15165

Szczegóły
Tytuł 15165
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15165 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15165 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15165 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wernic Wiesław Barry Bede Spojrzenie tu przeszłość Trawa. Jak daleko sięgnąć wzrokiem — trawa. Gdzieniegdzie gęsta i wysoka aż po końskie brzuchy, gdzieniegdzie rzadka, zwiędła jakaś, jak gdyby zwiastująca koniec jesieni, a nie początek wiosny. Równina ciągnęła się bezkreśnie. Tu i tam wystrzelały ponad nią kępy drzew — przerywniki w monotonii krajobrazu — a na dalekim zachodzie dźwigały się nagle ku niebu postrzępione szczyty Medicine Bow i Front Rangę, dwu pasm górskich, które musi zauważyć każdy przybywający w te strony z. Kansasu. Jechaliśmy powoli, chociaż dzień szarzał. Nic nas nie zmuszało do pośpiechu, a nocleg w jakimkolwiek miejscu tej płaszczyzny posiadałby takie same zalety co wady. Drewna na opał nie brakowało, chodziło jedynie o wodę, lecz Karol zapewnił mnie, iż najdalej za pół godziny przetnie drogę rzeczka płynąca szerokim korytem. — Nie mogę się mylić — twierdził — bawiłem tu przed rokiem. Przejazdem. — Przejazdem — powtórzyłem ironicznie. — No, to rzeczywiście musisz świetnie orientować się w terenie. Zerknął na mnie podejrzliwie. — Ta rzeczka, Janie, dobrze utkwiła mi w pamięci. Zaręczam. Spędziłem nad nią kilka godzin, chociaż całkiem zbytecznie. — Oczarował cię widok? Wzruszył ramionami. — Grzebałem w kamykach. Leży tam mnóstwo ka- myków wyrzuconych na piaszczystą plażę. — Szukałeś nuggetów? — spróbowałem zgadnąć. — Nie mylisz się. Rzeczka wypływa z gór, bystry prąd mógł aż tu zanieść drobiny złota. — Eksplorerska wyprawa? — zdziwiłem się. — Nic mi o niej nie wspominałeś. — Nie warto było wspominać, zresztą... po prostu zapomniałem. Lecz z tą eksplorerska wyprawą mocno się mylisz. Dawno z tym zerwałem. To był po prostu przypadek. I to przypadek bardzo dziwny. — Tajemnicza historia? — zażartowałem. — Istotnie. Po dziś dzień nie potrafię jej wytłumaczyć. Powiedz, co uczyniłbyś na widok obcego człowieka klęczącego na rzecznej wydmie i zbierającego garściami kamienie? — Hm... chyba przyglądałbym się, próbując odgadnąć cel tej pracy, a później zapytał dziwnego zbieracza, czego szuka. — Tamten człowiek nie zauważył mnie. Odjechał, zanim zdołałem zawołać. Po prostu ze zdziwienia zapomniałem języka w gębie. Rzeczka płynęła wśród wysokich brzegów i żeby dostać się do wody, należało najpierw zejść z wysokiej skarpy na piaszczystą łachę. Jechałem wówczas tak wolno, jak my teraz, a trawa głuszyła tętent kopyt. Rozluźniły mi się popręgi, zatrzymałem konia, naciągnąłem paski i ujrzałem zieloną! linię krzewów. Łatwo odgadnąć, że za nimi płynął strumień. Prowadząc wierzchowca za uzdę, przystanąłem jak nakazywała ostrożność. W dole, poniżej trawiastej skarpy, na piasku, dostrzegłem człowieka. Klęczał, od- wrócony do mnie plecami. W lewej dłoni dzierżył spory, na pół już wypełniony woreczek. Prawą zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i wpychał je do worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc dziwnego, iż wziąłem go za eksplorera gromadzącego wyniesione wodą nuggety. Nie pomyślałbyś podobnie? Przytaknąłem. — No, widzisz. Patrzałem i patrzałem, ale na próżno usiłowałem dostrzec żółtawozielony poblask tak cha- rakterystyczny dla grudek złota. Doszedłem do wniosku, że to zapewne nie złoto, lecz jakaś odmiana szlachetnych kamieni. Nie brak ich w różnych partiach Gór Skalistych. Postanowiłem czekać i sprawdzić. Nie trwało to długo. — Ej, coś kręcisz, Karolu — przerwałem. — To wcale nie zdziwienie pozbawiło cię mowy. — Najpierw zdziwienie, a później i zdziwienie, i obawa. Ostrożny zawsze wygrywa, Janie. Nie jest rzeczą bezpieczną zaskakiwać na pustkowiu człowieka, który znalazł skarb. — Słusznie. I co dalej? — Dalej? Tamten jegomość wypełnił woreczek, zawiązał go, wstał, otrzepał dłonie i ruszył ku krzakom, na prawo ode mnie. Stamtąd wyprowadził konia, wskoczył na siodło, przebył rzeczkę i zniknął mi z oczu na przeciwległym brzegu. Postałem jeszcze chwilę, a później zbiegłem na łachę. Możesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy godziny kręciłem się po plaży tu i tam. Od ustawicznego schylania grzbiet mnie rozbolał. — I co? — I nic! Cokolwiek podniosłem, było tylko bezwar- tościowym, wygładzonym wodą kamykiem, jakich pełno w górach i w korytach podgórskich rzek. Powiedz mi, Janie: po co on to zbierał? — Przyjrzałeś się uważnie kamykom? — Nie żartuj. Potrafię odróżnić grudkę złota od odprysku skały. Pokręciłem głową. — Może to geolog? Zbierał próbki. — Nie wyglądał na geologa. Roześmiałem się. — Z czego to wnioskujesz? — Z jego stroju. Zupełny obszarpaniec. — Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb gór? Geologowie prowadzą tam badania. — Pewno masz rację — zgodził się Karol i na tym wyczerpaliśmy temat. Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola mocno utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo pasował do wizerunku badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający swój bagaż rzecznym żwirem. W dwie godziny później zapowiedziana przez Karola rzeczka pojawiła się na horyzoncie. Zasygnalizował ją z daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli. Ruszyliśmy galopem i zatrzymali się dopiero wśród gąszczu szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało: porosła murawą skarpa, a niżej — piaszczysta łacha, pokryta miejscami drobnym żwirem. — To tu — stwierdził mój towarzysz. — Gdyby wiatr nie rozwiał i deszcz nie spłukał, znalazłbyś na tej plaży odciski stóp człowieka, o którym ci opowiadałem, a obok... moich butów. — Lecz chyba nie twierdzisz, iż celowo doprowadziłeś mnie do tego miejsca? — Nie twierdzę — uśmiechnął się. — Po prostu przypadek. Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie. Obozowisko zostało rozbite poniżej skarpy, bo chociaż ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezupełnie był suchy — wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i przed niepożądaną obserwacją. Bo i z tym należało się liczyć. Wysoki brzeg skrywał również blask ogniska, które mogło ściągnąć nam na karki nieproszonego gościa. Przebywaliśmy bezludne co prawda okolice Kolorado (bo znajdowaliśmy się właśnie na terenach należących do stanu Kolorado), lecz wcale niej tak bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół pustynna ziemia nie nadawała się ani pod uprawę, ani na pastwiska dla bydła. Natomiast dlatego właśnie mogła służyć za kryjówkę lub dogodną drogę ucieczki na zachód dla różnych ludzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw, szwindli lub po prostu z rabunków dokonywanych na samotnych wędrowcach. Z leżącego miedzę, ludnego i bogatego Kansasu na pewno ciąg- nęli tu amatorzy łatwych zarobków, kierując się ku górom, za którymi leżało terytorium Utahu, po którym krążyli — jak słyszałem — eksplorerzy szukający żył złota i serbra. Napady na nich, a raczej na transporty drogocennych metali, trafiały się zawsze tam, gdzie rozległe, nie zamieszkane obszary sprzyjały buszowaniu rabusiów. Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawiastym brzegu, lecz w dole. Licho nie śpi! Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie przypadł dyżur do północy, Karolowi od północy do świtu. Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy poznaczyły niebo, otulił się pledem, siodło podsunął pod głowę, a nogi wyciągnął w stronę żarzących się węgli ogniska. Moim obowiązkiem było nie dopuścić do całkowitego wygaśnięcia drewien, ale i równocześnie nie dać buchnąć płomieniowi — łuna sygnalizowałaby obecność człowieka. Wiedziałem, jak mam postępować, a stos zebranych gałęzi i wiklin powinien był wystarczyć na całą noc. Wziąłem winczester, sprawdziłem naboje w magazynku i ruszyłem na obchód. Najpierw pobrzeżem łagodnie pluskającej wody — powstrzymywałem się przy tym, by nie podnieść choć paru kamyków, tak mnie korciło! — później wdrapałem się na skarpę i przemierzyłem półokrąg, którego centrum stanowiło ognisko, wreszcie zajrzałem do koni przywiązanych u samotnego drzewa, niedaleko krawędzi skarpy. Spały. W czasie swego strażowania parokrotnie powtórzyłem wędrówkę. Z dwu powodów. Pierwszy: bezpieczeństwo, drugi: senność. Bałem się, że siedząc w cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek wydarzył mi się tylko raz, podczas pierwszej z Karolem wę- drówki, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu. Skracałem czas czuwania wyobrażając sobie niespo- dziewaną napaść, chyba tylko białych, bo ziemie jedynych w Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-zachodnim krańcu stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz żaden głos nie dobiega! z głębi nocnych ciemności, żadna sylwetka nie poruszyła się w mroku. Nawet kujoty (gdzież ich nie ma?) nie dawały znać o swej obecności. Preria spała pod czarnym namiotem nieba usianego srebrnymi gwiazdami. Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego zegarka utworzyły jedną prostą linię, obudziłem Karola. Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym przez niego miejscu i wkrótce zapomniałem o całym świecie. Pod czujnym okiem Karola mogłem spać tali bezpiecznie, jak gdybym znajdował się we własnym mieszkaniu, w odległym Milwaukee nad jeziorem Michigan. Cóż więc skłoniło mnie do tłuczenia się po wertepach Kolorado i do zamienienia wygodnego łóżka na twarde legowisko w piachu? Co? Ot, po prostu — nawyk, przyzwyczajenie. Od kilku już lat każdej wiosny lub wczesnym latem ruszałem poza mury rodzinnego Milwaukee, na zachód lub na północ, poza granicę Missisipi, tam gdzie jeszcze można było spotkać w pierwotnej prerii dzikie zwierzęta, a z rzadka tylko ludzi. Jakże jednak różnych od tych, którzy zamieszkiwali wschodnie stany Ameryki! Zaczęło się to od przypadku. Myślę jednak, że ten przypadek narodził się wiele, wiele lat wcześniej, nim stałem się szanownym i wziętym lekarzem, zastępcą naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee. Gdy pamięcią sięgnę wstecz — co nie jest takie trudne — dostrzegam siebie jako małego brzdąca, kręcącego się po wielkim mieszkaniu rodziców, po pachnącym żywicą parterowym domu na przedmieściu Milwaukee, niedaleko jeziora Michigan, którego połyskliwe wody widać było poprzez sztachety parkanu ogradzającego nasz spory ogród. Tam, zdawało się, iż w zasięgu wyciągniętej ręki, w podmuchach ciepłego wiatru płynęły wydęte żagle łodzi, niczym dzikie łabędzie, których również nie brakowało. Zimą kry poczynały piętrzyć się na pokrytym szronem brzegu, a gdy temperatura spadała gwałtownie, w ciągu jednej zaledwie nocy ginęły rozbryzgi sztormowych fal pod lodową taflą, tak grubą, że mogły po niej jeździć parokonne wozy. Ale mnie w tamtych czasach nigdy, ani latem, ani zimą, nie wolno było opuszczać ogrodu, chyba że w towarzystwie dorosłego opiekuna. Kiedy nastawały ciepłe dni, buszowałem po ogrodowych krzakach razem z dwoma lub trzema przyjaciółmi-równolatkami z sąsiedztwa. Stawiałem swoje pierwsze tipi i wigwamy, nie przeczuwając w najśmielszych marzeniach, że kiedyś spać będę pod skórami prawdziwego tipi, o krok od czerwonoskórego wojownika i pod jego opieką. Nie przeczuwając, bowiem w naszych zabawach i bieganinach po ogrodzie, który był równocześnie prerią i dziewiczą puszczą, walczyliśmy z Indianami, porywali jeńców i wyzwalali „blade twarze" od męczeństwa przy palach śmierci. Niestety, ani ja, ani moi koledzy nie chcieli odgrywać roli miedzianotwarzych wojowników. Nie mogły nas do tego zachęcić nawet pióra kaczek i gęsi, mające imitować pióra orle. Zawsze więc byliśmy traperami lub oddziałem federalnej kawalerii, kłusującym na odsiecz oblężonym fortom lub otoczonemu przez wyjącą hordę blokhauzowi któregoś z pograniczników. Z konieczności więc rola Indian przypadała zaroślom, młodym drzewkom, wreszcie zielsku pod płotem, które mogliśmy niszczyć drewnianymi szablami bez protestu ze strony moich rodziców. Dopiero połamane w szale walki krzewy róż, a nawet (o zgrozo!) młodziutka jabłonka wywołały protest, i to dość gwałtowny. Później, zrażeni takim stanowiskiem dorosłych, przenieśliśmy swe prerie i lasy do ogródka sąsiadów, lecz i tam spotkało nas całkowite niezrozumienie. Złamana gałąź owocującej gruszy stała się powodem scysji, w której przegraliśmy oczywiście my. Odtąd tylko chwasty mogły stanowić cel naszych ataków. Takie pomniejszenie szeregów wroga, chociaż przykre, nie psuło zabawy. Lecz deszczowa jesień, zlewając strugami wody całe Milwaukee i okolice, lub trzaskająca mrozem zima bezlitośnie zapędzały zmarźluchów w głąb domu, przed kominki, na których buzowały grube i pachnące bierwiona. Owszem, płomień kominka ma swe uroki, zwłaszcza dla starszych, lecz jak długo tęskniący za ruchem malec może tkwić nieruchomo wpatrując się w skaczące płomyki? Wprawdzie dom moich rodziców był obszerny, prze stronny, lecz nawet największe sale są niczym w po równaniu z najmniejszym ogródkiem. Wałki z Indianami prowadziliśmy i zimą, jednak daleko im było dc uroku buszowania wśród zarośli, w słońcu i cieple pogodnego dnia. Z kimże zresztą mieliśmy walczyć, skoro krzesła, otomany czy fotele — z uwagi na przewidywane konsekwencje — nie nadawały się do odgrywania roli czerwonoskórych? Tak więc, gdy mój ojciec wychodził z domu, wślizgiwaliśmy się do jego gabinetu i skradając się w cieniu wielkich, krytych skórą foteli wdychaliśmy dym cygar oraz dziwną atmosferę tego pokoju, pełnego tajemniczych spraw, które się w obrębie jego ścian rozgrywały. Bo ojciec był prawnikiem, dość wziętym, co imponowało nie tylko mnie, lecz i moim małym przyjaciołom. Niestety, z gabinetem ojca graniczyła kancelaria — pomieszczenie równie tajemnicze, 'lecz przez cały dzień pozostające pod pieczą chudego młodzieńca o długim nosie, odbywającego swą pierwszą praktykę. Był to zresztą sympatyczny człowiek, niekiedy zawalony robotą, niekiedy aż ziewający z nudów. W takich chwilach przywoływał nas i opowiadał historie (wątpię, czy prawdziwe) o podboju Ameryki przez białych kolonizatorów. Słuchaliśmy z zapartym oddechem, póki trzask frontowych drzwi nie oznajmiał powrotu ojca. W bardzo smętnym nastroju wracaliśmy wówczas do pokoju gościnnego. Chudy młodzieniec nigdy jednak nie pozwalał nam bawić się w gabinecie, a że słuch miał nad podziw wyostrzony, najcichsze podchody i skradania się między meblami szybko bywały wykrywane. Nigdy tego nie zapomnę, mimo że upłynęły lata, a pachnący drzewem dom zniknął w przestrzeni dawno minionego czasu, razem z tajemniczym gabinetem, kancelarią, mnóstwem innych pokojów i ogrodem, który był dla nas, rozbieganych i rozwrzeszczanych chłopaków, to lasem nieprzebytym, to skalistym łańcuchem gór, to bezkresną prerią Dzikiego Zachodu. Lecz wracam do sprawy drobnej na pozór, lecz w istocie swej bardzo ważnej. Oddającej bowiem atmosferę tamtych czasów i poglądy olbrzymiej większości ludzi, zwłaszcza tych, którzy osiedlili się lub urodzili w miastach na wschodzie. Pytanie wyda się naiwne: czemu to żadne z dzieci nie chciało brać udziału w zabawie jako czerwonoskóry? Odpowiedź okaże się wcale nie naiwna: dlatego, że dzieci znały Indian wyłącznie z opowiadań dorosłych, od których słyszały mrożące krew w żyłach historie Wiadomo — Indianie to podstępni mordercy, którzy napadają na białych i podpalają chaty spokojnych farmerów, to leniwi, brudni złodzieje, którzy kradną i rabują, nie chcąc się zabrać do żadnej uczciwej pracy. Słowem, to okrutne, mściwe, dzikie bestie, gorsze od kujota, budzące wstręt, pogardę i strach. Któż by więc chciał, choćby w zabawie, choćby na niby, podjąć się takiej roli? Tak oto budziła się we mnie już od najmłodszych lat wrogość w stosunku do czerwonoskórych, a wydarzenia, które nastąpiły później, jeszcze tę wrogość umocniły. Tu muszę wspomnieć, że prawie każdego lata wyjeżdżałem na pewien czas do ciotki i wuja (brata matki), którzy trudnili się rolnictwem, gospodarując na farmie położonej nad rzeką Minnesota, na terenie dzisiejszego stanu Minnesota. Ileż to radości dawała ml każda taka wyprawa! Wyruszaliśmy we trójkę: matka ojciec i ja, pozostawiając na miesiąc dom pod opiekał gospodyni i chudego praktykanta. A później? Toż dopiero była uciecha! Farmerski dom, farmerskie corrale i stodoły, wszystko tak różne od miejskich zabudowań, ileż dawały nowych wrażeń! Wujostwo mieli syna, starszego ode mnie o rok, i córkę, o rok młodszą. Już pierwszego dnia gnaliśmy na prawdziwą prerię, gdzie kończyły się grunta farmy, i tam budowaliśmy szałasy z trzciny i nadrzecznych sitowi Kilka kroków w bok płynęła cicha woda Minnesoty, a daleko ku zachodowi ciągnęły się dzikie łąki, nigdy] nie tknięte pługiem. Niezwykłość otoczenia podkreślał jeszcze fakt, iż w górze rzeki znajdował się rezerwat Indian. Zakazano nam udawać się w tamtym kierunkuj lecz sama świadomość niemal sąsiedztwa „dzikich” działała na mnie podniecająco. Ileż więc dodatkowego uroku miały dla mnie zabawy na takim terenie! Ba, moja kuzynka wcale nie wzdra- gała się przed odgrywaniem roli indiańskiego wojownika (bo indiańską kobietą być nie chciała), przez co podchody i napady nabierały nowego smaku. Któregoś dnia zapytałem ją, czy nie wstydzi się być, chociażby tylko przez kilka godzin, „brudnym i cuchnącym" czerwonoskórym. Ku memu zdumieniu odparła, że Indianie to tacy sami ludzie jak my, a przeciętny kowboj „potrafi śmierdzieć" nie gorzej od miedzianolicego wojownika. Zaniemówiłem. Był to pogląd całkowicie sprzeczny z moim dotychczasowym mniemaniem. Jeszcze później dowiedziałem się od Daisy (właśnie mej kuzynki), że Indianie mogą być przyjaciółmi białych, że są dzielni, że nigdy nie kłamią, że zawsze dochowują danego słowa, że wreszcie... zostali skrzywdzeni przez nas! Oburzyłem się — co też ta dziewczyna plecie! Ale gdy Nicholas (mój kuzyn) potwierdził słowa siostry, w mojej głowie powstał nie byle jaki zamęt. Prawdopodobnie po powrocie do Milwaukee rozmyślałbym w wolnych chwilach nad usłyszanymi rewelacjami, może bym nawet znalazł kogoś z dorosłych o innym niż powszechny poglądzie na „kwestię indiańską", lecz po prostu... zapomniałem o tej rozmowie i dopiero przypomniało mi ją zdarzenie, które utrwaliło — i to na długie lata — mój pierwotny sąd o czerwonoskórych. Warto wspomnieć o tym zdarzeniu, bo dziś któż o nim pamięta? Lecz wówczas wieść przerażająca wstrząsnęła „białą" Ameryką. Rzecz wyglądała zupełnie nieprawdopodobnie. Uwierzyłem jednak, ponieważ jako jedenastoletni malec zawsze jeszcze wierzyłem dorosłym. Po latach, ze zwykłej ciekawości, postanowiłem sprawdzić w dawnych opisach świadków i w do- chodzeniach specjalnej komisji śledczej, jak to naprawdę wyglądało. I ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że oficjalna, beznamiętna wersja nie różni się w niczym od tego, co już słyszałem na ten temat. Sprawa przeszła do historii wojen białych z Indianami, czy też Indian z białymi, pod nazwą masakry w Minnesocie. Dramat, który w swym przebiegu przypominał spadanie grudki śniegu po zboczu stromej góry. Mała grudka, która nikomu nie może wyrządzić szkody, tocząc się po zaśnieżonej pochyłości, przekształca się w końcu w śmiercionośną lawinę. Masakra! w Minnesocie tak właśnie wyglądała. W roku 1862 nie pojechaliśmy na wakacje do wujostwa. Ojcu wypadła jakaś pilna sprawa sądowa, a matka nie zdecydowała się na daleką podróż z dzieckiem. Bardzo mnie zabolała ta decyzja. Popłakiwałem po kątach, a rodzicom ukazywałem swą mocno chmurną twarz. Na szczęście nie wzruszały ich moje dąsy. Dzięki temu mogę obecnie opisać historię masakry w Minnesocie. Oto 17 sierpnia 1862 roku, prawdopodobnie nad wieczorem i na pewno niedaleko biegu górnej Minnesoty (bo tam właśnie znajdował się indiański rezerwat), czterej wojownicy Dakotów (popularnie, choć niesłusznie zwanych Siouxami) wracali z polowania do rezerwatu. Ich nazwiska, a raczej przydomki, przeszły! do historii: Zabijający Duch, Rozpraszający, Brązowej Skrzydło oraz Uderza Się Gdy Czołga. Dawniej zawsze śmieszyły mnie takie przedziwne nazwania, później doi nich przywykłem. Lecz w tej historii nie istniało nici śmiesznego. Otóż wymienieni czterej wojownicy natrafili na kilka kurzych jaj złożonych w gnieździe w pobliżu chaty osadnika o nazwisku Robinson Jones. Gdy jeden z czerwonoskórych podniósł je z ziemi, drugi zwrócił mul uwagę, że nie trzeba jajek ruszać, bo należą do białego człowieka. Wtedy ten pierwszy jajka rozbił, a swego towarzysza nazwał tchórzem. „Nie lękam się białych — miał odpowiedzieć —I ażeby tego dowieść, zabiję jednego z nich!" I tak się stało. Z pewną tylko różnicą. Nie jeden biały stracił życie, lecz zabitych zostało aż pięć osób: Robinson Jones, jego żona, jego córka oraz dwu sąsiadów. Zaskoczeni napadem, nie potrafili się obronić. Kiedy wojownicy wrócili na skradzionych w farmie koniach do rezerwatu i opowiedzieli, co się stało, zwołano naradę wodzów. Przez całą noc rozważano całą sprawę i dalsze konsekwencje. Uznano, że istnieją tylko dwie możliwości: wydać morderców w ręce białych lub wypowiedzieć bladym twarzom wojnę. Mała Wrona, najwybitniejszy z plemiennych przywódców, ostrzegał, że nie ma żadnych szans pokonania białych. „Zabijesz jednego, dwu, dziesięciu, a zjawi się stu, aby ciebie zabić..." Lecz jego słowa nie przekonały innych. Po paru godzinach narady Mała Wrona uległ argumentom innych wodzów i rozkazał przygotować się do ataku na budynki rządowej agencji do spraw Indian, wznoszące się w pobliżu wodospadów rzeczki Redwood. Jednocześnie, jeszcze przed brzaskiem, wyruszyły grupy wojowników, by zniszczyć okoliczne osiedla, a ich mieszkańców pozabijać. Zaskoczeni farmerzy stawiali słaby opór. Wprawdzie wojownicy wzięli kilku jeńców, a nawet oszczędzili kilku osadników, których uważali za przyjaciół, na ogół jednak prawie każdego spotkanego białego mordowano na miejscu. W sumie zginęło czterystu pięćdziesięciu ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, któ- rych jedyną winą było to, że urodzili się białymi. W cztery tygodnie później rebelia została .stłumiona przez oddziały regularnego wojska, którymi dowodził pułkownik Henry Sibley. Spośród dwu tysięcy Indian, którzy się poddali, trzystu dziewięćdziesięciu dwóch zostało postawionych przed sądem. Odwet był straszliwy. Wydano trzysta siedem wyroków śmierci. Pułkownik Sibley miał zamiar dokonać egzekucji natychrniast, ale sprzeciwił się temu biskup Minnesoty Henry B. Whipple. Udał się do Waszyngtonu błagać o łaskę dla skazanych. Był to czyn wymagający wielkiej odwagi, bowiem wśród białych osadników wzbudził powszechne oburzenie. Oburzałem się wówczas i ja — jedenastoletni malec, bo oburzali się wszyscy dorośli, z którymi stykałem się na co dzień. Abraham Lincoln złagodził karę w większości zapadłych wyroków, utrzymał je natomiast w mocy w stosunku do oskarżonych, którym w pełni udowodniono gwałty i morderstwa. W grudniu 1862 roku, w dzień po Bożym Narodzeniu, odbyła się publiczna egzekucja — trzydziestu ośmiu indiańskich wojowników powieszono. Mała Wrona, przeciwnik rozpoczynania wojny, zdołał uciec do północnej Dakoty. Kiedy jednak po roku wrócił, został zastrzelony przez jednego z farmerów. Dlaczego o tym wspominam? Z czysto osobistych po- wodów. W masakrze Minnesoty zginęli wszyscy krewni mej matki: jej brat, a mój wuj, jego żona i dwoje dzieci. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki był to dla mnie szok. Rodzice pojechali na pogrzeb, mnie zostawiono w domu, w którym spędzałem czas płacząc i obmyślając srogą zemstę na czerwonoskórych, gdy tylko dorosnę. Po powrocie ojca i matki dowiedziałem się, że gdyby na miejscu napadu znajdował się lekarz, moi krewniacy zostaliby uratowani. Poraniono ich, to prawda, lecz zmarli z upływu krwi. W naszym domu pojawiali się wtedy tłumnie dalsi i bliżsi sąsiedzi, spragnieni nowin z odległej Minnesoty. Brałem udział w tych spotkaniach jako milczący słuchacz, skryty w którymś z kątów ogromnego salonu. Wiele razy wysłuchałem opowiadania ojca i komentarzy matki kończących się niezmiennie słowami: gdyby tam był lekarz... Aż pewnego dnia, gdy padły te zamykające relację słowa, krzyknąłem na cały pokój: — Ja zostanę lekarzem! I przestraszyłam się swej śmiałości. Bo uczyniło się nagle okropnie cicho i oczy iluś tam dorosłych, mężczyzn i kobiet, dostrzegły mnie stojącego za oparciem fotela. Pełnego skruchy za tak okropny nietakt. — Zapewne — odezwał się pierwszy pan Jeremiah Rothery, miejscowy sędzia — zostaniesz nim, jeśli wytrwasz w postanowieniu, mój chłopcze. Piękny to zawód i potrzebny ludziom... Wszyscy obecni uśmiechnęli się, ojciec pogłaskał mnie po głowie, matka przytuliła. Przeminęły lata, mgła niepamięci przysłoniła historię Minnesoty. Odpłynął w przeszłość rodzinny dom pachnący żywicą. Jestem lekarzem. Nie, wcale nie dlatego, że kiedyś w chłopięcym podnieceniu wykrzyknąłem, że nim zostanę. Rychło o tym zapomniałem. Lecz później, gdy rozum mocniej począł kierować mym życiem, doszedłem do wniosku, że ten zawód najbardziej mi odpowiada. I wtedy odnalazłem w pamięci słowa Jeremiaha Rothery'ego: „piękny to zawód i potrzebny ludziom..." Ba, cóż cenniejszego nad zdrowie lub życie! Po szczeblach nauki i po szczeblach awansów wspinałem się na nie byle jaki szczyt. Jako zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee, osiągnąłem dość poczesną pozycję wśród grona tamtejszych lekarzy. Na pewno niejeden mi zazdrościł i marzył o zajęciu takiego stanowiska, lecz nigdy tego nie dano mi odczuć. Zwycięsko przebrnąłem życiowe burze młodości, niczym fregata pod pełnymi żaglami, kierowana silną dłonią sternika, który wie, w jakim kierunku płynąć. I zawinąłem do portu. Wiodłem spokojny, ustatkowany, może nawet nieco monotonny żywot w moim przestronnym mieszkaniu, wolny od trosk i kłopotów, pod pieczą wiernej gospodyni — rudowłosej Irlandki nieokreślonego wieku, która miała na imię Katarzyna. W domu spędzałem połowę mego życia, drugą — w jeszcze bardziej przestronnym gmachu szpitala, gdzie każdy dzień, niekiedy każda godzina stawiały mnie twarzą w twarz z ludzkim nieszczęściem. Ileż tam się nauczyłem... O chorobach, o ludziach i o ludzkim cierpieniu. O, szpital był dobrą szkołą! Jakże przydała mi się później! Nie chcę się chwalić, lecz wiele razy wyrywałem kalectwu lub śmierci ludzi, zdawałoby siej beznadziejnie skazanych. I wiele razy zdarzało mi siej widzieć łzy nie smutku, lecz radości. Przeżywałem to jako swój największy sukces. Powiem jeszcze jedno: widok cierpień, ciągłe zmagania się życia ze śmiercią] nie umniejszyły w niczym mej wrażliwości. Nie stałem; się oschłym, nieczułym wykonawcą swego zawodu, jakich dziś wielu. Zbyt wielu! Lecz wszystko to widać nie zadowoliło losu, który kieruje mym życiem. I ten los postanowił dać mi mocnego kopniaka. Wyleciałem po nim jak z procy ze swego uregulowanego bytowania. Z letnich spacerów po okolicach Milwaukee i z zimowych dumań w wygodnym fotelu obok huczącego ogniem kominka w moim prywatnym gabinecie. Bo pacjentów nie przyjmowałem. Wystarczał mi szpital. Miałem więc mnóstwo czasu na czytanie książek i na rozmyślania w wonnym dymku; cygara, tak pięknie pachnącym w cieple bijącym od płomieni. Widać jednak los nie był zadowolony z mego drugo-; a może nawet trzecioplanowego udziału w życiu miasta. Zdecydował wysunąć mnie na plan pierwszy, postawić oko w oko z trudnościami nie byle jakimi. Zupełnie jakbym słyszał rozkaz: skończ z tym, jeśli nie chcesz stać się w swoim własnym mniemaniu niedołęgą! Do roboty, piecuchu! Piecuch nie bardzo się kwapił, więc został wypchnięty na życiową scenę, aby odegrać główną rolę w trzyaktowym dramacie. Los pociągnął za sznury, kurtyna poszła w górę. Rozpoczął się akt pierwszy. W lecie 1880 roku, w okresie urlopów, zostałem sam na oddziale chirurgicznym szpitala w Milwaukee, ni« licząc młodego lekarza, Jerzego Davisa, nad którym sprawowałem opiekę, dwu sanitariuszy i kilku pielęgniarek. Mój bezpośredni przełożony, naczelny chirurg, doktor Lindsay, uznał, że zasłużył na odpoczynek, i wyjechał na południe do krewnych. W tym miejscu należy wspomnieć, że na cztery lata przed pamiętnym dla mnie rokiem 1880 w Montanie, nad rzeczką Little Bighorn, doszło do niezwykle krwawej batalii między oddziałem federalnej kawalerii a wojownikami Dakotów (Siouxów). Kawalerią dowodził generał Jerzy Armstrong Custer, głośny z osobistego męstwa, jakim wykazał się jeszcze podczas wojny domowej. Indianami dowodził Szalony Koń, a pieczę nad ich akcją sprawował nie mniej znany od Custera wódz i czarownik Dakotów, Sitting Buli (co stanowi odpowiednik dakockiego przezwania: Tatanka-Yotanka). Custer poległ, poległo wraz z nim dwustu piętnastu żołnierzy i oficerów, zginęły wszystkie konie tego ka- waleryjskiego oddziału, z wyjątkiem jednego, który nazywał się — cóż za zbieg okoliczności! — Komańcz. Jak później się okazało, Custer poniósł klęskę z powodu swej pychy. Gdyby poczekał dzień, nadciągnęłyby posiłki. Lecz on nie chciał z nikim dzielić się przewidywanym zwycięstwem. Przegrał również dlatego, że zlekceważył odwagę i sprawność czerwonoskórych wojowników. Klęska Custera narobiła sporo szumu wśród białych, lecz mną nie wstrząsnęła tak, jak wstrząsnęła niegdyś wieść o masakrze w Minnesocie. Ze zrozumiałych przyczyn. Tym razem uznałem, że nie jest to moja sprawa, bo mnie osobiście nie dotyczy. Choć oczywiście śmierć tylu żołnierzy utwierdziła mój wrogi stosunek do Indian. Bitwa nad Little Bighorn została stoczona 25 czerwca 1876 roku. Sam król Salomon, jakoby największy mędrzec świata, nie potrafiłby przewidzieć, iż w cztery lata później, w lipcu 1880 roku, uboczne skutki klęski Custera odmienia całkowicie moją sytuację, mój sposób życia i... myślenia. Lecz to fakt. Otóż w początkach lipca, gdy pacjentów było mało, a za to nudy sporo, zawiadomiono mnie, iż zgłosił się nowy chory. Kazałem go wprowadzić do gabinetu. Wszedł mężczyzna, na oko tak pod trzydziestkę. Jego strój nie był strojem mieszczucha, raczej trapera uganiającego się po lasach i preriach za futerkowymi zwierzętami. Twarz miał opaloną, ale spod opalenizny przebijała dobrze mi znana bladość człowieka cierpiącego. Powiem w dużym skrócie: przybysz był ranny w lewe udo, lecz była to jakaś zastarzała rana, która na nowo się otworzyła. Brud spowodował zaognienie ciała, wywiązała się infekcja. Zacząłem rozpytywać o przyczynę tej rany. Okazało się, że zadał ją grizzli, szary niedźwiedź Gór Skalistych. A więc nie omyliło mnie pierwsze przypuszczenie: nowy pacjent był traperem. Zbeształem go, że tak późno się do nas zgłosił. Uśmiechnął się — znad Saskatchewan daleka do Milwaukee droga, początkowo sprawa nie przedstawiała się groźnie, a on miał do załatwienia pewne interesy. Zabrzmiało to nieco tajemniczo: Saskatchewan to przecież rzeka płynąca przez północną Kanadę. Lecz nie do mnie należało badanie przeszłości przybysza. Zajęliśmy się troskliwie rannym. Wykąpany, obłożony opatrunkami, natychmiast zapadł w głęboki sen na szpitalnym łóżku. Budził się w ciągu dnia parokrotnie i wydało mi się, że nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje. Zły to u chorego objaw. Tymczasem udo obrzękło, wokół rany wystąpił siny pas, a temperatura ciała skoczyła do niebezpiecznej wysokości. Nie było kogo poradzić się, sam musiałem zadecydować o życiu człowieka (a niełatwa to decyzja), i to szybko. Zwłoka groziła śmiercią. Ratunek mógł przynieść tylko nóż chirurgiczny, jedynie bowiem am- putacja nogi mogła uratować ciało przed gangreną. Ta myśl przejęła mnie strachem. Przecież miałem wypuścić ze szpitala zdrowego... kalekę. Kalekę trapera! Okropność! Dlatego dopiero czwartego dnia rankiem zdecydowałem się na obcięcie nogi w pachwinie. Operacja miała się odbyć w godzinach popołudniowych, ale ze względu na groźbę śmierci wymagała zgody pacjenta. Tkwiłem w swym gabinecie i myślałem o tym z goryczą w sercu i z prawdziwą złością na bezradność naszej wiedzy medycznej. Z posępnych rozważań wyrwał mnie jakiś hałas. W obowiązkowej ciszy szpitalnego budynku było to wydarzenie niecodzienne. Wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Tak oto zakończył się akt pierwszy dramatu, a zaczął akt drugi. W końcu korytarza dostrzegłem grupę osób: młodego lekarza, pielęgniarkę i starszego sanitariusza oddziału. Lecz przecież nie ich widok pozbawił mnie na chwilę mowy i zdolności ruchu. Stanąłem jak sparaliżowany. Wśród trzech białych fartuchów ujrzałem skórzane bluzy i spodnie, najbardziej autentyczne leg-giny. Nie, to nie maskarada. Wystarczyło popatrzeć na twarze dwu dziwnych gości. Indianie! — Co to ma znaczyć? — zagadnąłem nieco bezsensownie. — Indianie, panie doktorze — odparł Devis, równie bezsensownie. — To widzę. Czego chcą? — Jeśli dobrze zrozumiałem, przyszli odwiedzić chorego z raną nogi. — Ale jak tu weszli? — wtrącił się pielęgniarz. — Przecież portier nie mógł ich wpuścić. — Pewnie przez płot — stwierdził Davis nieco po- gardliwym tonem. — Tacy potrafią... Omal głośno nie zakląłem. Czekała mnie trudna operacja i potrzebowałem spokoju, chociażby przez godzinkę. A tu taka heca! Prawdziwi czerwonoskórzy. Ujrzałem ich po raz pierwszy w życiu. Dziwne? Jednak to fakt. Większość mieszkańców wschodu, tych młodszych, nigdy nie oglądała Indian, chyba na rysunkach. I ja znałem barwne pióropusze, skórzane tarcze, legginy i zdobne paciorkami mokasyny wyłącznie z kolorowych malowideł. Teraz stały przede mną żywe modele tych ilustracji. W cztery lata po rzezi oddziału Custera zjawili się w Milwaukee, ba! w szpitalu, bracia tamtych, a może nawet ci sami wojownicy, którzy brali udział w bitwie nad Little Bighorn. Tu muszę dodać, że mimo upływu lat pamięć klęski nie wygasła wśród osadników zachodu, żywa była również i tu, na wschodzie, a przekazywana w opowiadaniach, odpowiednio urabiała opinię. Ja sam, jak już wspominałem, kształtowałem swe poglądy pod presją takiej opinii, święcie przekonany o naszej misji cywilizacyjnej i o bezgranicznym okrucieństwie pierwotnych gospodarzy tej ziemi. Jak powinienem był teraz postąpić? Gdyby nie współczucie dla mojego pacjenta, tak ciężko dotkniętego losem, kazałbym intruzów wyrzucić poza szpitalną bramę. Nie będę mówił o szczegółach *. Pozwoliłem na wizytę. Z rozmowy przeprowadzonej w moim gabinecie z czerwonoskórymi dowiedziałem się, iż przybyli do swego „białego brata" przynosząc lek, który w sposób niezawodny i szybki wybawi go z ciężkiej dolegliwości. Wzruszyłem na to ramionami, a nie roześmiałem się tylko dlatego, że była to sprawa zbyt poważna. Dowiedziałem się również, iż pochodzą z plemienia Czarnych Stóp, osiadłego po obu stronach amerykańsko- kanadyjskiej granicy, że byli świadkami wypadku, w którym „biały brat" odniósł ciężką ranę. Leczył się u nich, lecz zbyt krótko. Rana musiała się odnowić. Zapytałem, jakim sposobem tu trafili, i otrzymałem odpowiedź, że dobry tropiciel śladów trafi wszędzie. Zapytałem, dlaczego tak się troszczą o zdrowie białego człowieka, a wtedy jeden z wojowników odparł: — On mnie uratował. Zapytałem więc, jakie to leki mają ocalić mego pacjenta. Pokazali naczynie z tykwy i wiązkę jakichś ziół. Poszliśmy do separatki, w której leżał chory. Był przytomny. Uśmiechnął się na widok gości, później z nimi rozmawiał w niezrozumiałym dla mnie języku. Na koniec oświadczył, że wie doskonale o planowanej przeze mnie operacji i... nie zgadza się na nią. Prosi o wypisanie ze szpitala. Chciałem krzyknąć: „pan oszalał!". Zamiast tego jednak tylko szepnąłem: „to oznacza śmierć". Zaprzeczył. Powiedział, iż nie chce żyć jako kaleka, że gotów pozostać w szpitalu pod warunkiem zastosowania środków, jakie przynieśli jego „czerwoni bracia" (tak ich nazwał). Przyjacielu, który czytać będziesz te słowa, wyobraź sobie (jeśli posiadasz dość wyobraźni!) jak się poczułem usłyszawszy o takim warunku? Żaden opis tego nie odtworzy, więc nie silę się na taki opis. To był koszmar. Jednak zdobyłem się w chaosie myśli na decyzję. Operacji nie mogę przeprowadzić wbrew woli operowanego — a to znaczy: śmierć. Jeśli go wypiszę ze szpitala — to również znaczy: śmierć. Cóż pozostaje? Tylko ryzyko. Zdecydowałem, się na ryzyko. Huczało mi w głowie jak w młynie, a wewnętrzny głos ostrzegał: „Wylecisz jak z procy. Znachorskie praktyki w szpitalu? Odkąd istnieje Milwaukee nic podobnego jeszcze się nie wydarzyło!" — Więc się wydarzy — szepnąłem w pasji sam do siebie i... wyraziłem zgodę. Znowu pominę szczegóły. Po dwu dniach „znachorskich praktyk" (Indianie pojawili się i następnego po- południa, drogą przez płot czy nie przez płot — nigdy tego nie sprawdzałem) pacjent poczuł się znacznie lepiej. Gorączka spadła. Ziołowa kuracja indiańska dokonała rzeczy niemożliwej do osiągnięcia przy pomocy leków, jakimi dysponowaliśmy. Po trzech następnych dniach stan chorego tak się poprawił, że począł wstawać z łóżka. Najpierw spacerował po szpitalnym korytarzu, później — po szpitalnym ogrodzie. Stał się cud! Cóż więc dziwnego, że zainteresowałem się tym nieprawdopodobnym przypadkiem i dziwnym pacjentem. W miarę jak go poznawałem — zdziwienie moje rosło niczym dynia posadzona na żyznej glebie. Dotąd sądziłem, że traper świetnie odczytuje tropy zwierząt, lecz nie przeczyta książki. Jako analfabeta. A okazało się, że mój pacjent — odtąd nazywać go będę Karolem Gordonem, bo takie nazwisko widniało na jego karcie chorobowej — jest człowiekiem nieźle oczytanym. Niejeden raz zawstydził mnie mówiąc o książkach, o których tylko słyszałem, a on je znał. Rozmawialiśmy coraz częściej, to o tym, to o owym, lecz przede wszystkim (cóż w tym dziwnego?) o Dzikim Zachodzie i pierwotnych jego mieszkańcach: o zwierzętach i najczęściej o Indianach. Ba, podczas którejś z takich rozmów pokłóciłem się z nim nie na żarty i przez kilka dni starałem się go unikać. Później doszliśmy do porozumienia. Rzecz poszła o czerwonoskórych. Gordon reprezentował poglądy, które mnie podówczas oburzały. Zażarcie bronił Indian, usprawiedliwiał ich krwawe wystąpienia, a winą za wszystko obciążał „blade twarze". Mówił o Czarnych Stopach i o tym, że od paru lat korzysta z ich gościny polując właśnie na ich łowieckich terenach. — Zdumiewające — zauważyłem wówczas sceptycznie. — Słyszałem, że czerwonoskórzy nie znoszą obcych. Wybijają im zwierzynę, której i tak coraz mniej. — Prawda. Pan, doktorze, w ich położeniu odczuwałby to samo. Lecz wrogi stosunek nie dotyczy wszystkich białych. Na przykład... mnie — dodał po chwili, lekko się uśmiechając. — Dlaczego? — Długo by mówić!... Ale powiem krótko. Ci dwaj moi goście to nie zwykli wojownicy. Jeden z nich, Długi Niedźwiedź, jest nieprzeciętną w plemieniu osobistością. Człowiek dzielny i doświadczony, z którym pobratymcy bardzo się liczą. Drugi to jeszcze ważniejsza postać, coś jakby naczelny czarodziej. Nazywa się Czerwona Chmura. Przypadkiem wyratowałem go z pazurów szarego niedźwiedzia. Wówczas to odniosłem tę paskudną ranę. Dlatego tu przybył. Indianie potrafią być wdzięczni. — I dlatego pozwolili panu polować? — Och, nie. Wyświadczyłem im pewne usługi dużo wcześniej. Jakiego rodzaju były te usługi, dowiedziałem się dopiero po dłuższym czasie. Innego z kolejnych dni Gordon -— podczas ogrodowego spaceru — zapytał mnie, czy jazda konna zaszkodziłaby jego nodze? Odparłem, że obecnie bardzo by zaszkodziła. Trzeba poczekać co najmniej jeszcze z tydzień. — Cóż panu tak pilno? Preria ciągnie, co? — zaryzykowałem pytanie. Przyznał, że nie omyliłem się, a później opowiedział mi, jak z niby zagojoną raną uda wybrał, się nad rzekę Mleczną. Podczas tej wyprawy łowieckiej stracił konia w bagniskach i sam w nie wpadł. Im mocniej się szarpał, tym bardziej pogrążał w grząskim mule. Po godzinie takich prób zdrętwiał na kamień. Zapadł w półsen, czy też półomdlenie. Tak dotrwał do świtu dnia następnego. Odzyskał przytomność (żelazny mieć musiał organizm!) i dzięki temu, że przymrozek skuł lodem powierzchnię bagna, zdołał zeń się wygrzebać. Jednak nie potrafiłby dojść o własnych siłach do jakiegokolwiek osiedla, gdyby dwaj, przypadkowo spot-kani wojownicy Czarnych Stóp nie zawiedli go do j swego obozowiska. — I to wówczas odnowiła się rana? — Tak. Powinienem był poleżeć kilka dni, lecz sądziłem, że to samo się zagoi... Takie były przyczyny, z powodu których Karol Gordon znalazł się w szpitalu. I fakt ten, można by- powiedzieć: przesądził o dalszych kolejach mego życia. Rozmowy z Gordonem mocno podważyły mą niezachwianą dotąd opinię o Indianach i problemie indiańskim. Nie twierdzę, że stałem się przyjacielem „czerwonych mężów", zmiana raz ustalonych poglądów nie następuje tak szybko, Wszakże nie miałem już tej pewności co przedtem. Zapewne cała historia skończyłaby się na tej tylko drobnej ewolucji poglądów, gdy- by.'. Gdyby nie rozpoczął się trzeci akt mego dramatu. Niespodziewanie powrócił naczelny chirurg, doktor Lindsay, na tydzień przed końcem swego urlopu. Uznałem ten fakt za niepokojący. I nie omyliłem się. Ktoś bardziej chyba złośliwy niż czuły o dobrą opinię szpitala wypichcił do mego szefa niewybredny anonim, w którym opisał — nieco mijając się z prawdą — historię wizyty Indian w szpitalu. Anonimowy informator zarzucał mi znachorskie praktyki, nieuctwo i brak należytej troski o pacjenta, którego o mało nie skazałem na śmierć. Lindsay pokazał mi ten list, potem poprosił o wyjaśnienia. Z kolei zapragnął ujrzeć pacjenta. Gordon został dokładnie zbadany, a gdy odszedł, naczelny chirurg pokiwał głową. — Zdumiewający przypadek — stwierdził. — Ten człowiek jest zdrów jak przysłowiowa ryba. Mimo wszystko lękam się nieco o... pana. — Dlaczego? — zdziwiłem się szczerze. — Dlatego że nasz szpital jest fundacją i że w zarządzie tej fundacji zasiada niejaki Vincent. Słyszał pan o nim? Rzecz jasna, słyszałem. Vincent był właścicielem kilku młynów i cegielni w Milwaukee. Posiadał duże wpływy. Lecz co to mogło mieć wspólnego z Karolem Gordonem? Lindsay zaraz mi to wyjaśnił. — Siostrzeniec Vincenta brał udział w ekspedycji generała Custera i poległ. Od tamtej chwili Vincent głosi hasła jakiejś wyprawy krzyżowej przeciw czerwonoskórym. Niech się teraz dowie o wszystkim... Następnego dnia opowiedziałem Gordonowi o anonimie. Nie przejął się tym zbytnio, co mnie nawet troszkę uraziło. — Furda, doktorze! — zawołał. — Da sobie pan radę, nie tu, to gdzie indziej. Kiepska to była pociecha. W trzy dni po tej rozmowie Gordon został wypisany ze szpitala. Przy pożegnaniu zapewnił, że będzie mnie odwiedzał i że nigdy nie zapomni przysługi, jaką mu oddałem zgadzając się na „czarodziejską" (jak to określił) kurację. — Myślę, że pana namówię — stwierdził ściskając mi dłoń. — No co? — Na krótką przejażdżkę w prerię. Roześmiałem się: — To dopiero pomysł! — Pomysł znakomity. Będę w Milwaukee za trzy miesiące. Proszę mi dać swój adres i zastanowić się nad tą propozycją. Minął lipiec, minął sierpień. We wrześniu w miejscowym dzienniku „Daily Herald" ukazał się artykuł o wizycie Indian w szpitalu. Sprawa stała się głośna i od tej chwili wypadki potoczyły się jak śnieżna lawina. Przesłuchiwała mnie specjalna komisja, powołana przez kierownictwo szpitalnej fundacji. Rzecz rozpatrywano drobiazgowo, wprowadzając mnie w stan nerwowego rozstroju. Szybko, się zorientowałem, że wpływy pana Vincenta znaczą więcej niż jakiekolwiek argumenty, więcej niż sprawiedliwość i prawda. Nawet doktor Lindsay nie potrafił mnie obronić. Panowie z komisji zapragnęli nie tylko wyrzucić mnie ze szpitala, lecz poprzez sąd państwowy pozbawić prawa wykonywania zawodu. Wtedy właśnie przyjechał do Milwaukee Karol Gordon. Jemu zawdzięczam, że nie poniosłem całkowitej klęski. Karol zgłosił się przed komisję jako żywy dowód skuteczności przeprowadzonej na nim kuracji. Ostatecznie uratowałem prawo do praktyki lekarskiej, lecz musiałem opuścić szpital. Jak bardzo byłem tym zgnębiony, nie sposób tego opisać. Początkowo nawet sądziłem, że przyjdzie mi opuścić Milwaukee. Jakiż chory zgłosi się do lekarza tak napiętnowanego, jak ja? Pomyliłem się. Cała ta głośna historia okazała się najlepszą reklamą. Stałem się w oczach innych lekarzem-cudotwórcą, który wszystko potrafi! Mój prywatny gabinet pęczniał od pacjentów. Jednakże niewielka to była satysfakcja. Tak minęła jesień 1880 roku. Karol Gordon ponownie wyruszył na traperską wędrówkę. Wrócił z końcem grudnia i zamieszkał na stałe w Milwaukee w nie byle jakim hotelu. Z tego wyciągnąłem wniosek, że, łowienie futerek jest nadal bardzo popłatnym zawodem. Widywaliśmy się co dzień, co drugi dzień. Wówczas to Karol (już mówiliśmy sobie po imieniu) przypomniał o swej propozycji i począł namawiać na wycieczkę w prerie południowo-zachodniej Kanady, wiosną następnego roku. Nie mówiłem ani tak, ani nie, lecz wcale nie kwapiłem się na taką eskapadę. Tymczasem Karol zajął się przygotowaniem mnie do trudów wyprawy. Zgodziłem się. W moim osiadłym trybie życia nieco ruchu nie mogło zaszkodzić, wręcz przeciwnie. Nieco później przekonałem się, na czym miała polegać zaproponowana przez Karola zaprawa fizyczna. Wpadłem. Lecz wstyd było się wycofać. Odbywałem więc dalekie piesze wycieczki, uczyłem się jeździć konno, na oklep i w siodle. Marzłem czołgając się w śniegu i odczytując tropy ludzi lub zwierząt. Później przyszła kolej na naukę strzelania i na rzucanie lassem. Natomiast pływania w przeręblu kategorycznie odmówiłem. Mijały tygodnie, a ja powolutku począłem przywykać do myśli o dalekiej podróży. I przywykłem. Nadeszła wiosna i któregoś majowego ranka wsiedliśmy w pociąg, który