15165
Szczegóły |
Tytuł |
15165 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15165 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15165 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15165 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wernic Wiesław
Barry Bede
Spojrzenie tu przeszłość
Trawa. Jak daleko sięgnąć wzrokiem — trawa.
Gdzieniegdzie gęsta i wysoka aż po końskie brzuchy,
gdzieniegdzie rzadka, zwiędła jakaś, jak gdyby zwiastująca
koniec jesieni, a nie początek wiosny.
Równina ciągnęła się bezkreśnie. Tu i tam wystrzelały
ponad nią kępy drzew — przerywniki w monotonii krajobrazu
— a na dalekim zachodzie dźwigały się nagle ku niebu
postrzępione szczyty Medicine Bow i Front Rangę, dwu
pasm górskich, które musi zauważyć każdy przybywający w
te strony z. Kansasu.
Jechaliśmy powoli, chociaż dzień szarzał. Nic nas nie
zmuszało do pośpiechu, a nocleg w jakimkolwiek miejscu tej
płaszczyzny posiadałby takie same zalety co wady. Drewna
na opał nie brakowało, chodziło jedynie o wodę, lecz Karol
zapewnił mnie, iż najdalej za pół godziny przetnie drogę
rzeczka płynąca szerokim korytem.
— Nie mogę się mylić — twierdził — bawiłem tu przed
rokiem. Przejazdem.
— Przejazdem — powtórzyłem ironicznie. — No, to
rzeczywiście musisz świetnie orientować się w terenie.
Zerknął na mnie podejrzliwie.
— Ta rzeczka, Janie, dobrze utkwiła mi w pamięci.
Zaręczam. Spędziłem nad nią kilka godzin, chociaż całkiem
zbytecznie.
— Oczarował cię widok?
Wzruszył ramionami.
— Grzebałem w kamykach. Leży tam mnóstwo ka-
myków wyrzuconych na piaszczystą plażę.
— Szukałeś nuggetów? — spróbowałem zgadnąć.
— Nie mylisz się. Rzeczka wypływa z gór, bystry prąd
mógł aż tu zanieść drobiny złota.
— Eksplorerska wyprawa? — zdziwiłem się. — Nic mi o
niej nie wspominałeś.
— Nie warto było wspominać, zresztą... po prostu
zapomniałem. Lecz z tą eksplorerska wyprawą mocno się
mylisz. Dawno z tym zerwałem. To był po prostu
przypadek. I to przypadek bardzo dziwny.
— Tajemnicza historia? — zażartowałem.
— Istotnie. Po dziś dzień nie potrafię jej wytłumaczyć.
Powiedz, co uczyniłbyś na widok obcego człowieka
klęczącego na rzecznej wydmie i zbierającego garściami
kamienie?
— Hm... chyba przyglądałbym się, próbując odgadnąć cel
tej pracy, a później zapytał dziwnego zbieracza, czego szuka.
— Tamten człowiek nie zauważył mnie. Odjechał, zanim
zdołałem zawołać. Po prostu ze zdziwienia zapomniałem
języka w gębie. Rzeczka płynęła wśród wysokich brzegów i
żeby dostać się do wody, należało najpierw zejść z wysokiej
skarpy na piaszczystą łachę. Jechałem wówczas tak wolno,
jak my teraz, a trawa głuszyła tętent kopyt. Rozluźniły mi się
popręgi, zatrzymałem konia, naciągnąłem paski i ujrzałem
zieloną! linię krzewów. Łatwo odgadnąć, że za nimi płynął
strumień. Prowadząc wierzchowca za uzdę, przystanąłem jak
nakazywała ostrożność. W dole, poniżej trawiastej skarpy, na
piasku, dostrzegłem człowieka. Klęczał, od- wrócony do mnie
plecami. W lewej dłoni dzierżył spory, na pół już wypełniony
woreczek. Prawą zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i
wpychał je do worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc
dziwnego, iż wziąłem go za eksplorera gromadzącego
wyniesione wodą nuggety. Nie pomyślałbyś podobnie?
Przytaknąłem.
— No, widzisz. Patrzałem i patrzałem, ale na próżno
usiłowałem dostrzec żółtawozielony poblask tak cha-
rakterystyczny dla grudek złota. Doszedłem do wniosku, że
to zapewne nie złoto, lecz jakaś odmiana szlachetnych
kamieni. Nie brak ich w różnych partiach Gór Skalistych.
Postanowiłem czekać i sprawdzić. Nie trwało to długo.
— Ej, coś kręcisz, Karolu — przerwałem. — To wcale
nie zdziwienie pozbawiło cię mowy.
— Najpierw zdziwienie, a później i zdziwienie, i obawa.
Ostrożny zawsze wygrywa, Janie. Nie jest rzeczą
bezpieczną zaskakiwać na pustkowiu człowieka, który
znalazł skarb.
— Słusznie. I co dalej?
— Dalej? Tamten jegomość wypełnił woreczek, zawiązał
go, wstał, otrzepał dłonie i ruszył ku krzakom, na prawo ode
mnie. Stamtąd wyprowadził konia, wskoczył na siodło,
przebył rzeczkę i zniknął mi z oczu na przeciwległym brzegu.
Postałem jeszcze chwilę, a później zbiegłem na łachę.
Możesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy godziny
kręciłem się po plaży tu i tam. Od ustawicznego schylania
grzbiet mnie rozbolał.
— I co?
— I nic! Cokolwiek podniosłem, było tylko bezwar-
tościowym, wygładzonym wodą kamykiem, jakich pełno w
górach i w korytach podgórskich rzek. Powiedz mi, Janie: po
co on to zbierał?
— Przyjrzałeś się uważnie kamykom?
— Nie żartuj. Potrafię odróżnić grudkę złota od odprysku
skały.
Pokręciłem głową.
— Może to geolog? Zbierał próbki.
— Nie wyglądał na geologa.
Roześmiałem się.
— Z czego to wnioskujesz?
— Z jego stroju. Zupełny obszarpaniec.
— Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb
gór? Geologowie prowadzą tam badania.
— Pewno masz rację — zgodził się Karol i na tym
wyczerpaliśmy temat.
Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola mocno
utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo pasował do wizerunku
badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający
swój bagaż rzecznym żwirem.
W dwie godziny później zapowiedziana przez Karola
rzeczka pojawiła się na horyzoncie. Zasygnalizował ją z
daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli.
Ruszyliśmy galopem i zatrzymali się dopiero wśród gąszczu
szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało: porosła murawą
skarpa, a niżej — piaszczysta łacha, pokryta miejscami
drobnym żwirem.
— To tu — stwierdził mój towarzysz. — Gdyby wiatr nie
rozwiał i deszcz nie spłukał, znalazłbyś na tej plaży odciski
stóp człowieka, o którym ci opowiadałem, a obok... moich
butów.
— Lecz chyba nie twierdzisz, iż celowo doprowadziłeś
mnie do tego miejsca?
— Nie twierdzę — uśmiechnął się. — Po prostu
przypadek.
Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie.
Obozowisko zostało rozbite poniżej skarpy, bo chociaż
ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezupełnie był suchy —
wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i przed niepożądaną
obserwacją. Bo i z tym należało się liczyć. Wysoki brzeg
skrywał również blask ogniska, które mogło ściągnąć nam na
karki nieproszonego gościa. Przebywaliśmy bezludne co
prawda okolice Kolorado (bo znajdowaliśmy się właśnie na
terenach należących do stanu Kolorado), lecz wcale niej tak
bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół pustynna ziemia nie
nadawała się ani pod uprawę, ani na pastwiska dla bydła.
Natomiast dlatego właśnie mogła służyć za kryjówkę lub
dogodną drogę ucieczki na zachód dla różnych ludzi, co to ani
sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw, szwindli lub po prostu z
rabunków dokonywanych na samotnych wędrowcach. Z
leżącego miedzę, ludnego i bogatego Kansasu na pewno ciąg-
nęli tu amatorzy łatwych zarobków, kierując się ku górom, za
którymi leżało terytorium Utahu, po którym krążyli — jak
słyszałem — eksplorerzy szukający żył złota i serbra. Napady
na nich, a raczej na transporty drogocennych metali, trafiały
się zawsze tam, gdzie rozległe, nie zamieszkane obszary
sprzyjały buszowaniu rabusiów.
Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawiastym
brzegu, lecz w dole. Licho nie śpi!
Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie
przypadł dyżur do północy, Karolowi od północy do świtu.
Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy poznaczyły
niebo, otulił się pledem, siodło podsunął pod głowę, a nogi
wyciągnął w stronę żarzących się węgli ogniska. Moim
obowiązkiem było nie dopuścić do całkowitego wygaśnięcia
drewien, ale i równocześnie nie dać buchnąć płomieniowi —
łuna sygnalizowałaby obecność człowieka. Wiedziałem, jak
mam postępować, a stos zebranych gałęzi i wiklin powinien
był wystarczyć na całą noc.
Wziąłem winczester, sprawdziłem naboje w magazynku i
ruszyłem na obchód. Najpierw pobrzeżem łagodnie
pluskającej wody — powstrzymywałem się przy tym, by nie
podnieść choć paru kamyków, tak mnie korciło! — później
wdrapałem się na skarpę i przemierzyłem półokrąg, którego
centrum stanowiło ognisko, wreszcie zajrzałem do koni
przywiązanych u samotnego drzewa, niedaleko krawędzi
skarpy. Spały. W czasie swego strażowania parokrotnie
powtórzyłem wędrówkę. Z dwu powodów. Pierwszy:
bezpieczeństwo, drugi: senność. Bałem się, że siedząc w
cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym
zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek
wydarzył mi się tylko raz, podczas pierwszej z Karolem wę-
drówki, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu.
Skracałem czas czuwania wyobrażając sobie niespo-
dziewaną napaść, chyba tylko białych, bo ziemie jedynych w
Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-zachodnim
krańcu stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz żaden głos nie
dobiega! z głębi nocnych ciemności, żadna sylwetka nie
poruszyła się w mroku. Nawet kujoty (gdzież ich nie ma?) nie
dawały znać o swej obecności. Preria spała pod czarnym
namiotem nieba usianego srebrnymi gwiazdami.
Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego
zegarka utworzyły jedną prostą linię, obudziłem Karola.
Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym
przez niego miejscu i wkrótce zapomniałem o całym świecie.
Pod czujnym okiem Karola mogłem spać tali bezpiecznie, jak
gdybym znajdował się we własnym mieszkaniu, w odległym
Milwaukee nad jeziorem Michigan.
Cóż więc skłoniło mnie do tłuczenia się po wertepach
Kolorado i do zamienienia wygodnego łóżka na twarde
legowisko w piachu? Co?
Ot, po prostu — nawyk, przyzwyczajenie. Od kilku już lat
każdej wiosny lub wczesnym latem ruszałem poza mury
rodzinnego Milwaukee, na zachód lub na północ, poza granicę
Missisipi, tam gdzie jeszcze można było spotkać w pierwotnej
prerii dzikie zwierzęta, a z rzadka tylko ludzi. Jakże jednak
różnych od tych, którzy zamieszkiwali wschodnie stany
Ameryki!
Zaczęło się to od przypadku.
Myślę jednak, że ten przypadek narodził się wiele, wiele lat
wcześniej, nim stałem się szanownym i wziętym lekarzem,
zastępcą naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee.
Gdy pamięcią sięgnę wstecz — co nie jest takie trudne —
dostrzegam siebie jako małego brzdąca, kręcącego się po
wielkim mieszkaniu rodziców, po pachnącym żywicą
parterowym domu na przedmieściu Milwaukee, niedaleko
jeziora Michigan, którego połyskliwe wody widać było
poprzez sztachety parkanu ogradzającego nasz spory ogród.
Tam, zdawało się, iż w zasięgu wyciągniętej ręki, w
podmuchach ciepłego wiatru płynęły wydęte żagle łodzi,
niczym dzikie łabędzie, których również nie brakowało.
Zimą kry poczynały piętrzyć się na pokrytym szronem
brzegu, a gdy temperatura spadała gwałtownie, w ciągu jednej
zaledwie nocy ginęły rozbryzgi sztormowych fal pod lodową
taflą, tak grubą, że mogły po niej jeździć parokonne wozy. Ale
mnie w tamtych czasach nigdy, ani latem, ani zimą, nie wolno
było opuszczać ogrodu, chyba że w towarzystwie dorosłego
opiekuna. Kiedy nastawały ciepłe dni, buszowałem po
ogrodowych krzakach razem z dwoma lub trzema
przyjaciółmi-równolatkami z sąsiedztwa. Stawiałem swoje
pierwsze tipi i wigwamy, nie przeczuwając w najśmielszych
marzeniach, że kiedyś spać będę pod skórami prawdziwego
tipi, o krok od czerwonoskórego wojownika i pod jego opieką.
Nie przeczuwając, bowiem w naszych zabawach i
bieganinach po ogrodzie, który był równocześnie prerią i
dziewiczą puszczą, walczyliśmy z Indianami, porywali jeńców
i wyzwalali „blade twarze" od męczeństwa przy palach
śmierci. Niestety, ani ja, ani moi koledzy nie chcieli odgrywać
roli miedzianotwarzych wojowników. Nie mogły nas do tego
zachęcić nawet pióra kaczek i gęsi, mające imitować pióra
orle. Zawsze więc byliśmy traperami lub oddziałem
federalnej kawalerii, kłusującym na odsiecz oblężonym
fortom lub otoczonemu przez wyjącą hordę blokhauzowi
któregoś z pograniczników.
Z konieczności więc rola Indian przypadała zaroślom,
młodym drzewkom, wreszcie zielsku pod płotem, które
mogliśmy niszczyć drewnianymi szablami bez protestu ze
strony moich rodziców. Dopiero połamane w szale walki
krzewy róż, a nawet (o zgrozo!) młodziutka jabłonka
wywołały protest, i to dość gwałtowny. Później, zrażeni takim
stanowiskiem dorosłych, przenieśliśmy swe prerie i lasy do
ogródka sąsiadów, lecz i tam spotkało nas całkowite
niezrozumienie. Złamana gałąź owocującej gruszy stała się
powodem scysji, w której przegraliśmy oczywiście my. Odtąd
tylko chwasty mogły stanowić cel naszych ataków.
Takie pomniejszenie szeregów wroga, chociaż przykre, nie
psuło zabawy. Lecz deszczowa jesień, zlewając strugami
wody całe Milwaukee i okolice, lub trzaskająca mrozem zima
bezlitośnie zapędzały zmarźluchów w głąb domu, przed
kominki, na których buzowały grube i pachnące bierwiona.
Owszem, płomień kominka ma swe uroki, zwłaszcza dla
starszych, lecz jak długo tęskniący za ruchem malec może
tkwić nieruchomo wpatrując się w skaczące płomyki?
Wprawdzie dom moich rodziców był obszerny, prze
stronny, lecz nawet największe sale są niczym w po równaniu
z najmniejszym ogródkiem. Wałki z Indianami prowadziliśmy i
zimą, jednak daleko im było dc uroku buszowania wśród
zarośli, w słońcu i cieple pogodnego dnia. Z kimże zresztą
mieliśmy walczyć, skoro krzesła, otomany czy fotele — z
uwagi na przewidywane konsekwencje — nie nadawały się
do odgrywania roli czerwonoskórych? Tak więc, gdy mój
ojciec wychodził z domu, wślizgiwaliśmy się do jego gabinetu
i skradając się w cieniu wielkich, krytych skórą foteli
wdychaliśmy dym cygar oraz dziwną atmosferę tego pokoju,
pełnego tajemniczych spraw, które się w obrębie jego ścian
rozgrywały. Bo ojciec był prawnikiem, dość wziętym, co
imponowało nie tylko mnie, lecz i moim małym przyjaciołom.
Niestety, z gabinetem ojca graniczyła kancelaria —
pomieszczenie równie tajemnicze, 'lecz przez cały dzień
pozostające pod pieczą chudego młodzieńca o długim nosie,
odbywającego swą pierwszą praktykę. Był to zresztą
sympatyczny człowiek, niekiedy zawalony robotą, niekiedy aż
ziewający z nudów. W takich chwilach przywoływał nas i
opowiadał historie (wątpię, czy prawdziwe) o podboju
Ameryki przez białych kolonizatorów. Słuchaliśmy z zapartym
oddechem, póki trzask frontowych drzwi nie oznajmiał
powrotu ojca. W bardzo smętnym nastroju wracaliśmy
wówczas do pokoju gościnnego. Chudy młodzieniec nigdy
jednak nie pozwalał nam bawić się w gabinecie, a że słuch
miał nad podziw wyostrzony, najcichsze podchody i skradania
się między meblami szybko bywały wykrywane.
Nigdy tego nie zapomnę, mimo że upłynęły lata, a
pachnący drzewem dom zniknął w przestrzeni dawno
minionego czasu, razem z tajemniczym gabinetem, kancelarią,
mnóstwem innych pokojów i ogrodem, który był dla nas,
rozbieganych i rozwrzeszczanych chłopaków, to lasem
nieprzebytym, to skalistym łańcuchem gór, to bezkresną
prerią Dzikiego Zachodu.
Lecz wracam do sprawy drobnej na pozór, lecz w istocie
swej bardzo ważnej. Oddającej bowiem atmosferę tamtych
czasów i poglądy olbrzymiej większości ludzi, zwłaszcza tych,
którzy osiedlili się lub urodzili w miastach na wschodzie.
Pytanie wyda się naiwne: czemu to żadne z dzieci nie
chciało brać udziału w zabawie jako czerwonoskóry?
Odpowiedź okaże się wcale nie naiwna: dlatego, że dzieci
znały Indian wyłącznie z opowiadań dorosłych,
od których słyszały mrożące krew w żyłach historie Wiadomo
— Indianie to podstępni mordercy, którzy napadają na białych i
podpalają chaty spokojnych farmerów, to leniwi, brudni
złodzieje, którzy kradną i rabują, nie chcąc się zabrać do żadnej
uczciwej pracy. Słowem, to okrutne, mściwe, dzikie bestie,
gorsze od kujota, budzące wstręt, pogardę i strach. Któż by
więc chciał, choćby w zabawie, choćby na niby, podjąć się
takiej roli?
Tak oto budziła się we mnie już od najmłodszych lat
wrogość w stosunku do czerwonoskórych, a
wydarzenia, które nastąpiły później, jeszcze tę wrogość
umocniły.
Tu muszę wspomnieć, że prawie każdego lata wyjeżdżałem
na pewien czas do ciotki i wuja (brata matki), którzy trudnili się
rolnictwem, gospodarując na farmie położonej nad rzeką
Minnesota, na terenie dzisiejszego stanu Minnesota. Ileż to
radości dawała ml każda taka wyprawa! Wyruszaliśmy we
trójkę: matka ojciec i ja, pozostawiając na miesiąc dom pod
opiekał gospodyni i chudego praktykanta.
A później? Toż dopiero była uciecha! Farmerski dom,
farmerskie corrale i stodoły, wszystko tak różne od miejskich
zabudowań, ileż dawały nowych wrażeń! Wujostwo mieli syna,
starszego ode mnie o rok, i córkę, o rok młodszą. Już
pierwszego dnia gnaliśmy na prawdziwą prerię, gdzie kończyły
się grunta farmy, i tam budowaliśmy szałasy z trzciny i
nadrzecznych sitowi Kilka kroków w bok płynęła cicha woda
Minnesoty, a daleko ku zachodowi ciągnęły się dzikie łąki,
nigdy] nie tknięte pługiem. Niezwykłość otoczenia podkreślał
jeszcze fakt, iż w górze rzeki znajdował się rezerwat Indian.
Zakazano nam udawać się w tamtym kierunkuj lecz sama
świadomość niemal sąsiedztwa „dzikich” działała na mnie
podniecająco. Ileż więc dodatkowego uroku miały dla mnie
zabawy na takim terenie! Ba, moja kuzynka wcale nie wzdra-
gała się przed odgrywaniem roli indiańskiego wojownika (bo
indiańską kobietą być nie chciała), przez co podchody i napady
nabierały nowego smaku. Któregoś dnia zapytałem ją, czy nie
wstydzi się być, chociażby tylko przez kilka godzin, „brudnym i
cuchnącym" czerwonoskórym. Ku memu zdumieniu odparła, że
Indianie to tacy sami ludzie jak my, a przeciętny kowboj „potrafi
śmierdzieć" nie gorzej od miedzianolicego wojownika.
Zaniemówiłem. Był to pogląd całkowicie sprzeczny z moim
dotychczasowym mniemaniem. Jeszcze później dowiedziałem
się od Daisy (właśnie mej kuzynki), że Indianie mogą być
przyjaciółmi białych, że są dzielni, że nigdy nie kłamią, że zawsze
dochowują danego słowa, że wreszcie... zostali skrzywdzeni
przez nas! Oburzyłem się — co też ta dziewczyna plecie! Ale
gdy Nicholas (mój kuzyn) potwierdził słowa siostry, w mojej
głowie powstał nie byle jaki zamęt. Prawdopodobnie po
powrocie do Milwaukee rozmyślałbym w wolnych chwilach nad
usłyszanymi rewelacjami, może bym nawet znalazł kogoś z
dorosłych o innym niż powszechny poglądzie na „kwestię
indiańską", lecz po prostu... zapomniałem o tej rozmowie i
dopiero przypomniało mi ją zdarzenie, które utrwaliło — i to na
długie lata — mój pierwotny sąd o czerwonoskórych. Warto
wspomnieć o tym zdarzeniu, bo dziś któż o nim pamięta? Lecz
wówczas wieść przerażająca wstrząsnęła „białą" Ameryką.
Rzecz wyglądała zupełnie nieprawdopodobnie. Uwierzyłem
jednak, ponieważ jako jedenastoletni malec zawsze jeszcze
wierzyłem dorosłym. Po latach, ze zwykłej ciekawości,
postanowiłem sprawdzić w dawnych opisach świadków i w do-
chodzeniach specjalnej komisji śledczej, jak to naprawdę
wyglądało. I ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że oficjalna,
beznamiętna wersja nie różni się w niczym od tego, co już
słyszałem na ten temat.
Sprawa przeszła do historii wojen białych z Indianami, czy
też Indian z białymi, pod nazwą masakry w Minnesocie.
Dramat, który w swym przebiegu przypominał spadanie
grudki śniegu po zboczu stromej góry. Mała grudka, która
nikomu nie może wyrządzić szkody, tocząc się po zaśnieżonej
pochyłości, przekształca się w końcu w śmiercionośną lawinę.
Masakra! w Minnesocie tak właśnie wyglądała.
W roku 1862 nie pojechaliśmy na wakacje do wujostwa.
Ojcu wypadła jakaś pilna sprawa sądowa, a matka nie
zdecydowała się na daleką podróż z dzieckiem. Bardzo mnie
zabolała ta decyzja. Popłakiwałem po kątach, a rodzicom
ukazywałem swą mocno chmurną twarz. Na szczęście nie
wzruszały ich moje dąsy. Dzięki temu mogę obecnie opisać
historię masakry w Minnesocie.
Oto 17 sierpnia 1862 roku, prawdopodobnie nad wieczorem
i na pewno niedaleko biegu górnej Minnesoty (bo tam właśnie
znajdował się indiański rezerwat), czterej wojownicy Dakotów
(popularnie, choć niesłusznie zwanych Siouxami) wracali z
polowania do rezerwatu. Ich nazwiska, a raczej przydomki,
przeszły! do historii: Zabijający Duch, Rozpraszający,
Brązowej Skrzydło oraz Uderza Się Gdy Czołga. Dawniej
zawsze śmieszyły mnie takie przedziwne nazwania, później doi
nich przywykłem. Lecz w tej historii nie istniało nici
śmiesznego.
Otóż wymienieni czterej wojownicy natrafili na kilka
kurzych jaj złożonych w gnieździe w pobliżu chaty osadnika o
nazwisku Robinson Jones. Gdy jeden z czerwonoskórych
podniósł je z ziemi, drugi zwrócił mul uwagę, że nie trzeba
jajek ruszać, bo należą do białego człowieka. Wtedy ten
pierwszy jajka rozbił, a swego towarzysza nazwał tchórzem.
„Nie lękam się białych — miał odpowiedzieć —I ażeby
tego dowieść, zabiję jednego z nich!"
I tak się stało. Z pewną tylko różnicą. Nie jeden biały
stracił życie, lecz zabitych zostało aż pięć osób: Robinson
Jones, jego żona, jego córka oraz dwu sąsiadów. Zaskoczeni
napadem, nie potrafili się obronić.
Kiedy wojownicy wrócili na skradzionych w farmie
koniach do rezerwatu i opowiedzieli, co się stało, zwołano
naradę wodzów. Przez całą noc rozważano całą sprawę i
dalsze konsekwencje. Uznano, że istnieją tylko dwie
możliwości: wydać morderców w ręce białych lub
wypowiedzieć bladym twarzom wojnę. Mała Wrona,
najwybitniejszy z plemiennych przywódców, ostrzegał, że nie
ma żadnych szans pokonania białych. „Zabijesz jednego, dwu,
dziesięciu, a zjawi się stu, aby ciebie zabić..."
Lecz jego słowa nie przekonały innych. Po paru godzinach
narady Mała Wrona uległ argumentom innych wodzów i
rozkazał przygotować się do ataku na budynki rządowej
agencji do spraw Indian, wznoszące się w pobliżu
wodospadów rzeczki Redwood. Jednocześnie, jeszcze przed
brzaskiem, wyruszyły grupy wojowników, by zniszczyć
okoliczne osiedla, a ich mieszkańców pozabijać. Zaskoczeni
farmerzy stawiali słaby opór. Wprawdzie wojownicy wzięli
kilku jeńców, a nawet oszczędzili kilku osadników, których
uważali za przyjaciół, na ogół jednak prawie każdego
spotkanego białego mordowano na miejscu. W sumie zginęło
czterystu pięćdziesięciu ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, któ-
rych jedyną winą było to, że urodzili się białymi.
W cztery tygodnie później rebelia została .stłumiona przez
oddziały regularnego wojska, którymi dowodził pułkownik
Henry Sibley. Spośród dwu tysięcy Indian, którzy się poddali,
trzystu dziewięćdziesięciu dwóch zostało postawionych przed
sądem. Odwet był straszliwy. Wydano trzysta siedem
wyroków śmierci.
Pułkownik Sibley miał zamiar dokonać egzekucji
natychrniast, ale sprzeciwił się temu biskup Minnesoty Henry
B. Whipple. Udał się do Waszyngtonu błagać o łaskę dla
skazanych. Był to czyn wymagający wielkiej odwagi, bowiem
wśród białych osadników wzbudził powszechne oburzenie.
Oburzałem się wówczas i ja — jedenastoletni malec, bo
oburzali się wszyscy dorośli, z którymi stykałem się na co
dzień.
Abraham Lincoln złagodził karę w większości zapadłych
wyroków, utrzymał je natomiast w mocy w stosunku do
oskarżonych, którym w pełni udowodniono gwałty i
morderstwa.
W grudniu 1862 roku, w dzień po Bożym Narodzeniu,
odbyła się publiczna egzekucja — trzydziestu ośmiu
indiańskich wojowników powieszono.
Mała Wrona, przeciwnik rozpoczynania wojny, zdołał uciec
do północnej Dakoty. Kiedy jednak po roku wrócił, został
zastrzelony przez jednego z farmerów.
Dlaczego o tym wspominam? Z czysto osobistych po-
wodów. W masakrze Minnesoty zginęli wszyscy krewni mej
matki: jej brat, a mój wuj, jego żona i dwoje dzieci. Nietrudno
sobie wyobrazić, jaki był to dla mnie szok. Rodzice pojechali
na pogrzeb, mnie zostawiono w domu, w którym spędzałem
czas płacząc i obmyślając srogą zemstę na czerwonoskórych,
gdy tylko dorosnę. Po powrocie ojca i matki dowiedziałem się,
że gdyby na miejscu napadu znajdował się lekarz, moi
krewniacy zostaliby uratowani. Poraniono ich, to prawda, lecz
zmarli z upływu krwi.
W naszym domu pojawiali się wtedy tłumnie dalsi i bliżsi
sąsiedzi, spragnieni nowin z odległej Minnesoty. Brałem udział
w tych spotkaniach jako milczący słuchacz, skryty w którymś
z kątów ogromnego salonu. Wiele razy wysłuchałem
opowiadania ojca i komentarzy matki kończących się
niezmiennie słowami: gdyby tam był lekarz...
Aż pewnego dnia, gdy padły te zamykające relację słowa,
krzyknąłem na cały pokój:
— Ja zostanę lekarzem!
I przestraszyłam się swej śmiałości. Bo uczyniło się nagle
okropnie cicho i oczy iluś tam dorosłych, mężczyzn i kobiet,
dostrzegły mnie stojącego za oparciem fotela. Pełnego
skruchy za tak okropny nietakt.
— Zapewne — odezwał się pierwszy pan Jeremiah
Rothery, miejscowy sędzia — zostaniesz nim, jeśli wytrwasz
w postanowieniu, mój chłopcze. Piękny to zawód i potrzebny
ludziom...
Wszyscy obecni uśmiechnęli się, ojciec pogłaskał mnie po
głowie, matka przytuliła.
Przeminęły lata, mgła niepamięci przysłoniła historię
Minnesoty. Odpłynął w przeszłość rodzinny dom pachnący
żywicą.
Jestem lekarzem. Nie, wcale nie dlatego, że kiedyś w
chłopięcym podnieceniu wykrzyknąłem, że nim zostanę.
Rychło o tym zapomniałem. Lecz później, gdy rozum mocniej
począł kierować mym życiem, doszedłem do wniosku, że ten
zawód najbardziej mi odpowiada.
I wtedy odnalazłem w pamięci słowa Jeremiaha
Rothery'ego: „piękny to zawód i potrzebny ludziom..." Ba, cóż
cenniejszego nad zdrowie lub życie!
Po szczeblach nauki i po szczeblach awansów wspinałem
się na nie byle jaki szczyt. Jako zastępca naczelnego chirurga
szpitala w Milwaukee, osiągnąłem dość poczesną pozycję
wśród grona tamtejszych lekarzy. Na pewno niejeden mi
zazdrościł i marzył o zajęciu takiego stanowiska, lecz nigdy
tego nie dano mi odczuć.
Zwycięsko przebrnąłem życiowe burze młodości, niczym
fregata pod pełnymi żaglami, kierowana silną dłonią sternika,
który wie, w jakim kierunku płynąć. I zawinąłem do portu.
Wiodłem spokojny, ustatkowany, może nawet nieco
monotonny żywot w moim przestronnym mieszkaniu, wolny
od trosk i kłopotów, pod pieczą wiernej gospodyni —
rudowłosej Irlandki nieokreślonego wieku, która miała na imię
Katarzyna. W domu spędzałem połowę mego życia, drugą —
w jeszcze bardziej przestronnym gmachu szpitala, gdzie każdy
dzień, niekiedy każda godzina stawiały mnie twarzą w twarz z
ludzkim nieszczęściem. Ileż tam się nauczyłem... O
chorobach, o ludziach i o ludzkim cierpieniu. O, szpital był
dobrą szkołą! Jakże przydała mi się później! Nie chcę się
chwalić, lecz wiele razy wyrywałem kalectwu lub śmierci
ludzi, zdawałoby siej beznadziejnie skazanych. I wiele razy
zdarzało mi siej widzieć łzy nie smutku, lecz radości.
Przeżywałem to jako swój największy sukces. Powiem
jeszcze jedno: widok cierpień, ciągłe zmagania się życia ze
śmiercią] nie umniejszyły w niczym mej wrażliwości. Nie
stałem; się oschłym, nieczułym wykonawcą swego zawodu,
jakich dziś wielu. Zbyt wielu!
Lecz wszystko to widać nie zadowoliło losu, który kieruje
mym życiem. I ten los postanowił dać mi mocnego kopniaka.
Wyleciałem po nim jak z procy ze swego uregulowanego
bytowania. Z letnich spacerów po okolicach Milwaukee i z
zimowych dumań w wygodnym fotelu obok huczącego
ogniem kominka w moim prywatnym gabinecie. Bo
pacjentów nie przyjmowałem. Wystarczał mi szpital. Miałem
więc mnóstwo czasu na czytanie książek i na rozmyślania w
wonnym dymku; cygara, tak pięknie pachnącym w cieple
bijącym od płomieni.
Widać jednak los nie był zadowolony z mego drugo-; a
może nawet trzecioplanowego udziału w życiu miasta.
Zdecydował wysunąć mnie na plan pierwszy, postawić oko
w oko z trudnościami nie byle jakimi. Zupełnie jakbym słyszał
rozkaz: skończ z tym, jeśli nie chcesz stać się w swoim
własnym mniemaniu niedołęgą! Do roboty, piecuchu!
Piecuch nie bardzo się kwapił, więc został wypchnięty na
życiową scenę, aby odegrać główną rolę w trzyaktowym
dramacie. Los pociągnął za sznury, kurtyna poszła w górę.
Rozpoczął się akt pierwszy.
W lecie 1880 roku, w okresie urlopów, zostałem sam na
oddziale chirurgicznym szpitala w Milwaukee, ni« licząc
młodego lekarza, Jerzego Davisa, nad którym
sprawowałem opiekę, dwu sanitariuszy i kilku pielęgniarek.
Mój bezpośredni przełożony, naczelny chirurg, doktor
Lindsay, uznał, że zasłużył na odpoczynek, i wyjechał na
południe do krewnych.
W tym miejscu należy wspomnieć, że na cztery lata przed
pamiętnym dla mnie rokiem 1880 w Montanie, nad rzeczką
Little Bighorn, doszło do niezwykle krwawej batalii między
oddziałem federalnej kawalerii a wojownikami Dakotów
(Siouxów). Kawalerią dowodził generał Jerzy Armstrong
Custer, głośny z osobistego męstwa, jakim wykazał się
jeszcze podczas wojny domowej. Indianami dowodził Szalony
Koń, a pieczę nad ich akcją sprawował nie mniej znany od
Custera wódz i czarownik Dakotów, Sitting Buli (co stanowi
odpowiednik dakockiego przezwania: Tatanka-Yotanka).
Custer poległ, poległo wraz z nim dwustu piętnastu
żołnierzy i oficerów, zginęły wszystkie konie tego ka-
waleryjskiego oddziału, z wyjątkiem jednego, który nazywał
się — cóż za zbieg okoliczności! — Komańcz.
Jak później się okazało, Custer poniósł klęskę z powodu
swej pychy. Gdyby poczekał dzień, nadciągnęłyby posiłki.
Lecz on nie chciał z nikim dzielić się przewidywanym
zwycięstwem. Przegrał również dlatego, że zlekceważył
odwagę i sprawność czerwonoskórych wojowników.
Klęska Custera narobiła sporo szumu wśród białych, lecz
mną nie wstrząsnęła tak, jak wstrząsnęła niegdyś wieść o
masakrze w Minnesocie. Ze zrozumiałych przyczyn. Tym
razem uznałem, że nie jest to moja sprawa, bo mnie osobiście
nie dotyczy. Choć oczywiście śmierć tylu żołnierzy
utwierdziła mój wrogi stosunek do Indian.
Bitwa nad Little Bighorn została stoczona 25 czerwca
1876 roku. Sam król Salomon, jakoby największy mędrzec
świata, nie potrafiłby przewidzieć, iż w cztery lata później, w
lipcu 1880 roku, uboczne skutki klęski
Custera odmienia całkowicie moją sytuację, mój sposób
życia i... myślenia. Lecz to fakt.
Otóż w początkach lipca, gdy pacjentów było mało, a za to
nudy sporo, zawiadomiono mnie, iż zgłosił się
nowy chory. Kazałem go wprowadzić do gabinetu. Wszedł
mężczyzna, na oko tak pod trzydziestkę. Jego strój nie był
strojem mieszczucha, raczej trapera uganiającego się po
lasach i preriach za futerkowymi zwierzętami. Twarz miał
opaloną, ale spod opalenizny przebijała dobrze mi znana
bladość człowieka cierpiącego.
Powiem w dużym skrócie: przybysz był ranny w lewe
udo, lecz była to jakaś zastarzała rana, która na nowo się
otworzyła. Brud spowodował zaognienie ciała, wywiązała
się infekcja.
Zacząłem rozpytywać o przyczynę tej rany. Okazało się, że
zadał ją grizzli, szary niedźwiedź Gór Skalistych. A więc nie
omyliło mnie pierwsze przypuszczenie: nowy pacjent był
traperem. Zbeształem go, że tak późno się do nas zgłosił.
Uśmiechnął się — znad Saskatchewan daleka do Milwaukee
droga, początkowo sprawa nie przedstawiała się groźnie, a on
miał do załatwienia pewne interesy. Zabrzmiało to nieco
tajemniczo: Saskatchewan to przecież rzeka płynąca przez
północną Kanadę. Lecz nie do mnie należało badanie
przeszłości przybysza.
Zajęliśmy się troskliwie rannym. Wykąpany, obłożony
opatrunkami, natychmiast zapadł w głęboki sen na
szpitalnym łóżku. Budził się w ciągu dnia parokrotnie i
wydało mi się, że nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje.
Zły to u chorego objaw. Tymczasem udo obrzękło, wokół
rany wystąpił siny pas, a temperatura ciała skoczyła do
niebezpiecznej wysokości. Nie było kogo poradzić się, sam
musiałem zadecydować o życiu człowieka (a niełatwa to
decyzja), i to szybko. Zwłoka groziła śmiercią. Ratunek
mógł przynieść tylko nóż chirurgiczny, jedynie bowiem am-
putacja nogi mogła uratować ciało przed gangreną. Ta myśl
przejęła mnie strachem. Przecież miałem wypuścić ze
szpitala zdrowego... kalekę. Kalekę trapera! Okropność!
Dlatego dopiero czwartego dnia rankiem zdecydowałem się
na obcięcie nogi w pachwinie. Operacja miała się odbyć w
godzinach popołudniowych, ale ze względu na groźbę
śmierci wymagała zgody pacjenta.
Tkwiłem w swym gabinecie i myślałem o tym z goryczą w
sercu i z prawdziwą złością na bezradność naszej wiedzy
medycznej. Z posępnych rozważań wyrwał mnie jakiś hałas.
W obowiązkowej ciszy szpitalnego budynku było to
wydarzenie niecodzienne. Wyszedłem zobaczyć, co się
dzieje.
Tak oto zakończył się akt pierwszy dramatu, a zaczął akt
drugi.
W końcu korytarza dostrzegłem grupę osób: młodego
lekarza, pielęgniarkę i starszego sanitariusza oddziału. Lecz
przecież nie ich widok pozbawił mnie na chwilę mowy i
zdolności ruchu. Stanąłem jak sparaliżowany. Wśród trzech
białych fartuchów ujrzałem skórzane bluzy i spodnie,
najbardziej autentyczne leg-giny. Nie, to nie maskarada.
Wystarczyło popatrzeć na twarze dwu dziwnych gości.
Indianie!
— Co to ma znaczyć? — zagadnąłem nieco
bezsensownie.
— Indianie, panie doktorze — odparł Devis, równie
bezsensownie.
— To widzę. Czego chcą?
— Jeśli dobrze zrozumiałem, przyszli odwiedzić chorego z
raną nogi.
— Ale jak tu weszli? — wtrącił się pielęgniarz. —
Przecież portier nie mógł ich wpuścić.
— Pewnie przez płot — stwierdził Davis nieco po-
gardliwym tonem. — Tacy potrafią...
Omal głośno nie zakląłem. Czekała mnie trudna operacja i
potrzebowałem spokoju, chociażby przez godzinkę. A tu taka
heca! Prawdziwi czerwonoskórzy. Ujrzałem ich po raz
pierwszy w życiu. Dziwne? Jednak to fakt. Większość
mieszkańców wschodu, tych młodszych, nigdy nie oglądała
Indian, chyba na rysunkach. I ja znałem barwne pióropusze,
skórzane tarcze, legginy i zdobne paciorkami mokasyny
wyłącznie z kolorowych malowideł. Teraz stały przede mną
żywe modele tych ilustracji.
W cztery lata po rzezi oddziału Custera zjawili się w
Milwaukee, ba! w szpitalu, bracia tamtych, a może nawet ci
sami wojownicy, którzy brali udział w bitwie nad Little
Bighorn. Tu muszę dodać, że mimo upływu lat pamięć klęski
nie wygasła wśród osadników zachodu, żywa była również i
tu, na wschodzie, a przekazywana w opowiadaniach,
odpowiednio urabiała opinię. Ja sam, jak już wspominałem,
kształtowałem swe poglądy pod presją takiej opinii, święcie
przekonany o naszej misji cywilizacyjnej i o bezgranicznym
okrucieństwie pierwotnych gospodarzy tej ziemi.
Jak powinienem był teraz postąpić? Gdyby nie współczucie
dla mojego pacjenta, tak ciężko dotkniętego losem, kazałbym
intruzów wyrzucić poza szpitalną bramę.
Nie będę mówił o szczegółach *. Pozwoliłem na wizytę. Z
rozmowy przeprowadzonej w moim gabinecie z
czerwonoskórymi dowiedziałem się, iż przybyli do swego
„białego brata" przynosząc lek, który w sposób niezawodny i
szybki wybawi go z ciężkiej dolegliwości. Wzruszyłem na to
ramionami, a nie roześmiałem się tylko dlatego, że była to
sprawa zbyt poważna. Dowiedziałem się również, iż
pochodzą z plemienia
Czarnych Stóp, osiadłego po obu stronach amerykańsko-
kanadyjskiej granicy, że byli świadkami wypadku, w którym
„biały brat" odniósł ciężką ranę. Leczył się u nich, lecz zbyt
krótko. Rana musiała się odnowić.
Zapytałem, jakim sposobem tu trafili, i otrzymałem
odpowiedź, że dobry tropiciel śladów trafi wszędzie.
Zapytałem, dlaczego tak się troszczą o zdrowie białego
człowieka, a wtedy jeden z wojowników odparł:
— On mnie uratował.
Zapytałem więc, jakie to leki mają ocalić mego pacjenta.
Pokazali naczynie z tykwy i wiązkę jakichś ziół.
Poszliśmy do separatki, w której leżał chory. Był
przytomny. Uśmiechnął się na widok gości, później z nimi
rozmawiał w niezrozumiałym dla mnie języku. Na koniec
oświadczył, że wie doskonale o planowanej przeze mnie
operacji i... nie zgadza się na nią. Prosi o wypisanie ze
szpitala.
Chciałem krzyknąć: „pan oszalał!". Zamiast tego jednak
tylko szepnąłem: „to oznacza śmierć".
Zaprzeczył. Powiedział, iż nie chce żyć jako kaleka, że
gotów pozostać w szpitalu pod warunkiem zastosowania
środków, jakie przynieśli jego „czerwoni bracia" (tak ich
nazwał).
Przyjacielu, który czytać będziesz te słowa, wyobraź sobie
(jeśli posiadasz dość wyobraźni!) jak się poczułem
usłyszawszy o takim warunku? Żaden opis tego nie odtworzy,
więc nie silę się na taki opis. To był koszmar. Jednak
zdobyłem się w chaosie myśli na decyzję. Operacji nie mogę
przeprowadzić wbrew woli operowanego — a to znaczy:
śmierć. Jeśli go wypiszę ze szpitala — to również znaczy:
śmierć. Cóż pozostaje? Tylko ryzyko. Zdecydowałem, się na
ryzyko. Huczało mi w głowie jak w młynie, a wewnętrzny
głos ostrzegał: „Wylecisz jak z procy. Znachorskie praktyki w
szpitalu? Odkąd istnieje Milwaukee nic podobnego jeszcze się
nie wydarzyło!"
— Więc się wydarzy — szepnąłem w pasji sam do siebie
i... wyraziłem zgodę.
Znowu pominę szczegóły. Po dwu dniach „znachorskich
praktyk" (Indianie pojawili się i następnego po- południa,
drogą przez płot czy nie przez płot — nigdy tego nie
sprawdzałem) pacjent poczuł się znacznie lepiej. Gorączka
spadła. Ziołowa kuracja indiańska dokonała rzeczy
niemożliwej do osiągnięcia przy pomocy leków, jakimi
dysponowaliśmy. Po trzech następnych dniach stan chorego
tak się poprawił, że począł wstawać z łóżka. Najpierw
spacerował po szpitalnym korytarzu, później — po szpitalnym
ogrodzie. Stał się cud! Cóż więc dziwnego, że
zainteresowałem się tym nieprawdopodobnym przypadkiem i
dziwnym pacjentem. W miarę jak go poznawałem —
zdziwienie moje rosło niczym dynia posadzona na żyznej
glebie.
Dotąd sądziłem, że traper świetnie odczytuje tropy
zwierząt, lecz nie przeczyta książki. Jako analfabeta. A
okazało się, że mój pacjent — odtąd nazywać go będę
Karolem Gordonem, bo takie nazwisko widniało na jego
karcie chorobowej — jest człowiekiem nieźle oczytanym.
Niejeden raz zawstydził mnie mówiąc o książkach, o których
tylko słyszałem, a on je znał. Rozmawialiśmy coraz częściej,
to o tym, to o owym, lecz przede wszystkim (cóż w tym
dziwnego?) o Dzikim Zachodzie i pierwotnych jego
mieszkańcach: o zwierzętach i najczęściej o Indianach. Ba,
podczas którejś z takich rozmów pokłóciłem się z nim nie na
żarty i przez kilka dni starałem się go unikać. Później
doszliśmy do porozumienia. Rzecz poszła o
czerwonoskórych. Gordon reprezentował poglądy, które mnie
podówczas oburzały. Zażarcie bronił Indian, usprawiedliwiał
ich krwawe wystąpienia, a winą za wszystko obciążał „blade
twarze". Mówił o Czarnych Stopach i o tym, że od paru lat
korzysta z ich gościny polując właśnie na ich łowieckich
terenach.
— Zdumiewające — zauważyłem wówczas sceptycznie.
— Słyszałem, że czerwonoskórzy nie znoszą obcych.
Wybijają im zwierzynę, której i tak coraz mniej.
— Prawda. Pan, doktorze, w ich położeniu odczuwałby to
samo. Lecz wrogi stosunek nie dotyczy wszystkich białych.
Na przykład... mnie — dodał po chwili, lekko się
uśmiechając.
— Dlaczego?
— Długo by mówić!... Ale powiem krótko. Ci dwaj moi
goście to nie zwykli wojownicy. Jeden z nich, Długi
Niedźwiedź, jest nieprzeciętną w plemieniu osobistością.
Człowiek dzielny i doświadczony, z którym pobratymcy
bardzo się liczą. Drugi to jeszcze ważniejsza postać, coś
jakby naczelny czarodziej. Nazywa się Czerwona Chmura.
Przypadkiem wyratowałem go z pazurów szarego
niedźwiedzia. Wówczas to odniosłem tę paskudną ranę.
Dlatego tu przybył. Indianie potrafią być wdzięczni.
— I dlatego pozwolili panu polować?
— Och, nie. Wyświadczyłem im pewne usługi dużo
wcześniej.
Jakiego rodzaju były te usługi, dowiedziałem się dopiero po
dłuższym czasie.
Innego z kolejnych dni Gordon -— podczas ogrodowego
spaceru — zapytał mnie, czy jazda konna zaszkodziłaby jego
nodze?
Odparłem, że obecnie bardzo by zaszkodziła. Trzeba
poczekać co najmniej jeszcze z tydzień.
— Cóż panu tak pilno? Preria ciągnie, co? —
zaryzykowałem pytanie.
Przyznał, że nie omyliłem się, a później opowiedział mi, jak
z niby zagojoną raną uda wybrał, się nad rzekę Mleczną.
Podczas tej wyprawy łowieckiej stracił konia w bagniskach i
sam w nie wpadł. Im mocniej się
szarpał, tym bardziej pogrążał w grząskim mule. Po godzinie
takich prób zdrętwiał na kamień. Zapadł w półsen, czy też
półomdlenie. Tak dotrwał do świtu dnia następnego. Odzyskał
przytomność (żelazny mieć musiał organizm!) i dzięki temu,
że przymrozek skuł lodem powierzchnię bagna, zdołał zeń się
wygrzebać. Jednak nie potrafiłby dojść o własnych siłach do
jakiegokolwiek osiedla, gdyby dwaj, przypadkowo spot-kani
wojownicy Czarnych Stóp nie zawiedli go do j swego
obozowiska.
— I to wówczas odnowiła się rana?
— Tak. Powinienem był poleżeć kilka dni, lecz sądziłem,
że to samo się zagoi...
Takie były przyczyny, z powodu których Karol Gordon
znalazł się w szpitalu. I fakt ten, można by- powiedzieć:
przesądził o dalszych kolejach mego życia. Rozmowy z
Gordonem mocno podważyły mą niezachwianą dotąd opinię o
Indianach i problemie indiańskim. Nie twierdzę, że stałem się
przyjacielem „czerwonych mężów", zmiana raz ustalonych
poglądów nie następuje tak szybko, Wszakże nie miałem już
tej pewności co przedtem. Zapewne cała historia
skończyłaby się na tej tylko drobnej ewolucji poglądów, gdy-
by.'.
Gdyby nie rozpoczął się trzeci akt mego dramatu.
Niespodziewanie powrócił naczelny chirurg, doktor
Lindsay, na tydzień przed końcem swego urlopu. Uznałem
ten fakt za niepokojący. I nie omyliłem się. Ktoś bardziej
chyba złośliwy niż czuły o dobrą opinię szpitala wypichcił do
mego szefa niewybredny anonim, w którym opisał — nieco
mijając się z prawdą — historię wizyty Indian w szpitalu.
Anonimowy informator zarzucał mi znachorskie praktyki,
nieuctwo i brak należytej troski o pacjenta, którego o mało
nie skazałem na śmierć.
Lindsay pokazał mi ten list, potem poprosił o wyjaśnienia.
Z kolei zapragnął ujrzeć pacjenta. Gordon został dokładnie
zbadany, a gdy odszedł, naczelny chirurg pokiwał głową.
— Zdumiewający przypadek — stwierdził. — Ten
człowiek jest zdrów jak przysłowiowa ryba. Mimo wszystko
lękam się nieco o... pana.
— Dlaczego? — zdziwiłem się szczerze.
— Dlatego że nasz szpital jest fundacją i że w zarządzie
tej fundacji zasiada niejaki Vincent. Słyszał pan o nim?
Rzecz jasna, słyszałem. Vincent był właścicielem kilku
młynów i cegielni w Milwaukee. Posiadał duże wpływy. Lecz
co to mogło mieć wspólnego z Karolem Gordonem? Lindsay
zaraz mi to wyjaśnił.
— Siostrzeniec Vincenta brał udział w ekspedycji generała
Custera i poległ. Od tamtej chwili Vincent
głosi hasła jakiejś wyprawy krzyżowej przeciw
czerwonoskórym. Niech się teraz dowie o wszystkim...
Następnego dnia opowiedziałem Gordonowi o anonimie.
Nie przejął się tym zbytnio, co mnie nawet troszkę uraziło.
— Furda, doktorze! — zawołał. — Da sobie pan radę, nie
tu, to gdzie indziej.
Kiepska to była pociecha.
W trzy dni po tej rozmowie Gordon został wypisany ze
szpitala. Przy pożegnaniu zapewnił, że będzie mnie odwiedzał
i że nigdy nie zapomni przysługi, jaką mu oddałem zgadzając
się na „czarodziejską" (jak to określił) kurację.
— Myślę, że pana namówię — stwierdził ściskając mi
dłoń.
— No co?
— Na krótką przejażdżkę w prerię.
Roześmiałem się:
— To dopiero pomysł!
— Pomysł znakomity. Będę w Milwaukee za trzy miesiące.
Proszę mi dać swój adres i zastanowić się nad tą
propozycją.
Minął lipiec, minął sierpień. We wrześniu w miejscowym
dzienniku „Daily Herald" ukazał się artykuł o wizycie Indian
w szpitalu. Sprawa stała się głośna i od tej chwili wypadki
potoczyły się jak śnieżna lawina. Przesłuchiwała mnie
specjalna komisja, powołana przez kierownictwo szpitalnej
fundacji. Rzecz rozpatrywano drobiazgowo, wprowadzając
mnie w stan nerwowego rozstroju. Szybko, się
zorientowałem, że wpływy pana Vincenta znaczą więcej niż
jakiekolwiek argumenty, więcej niż sprawiedliwość i prawda.
Nawet doktor Lindsay nie potrafił mnie obronić. Panowie z
komisji zapragnęli nie tylko wyrzucić mnie ze szpitala, lecz
poprzez sąd państwowy pozbawić prawa wykonywania
zawodu.
Wtedy właśnie przyjechał do Milwaukee Karol Gordon.
Jemu zawdzięczam, że nie poniosłem całkowitej klęski. Karol
zgłosił się przed komisję jako żywy dowód skuteczności
przeprowadzonej na nim kuracji. Ostatecznie uratowałem
prawo do praktyki lekarskiej, lecz musiałem opuścić szpital.
Jak bardzo byłem tym zgnębiony, nie sposób tego opisać.
Początkowo nawet sądziłem, że przyjdzie mi opuścić
Milwaukee. Jakiż chory zgłosi się do lekarza tak
napiętnowanego, jak ja? Pomyliłem się. Cała ta głośna
historia okazała się najlepszą reklamą. Stałem się w oczach
innych lekarzem-cudotwórcą, który wszystko potrafi! Mój
prywatny gabinet pęczniał od pacjentów. Jednakże niewielka
to była satysfakcja.
Tak minęła jesień 1880 roku. Karol Gordon ponownie
wyruszył na traperską wędrówkę. Wrócił z końcem grudnia i
zamieszkał na stałe w Milwaukee w nie byle jakim hotelu. Z
tego wyciągnąłem wniosek, że, łowienie futerek jest nadal
bardzo popłatnym zawodem. Widywaliśmy się co dzień, co
drugi dzień. Wówczas to Karol (już mówiliśmy sobie po
imieniu) przypomniał o swej propozycji i począł namawiać na
wycieczkę w prerie południowo-zachodniej Kanady, wiosną
następnego roku.
Nie mówiłem ani tak, ani nie, lecz wcale nie kwapiłem się
na taką eskapadę. Tymczasem Karol zajął się
przygotowaniem mnie do trudów wyprawy. Zgodziłem się. W
moim osiadłym trybie życia nieco ruchu nie mogło zaszkodzić,
wręcz przeciwnie.
Nieco później przekonałem się, na czym miała polegać
zaproponowana przez Karola zaprawa fizyczna. Wpadłem.
Lecz wstyd było się wycofać. Odbywałem więc dalekie
piesze wycieczki, uczyłem się jeździć konno, na oklep i w
siodle. Marzłem czołgając się w śniegu i odczytując tropy
ludzi lub zwierząt. Później przyszła kolej na naukę strzelania i
na rzucanie lassem. Natomiast pływania w przeręblu
kategorycznie odmówiłem.
Mijały tygodnie, a ja powolutku począłem przywykać do
myśli o dalekiej podróży. I przywykłem.
Nadeszła wiosna i któregoś majowego ranka wsiedliśmy w
pociąg, który