, to zbyt skomplikowana sprawa. Mam pisać do Mescalerów? — Do kogo? — zdumiałem się. — No, do Mescalerów. To taki odłam plemienia Apaczów, mają rezerwaty w Nowym Meksyku. Siadłem z powrotem przy łóżku. — Co pana łączy z Mescalerami? — zapytałem. — Jestem wędrownym handlarzem. Prowadzę z bratem małe przedsiębiorstwo. Zauważył pan nasz sklep na dole? Przyznałem, że nie zauważyłem. — To jest magazyn konfekcji męskiej, ale poświęcony przede wszystkim ekwipunkowi wycieczkowemu. Klient znajdzie u nas wszystko, począwszy od specjalnego obuwia i ubrań, skończywszy na walizach, plecakach, siodłach i nawet namiotach. — A broń? — Mamy i to, w najlepszym gatunku. — Interes się rozwija? — Nie narzekamy. Na dobrą sprawę mógłbym już zaniechać wędrownego handlu. Jeśli go nadal prowadzę, to tylko w najdogodniejszych porach roku i raczej z przyzwyczajenia niż potrzeby. Dziwi to pana, doktorze? — Wcale — odparłem szczerze. Sam przecież od lat brałem udział w dalekich wyprawach i wiedziałem, jak trudno zerwać z tym zwyczajem. — A co pan sprzedaje? Artykuły ze swego sklepu? Potrząsnął przecząco głową. One są dobre dla „bladych twarzy", ja handluję z czerwonymi. Tam potrzeby są nieco inne. — Handel wymienny? — Zgadł pan. Przeważnie za skórki. Dlatego w drogę wyruszam wiosną, nie jesienią. — Rozumiem. Tylko futra zwierząt upolowanych zimą są pełnowartościowe. — Widzę, że orientuje się pan... — Różni u mnie się leczą, niekiedy autentyczni traperzy. — To ciekawi ludzie — zauważył. — A co pan sprzedaje Indianom? Jeżeli moje pytanie nie jest zbyt niedyskretne. — Cóż znowu! Wożę świecidełka, ozdoby, noże, derki... — zawahał się. Czyżby dostarczał również broń palną? Ale nie miałem zamiaru ciągnąć go za język. Podniosłem się z krzesła. — Niech pan wpadnie do mnie, porozmawiamy dłużej. Bardzo mnie zainteresowały pańskie wyprawy. To nie był grzecznościowy zwrot. Rzeczywiście, za- interesowałem się wędrownym handlarzem, a powód tego zainteresowania był dość istotny. Jak już wspomniałem, Karol Gordon — mój były pacjent — od lat towarzyszył mi podczas wiosennych wypraw w góry, prerie i lasy Dalekiego Zachodu. Te coroczne ucieczki z dusznego miasta stały się moim przyzwyczajeniem, którego nie potrafiłbym się wyrzec. Każdej zimy Karol wyprawiał się na północ, już beze mnie. Stamtąd wiosną powracał ze stosami cennych futer i zawsze znalazł czas, by wpaść do mnie, do Milwaukee. Ale w tym roku wcale nie z początkiem wiosny, lecz jeszcze przed wizytą Nortona zjawił się w moim mieszkaniu. Zaniepokoiłem się, czy nie zdarzyło mu się co złego, lecz Karol był cały, zdrowy i w znakomitym usposobieniu. — Cóż za niespodzianka! — wykrzyknąłem na jego widok. — Ba — odparł ściskając moją dłoń z siłą żelaznych kleszczy. — Ba — powtórzył — w mojej niespodziance tkwi jeszcze druga niespodzianka. Pamiętasz Rainy Valley? — Oczywiście. — Wyobraź sobie, że otrzymałem wiadomość od Adamsa. — To ten szeryf z Rainy? — Ten sam. Wbrew temu, co nam obiecywał, pa- miętasz?... wcale nie zrzekł się godności szeryfa. — No, no... Ale skąd ta wiadomość, byłeś w Arizonie? — Nie w Arizonie. Jak zwykle: na północy. — I tam odnalazł cię Adams? — To dłuższa historia, pozwól, że nieco odsapnę. — Przepraszam, ale sam mnie sprowokowałeś do pytań. Rozgość się, zaraz powiem Katarzynie (takie imię nosiła moja gospodyni, nieokreślonego wieku rudowłosa Irlandka). Karol otrzymał wszystko, co potrzeba gościowi wra- cającemu z dalekiej drogi. Na koniec siedliśmy za stołem i wówczas dowiedziałem się o przyczynie tak wczesnego powrotu mego przyjaciela. Początek tej relacji brzmiał zupełnie nieprawdopodobnie. Oto wiadomość od Adamsa dosięgła przypadkowo Karola, gdy bawił w Fort Benton, w Montanie, na pograniczu kanadyjskim. — Ten Adams jest chyba jasnowidzem? — mruknąłem. Z dalszego opowiadania wynikło, że Adams, nie wiedząc, gdzie go szukać, wysłał pismo do Waszyngtonu, na adres Rady do Spraw Indian *. Dlaczego właśnie tam? Dlatego, że Karol w roku 1883 bawił na terenie Arizony jako wysłannik Rady celem zaspokojenia słusznych żądań plemienia Nawajów. Któryś z urzędników Rady wyniuchał, że poszukiwany przez Adamsa człowiek spędza zimy na polowaniach bądź w północnej Montanie, bądź nawet w kanadyjskiej prowincji Alberta. Ten sam przemyślny urzędnik polecił iluś tam szeryfom pogranicznych miasteczek, by odszukali trapera. — Coś w rodzaju listu gończego — zauważyłem. — Prawie. Mogło bowiem się zdarzyć, że któryś z mniej rozgarniętych przedstawicieli władzy, zamknąłby mnie w szeryfowskim więzieniu do wyjaśnienia sprawy! Jednakże Karol miał ten przysłowiowy łut szczęścia. Odwiedził Fort Benton, gdzie szeryfem był jego serdeczny przyjaciel, Vincent Irvin, znający z opowiadań historię arizońskiej eskapady Karola. Przekazał mu wiadomość z Waszyngtonu. Karol przerwał polowanie, spakował manatki i przyjechał do mnie. — Dziwna historia i jakoś mi się nie podoba. Czego chce Adams? — Wiem tyle, co i ty. Sądzę jednak, że jeżeli mnie wzywa Rada, nie chodzi tu o prywatną sprawę Adamsa. — Bardzo mi się to nie podoba — stwierdziłem. — Pewnie znowu mają jakieś kłopoty z Indianami. Czy musisz jechać do Waszyngtonu? — A jak ty byś postąpił na moim miejscu? Wzruszyłem ramionami. — Ano widzisz! Więc nie miej do mnie pretensji. — Jeśli skończyłeś jeść, przejdziemy do gabinetu. I ja mam niespodziankę, ale chyba przyjemniejszą od twojej. — No, to chodźmy, ginę z ciekawości... — Nie kpij. Gdy zagłębił się w fotelu naprzeciw bierwion płonących w kominku, sięgnąłem do szuflady biurka. — Masz. — Co to? — Po prostu: list. — Od kogo? — Czytaj. Przebiegł szybko oczami pierwsze linijki pisma i spojrzał na mnie. — Kto by pomyślał! Gonzales przypomniał sobie o nas! — To my zapomnieliśmy o nim. Aż wstyd! — Hm... mieliśmy szczery zamiar odwiedzić go. — Ale nic z tego zamiaru nie wyszło. Czytaj dalej. Zaszeleściły kartki. — Jest nieco rozżalony — zauważył po chwili. — Cóż w tym dziwnego? — Co on tu pisze? Ach, że ma zaszczyt przypomnieć o swym zaproszeniu. Cóż za pompatyczny styl! Złożył kartkę i wsunął ją do koperty. — I co ty na to? — Zastanówmy się. Gonzales mieszka w Meksyku... — Tylko tyle zapamiętałeś? — I jeszcze coś więcej: że najkrótsza droga do mająttku Gonzalesa prowadzi przez El Paso * nad Rio Grandę. Piekielnie daleko. — Posiadasz nadzwyczajne wiadomości — burknąłem. — Lepiej powiedz szczerze, że nie chcesz jechać. .— Bo to nie takie proste. Dotrzeć do El Paso to nie sztuka, ale co dalej? W którym kierunku? Nie mam pojęcia, gdzie leży hacjenda Gonzalesa. — To ja ci powiem? — Tak? Zdumiewasz mnie! — Hacjenda Gonzalesa leży... na końcu języka, mój drogi! — No, proszę. A niby w jakim to języku chcesz dopytywać się o Gonzalesa? — W hiszpańskim. Wytrzeszczył na mnie oczy w komicznym zdumieniu. — To chyba zabierzemy z sobą tłumacza? — Ja będę tłumaczem. Podskoczył na fotelu! — Ty?! — Od kilku miesięcy pilnie studiuję hiszpański... — Poddaję się! — wykrzyknął. — Janie, jesteś zdumiewający! — Dziękuję za uznanie. Jedziemy? — A Waszyngton? — Do licha z Waszyngtonem! — nie wytrzymałem. — Zresztą, przecież wrócisz po kilku dniach. — A jeśli Adams potrzebuje pomocy? Czy niepokoiłby Radę, gdyby sprawa nie była poważna? — To znaczy, że zamierzasz udać się do Rainy Valley? — Nie wiem, o niczym z góry nie przesądzam. — Pięknie, więc wędruj do swego Waszyngtonu i wracaj jak najszybciej, a przede wszystkim nie daj się wplątać w żadną kabałę. Co u licha?! Czy nie ma innych? Przyrzekł mi, pół żartem, pół serio, że zastosuje się do mej rady i że zrobi wszystko, co będzie mógł, aby nie odkładać raz jeszcze wizyty u Gonzalesa. Nie bardzo mu wierzyłem, więc wymogłem, że podpisał się na liście do meksykańskiego hacjendera, w którym zapowiedziałem nasz przyjazd. W terminie zresztą dość nieokreślonym, w każdym razie jeszcze przed nadejściem jesieni. — Ten list zaraz wyślę — ostrzegłem — pamiętaj! Później przegadaliśmy cały wieczór, wracając wspo- mnieniami właśnie do arizońskich czasów, kiedy to i szeryf Jerzy Adams z Rainy Valley, i Pedro Gonzales stali się naszymi przyjaciółmi. Następnego dnia Karol wyjechał, ja wysłałem list i ze zdwojoną energią wziąłem się do nauki hiszpańskiego. Chciałem opanować znajomość tego języka, aby nie uchodzić za niemowę po przekroczeniu granicy Meksyku. Gonzales biegle władał angielskim, więc później już żadnych kłopotów nie będzie. Z kolei nabyłem dokładną mapę meksykańskiego pogranicza i odnalazłem na niej — ku mej radości — małą rzekę o nazwie Conchos, wpadającą do Rio Grandę. Ku niej mieliśmy wędrować przekroczywszy granicę, a potem z biegiem Conchos aż do ujścia strumienia, który miał nas doprowadzić prosto ku hacjendzie Meksykanina. Przed dwoma laty Gonzales kupił nową posiadłość. Pisał o tym w swym liście, równocześnie przestrzegając przed wszelkimi próbami obrania innego kierunku — można łatwo zabłądzić. Niecierpliwie czekałem na powrót mego przyjaciela. Zjawił się u progu moich drzwi dopiero po tygodniu. Starałem się odczytać z jego twarzy, z jakimi nowinami wraca: dobrymi czy złymi, ale niczego nie odgadłem. Go-ja-tle — Uzbrój się w cierpliwość, Janie, historia będzie dość długa. — Zaczynaj, milczę jak głaz. — A więc... wszystko ma swój początek w działalności pewnego Indianina o imieniu Go-ja-tle, co tłumaczy się: Ten- który-ziewa. — Jakiś dobroduszny jegomość — wtrąciłem. — Tak można by sądzić, ale pozory mylą, a szkoda. Bo to był bardzo energiczny człowiek i znakomity wódz. Na nieszczęście, swoją energię skierował w niezbyt właściwym kierunku. Czy pamiętasz, Janie, wiadomości o rebelii w Arizonie, bodaj że w marcu ubiegłego roku? Bawiliśmy wówczas w Montanie. — W Montanie byliśmy późną wiosną — sprostowałem. —- Mniejsza z tym. Przypomnę ci: z rezerwatu San Carlos uciekło wtedy około czterdziestu Indian, później był napad na dyliżans jadący z Fortu Davisa do Fortu Quitman. Pamiętasz? — Tak, tak, oczywiście! — krzyknąłem. — Geronimo! — Otóż to właśnie. Dla nas: Geronimo, dla nich: Go-ja- tle. Co pisały wtedy gazety? Geronimo był wodzem Apaczów, odłamu Chiricahua, jednego z najbardziej bitnych plemion indiańskich. Co prawda Geronimo po- dawał się za Apacza Mimbrenio, przewodził jednak grupie ChiricahuŁ Zresztą, nie ma to znaczenia. Napad na dyliżans, o czym przypomniał mi Karol, nie mógł przynieść chwały żadnemu wojownikowi, był bowiem atakiem na bezbronnych podróżnych. Jak to odkryto? Oto pamiętnego dnia dyliżans ciągniony przez spłoszone konie wpadł na plac Fortu Quitman w Arizonie. Z niemałym trudem udało się go zatrzymać. Żołnierze ujrzeli obraz okropny: woźnica, przeszyty na wylot strzałą, leżał na koźle; dwu ludzi przywiązanych do kół pojazdu nie dawało znaku życia; wewnątrz dyliżansu spoczywały martwe ciała pasażerów, przygwożdżone pękami strzał do oparć ławek. Tyle wiedziałem o tej tragicznej historii. — I cóż z tym Geronimo? — zapytałem. — Słyszałem, że go schwytano. — Tak. W sierpniu 1886 roku jego oddział otoczyło wojsko w dolinie rzeki Bavispe. Geronimo poddał się i wraz z towarzyszami przewieziony został na Florydę, a stamtąd do Alabamy, gdzie go dobrze pilnowano. — To znaczy, że sprawa została ostatecznie zakończona. — Otóż nie. Dla lepszej orientacji warto chyba, abyś dziejów Geronimo wysłuchał od początku. Jak myślisz, bo nie chciałbym cię zanudzić? — Cóż znowu! Opowiadaj. — Dowiedziałem się w Waszyngtonie wielu nie znanych mi szczegółów. Na przykład, że Geronimo urodził się w pobliżu źródeł Gila, na terenie dzisiejszego Nowego Meksyku, podobno w roku 1829. Mówię „podobno", ponieważ Indianie nie przywiązują większej wagi do dat swego urodzenia. W kilkanaście lat później na wioskę, w której mieszkał Geronimo, a była to wioska Mimbreniów, napadły oddziały meksykańskiego generała Carosco i wymordowały całą prawie ludność. Geronimo ocalał, ponieważ bawił poza domem. Gdy wrócił, znalazł wśród zabitych zwłoki swojej matki, żony i trojga dzieci. — Przepraszam, Karolu — wtrąciłem się — co robił generał meksykański na terenie Stanów? — Zaraz cię zawstydzę. Zapomniałeś, że Nowy Meksyk i Arizona należały wówczas do Meksyku. — Słusznie! I co dalej? — Podobno rzeź Mimbreniów wytyczyła późniejszą ścieżkę życiową Geronima. Tak on sam twierdzi i chyba nie ma powodów w to wątpić. Najwyższy wódz Mimbreniów po tej rzezi wykopał topór wojenny, a Geronimo stał się jego prawą ręką, pośrednicząc w zjednaniu dla wspólnej walki przeciw Meksykanom odłamów Apaczów: Chiricahua i Nedni. Kiedy w roku 1845 Nowy Meksyk został przyłączony do Stanów, Geronimo wielokrotnie przekraczał granicę i w okresie 1858-1873 zorganizował aż trzydzieści zbrojnych wypadów na Meksyk. W jednym z nich zdobył jakieś miasteczko, a wszystkich mieszkańców wymordował. Został schwytany w roku 1876 przez pewnego Indianina pozostającego na rządowej służbie. Jednakże wkrótce odzyskał wolność. Wówczas udał się do Meksyku, gdzie zebrał wokół siebie sporą grupkę wojowników. Z tą grupką wędrował po tej i po tamtej stronie granicy i prawdopodobnie jego to dziełem stał się napad (w kanionie Thompsona, w Arizonie) na karetę, w której odbywał podróż sędzia McComos z żoną i dzieckiem. Dorośli zostali zamordowani, dziecko (syn) uprowadzone. Po tym napadzie Geronimo wycofał się do Meksyku. Pogoń za nim prowadził generał Crook, dopadł go w górach Sierra Mądre. Nie widząc szans obrony, Geronimo zgodził się zamieszkać w rezerwacie. Ale już po kilku tygodniach z trzydziestoma wojownikami i prawie setką kobiet i dzieci, uciekł w góry. Jakoby przyczyną .ucieczki miał być obowiązujący w rezerwacie zakaz picia piwa. Zorganizowano pościg. Dopiero zimą 1886 roku Geronimo znów został schwytany i umieszczony na terenach rezerwatu San Carlos. Któregoś dnia zawitał do tego rezerwatu jakiś wędrowny handlarz i sprzedał Indianom sporą ilość wody ognistej. Pod wpływem alkoholu grupa dwudziestu wojowników i trzynastu kobiet z sześciorgiem dzieci wymknęła się pod wodzą Geronimo z rezerwatu. W kilka tygodni później dokonano napadu na dyliżans jadący do Fortu Quitman. Jak pamiętasz, głośno o tym było we wszystkich gazetach. Ale to nie koniec. Nieco później Geronimo dokonał napadu na farmę leżącą w dolinie Santa Cruz. Zabito kowbojów, poddano torturom żonę rolnika, porwano i uprowadzono córkę. Farmer dostał pomieszania zmysłów. To wydarzyło się w kwietniu ubiegłego roku. Przez trzy miesiące trwała pogoń za Geronimo, który przedostał się na ziemie Meksyku. Według danych władz amerykańskich w okresie trzech miesięcy wojownicy Geronimo zabili sześćset osób. O zakończeniu tego dramatu już wiesz. Geronimo ma dzisiaj pięćdziesiąt, osiem lat i czuje się w pełni sił. Myślę, Janie, że to wyjątkowy okrutnik, któremu równych nie zapisała historia indiańskich narodów. — Ale też przyczyną był napad białych. — Nie ulega wątpliwości. — Czyżby znowu wymknął się na swobodę? — Nie. — Więc o co chodzi Adamsowi? — O to, że jakaś drobna grupka Indian, najprawdo- podobniej dawnych towarzyszy Geronimo, buszuje gdzieś w okolicy Rainy Valley. Adams dowiedział się, że jej wysłannicy próbowali skłonić Nawajów, by przyłączyli się do tej zbrojnej bandy. Trudno więc się szeryfowi dziwić, że podniósł alarm. — Pięknie, ale dlaczego zwrócił się właśnie do ciebie? — Uznał, że to najlepszy sposób zapobieżenia rebelii. Adams wie, że mamy przyjaciół wśród Nawajów, i dlatego prosi, abym pogadał z nawajskimi wodzami. Rada do spraw Indian popiera tę prośbę. — Popiera — powtórzyłem z przekąsem. — Pewnie, nie potrzebują nawet palcem ruszyć ani podejmować żadnej decyzji! Ale nie bardzo wierzę, aby Nawajowie skłonni byli do rebelii. .— Co tu znaczy wiara lub niewiara. Czy pamiętasz, jak przed czterema laty o mało nie doszło do powstania? — Wcale nie zapomniałem. Ale tamto było aktem samoobrony. — Byle pretekst może stać się podstawą rzekomej samoobrony. Zresztą tu, w Milwaukee, nie rozstrzygniemy tej sprawy. Muszę odwiedzić Rainy Valley. — To znaczy — powiedziałem w rozdrażnieniu — że zaproszenie Gonzalesa wrzucimy do śmieci, a twój podpis pod listem przyjmującym zaproszenie będzie tyle wart, co kartka papieru, na której go złożyłeś. — Niepotrzebnie unosisz się, Janie. Pojedziemy do Meksyku, ale żeby nam starczyło czasu na tę eskapadę, muszę jak najszybciej ruszać na spotkanie z Adamsem. — Konno? ! — Nie! Z trzech powodów. Pierwszy: pogoda nie sprzyja takiej wycieczce. Drugi: jazda konna zajęłaby zbyt wiele czasu. Trzeci: nasze konie znajdują się w Fort Benton. Sprowadzać je to zwłoka czasu, a nabywać nowego wierzchowca nie ma sensu. Skorzystam więc z kolejowego wagonu i sądzę, że Adams wynajdzie mi odpowiedniego kłusaka. W tym miejscu warto wyjaśnić, że przed rokiem ba- wiliśmy (Karol i ja) w Montanie, gdzie właściciel pewnej farmy hodowlanej ofiarował nam dwa przepiękne rumaki karej maści. Wracając z Montany do Milwaukee zostawiliśmy oba zwierzęta u wspólnego przyjaciela, szeryfa w Fort Benton. Karolowi podczas zimowych polowań koń nie był potrzebny, mnie — również. Cóż bym z nim począł w mieście, zimą? Tak więc decyzja Karola wybrania komunikacji kolejowej była słuszna, ale nie przywróciła mi dobrego humoru. — Nie wiem — powiedziałem — czy tak szybko uwiniesz się, żeby na czas wrócić do Milwaukee. — A po co do Milwaukee? Przecież będę znacznie bliżej El Paso. Po prostu dojedziesz do mnie w określonym terminie. Umówimy się... — Pamiętam taką umowę — przerwałem — w Arizonie. Czekałem na ciebie, Karolu, w Rainy Valley przez cały dzień i gdyby nie przypadkowo spotkany znajomek, zmarłbym chyba z pragnienia i głodu o krok od saloonu! — Jeszcze o tym pamiętasz? Doprawdy, nie moja to wina, że cię wówczas tak doszczętnie ograbiono. — Ani moja! Spojrzeliśmy na siebie dość groźnie i... jednocześnie wybuchnęliśmy śmiechem. Jakiż sens wypominać sprawy sprzed czterech lat? — Więc dobrze, Karolu — odparłem udobruchany — spotkamy się w El Paso. Tylko oznacz termin. — Poczekaj — zamyślił się. — Ogarnęły mnie wątpliwości. Z Milwaukee do El Paso... to piekielny kawał drogi. Czy aby dasz sobie radę? — Podobny szmat drogi już kiedyś przebyłem — odparłem mając na myśli podróż z Milwaukee do Rainy Valley. — Ale też spotkała cię niemiła przygoda. Myślę, że powinieneś przynajmniej część drogi do El Paso przebyć koleją. ~ Z końmi? — Nie, to zbyt kłopotliwe. Niech sobie nasze rumaki odpoczywają w Fort Benton. Znajdziemy inne w Nowym Meksyku. Jedź koleją, to nie tylko bezpieczniej, ale wypadnie szybciej. Ten ostatni argument trafił mi do przekonania i nie spierałem się dłużej. W dwa dni później Karol odjechał. Oto właśnie dlaczego zainteresowałem się moim pacjentem bardziej, niż tego wymagał mój lekarski obowiązek. Przecież wędrowny handlarz chciał odwiedzić siedziby Apaczów-Mescalerów w Nowym Meksyku, a więc udawał się w drogę, którą i ja musiałem przebyć, aby dotrzeć do El Paso! Jeden rzut oka na mapę wystarczył. Jakże wielkim dla mnie udogodnieniem byłoby przyłączenie się do Nortona. Długo rozmyślałem nad formą, w jakiej należy zwrócić się z taką propozycją. Nie chciałem stwarzać sytuacji, w której moja prośba zostałaby uwzględniona jedynie z wdzięczności za szybkie wyleczenie, a w istocie z ukrytą niechęcią i obawą przed kłopotami, jakich mógł przysporzyć nie zaprawiony do dalekich wędrówek lekarz. Ed Norton musiał mnie przecież uważać za zasiedziałego mieszczucha, nie obeznanego z trudnościami piętrzącymi się na drodze wiodącej przez ziemie Dzikiego Zachodu. Co prawda, mogłem rozwiać takie obawy ujawniając swe podróże odbyte z Karolem Gordonem. Ale czy Norton nie uznałby mego oświadczenia za zwykłe samochwalstwo? I udając, że mnie wierzy — jeszcze bardziej przerazić się skutków nie proszonego towarzystwa? Więc, po namyśle, zdecydowałem się nie ujawniać swojej „preriowej" przeszłości. Jeśli mi handlarz odmówi, nie będę go więcej nudził i udam się w drogę sam. Przy kolejnej wizycie złożonej memu pacjentowi (był już rekonwalescentem, ale jeszcze przesiadywał w domu, zgodnie z moim zaleceniem) nawiązałem do naszej poprzedniej rozmowy o handlowych podróżach i wreszcie — aby przedłużyć czas pogawędki — przyjąłem zaproszenie pani Elizabeth Norton na wieczorny posiłek. Wkrótce zjawił się brat Nortona, jak się zaraz okazało, również uczestnik szeregu handlowych eskapad. Obecnie nie opuszczał już Milwaukee, pilnował sklepu. Rozmawialiśmy o tym i o owym, a ja starałem się podtrzymywać temat związany z dalekimi wędrówkami. — Słyszał pan, doktorze — zagadnął Francis Norton — o białych Indianach? — Chyba Metysach? — Nie, o białoskórych. Uśmiechnąłem się sądząc, że to żart. -— Naprawdę, doktorze. Opowiadał mi pewien traper w Północnej Dakocie, że jeszcze w okresie poprzedzającym wojnę z Południem * jakiś oddział Komanczów napadł na osiedle pograniczne. Został odparty, ale zanim odstąpił, Indianie wtargnęli do wnętrza któregoś z domostw i porwali kilkuletniego chłopca. Zabrano go do wsi czerwonoskórych, gdzie rósł pod opieką przybranej matki i przybranego ojca, którzy stracili własne dziecko podczas napadu bladych twarzy. Po kilkunastu latach, gdy chłopak wyrósł na młodzieńca, w jakiejś potyczce z oddziałem wojska dostał się do niewoli. Uwagę zwróciła jego jasna cera i rysy twarzy. Poczęto badać, w jaki sposób trafił do Komanczów. Nie pamiętał, był przekonany, że jest urodzonym Indianinem, ale szczęśliwym trafem odnaleziono jego prawdziwą rodzinę: ojca, matkę i dwu braci! To była sensacja na całą okolicę. Zjeżdżali się sąsiedzi, gratulowali szczęśliwego powrotu i współczuli jeńcowi czerwonoskórych. I cóż pan powie, doktorze! Po roku chłopiec uciekł! Ktoś opowiadał, że widział go, jak wędrował ku siedzibom Komanczów. — Zadziwiająca historia — zauważyłem — ale to chyba rzadki przypadek. — Podobno ongiś takie przypadki trafiały się często, a białym Indianom wcale nieźle się powodziło. Niektórzy doszli nawet do godności wodza. — Coś jak z Samuelem Houston — przypomniałem sobie nagle. — Jako mały chłopiec uciekł z rodzicielskiego domu i zawędrował na tereny plemienia Czirokezów. Był bardzo gościnnie przyjęty. Dorósłszy lat męskich, został wybrany wodzem i parokrotnie kierował wyprawami przeciw bladym twarzom. Po kilku latach wrócił do cywilizacji i sprawował przez pewien czas funkcję gubernatora stanu Tennessee *. Porozmawialiśmy jeszcze o miejskich wydarzeniach, po czym pożegnałem się — nie mogłem się zdobyć na wystąpienie ze swoją propozycją. W następnym tygodniu nie odwiedziłem Nortonów — zdrowie Eda Nortona nie wymagało już ani leków, ani lekarza. Jedn