Wernic Wiesław Barry Bede Spojrzenie tu przeszłość Trawa. Jak daleko sięgnąć wzrokiem — trawa. Gdzieniegdzie gęsta i wysoka aż po końskie brzuchy, gdzieniegdzie rzadka, zwiędła jakaś, jak gdyby zwiastująca koniec jesieni, a nie początek wiosny. Równina ciągnęła się bezkreśnie. Tu i tam wystrzelały ponad nią kępy drzew — przerywniki w monotonii krajobrazu — a na dalekim zachodzie dźwigały się nagle ku niebu postrzępione szczyty Medicine Bow i Front Rangę, dwu pasm górskich, które musi zauważyć każdy przybywający w te strony z. Kansasu. Jechaliśmy powoli, chociaż dzień szarzał. Nic nas nie zmuszało do pośpiechu, a nocleg w jakimkolwiek miejscu tej płaszczyzny posiadałby takie same zalety co wady. Drewna na opał nie brakowało, chodziło jedynie o wodę, lecz Karol zapewnił mnie, iż najdalej za pół godziny przetnie drogę rzeczka płynąca szerokim korytem. — Nie mogę się mylić — twierdził — bawiłem tu przed rokiem. Przejazdem. — Przejazdem — powtórzyłem ironicznie. — No, to rzeczywiście musisz świetnie orientować się w terenie. Zerknął na mnie podejrzliwie. — Ta rzeczka, Janie, dobrze utkwiła mi w pamięci. Zaręczam. Spędziłem nad nią kilka godzin, chociaż całkiem zbytecznie. — Oczarował cię widok? Wzruszył ramionami. — Grzebałem w kamykach. Leży tam mnóstwo ka- myków wyrzuconych na piaszczystą plażę. — Szukałeś nuggetów? — spróbowałem zgadnąć. — Nie mylisz się. Rzeczka wypływa z gór, bystry prąd mógł aż tu zanieść drobiny złota. — Eksplorerska wyprawa? — zdziwiłem się. — Nic mi o niej nie wspominałeś. — Nie warto było wspominać, zresztą... po prostu zapomniałem. Lecz z tą eksplorerska wyprawą mocno się mylisz. Dawno z tym zerwałem. To był po prostu przypadek. I to przypadek bardzo dziwny. — Tajemnicza historia? — zażartowałem. — Istotnie. Po dziś dzień nie potrafię jej wytłumaczyć. Powiedz, co uczyniłbyś na widok obcego człowieka klęczącego na rzecznej wydmie i zbierającego garściami kamienie? — Hm... chyba przyglądałbym się, próbując odgadnąć cel tej pracy, a później zapytał dziwnego zbieracza, czego szuka. — Tamten człowiek nie zauważył mnie. Odjechał, zanim zdołałem zawołać. Po prostu ze zdziwienia zapomniałem języka w gębie. Rzeczka płynęła wśród wysokich brzegów i żeby dostać się do wody, należało najpierw zejść z wysokiej skarpy na piaszczystą łachę. Jechałem wówczas tak wolno, jak my teraz, a trawa głuszyła tętent kopyt. Rozluźniły mi się popręgi, zatrzymałem konia, naciągnąłem paski i ujrzałem zieloną! linię krzewów. Łatwo odgadnąć, że za nimi płynął strumień. Prowadząc wierzchowca za uzdę, przystanąłem jak nakazywała ostrożność. W dole, poniżej trawiastej skarpy, na piasku, dostrzegłem człowieka. Klęczał, od- wrócony do mnie plecami. W lewej dłoni dzierżył spory, na pół już wypełniony woreczek. Prawą zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i wpychał je do worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc dziwnego, iż wziąłem go za eksplorera gromadzącego wyniesione wodą nuggety. Nie pomyślałbyś podobnie? Przytaknąłem. — No, widzisz. Patrzałem i patrzałem, ale na próżno usiłowałem dostrzec żółtawozielony poblask tak cha- rakterystyczny dla grudek złota. Doszedłem do wniosku, że to zapewne nie złoto, lecz jakaś odmiana szlachetnych kamieni. Nie brak ich w różnych partiach Gór Skalistych. Postanowiłem czekać i sprawdzić. Nie trwało to długo. — Ej, coś kręcisz, Karolu — przerwałem. — To wcale nie zdziwienie pozbawiło cię mowy. — Najpierw zdziwienie, a później i zdziwienie, i obawa. Ostrożny zawsze wygrywa, Janie. Nie jest rzeczą bezpieczną zaskakiwać na pustkowiu człowieka, który znalazł skarb. — Słusznie. I co dalej? — Dalej? Tamten jegomość wypełnił woreczek, zawiązał go, wstał, otrzepał dłonie i ruszył ku krzakom, na prawo ode mnie. Stamtąd wyprowadził konia, wskoczył na siodło, przebył rzeczkę i zniknął mi z oczu na przeciwległym brzegu. Postałem jeszcze chwilę, a później zbiegłem na łachę. Możesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy godziny kręciłem się po plaży tu i tam. Od ustawicznego schylania grzbiet mnie rozbolał. — I co? — I nic! Cokolwiek podniosłem, było tylko bezwar- tościowym, wygładzonym wodą kamykiem, jakich pełno w górach i w korytach podgórskich rzek. Powiedz mi, Janie: po co on to zbierał? — Przyjrzałeś się uważnie kamykom? — Nie żartuj. Potrafię odróżnić grudkę złota od odprysku skały. Pokręciłem głową. — Może to geolog? Zbierał próbki. — Nie wyglądał na geologa. Roześmiałem się. — Z czego to wnioskujesz? — Z jego stroju. Zupełny obszarpaniec. — Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb gór? Geologowie prowadzą tam badania. — Pewno masz rację — zgodził się Karol i na tym wyczerpaliśmy temat. Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola mocno utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo pasował do wizerunku badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający swój bagaż rzecznym żwirem. W dwie godziny później zapowiedziana przez Karola rzeczka pojawiła się na horyzoncie. Zasygnalizował ją z daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli. Ruszyliśmy galopem i zatrzymali się dopiero wśród gąszczu szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało: porosła murawą skarpa, a niżej — piaszczysta łacha, pokryta miejscami drobnym żwirem. — To tu — stwierdził mój towarzysz. — Gdyby wiatr nie rozwiał i deszcz nie spłukał, znalazłbyś na tej plaży odciski stóp człowieka, o którym ci opowiadałem, a obok... moich butów. — Lecz chyba nie twierdzisz, iż celowo doprowadziłeś mnie do tego miejsca? — Nie twierdzę — uśmiechnął się. — Po prostu przypadek. Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie. Obozowisko zostało rozbite poniżej skarpy, bo chociaż ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezupełnie był suchy — wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i przed niepożądaną obserwacją. Bo i z tym należało się liczyć. Wysoki brzeg skrywał również blask ogniska, które mogło ściągnąć nam na karki nieproszonego gościa. Przebywaliśmy bezludne co prawda okolice Kolorado (bo znajdowaliśmy się właśnie na terenach należących do stanu Kolorado), lecz wcale niej tak bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół pustynna ziemia nie nadawała się ani pod uprawę, ani na pastwiska dla bydła. Natomiast dlatego właśnie mogła służyć za kryjówkę lub dogodną drogę ucieczki na zachód dla różnych ludzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw, szwindli lub po prostu z rabunków dokonywanych na samotnych wędrowcach. Z leżącego miedzę, ludnego i bogatego Kansasu na pewno ciąg- nęli tu amatorzy łatwych zarobków, kierując się ku górom, za którymi leżało terytorium Utahu, po którym krążyli — jak słyszałem — eksplorerzy szukający żył złota i serbra. Napady na nich, a raczej na transporty drogocennych metali, trafiały się zawsze tam, gdzie rozległe, nie zamieszkane obszary sprzyjały buszowaniu rabusiów. Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawiastym brzegu, lecz w dole. Licho nie śpi! Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie przypadł dyżur do północy, Karolowi od północy do świtu. Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy poznaczyły niebo, otulił się pledem, siodło podsunął pod głowę, a nogi wyciągnął w stronę żarzących się węgli ogniska. Moim obowiązkiem było nie dopuścić do całkowitego wygaśnięcia drewien, ale i równocześnie nie dać buchnąć płomieniowi — łuna sygnalizowałaby obecność człowieka. Wiedziałem, jak mam postępować, a stos zebranych gałęzi i wiklin powinien był wystarczyć na całą noc. Wziąłem winczester, sprawdziłem naboje w magazynku i ruszyłem na obchód. Najpierw pobrzeżem łagodnie pluskającej wody — powstrzymywałem się przy tym, by nie podnieść choć paru kamyków, tak mnie korciło! — później wdrapałem się na skarpę i przemierzyłem półokrąg, którego centrum stanowiło ognisko, wreszcie zajrzałem do koni przywiązanych u samotnego drzewa, niedaleko krawędzi skarpy. Spały. W czasie swego strażowania parokrotnie powtórzyłem wędrówkę. Z dwu powodów. Pierwszy: bezpieczeństwo, drugi: senność. Bałem się, że siedząc w cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek wydarzył mi się tylko raz, podczas pierwszej z Karolem wę- drówki, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu. Skracałem czas czuwania wyobrażając sobie niespo- dziewaną napaść, chyba tylko białych, bo ziemie jedynych w Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-zachodnim krańcu stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz żaden głos nie dobiega! z głębi nocnych ciemności, żadna sylwetka nie poruszyła się w mroku. Nawet kujoty (gdzież ich nie ma?) nie dawały znać o swej obecności. Preria spała pod czarnym namiotem nieba usianego srebrnymi gwiazdami. Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego zegarka utworzyły jedną prostą linię, obudziłem Karola. Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym przez niego miejscu i wkrótce zapomniałem o całym świecie. Pod czujnym okiem Karola mogłem spać tali bezpiecznie, jak gdybym znajdował się we własnym mieszkaniu, w odległym Milwaukee nad jeziorem Michigan. Cóż więc skłoniło mnie do tłuczenia się po wertepach Kolorado i do zamienienia wygodnego łóżka na twarde legowisko w piachu? Co? Ot, po prostu — nawyk, przyzwyczajenie. Od kilku już lat każdej wiosny lub wczesnym latem ruszałem poza mury rodzinnego Milwaukee, na zachód lub na północ, poza granicę Missisipi, tam gdzie jeszcze można było spotkać w pierwotnej prerii dzikie zwierzęta, a z rzadka tylko ludzi. Jakże jednak różnych od tych, którzy zamieszkiwali wschodnie stany Ameryki! Zaczęło się to od przypadku. Myślę jednak, że ten przypadek narodził się wiele, wiele lat wcześniej, nim stałem się szanownym i wziętym lekarzem, zastępcą naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee. Gdy pamięcią sięgnę wstecz — co nie jest takie trudne — dostrzegam siebie jako małego brzdąca, kręcącego się po wielkim mieszkaniu rodziców, po pachnącym żywicą parterowym domu na przedmieściu Milwaukee, niedaleko jeziora Michigan, którego połyskliwe wody widać było poprzez sztachety parkanu ogradzającego nasz spory ogród. Tam, zdawało się, iż w zasięgu wyciągniętej ręki, w podmuchach ciepłego wiatru płynęły wydęte żagle łodzi, niczym dzikie łabędzie, których również nie brakowało. Zimą kry poczynały piętrzyć się na pokrytym szronem brzegu, a gdy temperatura spadała gwałtownie, w ciągu jednej zaledwie nocy ginęły rozbryzgi sztormowych fal pod lodową taflą, tak grubą, że mogły po niej jeździć parokonne wozy. Ale mnie w tamtych czasach nigdy, ani latem, ani zimą, nie wolno było opuszczać ogrodu, chyba że w towarzystwie dorosłego opiekuna. Kiedy nastawały ciepłe dni, buszowałem po ogrodowych krzakach razem z dwoma lub trzema przyjaciółmi-równolatkami z sąsiedztwa. Stawiałem swoje pierwsze tipi i wigwamy, nie przeczuwając w najśmielszych marzeniach, że kiedyś spać będę pod skórami prawdziwego tipi, o krok od czerwonoskórego wojownika i pod jego opieką. Nie przeczuwając, bowiem w naszych zabawach i bieganinach po ogrodzie, który był równocześnie prerią i dziewiczą puszczą, walczyliśmy z Indianami, porywali jeńców i wyzwalali „blade twarze" od męczeństwa przy palach śmierci. Niestety, ani ja, ani moi koledzy nie chcieli odgrywać roli miedzianotwarzych wojowników. Nie mogły nas do tego zachęcić nawet pióra kaczek i gęsi, mające imitować pióra orle. Zawsze więc byliśmy traperami lub oddziałem federalnej kawalerii, kłusującym na odsiecz oblężonym fortom lub otoczonemu przez wyjącą hordę blokhauzowi któregoś z pograniczników. Z konieczności więc rola Indian przypadała zaroślom, młodym drzewkom, wreszcie zielsku pod płotem, które mogliśmy niszczyć drewnianymi szablami bez protestu ze strony moich rodziców. Dopiero połamane w szale walki krzewy róż, a nawet (o zgrozo!) młodziutka jabłonka wywołały protest, i to dość gwałtowny. Później, zrażeni takim stanowiskiem dorosłych, przenieśliśmy swe prerie i lasy do ogródka sąsiadów, lecz i tam spotkało nas całkowite niezrozumienie. Złamana gałąź owocującej gruszy stała się powodem scysji, w której przegraliśmy oczywiście my. Odtąd tylko chwasty mogły stanowić cel naszych ataków. Takie pomniejszenie szeregów wroga, chociaż przykre, nie psuło zabawy. Lecz deszczowa jesień, zlewając strugami wody całe Milwaukee i okolice, lub trzaskająca mrozem zima bezlitośnie zapędzały zmarźluchów w głąb domu, przed kominki, na których buzowały grube i pachnące bierwiona. Owszem, płomień kominka ma swe uroki, zwłaszcza dla starszych, lecz jak długo tęskniący za ruchem malec może tkwić nieruchomo wpatrując się w skaczące płomyki? Wprawdzie dom moich rodziców był obszerny, prze stronny, lecz nawet największe sale są niczym w po równaniu z najmniejszym ogródkiem. Wałki z Indianami prowadziliśmy i zimą, jednak daleko im było dc uroku buszowania wśród zarośli, w słońcu i cieple pogodnego dnia. Z kimże zresztą mieliśmy walczyć, skoro krzesła, otomany czy fotele — z uwagi na przewidywane konsekwencje — nie nadawały się do odgrywania roli czerwonoskórych? Tak więc, gdy mój ojciec wychodził z domu, wślizgiwaliśmy się do jego gabinetu i skradając się w cieniu wielkich, krytych skórą foteli wdychaliśmy dym cygar oraz dziwną atmosferę tego pokoju, pełnego tajemniczych spraw, które się w obrębie jego ścian rozgrywały. Bo ojciec był prawnikiem, dość wziętym, co imponowało nie tylko mnie, lecz i moim małym przyjaciołom. Niestety, z gabinetem ojca graniczyła kancelaria — pomieszczenie równie tajemnicze, 'lecz przez cały dzień pozostające pod pieczą chudego młodzieńca o długim nosie, odbywającego swą pierwszą praktykę. Był to zresztą sympatyczny człowiek, niekiedy zawalony robotą, niekiedy aż ziewający z nudów. W takich chwilach przywoływał nas i opowiadał historie (wątpię, czy prawdziwe) o podboju Ameryki przez białych kolonizatorów. Słuchaliśmy z zapartym oddechem, póki trzask frontowych drzwi nie oznajmiał powrotu ojca. W bardzo smętnym nastroju wracaliśmy wówczas do pokoju gościnnego. Chudy młodzieniec nigdy jednak nie pozwalał nam bawić się w gabinecie, a że słuch miał nad podziw wyostrzony, najcichsze podchody i skradania się między meblami szybko bywały wykrywane. Nigdy tego nie zapomnę, mimo że upłynęły lata, a pachnący drzewem dom zniknął w przestrzeni dawno minionego czasu, razem z tajemniczym gabinetem, kancelarią, mnóstwem innych pokojów i ogrodem, który był dla nas, rozbieganych i rozwrzeszczanych chłopaków, to lasem nieprzebytym, to skalistym łańcuchem gór, to bezkresną prerią Dzikiego Zachodu. Lecz wracam do sprawy drobnej na pozór, lecz w istocie swej bardzo ważnej. Oddającej bowiem atmosferę tamtych czasów i poglądy olbrzymiej większości ludzi, zwłaszcza tych, którzy osiedlili się lub urodzili w miastach na wschodzie. Pytanie wyda się naiwne: czemu to żadne z dzieci nie chciało brać udziału w zabawie jako czerwonoskóry? Odpowiedź okaże się wcale nie naiwna: dlatego, że dzieci znały Indian wyłącznie z opowiadań dorosłych, od których słyszały mrożące krew w żyłach historie Wiadomo — Indianie to podstępni mordercy, którzy napadają na białych i podpalają chaty spokojnych farmerów, to leniwi, brudni złodzieje, którzy kradną i rabują, nie chcąc się zabrać do żadnej uczciwej pracy. Słowem, to okrutne, mściwe, dzikie bestie, gorsze od kujota, budzące wstręt, pogardę i strach. Któż by więc chciał, choćby w zabawie, choćby na niby, podjąć się takiej roli? Tak oto budziła się we mnie już od najmłodszych lat wrogość w stosunku do czerwonoskórych, a wydarzenia, które nastąpiły później, jeszcze tę wrogość umocniły. Tu muszę wspomnieć, że prawie każdego lata wyjeżdżałem na pewien czas do ciotki i wuja (brata matki), którzy trudnili się rolnictwem, gospodarując na farmie położonej nad rzeką Minnesota, na terenie dzisiejszego stanu Minnesota. Ileż to radości dawała ml każda taka wyprawa! Wyruszaliśmy we trójkę: matka ojciec i ja, pozostawiając na miesiąc dom pod opiekał gospodyni i chudego praktykanta. A później? Toż dopiero była uciecha! Farmerski dom, farmerskie corrale i stodoły, wszystko tak różne od miejskich zabudowań, ileż dawały nowych wrażeń! Wujostwo mieli syna, starszego ode mnie o rok, i córkę, o rok młodszą. Już pierwszego dnia gnaliśmy na prawdziwą prerię, gdzie kończyły się grunta farmy, i tam budowaliśmy szałasy z trzciny i nadrzecznych sitowi Kilka kroków w bok płynęła cicha woda Minnesoty, a daleko ku zachodowi ciągnęły się dzikie łąki, nigdy] nie tknięte pługiem. Niezwykłość otoczenia podkreślał jeszcze fakt, iż w górze rzeki znajdował się rezerwat Indian. Zakazano nam udawać się w tamtym kierunkuj lecz sama świadomość niemal sąsiedztwa „dzikich” działała na mnie podniecająco. Ileż więc dodatkowego uroku miały dla mnie zabawy na takim terenie! Ba, moja kuzynka wcale nie wzdra- gała się przed odgrywaniem roli indiańskiego wojownika (bo indiańską kobietą być nie chciała), przez co podchody i napady nabierały nowego smaku. Któregoś dnia zapytałem ją, czy nie wstydzi się być, chociażby tylko przez kilka godzin, „brudnym i cuchnącym" czerwonoskórym. Ku memu zdumieniu odparła, że Indianie to tacy sami ludzie jak my, a przeciętny kowboj „potrafi śmierdzieć" nie gorzej od miedzianolicego wojownika. Zaniemówiłem. Był to pogląd całkowicie sprzeczny z moim dotychczasowym mniemaniem. Jeszcze później dowiedziałem się od Daisy (właśnie mej kuzynki), że Indianie mogą być przyjaciółmi białych, że są dzielni, że nigdy nie kłamią, że zawsze dochowują danego słowa, że wreszcie... zostali skrzywdzeni przez nas! Oburzyłem się — co też ta dziewczyna plecie! Ale gdy Nicholas (mój kuzyn) potwierdził słowa siostry, w mojej głowie powstał nie byle jaki zamęt. Prawdopodobnie po powrocie do Milwaukee rozmyślałbym w wolnych chwilach nad usłyszanymi rewelacjami, może bym nawet znalazł kogoś z dorosłych o innym niż powszechny poglądzie na „kwestię indiańską", lecz po prostu... zapomniałem o tej rozmowie i dopiero przypomniało mi ją zdarzenie, które utrwaliło — i to na długie lata — mój pierwotny sąd o czerwonoskórych. Warto wspomnieć o tym zdarzeniu, bo dziś któż o nim pamięta? Lecz wówczas wieść przerażająca wstrząsnęła „białą" Ameryką. Rzecz wyglądała zupełnie nieprawdopodobnie. Uwierzyłem jednak, ponieważ jako jedenastoletni malec zawsze jeszcze wierzyłem dorosłym. Po latach, ze zwykłej ciekawości, postanowiłem sprawdzić w dawnych opisach świadków i w do- chodzeniach specjalnej komisji śledczej, jak to naprawdę wyglądało. I ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że oficjalna, beznamiętna wersja nie różni się w niczym od tego, co już słyszałem na ten temat. Sprawa przeszła do historii wojen białych z Indianami, czy też Indian z białymi, pod nazwą masakry w Minnesocie. Dramat, który w swym przebiegu przypominał spadanie grudki śniegu po zboczu stromej góry. Mała grudka, która nikomu nie może wyrządzić szkody, tocząc się po zaśnieżonej pochyłości, przekształca się w końcu w śmiercionośną lawinę. Masakra! w Minnesocie tak właśnie wyglądała. W roku 1862 nie pojechaliśmy na wakacje do wujostwa. Ojcu wypadła jakaś pilna sprawa sądowa, a matka nie zdecydowała się na daleką podróż z dzieckiem. Bardzo mnie zabolała ta decyzja. Popłakiwałem po kątach, a rodzicom ukazywałem swą mocno chmurną twarz. Na szczęście nie wzruszały ich moje dąsy. Dzięki temu mogę obecnie opisać historię masakry w Minnesocie. Oto 17 sierpnia 1862 roku, prawdopodobnie nad wieczorem i na pewno niedaleko biegu górnej Minnesoty (bo tam właśnie znajdował się indiański rezerwat), czterej wojownicy Dakotów (popularnie, choć niesłusznie zwanych Siouxami) wracali z polowania do rezerwatu. Ich nazwiska, a raczej przydomki, przeszły! do historii: Zabijający Duch, Rozpraszający, Brązowej Skrzydło oraz Uderza Się Gdy Czołga. Dawniej zawsze śmieszyły mnie takie przedziwne nazwania, później doi nich przywykłem. Lecz w tej historii nie istniało nici śmiesznego. Otóż wymienieni czterej wojownicy natrafili na kilka kurzych jaj złożonych w gnieździe w pobliżu chaty osadnika o nazwisku Robinson Jones. Gdy jeden z czerwonoskórych podniósł je z ziemi, drugi zwrócił mul uwagę, że nie trzeba jajek ruszać, bo należą do białego człowieka. Wtedy ten pierwszy jajka rozbił, a swego towarzysza nazwał tchórzem. „Nie lękam się białych — miał odpowiedzieć —I ażeby tego dowieść, zabiję jednego z nich!" I tak się stało. Z pewną tylko różnicą. Nie jeden biały stracił życie, lecz zabitych zostało aż pięć osób: Robinson Jones, jego żona, jego córka oraz dwu sąsiadów. Zaskoczeni napadem, nie potrafili się obronić. Kiedy wojownicy wrócili na skradzionych w farmie koniach do rezerwatu i opowiedzieli, co się stało, zwołano naradę wodzów. Przez całą noc rozważano całą sprawę i dalsze konsekwencje. Uznano, że istnieją tylko dwie możliwości: wydać morderców w ręce białych lub wypowiedzieć bladym twarzom wojnę. Mała Wrona, najwybitniejszy z plemiennych przywódców, ostrzegał, że nie ma żadnych szans pokonania białych. „Zabijesz jednego, dwu, dziesięciu, a zjawi się stu, aby ciebie zabić..." Lecz jego słowa nie przekonały innych. Po paru godzinach narady Mała Wrona uległ argumentom innych wodzów i rozkazał przygotować się do ataku na budynki rządowej agencji do spraw Indian, wznoszące się w pobliżu wodospadów rzeczki Redwood. Jednocześnie, jeszcze przed brzaskiem, wyruszyły grupy wojowników, by zniszczyć okoliczne osiedla, a ich mieszkańców pozabijać. Zaskoczeni farmerzy stawiali słaby opór. Wprawdzie wojownicy wzięli kilku jeńców, a nawet oszczędzili kilku osadników, których uważali za przyjaciół, na ogół jednak prawie każdego spotkanego białego mordowano na miejscu. W sumie zginęło czterystu pięćdziesięciu ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, któ- rych jedyną winą było to, że urodzili się białymi. W cztery tygodnie później rebelia została .stłumiona przez oddziały regularnego wojska, którymi dowodził pułkownik Henry Sibley. Spośród dwu tysięcy Indian, którzy się poddali, trzystu dziewięćdziesięciu dwóch zostało postawionych przed sądem. Odwet był straszliwy. Wydano trzysta siedem wyroków śmierci. Pułkownik Sibley miał zamiar dokonać egzekucji natychrniast, ale sprzeciwił się temu biskup Minnesoty Henry B. Whipple. Udał się do Waszyngtonu błagać o łaskę dla skazanych. Był to czyn wymagający wielkiej odwagi, bowiem wśród białych osadników wzbudził powszechne oburzenie. Oburzałem się wówczas i ja — jedenastoletni malec, bo oburzali się wszyscy dorośli, z którymi stykałem się na co dzień. Abraham Lincoln złagodził karę w większości zapadłych wyroków, utrzymał je natomiast w mocy w stosunku do oskarżonych, którym w pełni udowodniono gwałty i morderstwa. W grudniu 1862 roku, w dzień po Bożym Narodzeniu, odbyła się publiczna egzekucja — trzydziestu ośmiu indiańskich wojowników powieszono. Mała Wrona, przeciwnik rozpoczynania wojny, zdołał uciec do północnej Dakoty. Kiedy jednak po roku wrócił, został zastrzelony przez jednego z farmerów. Dlaczego o tym wspominam? Z czysto osobistych po- wodów. W masakrze Minnesoty zginęli wszyscy krewni mej matki: jej brat, a mój wuj, jego żona i dwoje dzieci. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki był to dla mnie szok. Rodzice pojechali na pogrzeb, mnie zostawiono w domu, w którym spędzałem czas płacząc i obmyślając srogą zemstę na czerwonoskórych, gdy tylko dorosnę. Po powrocie ojca i matki dowiedziałem się, że gdyby na miejscu napadu znajdował się lekarz, moi krewniacy zostaliby uratowani. Poraniono ich, to prawda, lecz zmarli z upływu krwi. W naszym domu pojawiali się wtedy tłumnie dalsi i bliżsi sąsiedzi, spragnieni nowin z odległej Minnesoty. Brałem udział w tych spotkaniach jako milczący słuchacz, skryty w którymś z kątów ogromnego salonu. Wiele razy wysłuchałem opowiadania ojca i komentarzy matki kończących się niezmiennie słowami: gdyby tam był lekarz... Aż pewnego dnia, gdy padły te zamykające relację słowa, krzyknąłem na cały pokój: — Ja zostanę lekarzem! I przestraszyłam się swej śmiałości. Bo uczyniło się nagle okropnie cicho i oczy iluś tam dorosłych, mężczyzn i kobiet, dostrzegły mnie stojącego za oparciem fotela. Pełnego skruchy za tak okropny nietakt. — Zapewne — odezwał się pierwszy pan Jeremiah Rothery, miejscowy sędzia — zostaniesz nim, jeśli wytrwasz w postanowieniu, mój chłopcze. Piękny to zawód i potrzebny ludziom... Wszyscy obecni uśmiechnęli się, ojciec pogłaskał mnie po głowie, matka przytuliła. Przeminęły lata, mgła niepamięci przysłoniła historię Minnesoty. Odpłynął w przeszłość rodzinny dom pachnący żywicą. Jestem lekarzem. Nie, wcale nie dlatego, że kiedyś w chłopięcym podnieceniu wykrzyknąłem, że nim zostanę. Rychło o tym zapomniałem. Lecz później, gdy rozum mocniej począł kierować mym życiem, doszedłem do wniosku, że ten zawód najbardziej mi odpowiada. I wtedy odnalazłem w pamięci słowa Jeremiaha Rothery'ego: „piękny to zawód i potrzebny ludziom..." Ba, cóż cenniejszego nad zdrowie lub życie! Po szczeblach nauki i po szczeblach awansów wspinałem się na nie byle jaki szczyt. Jako zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee, osiągnąłem dość poczesną pozycję wśród grona tamtejszych lekarzy. Na pewno niejeden mi zazdrościł i marzył o zajęciu takiego stanowiska, lecz nigdy tego nie dano mi odczuć. Zwycięsko przebrnąłem życiowe burze młodości, niczym fregata pod pełnymi żaglami, kierowana silną dłonią sternika, który wie, w jakim kierunku płynąć. I zawinąłem do portu. Wiodłem spokojny, ustatkowany, może nawet nieco monotonny żywot w moim przestronnym mieszkaniu, wolny od trosk i kłopotów, pod pieczą wiernej gospodyni — rudowłosej Irlandki nieokreślonego wieku, która miała na imię Katarzyna. W domu spędzałem połowę mego życia, drugą — w jeszcze bardziej przestronnym gmachu szpitala, gdzie każdy dzień, niekiedy każda godzina stawiały mnie twarzą w twarz z ludzkim nieszczęściem. Ileż tam się nauczyłem... O chorobach, o ludziach i o ludzkim cierpieniu. O, szpital był dobrą szkołą! Jakże przydała mi się później! Nie chcę się chwalić, lecz wiele razy wyrywałem kalectwu lub śmierci ludzi, zdawałoby siej beznadziejnie skazanych. I wiele razy zdarzało mi siej widzieć łzy nie smutku, lecz radości. Przeżywałem to jako swój największy sukces. Powiem jeszcze jedno: widok cierpień, ciągłe zmagania się życia ze śmiercią] nie umniejszyły w niczym mej wrażliwości. Nie stałem; się oschłym, nieczułym wykonawcą swego zawodu, jakich dziś wielu. Zbyt wielu! Lecz wszystko to widać nie zadowoliło losu, który kieruje mym życiem. I ten los postanowił dać mi mocnego kopniaka. Wyleciałem po nim jak z procy ze swego uregulowanego bytowania. Z letnich spacerów po okolicach Milwaukee i z zimowych dumań w wygodnym fotelu obok huczącego ogniem kominka w moim prywatnym gabinecie. Bo pacjentów nie przyjmowałem. Wystarczał mi szpital. Miałem więc mnóstwo czasu na czytanie książek i na rozmyślania w wonnym dymku; cygara, tak pięknie pachnącym w cieple bijącym od płomieni. Widać jednak los nie był zadowolony z mego drugo-; a może nawet trzecioplanowego udziału w życiu miasta. Zdecydował wysunąć mnie na plan pierwszy, postawić oko w oko z trudnościami nie byle jakimi. Zupełnie jakbym słyszał rozkaz: skończ z tym, jeśli nie chcesz stać się w swoim własnym mniemaniu niedołęgą! Do roboty, piecuchu! Piecuch nie bardzo się kwapił, więc został wypchnięty na życiową scenę, aby odegrać główną rolę w trzyaktowym dramacie. Los pociągnął za sznury, kurtyna poszła w górę. Rozpoczął się akt pierwszy. W lecie 1880 roku, w okresie urlopów, zostałem sam na oddziale chirurgicznym szpitala w Milwaukee, ni« licząc młodego lekarza, Jerzego Davisa, nad którym sprawowałem opiekę, dwu sanitariuszy i kilku pielęgniarek. Mój bezpośredni przełożony, naczelny chirurg, doktor Lindsay, uznał, że zasłużył na odpoczynek, i wyjechał na południe do krewnych. W tym miejscu należy wspomnieć, że na cztery lata przed pamiętnym dla mnie rokiem 1880 w Montanie, nad rzeczką Little Bighorn, doszło do niezwykle krwawej batalii między oddziałem federalnej kawalerii a wojownikami Dakotów (Siouxów). Kawalerią dowodził generał Jerzy Armstrong Custer, głośny z osobistego męstwa, jakim wykazał się jeszcze podczas wojny domowej. Indianami dowodził Szalony Koń, a pieczę nad ich akcją sprawował nie mniej znany od Custera wódz i czarownik Dakotów, Sitting Buli (co stanowi odpowiednik dakockiego przezwania: Tatanka-Yotanka). Custer poległ, poległo wraz z nim dwustu piętnastu żołnierzy i oficerów, zginęły wszystkie konie tego ka- waleryjskiego oddziału, z wyjątkiem jednego, który nazywał się — cóż za zbieg okoliczności! — Komańcz. Jak później się okazało, Custer poniósł klęskę z powodu swej pychy. Gdyby poczekał dzień, nadciągnęłyby posiłki. Lecz on nie chciał z nikim dzielić się przewidywanym zwycięstwem. Przegrał również dlatego, że zlekceważył odwagę i sprawność czerwonoskórych wojowników. Klęska Custera narobiła sporo szumu wśród białych, lecz mną nie wstrząsnęła tak, jak wstrząsnęła niegdyś wieść o masakrze w Minnesocie. Ze zrozumiałych przyczyn. Tym razem uznałem, że nie jest to moja sprawa, bo mnie osobiście nie dotyczy. Choć oczywiście śmierć tylu żołnierzy utwierdziła mój wrogi stosunek do Indian. Bitwa nad Little Bighorn została stoczona 25 czerwca 1876 roku. Sam król Salomon, jakoby największy mędrzec świata, nie potrafiłby przewidzieć, iż w cztery lata później, w lipcu 1880 roku, uboczne skutki klęski Custera odmienia całkowicie moją sytuację, mój sposób życia i... myślenia. Lecz to fakt. Otóż w początkach lipca, gdy pacjentów było mało, a za to nudy sporo, zawiadomiono mnie, iż zgłosił się nowy chory. Kazałem go wprowadzić do gabinetu. Wszedł mężczyzna, na oko tak pod trzydziestkę. Jego strój nie był strojem mieszczucha, raczej trapera uganiającego się po lasach i preriach za futerkowymi zwierzętami. Twarz miał opaloną, ale spod opalenizny przebijała dobrze mi znana bladość człowieka cierpiącego. Powiem w dużym skrócie: przybysz był ranny w lewe udo, lecz była to jakaś zastarzała rana, która na nowo się otworzyła. Brud spowodował zaognienie ciała, wywiązała się infekcja. Zacząłem rozpytywać o przyczynę tej rany. Okazało się, że zadał ją grizzli, szary niedźwiedź Gór Skalistych. A więc nie omyliło mnie pierwsze przypuszczenie: nowy pacjent był traperem. Zbeształem go, że tak późno się do nas zgłosił. Uśmiechnął się — znad Saskatchewan daleka do Milwaukee droga, początkowo sprawa nie przedstawiała się groźnie, a on miał do załatwienia pewne interesy. Zabrzmiało to nieco tajemniczo: Saskatchewan to przecież rzeka płynąca przez północną Kanadę. Lecz nie do mnie należało badanie przeszłości przybysza. Zajęliśmy się troskliwie rannym. Wykąpany, obłożony opatrunkami, natychmiast zapadł w głęboki sen na szpitalnym łóżku. Budził się w ciągu dnia parokrotnie i wydało mi się, że nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje. Zły to u chorego objaw. Tymczasem udo obrzękło, wokół rany wystąpił siny pas, a temperatura ciała skoczyła do niebezpiecznej wysokości. Nie było kogo poradzić się, sam musiałem zadecydować o życiu człowieka (a niełatwa to decyzja), i to szybko. Zwłoka groziła śmiercią. Ratunek mógł przynieść tylko nóż chirurgiczny, jedynie bowiem am- putacja nogi mogła uratować ciało przed gangreną. Ta myśl przejęła mnie strachem. Przecież miałem wypuścić ze szpitala zdrowego... kalekę. Kalekę trapera! Okropność! Dlatego dopiero czwartego dnia rankiem zdecydowałem się na obcięcie nogi w pachwinie. Operacja miała się odbyć w godzinach popołudniowych, ale ze względu na groźbę śmierci wymagała zgody pacjenta. Tkwiłem w swym gabinecie i myślałem o tym z goryczą w sercu i z prawdziwą złością na bezradność naszej wiedzy medycznej. Z posępnych rozważań wyrwał mnie jakiś hałas. W obowiązkowej ciszy szpitalnego budynku było to wydarzenie niecodzienne. Wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Tak oto zakończył się akt pierwszy dramatu, a zaczął akt drugi. W końcu korytarza dostrzegłem grupę osób: młodego lekarza, pielęgniarkę i starszego sanitariusza oddziału. Lecz przecież nie ich widok pozbawił mnie na chwilę mowy i zdolności ruchu. Stanąłem jak sparaliżowany. Wśród trzech białych fartuchów ujrzałem skórzane bluzy i spodnie, najbardziej autentyczne leg-giny. Nie, to nie maskarada. Wystarczyło popatrzeć na twarze dwu dziwnych gości. Indianie! — Co to ma znaczyć? — zagadnąłem nieco bezsensownie. — Indianie, panie doktorze — odparł Devis, równie bezsensownie. — To widzę. Czego chcą? — Jeśli dobrze zrozumiałem, przyszli odwiedzić chorego z raną nogi. — Ale jak tu weszli? — wtrącił się pielęgniarz. — Przecież portier nie mógł ich wpuścić. — Pewnie przez płot — stwierdził Davis nieco po- gardliwym tonem. — Tacy potrafią... Omal głośno nie zakląłem. Czekała mnie trudna operacja i potrzebowałem spokoju, chociażby przez godzinkę. A tu taka heca! Prawdziwi czerwonoskórzy. Ujrzałem ich po raz pierwszy w życiu. Dziwne? Jednak to fakt. Większość mieszkańców wschodu, tych młodszych, nigdy nie oglądała Indian, chyba na rysunkach. I ja znałem barwne pióropusze, skórzane tarcze, legginy i zdobne paciorkami mokasyny wyłącznie z kolorowych malowideł. Teraz stały przede mną żywe modele tych ilustracji. W cztery lata po rzezi oddziału Custera zjawili się w Milwaukee, ba! w szpitalu, bracia tamtych, a może nawet ci sami wojownicy, którzy brali udział w bitwie nad Little Bighorn. Tu muszę dodać, że mimo upływu lat pamięć klęski nie wygasła wśród osadników zachodu, żywa była również i tu, na wschodzie, a przekazywana w opowiadaniach, odpowiednio urabiała opinię. Ja sam, jak już wspominałem, kształtowałem swe poglądy pod presją takiej opinii, święcie przekonany o naszej misji cywilizacyjnej i o bezgranicznym okrucieństwie pierwotnych gospodarzy tej ziemi. Jak powinienem był teraz postąpić? Gdyby nie współczucie dla mojego pacjenta, tak ciężko dotkniętego losem, kazałbym intruzów wyrzucić poza szpitalną bramę. Nie będę mówił o szczegółach *. Pozwoliłem na wizytę. Z rozmowy przeprowadzonej w moim gabinecie z czerwonoskórymi dowiedziałem się, iż przybyli do swego „białego brata" przynosząc lek, który w sposób niezawodny i szybki wybawi go z ciężkiej dolegliwości. Wzruszyłem na to ramionami, a nie roześmiałem się tylko dlatego, że była to sprawa zbyt poważna. Dowiedziałem się również, iż pochodzą z plemienia Czarnych Stóp, osiadłego po obu stronach amerykańsko- kanadyjskiej granicy, że byli świadkami wypadku, w którym „biały brat" odniósł ciężką ranę. Leczył się u nich, lecz zbyt krótko. Rana musiała się odnowić. Zapytałem, jakim sposobem tu trafili, i otrzymałem odpowiedź, że dobry tropiciel śladów trafi wszędzie. Zapytałem, dlaczego tak się troszczą o zdrowie białego człowieka, a wtedy jeden z wojowników odparł: — On mnie uratował. Zapytałem więc, jakie to leki mają ocalić mego pacjenta. Pokazali naczynie z tykwy i wiązkę jakichś ziół. Poszliśmy do separatki, w której leżał chory. Był przytomny. Uśmiechnął się na widok gości, później z nimi rozmawiał w niezrozumiałym dla mnie języku. Na koniec oświadczył, że wie doskonale o planowanej przeze mnie operacji i... nie zgadza się na nią. Prosi o wypisanie ze szpitala. Chciałem krzyknąć: „pan oszalał!". Zamiast tego jednak tylko szepnąłem: „to oznacza śmierć". Zaprzeczył. Powiedział, iż nie chce żyć jako kaleka, że gotów pozostać w szpitalu pod warunkiem zastosowania środków, jakie przynieśli jego „czerwoni bracia" (tak ich nazwał). Przyjacielu, który czytać będziesz te słowa, wyobraź sobie (jeśli posiadasz dość wyobraźni!) jak się poczułem usłyszawszy o takim warunku? Żaden opis tego nie odtworzy, więc nie silę się na taki opis. To był koszmar. Jednak zdobyłem się w chaosie myśli na decyzję. Operacji nie mogę przeprowadzić wbrew woli operowanego — a to znaczy: śmierć. Jeśli go wypiszę ze szpitala — to również znaczy: śmierć. Cóż pozostaje? Tylko ryzyko. Zdecydowałem, się na ryzyko. Huczało mi w głowie jak w młynie, a wewnętrzny głos ostrzegał: „Wylecisz jak z procy. Znachorskie praktyki w szpitalu? Odkąd istnieje Milwaukee nic podobnego jeszcze się nie wydarzyło!" — Więc się wydarzy — szepnąłem w pasji sam do siebie i... wyraziłem zgodę. Znowu pominę szczegóły. Po dwu dniach „znachorskich praktyk" (Indianie pojawili się i następnego po- południa, drogą przez płot czy nie przez płot — nigdy tego nie sprawdzałem) pacjent poczuł się znacznie lepiej. Gorączka spadła. Ziołowa kuracja indiańska dokonała rzeczy niemożliwej do osiągnięcia przy pomocy leków, jakimi dysponowaliśmy. Po trzech następnych dniach stan chorego tak się poprawił, że począł wstawać z łóżka. Najpierw spacerował po szpitalnym korytarzu, później — po szpitalnym ogrodzie. Stał się cud! Cóż więc dziwnego, że zainteresowałem się tym nieprawdopodobnym przypadkiem i dziwnym pacjentem. W miarę jak go poznawałem — zdziwienie moje rosło niczym dynia posadzona na żyznej glebie. Dotąd sądziłem, że traper świetnie odczytuje tropy zwierząt, lecz nie przeczyta książki. Jako analfabeta. A okazało się, że mój pacjent — odtąd nazywać go będę Karolem Gordonem, bo takie nazwisko widniało na jego karcie chorobowej — jest człowiekiem nieźle oczytanym. Niejeden raz zawstydził mnie mówiąc o książkach, o których tylko słyszałem, a on je znał. Rozmawialiśmy coraz częściej, to o tym, to o owym, lecz przede wszystkim (cóż w tym dziwnego?) o Dzikim Zachodzie i pierwotnych jego mieszkańcach: o zwierzętach i najczęściej o Indianach. Ba, podczas którejś z takich rozmów pokłóciłem się z nim nie na żarty i przez kilka dni starałem się go unikać. Później doszliśmy do porozumienia. Rzecz poszła o czerwonoskórych. Gordon reprezentował poglądy, które mnie podówczas oburzały. Zażarcie bronił Indian, usprawiedliwiał ich krwawe wystąpienia, a winą za wszystko obciążał „blade twarze". Mówił o Czarnych Stopach i o tym, że od paru lat korzysta z ich gościny polując właśnie na ich łowieckich terenach. — Zdumiewające — zauważyłem wówczas sceptycznie. — Słyszałem, że czerwonoskórzy nie znoszą obcych. Wybijają im zwierzynę, której i tak coraz mniej. — Prawda. Pan, doktorze, w ich położeniu odczuwałby to samo. Lecz wrogi stosunek nie dotyczy wszystkich białych. Na przykład... mnie — dodał po chwili, lekko się uśmiechając. — Dlaczego? — Długo by mówić!... Ale powiem krótko. Ci dwaj moi goście to nie zwykli wojownicy. Jeden z nich, Długi Niedźwiedź, jest nieprzeciętną w plemieniu osobistością. Człowiek dzielny i doświadczony, z którym pobratymcy bardzo się liczą. Drugi to jeszcze ważniejsza postać, coś jakby naczelny czarodziej. Nazywa się Czerwona Chmura. Przypadkiem wyratowałem go z pazurów szarego niedźwiedzia. Wówczas to odniosłem tę paskudną ranę. Dlatego tu przybył. Indianie potrafią być wdzięczni. — I dlatego pozwolili panu polować? — Och, nie. Wyświadczyłem im pewne usługi dużo wcześniej. Jakiego rodzaju były te usługi, dowiedziałem się dopiero po dłuższym czasie. Innego z kolejnych dni Gordon -— podczas ogrodowego spaceru — zapytał mnie, czy jazda konna zaszkodziłaby jego nodze? Odparłem, że obecnie bardzo by zaszkodziła. Trzeba poczekać co najmniej jeszcze z tydzień. — Cóż panu tak pilno? Preria ciągnie, co? — zaryzykowałem pytanie. Przyznał, że nie omyliłem się, a później opowiedział mi, jak z niby zagojoną raną uda wybrał, się nad rzekę Mleczną. Podczas tej wyprawy łowieckiej stracił konia w bagniskach i sam w nie wpadł. Im mocniej się szarpał, tym bardziej pogrążał w grząskim mule. Po godzinie takich prób zdrętwiał na kamień. Zapadł w półsen, czy też półomdlenie. Tak dotrwał do świtu dnia następnego. Odzyskał przytomność (żelazny mieć musiał organizm!) i dzięki temu, że przymrozek skuł lodem powierzchnię bagna, zdołał zeń się wygrzebać. Jednak nie potrafiłby dojść o własnych siłach do jakiegokolwiek osiedla, gdyby dwaj, przypadkowo spot-kani wojownicy Czarnych Stóp nie zawiedli go do j swego obozowiska. — I to wówczas odnowiła się rana? — Tak. Powinienem był poleżeć kilka dni, lecz sądziłem, że to samo się zagoi... Takie były przyczyny, z powodu których Karol Gordon znalazł się w szpitalu. I fakt ten, można by- powiedzieć: przesądził o dalszych kolejach mego życia. Rozmowy z Gordonem mocno podważyły mą niezachwianą dotąd opinię o Indianach i problemie indiańskim. Nie twierdzę, że stałem się przyjacielem „czerwonych mężów", zmiana raz ustalonych poglądów nie następuje tak szybko, Wszakże nie miałem już tej pewności co przedtem. Zapewne cała historia skończyłaby się na tej tylko drobnej ewolucji poglądów, gdy- by.'. Gdyby nie rozpoczął się trzeci akt mego dramatu. Niespodziewanie powrócił naczelny chirurg, doktor Lindsay, na tydzień przed końcem swego urlopu. Uznałem ten fakt za niepokojący. I nie omyliłem się. Ktoś bardziej chyba złośliwy niż czuły o dobrą opinię szpitala wypichcił do mego szefa niewybredny anonim, w którym opisał — nieco mijając się z prawdą — historię wizyty Indian w szpitalu. Anonimowy informator zarzucał mi znachorskie praktyki, nieuctwo i brak należytej troski o pacjenta, którego o mało nie skazałem na śmierć. Lindsay pokazał mi ten list, potem poprosił o wyjaśnienia. Z kolei zapragnął ujrzeć pacjenta. Gordon został dokładnie zbadany, a gdy odszedł, naczelny chirurg pokiwał głową. — Zdumiewający przypadek — stwierdził. — Ten człowiek jest zdrów jak przysłowiowa ryba. Mimo wszystko lękam się nieco o... pana. — Dlaczego? — zdziwiłem się szczerze. — Dlatego że nasz szpital jest fundacją i że w zarządzie tej fundacji zasiada niejaki Vincent. Słyszał pan o nim? Rzecz jasna, słyszałem. Vincent był właścicielem kilku młynów i cegielni w Milwaukee. Posiadał duże wpływy. Lecz co to mogło mieć wspólnego z Karolem Gordonem? Lindsay zaraz mi to wyjaśnił. — Siostrzeniec Vincenta brał udział w ekspedycji generała Custera i poległ. Od tamtej chwili Vincent głosi hasła jakiejś wyprawy krzyżowej przeciw czerwonoskórym. Niech się teraz dowie o wszystkim... Następnego dnia opowiedziałem Gordonowi o anonimie. Nie przejął się tym zbytnio, co mnie nawet troszkę uraziło. — Furda, doktorze! — zawołał. — Da sobie pan radę, nie tu, to gdzie indziej. Kiepska to była pociecha. W trzy dni po tej rozmowie Gordon został wypisany ze szpitala. Przy pożegnaniu zapewnił, że będzie mnie odwiedzał i że nigdy nie zapomni przysługi, jaką mu oddałem zgadzając się na „czarodziejską" (jak to określił) kurację. — Myślę, że pana namówię — stwierdził ściskając mi dłoń. — No co? — Na krótką przejażdżkę w prerię. Roześmiałem się: — To dopiero pomysł! — Pomysł znakomity. Będę w Milwaukee za trzy miesiące. Proszę mi dać swój adres i zastanowić się nad tą propozycją. Minął lipiec, minął sierpień. We wrześniu w miejscowym dzienniku „Daily Herald" ukazał się artykuł o wizycie Indian w szpitalu. Sprawa stała się głośna i od tej chwili wypadki potoczyły się jak śnieżna lawina. Przesłuchiwała mnie specjalna komisja, powołana przez kierownictwo szpitalnej fundacji. Rzecz rozpatrywano drobiazgowo, wprowadzając mnie w stan nerwowego rozstroju. Szybko, się zorientowałem, że wpływy pana Vincenta znaczą więcej niż jakiekolwiek argumenty, więcej niż sprawiedliwość i prawda. Nawet doktor Lindsay nie potrafił mnie obronić. Panowie z komisji zapragnęli nie tylko wyrzucić mnie ze szpitala, lecz poprzez sąd państwowy pozbawić prawa wykonywania zawodu. Wtedy właśnie przyjechał do Milwaukee Karol Gordon. Jemu zawdzięczam, że nie poniosłem całkowitej klęski. Karol zgłosił się przed komisję jako żywy dowód skuteczności przeprowadzonej na nim kuracji. Ostatecznie uratowałem prawo do praktyki lekarskiej, lecz musiałem opuścić szpital. Jak bardzo byłem tym zgnębiony, nie sposób tego opisać. Początkowo nawet sądziłem, że przyjdzie mi opuścić Milwaukee. Jakiż chory zgłosi się do lekarza tak napiętnowanego, jak ja? Pomyliłem się. Cała ta głośna historia okazała się najlepszą reklamą. Stałem się w oczach innych lekarzem-cudotwórcą, który wszystko potrafi! Mój prywatny gabinet pęczniał od pacjentów. Jednakże niewielka to była satysfakcja. Tak minęła jesień 1880 roku. Karol Gordon ponownie wyruszył na traperską wędrówkę. Wrócił z końcem grudnia i zamieszkał na stałe w Milwaukee w nie byle jakim hotelu. Z tego wyciągnąłem wniosek, że, łowienie futerek jest nadal bardzo popłatnym zawodem. Widywaliśmy się co dzień, co drugi dzień. Wówczas to Karol (już mówiliśmy sobie po imieniu) przypomniał o swej propozycji i począł namawiać na wycieczkę w prerie południowo-zachodniej Kanady, wiosną następnego roku. Nie mówiłem ani tak, ani nie, lecz wcale nie kwapiłem się na taką eskapadę. Tymczasem Karol zajął się przygotowaniem mnie do trudów wyprawy. Zgodziłem się. W moim osiadłym trybie życia nieco ruchu nie mogło zaszkodzić, wręcz przeciwnie. Nieco później przekonałem się, na czym miała polegać zaproponowana przez Karola zaprawa fizyczna. Wpadłem. Lecz wstyd było się wycofać. Odbywałem więc dalekie piesze wycieczki, uczyłem się jeździć konno, na oklep i w siodle. Marzłem czołgając się w śniegu i odczytując tropy ludzi lub zwierząt. Później przyszła kolej na naukę strzelania i na rzucanie lassem. Natomiast pływania w przeręblu kategorycznie odmówiłem. Mijały tygodnie, a ja powolutku począłem przywykać do myśli o dalekiej podróży. I przywykłem. Nadeszła wiosna i któregoś majowego ranka wsiedliśmy w pociąg, który powiózł nas ku północnemu zachodowi, a wyrzucił podobnego ranka już na terytorium Kanady. Była to malutka stacyjka, obok której wznosiły się dwa drewniane domki, jakiś zajazd i... psia buda. Dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się rozległa przestrzeń jasnej zieleni, pusta, szumiąca wiatrem. Wyładowaliśmy konie (Karol nabył je w okolicach Milwaukee, przed samym naszym wyjazdem), osiodłaliśmy je, przytroczyliśmy derki i juki. Parowóz zagwizdał, kierownik pociągu pomachał nam ręką, jakaś młoda podróżująca dama — chusteczką, wagony ruszyły i wkrótce znikły za horyzontem. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się na „westmańskiej ścieżce". Bardzo to dumnie brzmi, lecz w tamtej chwili pożałowałem nagle przytulnego mieszkanka w Milwaukee, wygodnego łóżka, kominka i stołu nakrytego obrusem. Kiedyż ja znowu tam wrócę? I czy wrócę? Podczas tej wyprawy odwiedziliśmy siedziby plemienia Czarnych Stóp, znajdujące się w kanadyjskiej prowincji Alberta. Przyznam, że byłem zdumiony przyjęciem zgotowanym nam przez czerwonoskórych. Tak wypadło serdecznie i tak kłóciło się z moimi dotychczasowymi poglądami o Indianach, ich życiu i obyczajach. Jako nowicjusz, po prostu greenhorn, popełniłem błąd uznając gościnność, jaką mi okazywano, za nieledwie codzienne zjawisko wśród czerwonoskórych. Prawda leżała pośrodku. Dopiero później zrozumiałem, że przyjmowano mnie tak serdecznie tylko dlatego, iż byłem „białym bratem białego brata", czyli Karola Gordona, którego zasługi wysoko sobie ceni to plemię Czarnych Stóp. To przecież oni — jak się dowiedziałem — nadali Karolowi imię Wielkiego Bobra, a bóbr jest dla Indian symbolem mądrości, jak u nas sowa. Tak więc wyłącznie Karolowi zawdzięczałem tę wersalską prawie uprzejmość ze strony nieco posępnych i nieco dzikich wojowników. Lecz — właśnie jako greenhorn — nie potrafiłem tego zrozumieć. Zrozumienie przyszło nieco później, a wraz z nim sprawiedliwy pogląd na „czerwonych" i na „blade twarze". Ocena wzajemnych krzywd i bezstronne spojrzenie na rzeczywistość. Teraz już wiem, że Indianie nie potrafią być serdeczni ani ufni wobec nie znanej „bladej twarzy", dopóki jej dobrze nie poznają, po tygodniach, niekiedy miesiącach wzajemnych kontaktów. Zbyt wielu krzywd doznali od białych, zbyt wielu oszustw i kradzieży. Oczywiście: kradzieży ziemi, która zawsze stanowiła wspólną własność plemienia, nigdy — pojedynczego wojownika czy nawet rodziny. Nadszedł jednak czas, kiedy „czerwoni bracia" poczęli mnie cenić na równi z Karolem, kiedy uzyskałem od nich zaszczytny przydomek: Orle Pióro (gdy upolowałem orła). Tam, w Górach Skalistych, zabiłem pierwszego w swym życiu (i jak dotąd — ostatniego) szarego niedźwiedzia i dzięki temu zdobyłem prawo noszenia naszyjnika z pazurów i zębów grizzli. Moja pozycja wśród wojowników plemienia umocniła się jeszcze bardziej, gdy nieoczekiwany splot okoliczności uwikłał nas (Karola i mnie) w przygodę pełną prawdziwych niebezpieczeństw. Wówczas nie zdawałem so- bie jeszcze sprawy z tego, ile razy ryzykuję skórą, lecz widzieli to Indianie i potrafili ocenić. Zdołałem przywyknąć do warunków życia na prerii dość szybko, przestał mnie razić specyficzny i nie każdemu miły zapach potu i dymu, jakim są przesiąknięte indiańskie ubrania, pod skórzanym dachem tipi sypiałem równie wygodnie, jak we własnym pokoju w Milwaukee. Karol pół żartem, pół serio stwierdził po kilku tygodniach, że nie zawiódł się na mnie, a błędy, które popełniałem, popełniłby każdy inny znajdujący się w mej sytuacji... greenhorn. Była więc to nieco dwuznaczna pochwała. Ale, niech tam! W następnym roku znowu odwiedziliśmy Czarne Stopy, a później — tak mi to weszło w nawyk — każdej wiosny wędrowałem z Karolem w inne okolice, a każdej jesieni powracałem w zakurzone mury miasta, aby zająć się na nowo praktyką lekarską. Przy tym systemie letniego odpoczynku zdołałem poznać spory szmat Arizony, Nowego Meksyku, Oklahomy, Montany, Teksasu, a nawet odwiedzić północną część Meksyku. Jak twierdził żartobliwie Karol, stałem się w ten sposób pierwszym westmanem wśród lekarzy i pierwszym lekarzem wśród westmanów. Na kolejną eskapadę, tym razem na terytorium Kolorado, namówił mnie jak zwykle Karol. Piszę: „jak zwykle”, ponieważ to on właśnie wybierał kierunki naszych wędrówek i był tak uparty, iż żadne moje argumenty przeciw nigdy nie osiągały zamierzonego skutku. Zresztą, słabe to były argumenty. Ja, urodzony mieszczuch, nie mogłem nawet porównać swej znajomości kraju z tym, co wiedział Karol Gordon i co widział podczas dalekich wypraw na północ, na południe, na zachód. Z wiosną tego roku zaproponował mi wyjazd do stanu Kolorado i mówił z takim entuzjazmem o przyrodzie, klimacie i faunie tej ziemi, aż mnie ubawił. — Wyobraź sobie — perorował — wysokie góry, po- rośnięte na zboczach sosną, jodłą, osiką i świerkiem. Tam napotkasz niedźwiedzie, a nad brzegami bagnistych strumyków łosie. Niżej preria, po której biegają antylopy i jelenie, a maszerują stada indyków. Karol wcale nie żartował. Istotnie dzikie indyki maszerują, bo skrzydeł używają tylko wtedy, gdy im drogę przetnie rzeka. Niejeden raz obserwowałem te zabawne ptaki, jak zwartymi kolumnami kroczyły poprzez trawiaste płaszczyzny. Żeby było jeszcze śmieszniej — posuwały się w dwu grupach: w jednej — sami przedstawiciele płci męskiej, w drugiej — same indyczki. — Jak widzisz — mówił dalej Karol — zwierzyny nam nie zabraknie. A klimat! Wspaniały. Suchy i zdrowy. Czyste powietrze, dużo słońca. Wymarzony zwłaszcza dla osób chorych na płuca. — A to skąd ta wiadomość? — zapytałem podejrzliwie. — No... pewien człowiek — zmieszał się. — Zresztą, zapytaj się lekarzy. Parsknąłem śmiechem. — Zapomniałeś, Karolu, że i ja jestem lekarzem, a na płuca nigdy nie chorowałem. Zresztą, zgadzam się. Niech będzie Kolorado. I na tym stanęło. Jak z powyższego wynika, ruszyliśmy w świat bez żadnego upatrzonego celu. Ot, aby się nieco powłóczyć. Wypróbowanym sposobem na najnudniejszą część trasy wybraliśmy jako środek lokomocji — kolej. W ten sposób dość szybko, wraz z bronią, bagażami i siodłami przebyliśmy przestrzeń dzielącą Milwaukee od Garden City nad rzeką Arkansas w Kansasie. Tam nabyliśmy dwa konie, które przed kupnem Karol poddał bacznym oględzinom. Wreszcie uprząż znalazła się na grzbietach wierzchowców, drobne ma- natki we wnętrzach juków, zrolowane koce z tyłu siodeł, a winczestery w skórzanych kaburach pod prawą ręką. Ruszyliśmy, dokąd oczy poniosą, ściśle ku zachwalanemu przez mego towarzysza Kolorado. Pogoda sprzyjała: niewiele chmurek na niebie, sporo słońca, lecz bez skwaru. Chłodził nas wiosenny wiatr, pełen woni ziół i kwiatów — zapach jakże dobrze mi znany. Co roku o tej porze wdychałem go pełną piersią i zaręczam, że nie istnieje nic bardziej przyjemnego i radosnego, niż ten wiatr dla płuc i ten widok dalekiego obszaru dla źrenic. Cóż za rozkosz czuć pod sobą grzbiet koński, uzdę w dłoni, strzemiona pod podeszwą butów! I móc spoglądać ponad łbem wierzchowca, wypatrując stada antylop, jelenia u źródła, kujota pomykającego ku nadrzecznym zaroślom. Droga, a raczej zupełne bezdroże, była gładka jak przysłowiowy stół, porośnięta niską, rzadką trawą. A dokoła pustka i cisza, ani ludzi, ani zwierząt. Widoku tych pierwszych wcale nie pragnąłem, co do tych drugich mój przyjaciel zapewnił, iż rychło je ujrzymy. Słowo „rychło" okazało się zbyt optymistycznym twierdzeniem, jednak przepowiednia Karola sprawdziła się. Oczywiście znacznie, znacznie później. Lecz jakież to ma znaczenie w warunkach, w których czas się nie liczy, przestają obowiązywać wszelkie terminy, poza porą rozpalenia wieczornego ogniska! Stary znajomy obudził mnie dość bezceremonialnie. Był przedświt. Jak zwykle oznaczający zakończenie nocnego odpoczynku. Nie spieszyliśmy się ku żadnemu celowi, nic nas nie gnało, czemu więc tak wcześnie zrywać się z dobrze wygrzanego legowiska? Ano, Karol miał taki zwyczaj. Traperski zwyczaj, gdy myśliwy czai się u brzegu rzeki na przychodzące do rannego wodopoju czworonogi. Zrozumiale. Lecz teraz? Dawniej, podczas naszych pierwszych wspólnych wypraw, podnosiłem bunt przeciw tego rodzaju praktyce. Starałem się wy- tłumaczyć towarzyszowi, że dodatkowe dwie godziny snu nikomu z nas nie zaszkodzą, przeciwnie, pozwolą lepiej wypocząć po całodziennej włóczędze. Równie dobrze mogłem to tłumaczyć polnemu kamieniowi. Mieszczuch, jakim jestem, nigdy nie przekona westmana, co najwyżej narazi się na kpiny. Karol jednak nie kpił. Poważnie dowodził, że na prerii należy wstawać najpóźniej ze świtem, aby nie dać się zaskoczyć. — Nie rozumiem — wyznałem. — Kto ma nas za- skoczyć? Drapieżnik? — Ech, nie. Drapieżniki o świtaniu właśnie udają się na spoczynek. Myślę o ludziach, nie zawsze przyjacielsko usposobionych do innych wędrowców. — Któż, na Boga, włóczy się o świcie? — Każdy — tu spojrzał na mnie nieco ironicznie i dodał po chwili wymownej przerwy: — z wyjątkiem greenhornów. Nigdy więcej nie wracałem do tego tematu. Więc teraz podniosłem się bez słowa skargi. Mój protest wyraził się jedynie w ziewaniu od ucha do ucha. Wciągnąłem buty (zawsze zdejmowałem je na noc wbrew przestrogom Karola, iż „w razie czego" nie zdążę założyć) i poczłapałem ku wodzie. Z ręcznikiem i mydłem. Co było często powodem drwin Karola. Pod gołym niebem nie uznawał ani ręcznika, ani mydła. Co innego — w hotelu. Hotele jednak trafiały się na naszych szlakach tak rzadko, że prawie... nigdy. Nie, Karol nie był brudasem, chociaż wśród podobnych jemu traperów zdarzali się często tacy, którzy tylko wtedy czuli wodę na twarzy, gdy padał deszcz. Karol kąpał się przy każdej okazji, jeśli na to okoliczności pozwalały, a szorował rzecznym piaskiem. Suszył — biegając brzegiem strumyka lub jeziora. Ciągle jeszcze ziewając złożyłem ręcznik z mydłem na jakimś mniej wilgotnym miejscu i... przypomniałem sobie dziwnego zbieracza kamyków. Schyliłem się, podniosłem ich garść. Bacznie się przyjrzałem w szarości wstającego dnia. Niestety, to nie złoto ani drogocenne kamienie. Schyliłem się po raz drugi, po raz trzeci, po raz czwarty... Tę interesującą czynność przerwał śmiech Karola. — No i jak tam, Janie? Ile zebrałeś worków złota? Dopiero teraz spostrzegłem, że bezwiednie przemierzyłem całą długość plaży. — Do licha! — odpowiedziałem. — Miałeś rację. To tylko żwir — i poszedłem się wykąpać. Mydło i ręcznik są znakomitymi wynalazkami naszej cywilizacji. Natychmiast poczułem się czysty i rzeźwy, jakbym całą dobę przespał, a przecież dopiero teraz zapłonęły na horyzoncie ranne zorze. Ogień już gorzał otaczając kręgiem niskich płomieni trzy płaskie głazy, na których Karol umieścił wielki żelazny imbryk. Nie rzekłem nic, uśmiechnąłem się, lecz tak, aby Karol mego uśmiechu nie zauważył. O ten przecież imbryk toczyłem, jeszcze w Milwaukee, długotrwałe boje. Jak dotąd bowiem zabieraliśmy na wyprawy, wraz z niezbędnym sprzętem, ciężki i nieporęczny, metalowy garnek półgalonowej pojemności. Było to nasze jedyne naczynie do gotowania wody lub kawy. Nigdy żadnych zup nie pitrasiliśmy, zbyt wiele zachodu, a mięso piekło się na zaimprowizowanym rożnie lub patyku. Garnek po każdym użyciu płukało się od wewnątrz, a od zewnątrz szorowało piaskiem. Był więc garnek naczyniem bardzo użytecznym, chociaż równocześnie kłopotliwym w użyciu. Po pierwsze dlatego, że należało stawiać go lub podnosić trzymając za oba uchwyty równocześnie. Po drugie — że woda bardzo długo się w nim gotowała, zwłaszcza gdy dmuchał wiatr i chłodził powierzchnię płynu, bo garnek nie miał pokrywki. Po trzecie — ponieważ do wnętrza garnka wpadał zarówno popiół, jak kurz, co w niczym nie polepszało smaku kawy. Nie wspominam już o owadach. Drobiazg? Zapewne, jednak łatwo tych niedogodności uniknąć. Przed naszą obecną wyprawą zbuntowałem się przeciw niedogodnemu naczyniu i zakupiłem solidny imbryk z nieodzowną pokrywką. Nie wspomniałem o tym Karolowi. Dopiero gdy zabraliśmy się do pakowania tłumoczków, mój przyjaciel zauważył nowy nabytek. — A to co? — No... imbryk, albo czajnik. — Chyba nie masz zamiaru tego taskać? — Dlaczego nie? — Bo jest nieporęczny w drodze. Wystający dziobek będzie zawadzał. Do wnętrza nic nie upchasz. To zły pomysł. — Nie kłopocz się. Doskonale go zapakuję. Przecież imbryk jest wygodniejszy w użyciu, ma tylko jeden pałąk, stawiasz go i podnosisz jedną ręką, a pokrywka chroni przed zapiaszczeniem. Karol tylko wzruszył ramionami. Chwilowo dałem więc spokój tej śmiesznej sprawie. Wróciłem do niej, niby mimochodem, dnia następnego. — Imbryk bardzo trudno umyć od wewnątrz — argumentował Karol — ma wąski otwór. — A po czym to mamy go w środku szorować? Po wodzie czy po kawie? Wystarczy wypłukać w strumieniu. — Przykrywka zaraz zginie. — Przywiążę ją sznurkiem. — Nigdy żaden traper nie używał imbryka. Zaśmiałem się. Więc o to chodziło? Imbryk psuł fason traperskiego sposobu życia. — Nie wiem, czy nie używał — odparłem. — A jeśli nawet nie używał, ten zwyczaj nie dotyczy mnie, nie jestem traperem. — Ciekawe, jak go upakujesz na koniu? — Przywiążę do koca, za siodłem. — Przykrywka pocznie rzegotać i płoszyć wierzchowca. — Nie martw się, umieszczę ją tak, że nawet nie dźwięknie. Znów wzruszył ramionami, lecz tym razem był to gest rezygnacji. — Niech tam, ja palcem nie tknę tego żelastwa. Czcza pogróżka! Właśnie tknął, a nim zdążyłem wciągnąć spodnie, pokrywka poczęła wesoło podskakiwać. I oto po raz pierwszy na bezludziu piłem kawę bez piasku trzeszczącego w zębach, bez popiołu i bez utopionych much. Nie warto o tym wspominać? Ja jednak wciąż jestem dumny ze swego usprawnienia. Po śniadaniu zająłem się imbrykiem. Wyczyściłem go piachem, że błyszczał jak księżyc. Odtąd stale miałem nad nim pieczę, a wdzięczny imbryk nigdy mnie nie zawiódł. Bo Karol dostrzegał imbryk dopiero wówczas, gdy nadchodziła pora posiłku. Spakowaliśmy manatki, zaleli ognisko wodą, oporządzili konie i wskoczyli na siodła. Dopalały się ostatnie łuny świtu, za chwilę słoneczny krąg miał się ukazać nad horyzontem. — Dokąd teraz? — zagadnąłem. — W górę rzeczki. Przecież trafimy wreszcie na jakieś interesujące tropy. Powiedziawszy to skierował wierzchowca w wodę. Sądziłem, że chce przedostać się na przeciwległy brzeg, lecz omyliłem się. Karol skręcił raptownie i ruszył samym środkiem koryta. — Po co to?! — zawołałem. — Cóż ci to szkodzi, Janie? Woda tu płytka, a końskie kopyta nie zostawią śladów. — Obawiasz się czego, Karolu? — Nie. Zwykły środek ostrożności, więc czemu go nie zastosować, skoro nie wymaga żadnego trudu? Pewnie! Po przebyciu pół mili Karol skierował się na prawy brzeg i odtąd poruszaliśmy się znacznie szybciej. Słońce zdążyło wgramolić się ponad linię horyzontu i jego ukośne promienie grzały nam plecy. Przyjąłem to z zadowoleniem, ranek był nieco chłodny. Jednak w dwie godziny później z tym słońcem poczęły się dziać dziwne rzeczy. Zamiast świecić złociście i coraz mocniej — poczęło różowieć, dosłownie: różowieć! Popędziłem konia i zrównałem się z Karolem. Spojrzał na mnie pytająco, a ja tylko ruchem ręki wskazałem naszą dzien- ną gwiazdę. Kiwnął głową. — Zauważyłem to — odparł. — Liczę, że gdzieś w pobliżu trafimy na zaciszną dolinkę albo że wiatr zmieni kierunek. W konie, Janie! — Jaki wiatr? Nie czuję żadnego wiatru. — Tam w górze — wyjaśnił. — Musi dąć jak sto diabłów. Słońce poróżowiało, bo wicher przyniósł tumany kurzu, czerwonego pyłu chyba aż z Arizony. Burza nadciąga. To są jej pierwsze sygnały. Pognaliśmy galopem i tak pędzili, aż wierzchowce poczęły chrapać. Ba, to nie mustangi, chude koniki mogące biec pół dnia bez przerwy. Tak więc musieliśmy zwolnić. Tymczasem słońce z różowego stało się ceglastoczerwone, preria nabrała jakichś ponurych odcieni, łagodny wietrzyk, dmuchający od świtu, ustał. Nagle zrobiło się duszno i gorąco. W chwilę później na horyzoncie, który począł zagadkowo pobłyskiwać, jak gdyby ktoś zapalał i gasił morską latarnię, ukazała się czarna linia. Minęło pół godziny, a linia zamieniła się w grubą krechę. Rosła w oczach. Popędziliśmy znów galopem, aż Karol (nie pojmuję, w jaki sposób) dostrzegł na przeciwległym brzegu niewielkie zagłębienie gruntu. — Tam! — krzyknął i wjechał koniem w wodę. Ruszyłem za nim. Fontanna bryzgów zmoczyła mnie od stóp do głów. Jeszcze parę jardów i zjechaliśmy w dół do kotlinki tak płytkiej, że jej zaokrąglone krawędzie sięgały zaledwie końskich piersi. Karol zeskoczył z siodła, jak gdyby go zmiotła huraganowa wichura. — Rozkulbacz zwierzę! Szybko, szybko! I spętaj mu nogi. Widzisz, co tam się wyrabia? Zerknąłem za siebie. To już nie była gruba krecha, lecz ściana nieprzeniknionej czerni. Pędziła ku nam i nabierała wysokości. Słońce jeszcze świeciło purpurowym ogniem, gdy zdejmowałem juki, siodło, uzdę i wszystko ciskałem na ziemię. — Nie tu, na zbocze! — krzyknął Karol. Nie zgadłem, dlaczego na zbocze, lecz natychmiast przeniosłem cały bagaż nieco wyżej. Konie zostały spętane. Zauważyłem, iż drżą, kręcą się, zamiast szczypać trawę. — Czego się spodziewasz? — zapytałem osuwając się na ziemię obok siodła, juków, kłębowiska rzemieni i winczestera wydobytego z kabury. Karol, który spoczywał obok mnie, między zrolowanym kocem a moim cennym imbrykiem, wydobył lornetkę i długo spoglądał ku południowi. I ja przyłożyłem szła do oczu. To, co ujrzałem, mogło zaniepokoić każdego. Już nie linia, nie krecha, nawet nie ściana, lecz pół nieba ciemności wisiało nad prerią. — Co to jest? — Huragan, może trąba powietrzna, może tornado. Wszystko, co najgorsze. Zaraz zacznie dąć jak tysiąc kowalskich miechów, a jeśli nas stąd nie zwieje, to tylko dlatego, że dobre duchy wykopały kiedyś tę dolinkę, a teraz nas do niej przywiodły... Spojrzał za siebie. — Popatrz, konie się pokładły. Są bardziej doświadczone, niż sądziłem. Zwierzęta leżały w ten sposób, że głowy miały zwrócone w kierunku odwrotnym od nadciągającej chmury ciemności. Czy był to tylko wrodzony instynkt, czy też nasze wierzchowce już kiedyś zetknęły się z taką zawieruchą? — Jedno mnie tylko martwi — odezwał się Karol — że znajdujemy się tak blisko rzeczki. Jak zacznie mocno dmuchać, a na pewno będzie mocno dmuchać, wychlusta całą wodę na nas. Już czuję, jak przemokniemy. — Niejeden raz mokliśmy — westchnąłem z rezygnacją. — Ale nie w tak przykry sposób. Zobaczysz! Zobaczyłem. Pociemniało. Czarna opona zakryła słońce. Wówczas poczułem uderzenie wiatru. Mój kapelusz pofrunął w nieznane. Nawet nie zdążyłem się za nim obejrzeć. Nastała chwila ciszy i powtórne uderzenie, które zaparło mi dech w piersiach. Myślałem, że płuca mi pękną nie wytrzymując ciśnienia powietrza. Przywarłem ustami do ziemi i w ten sposób uniknąłem uduszenia, równocześnie nieco zsunąłem się po zboczu. Teraz wiatr przelatywał nade mną, wyjąc, świszcząc i usiłując zerwać z mego ciała całą odzież. Lecz najgorsze dopiero nastąpiło. Lunął wodospad. To nie był deszcz milionów kropel, lecz fala płynąca w podmuchach wiatru. Czyżby istotnie huragan wychlustał na nas wodę z rzeczki? Nie spostrzegłem, że to powódź spadająca z wysokości nieba. Jak to długo trwało? Sprawdziłem później, gdy piekielne zjawisko atmosferyczne przegnało nad nami i popędziło siać zniszczenie w innej stronie świata. Otóż przez półtorej godziny (według zegarka) dusił nas wiatr i zlewały kaskady potopu. Później wszystko uspokoiło się, znikły chmury, słońce przybrało znów złocistą barwę i zaraz cała preria poczęła dymić parującą wilgocią. — Klimat suchy i zdrowy, wymarzony dla chorych na płuca — powiedziałem bardzo głośno, dźwigając się z ziemi. — Twoi informatorzy, Karolu, znają Kolorado pewnie tylko z mapy. Oczywiście, zaprzeczył. — To wyjątkowy przypadek — zaznaczył — huragany nigdy nie nawiedzają tej części kraju, a opadów jest bardzo mało. Odparłem zgryźliwie, że jeden taki starczy na kilka lat, po czym zająłem się końmi. Już się podniosły, a woda zebrana na dnie dolinki sięgała im zaledwie pęcin. Był to dziw nad dziwy! Logicznie rozumując powinniśmy byli utopić się wraz ze zwierzętami w tej zapadlinie. Widocznie jednak bardzo sucha i bardzo porowata gleba wchłonęła lawinę wody jak gąbka. Wytarłem konia rękawem, bez efektu zresztą, bo raczej go bardziej jeszcze zmoczyłem. Cała moja odzież przypominała ścierkę długo leżącą w wodzie. Zrzuciłem z siebie wszystko. Wyżąłem spodnie, koszulę, kamizelkę. Wylałem z kieszeni kurty całe dzbanki deszczówki, a z butów — całe wiadra. W końcu rozłożyłem to wszystko na wilgotnym stoku dolinki. Począłem się kręcić w kółko i dla rozgrzewki podskakiwać, naśladując Karola, i tak oto, na bezludnej prerii dwu nagusów wykonywało przez kilkanaście minut pozornie bezsensowne skoki. Gdyby ktokolwiek nas dostrzegł, pognałby z pewnością do najbliższego miasteczka, by w najbliższym saloonie opowiedzieć o dwu niebezpiecznych wariatach goniących się nago po prerii. Jednak nikt nas nie śledził, a podskoki i biegi doprowadziły temperaturę ciała do właściwego stopnia — przestaliśmy dygotać i szczękać zębami. Niestety, ciąg dalszy układał się niepomyślnie. Z mokrych gałęzi krzewów, nawet z tych, które już dawn9 uschły, nie potrafiliśmy rozpalić ogniska. Po nieudanej próbie przestałem wierzyć w legendy o ludziach, którzy umieją wydrzeć płomień ociekającym wodą gałęziom. — Chyba ruszymy, Janie — smętnie zauważył Karol. — Może gdzieś dalej znajdziemy suchszy opał. Marzę o kubku wrzącej kawy. Ja również marzyłem. Porwałem więc leżącą na trawie odzież i zadrżałem na samą myśl, że mam ją na siebie włożyć. Wprawdzie woda spłynęła strumykami, ale nadal wszystko było nieprzyjemnie wilgotne. A buty? Och, z nimi jeszcze gorzej! W ich wnętrzu nie znalazłem ani śladu osuszającej działalności słońca. Grzało teraz wcale nieźle, widać jednak jego promienie nie sięgnęły w głąb cholewek. — Na co czekasz? — zapytał Karol. Stał ode mnie o krok, tak samo nagi, z flanelową koszulą w rękach. Nie mógł się zdecydować na wciągnięcie jej na grzbiet. — Jak założymy, szybciej wyschnie — pocieszył mnie, lecz słaba to była pociecha. Dopiero teraz ocknąłem się. Szybko ukląkłem przy jukach, sięgnąłem w wilgotną głąb (i tam dotarła woda!), wydobyłem dwa cynowe kubki i smukłą butelkę z grubego szkła. Jak mogłem o niej zapomnieć?! — Trzymaj — rozkazałem wręczając Karolowi naczynia. Odkorkowałem butelkę i napełniłem kubki do połowy. Należało już dawno tak postąpić. Spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem. Przytknąłem kubek do warg i nie odjąłem, póki nie ukazał dna. Od razu zrobiło mi się gorąco, a świat dokoła poweselał. Założyłem koszulę, kamizelkę, wciągnąłem spodnie, następnie buty, w których stopa poczuła się jak w lepkim, bagnie, lecz porcja whisky pozwoliła bohatersko wytrzymać obrzydliwe uczucie. Konie zostały okulbaczone, sikające wodą koce przywiązane do siodeł. Desperackim ruchem zarzuciłem na wilgotną koszulę znacznie jeszcze wilgotniejszą kurtkę. Wskoczyliśmy na siodła. Jeszcze raz rozejrzałem się dokoła w nadziei, że może cud nie pozwolił memu kapeluszowi pofrunąć daleko. Cud się nie zdarzył, nakrycie głowy powędrowało na skrzydłach wiatru gdzieś tam, hen. Ruszyliśmy prawym brzegiem rzeczki, która nadal toczyła swe wody raz wśród wysokich, raz wśród niskich brzegów. Słońce ogrzewało coraz mocniej nasze plecy, a whisky — nasze żołądki. Nikt z nas nawet nie złapał kataru. Kto wie, może Karol miał rację twierdząc, że klimat Kolorado działa zbawiennie na drogi oddechowe? Ubranie na mnie schło, czułem to świetnie, jedynie obuwie okazało się odporne na słoneczną operację. Dlatego marzyłem o ognisku, przy którym mógłbym tę ważną część ubioru doprowadzić do właściwego stanu. Pilnie rozglądałem się po okolicy, wypatrując drzew, wysokich, starych drzew szpilkowych, bardziej odpornych na wilgoć, a mniej na płomień zapałki. I znalazłem! Całą kępę, rozpoznałem sosny. Pokazałem Karolowi. Bez słowa skręcił w ich kierunku. W ten sposób nieco oddaliliśmy się od rzeki. — Jedno drzewo jest zwalone — stwierdził mój przyjaciel. — Tym lepiej! — wykrzyknąłem radośnie. — Rozpalimy potężne ognisko. Ale... patrz, coś tam jeszcze leży obok. Kto wie — fantazjowałem — może czeka na nas mięso antylopy? Karol mruknął, że jeśli się nie mylę, to może być tylko niejadalna padlina, i zmusił konia do galopu, wyprzedzając mnie w sekundę. Dotarł do drzewa, zeskoczył z siodła i ukląkł przy tym czymś, co obok pnia spoczywało. Znalazłem się przy nim, szybko stwierdzając, że nie była to antylopa. Z twarzą skrytą wśród traw, spoczywał człowiek. Dokoła ani śladu jakiegokolwiek obozowiska, ani śladu bagaży, brak ko- nia. Zagadka. Nieruchomość ciała pozwalała przypuszczać najgorsze. Ściągnąłem cugle, jeszcze w biegu ześliznąłem się z siodła, dwoma skokami dopadłem bezwładnego nieszczęśnika. Ujrzałem plecy przykryte całkowicie przemoczoną kurtą i tył głowy z nasuniętym kapeluszem. — Nieprzytomny? Karol wzruszył ramionami. — Pomóż odwrócić biedaka. Delikatnie dokonaliśmy tego zabiegu. Ukazała się twarz mocno opalona. Lecz przez opaleniznę przebijała bladość charakterystyczna dla osób cierpiących. Spojrzałem na tę twarz. Zdumienie zaparło mi dech w piersiach. — Wielkie nieba! — ledwie zdołałem wyszeptać. — Barry Bede! — Barry Bede... — powtórzył nie mniej zaskoczony Karol. — Co go tu przygnało? — Dowiemy się o tym później, jeśli w ogóle... się dowiemy. Przynieś apteczkę, szybko. Rozpiąłem skórzaną kurtę, rozpiąłem kamizelkę, prawie rozdarłem koszulę — wszystko było okropnie mokre — i przyłożyłem ucho do piersi. Nigdy dotąd z taką niecierpliwością i z takim niepokojem nie doszukiwałem się śladów bicia serca, lekkiego szmeru dającego nadzieję, że pomoc lekarska nie będzie spóźniona. Karol już klęczał obok mnie ze skórzaną płaską torbą, jaką zawsze zabierałem na nasze wyprawy i z której zawartości parokrotnie korzystałem ku zadowoleniu własnemu i tych uratowanych. Karol klęczał i milczał. W takich wypadkach stawał się wzorowym pomocnikiem, czymś w rodzaju sanitariusza. — Żyje — powiedziałem podnosząc głowę. — Omdlenie. Prawdopodobnie trwa już dość długo. Zdaje się, że przybyliśmy w samą porę. Pomóż, Karolu, ściągnąć te mokre łachy. Muszę znaleźć przyczynę zemdlenia. Zabraliśmy się szybko i zręcznie do dzieła. Gdy już Bede był nagi, jak go matka urodziła, zbadałem piersi, plecy, brzuch, nogi. Nigdzie nawet śladu obrażeń. Lecz kiedy zdjąłem kapelusz, ujrzałem gąszcz włosów pozlepianych krwią. — Wody — rozkazałem. Karol-sanitariusz uwinął się tak prędko, jakby pod ręką miał lśniący kurek szpitalnej umywalki. Chlusnąłem, a później mokrą szmatką ostrożnie zmyłem czerwone ślady. Odkryłem ranę, jak gdyby zasklepioną na szczycie potężnego guza. — Kto go tak urządził? — szepnąłem. — Kto? Łatwo odgadnąć: gruby konar, kawał oderwanej kory lub walący się pień. Szukał schronienia pod drzewem, a w czasie takiej wichury... Wyjąłem z apteczki płyn dezynfekcyjny i zlałem nim ranę. Wówczas Bede dał znak życia: jęknął. — Butelkę, Karolu. Wiedział, o jaką mi butelkę chodzi. Migiem przyniósł, odkorkował, napełnił połowę kubka. — Unieś go. Ostrożnie. Wykonał to z wprawą zawodowego pielęgniarza. Do- prawdy, Karol był godny podziwu. Skąd w tym surowym traperze brało się tyle delikatności, gdy tego było potrzeba? Przytknąłem krawędź kubka do warg rannego. Nie byłem pewien: pociągnie czy nie pociągnie? Przełknął. Raz, drugi, trzeci. Otworzył oczy. — Dżentelmeni — odezwał się jękliwym głosem. Gdyby nawet nie twarz dobrze nam obu znana, po tym jednym słowie natychmiast odgadlibyśmy, kim jest ten człowiek. Tak często tego słowa używał podczas naszej niekrótkiej znajomości. — Dżentelmeni — powtórzył spoglądając na nas niezbyt przytomnym wzrokiem, po czym znowu przymknął powieki i znieruchomiał. Chwyciłem go za przegub ręki. Puls bił, chociaż słabo. — Co z nim? — zaniepokoił się Karol. — Znowu ze- mdlał? Potrząsnąłem przecząco głową. — Jest bardzo osłabiony, a poza tym mokry jak ryba. Musimy natychmiast rozpalić ognisko. — Siedź przy nim, ja się tym zajmę. Nie wiem, jak tego dokonał (byłem zajęty rozcieraniem rąk, nóg i piersi Bedego), bo drewno na pewno było jeszcze wilgotne, dość że najpierw poczułem dym, a później ciepło płomienia. Odwróciłem się. Gorzało ognisko jak się patrzy, a Karol umiejętnie dokładał doń grubsze gałęzie. — Wysusz koce — zakomenderowałem. — I to szybko, bo nasz pacjent gotów złapać zapalenie płuc. Mimo cudownego klimatu Kolorado. Nic na to nie odparł, lecz jednym okiem (bo drugie miałem utkwione w leżącym) dostrzegłem, jak pozdejmował z siodeł nasze derki, jak spętał konie, jak trzymał rozpostarte derki tak blisko ogniska, iż wydawało się, że płomień przerzuci się na materiał. Lecz Karol uważał, więc tylko para buchała kłębami. — Już — powiedział podszedłszy. — Co teraz? — Teraz pomóż mi owinąć go. Ot tak, doskonale. Podciągnęliśmy Bedego jeszcze bliżej ogniska. Na pewno nadal nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, w jakiej się znajduje, bo nie otworzył oczu i nie odezwał się. Bardzo mnie to zaniepokoiło. Podejrzewałem wstrząs mózgu, a warunki uniemożliwiały jakiekolwiek leczenie. Raz jeszcze obejrzałem ranę głowy, raz jeszcze ją przemyłem i zabandażowałem. To było wszystko, co mogłem uczynić. Nieco zgnębiony i ponury przyjąłem z rąk Karola kubek gorącej kawy. Jednak tą kawą należało przede wszystkim napoić rannego. Lecz w jaki sposób? Wrzącym płynem wprost z kubka mogłem go poparzyć (tylko tego brakowało!), a łyżki nie mieliśmy. Któż zabiera łyżki na taką jak nasza wyprawę? Poradziłem sobie inaczej. Wydobyłem czystą szmatkę z apteczki, zanurzyłem ją w kubku i wyciskałem z niej krople wprost między wargi rannego. Połykał, chyba odruchowo. Trwało to bardzo długo, wreszcie ujrzałem dno naczynia i puste zwróciłem Karolowi. Mój imbryk okazał się raz jeszcze wynalazkiem do- skonałym. Otrzymałem drugą porcję kawy, już tylko dla siebie. Po paru łykach poczułem się lepiej. Słońce grzało, nie było wilgoci ani na moich plecach, ani na piersiach, jedynie wnętrze butów pozostawiało sporo do życzenia. — Co dalej? — zapytał Karol. — Nic — odparłem. — Niech śpi, może to najlepsze lekarstwo, jakiego mu potrzeba. — Rana chyba nie przedstawia się groźnie. Widywałem ciężej poranionych, którzy dziś nawet o tym nie pamiętają. — Zapewne, zapewne. Jednak wiele zależy od orga- nizmu. Człowiek to nie maszyna, mój drogi, w której uszkodzona część łatwo da się wymienić i wszystko w porządku. Rana nie przedstawia się groźnie, ale groźne mogą być inne skutki uderzenia. Bede kości ma całe, natomiast nie wiem, jak wygląda wnętrze jego głowy. I nie mogę się dowiedzieć. Ot kłopot. — No... nigdy nie był chuchrem. — Na pewno — potwierdziłem. — W tym cała nadzieja. — Więc aż tak kiepsko... — mruknął zawiedzionym tonem. — Nie mylisz się, niestety. Machnął ręką, odszedł od ogniska, począł krążyć wokół pnia i porozrzucanych szczątków strzaskanego drzewa. Po coś tam schylił się i ruszył ku mnie. — Oto — powiedział — twój kapelusz, Janie. Zdrowo musiał się biedaczek nafruwać, lecz przecież nie opuścił cię. To rzekłszy wręczył mi nakrycie głowy, mokre i pokryte błotem, jednak całe. — Gdzieżeś go znalazł? — Pod jednym z grubszych konarów. Kapelusz musiał się tu zjawić na sekundę przed trzaśnięciem drzewa. Konar się odłamał i zmusił twą zgubę do pozostania na miejscu. — Cóż za dziwna historia. — Pewnie, że dziwna. Niestety, drugiej zguby nie odnalazłem, musiała pognać z wiatrem w zawody. — Druga zguba? O czym myślisz? — Koń, koń, mój kochany. Czy przypuszczasz, iż Bede wędrował piechotą? Bez prowiantu i długiej broni? Zaręczam ci, że w pobliżu nie istnieje żadna farma ani miasteczko. Zresztą, odkryłem końskie ślady. Wierzchowiec uciekł pewnie w tej samej chwili, w której Bede stracił przytomność. — Masz rację. Tak musiało być. — A on — wskazał na leżącego — nadal śpi? — Nadal. I nie należy go niepokoić. — No, to i ja się prześpię. Jak poczujesz głód, obudź mnie. — Na pewno — obiecałem. Kiwnął głową, potem położył się w cieniu sąsiedniej sosny i nasunął kapelusz na oczy. Przyjrzałem się bacznie rannemu, znowu zbadałem puls, był mocniejszy. Uspokojony, dokładnie obejrzałem rozłożoną obok odzież Bedego. Już nieco podeschła. Dorzuciłem kilka gałęzi do dogasającego ognia, ściągnąłem z nóg buty i ułożyłem je cholewkami zwróconymi w stronę płomienia. Następnie odnalazłem swą fajkę i puszkę z tytoniem. Ku mej radości okazała się szczelna. Nabiłem fajkę, zapaliłem węgielkiem i pykając obłoczkami dymu, objąłem dzienną straż nad snem obu towarzyszy. Spoglądając na daleki, jasny i pusty horyzont dumałem nad przyczyną, która skłoniła Bedego do zapuszczenia się w bezludne ziemie Kolorado. Przyjrzałem się dokładnie jego odzieży i obuwiu. Wszystko było prawie nowiuteńkie i w najlepszym gatunku. Więc chyba nie nędza zmusiła tego dziwnego człowieka do odbycia dalekiej podróży. Czyżby przed kimś uciekał? Czy znowu wplątał się w niebezpieczną awanturę? A może kogoś gonił? W ten sposób mogłem zadawać sobie setki pytań, lecz odpowiedzieć na nie potrafiłby tylko sam Bede. Kim był? Ach, warto o tym wspomnieć. Spotkaliśmy się po raz pierwszy prawie przed dwoma laty w El Paso. To miasteczko o hiszpańskiej nazwie leży nad graniczną rzeką Rio Grandę del Norte, zwaną również Rio Bravo. Znowu hiszpańskie nazwy. El Paso — po prostu znaczy przejście. Rio Grandę del Norte — wielka rzeka północy. Rio Bravo — rzeka dzielnych. Dumna i nieco pompatyczna nazwa. Nie wyjaśniająca jednak, na którym jej brzegu znajdują się ci „dzielni". Tym bardziej że przez wiele setek lat nie istniała polityczna różnica między prawym a lewym brzegiem. Najpierw oba (i hen, hen, na północ, i na południe) należały do Hiszpanii, a po zrzuceniu jej jarzma — do wolnego już Meksyku. Dopiero w roku 1845 Rio Grandę stała się w swym środkowym i dolnym biegu granicą państwową, gdy Teksas, Arizona i Nowy Meksyk przyłączono do Stanów Zjednoczonych. Stare hiszpańskie nazwy pozostały, a El Paso poczęło od tamtego roku odgrywać rolę punktu granicznego, położone przy najdogodniejszym trakcie, jaki łączy północ Meksyku z południem Stanów. Wczesną wiosną 1888 roku znaleźliśmy się — Karol i ja — właśnie w El Paso, w drodze do Meksyku. Po co tam Jechaliśmy na końskich grzbietach? Po to aby złożyć wizytę Pedro Gonzalesowi, hacjenderowi meksykańskiemu, którego poznaliśmy w Arizonie podczas jednej z naszych wypraw. Posiadłość Gonzalesa leżała we wschodnim Meksyku, w stanie Chihuahua, w rejonie rzeki Conchos, dopływu Rio Grandę. W El Paso, zakurzeni, zmęczeni, brudni i głodni, znaleźliśmy jakiś saloon-hotel czy też hotel-saloon, którego nazwy nawet nie zapamiętałem. Budynek dość obskurny, z jeszcze obskurniejszą klientelą, złożoną z na pół dzikich vaqueros (czyli po prostu: kowbojów), niewiele różniących się od nich rancheros (to znaczy: drobnych rolników), wreszcie — stałych mieszkańców El Paso (raczej tych spod ciemnej gwiazdy!): Metysów, Hiszpanów i Amerykanów. Mimo że szynkwas oblepiony był rzędami spragnionych, Karol zdołał sforsować przejście. Natychmiast otrzymaliśmy nie tylko po szklaneczce whisky (o co wcale nie prosiłem), ale również jedyne gorące danie o nazwie „guisantes en salsa dulce", co okazało się grochem w słodkim sosie, tak hojnie potraktowanym papryką, że smakował jak cukier zmieszany z potłuczonym szkłem. Whisky, a później piwo pomogły nam w spożyciu tej jakoby narodowej meksykańskiej potrawy. W tym saloonie zdołaliśmy otrzymać pokój hotelowy, bo tylko w ten sposób można było skorzystać z miednicy, wody i ręcznika, a na dodatek z lustra. Do tego pokoju poprowadził nas jakiś malec po schodach przypominających drabinę. Wkrótce okazało się, iż godny pochwały zwyczaj mycia się, stosowania mydła i ręcznika może — w pewnych warunkach — sprawić czyściochowi sporo kłopotów. W El Paso należało nam zrezygnować z miednicy, nawet gdyby przyszło cuchnąć potem i brudem przez następnych kilka dni. Zresztą, niezbyt daleko od saloonu płynęła Rio Grandę i w jej nurtach mogliśmy od biedy się obmyć. Miednica i nieco zbyt gwałtowne zachowanie Karola — oto, co wpędziło nas w tarapaty. Bo gdy chłopaczek otworzył zbite z tarcic drzwi i wkroczyliśmy do pokoju, okazało się, że był już zajęty przez jakiegoś lokatora. Pijany jak cała beczka okowity, spał w ubraniu na jednym z dwu łóżek. Wnioskując z niedbałości stroju, musiał to być któryś z przedstawicieli bandy, z jaką zetknęliśmy się na parterze. Sądziłem, że wynajęto nam niewłaściwe pomieszczenie, chłopak zapewnił jednak, że nie ma mowy o pomyłce, a intruza należy po prostu wyrzucić. Zaraz też usiłował tego dokonać, rzecz jasna — bezskutecznie. Uczynił to Karol, bardzo sprawnie i szybko. Chwycił śpiącego za kołnierz koszuli i ściągnął z łóżka na podłogę. Nie na wiele się to zdało, bowiem intruz nadal tkwił w pijackim zamroczeniu i nie rozumiał, o co nam chodzi. W tym stanie rzeczy żadne perswazje nie mogły osiągnąć pomyślnego dla nas skutku. Nie pozostało nic innego, jak wyprowadzić pijaka na korytarz aż do schodów. Kiedy zamykałem drzwi dobiegł mych uszu rumor świadczący chyba tylko o szybkości, z jaką bezwładne ciało osunęło się po stopniach aż na sam dół, pod drzwi do bufetu. Po jakimś czasie na polecenie Karola miałem zajrzeć do naszych koni, wciąż jeszcze stojących przy słupach werandy. I z tego wynikła zupełnie paskudna historia. Wyrzucony przez nas pijak okazał się jednak dość trzeźwy, by rozpoznać mnie, gdy przeciskałem się ku wyjściu poprzez tłum gości. Łapsko wielkie jak łopata spadło mi na ramię i unieruchomiło. — Gringo! — usłyszałem pijany bełkot. Warto wyjaśnić, że słowo „gringo", chociaż to znaczy w języku hiszpańskim: cudzoziemiec, jest określeniem obelżywym. Grzeczne brzmi: extranjero. Dobrze o tym wiedziałem, lecz chciałem uniknąć awantury. Strąciłem łapsko z ramienia, szepnąłem: pardoneme — przepraszam, i w ten sposób usiłowałem pozbyć się natręta. Daremnie. Pijak począł wrzeszczeć, że został przeze mnie napadnięty. Pominę szczegóły. Doszło do bójki, w której wzięło udział chyba jeszcze kilku przyjaciół napastnika. Szybko bym uległ takiej przewadze, gdyby Karol, zaalarmowany wrzawą, nie skoczył mi na pomoc. Lecz i we dwu nie dalibyśmy rady. Uratowała nas nieoczekiwana pomoc. Nieznajomy mężczyzna, na pewno nietutejszy, bo bardzo różnił się od innych strojem, zdołał nas oswobodzić, wyciągnąć na dwór i doprowadzić do koni. Wskoczyliśmy na siodła, galopem przebyli koryto Rio Grandę i zatrzymali się dopiero wówczas, gdy piniowy lasek skrył nas przed oczami przeciwników. Nasz wybawca, jak się okazało, podążał za nami krok w krok. W zrozumiałym pośpiechu ucieczki nawet nie zauważyłem, gdzie i kiedy do- siadł swego wierzchowca. Podziękowaliśmy mu za pomoc. Wyglądał dość sympatycznie. Miał szczerą, uśmiechniętą twarz, jasne oczy i gładko ogolone policzki. Kurta z jelonkowej skóry świadczyła dobitnie o tym, że nasz wybawiciel nie zaliczał się do stałych mieszkańców El Paso. Oni się tak nie ubierali. Kim jednak był? Może traperem, może kowbojem, może wędrującym tu i tam westmanem? Zapytać — nie wypadało. Dlaczego? — zagadnie zdziwiony greenhorn, po raz pierwszy oglądający środkowoamerykańską prerię. Wyjaśnię, bo nigdy nie wiadomo, czy komu nie przyda się taka informacja. Otóż w niepisanym kodeksie dobrych obyczajów Dzikiego Zachodu powiedziane zostało wyraźnie: nie pytaj nieznajomego o nazwisko ani skąd przybywa. Nie tylko dlatego, że w ten sposób łatwo go skłonisz do kłamstwa, lecz również dlatego, że może nadejść taki kłopotliwy dla ciebie dzień, w którym nie będzie ci na rękę udzielanie obcym szczegółowych o sobie informacji. Dziki Zachód nie bawił się w grzecznościowe konwenanse i omówienia, lecz wyjaśnia! sprawę prosto, nie zostawiając miejsca na żadne wątpliwości. Dziś mnie — jutro tobie. Szanuj zwyczaje i tajemnice innych. We własnym interesie. Nauczyłem się od Karola tych praw Zachodu, więc ani mi w głowie postało brać na spytki nieznajomego wybawcę. Pogawędziliśmy chwilkę na temat niedawnej bójki. Cudownym zbiegiem okoliczności nikt z nas trzech nie odniósł poważniejszego obrażenia. Mnie bolał tylko kark, Karol miał lekkie zatarcie skóry na dłoni, a nieznajomy — rysę na policzku. I to wszystko. — No, dżentelmeni — powiedział obcy — pora mi wracać do El Paso, mam tam pewne sprawy do załatwienia. A wy? Oświadczyłem, że nie potrzebujemy odwiedzać po raz drugi miasteczka. — Szczęśliwej drogi! — krzyknął. Uderzył konia i po paru skokach osiągnął brzeg rzeki. W chwilę później skryły go przed naszymi oczami srebrne bryzgi wody. Przyznam szczerze, bardzo mnie to ucieszyło. Nie dlatego, iżbym nie poczuwał się do wdzięczności. Poczuwałem się, ale... Ale tereny rozciągające się po obu brzegach Rio Grandę, zwłaszcza w jej środkowym biegu, nie są ani śródmiejskim ogrodem, ani miejscem dla zabaw dzieci. Niebezpieczna to kraina, właśnie dlatego, że stanowi pogranicze amerykańsko- meksykańskie, prawie bezludny obszar wyznaczający trasę wędrówek i ucieczek na południe tym wszystkim, których na północy ściga prawo. Najłatwiej zbiec przed nim tędy, a później ukryć się po drugiej stronie płytkich rozlewisk rzeki, w kraju, do którego nie sięgnie nawet najdłuższa ręka szeryfa. Czy nasz nowy znajomy nie należał do kategorii takich chroniących się na dzikim pograniczu przestępców? Co prawda przeczył temu jego szybki powrót do El Paso, lecz ten fakt nie był jeszcze żadnym dowodem zaprzeczającym moim podejrzeniom. Ruszyliśmy w głąb Meksyku i jechali ze dwie godziny, gdy za nami, daleko, daleko ukazał się kłąb kurzu, coraz większy, coraz wyraźniejszy. Ten kurz wzbijały końskie kopyta, a na końskim grzbiecie tkwił... kto? Nasz wybawca z El Paso. — Witajcie, dżentelmeni! — zakrzyknął na nasz widok. Był to zwrot, od którego zaczynał prawie każdą rozmowę. Zdobyłem się na uśmiech podobny uśmiechowi człowieka po wypiciu szklanki cytrynowego soku. Teraz dowiedzieliśmy się, że nieznajomego spotkało niezbyt gościnne przyjęcie w miasteczku. Gdy prze- jeżdżał — jak twierdził — obok saloonu, gapie podnieśli wrzask, a kilku skoczyło, by go zatrzymać. Uciekał więc co sił w nogach swego wierzchowca, aż zgubił prześladowców i postanowił nas odszukać. — Myślę — zakończył swą relację — iż powinienem kilka dni przeczekać po tej stronie granicy. Chyba nie będę wam zawadzał? — Oczywiście, że nie — odpowiedzieliśmy. Czy można było udzielić innej odpowiedzi człowiekowi, który narażał swe życie wyciągając nas z opresji? Tylko skończony gałgan i gbur postąpiłby inaczej. Ba, uczyniliśmy zadość honorowi i grzeczności, lecz na pewno nie rozwadze. Za dwa dni mieliśmy dotrzeć do granic hacjendy don Gonzalesa. I co wówczas? Jeśli nasz wybawca nie zechce przedtem poszukać swej własnej ścieżki? Wprowadzić pod dach gościnnego i ufającego nam plantatora człowieka, nie tylko o nie znanym nam nazwisku (chociaż to najmniejszy szkopuł, bo w tamtych stronach można było przybrać sobie nazwisko, jakie kto chciał), lecz o którym nie wiedzieliśmy dosłownie nic! Ruszyliśmy teraz już w trójkę ku dalekiemu celowi i muszę bezstronnie przyznać, że nieproszony towarzysz wcale nam nie przeszkadzał. Wprost przeciwnie — pomagał. A ta pomoc zaiste nie dała się niczym zastąpić. Pierwszy nasz nocleg na terytorium Meksyku wypadł obok opuszczonej chaty, tak okropnie brudnej, że woleliśmy spać na dworze. W budzie tej (bo trudno by nazwać to inaczej) koczował półdziki meksykański kaboklo, który w środku nocy tajemniczo znikł. Zapewne to on ściągnął na nas bandę, jedną z rozbójniczych watah, jakich wiele wówczas krążyło w tych stronach. Przecież były to niespokojne dla Meksyku czasy rządów generała Porfirio Diaza, obfitujące w zbrojne starcia między zwolennikami a przeciwnikami generała. Bardzo często pod jednych i pod drugich podszywały się grupy najzwyklejszych rabusiów. Jestem pewien, iż z takimi przyszło nam mieć wówczas do czynienia. Że nie staliśmy się ofiarami napadu — to przede wszystkim1 zasługa naszego towarzysza. Po raz drugi wyciągnął nas z biedy. I to jak! Dynamitem. Zdumiewający był to sposób, lecz bardzo skuteczny. Nieznajomy, który wiózł w jukach swego siodła kilka ładunków wybuchowego materiału, pod-kradł się do napastników i zapaliwszy detonatory spowodował fajerwerk, jakiego nigdy jeszcze nie oglądałem. Zbóje uciekli pozostawiając kilka martwych koni. Skąd nasz wybawca miał dynamit? Powiedział, że otrzymał go od znajomych górników, trasujących drogę przez Góry Skaliste. Lecz po co woził z sobą tak niebezpieczny oręż? Czy czasem nie zamierzał spróbować rozsadzenia pancernej kasy w którymś z miasteczek Dzikiego Zachodu? Bo podejrzewałem go o różne sprawki, a podejrzenie jeszcze przybrało na sile, gdy podczas rozpalania ogniska użył skrawka papieru od-dartego od większego arkusza, jaki wyjął z kieszeni. Zgubił ten arkusz, a ja przypadkowo go znalazłem. Łatwo sobie wyobrazić mój niepokój, gdy stwierdziłem, że jest to list gończy sławnej Agencji Pinkertona. Poszukiwała ona niejakiego Reubena Houstona Burrowsa, alias Rube Burrowsa, współuczestnika napadu na pociąg i zabójcy człowieka, który pomagał go ująć. Powiedziałem o tym Karolowi, lecz ten dość sceptycznie odniósł się do mych przypuszczeń twierdząc, że opis fizyczny mordercy da się zastosować do bardzo wielu mężczyzn, jednak zgodził się ze mną, iż rzecz wygląda tajemniczo i należy zachować ostrożność. Nie było okazji pozbycia się przygodnego towarzysza. Pełen złości na samego siebie i na przewrotny los, jechałem strzemię w strzemię z Barrym Bede (bo wreszcie uznał za słuszne przedstawić się) i łamałem sobie głowę nad tym, w jaki sposób delikatnie dać do zrozumienia Gonzalesowi, iż ani ja, ani Karol nie ponosimy odpowiedzialności za przyszłe postępki Bedego. Los pokrzyżował moje zamierzenia, bo oto w trakcie pobytu na hacjendzie Bede zastrzelił dowódcę zbrojnej watahy oraz jego dwu zastępców, czym tak przeraził napastników dybiących na pieniądze (i konie) Gonzalesa, iż część uciekła, część poddała się. Bez wątpienia Bede ocalił życie hacjenderowi i jego rodzinie, czym zjednał sobie dozgonną wdzięczność gospodarza. W tym stanie rzeczy musiałem milczeć. Ale to jeszcze nie wszystko. Podczas dalekiej wyprawy całej rodziny Gonzalesów w meksykańskie pasmo gór, w której i nasza trójka wzięła udział, Bede z kolei mnie uratował życie, kładąc trupem trzech groźnych napastników. Zdumiewała mnie łatwość, z jaką strzelał i zabijał ludzi. Łatwość zaiste niepokojąca. Nie mogłem mu odmówić odwagi, celnego oka i sprawnej ręki. Z tego tytułu można by go uznać za westmana, tropiciela śladów, zwiadowcę lub trapera. Lecz przeczyła temu całkowita niezaradność w takich sprawach, jak rozbijanie biwaku, rozpalanie ogniska lub pitraszenie strawy. Na tropach zwierzęcych w ogóle się nie znał. W odczytywaniu stron świata na podstawie położenia słońca lub gwiazdy polarnej był zupełnym analfabetą. A poza tym — bardzo miłym kompanem, chociaż zasób jego wiadomości o świecie i ludziach z konieczności bardzo ograniczał tematykę pogawędek, jakie z nim od czasu do czasu prowadziłem. W tym miejscu warto wyjaśnić, czemu to Bede, zamiast wracać do El Paso, po długiej gościnie w hacjendzie Gonzalesa przyłączył się do wędrówki w góry, która jeszcze bardziej oddalała go od granicznej Rio Grandę. Wyprawa została zorganizowana z inicjatywy Gonzalesa i jego żony. Mieliśmy zapolować (Bede nie był dobrym myśliwym — jeszcze jeden charakterystyczny jego rys), ale nie to było głównym powodem wyprawy, tylko pragnienie odnalezienia w paśmie Sierra Mądre Occidental ukrytych skarbów, na które składały się cenne dzieła sztuki dawnych władców Meksyku. Skarb, po wielu przygodach, odnaleźliśmy. Później żona Gonzalesa przekazała go do jednego z muzeów. Bede, jak mi wyznał, liczył na to, iż znalezisko (a obfitowało ono w przedmioty wykute w srebrze i złocie, zdobne drogimi kamieniami) podzielimy między uczestników wyprawy. Dlatego i tylko dlatego zrezygnował z powrotu do El Paso. Spotkał go bolesny zawód. Myślę, że właśnie ten zawód skłonił go do szukania rady u mnie, do zwierzenia się ze swych kłopotów i ze swego... życia. Wreszcie dowiedziałem się, kim naprawdę był nasz wybawca. Ani przestępcą ściganym prawem, ani westmanem, traperem czy agentem Pinkertona. Więc czym się trudnił? Łapaniem przestępców. Dziwny zaiste zawód i jak mi wiadomo, istniejący przez pewien czas jedynie w Północnej Ameryce, w jej środkowej i zachodniej części. Krótko powiedziawszy — Bede był „łapaczem". Na wielkich, słabo zaludnionych obszarach, zapewnienie bezpieczeństwa osiadłej ludności stanowiło trudny problem. Szeryfowie rzadko kiedy dawali sobie z tym radę, potrzebna była w nagłych wypadkach pomoc wszystkich odważnych i chętnych. W tym celu stworzono bodziec materialny — listy gończe. Podawały one nie tylko przyczynę ścigania wymienionego z nazwiska przestępcy (napad rabunkowy na pociąg, dyliżans lub bank, zabójstwo) oraz jego możliwie najbardziej dokładny rysopis, lecz również wysokość nagrody pieniężnej za oddanie przestępcy w ręce szeryfa, „martwego lub żywego", jak najczęściej głosił tekst listu. Nagrody pieniężne fundowali poszkodowani lub władze państwowe. Wahały się one od paruset dolarów do kilku nawet tysięcy. Za głośnego przywódcę gangu rozbójniczego, Jessie Jamesa (zabity w kwietniu 1882 roku), wyznaczona początkowo nagroda w wysokości pięciuset dolarów została podniesiona do piętnastu tysięcy, a później nawet do dwudziestu pięciu ty- sięcy dolarów. „Łapacze" nie cieszyli się uznaniem spokojnych mie- szkańców. Tolerowano ich, lecz nie lubiano. Rzecz przedziwna, że niekiedy śmiałe do szaleństwa, lecz przecież sprzeciwiające się prawu czyny rabusiów były bardziej popularne niż zgodne z prawem i nie mniej odważne akcje „łapaczów". O tych pierwszych pisano nawet ballady, tych drugich pomijano milczeniem. Tak więc, jak już powiedziałem, Bede trudnił się poszukiwaniem zbiegłych przestępców. Dlatego właśnie nosił ze sobą list gończy, ścigając Burrowsa. Kiedy jednak wysłuchałem dokładnej relacji, włosy — jak to się określa — stanęły mi dęba na głowie. Oto Bede dostarczył szeryfom aż dwunastu przestępców. Wszystkich... martwych! Zwierzył mi się — a nawet przez chwilę nie wątpiłem w szczerość tych zwierzeń — że każdemu ze ściganych „dawał szansę". To znaczy ujawniał swój zamiar i czekał, aż tamten wyciągnie broń. Wówczas i on wydobywał z kabury swego colta, a ponieważ był szybszy i posiadał lepsze oko, zawsze w pojedynku wygrywał. Mówił mi o tym z takim spokojem i z tak niewinną miną, jakby sprawa dotyczyła trofeów myśliwskich lub łowienia ryb! Wcale nie dostrzegał paskudnej strony tego rodzaju pomocy udzielanej oficjalnemu wymiarowi sprawiedliwości. Do El Paso przybył tropiąc kolejnego trzynastego bandytę. Jednak udzieliwszy nam pomocy w saloonowej bójce musiał zrezygnować z przyobiecanej listem gończym nagrody siedmiuset dolarów za dostarczenie przestępcy „martwego lub żywego". Jestem pewien, że i tym razem byłby to przestępca martwy. Jeśli sposób, w jaki Bede służył prawu, można nazwać zaskakującym (dla mnie był przerażający), to życiowa ścieżka, która go doprowadziła do takiej działalności, wydaje się wręcz niewiarygodna. Był farmerskim synem i tylko przypadek uczynił zeń łapacza. Myślę jednak, że ten przypadek to prawdziwy symbol tamtych dni oraz wcale nie przebrzmiałych tęsknot chłopców w pewnym wieku, marzących o wielkiej przygodzie. Czy tylko chłopców? Przecież i mnie skusiła nieskończoność prerii, głusza pierwotnych lasów i tajemnica górskich dolin. Dziki Zachód jest i pozostanie po wsze czasy (nawet gdy już nie będzie istnieć!) krainą marzeń jakże wielu. Ktoś, nie pamiętam już kto — człowiek chyba bardzo rozumny — powiedział, że dopóki w piersiach ludzkich biją młode serca, dopóty dzielny kowboj, dopóty zarośnięty huncwot w czarnym, wielkim kapeluszu na głowie i bandyta rabujący bogatych tylko po to, aby pomagać biednym, będą wiecznie galopować poprzez równiny Zachodu. Wiele przyczyn złożyło się na taki właśnie obraz — w rzeczywistości i w marzeniach — Dzikiego Zachodu, który niekiedy zwano „krwawym", tyle ofiar pochłonął, a zawsze — sprawdzianem ludzkiej wytrzymałości na trudy i niebezpieczeństwa życia tak odmiennego od życia w wielkich miastach wschodu. Na tle wydarzeń rozgrywających się w górach i na bezkresnej, zdawałoby się, prerii rodziła się legenda. Z ust do ust, zwłaszcza osadników wędrujących na nowe, dziewicze ziemie, podawano sobie informacje o ostatnich wydarzeniach. Przekręcane, wyolbrzymiane, tworzyły przecież żywą historię, z której dopiero dociekliwy badacz potrafiłby oddzielić fantazję od prawdy. Barry Bede opuścił rodzinny dom jako młody chłopiec, pozbawiony minimum koniecznego rozsądku, lecz za to obdarzony silnym pragnieniem wypróbowania swych sił, doświadczenia swej męskości. Mógł zostać rabusiem. Jakże wielu wkroczyło na tę niebezpieczną i zawsze tragicznie kończącą się drogę. Został łapaczem. Widać nauki rodzicielskie tkwiły w nim mocno, a poczucie sprawiedliwości nie pozwoliło na czyny krzywdzące innych. Zapisałem mu to na wielki plus. Tak wielki, że przesłonił inne wady Bedego: lekkomyślność, niezdolność przewidywania, całkowite nie liczenie się z rzeczywistością, jakąś prowizorkę i powierzchowność pędzonego życia. Musiał mieć już pod trzydziestkę, a niekiedy swym rozumo- waniem sprawiał wrażenie rozbisurmanionego chłopaka. Wyznam, że na pierwszy rzut oka wszystkie te cechy czyniły zeń przyjemnego towarzysza, lecz gdy zastanawiałem się głębiej nad tym, ogarniało mnie przerażenie. Jakim sposobem tak nierozważny człowiek, parający się jakże ryzykownym „zawodem", zdołał przez tyle lat uniknąć śmierci? Całe jego postępowanie przypominało zabawę ciągnięcia za ogon rozwścieczonej pumy! Polubiłem naszego wybawiciela i nie życzyłem mu tragicznego zakończenia ziemskiej wędrówki. Zdaje się, że i na niego przyszła chwila zastanowienia. To ona była przyczyną, dla której zwierzył mi się ze swego życia i prosił o radę. Bo tym zakończył swą spowiedź. Z własnego doświadczenia wiem, iż ludzie proszący o radę najczęściej nie stosują się do niej. Po prostu nie odpowiada im. Pragnąłem ocalić Bedego i lękałem się, że bądź przez przekorę, bądź z wrodzonej lekkomyślności zbagatelizuje moje ostrzeżenia i wskazówki. Zagadnąłem go, jak długo jeszcze ma zamiar prowadzić dotychczasowy tryb życia i czy nie przewiduje, że w którymś tam zbrojnym spotkaniu przeciwnik okaże się szybszy? Trafiłem w sedno rzeczy. Zastanowił się i przyznał mi rację. Po chwili dodał, że ma już powyżej uszu swej ustawicznej włóczęgi. Lecz wracać nie ma dokąd. To prawda. Wiedziałem już, że rodzice, których Bede tak lekkomyślnie opuścił, sprzedali farmę i przenieśli się... nie wiadomo dokąd. Bede nie wyuczył się żadnego zawodu. Na pewno znał się nieco na rolnictwie (z czasów kiedy pomagał gospodarować ojcu), nie miał jednak ziemi. Cóż mu mogłem zaproponować w zamian za dotychczasowe polowanie na ludzi? A nie miałem serca odprawić go z kwitkiem. Wówczas pomyślałem o Gonzalesie. Była to sprawa delikatna. Oświadczyłem Bedemu, iż zastanowię się nad jego położeniem i najprawdopodobniej coś wymyślę. Jeszcze przed powrotem do hacjendy, podczas podróży przez ostatnie doliny i wzniesienia Sierra Mądre Occidental, znalazłem okazję do pogadania z Gonzalesem w cztery oczy. Mogłem go poprosić o danie Bedemu jakiejś pracy, Gonzales na pewno nie odmówiłby takiej przysługi, bez względu na to, czy zatrudnienie byłego łapacza dawałoby jakiekolwiek korzyści hacjendzie. Ale tego właśnie należało uniknąć. — Nie sądzi pan, seńor Gonzales — zagadnąłem ni z tego, ni z owego — że pańskie gospodarstwo nie jest zbyt bezpiecznym miejscem? Wytrzeszczył na mnie oczy. — O czym pan myśli, doktorze? — O napadach — odparłem zwięźle. — Nie tak dawno o mało nie padł pan ofiarą jednego z nich. Roześmiał się, chyba niezbyt szczerze. — Przyzwyczaiłem się do niebezpieczeństw. — Nie wątpię, iż jest pan dzielnym człowiekiem. Lecz... pańska żona, pańska córka... — Moja żona włada bronią nie gorzej ode mnie, a co się tyczy córki, wychowałem ją prawie na chłopca. Zresztą Inez uczy się w mieście i w hacjendzie bywa tylko jako gość. — A jednak... — upierałem się. Spojrzał na mnie przenikliwie. — Czyżby pan proponował, abym się przeniósł w inne strony, doktorze? Chętnie słucham rad przyjaciół, a za jednego z nich uważam właśnie pana, lecz do takiej rady nie zastosuję się. Czasy przeżywamy nie spokojne, to prawda, jednak w otoczeniu wiernych mi ludzi potrafię doczekać dni, w których sprawiedliwość odniesie triumf. Powiedział to nieco pompatycznym tonem, w który popadał, gdy przychodziło do jakichś zasadniczych deklaracji. Zabawnie brzmiały, już przywykłem do nich, wiedziałem, że nie są wyrazem samochwalstwa, lecz manierą przekazywaną z pokolenia w pokolenie tych dawnych potomków hiszpańskich konkwistadorów. Więc nawet nie uśmiechnąłem się. Gonzales nie zasługiwał na kpiny. — Ależ nie — odparłem szybko. — Nie namawiam pana do opuszczenia hacjendy. Nie ośmieliłbym się podsuwać panu podobnego rozwiązania. Na pewno ko- sztowało pana wiele trudu doprowadzenie gospodarstwa do tak kwitnącego stanu. Któż by chciał je dobrowolnie porzucić? Rozpromienił się. Bardzo był czuły na pochwały. — Słucham pilnie, doktorze, chociaż nadal nie wiem, do czego pan zmierza. — Do tego, że pańscy vaqueros (taką nazwę nosili meksykańscy kowboje), wprawdzie dzielności im nie odmawiam, mogą nie sprostać przewadze dobrze uzbro- jonych napastników. Przydałby się panu ktoś, kto bardziej... hm... zawodowo obeznany jest ze sztuką walki. Przyznaję, zabrzmiało to nieco głupio nie potrafiłem wyrazić swych myśli prościej. Lecz Gonzales pojął mnie w lot. — Ależ tak! — wykrzyknął. — Myślałem o tym niejeden raz. Czyżby... — tu zawahał się — seńor Gordon gotów był objąć w mym gospodarstwie taką funkcję? Bo... chyba nie pan, doktorze? — Ani Gordon, ani ja. Obu nas wzywają pilne obowiązki i niestety wkrótce się rozstaniemy. — To przykre — westchnął. — Lecz nieuniknione. Natomiast naszego towarzysza, jak mi wiadomo, nic w tej chwili nie ciągnie na północ. — Seńor Bede? Wspaniale! Jest pan pewien, że się zgodzi? — Porozmawiam z nim — odparłem chytrze. — Świetnie. To znakomity strzelec i śmiałek, jakiego rzadko można znaleźć. Oczywiście zgodę Bedego uzyskałem natychmiast. Dosłownie osłupiał ze szczęścia, a Gonzales był nie mniej zadowolony. Ja również. I tak to się zakończyło. Wróciliśmy na północ, Bede został na południu. Minęły prawie dwa lata, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Przypuszczałem, że Bede zadomowi się u Gonzalesa na długo, a później, gdy zaoszczędzi sporo pieniędzy (których w hacjendzie nie miał na co wydać), kupi kawał gruntu i zajmie się hodowlą bydła. Sam mi o tym wspominał. Czyżby dorobił się tak szybko i osiedlił w Kolorado? Nie wyglądało to prawdopodobnie. Gonzales na pewno płacił dobrze swemu pracownikowi, lecz nie tak dobrze, aby po dwu zaledwie latach mógł odłożyć sumę potrzebną na kupno farmy. Więc nasze spotkanie stanowiło dla mnie zagadkę, którą rozwikłać potrafił tylko sam Bede. Czekałem z niecierpliwością, aż ocknie się wreszcie z niepokojącego bezwładu. Wyprawa Karol spał, Bede spał, ja czuwałem przy rannym, co pewien czas podnosząc się i przez lornetkę badając dokoła rozległy teren. Nadal było pusto i cicho. Za którymś tam razem dostrzegłem, hen daleko, drobne punkciki biegnące szybko po prerii. Wkrótce zniknęły. Prawdopodobnie stadko antylop. Gdy słońce przemierzać poczęło zachodnią półkulę nieba, obudził się mój przyjaciel. Natychmiast usiadł i rozejrzał się. — Co nowego? — zapytał. — Sytuacja bez zmian — odparłem. — Ani dwunogów, ani czworonogów. Możesz drzemać dalej. — A Bede? — Śpi jak suseł, — To chyba dobrze. Nie jesteś głodny? Przyznałem, iż chętnie zjadłbym co nieco. — Zajmę się obiadem — oświadczył, po czym na nowo rozpalił ognisko. —- Co byś sobie życzył? — zagadnął, jakby miał pod ręką spiżarnię pełną wiktuałów. — Na pierwsze danie — odparłem — pieczone ziemniaki, na drugie zielony groszek, na trzecie porcja szpinaku i kalafior. Zgoda? — Nic z tego. Odłóż swoje menu, aż wrócisz do Milwaukee. Skąd z ciebie taki jarosz? Dostaniesz boczek przysmażany na sucharze. — A gdyby tak na przykład rybkę? — zaproponowałem pół żartem, pół serio. Spojrzał na mnie uważnie. — A wiesz? To jest myśl. Popilnuj ognia. Wszedł między kępę drzew. Odgadłem, w jakim celu. Karol był nie tylko zawołanym myśliwym, lecz również znakomitym rybakiem. Nie wiem, czy stosował jakieś czary, czy też posiadał wyjątkowe szczęście. Faktem jest, iż parokrotnie widziałem, jak wyciągał z wody trzepoczące się ryby, schwytane na wędkę zmajstrowaną z giętkiej witki, sznurka i... zagiętej agrafki zamiast haczyka. Tłumaczył mi, że w dziewiczych strumieniach ryby łapie się na byle co, w przeciwieństwie do wód odwiedzanych stałe przez wędkarzy. Zapytałem, dlaczego tak się dzieje, czyżby złowione ryby przestrzegały rybi naród przed konsek- wencjami połknięcia robaka nadzianego na haczyk. Odparł, że raczej w to wątpi. Dlaczego jednak ryba w rzece „nie łowionej" jest mniej ostrożna od swej krewnej w rzece „łowionej" — nie ma pojęcia. Karol wychynął spośród drzew z długim patykiem w dłoni, klęknął przy siodle i począł grzebać w jukach. Wiedziałem, czego szuka. Na obecną wyprawę zabrał komplet prawdziwych haczyków różnej wielkości, cieniutki, lecz bardzo mocny sznurek do wędziska oraz jakieś przedziwne przynęty w kształcie much lub małych srebrnych rybek. Tego właśnie szukał w głębi juku. A kiedy znalazł, pomaszerował nad rzeczkę. Nie wątpiłem, iż coś tam przyniesie, chyba... że w rzece w ogóle nie byłoby ryb. Ale to było nieprawdopodobne. Więc z góry cieszyłem się na nową potrawę. Wędzony boczek już mi się przejadł, a żadna czworonożna pieczeń jak dotąd nie pojawiła się w zasięgu naszych sztucerów. Przy okazji muszę stwierdzić, że nawet najznakomiciej przyrządzona pieczeń, jeśli się ją spożywa dwa lub trzy razy dziennie, staje się potrawą obrzydliwą. Ba, nadmiar zjadanego mięsa w ten sposób powoduje nadkwasotę żołądka, objawiającą się tak zwaną zgagą. Przypadłość przykra, a nawet niebezpieczna dla zdrowia, jeśli trwa długo. Opowiadali mi traperzy i eksplorerzy, żyjący miesiącami tylko z polowań, iż marzyli o ziemniakach, kapuście, ogórkach, pomidorach. Organizm domagał się warzyw i owoców. Indianie dobrze o tym wiedzą i wzbogacają swój jadłospis leśnymi jagodami, kukurydzą, dzikimi ziemniakami i dzikim ryżem obficie rosnącym w rejonie wielkich jezior, na północy kraju. Ja sam, po trzech miesiącach wędrówki po prerii lub wśród gór, wróciwszy do Milwaukee stawałem się wegeterianinem na wiele tygodni. Moje żądanie ziemniaków, szpinaku czy kalafiora było oczywiście żartem. Zresztą dopiero co rozpoczęliśmy wędrówkę i jeszcze pamiętałem smak warzyw i owoców. Jednak po miesiącu na pewno pocznę śnić o ogórkach, fasoli i innych tego rodzaju przysmakach, których nie sposób z sobą wozić, a nie można nabyć wśród głuszy i pustkowia. Karol wrócił nadspodziewanie szybko. W jednym ręku dzierżył swą zaimprowizowaną wędkę, w drugim — jakiś tobół sporządzony z własnej kurtki. — Schwytałeś wieloryba? — Lepiej! — krzyknął triumfalnie. — Popatrz. Złożył tobół na trawie, rozplatał go. Spojrzałem. Wewnątrz leżał stos ryb i to wcale nie małych. — Co to? — Pstrągi. Ta rzeczka wypływa przecież z gór, więc mamy górskie pstrągi. — Pstrągi! — zachwyciłem się. — Ależ to wspaniale! — Złapałem na podrywkę — wyjaśnił Karol. Nie masz pojęcia, ile ich tu jest. Co pół minuty wyciągałem nowego. To fantastyczna rzeka. Zajmę się tym. — Bardzo dobrze — pochwaliłem. Nie lubię patroszenia ryb. Karol rączo przystąpił do dzieła. Odsunął od ognia nieco żaru, a później, gdy zakończył oczyszczanie swej zdobyczy, zagrzebał ryby w gorącym popiele. Kto nie jadł smażonego pstrąga, polanego świeżym masłem — ten nie zna największego przysmaku świata, lecz ryba upieczona w drzewnym popiele wcale nie jest gorsza. Karol podał mi dwie wielkie sztuki na kawałku suchara zamiast talerza. — A on? — zapytał wskazując na opatulonego kocami Bedego. — Umrze z głodu, jeśli tak dalej będzie spał. Potrząsnąłem przecząco głową. — Dla niego sen jest najlepszym lekarstwem. Obudzi się, gdy będziemy go wieczorem ubierać. Było to zgodne ze zwyczajem praktykowanym na Dzikim Zachodzie. W dzień, podczas ciepłych dni wiosny lub upałów lata, zrzucało się z siebie tyle odzieży, ile można. Na noc jednak każdy wędrowiec ubierał się dokładnie i grubo. Po pierwsze dlatego, że po zachodzie słońca temperatura spada o kilka, nawet kilkanaście stopni (z wyjątkiem terenów leżących na samym południu kraju), po drugie — że zawsze należało być przygotowanym na nocne odwiedziny nieproszonych dwunożnych gości: czerwonych lub białych, a w takiej sytuacji nie starczyłoby czasu na ubieranie się. Zjadłem, a raczej pożarłem cztery pstrągi, popiłem kawą, a na deser zapaliłem fajkę. Później nudziliśmy się do zmierzchu, przerywając od czasu do czasu tę nudę spacerem wokół obozowiska. Ani przed rzeką, ani za rzeką, ani w jakiejkolwiek innej stronie świata nie działo się nic godnego uwagi. Kraina wyglądała na wymarłą, a może taką była w rzeczywistości? Zagadnąłem o to Karola. Przyznał, że ludzi nie jest tu wiele, bo gdy przejeżdżał tędy przed rokiem poza małymi osadami nie napotkał nigdzie ani farmerów, ani hodowców bydła. Ale bardziej na południu, w żyznych dolinach rzek, kwitną rolnictwo i hodowla. — Zresztą — dodał — nie przybyliśmy tutaj dla zawierania znajomości, a że dotychczas nie spotkaliśmy nikogo poza Bedem, tym lepiej. Gdy nadeszła godzina przedwieczornej szarówki, we- zwałem do pomocy Karola. Należało bardzo ostrożnie obchodzić się z rannym. Zaledwie jednak ściągnąłem zeń koc, Bede poruszył się, otworzył oczy i niespodziewanie dla nas — siadł. — Dżentelmeni... — przemówił z trudem i umilkł. — Jak się pan czuje? — zapytałem. Znowu na mnie spojrzał. — We łbie mi huczy jak w ulu. Gdzie ja jestem? No me siento bien — dodał po hiszpańsku. Pobyt w Meksyku zostawił wyraźne ślady. Popatrzał na Karola, popatrzał na mnie. Chyba dopiero teraz wróciła mu pełna świadomość. — Que suerte! — wykrzyknął. — Doktor! Pan Gordon! A mnie tak łeb boli! Kto mnie tak zaprawił? — Konar drzewa, potężny konar — wyjaśnił Karol. — Złamany przez huragan. — Ach tak? Musiałem stracić przytomność. Dlaczego jestem nagi? — zapytał z komicznym przerażeniem. — Wyglądał pan jak mokra ścierka — wytłumaczyłem. — Zdjęliśmy szatki, żeby przeschły. Co się już dokonało i teraz można je wdziać. Nadal jeszcze nie bardzo orientował się w sytuacji, więc opowiedziałem, jak i w jakim stanie znaleźliśmy go. Mówiłem powoli i dokładnie, jak gdybym tłumaczył małemu dziecku zawikłaną zagadkę. Zrozumiał. — Więc to tak było? A mój koń? — Konia nie zastaliśmy, pewnie pogalopował z wiatrem w zawody. — Niech to licho... — jęknął. — Poniósł pan dużą stratę? — Ech, głupstwo. Siodło i trochę żywności. Pieniądze na szczęście miałem w ubraniu. Gdzie moja kurta? — zaniepokoił się. Podałem. Pogrzebał w licznych kieszeniach. — W porządku — stwierdził. — Ale koń! Cóż pocznę bez konia? — Znajdziemy na to radę, a teraz proszę się ubrać. Wdział spodnie i buty, na siedząco, lecz kiedy wstał, musiałem go podtrzymać. — W głowie mi się kręci — poskarżył się żałośnie. Kazałem mu spocząć. — To skutki uderzenia — wyjaśniłem. — Rana nie jest wielka, gorsze jest samo uderzenie. Pamięta pan, jak to się odbyło? — Coś tam pamiętam. Jechałem. Ani prędko, ani wolno, ot, byle dalej i byle zwierzęcia nie zmęczyć. I nagle, w czasie najpiękniejszego ranka gdzieś od tyłu przygnała ta piekielna wichura. Wyście jej uniknęli? — Gdzie tam! — Ale konie macie. — Skryliśmy się w małej dolince — wyjaśnił Karol — a zwierzętom spętali nogi. Należało uczynić podobnie. Bede lekko wzruszył ramionami. — Pewnie, gdybym tylko zdążył. Jak dmuchnęło drugi raz, dostrzegłem tę kępę drzew. Podjechałem, zeskoczyłem i wówczas lunął na mnie wodospad z nieba. Co działo się dalej, nie wiem. Musiało mnie wtedy rąbnąć w głowę, Ach, doktorze, pan jest wspaniałym lekarzem i zjawia się, gdy potrzeba! To płótno na mym łbie to na pewno pańskie dzieło. Po prostu... wędrujący szpital. Uśmiechnąłem się na takie pochwały. — Ratowaliśmy pana obaj. Jeden jako lekarz, drugi jako pielęgniarz. — No, nie mówiłem? Szpital na prerii. — Proszę się położyć — rozkazałem. — Nie czuje pan głodu? — Jeszcze jak! — wyznał z humorem. — Zaraz coś przygotujemy. Razem z Karolem zajęliśmy się przyrządzaniem po- zostałych pstrągów, a było ich jeszcze tyle, że starczyło na trzech. Bede nie dał się prosić. Za jednym zamachem pochłonął pół tuzina. — Uff! — odsapnął. — Teraz czuję się znacznie lepiej. Otrzymał kawę do popicia, a później leżał nieruchomo, wpatrzony w znikający za horyzontem czerwony krąg słońca. Bardzo byłem ciekawy, skąd Bede pojawił się w tych stronach i czego tu szukał, jednak nie pytałem. Mówienie mogło męczyć rannego. — Jak ja pojadę? — zatroskał się nagle. — Pomyślimy o tym jutro — uspokoiłem go. — Teraz proszę odpoczywać, a najlepiej zasnąć. — Przecież przespałem cały dzień! — Widać organizm tego wymaga. Daliśmy Bedemu jeden z naszych koców i siodło pod głowę. Karol i ja musieliśmy czuwać na przemian, wystarczyło więc jedno posłanie. Noc minęła bez niespodzianek. Karol trzymał straż pierwszy, ja — drugi, toteż na mnie spadł obowiązek rozniecenia porannego ogniska. Przedświt był cichy i piękny. Złotopurpurowe kolumny zorzy wsparły firmament i zapowiadały pogodny dzień. Rzeczka, do której udałem się z czajnikiem, toczyła swe wody, lekko pluszcząc drobniutkimi falami. Jej nurt mienił się i błyskał niczym wypolerowana srebrna taca. Od czasu do czasu tworzyły się kręgi na jej powierzchni — to ryby dawały znać o swej obecności. Postawiwszy imbryk przy ognisku, wróciłem na brzeg. Ranek był jednak tak chłodny, iż tylko zamaczałem dłonie i przetarłem twarz wilgotnym ręcznikiem. Na więcej nie starczyło mi odwagi. Przy ogniu wziąłem się do kucharzenia. Niestety, pstrągów już nie mieliśmy, pozostał jedynie ten okropny wędzony boczek. Zaparzyłem kawę, obudziłem Karola. Zerwał się jak zwykle natychmiast i jak zwykle kładąc prawą dłoń na leżącym obok winczesterze. Był to odruch, który obserwowałem wielokrotnie, wyrywając przyjaciela ze snu, nawyk setek nocy spędzonych wśród nie zawsze bezpiecznego pustkowia. Dostrzegłszy tylko mnie, a nie hordę napastników, ziewnął, rzekł „dzień dobry" i powlókł się do rzeki. Bedego musiało zbudzić moje krzątanie. Gdy doń podszedłem, oczy miał otwarte. — Piękny dzionek, doktorze — powitał mnie rzeźwym głosem. — Jak się pan czuje? — Znakomicie. Nawet głowa już mniej dokucza. — Jeśli tak, to proszę przysunąć się do ogniska. Wręczyłem mu kubek z kawą, przysmażony boczek na patyku i jeden suchar. Karol sam się obsłużył. — Nie dziwicie się z naszego spotkania? — zagadnął Bede obcierając usta rękawem koszuli. — Bardzo się dziwimy — przyznałem — lecz na wyjaśnienie tej sprawy możemy jeszcze poczekać do czasu, aż poczuje się pan silniejszy. — Ten czas już nadszedł — oświadczył gryząc ostatni kęs suchara i wycierając tłuste dłonie o spodnie. — Co z Gonzalesem? — nie wytrzymałem. — Czemu go pan opuścił? — Gonzales żyje sobie świetnie i nadal gospodarzy. Przynajmniej tak wyglądała sytuacja, gdy rozstawaliśmy się. To znaczy prawie przed półtora rokiem. — Przed półtora rokiem! — wykrzyknąłem. — Niedługo zagrzał pan miejsca w hacjendzie — rzekłem z lekkim wyrzutem w głosie. Przecież to ja właśnie naraiłem Bedemu nową pracę, w nadziei iż do niej przywyknie. — Ba! Mimo najlepszych chęci jakoś nie potrafiłem zapuścić tam korzeni. Nudno. Przez cały czas mego pobytu nie przydarzył się nawet najlichszy napad. Było to zaskakujące spostrzeżenie, lecz pasowało do Bedego, jakim go znałem, a znałem chyba nieźle. — Pokłóciliście się? — Nic podobnego. Rozstanie nastąpiło co prawda już po sześciu miesiącach, lecz w braterskiej zgodzie. — Ależ... z jakiego powodu? — Powiedziałem: było nudno nie do wytrzymania. To jedyny powód. Bo Gonzales nieźle mnie wynagradzał i zaoszczędziłem pokaźną sumkę. — I teraz wędruje pan, aby nabyć małe gospodarstwo. Wspominał pan o tym jeszcze w Meksyku. — Wspominałem, prawda, lecz nie mam już tamtych pieniędzy i chociaż nie powiem, że jestem bez centa, co to, to nie, na kupno farmy nie wystarczy. Zresztą... zajmowałem się ostatnio młynarstwem. — Czym? — zapytałem nie wierząc własnym uszom. — Młynarstwem. Spojrzałem na Karola i równocześnie parsknęliśmy śmiechem. — Śmiejcie się, ale to prawda. Byłem kierownikiem młyna. — Doskonale — opanowałem wesołość — lecz gdzie się pan tego zawodu nauczył? — Jestem pojętnym człowiekiem, doktorze. Przez rok dokładnie przyglądałem się pracy młynarza fachowca. Nadzorowałem go i już wiem niemało o tym pięknym zawodzie. — A teraz go pan rzucił — usiłowałem odgadnąć. — Coś w tym rodzaju, chociaż sam jeszcze nie jestem pewien. To brzmi nieco dziwnie i chyba opowiem wszystko od samiutkiego początku. — Od tego należało zacząć — mruknął Karol. — Powinienem był posiedzieć u Gonzalesa nieco dłużej. Zebrałbym na piękną farmę i uniknął późniejszych kłopotów. Ano, stało się. Oglądałem ładne gospodarstwo w Teksasie, akurat na sprzedaż. Bardzo mi przypadło do serca, lecz ciut za drogie. — Należało wrócić do Gonzalesa. — Wstydziłem się, a poza tym... te nudy! Gonzales zrobił mnie czymś w rodzaju szeryfa albo oficera nie istniejącej armii. Miałem dowodzić jego ludźmi na wypadek napadu, jednak żaden napad się nie wydarzył. Nie narzekam na hacjendera, bodaj się tacy na kamieniu rodzili! Honorował mnie, jak mógł najlepiej, i wyróżniał spośród reszty pracowników. Siadałem do stołu razem z nim i z jego rodziną. Wiecie, jak tam celebruje się posiłki. Człowiek musi siedzieć sztywno jak drąg, cedzić słodkie słówka obu paniom (miał tu na myśli żonę hacjendera i jego córkę), uważać, żeby nie poplamić obrusu, nie skrobać łyżką po talerzu, nie upuścić widelca, nie wycierać dłoni o spodnie... Zacni ludzie, lecz wszystko to nie dla mnie. Postanowiłem poszukać szczęścia gdzie indziej. Uśmiechnąłem się. Bede rozumował jak dziecko. Gdy przestał go bawić pobyt na hacjendzie, ruszył w poszukiwaniu innej zabawki. — W ten sposób przybył pan do Kolorado. — O, nie tak od razu. Rzecz odbyła się etapami. Najpierw dotarłem do granic Teksasu. Wyobraźcie sobie, iż wracałem przez El Paso! Ba, odwiedziłem tę samą knajpę, w której tak gracko uwinęliśmy się z pijaną bandą. I nikt mnie nie poznał. Jednak w El Paso nie zabawiłem długo. Ostrożność przede wszystkim. Znowu się uśmiechnąłem. Bede był zadziwiającym typem człowieka. Jego ostrożność przypominała ciągnięcie pumy za ogon. Uda się albo nie. Pchać się do saloonu, który przed pół rokiem był terenem bijatyki, o jakiej na pewno gadano w całym miasteczku, a może i w jego okolicach — to było duże ryzyko. Nie wyjawiłem głośno swych myśli, tylko zagadnąłem: — A później? — Później ruszyłem na wschód, ku rzece Pecos, a po jej przebyciu dalej w tym samym kierunku. Ale pewna dobra dusza przestrzegła mnie przed tego rodzaju marszrutą. Jakiś wędrowny handlarz nagadał mi tyle o okropnościach Liano Estacado, że skręciłem nieco na południe, omijając niegościnną jakoby krainę. — I słusznie pan postąpił — wtrącił Karol. — Tak tam okropnie? — Jechać samotnie, i to po raz pierwszy, przez Liano to znacznie gorzej niż pchać się do saloonu pełnego strzelających pijaków. Zapewne nigdy nie dotarłby pan do krańca tej pustyni i umarł z pragnienia. — Ha, skoro rzecz w ten sposób wygląda, rację miał tamten jegomość i już nie żałuję nadłożonego szmatu drogi. Przez Teksas posuwałem się wolniutko, raz w prawo, raz w lewo. Szukałem odpowiedniej dla siebie farmy. Przyjemnie tak wędrować mając pełną kieszeń i mnóstwo wolnego czasu. Przypomniałem sobie dawne lata. — Chyba nie tak bardzo dawne — sprostowałem. — Pół roku na hacjendzie, w jednym miejscu, to dla mnie całe lata. — Mam nadzieję, że nie wrócił pan do starego zawodu? — zaniepokoiłem się. — O, nie! Przy oglądaniu co ładniejszej farmy, gdy jej cena nie pasowała do mojej kieszeni, przyznam, iż kusiło mnie, aby w dawny sposób co nieco sobie dorobić. Lecz przezwyciężyłem tę chętkę. Skąd jednak miałem wyciągnąć brakujące kilkaset dolarów? A właściciel gospodarstwa, co za pech!... zawsze okazywał się wyrachowanym, nieustępliwym sprzedawcą. — Nie trafiło się nic tańszego? — Owszem. Czemu więc nie kupiłem? To wina Gonzalesa. — Zbyt mało płacił? — O nie! Tylko że pokazał mi rzeczy, jakich dotąd nie oglądałem. Chociażby wnętrze budynku hacjendy. Te sale, pokoje, łazienki. Ta gorąca woda ciurkająca ze srebrnego kranu, ech... — I zapragnął pan mieć coś podobnego. — Taki głupi to ja nie jestem. Skąd bym wydobył tyle pieniędzy? Lecz pomyślałem, że jak już mam coś kupić, to nie chałupę zbitą z pniaków, z jedną izbą i okienkiem, przez które mucha z trudem się prze-ciśnie. Stałem się wymagający. Zapragnąłem domku z pokojami, z podłogą, nie klepiskiem, z małą werandką i kolumienkami. A dokoła ogródek, a za ogródkiem stajnia i corral. Są takie farmy w Teksasie, lecz piekielnie drogie. Zwłaszcza jedna bardzo przypadła mi do serca, niedaleko Abilene. Biały domek obrośnięty dzikim winem. I zabudowania gospodarcze jak się patrzy. Na mój gust to było to, o czym marzyłem. Dziwiłem się, że sprzedają takie cacko i zacząłem podejrzewać jakiś szwindel. Wiecie, dżentelmeni, że znam się na farmerce i gdyby nie przeciwności losu, byłbym od lat rolnikiem. Wiedzieliśmy o tym, a z pewnością Bede historii swego życia nie upiększył. Opowiadał ją podczas pobytu w Meksyku. Jego ojciec był farmerem. Więc tylko kiwnąłem głową na znak potwierdzenia. — Obejrzałem dokładnie zabudowania oraz zwierzęta: stadko krów, dwa konie i jednego muła. Na mój rozum wszystko było w porządku. Dopiero później zagadka się wyjaśniła. Otóż farmer miał dwu synów w Kalifornii. Żonatych i dzieciatych. Obaj dorobili się setek hektarów ziemi, a teraz wzywali ojca do siebie. Farmer był starym człowiekiem, jego żona również posunięta w latach, a pomoc jednego parobka na pewno nie wystarczała. Przestałem się dziwić. Musiałem przypaść do serca gospodarzowi, bo gdy odjeżdżałem, obiecał, że jeszcze poczeka ze sprzedażą z roczek. Ruszyłem dalej. Przyznaję, że wówczas, właśnie wówczas, począłem przemyśliwać, czyby choć ze dwa razy nie zabawić się na nowo w łapacza. Wędrowałem od miasteczka do miasteczka, od osady do osady. Lecz nie znalazłem ani jednego listu gończego. Świat nagle strasznie zuczciwiał. Może to był mój pech, a może właśnie w ten sposób los ocalił mnie od kuli szybszego niż ja strzelca? Przemyśliwałem, w jaki inny sposób zebrać brakujące pieniądze. Nawet próbowałem zaciągnąć się w służbę któregoś z farmerów, lecz płacili tak mało, iż musiałbym chyba ze sto lat harować, by zdobyć potrzebne dolary. A tymczasem to, co mi dał Gonzales, coraz bardziej topniało. Prawda, iż niczego sobie nie odmawiałem, że sypiałem w łóżkach hotelowych, a nie na prerii z siodłem pod głową, że jadłem w saloonach z talerzy, a nie przy obozowych ogniskach z patyka. Chociaż te rybki wczorajsze były znakomite. Jak je złapaliście? — Na wędkę — wyjaśnił Karol. — Żadna to sztuka. — A jednak sztuka. Myślę, że na pustkowiu umarłbym z głodu — wyznał szczerze. Nie żywiłem co do tego żadnych wątpliwości, Barry Bede — najpierw początkujący rolnik, później łapacz, chociaż przez długi czas przemierzał ziemie Dzikiego Zachodu, nie miał w sobie nic z westmana. Ścigając przestępców wędrował od miasteczka do miasteczka, od osady do osady i z farmy do farmy, aby zasięgnąć wiadomości, i przypuszczam, że samotnie nie spędził pod gołym niebem ani jednej nocy. Posiadał celne oko i szybką rękę, lecz — rzecz przedziwna — był, jak to zdołałem stwierdzić w Meksyku, bardzo kiepskim myśliwym. Krótką bronią władał bardzo sprawnie, z długą mu to nie wychodziło. Pomilczeliśmy chwilę. Bede westchnął, pewnie do swych wspomnień. — Nie nudzę was? — zapytał. Zaprzeczyliśmy. — To dobrze — stwierdził. — Później poproszę o radę, lecz musicie wysłuchać mnie do samiuteńkiego końca. W przedziwne bowiem wpadłem tarapaty. Że was tu spotkałem, to cud prawdziwy i chyba moja szczęśliwa gwiazda ciągle jeszcze świeci na niebie. Na czym to ja stanąłem? Aha, pieniędzy posiadałem coraz mniej, lecz któregoś dnia spotkałem Freda Clarka. W samym Amarillo, bo i tam trafiłem szukając wymarzonej farmy, to znaczy ładnej i taniej. Tamtej, w okolicach Abilene, musiałem się przecież wyrzec, nie jestem fantastą. Usłyszawszy te słowa pomyślałem coś wręcz prze- ciwnego. Bede był właśnie fantastą, niebezpiecznym dla samego siebie. — To stało się w knajpie — opowiadał. — Tkwiliśmy stołek przy stołku, wcale się nie znając. Takie już zrządzenie losu. Knajpa elegancka, ani słowa. Szynkwas błyszczał jak srebro, przy szynkwasie rząd wysokich stołków. Nie ma potrzeby opierać się o blat, odpoczywasz wygodnie, a barman podsuwa ci, czego tylko zapragniesz. Łapserdaków do takiego lokalu nie wpuszczają. Broń należy oddawać facetowi przy wejściu, za numerkiem. Dziwny zwyczaj, ale chyba rozsądny. Na szczęście ubranie, które otrzymałem w prezencie od Gonzalesa (bodaj mu się zawsze dobrze wiodło!), wyglądało doskonale, co mój sąsiad, właśnie Fred Clark, musiał zauważyć. Zjadłem, co należy, opróżniłem kufelek, ciągle dumając o swej farmie. Zerknąłem na sąsiada. Po stroju trudno odgadnąć, kim kto jest. Chociaż trapera zawsze się pozna. Lecz na trapera ten człowiek nie wyglądał. Na farmera również nie. Zerkam raz i drugi. Zauważył to, bo się odezwał nagle: „Pan nietutejszy, prawda?" „A nietutejszy" — przyznałem. „Przejazdem?" „Przejazdem". „W interesie?" „Owszem, szukam pewnego interesu". „Może potrafię pomóc, znam to miasto jak własną kieszeń". Wyjaśniłem, o co mi chodzi. „Farma? — zastanowił się. — Hm, jest tu w okolicy sporo gospodarstw. Na pewno któreś na sprzedaż, trzeba się popytać". Wypiliśmy na znajomość, raz i drugi, i umówili na następny dzień. Okazało się, że mieszkamy w tym samym hotelu. Następnego ranka już gadaliśmy sobie po imieniu, jak starzy znajomi. — Prędko poszło — mruknął Karol. Uśmiechnąłem się w duchu. Tak, mój przyjaciel w swym barwnym życiu zdobył sporo doświadczeń, często przykrych, ale właśnie na takich człowiek rozumny najszybciej się uczy. Karol nie był odludkiem, nie stronił od ludzi, lecz z zawieraniem nowych znajomości bardzo był ostrożny. Zwłaszcza wśród wędrówek po Dzikim Zachodzie. Jakże więc musiał potępiać Bedego za wręcz dziecinną lekkomyślność. — Dużo wtedy miał pan pieniędzy? — zagadnąłem niedoszłego farmera. — No... — zająknął się — chciałem przecież nabyć gospodarstwo. Widać jakoś było mu niezręcznie wyjawić sumę. Pewnie wstydził się, że tyle przetracił, więc nie nalegałem. — Mniejsza z tym. Jednak to była nieostrożność z pańskiej strony zaprzyjaźnić się z obcym człowiekiem. — Święte słowa, doktorze! Święte słowa, lecz proszę nie myśleć, że Clark mnie okradł, oszukał lub ograł w karty. Albo że zaciągnął pożyczkę. Taki on nie był i nie jest. Nie zgrzeszyłem ostrożnością, prawda, jednak moja nieostrożność polegała na czymś innym. Zabrzmiało to zagadkowo. W jakąż kabałę znowu wplątał się Bede? Już zacząłem przypuszczać, że nabył farmę od osoby, która nie była jej właścicielem. Omyliłem się. Bede nie został rolnikiem, lecz — jak sam twierdził — młynarzem. W jaki jednak sposób? Z tym jakimś Clarkiem objeżdżał okolice Amarillo. Znaleźli kilka gospodarstw na sprzedaż, lecz te, dostępne dla kieszeni, leżały w całkowitej ruinie i wymagały potężnego wkładu pieniędzy, by doprowadzić je do jakiej takiej użyteczności. Natomiast za inne, kwitnące, domagano się zapłaty przerastającej możliwości Bedego. — Nie wiedziałem, co począć, bo i pieniędzy, jak domyślacie się, dżentelmeni, wcale mi nie przybywało. Zwierzyłem się z tego Clarkowi. Oświadczył, iż w takim razie nie ma co marzyć o farmie, chociaż... byłby sposób na podreperowanie funduszów, ale on nie chce mnie do niczego namawiać. Myślałem, że w ten sposób zachęca do spróbowania szczęścia w kartach, i od razu odmówiłem. Lecz Clarkowi nie to było w głowie. Powiedział, że sporo wędrował po Górach Skalistych i niejeden raz napotykał ludzi szukających złota. Podobno wielu z nich doszło do majątku. Zaproponował więc, abyśmy razem wyruszyli na wyprawę. Dowodził, iż życie w górach na pewno wypadnie taniej niż w miejskich saloonach i hotelach. Co racja, to racja. Rada w radę zadecydowaliśmy udać się w pasmo San Juan, właśnie tu, w Kolorado. Z Amarillo do San Juan to szmat drogi, tylko że ja wówczas o tym jeszcze nie wiedziałem. Gdy zaproponowałem część trasy przebyć koleją, wyśmiał mnie. Twierdził, iż cena biletów oraz opłata za transport koni wielokrotnie przewyższą koszty wędrówki na siodle. Uwierzyłem. Później się okazało, dlaczego tak twierdził: bo sam był bez jednego centa. Więc gdy przyszło do zakupu żywności na drogę, amunicji do broni, kilofów i łopat, mu- siałem za wszystko zapłacić. Clark bardzo mi dziękował i przyrzekł zwrócić, gdy tylko odkryjemy chociaż najmniejszą żyłkę złota. Wreszcie opuściliśmy Amarillo w wesołych humorach, bo czegóż nam brakowało do szczęścia? Jak wiecie, dżentelmeni, nie lubię długo tkwić w jednym miejscu. Kocham ruch, a wtedy wyobrażałem sobie, iż czekają mnie w górach całe pola nuggetów, wielkich jak orzechy, za które kupię farmę jak się patrzy! — Chociaż nie lubi pan tkwić w jednym miejscu — zauważyłem nieco złośliwie. — Jak to pogodzić? — Da się pogodzić, doktorze. Przy pracy na roli nie ma czasu na nudę, a to właśnie nuda podsuwa wariackie pomysły. Gdybym miał własny kawał gruntu... ho, ho! — Więc powędrowaliście w kierunku San Juan — przypomniał Karol, którego rozwlekła gadanina widać poczęła nużyć. — Oczywiście. I dotarliśmy tam. — Nie słyszałem, aby w tamtym paśmie znaleziono chociaż drobinę złota. — Ech, nie jest aż tak źle. Tylko że ja się nic a nic na tym nie znałem. — A Clark? — Raczej zajmował się wszystkim innym niż szukaniem bonanzy. — Toście się świetnie dobrali — stwierdził Karol. Bede pominął milczeniem uszczypliwą uwagę, a ja spojrzałem z wyrzutem na przyjaciela. Nie miał zwyczaju naigrywać się z pokonanych, a w tym wypadku pokonanym był właśnie Bede, łatwo przecież odgadnąć. Domyślałem się, iż wyprawa w San Juan nie ziściła nadziei. Później Karol usprawiedliwiał się przede mną. Oburzyła go tak bezgraniczna lekkomyślność, wręcz głupota nie do darowania. — Ten człowiek ma nadzwyczajne szczęście w swych nieszczęściach — dodał. — Inny, znacznie mądrzejszy i roztropniejszy, doświadczywszy połowy niepowodzeń Bedego, albo żyłby w nędzy, albo zginął. A ten, skądkolwiek zleci, zawsze spada na cztery łapy jak kot. Powiedz, Janie, czy to sprawiedliwe? Bardzo mnie ubawił takim pytaniem. Wracam do opowieści Bedego o tej idiotycznej, nie przemyślanej eskapadzie w dzikie, nieznane góry, o lek- komyślności ludzi, którzy nie mieli pojęcia, gdzie szukać złota i jak je wydobywać. Zaopatrzeni w kilofy, łopaty i patelnie, ruszyli. — Najpierw — gadał Bede — szło nam zupełnie nieźle. Z Amarillo skierowaliśmy się na północny zachód, przeprawiając się przez południowy, później przez północny Canadian w Oklahomie, z kolei przez Cimarron, aż znaleźliśmy się w Kolorado. Do tego miejsca Clark świetnie mnie prowadził. Każdej nocy mieliśmy dach nad głową, a konie pełne żłoby w stajni. Niekiedy zatrzymywaliśmy się u farmerów, którzy za nocleg ani za strawę nie chcieli przyjąć nawet centa. Tę gościnność wyrównaliśmy z nawiązką w saloonach i hotelach. Zwłaszcza w Trinidad, na południu Kolorado, zdarto z nas dziesiątą skórę. Ściślej, zdarto ze mnie, bo Clark, jak już wspominałem, nie miał pieniędzy. Odkąd jednak skręciliśmy na zachód, poczęło się nam gorzej wieść. Farmy poznikały, miasteczek coraz mniej. Dobre drogi zamieniły się w kiepskie, wreszcie całkowicie znikły. Żeby dotrzeć do San Juan, wiecie o tym na pewno, dżentelmeni, należy najpierw sforsować wyżyny pasma Sangre de Christo. Oj, to nie była zabawa, lecz ciężka praca, zwłaszcza dla na- szych koni. Wyżej i coraz wyżej! Już myślałem, że tym sposobem trafimy żywcem do nieba. Na koniec skały się rozstąpiły i ujrzałem kraj leżący po drugiej stronie, wcale nie piękniejszy od tego, który opuściliśmy. Drogę przeciął nam strumień, więc wędrując wzdłuż tego strumienia doszliśmy do większej rzeczki i odtąd jechali wzdłuż jej koryta. Clark twierdził, że to Rio Grandę, która wypływa z San Juan, wobec czego dotarliśmy do celu. A teraz pozostaje tylko szukać i śmiałym niech szczęście sprzyja! I tak oto w pewnej dolinie zanurzyliśmy po raz pierwszy nasze patelnie w piasku bezimiennego strumyka. Nie wiedziałem, że to aż taka sztuka bełtać wodę na patelni, żeby błoto wyleciało, a pozostały ciężkie ziarnka metalu. Clarkowi od razu udawało się, ale i ja wkrótce nauczyłem się tej sztuki. I cóż powiecie, dżentelmeni? Złote punkciki poczęły błyskać na dnach naszych patelni. Co za traf! Już widziałem siebie hacjenderem na wymarzonej farmie! Uścisnęliśmy sobie dłonie, a później napoczęli butelczynę, jaką na ten cel przywiozłem. I dalej do roboty! Babraliśmy się w wodzie i piachu, póki mrok nie ogarnął dolinki i uniemożliwił wyszukiwanie złotych ziarnek, nie większych od główki szpilki. Pierwszy nocleg w górach wypadł jak najgorzej. Zajęci szukaniem złota zapomnieliśmy o bożym świecie, a przede wszystkim o przygotowaniu obozowiska. Gdy zapadła noc, na łapu-capu poczęliśmy szukać opału i nie znaleźli nic, poza zbutwiałym kawałem drewna, wyrzuconym przez wodę. Pożytku żadnego, nie chciał się palić. Coś tam przegryźliśmy na sucho i napoili konie. Teraz okazało się, iż w dolince nie rośnie nawet najmizerniejsza trawa. Nie mieliśmy czym nakarmić wierzchowców. Tej nocy spałem okropnie, budząc się co pewien czas i szczękając zębami z zimna. Gdzieś z wysokości spadł na nas lodowaty wiatr, więc przemarzliśmy do szpiku kości. To było okropne. Na długo przed świtem poczęliśmy biegać dla rozgrzewki tam i z powrotem. Tak zastał nas dzień, lecz jeszcze wcale nie pocieplało. Wytłumaczyłem Clarkowi, że nie możemy tu pozostać ani godziny dłużej. W dolince nie rosną drzewa, nie rośnie żaden krzak zdatny na rozpałkę ani trawa. Zamarzniemy na śmierć, a konie padną z głodu. Trochę się upierał, żeby jeszcze pogrzebać w korycie, lecz wkrótce ustąpił. Ruszyliśmy dalej w górę rzeczki, a dolinka raz się rozszerzała, raz zwężała do rozmiarów wąwozu. W ten sposób przewędrowaliśmy dobre dwie mile. Nie jestem piechurem, więcej czasu spędziłem na siodle niż na podeszwach własnych butów, a tę dwumilową drogę odbyliśmy pieszo wiodąc konie za uzdy. Clark twierdził, że w ten sposób nie przeoczymy żadnej bonanzy. Dobrze czułem w kościach spacerek. Wszystko ma swój kres, niekiedy dobry, niekiedy zły. Nagle ujrzeliśmy pionową skałę zamykającą drogę, jednak woda płynęła nadal, tak samo spokojnie jak przedtem. Był to bowiem tylko nagły zakręt wąwozu, a za tym zakrętem, kilka jardów zaledwie, rozstąpiły się skały tworząc kolistą łączkę. Przez jej środek mknął nurt strumienia. Zbocza porastały drzewa, a dalej, w głębi, walił z wysokości stromej iglicy wodospad. Tak oto dotarliśmy do źródeł naszej rzeczki. Migiem rozpaliłem ogień, nastawiłem wodę w garnku, Clark zajął się rozkulbaczeniem koni. Później... ach, cóż to była za uczta! Byłem piekielnie zmęczony, Clark również. Przecież nie wytrzymał. Ledwie połknął ostatni kęs, porwał patelnię i pognał do rzeczki. Położyłem się z siodłem pod głową. Nie upłynęło i kilka minut, a mój kompan przygnał z patelnią. „Popatrz! — wrzasnął. — Popatrz, Barry, i bierz się żywo do roboty!" Siadłem, spojrzałem i, porwałem się na nogi. Patelnia Clarka lśniła od złotych punkcików, było ich znacznie więcej niż wówczas, za pierwszym razem. Nie zasnąłbym po takim widoku. Cały dzień taplaliśmy się w wodzie i w piachu. Za- pomnieliśmy o obiedzie, zapomnieliśmy o całym świecie, dopiero zmrok oderwał nas od roboty. Wtedy poczułem, co to znaczy płukać złoto. Grzbiet mnie bolał, nogi miałem zdrętwiałe od lodowatej wody. Chyba Clark czuł się podobnie, bo ledwie dowlókł się do obozowiska. Obaj osunęliśmy się na ziemię, ciężko dysząc. Nigdy dawniej nie przypuszczałem, że to piekielne złoto tyle wymaga zachodu. Ileż wysiłku kosztowało mnie wtedy rozpalenie ognia i zagotowanie wody! Do ranką zmęczenie minęło, więc z nowym zapałem pognaliśmy do naszej bonanzy. Po drugim dniu pracy dno woreczka pokryło się żółtym pyłem. Jednak nie było tego wiele. Skalkulowałem, że jeśli nadal tylko tyle będziemy zbierać, i roku nie starczy, abym uciułał na swą farmę. Powiedziałem o tym Clarkowi, przyznał mi rację. „Musimy przenieść się pod tamten wodospad — zde- cydował. — Coś mi się wydaje, że woda wypłukuje złoto z wnętrza skały". Nazajutrz powędrowaliśmy z pół mili i znowu na skraju puszczy rozbili obóz. I natychmiast... do roboty! Clark dobrze poradził. Im bliżej wodospadu, tym więcej złota leżało w korycie rzeczki. Ba, znalazłem nawet dwie małe grudki, a mój kompan aż trzy. Podeszliśmy do miejsca, gdzie z szumem spadała z góry spieniona woda. Był to dołek głęboki na pół chłopa. Zrzuciliśmy odzież i buch, do dołka! Dzień był gorący, a przecież gdym zanurzył się w wodę, aż mną zatrzęsło. Dłużej jak pięć minut nie sposób było tu usie- dzieć. Odtąd pracowaliśmy na zmianę: jeden grzał się w słońcu, drugi, drżąc na całym ciele, uwijał się jak szatan w lodowatej kąpieli. Opłaciło się. Pod koniec dnia mieliśmy ze cztery garście złotych orzeszków. Byłem słaby jak mucha, a Clark jak komar. To pewnie od tej wody, albo z głodu, bo obiadów nie jadaliśmy, żeby nie tracić czasu. — Iz jednego, i z drugiego — zauważył Karol. — Ludzie nazywają to gorączką złota. Trudno się od niej ustrzec nawet starym wygom, a cóż dopiero początkującym greenhornom. Sam widziałem, jak tacy poszukiwacze ograniczali się do jednego posiłku dziennie, a później marli ni z tego, ni z owego. — To znaczy, że postępowaliśmy głupio? — Bardzo głupio — bezlitośnie stwierdził Karol. Spostrzegłem, iż Bede nie wziął do serca tak ostrej oceny. Machnął tylko ręką i wrócił do przerwanej opowieści. — Po kilku następnych dniach posiadaliśmy pół woreczka samych nuggetów, ale już nic więcej nie znaleźliśmy w naszej dziurze. Należało poszukać wyżej, to znaczy w skale, z której walił wodospad. Ba, łatwo postanowić, trudniej wykonać. Clark twierdził, iż w miejscu, z którego woda wypływa, musi istnieć złota żyła. Lecz jak się do tej żyły dostać? Próbowaliśmy oskardami powybijać stopnie w skale. Nic z tego. Wiecznie mokra ściana nie dawała oparcia ani nogom, ani rękom. Więc tylko wyłamywaliśmy okruchy skały, oglądali każdy chyba ze sto razy, lecz na żadnym z nich nie było nawet śladu złota. — Kto wie — mruknął Karol — złoto mogło tkwić w środku, lecz żeby je wydostać, należało zemleć kamień na proszek. — Pewnie ma pan rację. Nam to nie przyszło do głowy, zresztą... skąd mieliśmy wziąć taki młyn? Wróciliśmy do przemywania piasku z rzeczki. To trwało ze dwa tygodnie. Wyniki były coraz gorsze. Na dobitkę kończyła nam się żywność. Należało poszukać czworonogiej pieczeni. Droga wiodła przez las, na szczęście rzadki, porastający niezbyt strome zbocze, i bez większego wysiłku osiągnęliśmy kopulasty szczyt. Za nim widniała następna dolinka, tyle że bezwodna. Powędrowaliśmy dalej, raz pieszo, raz konno, aż wieczorem trafiliśmy na górski potoczek. Tam zanocowaliśmy. Kiepsko wypadł wieczorny posiłek. Przypomniał nam, że jeśli sprawy nadal tak się będą toczyć, przyjdzie zginąć z głodu. Więc mimo zmęczenia o świcie zaczailiśmy się nad strumykiem. Los się do nas uśmiechnął. Clark ustrzelił łosia, ja paskudnie spudłowałem. Lecz to był ostatni uśmiech losu. Złota nigdzie nie odkryliśmy, nawet tyle, żeby wypełnić nim naparstek. Dalsza włóczęga, raz tu. raz tam, nie dała żadnych rezultatów, poza jeleniem (to znowu zasługa Clarka) i kilkoma indykami. Lecz trafiały się dni, kiedy tylko leśne jagody zaspokajały nasz głód. Miałem już tego dosyć. Rada w radę, należało wracać do naszej pierwszej dolinki. Ba, ale podczas tak długiej wędrówki wszystko nam się pokręciło. Nie potrafiliśmy odszukać drogi powrotu. Najgorsze nastąpiło w dwa dni później: napadnięto nas! Wieczorem w bardzo zacisznym miejscu, gdzie, jak się zdawało, nigdy nie stąpnęła noga człowieka. Nawet nie zdążyłem wyplątać się z koca. Gdybym zdążył! Mój pas z coltami spoczywał na długość ręki, ale tej ręki już nie zdążyłem wyciągnąć. Pierwszy raz tak mi się przydarzyło, że przeciwnik okazał się szybszy. Ja jeszcze leżałem, gdy on stał nade mną. I nadal musiałem tkwić na ziemi naprzeciw lufy skierowanej pro-ściutko w mą pierś. A jak zachował się Clark? O, wcale nie lepiej. I trudno mieć do niego pretensję. Nad nim sterczał drugi drab z rewolwerem w łapie. Księżyc błyszczał, gwiazdy świeciły, było widno, prawie jak w dzień. Dobrze widziałem zarośnięte gęby napastników. Ech, gdybym się na nich natknął mając pas z coltami na sobie! Nic z tego. Clark milczał, bandziory milczały. Uznałem, że należy przerwać tę ciszę. Jeszcze się łudziłem, że to jakieś nieporozumienie. „Dżentelmeni — pytam — o co chodzi?" „Zaraz się dowiesz. Rozwiń koc i obróć się plecami. Tylko nie próbuj żadnych sztuczek". Ani mi to było w głowie! Uczyniłem, co mi polecił, a później pozwoliłem związać sobie ręce i nogi, zupełnie jak cielak przed cechowaniem. Leżałem z nosem w ziemi, zerkając na prawo i lewo. Dlatego dostrzegłem, jak skrępowano Clarka. W ten sam sposób. Nawet nie mruknął, i słusznie. Później te dwa draby (było ich tylko dwu, ale i tak o dwu za dużo!) zajęły się przetrząsaniem naszych bagaży. Najbardziej interesowały ich wnętrza juków. Oczywiście znaleźli woreczek ze złotem, a z kolei moje pieniądze w kieszeni kurty. Nie zdradzę, ile tego było i nie pytajcie, bo mnie krew zaleje. Mogłem przecież, idiota, przed wyprawą złożyć je w jakimkolwiek banku. Czemu tak nie postąpiłem? Jaki był dalszy ciąg? Odeszli na stronę i coś tam między sobą szeptali, a co z tego szeptania wynikło, zaraz się dowiedziałem „Słuchajcie, greenhorny — rzekł ten, który mnie skrępował. — Żadnej krzywdy wam nie wyrządzimy. Zostawiamy broń, konie i dobrą radę na przyszłość: jak jeden śpi, to drugi powinien czuwać. Żeby wam to w głowach mocno utkwiło, zabieramy złotko i pieniążki". Tak to pieszczotliwie określił, a ja tylko zęby zacisnąłem i połknąłem całą złość. Tamten jeszcze dodał: „więzów nie możemy zdjąć, chyba rozumiecie, dlaczego? Ale okrutnikami nie jesteśmy. Trochę się je rozluźni i do rana się wyswobodzicie". I tak nas zostawili. Lecz przed odejściem bandzior położył mi przed nosem trzy spore nuggety. „Na pamiątkę" — zaśmiał się. I jeszcze dołożył dwie, moje własne, pięciodolarówki. „Na nową drogę życia" — dodał, a mną zatrzęsło z oburzenia i wściekłości. Okazało się, że Clark również otrzymał trzy nuggety, lecz ani centa. Słyszałem, jak odchodzili, jak zastukały kopyta po kamieniach. Gdzieś blisko ukryli konie. Później wszystko ucichło, a my zaczęliśmy się mozolić z rzemieniami na rękach i nogach. Co przy tym wygadywaliśmy na zbójów, nie będę powtarzał. Możecie się domyślić. Chociaż nam pęta rzeczywiście rozluźnili, dopiero po kilku godzinach zdołaliśmy je zdjąć. Rankiem wskoczyliśmy na siodła i w drogę, byle dalej od miejsca naszej klęski. Gdyby przydarzyła się na równinie prerii, pierwszy pognałbym za rabusiami, lecz jakże ich doścignąć w labiryncie gór i dolin? Później długo jeszcze szukaliśmy złota. Bez rezultatu. Nadeszła jesień. Czas było wracać w ludzkie strony. Po górach wędrowaliśmy razem, gdy zaczęły się płaszczyzny, postanowiliśmy się rozdzielić. Dlaczego? Wyglądaliśmy jak dwa głodomory i dwaj obszarpańcy, bo ubrania nasze znajdowały się w stanie żałosnym. Naszego obuwia nie podjąłby się wylatać nawet najbardziej biedujący szewc. Tylko konie kwitły zdrowiem, odpasły się na górskich halach. Tym gorzej dla nas! Wcale nie pasowały do właścicieli i mogły budzić podejrzenie, że są kradzione. Clark twierdził, że widok takich dwu, jak my, wystarczy, aby każdy farmer, wbrew zasadom gościnności, zatrzasnął nam drzwi przed nosem, a szeryf miasteczka kazał się wynosić tam, gdzie diabeł pacierze odmawia. Jednego oberwańca to jeszcze ludzie jakoś ścierpią, lecz dwu zaczną się lękać. Przyznałem mu rację. I tak doszło do rozstania. „Barry — poradził mi Clark — kieruj się prosto na południe. Trafisz na rzeczkę. Niegłęboka. Przejdź na drugi brzeg i znowu prościutko. Nie będzie więcej niż dwie mile, jak ujrzysz domostwa. Miasteczko nazywa się Goodyear. Może dla ciebie znajdzie się tam jakiś dobry rok? Jest w tym miasteczku hotel i saloon równocześnie, Lucky Saloon. Ano, świetnie pasuje do Goodyear. Pracowałem tam przez pewien czas. Właściciel, Martin Harper, sympatyczny facet. Spróbuj zaczepić się u niego, ale na mnie lepiej się nie powołuj. No, trzymaj się stary!" Po tych słowach uścisnęliśmy sobie dłonie. On ruszył na północ, ja na południe. Miałem pięknego konia, niezłą uprząż, dwa colty, winczestera, dziury w butach, podarte portki, a w kieszeni trzy grudki złota i pięć dolarów, bo drugą piątkę dałem Clarkowi... To było na jesieni, przed rokiem. Teraz wyglądam jak bogacz. Ale pech mnie prześladuje... znowu wpadłem w kłopoty, z których nie wiem, jak się wywikłać. Bo na tamtej wyprawie w góry moja przygoda wcale się nie skończyła. Wielki plan Był sam i w bardzo kiepskim humorze. Nie z powodu samotności. Tej się nie lękał. Posiadał przecież broń, ścigłego wierzchowca, celne oko i szybką rękę. Żadne spotkanie na tym pustkowiu nie wydawało mu się groźne. Zresztą, gdzieś niezbyt daleko leżało miasteczko o śmiesznej nazwie Goodyear, w którym na pewno sprawiedliwy szeryf pilnował ładu i przepisów prawa. Zły humor wynikał z tego, że z całego majątku zostało mu pięć dolarów i trzy grudki złota i że był tak głodny, jak nigdy w swym pełnym przygód życiu. Rozglądał się dokoła, jadąc lekkim kłusem, czy nie dostrzeże gdzieś łatwej do strzału zwierzyny, najlepiej — indyków, bo o upolowaniu płochliwej antylopy nawet nie marzył. Lecz płaszczyzna porosła przekwitłą już szałwią wyglądała tak, jakby nigdy nie biegało tu nic, co można by przy ognisku zamienić w pachnącą dymem i mięsem pieczeń. Ujrzał przed sobą gęsty pas wysokich zarośli, ciągnący się ze wschodu, na zachód. Odgadł, że jest to zapowiedziana przez Clarka rzeczka, a dwie mile za rzeczką, miał leżeć ów Goodyear, w którym na pewno można się najeść po uszy, wstąpiwszy do „Lucky Saloon". Zmusił konia do galopu, ale przed zaroślami zatrzymał zwierzę. Ponad czubkami krzewów ujrzał piasz- czystą plażę i szerokie koryto płytkiej wody. Dokoła pusto — na prawo, na lewo, na tamtym brzegu. Zeskoczył z siodła, ujął wierzchowca za cugle i rozgarnąwszy obrośnięte liśćmi witki, sprowadził go z pochyłej skarpy na łachę pokrytą gdzieniegdzie błyszczącymi w słońcu, oszlifowanymi przez wodę drobniutkimi kamykami. Koń stanął na granicy rzeczki i lądu, pochylił głowę, pił powoli i długo, od czasu do czasu podnosząc łeb i strząsając z warg kropelki. Barry Bede spoglądał dokoła czujnym wzrokiem Starał się nie myśleć ani o kawie, ani o wędzonym boczku, ani o jajecznicy z dziesięciu jaj; której to ilości wcale nie uważał za przesadną. Ostatni raz jadł wieczorem poprzedniego dnia, jeszcze z Clarkiem. Jadł! Ale cóż to było za jedzenie, pożal się Boże! A kawa, którą popili ten niby-posiłek? Lekko brązowa woda, tyle że gorąca. Poczuł skurcz żołądka. Przez sekundę zastanawiał się, czy nie rozpalić ogniska i nie zagotować wrzątku, może w ten sposób oszuka głód? Lecz wizja saloonu w niedalekim miasteczku kazała mu zaniechać takiej przerwy w podróży. Byle tylko dotrzeć do drzwi gospody, zasiąść za stołem i najeść się do syta. A płacić? — zreflektował się. Pięć dolarów pewnie starczy na jeden posiłek, lecz co później? Sprzedać konia? Sprzedać broń? Wierzchowca nie sprzeda. Nigdy! Przecież nie zostanie w tym Goodyear do końca życia. Popatrzał na swe buty, na swe złachmanione spodnie i westchnął. Ma trzy grudki złota, ach, gdyby ich miał pełen woreczek! Gdyby jego odzież prezentowała się lepiej. Człowiek dobrze ubrany budzi zaufanie, może uzyskać kredyt, nikt od niego nie żąda zapłaty z góry. Takiemu wynajmuje się pokój w hotelu bez mrugnięcia okiem. Po kilku dniach Bede znalazłby jakąś tymczasową robotę i spłacił dług. Był tego pewien. Co prawda, wędrowcy wracający z gór mają zawsze zniszczone ubrania, lecz za to woreczki pełne nuggetów. I mogą tylko potrząsnąć takim woreczkiem przed oczyma szynkarza, aby otrzymać wszystko, czego się zażąda. Wystarczyłoby wyjąć z woreczka dwie, trzy samorodki — tyle właśnie, ile ich miał — aby zdobyć zaufanie i opinię człowieka majętnego. Bede zabrał aż dwa woreczki w przewidywaniu złotodajnych plonów. Ten pełny został zrabowany. W głębi juków spoczywał tylko pusty. Spojrzał ponurym wzrokiem na piasek plaży, na kamyki hojnie po nim rozsypane, zerknął ku niebu, jakby wśród białych obłoczków szukał natchnienia, i klepnął się dłonią w czoło. — To jest myśl — powiedział do siebie. — To jest myśl! Czemu nie spróbować? Chwycił konia za uzdę, uwiązał go w krzakach. Wydobył z juku woreczek i wrócił na plażę. Ukląkł, począł zbierać kamyczki i wsypywać je do' woreczka. Spieszył się. Nie tylko dlatego, że był głodny, ale że lękał się, by go kto nie podpatrzył przy tak dziwnym zajęciu. Bo gdyby ten ktoś również podążał do Goodyear, cały plan, wielki plan Bedego, straciłby wszelką wartość. Gdy woreczek wypełnił się po rąbek, Bede związał go rzemykiem, schował do juku, otrzepał dłonie, wskoczył na siodło i wielce zadowolony z siebie ruszył przez rzeczkę wśród rozbryzgów wody. Na brzegu zmusił konia do galopu. Gdzieś, niezbyt daleko, w prostej przed nim linii, leżało nieznane Goodyear z wyśnioną kawą, wołową pieczenia i jajecznicą z dziesięciu jajek. Jednakże Clark mógł się mylić co do odległości, a z prostej linii łatwo zboczyć jadąc nagą płaszczyzną bez żadnych punktów orientacyjnych. Dlatego Bede wytężył wzrok, spoglądał w lewo i w prawo, usiłując dojrzeć szczyty domostw lub smugę dymu. Ale nie budynki stały się zwiastunem zamieszkałych stron, lecz kolejowy nasyp, a na nim lśniące w słońcu szyny. Biegły ze wschodu na zachód. Bede zatrzymał wierzchowca. Clark nic a nic nie wspominał o kolei, nie mówił, że w Goodyear jest stacja. Może zapomniał? Może gdy bawił w miasteczku, pędziły tędy tylko dyliżanse? Ba, cóż można wiedzieć. Albo te tory wiodą do Goodyear, albo je omijają. Bede nie mógł się zdecydować, w jakim kierunku powinien teraz ruszyć. Wspomniał jednak słowa Clarka: „przejedź na drugi brzeg i znowu prościutko, nie więcej niż dwie mile, a ujrzysz domostwa". Jak prościutko, to prościutko. Zeskoczył z siodła, przeprowadził czworonoga przez nasyp, dosiadł konia i pojechał prosto przed siebie, nie zważając już na kierunek torów. I oto kolejowy szlak, chociaż najpierw zniknął mu z oczu, znowu się ukazał, dalekim łukiem skręcając ku południowi. Na końcu tego łuku Bede zauważył zielone kępy drzew, a nad nimi szczyty dachów. Tam leżało Goodyear. A jeśli nie Goodyear — to inne miasteczko, gdzie gościnne saloony zapraszają do swych wnętrz spragnionych i zgłodniałych wędrowców. Pognał galopem. Drzewa i dachy ogromniały w miarę przebywanej przestrzeni. Ani się spostrzegł, jak wjechał na prymitywny trakt, szeroką niby-drogę, oznaczoną koleinami wozów i wydeptaną przez pieszych. Przystanął. Wydobył z juku woreczek ze żwirem, rozwiązał go i na samym wierzchu położył trzy wyjęte z kieszeni nuggety. Zasupłał rzemyki, schował woreczek i ruszył dalej. Teraz już tylko truchtem. Przejechał drewniany, lecz solidny mostek, przerzucony zapewne nad tą samą rzeczką, jaką napotkał poprzednio, i ujrzał pierwsze corrale dla koni, zagrody dla bydła — oczywiste oznaki zamożności mieszkańców. Dalej minął pas zieleniejącej jeszcze łąki, za nim —świeżo zaorane rżyska, sad pełen jabłek, znowu corral, powtórne rżyska, aż na koniec zwarta linia zabudowań ograniczyła drogę z obu jej stron. Dostrzegł poprzeczną deskę, przybitą do pala na skraju drogi, która w tym miejscu stawała się ulicą. Napis głosił: „Goodyear. Mieszkańców 984". Więc trafił do celu. Właśnie kilku z tych 984 mieszkańców stało przed piętrowym budynkiem ze sztuczną, podwyższającą fasadą oraz informacją na niej, że tu się mieści „General storę", paru innych przed sąsiednią budą z szyldem „Dry goods" i przed dziwacznego kształtu jakąś remizą z czerwonej cegły, opatrzoną napisem-reklamą: „General outfitting storę. M. G. Hoover". Spotkał na swej drodze wysoki wóz farmerski, którego woźnica drzemał na koźle, a konie tkwiły w miejscu z opuszczonymi łbami. Pewnie również drzemały. Lecz gdzie, u licha, ten „Lucky Saloon"? Znowu głód dał o sobie znać. Bede postanowił wstąpić do pierwszego napotkanego saloonu, bez względu na to, czy będzie to „Lucky", czy nie. I właśnie w tym' samym momencie ujrzał poszukiwany lokal, budowlę wielce różną od poprzednich: szeroki drewniany dom, z długą werandą zajmującą cały front. Przed tą werandą wbito pale konowiązów. Stało przy nich kilka gniadoszy i jeden piękny karosz, z siodłem błyszczącym srebrnymi okuciami. Bede uwiązał tam i swego wierzchowca, wyjął z juku woreczek i wspiął się po stopniach werandy. „Albo się uda, albo się nie uda — myślał desperacko. — Ostatecznie, mam pięć dolarów i trzy grudki złota, więc mnie nie oddadzą w łapy szeryfa". Przybrał pewną siebie minę i pchnął drzwi. Ujrzał przestronną salę, stoliki, krzesła, bufet. Poczuł znajomy zapach tytoniowego dymu, piwa, whisky i jakiejś potrawy, co spowodowało ucisk w dołku, napływ śliny do ust i prawie mdłości. W saloonie było nieomal pusto. Zaledwie kilku mężczyzn piło piwo przy stolikach, a długi szynkwas podpierało dwu innych, chyba kowbojów, sądząc z ubrań, i chyba młodzieniaszków, sądząc z wyglądu twarzy. Tylko oni, jak zdążył się zorientować, pociągali ze szklanek coś mocniejszego od piwa. Siadł przy pustym stoliku, woreczek położył pod prawą ręką i czekał, pełen niecierpliwości. Młodziki przy szynkwasie klepali się po ramionach, gaworzyli bełkotliwie i bardzo głośno, a co pewien czas wybuchali śmiechem przypominającym rżenie koni. Pewnie mieli dobrze w czubach. Bede niejeden raz oglądał takie scenki w przydrożnych oberżach małych miasteczek, więc nie widział w tym nic interesującego. Jego uwagę przykuł natomiast drobny człowieczek nieokreślonego wieku, odziany w czarne spodnie, czarną kamizelkę i białą koszulę z podwiniętymi rękawami ze ścierką w ręce. Dostrzegł on nowego gościa i skierował się ku niemu. Zatrzymawszy się przy stoliku, długo wycierał blat, chociaż zaiste nic tam nie było do wytarcia. Ukończywszy tę pracę wyprostował się i wlepił w twarz Bedego wybladłe oczy. — Co podać? — zagadnął zwięźle. — Piwo? — Niech będzie piwo, lecz przede wszystkim coś do jedzenia. Wydało się Bedemu, iż kelner (wyglądał na kelnera) spojrzał nań podejrzliwym wzrokiem i jakby się zawahał. Ba, obdartus zawsze budzi wątpliwości: zapłaci czy nie zapłaci? Jednak wiara w wypłacalność Bedego musiała zwyciężyć, bo kelner znowu zapytał: — Potrawka z królika czy schab? — Schab i dużo chleba — zarządził Bede. — Zaraz przyniosę. Pobiegł drobnym truchtem w kierunku bufetu. Tymczasem krzykliwi młodzieńcy, zarykując się śmiechem, bili pięściami w blaszany blat. Bede, przez miesiące przyzwyczajony do ciszy, aż drgnął. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się kobieta. Stanęła przy wesołkach, coś tam im przykazała. Umilkli. Bede ujrzał, jak wyciągają pieniądze z kieszeni, jak płacą, jak nasuwają na głowy szerokoskrzydłe kapelusze i opuszczają lokal nieco chwiejnym krokiem. — A to heca! — mruknął. — Matka, nie matka? — zastanowił się, patrząc na znikającą za szynkwasem kobiecą postać. Bo kogóż by tak potulnie usłuchali? A może to właścicielka saloonu? Wprawdzie Clark wspominał o karczmarzu, nie o karczmarce. Kres tym wątpliwościom położył kelner, a ściślej: przecudowny zapach mięsa i parującej kapusty oraz widok talerza, noża, kufla bursztynowego płynu i bochenka chleba o złocistej skórce. Zabrał się do dzieła, zapominając o świecie. Mogły teraz bić gromy, dąć huragany, mogli rewolwerowcy strzelać do siebie o krok od stolika — Bede nie zwróciłby na to uwagi. Odsapnął, gdy talerz był już pusty, a z bochenka pozostała mizerna skibka. Sięgnął po piwo gestem człowieka sytego i nieco ociężałego po obfitym posiłku. Usłyszał daleki gwizd parowozu i przyszło mu na myśl, że nawet po sprzedaży konia (co uznał za ostateczność) nie czekałaby go piesza wędrówka, lecz podróż wagonem. Znowu zabrzmiał gwizd, tym razem znacznie bliższy, pomieszany z turkotem wagonów toczących się po szynach. W kilkanaście minut później do wnętrza saloonu wtargnęli nowi przybysze. Z walizkami, torbami i tobołkami. Cicha dotąd salka rozbrzęczała gwarem głosów i tupotem nóg po deskach. Podróżni obsiedli stoły, a kelner w czarnej kamizelce zwijał się jak rak w ukropie. — Przepraszam... Bede drgnął. — Przepraszam, widzę, że jest pan sam, a wszystkie miejsca zajęte. Te słowa wypowiedział wysoki, szczupły mężczyzna w czarnym kapeluszu i czarnym płaszczu. Na przyzwalający gest postawił na podłodze skórzany sakwojaż i zdjął wierzchnie okrycie. Jego garnitur był również ciemny. „Na pewno urzędnik — pomyślał Bede — albo ko- miwojażer". Przybysz przewiesił płaszcz przez oparcie krzesła, kapelusz złożył na sąsiednim i usiadł. — To okropne — jęknął. Bede zerknął na gładko ogoloną twarz, szpakowate włosy i wyraźną siwiznę na skroniach. „Starszy facet — doszedł do łatwego wniosku. — Na pewno wędrowny agent handlowy. W jego wieku to może być męczące". — Okropne — powtórzył sąsiad i umilkł, jakby czekając na pytanie o rodzaj okropności. Lecz Bede nie podjął tej próby. Sączył piwo i pogrążał się coraz głębiej w stan obojętności na sprawy tego świata. — Niech pan sobie wyobrazi, że jechałem pociągiem przez ostatnie dwanaście godzin. W nocy było piekielnie zimno, a w dzień upał i duchota od kłębów dymu. Cały wagon kopcił fajki. — A pan nie znosi palaczy — zdobył się Bede na leniwą uwagę. — Wręcz przeciwnie, wręcz przeciwnie. Sam jestem palaczem, jednak gdy czterdziestu ludzi równocześnie zamienia funty tytoniu na czarną mgłę, i to we wnętrzu małego wagonu, przy zamkniętych oknach, to, rozumie pan... Bede nie usłyszał, co ma zrozumieć, ko kelner przerwał opowieść propozycją potrawki z królika lub schabu. — Potrawka z królika? Oczywiście! Pieczywo i szkla- neczkę whisky. A może... — zwrócił się do Bedego — może i pan pozwoli? Proszę nie odmawiać. Tak? Więc dwa razy whisky — a gdy kelner odszedł, dodał półgłosem: — zawsze używam alkoholu jako odtrutki, pojmuje pan? — Odtrutki? Przeciw czemu? — Ach, drogi panie, kto mi zagwarantuje, że potrawa jest świeża? Może ten królik jest sprzed dwu dni? Jadł pan królika? — Nie, schab z kapustą. — No, to i panu dobrze zrobi szklaneczka czegoś mocniejszego. Schab jest ciężkostrawny. To okropne stołować się w saloonach, zawsze człowiek ryzykuje chorobą żołądka. — Może weźmie pan schab? — zaproponował Bede, nieco ubawiony uwagami nieznajomego. — Och, w żadnym wypadku. Królik ma mięso znacznie delikatniejsze i jeśli tylko... — przerwał w połowie zdania, jakby zastanawiając się nad propozycją Bede-go. — Tak, proszę pana — dodał po chwili — oto, na co człowiek się naraża wędrując z dala od rodzinnego domu i jedząc co popadnie i gdzie popadnie. Chociaż... „Lucky Saloon" posiada nie najgorszą kuchnię, właściciel nie truje gości. Jednak... któż może za to ręczyć? — Pan jest komiwojażerem? — Ach, nie! Księgowym. Bede wytrzeszczył oczy. przecież zawód księgowego nie wymaga wyjazdów. — I ja tak sądziłem, drogi panie. Jestem księgowym w firmie „Simpson i Spółka", słyszał pan o niej? — Nigdy. — Jak to możliwe? — szczerze zdumiał się nieznajomy. — Nigdy nie korzystał pan z kredytu ani nie lokował swych oszczędności w bankach? — Istotnie, nigdy. — To pewnie widział pan ogłoszenia w gazetach. Zawsze zaczynają się nagłówkiem: „Jesteśmy Pinker-tonem Twoich oszczędności". Agencja Pinkertona zgodziła się na taki tekst. Dla nich to także reklama. — To znaczy, ,że pracuje pan w banku. — Oczywiście. „Simpson i Spółka" to sieć kas oszczędnościowych i pożyczkowych, -istniejąca we wszystkich miastach południa i zachodu. Nasza centrala mieści się w Topeka, w Kansas. Wygłosiwszy to wszystko jednym tchem, księgowy spojrzał z dumą na sąsiada. Zjawił się kelner, przyniósł zamówioną potrawkę, pieczywo i dwie porcje whisky. Opróżnili szklaneczki. Bede poczuł się jeszcze lepiej niż przed chwilą. — Cóż pańska praca w banku ma wspólnego z wy- jazdami? — zapytał. — Wszystko przez awans. Nie ma nic gorszego od niespodziewanego awansu. Bede uśmiechnął się. — To wcale nie zabawne, drogi panie. Dopóki byłem zwykłym księgowym, siedziałem w centrali jak Adam w raju. Lecz widać zbyt dobrze pracowałem i ukarano mnie za pychę. Po kilku latach podwyższono mi wynagrodzenie i mianowano księgowym do specjalnych zadań. Jakże byłem dumny. Wkrótce się okazało, że moje specjalne zadania polegają na kontrolowaniu naszych filii. Stale muszę wędrować. Co za złośliwość losu... Bo ja nie znoszę wędrówek! — Nie może pan zmienić pracodawcy? — Ba, gdzie by mi tak dobrze płacili? Gdybym był kawalerem! Lecz ja mam żonę i czworo dzieci. Bede parsknął śmiechem. — Przepraszam — usprawiedliwił się. — Pomyślałem, że pańska posada wcale nie jest zła i nie ma na co narzekać. Ach, gdybym ja na taką trafił! — Lubi pan wędrować? — Szalenie! Próbowałem posiedzieć w jednym miejscu dłużej niż pół roku i nie wytrzymałem. — Może pan również jest księgowym? — Nic się na tym nie znam. — Szkoda. Właśnie nam potrzeba zastępcy księgowego, tutaj, w Goodyear. — Macie tu filię? — zainteresował się Bede, w którym nagle począł dojrzewać nowy genialny pomysł. — Od wielu już lat. Ja sam po raz czwarty tu goszczę. — Czy te pańskie kasy oszczędnościowe przyjmują na przechowanie wartościowe przedmioty? — Myśli pan o depozycie? Oczywiście, przyjmujemy złoto, srebro, cenne kamienie. Posiadamy nowoczesne kasy pancerne, drogi panie. To nasza chluba. — Az tym depozytem to jak? — Określa się w przybliżeniu rynkową cenę przedmiotu, a srebro lub złoto waży. Od tej ceny i od czasu, na jaki przyjmujemy depozyt, liczymy opłatę. Klient nigdy nie ponosi żadnej straty. Gdyby depozyt przepadł, co jeszcze nigdy się nie zdarzyło, wypłacamy pełną wartość. Bede zasępił się. — Nie, to mi nie odpowiada — stwierdził melancholijnie. — A nie można by takiego przedmiotu nie wyceniać? — Widzę, że pan słabo orientuje się w tych sprawach. Jeśli nie oznaczymy wartości depozytu, to w jaki sposób wynagrodzić klientowi ewentualną stratę? Bo przecież przewidywać należy wszystkie możliwości. Wyceniamy depozyt w interesie klienta. To chyba jasne? — No, tak, lecz to mi nie odpowiada — powtórzył Bede. — Czy nie można by po prostu przechować u was jakiegoś przedmiotu nie wyceniając go i nie oglądając? Przypuśćmy, że wasz klient pragnie utrzymać w tajemnicy to, co posiada, czy to sprzeczne z bankowymi przepisami? — Ależ nie! Tylko, że w takim wypadku, gdyby coś zaszło, klient nie uzyska żadnego odszkodowania. — Właśnie o to mi chodzi — uradował się Bede. — O to panu chodzi? — zdziwił się księgowy. — Chyba źle się wyraziłem. Po prostu zależy mi na tym, żeby nikt, absolutnie nikt nie wiedział, co przechowuję w banku. Czy to możliwe? — Nasz klient, nasz pan. Całkowicie możliwe. Wolno w ten sposób na przykład chronić przed kradzieżą jakieś cenne dla klienta listy lub cokolwiek innego, byle oczywiście nie był to przedmiot zbyt wielkich rozmiarów. — Niewielkich — stwierdził Bede. — O, ten pakuneczek — tu dotknął palcami woreczka. Chyba księgowy dopiero teraz zauważył zniszczoną odzież sąsiada, jego kurtę pełną śladów biwakowania przy ognisku i oblicze spalone górskim słońcem. — Czyżby pan był eksplorerem? — Parałem się tym przez kilka miesięcy. — Domyślam się, że z dobrym rezultatem. Bede skinął głową. Nie dodał jednak, że ten rezultat znalazł się w kieszeniach rabusiów. — Mieszka pan w Goodyear? Nigdy dotąd pana nie spotkałem. — Jestem tu po raz pierwszy, lecz chcę pozostać nieco dłużej. — W hotelu? — Tak. — Dlatego pragnie pan zabezpieczyć swój skarb nie nadając temu rozgłosu. To bardzo słuszne. Proszę odwiedzić naszą filię. Może się jeszcze spotkamy, a teraz... dziękuję za towarzystwo i przepraszam. Pragnę nieco odpocząć, jazda koleją zawsze mnie wyczerpuje. Odsunął krzesło, wstał, założył płaszcz i kapelusz, zabrał walizeczkę. Bede widział, jak podszedł do bufetu, z kimś tam rozmawiał, a później zniknął za bocznymi drzwiami sali. Zjawił się kelner, by posprzątać naczynia. — Chcę porozmawiać z gospodarzem — odezwał się Bede. — Jeśli bardzo zajęty, poczekam. Człowiek w kamizelce podejrzliwie zerknął na nędznie ubranego gościa. W „Lucky Saloon" zdarzały się niekiedy wypadki, że klient po to tylko wzywał gospodarza, aby mu oświadczyć, że nie może zapłacić za posiłek, bo nie ma centa w kieszeni. — Dobrze, proszę pana. Zaraz go zawiadomię. Minęło kilkanaście minut, zanim do stolika podszedł tęgi mężczyzna, szpakowaty brunet z ogorzałą twarzą, odziany w czyściutki biały kitel. — Słucham pana. — Pan jest właścicielem „Lucky Saloon"? — chciał upewnić się Bede. — Jestem. O co chodzi? — O to, że nie mam akurat pieniędzy. Nie, nie — zaprzeczył natychmiast widząc, jak pogodne oblicze go- spodarza nagle pochmurnieje. — Mam czym zapłacić, lecz nie pieniędzmi. Rozwiązał rzemyki woreczka, lecz tak, by stojący obok mężczyzna nie mógł zajrzeć do wnętrza. Sięgnął dłonią w głąb i bez trudu namacał trzy złote grudki, które miały powierzchnię bardziej chropowatą niż wy- szlifowane wodą kamyki. Wyciągnął rękę i położył je na stoliku. Po czym szybko zasznurował woreczek. — Czy mogę tym zapłacić? Karczmarz cicho gwizdnął. — Ho, ho — zauważył półgłosem. — Oczywiście, że może pan. Sięgnął do kieszeni spodni, wydobył składany scyzoryk i jego ostrzem naciął jedną grudkę. — Prawdziwy nugget — stwierdził. — Lecz to zbyt wiele jak na jedną porcję schabu — zaśmiał się. — Zważę i wydam resztę. — Nie. Proszę zapisać na mój rachunek. Mam zamiar spędzić tu kilka dni. — Doskonale. — I chcę otrzymać pokój jednoosobowy. — Oczywiście. — I — mówił dalej Bede — proszę zaopiekować się moim koniem, stoi przed werandą. — Może być pan spokojny. „Lucky Saloon" posiada własną stajnię. Za chwilę przyślę chłopca. Wskaże pokój i odprowadzi konia. Życzę panu dobrego odpoczynku. Skłonił się lekko i odszedł unosząc jeden z nuggetów. Dwa pozostałe Bede schował do kieszeni, bardzo z siebie zadowolony. Jego plan zdawał egzamin. Gapił się na szynkwas, przy którym zebrała się grupka mężczyzn. Pewnie gospodarz pokazywał im otrzymaną zapłatę, bo raz po raz jakiś ciekawski odwracał się i spoglądał na nieznanego przybysza. Tym lepiej! Zapowiedziany chłopak przybył po kilku minutach, z potężnym kluczem w dłoni, i zaprowadził gościa na pięterko, pod drzwi oznaczone numerem siódmym, co Bede uznał za dobrą wróżbę, bowiem — jak powszechnie wiadomo — siódemka przynosi szczęście, a kto nie wierzy, ten kiep i greenhorn. Bede rozejrzał się po pokoju, dotknął łóżka, czy miękkie, zajrzał do dzbanka z wodą, do szuflady stolika, do szafy na ubrania. Jako bywalec hoteli wiedział, iż roztargnieni goście zostawiają w szufladach i szafach hotelowych pomieszczeń przeróżne drobiazgi, nawet części garderoby, a później posądzają swych następców o kradzież, jeśli przedmiot tajemniczo zginie. Lecz szuflada była pusta, szafa również. Bede zawahał się sekundę, włożył swój woreczek do szuflady, przekręcił w niej klucz i wsunął do kieszeni. Nie było to najlepsze zabezpieczenie rzekomego skarbu, lecz przecież nie zamierzał opuszczać pokoju na dłużej. — Chodźmy — zwrócił się do chłopca — pokażę ci mego konia. Zeszli po schodach, minęli gwarną salę, znaleźli się na werandzie. Wierzchowiec stał spokojnie, uwiązany. Bede wyciągnął z kabury winczester. — Chce pan obejrzeć stajnię? To zaraz obok, na tyłach domu. Stajnię wypadało obejrzeć, chociażby z troski o zwierzę, lecz gdyby przez ten czas jakiś złodziej lub ciekawski włamał się do szuflady stolika — cały plan Bedego, jak to się mówi, wziąłby w łeb! — Nie — odparł. — Zajrzę tam później. — A uprząż i rzeczy? Zostawić w stajni czy przynieść do pokoju? — Przynieś — rozkazał krótko i czym" prędze j pobiegł na piętro. Szuflada była zamknięta, woreczek, sprawdził, leżał nie tknięty. Postawił broń w kącie pokoju i rozciągnął się na łóżku. W kilka minut później przyszedł chłopiec z uprzężą, kilofem, patelnią i zrolowanym kocem. Złożył to wszystko pod ścianą i objaśnił, że wystarczy stajennemu pokazać klucz z numerem pokoju, a wyda konia na każde żądanie. Bede nadal leżał, odpoczywał i myślał nader intensywnie. Miał zapewniony dach nad głową i wyżywienie co najmniej na dwa tygodnie. Dlaczego właśnie na dwa? Bo uważał, że jest to okres czasu ani długi, ani krótki, w sam raz równy zaufaniu, jakie wzbudziła w gospodarzu grudka rodzimego złota. No i woreczek. Uznał, że przez dwa tygodnie nikt ani piśnie o uregulowaniu rachunku. Tak więc pierwszy etap ryzykownego planu miał poza sobą. Nie musi teraz sprzedawać konia, bez którego straciłby swobodę ruchu. Lecz co dalej? Nie groziła mu ani śmierć z głodu, ani nocleg pod gołym niebem. Lecz co dalej? Usiadł, zdjął kurtkę i kamizelkę. Obejrzał je krytycznym wzrokiem. Jakże nędznie wyglądała ta odzież. Dziury od iskier iluż ognisk! Dziury od ostrych krawędzi skał. Tłuste plamy, oczywiście od boczku smażonego na patyku. Popiół drzewny i kurz wbiły się tak głęboko w materiał, że nie usunęłoby ich nawet najenergiczniejsze pranie. Pokiwał smętnie głową nad rozdartym rękawem koszuli, nad nogawkami spodni wyglądającymi jeszcze gorzej niż kurtka, nad rozklapanymi buciorami, w których obcasy zostały tak starte, że i śladu po nich nie było widać. — Wyglądam jak obdartus — szepnął do siebie z goryczą. Nie mylił się. Wolno przybyć do Goodyear w tak pożałowania godnym stroju. Wiadomo, eksplorer nie wraca z wyprawy w ubranku przypominającym garnitur świeżo uszyty przez krawca. Lecz nie wypada człowiekowi posiadającemu worek... nuggetów zbyt długo pokazywać się w łachmanach. Zdziwiłoby to licznych obserwatorów i mogłoby w ich umysłach zasiać ziarna wątpliwości. Bede zerknął na winczester i powziął decyzję. Długiej broni nie potrzebował obecnie. Wystarczy colt. Należało znaleźć rusznikarza, sprzedać winczester, a później załatwić umieszczenie w bezpiecznym miejscu woreczka, który im dłużej znajdował się w posiadaniu Bedego, tym bardziej go niepokoił. Wstał, winczester przewiesił przez ramię, woreczek wpakował pod kurtę i ruszył w drogę. Zaczepił pierwszego napotkanego przechodnia i zagadnął o rusznikarza. W Goodyear było ich dwu, a oba warsztaty mieściły się przy tej samej ulicy, łatwe do odnalezienia, zwłaszcza że, jak Bede słusznie przypuszczał, podobnie jak w tysiącach innych małych miasteczek, istniała tu tylko jedna ulica. Bez trudu odnalazł sklepik, z daleka już dostrzegłszy nad drzwiami strzelbę wykrojoną z kawałka blachy. Wszedł do wnętrza i po długim targu pozbył się broni. Szeleszcząc zielonkawymi papierkami banknotów po- wędrował załatwić następną transakcję handlową. Tym razem w domu towarowym. Znalazł to, czego szukał: wybór ubrań różnej wielkości, różnego gatunku i różnej ceny. Długo gmerał w stosach gotowej odzieży, a później kłócił się ząb za ząb ze sprzedawcą o wartość każdej sztuki, zanim wreszcie opuścił sklep. Jakże inaczej teraz wyglądał! Jedyną starą rzeczą, jaką obecnie miał na sobie, był pas z coltami. Reszta, od kapelusza po buty, lśniła niepokalaną świeżością. Z nieodstępnym woreczkiem pod pachą wrócił do saloonu. Bo chociaż o informację dotyczącą banku czy kasy oszczędności, o której mówił księgowy, mógł się zwrócić do każdego przechodnia, uważał, że dla dobra swego genialnego planu powinien zapytać właśnie gospodarza saloonu. I tak też uczynił. — Kasa oszczędności? — powtórzył pytanie Harper. — Oczywiście, „Simpson i Spółka", stara solidna firma. Chce pan sprzedać im złoto? To może i ja... — Nie, nie... — zaprzeczył energicznie Bede. — Chcę tylko oddać swój woreczek w depozyt. I słusznie pan uczyni. Co prawda, nigdy jeszcze w moim lokalu nikogo nie okradziono, lecz, jak to się mówi, okazja stwarza złodzieja. Wyprowadził gościa za próg i wskazał mu kierunek. — Piętrowy budyneczek z czerwonej cegły, z kratami w oknach. Łatwo zauważyć. Bede podziękował. Teraz już był pewien, że wieść o złotym depozycie rozejdzie się wśród gości saloonu, a poprzez nich — po całym miasteczku. To jasne, karczmarz pochwali się znajomkom, że zamieszkał u niego „prawdziwy eksplorer" i do tego „szczęśliwy eksplorer". Filia „Simpsona i Spółki" mieściła się istotnie w czerwonym budynku, którego okna wyposażono w solidne kraty. Nad wejściem widniał elegancki, mosiężny szyldzik: „Savings Bank". Musiano go chyba codziennie pucować, bo lśnił jak złoty. Bede pchnął drzwi, za nimi ujrzał następne, oszklone i dwuskrzydłowe. Znalazł się w salce przegrodzonej w poprzek ścianką nie sięgającą sufitu. W ściance widniały dwa okienka. Przed jednym sterczał siwowłosy i siwobrody mężczyzna, rozmawiający przyciszonym głosem z ukrytą za okienkiem osobą. Drugie było wolne. W jego obramowaniu Bede zauważył pochyloną głowę. Podszedł. Natychmiast został zauważony. — Słucham pana — odezwał się urzędnik. — Chciałbym to złożyć na przechowanie — powiedział Bede kładąc woreczek na desce przed okienkiem. — Jaka wartość? — Bardzo dla mnie cenna. Urzędnik uśmiechnął się. — Na pewno cenna — odparł — lecz przyjmując przedmiot w depozyt, musimy znać jego wartość. — Słyszałem, że można przechowywać w banku niektóre drobiazgi bez takich formalności. — Dla nas to wcale nie formalność. Przecież odpo- wiadamy finansowo za depozyt. Nie ma tu sejfów. Pojmuje pan? Bede nie pojął, ponieważ nie wiedział, co to: „sejf". — To, proszę pana, pancerna skrytka, jaką bank wynajmuje klientowi.. Wręcza mu kluczyk do takiej skrzynki, a co w niej przechowuje klient, to już tylko jego sprawa. Niestety, jak już powiedziałem, nie rozporządzamy sejfami. Dlatego nie możemy odpowiadać za całość przechowywanego przedmiotu i nie wypłacamy odszkodowania. Bele pomarkotniał. Realizacja „genialnego planu" natrafiła na nieprzewidzianą przeszkodę. — Czy jest obecnie u was ten kontroler z Topeka? — Pan Marshall? Bede potwierdził. Jakkolwiek nazywał się znajomy od stolika, tylko on mógł być kontrolerem z Topeka. — Owszem, jest. — Pragnę z nim zamienić kilka słów. — Proszę chwilę poczekać. Urzędnik podniósł się zza stołu i zginął w głębi lokalu. Istotnie tylko na chwilę, bo prawie natychmiast ukazał się w towarzystwie poznanego w saloonie starszego jegomościa. — Ach, to pan! — ucieszył się księgowy. — Bardzo się zdziwiłem, że ktoś pyta o mnie. Raczej nie mam tu znajomych. Czym mogę panu służyć? Bede powtórzył swe życzenie. — Och, to głupstwo. Sprawa do załatwienia. Nie widzę żadnych przeszkód. — Lecz — wtrącił się urzędnik — nie wolno ubezpieczać depozytu nie znając jego wartości. — A czy pan żąda ubezpieczenia? — Nie — odparł Bede. Więc... o cóż jeszcze chodzi? Należy wypisać po- kwitowanie i przyjąć paczkę. Jest pan zadowolony? — zwrócił się do klienta. Bardzo dziękuję za pomoc, tylko... proszę obwiązać mój pakunek mocnym sznurem i opieczętować. Pragnę mieć pewność, że nikt nie będzie zaglądać... Zrozumiałe. Panie Hastings, zechce się pan zastosować do tego życzenia, a teraz — zwrócił się do Bedego— pan wybaczy, mam mnóstwo roboty. Liczą, że wieczorem znów się spotkamy. Będzie mi bardzo przyjemnie. Skłonił się i odszedł. Woreczek został skrępowany grubym szpagatem, opieczętowany czterokrotnie lakiem. Piąta pieczęć spoczęła na węźle łączącym oba końce sznura. Z kolei urzędnik sporządził pokwitowanie na dwu arkuszach. Opisał w nich wygląd przedmiotu oddanego na przechowanie, nazwisko właściciela i miejsce zamieszkania (oczywiście „Lucky Saloon'" w Goodyear). Nazwisko i adres zostały wypisane tuszem również na woreczku. W końcu pokwitowanie zaopatrzono uwagą, że przedmiot nie jest ubezpieczony, a zawartość — nieznana. Dlatego, gdyby z przyczyn niezależnych od banku uległ zniszczeniu lub zgubie, okaziciel kwitu nie może rościć żadnych pretensji finansowych. Bede uśmiechnął się. Słowo „zguba" nie oznaczało przecież nic innego, jak „kradzież", jednak bank nie chciał sugerować klientowi, by taka możliwość mogła zaistnieć. Bede podpisał jeden arkusz pokwitowania, urzędnik — drugi. Arkusze wymieniono. — Czy pragnie pan zapłacić z góry, czy dopiero przy odbiorze? Bede zapłacił z góry za miesiąc, licząc, że dłużej niż miesiąc nie będzie w Goodyear przebywał i że wydobędzie się jakimś sposobem z finansowych tarapatów. Wówczas zapłaci za pobyt w „Lucky Saloon", odbierze woreczek, wskoczy na konia i ruszy. Dokąd? Ba, tego jeszcze nie wiedział. Nowy klient banku „Simpson i Spółka" opuścił lokal, pogwizdując lekko, wielce zadowolony, że wszystkie swe zamierzenia realizuje tak łatwo. „Mam głowę na karku" — pomyślał i poszedł zwiedzać miasteczko w nastroju turysty posiadającego książeczkę czekową i plik banknotów na drobne wydatki. I zaraz rzucił mu się w oczy szyld fryzjera. Przystanął, dotknął dłonią karku i stwierdził, że włosy sięgają pleców, stanowiąc dowód, że i ich właściciel przebywał w stronach, w których nożyczki i brzytwa należą raczej do przedmiotów zbędnych. Taki dowód nie był mu już potrzebny. Otworzył drzwi i wkroczył do wnętrza. Dwa puste fotele, dwa lustra, i człowiek w białym fartuchu. Skłonił się gościowi, wskazał miejsce. Bede osunął się na obite skórą oparcie. — Strzyżenie? — Strzyżenie i golenie — odparł. — Pan pierwszy raz u nas? — zagadnął człowiek w kitlu, szczękając nożycami. — Pierwszy raz. — Zapewne z dalekiej drogi, włosy szanownemu panu wyrosły nadmiernie, jeśli tak wolno rzecz określić. — Pół roku wędrowałem po górach San Juan. — Ho, ho! — wyraził swój podziw fryzjer. — Czy na karku przyciąć krótko? — Jak najkrócej. — Pan tam polował? — Hm, trochę. — Na futra? — Nie parałem się traperstwem. Raczej... grzebałem w piasku. — O! I znalazł coś pan szanowny? — Owszem, niewiele tego, zawsze jednak... pełen wo- reczek. — To pogratulować. Nie każdy ma takie szczęście. A z przodu jak obciąć? Nad czołem? — Nad czołem — zgodził się Bede. Chwilę milczeli. Fryzjer, ponieważ musiał uważać, aby wymagania klienta zostały jak najlepiej spełnione; klient, ponieważ zastanawiał się nad tym, co by tu jeszcze powiedzieć o rzekomych sukcesach swoich tak, aby zabrzmiało to wiarygodnie i sensacyjnie zarazem, aby wieść o nich pofrunęła na skrzydłach plotki. Wiedział bowiem, że nie ma większych gadułów nad fryzjerów zabawiających rozmową swych gości. — Miałem szczęście — powtórzył jakby sam do siebie. — W małej dolince, przy strumyku... Złota żyła przecinała skałę, z której wypływał wodospad. Wyczyściłem ja... — To niebywałe! I nic tam nie zostało? — Nic a nic. — A nie wie szanowny pan, jak się nazywa tamten strumień i dolinka? — Nie wiem — odparł Bede poważnym tonem. — Sądzę, że nie mają jeszcze żadnej nazwy. Zresztą... to był przypadek. Dziś, nawet gdybym chciał, nie trafiłbym na tamto miejsce. Lecz i tak nic tam już nie ma. — Jaka szkoda — westchnął fryzjer. Czy żal wynikł z faktu nieustalenia miejsca bonanzy, czy z wyczerpania złotodajnej żyły — Bede nie odgadł. Namydlony po czubki uszu, w milczeniu poddawał się operacji lśniącej brzytwy. Gdy dobiegła końca i twarz obtarto mu wilgotnym ręcznikiem, zapłacił pięć dolarów nie żądając reszty. Ten gest został skwitowany głębokim ukłonem. — Zamieszka pan w Goodyear? — zapytał jeszcze fryzjer. — Nie. Lecz pobędę jeszcze z tydzień łub dwa. „Lucky Saloon" to chyba porządny lokal? — Bardzo dobry. — Wynająłem tam pokój. — Słusznie pan postąpił. Myślę, że po takiej wędrówce należy się panu odpoczynek. Bede powiedział „do widzenia" i wyszedł. „Jestem kiep — pomyślał — jeśli jutro pół miasta nie będzie gadać o milionerze, który przybył do Goodyear". Wrócił do swego pokoju, legł na łóżku. Wypoczywał i rozmyślał. Ze sprzedaży winczestera uzyskał sporą sumkę, ale równocześnie niemało wydał na ubranie i buty. Dziesięć dolarów zostawił w banku jako miesięczną opłatę za przechowanie woreczka, pięć dał fryzjerowi. Nie podnosząc się począł grzebać w kieszeniach spodni. Wyciągnął garść monet, policzył. Dwadzieścia dwa dolary i siedemdziesiąt pięć centów. Więcej niż posiadał wjeżdżając w opłotki Goodyear, jednak również niewiele. Do tego — dwie grudki złota, bo jedną dał Harperowi. Jak długo można żyć za taką sumę? Westchnął, lecz natychmiast wrodzony optymizm wziął górę. Na pewno znajdzie jakąś robotę, choćby tymczasową. „Jutro pójdę do szeryfa" — zdecydował w myślach. Może będzie jakiś list gończy? Ba, lecz wyjeżdżając w pościg trzeba najpierw uregulować rachunki w „Lucky Saloon". Za dwa dni pobytu chyba wystarczy pieniędzy? A jeśli listu gończego nie będzie? I czy nie wzbudzi podejrzeń, że eksplorer z workiem złota angażuje się na łapacza? Byle nie wpaść w jakąś kabałę — zaniepokoił się. Nie wiedział, kiedy zasnął. Otworzył oczy, gdy za oknem wisiał szary zmrok. Wstał, przygładził włosy przed lustrem, obejrzał nowiutki garnitur i zeszedł na dół. Drobny człowieczek w czarnej kamizelce i koszuli z podwiniętymi rękawami właśnie zapalał naftowe lampy siadł za stołem. W miarę rozbłyskiwania żółtawych świateł pusty dotąd lokal począł się zapełniać. Blask lamp przyciągał ludzi jak ćmy. Oto pojawił się pan Marshall, wędrowny księgowy, który tak nie znosił wędrówek. Pomachał z daleka ręką i natychmiast skierował się do stolika Bedego. — Pracowity dzień — stwierdził zajmując bezcere- monialnie puste krzesło. — Miałem mnóstwo roboty, lecz sprawy poszły szybko. Już jutro opuszczam Goodyear — powiedział smutno. — Chyba się pan z tego cieszy? Goodyear musi być okropnie nudną dziurą. — Ba, pewnie bym się cieszył, gdyby nie fakt, że znowu czeka mnie męcząca droga. Przy dłuższej kontroli mógłbym tu nieco odpocząć. Niech pan mi wierzy, Goodyear nie jest najgorszym miejscem świata, zbyt pochopnie pan je ocenił. Proszę się nieco rozejrzeć, można spotkać tu ciekawych ludzi. Przepraszam, nie chciałem pana dotknąć. Bede odparł, że wcale nie czuje się dotknięty, po czym zagadnął: — Dlaczego nie zabawi pan tu dłużej? — Och, kochany panie, firma płaci mi za pracę, nie za odpoczynek. Roześmieli się obaj. — A pan — ciągnął dalej księgowy — załatwił swój interes w naszym banku i chyba jest zadowolony? — Bardzo dziękuję za pomoc. Tamten urzędnik nie bardzo się kwapił... — Głupstwo. To młody człowiek i jeszcze słabo orientuje się w bankowych przepisach. Co pan zamierza dalej, jeśli wolno spytać? — Nie wiem — szczerze odparł Bede. Już chciał dodać, iż rozgląda się za jakąkolwiek pracą. W porę ugryzł się w język. Takie oświadczenie w ustach człowieka, który przed paru godzinami zdeponował w banku cenną paczkę musiałoby zdumieć księgowego. Więc zmienił odpowiedź. — Rozglądam się za jakimś interesem w tej nudnej dziurze? — zażartował Marshall. — No... może w okolicy? Zjawił się kelner. Tym razem proponował, zamiast schabu i królika, comber barani lub parówki. Bede wybrał parówki, przewidując, że będą tańsze. Jego wielki plan zdawał egzamin, lecz nie należało zbyt szybko pogrążać się w długach. Księgowy również poprzestał na parówkach, stwier- dziwszy, że baranina mu szkodzi. Dodatkowo zamówili dwa wielkie kufle piwa i czekali cierpliwie. — Musiał pan zwiedzić kawał świata — zauważył Marshall. — Tyle, ile da się przejechać na końskim grzbiecie. Pociągiem na pewno więcej. — Wiem coś o tym, przecież stałem się niewolnikiem pociągów. Czyż można poznać kraj będąc uwięzionym w hałaśliwym pudełku z oknami? Zazdroszczę każdemu, kto jedzie wierzchem lub bryczką. W każdej chwili potrafi zeskoczyć z siodła, zatrzymać bryczkę, lec w trawie lub zaszyć się w lesie. Toż to jest przyjemność! — Dobra w lecie — mruknął Bede. Podczas licznych wędrówek nigdy nie przyszło mu do głowy, by przerywać podróż dla jakiegoś tam wylegiwania się w trawie. — Ale zimą? Czy pan sobie wyobraża, jak się marznie siedząc bez ruchu na końskim grzbiecie? Gdy dmie przenikliwy wiatr albo gdy jesienny deszcz spływa po kapeluszu, po grzbiecie, po nogach? — Prawda. Nie pomyślałem o tym. Lecz przecież wędrując na południe uniknie się tych niedogodności. Nawet tu, w Kolorado, zim prawie nie ma, a deszcze należą do rzadkości. Dalszy ciąg uwag na temat aury Kolorado przerwało pojawienie się kelnera z zamówionymi potrawami i bochenkiem chleba. Jedli, popijając piwem, a w miarę jak opróżniały się talerze, zapełniała się sala. Lekki szmer głosów przeszedł w gwar, smugi dymu z fajek i cygar poczęły kondensować się w siną mgiełkę wokół kloszów lamp. — Harper ma głowę na karku — stwierdził nieocze- kiwanie Marshall, gdy ostatni kęs parówki zniknął w jego ustach. — Co za Harper? — zdziwił się Bede. — No... Martin Harper, właściciel tego lokalu. — Ach, ten. Rozmawiałem z nim wszystkiego dwa razy, i bardzo krótko. Więc go nie znam. — Proszę sobie wyobrazić, iż zaczął od małego kra-miku z warzywami. Później miał sklepik, ciemną dziurkę z pieczywem, masłem, mlekiem i jajkami. Sklepik był ciasny, lecz towar pierwszorzędny i tańszy niż u konkurentów. — Był pan klientem tego sklepiku? — Och, nie. Wtedy nawet nie wiedziałem o istnieniu Goodyear. Dzieje Harpera znam z opowiadań. Jako firma bankowa interesujemy się rozwojem handlu i przemysłu. A przede wszystkim ludźmi, którzy są pionierami tego rozwoju. — A Harper się do nich zalicza? — Na pewno. Oczywiście w skali Goodyear. W biednym miasteczku bank nie posiada żadnych szans istnienia, więc cieszy nas wszelki rozwój, rozbudowa, inwestycje, zamożność mieszkańców. Otóż po paru la- tach Harper przystąpił do stawiania tego domu. Gdy podciągnął go pod dach, zwrócił się do mej firmy o pożyczkę. Uzyskał ją i spłacił co do centa. Pracowity i mądry człowiek, ale myślę, że nie dokonałby tego bez pomocy swej żony. To nadzwyczajna kobieta, proszę pana. Ile razy przybywam do Goodyear, zawsze tutaj się zatrzymuję, chociaż w Goodyear istnieje drugi hotel. Jak pan sądzi, dlaczego tak postępuję? Bede pokręcił głową na znak całkowitej niewiedzy. — Dlatego, drogi panie, że tu mogę spokojnie zjeść. W tym saloonie nikt nie ośmieli się strzelać na wiwat, przeklinać i wrzeszczeć, a jeśli spróbuje, szybko musi opuścić lokal. — Tak się boją gospodarza? — Tak się boją gospodyni. —- O, do licha! Ona pewnie jest z gatunku tych siłaczek, które uspokajają awanturników pięścią lub rewolwerem. Dobrze, że pan mnie przestrzegł. — Ależ nic podobnego! Osoba cicha i spokojna. Gdyby pan ją zobaczył... — Zaraz — przypomniał sobie Bede — czy to nie ta szaro ubrana kobieta, średniego wzrostu i w średnim wieku? — Czy szaro, nie wiem. Różnie się ubiera, lecz średni wzrost zgadza się. — Taką panią widziałem tutaj. Wyszła zza bufetu. Sterczało przy nim dwu młodzików, nieco podpitych. Okropnie hałasowali, ledwie mogłem wytrzymać. I wówczas właśnie ta pani podeszła do nich, coś im powiedziała, a oni natychmiast się uspokoili i grzeczniutko opuścili lokal. Sądziłem, że to ich matka. Księgowy roześmiał się. — To ona, oczywiście, że ona! Harperowie nie mają synów, tylko córkę, jedynaczkę. Nieraz zastanawiałem się, dlaczego pani Adełina (bo na imię jej Adelina) Harper potrafi tak uspokajająco wpływać na mężczyzn. Dlaczego jej wszyscy słuchają? — I do jakiego wniosku pan doszedł? — Do żadnego. W tej kobiecie tkwi coś, co zmusza do posłuchu. Zupełne czary. Może dlatego, że pani Harper tak dobrze zna mieszkańców Goodyear? Lecz w jaki sposób zbiera o nich wiadomości? Nie wiem. — Przecież nie zna wszystkich dziewięciuset mie- szkańców — roześmiał się Bede. — Nie jestem pewien, drogi panie, nie jestem pewien i nie założyłbym się o to. O... proszę spojrzeć. Jest. Idzie tu. Coś musiało się jej nie spodobać. Miał pan rację, dzisiaj ubrana jest na szaro. Proszę się jej nie przyglądać tak natarczywie. Ona to natychmiast zauważy. Bede dostrzegł panią Harper, jak szła przez salę, a tłum gości rozstępował się przed nią, uchylano kapeluszy, skłaniano głowy. Widać otaczał ją powszechny szacunek. — Idzie ku nam — szepnął Marshall. Nie mylił się. Podeszła do znajdującego się obok stolika. Siedziała przy nim czwórka mężczyzn przy butelce whisky, rozprawiająca nieco hałaśliwie. Na jej widok zamilkli jak na komendę. — Kapitanie Powder — usłyszał Bede i dostrzegł, jak jeden z siedzących zerwał się z krzesła. — Dochodzi ósma. O ósmej obiecał pan żonie wrócić do domu. — Tak, pani Harper. Oczywiście... już idę. Dobranoc. — Dobranoc — odpowiedziała. Jegomość nazwany kapitanem natychmiast skierował się ku drzwiom. Lecz pani Harper jeszcze nie odeszła. — Ben, jutro o świcie rozpoczynasz pracę w tartaku. Jeśli będziesz tyle pił, zamiast kloca utniesz własną rękę. Musisz się wyspać. Bede osłupiał na widok rosłego mężczyzny wstającego ze stołka z takim pośpiechem, z jakim to czyni uczniak karcony przez nauczyciela. Mężczyzna coś tam wybąkał i natychmiast oddalił się. Pozostało jeszcze dwu. Bede dostrzegł ich twarze, mocno zaniepokojone, zupełnie jak u dzieci, które nie są pewne, czy czegoś nie przeskrobały, i przysłonił dłonią usta, aby skryć uśmiech. Czegoś podobnego nigdy w żadnym saloonie nie oglądał. „Ciekawe, czy ich wyrzuci?" — pomyślał. Lecz surowa gospodyni tylko skinęła głową i powędrowała dalej. — I co pan na to? — szepnął Marshall. — Niezbyt przyjemna osoba z tej pani Harper. — Ciii! — Marshall ostrzegawczo położył palec na wargach. — Niech pan zachowa ten pogląd dla siebie. — Dlaczego? — Wszyscy ci ludzie daliby się posiekać w kawałki za Adelinę Harper. — Że ich wyrzuca z saloonu? — Wiedzą, że czyni to dla ich dobra. — Przypuśćmy. Jednak nie mogę pojąć, jak oficer dał się wyprosić w tak niegrzeczny sposób? — Jaki oficer? — No ten, tu obok... — Ach, Powder. Kochany panie, to jest z zawodu bednarz. — Przecież kapitan! — Kapitan ochotniczej milicji w Goodyear. Kapitanem został chyba z powodu swego nazwiska. Zabawne, co? Bede roześmiał się. — Pan tu musi znać spore ludzi. — Zna się trochę... — Ale... — zauważył Bede — czy bednarz, czy kapitan, to wstyd dla dorosłego mężczyzny zostać skarconym jak uczniak. — Ręczę panu, że się nie obraził. A w zaufaniu powiem, iż Powder nie stroni od kieliszka, co jest powodem awantur jego żony. Dzięki pani Harper nie wróci do domu pijany. — O ile nie wstąpi do innego saloonu. — Gotów jestem założyć się, że zmierza najkrótszą drogą w domowe pielesze. — Skąd taka pewność? — Stąd, że jutro pani Harper wiedziałaby o wszystkim. — I cóż z tego? — Tylko tyle, że jutro zostałby wyproszony z „Lucky Saloon". — Czyż nie ma tu innych saloonów? Tak samo dobrych? — Otóż to właśnie! Widać, że pan pierwszy raz w Goodyear. Nie każdy saloon jest tak samo dobry, powiem: każdy jest gorszy od tego. Przede wszystkim tutaj ceny są niższe, whisky nie fałszuje się wodą, a potrawy podają w większych porcjach. Po drugie: nigdy w „Lucky Saloon" nie wydarzyła się żadna strzelanina ani bójka. Można tu zabawić się bezpiecznie. Na pewno zwiedził pan niejeden saloon i wie, jak te sprawy wyglądają. — Wiem — przytaknął Bede — ale pan opowiada zdumiewające rzeczy. — I prawdziwe, kochany panie, i prawdziwe. Pani Harper potrafi przejrzeć na wylot każdego, nie wpuści żadnego łapserdaka czy rewolwerowca. — A jeśli łapserdak lub rewolwerowiec uprze się. — To w obronie pani Harper stanie cała sala nie mówiąc już, że jej małżonek brał udział w wojnie domowej i był najlepszym strzelcem w pułku, a dziś najlepszym w całym Goodyear. Na dorocznych zawodach strzeleckich zawsze zdobywa pierwszą nagrodę. Wszyscy o tym wiedzą. Być może i ten fakt odgrywa jakąś rolę. — Na pewno — pospiesznie przytaknął Bede. — To wiele tłumaczy. — Lecz nie wszystko, drogi panie. Pan Harper jeszcze nigdy nie potrzebował interweniować. Pani Adelina daje sobie świetnie radę. — Ależ to okropna kobieta! — Iw tym się pan myli. Ile ludzi wyciągnęła z biedy? Mówiono mi o takich sprawach wielokrotnie. Ona cieszy się szacunkiem i chyba w Goodyear jest nie byle jaką personą. — Wnioskując ze sposobu jej mówienia, wydaje się być osobą oschłą. — Zbyt pochopnie ocenia pan ludzi. Jej oschłość jest pozorna. Sądzę, że stanowi dla niej rodzaj tarczy chroniącej przed zbytnim pobłażaniem wobec tych, którzy na to nie zasługują. Być może jej niełatwa młodość jest tego przyczyną. Wyznam panu — tu ściszył głos — iż Adelina Harper przeżyła kiedyś wielką tragedię. — W Goodyear? — Och, nie. Daleko stąd. Nie nosiła jeszcze nazwiska Harper. Jej ojciec, którego bardzo kochała, był farmerem, ani lepszym, ani gorszym od tysięcy innych. Doszedłszy do pewnego wieku zaczął nadmiernie gustować w trunkach, co nie tylko odbiło się ujemnie na gospodarstwie, ale pośrednio stało się przyczyną jego śmierci. Zginął w bójce w miejscowym saloonie. Adelina została na farmie razem z matką. Nieco później sprzedały gospodarstwo i powędrowały na zachód. Zdaje się, że wówczas Adelina poznała Martina Harpera, ale to już nieważny szczegół. — No, no — pokiwał głową Bede. — Pan jest prawdziwą kopalnią wiadomości o tutejszych ludziach. Czy o każdym miasteczku, które pan odwiedza, posiada takie mnóstwo informacji? — W pewnym stopniu, tylko w pewnym stopniu. Jak już wspomniałem, moją firmę interesują niektóre aspekty życia osób, które są lub mogą zostać naszymi klientami. Dodam jeszcze — mówił Marshall — że pani Adelina świetnie jeździ konno i ma głowę do interesów. A teraz, tylko dla pań wiadomości — tu znów ściszył głos — ona namawia męża do śmiałego przedsięwzięcia. Do tej pory nie było tu młyna, rolnicy sprzedają ziarno. Na codzienny użytek mielą je w domowych żarnach. Domyśla się pan chyba, jaka z tego jest mąka. Kto pragnie mieć lepszą, kupuje w sklepie lub wiezie zboże na przemiał wiele mil stąd. Może to pana zainteresuje? — Dlaczego? — szczerze zdziwił się Bede. — Bo to znakomita lokata kapitału. Pański woreczek spoczywa bezpiecznie w naszym banku i może tam leżeć do końca świata, lecz nie będzie procentował, nie przysporzy żadnego zysku. Rozumie pan? — Rozumiem — odparł Bede, który wiedział lepiej od Marshalla, iż woreczek żwiru nigdy nie przysporzy mu majątku. — Lecz co to ma wspólnego z młynem? — Widzi pan, taka budowa to kosztowna rzecz. Harper nie posiada tyle gotówki. — Jak nie posiada, to na pewno pożyczy w waszym banku. — I tak, i nie. Gdyby miał godnego zaufania wspólnika, udzielilibyśmy kredytu. Samego Harpera bardzo by to obciążyło, mogłyby z tego wyniknąć kłopoty. Niech pan to sobie rozważy. Oczywiście, ja do niczego nie namawiam. Po prostu tak mi zaświtało w głowie. Bede przestraszył się tej propozycji. Groziła nie prze- widzianymi komplikacjami, mogącymi doprowadzić do publicznego ujawnienia zawartości woreczka. To dopiero byłby skandal! Odparł szybko: — Nic się nie znam na młynarstwie, a poza tym nie pragnę tak ostatecznie wiązać się z Goodyear. — Jak pan uważa, drogi panie. Jak pan uważa. To była z mej strony jedynie sugestia. Nie mówmy o tym więcej. Wie pan... myślę o pani Harper, przypomina mi nieco inną, równie dzielną kobietę, którą poznałem i o której zadziwiających przygodach bardzo szczegółowo opowiadała moja bliska krewna. Pana, jako amatora wędrówek, powinna zainteresować historia jej życia. Ona również nie potrafiła długo usiedzieć w jednym miejscu. — Kobiety raczej są domatorkami — zauważył Bede — nawet takie, które w młodych latach uciekają z rodzicielskiego domu. Później im to przechodzi. — Całkowicie się z tym zgadzam. Moja znajoma była dziwnym wyjątkiem. — Widocznie należała do pewnej, nielicznej zresztą, kategorii pań zjawiających się w co elegantszych saloonach, zwłaszcza w okolicach, gdzie odkryto złoto. Lecz i takie najczęściej kończą na małżeństwie. — Wiem, wiem. Jednak ta, o której wspomniałem, była i jest osobą jak najbardziej zasługującą na szacunek. Dbała aż do przesady o swe dobre imię. Chce pan o niej posłuchać? Godzina jeszcze wczesna... — Chętnie. — Wobec tego... — pomachał ręką kelnerowi krzą- tającemu się w pobliżu. — Dwie podwójne whisky i dwie flaszki wody. Ale nie tu. Niech pan przyśle chłopca do mego pokoju i zapisze na rachunek. — Oczywiście — skłonił się kelner. — Pana również na rachunek — zwrócił się do Bedego. — Szef mi tak polecił. — Doskonale. Marshall podniósł się zza stołu. — Zapraszam pana do siebie — powiedział. — Zbyt tu gwarno i zbyt dużo dymu. Chodźmy. Przecisnęli się przez rozbawiony, rozgadany tłum gości aż ku schodom. Pusto tu było i półmroczno. Półmrok panował w słabo oświetlonym korytarzu, zupełna ciemność w pokoju Marshalla. Bede zatrzymał się na progu, póki gospodarz nie zapalił naftowej lampy. W smugach jej żółtego blasku dostrzegł wnętrze pokoju bliźniaczo podobne do tego, który sam zajmował. Różnica polegała jedynie na dwu wielkich, obitych skórą fotelach. Nie było ich w pokoju Bedego. Proszę się rozgościć. Za chwilę chłopak przyniesie nam wszystko co potrzebne dla miłego spędzenia wieczoru, a tymczasem... Marshall sięgnął do szufladki nocnego stolika i wydobył brązowe drewniane pudełko. Otworzył i postawił przed gościem. —- Niech pan spróbuje. Uważam, że są niezłe. A może pan nie pali cygar? Pali pan? To świetnie. Ja przepadam za cygarami. Proszę nie obgryzać, tu leżą nożyczki, a tu popielniczka. Rozsiadł się w sąsiednim fotelu. — Przyjemnie tak odpoczywać w ciszy. Ustawiczny gwar bardzo mnie męczy, pewnie dlatego, że tyle godzin spędzam w zatłoczonych wagonach. O ile przyjemniejszą musi być podróż na końskim grzbiecie! Domyślam się, że pan ma konia. Ja, niestety, nie mogę korzystać z takiego środka lokomocji, podróż trwałaby zbyt długo. Zresztą, kiepski ze mnie jeździec. Zapukano do drzwi, ukazał się chłopak z tacą, dwiema szklankami i aż trzema butelkami. — Ależ — zdenerwował się Marshall — prosiłem tylko o dwie porcje, nie o całą butelkę. — Szef kazał przynieść butelkę. Powiedział, że policzy tylko za to, co zostanie wypite. Księgowy roześmiał się cicho. — Twój szef jest dobrym handlowcem. A teraz zmykaj! Gdy drzwi się zamknęły, dodał: — Harper przewiduje, że jak przyśle pełną butelkę, to zwrócimy pustą. Chyba się zawiedzie, jak pan sądzi? — Na pewno się zawiedzie. Nie lubię przesadzać z alkoholem. — Słuszny zwyczaj, kochany panie, lecz szklaneczka whisky nikomu nie zaszkodzi. Dolać wody? — Proszę. Bede posmakował, kiwnął głową z aprobatą, sięgnął po cygaro i zapalił. — No i jak? — Dawno takiego nie miałem w ustach — pochwalił. — Kupuję w Topeka u znajomka — poinformował Marshall. — Lecz nie o tym mieliśmy mówić, a o pewnej pani, która przed laty wędrowała po Kolorado, od samej północy prawie po samo południe tego kraju. Piękny to kraj. Bede nie potrafił powstrzymać się od niechętnego pomruku. Dla niego nie mógł być pięknym kraj, w którym stracił i to, co z sobą przywiózł, i to, co tu znalazł. — Nie uważa pan, że Kolorado obfituje we wspaniałe krajobrazy? — Spędziłem tu kilka miesięcy na ciężkiej harówce i na podziwianie przyrody nie miałem ani czasu, ani chęci. — Bywa i tak, bywa i tak — zgodził się księgowy. — Praca może być przyjemnością, ale równocześnie iluż to wrażeń nas pozbawia? No, ale to tylko takie teoretyczne rozważania, przejdźmy do spraw mojej dziwnej podróżniczki. Izabela Bird — Niech pan sobie wyobrazi osobę, której wzrost nie przekraczał pięciu stóp, raczej przysadzistą niż szczupłą, o twarzy nie większej od pięści dorosłego mężczyzny, o wielkich, smutnych oczach. Tak ją ujrzałem po raz pierwszy i równocześnie po raz ostatni, ale wrażenie przetrwało po dziś, a obraz nie zatarł się w mej pamięci. Chociaż to wydarzyło się aż siedemnaście lat temu. W innych czasach, wśród innych ludzi. Ileż to przemian zaszło, drogi panie! Pamięta pan? Taki na przykład Jessie James, przemierzający prerie. Kto dziś go wspomina? Dziwny typ, rabujący bogatych, aby rozdawać pieniądze biednym. Na pewno słyszał pan o nim. — Przepraszam — wtrącił się Bede, w którym nagle obudził się dawny łapacz. — Jessie został zastrzelony przed ośmiu laty. Rzeczywiście, słyszałem o tej historii, lecz nic o rozdawaniu pieniędzy biednym. Jessie James był wodzem gangu, krwawym zbrodniarzem i złodziejem. Skąd ta legenda? — Nie będziemy się spierać, drogi panie. Może to legenda, może nie legenda. Ludzie opowiadali... — Czy spotkał pan chociaż jednego, któremu Jessie napełnił kieszenie? — Hm... istotnie nie spotkałem. — Ano, właśnie. Dziwi mnie jak pan, urzędnik bankowy, może czuć sentyment do człowieka mającego na sumieniu tyle napadów na banki? Ale przecież on się do tego nie ograniczał. Rabował także podróżnych dyliżansów i pociągów, wcale nie czyniąc różnicy między bogaczami a biednymi. — Mogło się tak zdarzyć — odparł księgowy tonem świadczącym, że słowa Bedego wcale go nie przekonały. — Nie sprzeczajmy się, drogi panie, bo i tak nikt nie rozstrzygnie naszego sporu. Wracam do mej znajomej. Nazywała się Izabela Lucy Bird. Przybyła do Stanów w 1873 roku ze Szkocji, gdzie stale mieszkała i stale chorowała. Na bóle krzyża, na bóle głowy, na bezsenność, słowem, na całą furę przypadłości, które mogą zatruć życie każdemu. Panna Bird jakoby nabawiła się tych chorób mieszkając w bardzo niezdrowej okolicy szkockiej wyspy Muli. Pan wie, gdzie leży wyspa Muli? — Nie mam pojęcia. — Sprawdzałem na mapie, tak mnie zainteresował gość mej ciotki. Panna Bird była u niej przez kilka dni zaledwie, lecz później pisywała listy. Z nich dowiedziałem się mnóstwa szczegółów o osobie, która więcej zwiedziła niż niejeden najzdrowszy mężczyzna. Proszę sobie wyobrazić, że panna Bird przybyła do San Francisco zawadzając po drodze o Nową Zelandię, a później o Hawaje. Toż to prawie podróż dokoła świata! Podobno taką poradził jej lekarz. A wyspa Mul, drogi panie, znajduje się przy zachodnich brzegach Szkocji, na północy, prawie na tej samej wysokości, co u nas Labrador. Nic dziwnego, że jej klimat nie zalicza się do najzdrowszych. — Ta Szkotka musiała pana bardzo interesować — zauważył Bede przymrużając nieco lewe oko. — Chyba się nie mylę? — I myli się pan, i nie myli równocześnie — odparł poważnym tonem księgowy. — Między mną a nią jest prawie dwadzieścia lat różnicy. A poza tym... pannę Bird trudno zaliczyć do osób zgrabnych i ładnych. To nie wykręt z mej strony, lecz szczera prawda. Moje zainteresowanie dla niej zrodziło się znacznie później. Dopiero wówczas gdy ciotka w przystępie dobrego humoru zaczęła mi opowiadać o przygodach Izabeli Bird w czasie wędrówki po Kolorado. Bardzo lubię słuchać o przygodach, siedząc w fotelu i paląc cygaro. Jak już powiedziałem, panna Bird, przybyła do San Francisco w sierpniu 1873 roku. Wsiadła do pociągu i udała się najpierw do Cheyenne w Wyomingu, później do Greeley w Kolorado. — Czegóż tu szukała? — Myślę, że po prostu jedynie przygody, najprawdziwszej przygody. Opowiadano jej cuda o przyrodzie i klimacie Estes Park. Słyszał pan o Estes Park? — Nigdy. — Gdzież pan się do tej pory obracał? — Pół swego życia spędziłem na południu, do Kolorado trafiłem po raz pierwszy. — Rozumiem. Estes Park to piękna dolina o powierzchni kilku tysięcy hektarów, położona na wschód od Greeley lub na północo-wschód od Denver. Pierwszym gospodarzem tej doliny był niejaki Joel Estes, który w połowie 1860 roku gdzieś wy wędrował i więcej o nim nie słyszano. W roku 1873 w Estes Park gospodarzył Griffith Evans, emigrant przybyły aż z Walii. Przez Estes Park przepływa rzeczka Big Thompson, lecz jej głęboki kanion jest nie do przebycia. Jedyna droga wiedzie przez parów Mugginsa. Tam zbudował sobie ranczo Jim Nugent, przezwany Górskim Jimem, człowiek cieszący się okropną opinią. Mówiono o nim, że co pewien czas dostaje ataków szału, przyjeżdża do Denver i rozrabia. Pannę Bird poinformowano o tym wszystkim. Inna kobieta w takiej sytuacji na pewno zrezygnowałaby z przejażdżki, ona wręcz przeciwnie. Postanowiła poznać Jima Nugenta. Teraz już wie pan tyle samo, co i ja. — Odważna osoba z tej panny Bird albo może... rozpaskudzona życiem i szukająca tak zwanych mocnych wrażeń? Marshall lekko wzruszył ramionami. — Sam się nad tym wielokrotnie zastanawiałem. Rozpaskudzona życiem to ona raczej nie była, lecz odwagi istotnie jej nie brakowało. Nigdy nie czuła strachu wobec ludzi cieszących się złą opinią. Wiem, bo sam widziałem, że w fałdach sukni nosiła wielostrzałowego colta, i ręczę panu, że nie mdlała, jak inne panie, na huk broni palnej. Do Greeley panna Bird przyjechała z listem polecającym od byłego gubernatora terytorium Kolorado, pana Hunta, otrzymanym jeszcze w Cheyenne. Wówczas to poznała ją moja ciotka, no i ja, bo akurat przez kilka tygodni u ciotki mieszkałem. Pamiętam, że panna Bird narzekała na upał, na czarne muchy i na pluskwy, które nie dały jej spać w pensjonacie pani Graham. Greeley było w tamtych czasach okropną dziurą, za to okolica... Gdy się spojrzało ku zachodo- wi, wzrok napotykał bezkresne płaszczyzny, prawdziwe morze falujących traw. W czystym jak kryształ powietrzu ostro rysowały się wyniosłe grzbiety najbliższego pasma Gór Skalistych, zwanego Front Rangę, a za nim jeszcze wyższy szczyt Longs Peak. Panna Bird kochała się w koniach, lubiła jeździć, lecz jazda sposobem damskim przyprawiała ją o dotkliwe bóle krzyża. Nabyła więc tureckie szarawary, aby móc siedzieć okrakiem. Na tych szarawarach, spadających na buty śmiesznymi falbankami, nosiła spódnicę, aby nie razić ani męskich, ani kobiecych oczu. W Greeley jednak próżno usiłowała nabyć wierzchowca. Ruszyła, więc na północny zachód, do Collins, wozem przypadkowo wracającym w tamte strony. Z Collins, jak pisała do mej ciotki, „melancholijny młodzian" zawiózł ją powozikiem poprzez prerię do Namaqua i dalej, aż do kanionu rzeki Big Thompson. Tam przekazał ją Tomaszowi Chalmers, mieszkającemu w pobliżu. Panna Bird pisała z oburzeniem do mej ciotki, że Chalmers nawet nie zaprosił jej do swej chaty, lecz na nocleg przeznaczył otwarty szałas. Na szczęście noc była ciepła. Chalmers twierdził, że świetnie zna drogę do Estes Park, wiodącą dokoła północnej strony kanionu. Następnego dnia pożyczył pannie Bird konia tak chudego, że przypominał szkielet, i powiódł ją ku Estes Park. Po trzech dobach włóczęgi straszliwymi bezdrożami wrócili nie osiągnąwszy celu. Chalmers okazał się samochwałem nie mającym pojęcia, w jaki sposób tam dotrzeć. Rozzłoszczona panna Bird (trudno się jej dziwić) następnego dnia skorzystała z napotkanego wozu jadącego do Longmont. Dwudziestodwumilowa podróż przez rozgrzaną słońcem prerię, bez skrawka cienia, do reszty zużyła siły podróżniczki. Po przybyciu do Longmont zatrzymała się w miejscowym hotelu. Wróciły jej wszystkie przypadłości, na jakie cierpiała w Szkocji: bóle głowy, zapalenie oczu i uczucie krańcowego wyczerpania. Przy kolacji oświadczyła właścicielowi hotelu, że rankiem musi w jakikolwiek sposób dostać się do Denver, aby zdążyć na pociąg jadący do Nowego Jorku. Miała już zupełnie dosyć podróży po Ameryce. Opowiedziała również, jak Chalmers pobłądził, jak ona sama źle się czuje w tym nie do zniesienia klimacie. Właściciel oburzył się, stwierdził, że klimat tutejszy jest idealny i wszyscy się nim zachwycają. Dodał jeszcze, że Estes Park to raj na ziemi i byłoby wstyd stracić taką okazję. Po czym odszedł, lecz wrócił po paru minutach zawiadamiając, iż dwu młodych ludzi przed chwilą przybyło do Longmont, że jutro ruszają do Estes Park i chętnie ją zabiorą. Panna Bird noc spędziła bezsennie, niepokojona ner- wobólami, lecz rankiem jakoś to jej przeszło. Zdecydowała się jechać. — Skąd pan o tym tak dokładnie wie? Wygląda na to, jak gdyby towarzyszył pan tej damie. — Cóż znowu! Po prostu ciotka pokazywała mi listy panny Bird. Wszystko w nich zostało opisane z zadziwiającą drobiazgowością, aż do przesady... Bede tylko pokiwał głową, co mogło oznaczać zarówno wiarę, jak i niewiarę w słowa Marshalla, lecz nic nie powiedział. — Izabela Bird wynajęła konia, a gdy wskoczyła na siodło, zaraz poczuła się lepiej. Zabrała z sobą pa- kuneczek z niezbędnymi przedmiotami, a nawet parasolkę, którą powiesiła na łęku siodła. Trójka wędrowców, przejechawszy spieczoną słońcem prerię, opuściła się w głąb cienistego kanionu rzeczki Vrain. Stamtąd ruszyła ku strumieniowi Little Thompson, a późnym popołudniem dotarła do parowu Mugginsa, gdzie mieszkał Jim Nugent. Ujrzeli prymitywną, poczerniałą chatę, stojącą na polanie, między krzakami dębiny. Poprzedzany przez szczekającego psa ukazał się jej właściciel. Izabela Bird opisała go bardzo dokładnie. Był tęgim mężczyzną średniego wzrostu. Na głowie nosił zniszczoną czapkę, a jego szary myśliwski strój wisiał prawie w strzępach. Za szarfą, którą się przepasał, tkwił myśliwski nóż w pochwie, a z kieszeni kurty sterczał rewolwer. Na nogach miał prymitywne mokasyny z końskiej skóry. Panna Bird oceniła jego wiek na czterdzieści pięć lat. Pisała, że sądząc z rysów twarzy, musiał być niegdyś wyjątkowo przystojny. Zwróciła uwagę na gładko ogolone, oblicze, na wąsy, na brązowe włosy w zaniedbanych puklach spadające spod czapki aż na kark. Podszedł, ukłonił się i zapytał grzecznym tonem, czym może służyć. Poprosiła go o wodę. Przyniósł ją w pogiętym blaszanym kubku przepraszając, że nie może podać ładniejszego naczynia. Panna Bird stwierdziła wówczas, że Jim Nugent wysławia się poprawnie, że jego maniery są eleganckie i że to wszystko razem jakoś nie pasuje do opinii, z jakiej słynął w okolicy. Podczas rozmowy z samotnikiem dostrzegła kilka łapek bobrzych, które suszyły się przed chatą. Zagadnęła, gdzie je zdobył. Natychmiast poprosił o ich przyjęcie. Na pamiątkę spotkania. Ponieważ słońce chyliło się ku zacho- dowi, ruszyli dalej. Jim Nugent jakoby krzyknął za odjeżdżającymi: „Pani nie jest Amerykanką, tylko moją rodaczką. Poznałem po głosie. Mam nadzieję, że pani nie odmówi mi przyjemności złożenia jej wizyty". Przejechawszy parów Mugginsa wędrowcy ujrzeli leżącą niżej dolinę. Tworzyła ją nieregularna niecka, przez którą przepływał strumień. Dokoła dźwigały się górskie szczyty o fantastycznych kształtach, a wśród nich najwyższy, Longs Peak. W zachodzącym słońcu woda w strumieniu mieniła się krwawo, a szczyt gorzał purpurą. Izabela Bird napisała do mej ciotki, iż nigdy i nigdzie dotąd nie oglądała czegoś równie pięknego. Nasyciwszy oczy widokiem, ruszyli szybko i po przybyciu prawie mili wjechali do Estes Park. Gospodarstwo Griffith Evansa leżało tuż przy małym, niebieskim jeziorku. Rozmiar posiadłości zadziwił Izabelę. Ujrzała bowiem cztery pięknie się prezentujące chaty, otaczające w dużym promieniu dom centralny, największy. Dalej znajdowały się dwa corrale dla koni, budynek mleczarni, gromada krów czekających na udój oraz w odległości chyba mili, setki sztuk bydła. W tej głuszy i dziczy widok tak dostatniego gospodarstwa zaskakiwał każdego przybysza. Griffith Evans wybiegł ze środkowego budynku powitać gości. Powiedział pannie Bird, iż może zamieszkać w chacie stojącej najbliżej jeziorka, za opłatą ośmiu dolarów tygodniowo, łącznie z wyżywieniem i prawem używania koni do spacerów. Nieco później Izabela poinformowała moją ciotkę, że Evans spodobał się jej pomimo mocnej woni bourbona, bijącej z jego krzaczastej brody. Po kilku dniach dowiedziała się od gospodarza, że nabył on wszystkie budynki za niewielką sumę w roku 1867, na rok wcześniej nim Jim Nugent wzniósł swą chałupę w parowie Mugginsa. Ja osobiście uważam to za bajkę. Estes zniknął z doliny w roku 1860, komu więc płacił Evans? Najprawdopodobniej objął w posiadanie budynki będące własnością niczyją. I Evans, i Nugent byli hodowcami bydła. Nie cierpieli się wzajemnie. Trochę dlatego, że współzawodniczyli z sobą jako przewodnicy turystów, częściowo dlatego (jak Evans wyznał pannie Bird), że Nugent jakoby czynił jego siedemnastoletniej córce nieprzystojne propozycje. Izabela Bird napisała w jednym z listów, iż kiedyś nocą słyszała, jak Evans wrzeszczał w swej chacie: „Jim, ja cię zastrzelę!" Izabela Bird zamieszkała nad jeziorkiem i starała się na swój sposób być użyteczna. Zaopatrzona w podręczną apteczkę, wydzielała Evansowi porcje lekarstwa mającego neutralizować skutki pijaństwa, pomagała gotować posiłki, a wieczorami, dla rozrywki innych (u Evansa przebywało wówczas dziewięć osób) grywała na fujarce zrobionej z trzciny. Ranki upływały jej na nauce karmienia bydła, a lekcji udzielali dwaj pastusi Evansa. Poza tym przyjmowała codzienne wizyty Jima Nugenta. Pisała, że jest on wesołym i dowcipnym towarzyszem, na pewno wykształconym, zna- jącym światową literaturę. Nugent wtajemniczył ją w swą przeszłość. Wspomniał o swym urodzeniu w Montrealu, o ojcu-Irlandczyku, który służy jako wysoki rangą oficer w brytyjskiej armii. Zwierzył się również ze starego romansu z siedemnastoletnią dziewczyną, który to romans zakończył się ponuro i wpędził go w pijaństwo. — Cóż to takiego było? — zainteresował się Bede. — Nie wiem. Panna Bird nic więcej na ten temat nie napisała. Albo Nugent nie powiedział jej wszystkiego, albo też zachowała dyskrecję. — Szkoda — westchnął Bede, którego rozwlekła opowieść Marshalla poczynała nieco nużyć. — Potrafię tylko tyle powiedzieć, iż ten Jim Nugent, jeśli to prawdziwe nazwisko, pracował w Kanadzie jako nauczyciel. Później rzucił nauczanie i został traperem na usługach Hudson's Bay Company. Szybko mu się to znudziło, więc powędrował do Stanów, zaciągnął się do armii jako wywiadowca. Brał udział w walkach z Indianami. Wyjątkowo niespokojny typ, jak sądzę, albo też... miał coś na sumieniu, co go zmuszało do ciągłej zmiany miejsca pobytu. Tak podejrzewam. No i wreszcie ukrył się w parowie Mugginsa, jak to się mówi: na końcu świata. Był na pewno człowiekiem wykształconym, panna Bird nie 'mogła się mylić, zbyt jest na to inteligentna. Zresztą pisała, że Nugent deklamował jej swoje wiersze, przeważnie poświęcone dawnej miłości. Innego znowu dnia odtworzył swe spotkanie z szarą niedźwiedzicą. Bardzo obrazowo opowiadał, jak to pies wypłoszył z groty grizzli z małymi, jak później, przerażony, uciekł do swego Hudson's Bay Company — Kompania Handlowa Zatoki Hudsona, działająca na terenie Kanady poprzez sieć swych faktorii i agentów. pana, a rozwścieczone zwierzę pognało za nim. Nugent zdążył aż czterokrotnie strzelić, lecz nie powstrzymał napastnika. Niedźwiedzica dopadła strzelca, pogryzła mu lewą rękę, urwała jeden palec, podrapała szyję i twarz. Nugent wówczas zemdlał. Chyba to właśnie go ocaliło. Podobno niedźwiedzie nie ruszają ludzkich zwłok, a Jim wyglądał jak trup. Słyszał pan o tym? — Nic a nic. Nie jestem myśliwym. — Jednak tak się zdarzyło. Gdy ranny odzyskał przytomność, spostrzegł, że leży w kałuży krwi. Nie- dźwiedzicy nie było. Wówczas zdołał wspiąć się na grzbiet swego muła i przejechać aż osiem mil. Na swe szczęście przypadkowo spotkał lekarza. — Nie wie pan, jak ten lekarz się nazywał? — Nie. — Pytam, bowiem i ja niedawno spotkałem takiego wędrującego lekarza, może to ten sam? — Leczył pana? — Nie było potrzeby. — Z Jimem była potrzeba. Proszę sobie wyobrazić, że ten doktor zeszył mu aż pięćdziesiąt ran. Trzeba końskiego zdrowia, aby coś takiego wytrzymać. Jednak Jim miał tak pociętą skórę na twarzy, że na prawe oko zaniewidział. Pannę Bird bardzo wzruszyło to opowiadanie. Innego dnia zaczął ją namawiać na wspinaczkę wy- sokogórską na Longs Peak. Ten szczyt widać było z Estes Park i Izabela poczęła marzyć o wycieczce we dwójkę. Po wielu rozważaniach doszła do wniosku, że jednak będzie stosowniej powędrować większym gronem. Namówiła na wyprawę obu młodzieńców, z którymi przyjechała. W końcu września cała czwórka, zaopatrzywszy się w żywność i derki, ruszyła konno w daleką drogę. Widział pan kiedy Longs Peak? — Może tak, może nie — odparł flegmatycznie Bede. — Oglądałem tyle już szczytów, że wszystko mi się pokręciło w głowie. — Szkoda. To piękna góra. Bardzo wysoka, ponad czternaście tysięcy stóp. Wyobraża pan sobie taki ogrom? Bede coś tam mruknął, co od biedy można było uznać za odpowiedź twierdzącą. — Do wysokości jedenastu tysięcy stóp — mówił Marshall — zbocza porasta pierwotny las, powyżej jest już tylko nagi granit, porznięty przepaścistymi rozpadlinami, skalnymi półkami i rumowiskiem potężnych głazów. Podobno znajdują się tam liczne jeziorka, wiecznie zamarznięte bagna i zasypane śniegiem wąwozy. Rozrzedzone powietrze bardzo utrudnia od- dychanie. — Pan tam był? — zdumiał się Bede. — Nie, nigdy. Ale, jak już wspomniałem, listy, które przesyłała Izabela Bird do mej ciotki, były niesłychanie szczegółowe w opisach, powiem: precyzyjne, to najlepsze określenie. Czytałem je jak najciekawszą książkę o przygodach podróżników, czytałem po kilka razy, a pamięć mam, nie chwaląc się, znakomitą. — Wyznam, iż nie pojmuję, po co ludzie gramolą się na górskie szczyty? Po to, żeby z nich schodzić? — Ha, natura ludzka jest wielce skomplikowana. Niektórzy szukają przygód i niebezpieczeństw. Czy pan wie, iż do tej pory dwadzieścia jeden osób przypłaciło życiem próbę zdobycia wierzchołka Longs Peak? Lecz innych to nie odstrasza. Sądzę, że i pan, gdyby mu zaproponowano... — Co to, to nie! — wykrzyknął Bede. — To nie ma żadnego sensu. — Jednak panna Bird uznała, że ma to jakiś sens. Już o zmroku cała czwórka, ciągle konno, osiągnęła granicę lasów. Obozowali w sosnowym, zagajniku. Nazajutrz wstali ze wschodem słońca, a po śniadaniu ruszyli dalej. Po osiągnięciu dwunastu tysięcy stóp wysokości pozostawili konie. Z wielkim trudem dobrnęli do miejsca, w którym nierówna, naturalna ścieżka ciągnęła się na przestrzeni kilkuset stóp między skalnymi zwaliskami, aż do granicy głębokiego parowu. Odtąd należało wędrować wąziutką półką skalną, biegnącą tuż nad przepaścią. Izabela Bird była już niezdolna do dalszego marszu. Wtedy Jim Nugent przywiązał ją do siebie liną i ciągnął. Ślizgając się, chwiejąc na nogach, dysząc z wyczerpania i z braku powietrza, z bijącym sercem i bolącymi płucami (jak to sama opisała) dobrnęła do bezpieczniejszego miejsca. Stamtąd już widać było sam czubek góry. Teraz czwórka wędrowców, pełznąc, czołgając się, przystawała co chwila dla nabrania oddechu. Ta wspinaczka trwała ponad godzinę. Wreszcie osiągnęli szczyt na pół żywi ze zmęczenia. Była to akrowej powierzchni płaszczyzna kamieni, otoczona urwistymi zboczami. Miejsce ponure, z którego szybko się wycofali. Lecz zejście wcale nie było łatwiejsze. Panna Bird przewróciła się parokrotnie, a przez część drogi Jim po prostu niósł ją na plecach. W końcu dobrnęli do postoju koni, wskoczyli na siodła i już szybko dojechali do poprzedniego obozowiska w sosnowym lasku. Rozpalono ognisko, spożyto wieczerzę. Gdy dwaj młodzi uczestnicy wyprawy, bardzo utrudzeni, zasnęli, Izabela długo jeszcze gawędziła z Nu-gentem. W jednym z listów wspomniała, iż Jim opowiadał jej dzieje swej młodości, śpiewał ballady, a później się jej oświadczył. Izabela Bird napisała, iż tylko przez pięć minut wierzyła w szczerość tego wyznania, lecz swą wiarę uznała za zarozumiałość niewybaczalną kobiecie w jej wieku. Jednak według opinii mej ciotki, a kobiety na tych sprawach znają się lepiej od mężczyzn, panna Bird zupełnie poważnie myślała o po- ślubieniu Jima Nugenta, lecz zdecydować się na taki krok nie potrafiła. Jej opinia o Nugencie zmieniała się chyba co parę dni. Raz nazywała go w swych listach człowiekiem budzącym strach, nawet łotrem, kiedy indziej dżentelmenem. W kilka dni po powrocie do Estes Park, miotana sprzecznymi uczuciami, nagle zdecydowała się na wyjazd. W towarzystwie jednego z turystów opuściła Park i przybyła do Longmont, gdzie zatrzymała się w hotelu „St. Vrain". Nazajutrz wczesnym rankiem samotnie ruszyła konno na południe, szlakiem wiodącym przez pustą prerię, do Denver. Trzeba przyznać, iż odwagi jej nie brakło. Wątpię, czy nawet dziś, gdy bezpieczniej już jest w tym kraju i po drogach nie krążą bandyci czyhający na samotnych podróżnych, jakakolwiek kobieta zdecydowałaby się na przebycie trzydziestu mil pustkowi, z koniem jako jedynym to- warzyszem. Jednak do Denver dotarła bez przeszkód i pierwszą noc spędziła u krewnych Gryffitha Evansa. Moja ciotka podejrzewa, że Izabela udała się do Denver, aby zasięgnąć języka o Jimie. Dlatego właśnie tam nocowała, lecz chyba tą drogą nie dowiedziała się nic dobrego o Nugencie. Oczywiście, to tylko przypuszczenia. Już nazajutrz śniadanie jadła w towarzystwie pana Hunta, byłego gubernatora terytorium Kolorado. Miała zamiar wybrać się pociągiem do miejscowości Colorado Springs, lecz Hunt zapewnił ją, iż jest to bardzo łatwa wycieczka, a z wyżyn końskiego grzbietu lepiej można podziwiać krajobrazy. Szlak z Denver do Colorado Springs liczy sobie osiemdziesiąt mil, a był wówczas tak źle oznakowany, że panna Bird dwukrotnie zmyliła drogę. Korzystając z gościny poleconych jej przez Hunta ranczerów i farmerów, dotarła wreszcie w ciągu pięciu dni do Colorado Springs. Początkowo miała zamiar pobyć tu dłużej, lecz (jak wzmiankowała w kolejnym liście) dręczył ją niepokój o pozostawionych w Estes Park znajomych, no i... Jima Nugenta. Zdaje się, że to ostatnie zadecydowało o powrocie. Wybrała się do Denver nieco inną trasą i znacznie dłuższą od poprzedniej, chyba o kilkadziesiąt mil, jeśli nie więcej. Proszę pomyśleć, drogi panie, osoba bawiąca po raz pierwszy w tym kraju, nie ciesząca się mocnym zdrowiem, ryzykuje samotną, daleką wędrówkę! Przyzna pan, iż taka osoba jest godna podziwu. — Być może — przytaknął Bede dość wstrzemięźliwie. — Ona świetnie pasowała do tego Jima Nugenta. Ja za skarby świata nie chciałbym mieć żony szukającej guza po jakichś diabelskich pustkowiach. Pewnie się z tym Nugentem dogadała? Nie? Marshall uśmiechnął się i pokiwał głową. — Można dolać? — zapytał. Bede podsunął pustą szklankę. — Jest pan bliski prawdy — powiedział księgowy — ale tylko... bliski. Bo prawdą jest, że Izabela Bird, spiesząc do Estes Park, zastanawiała się, czy byłaby dobrą żoną dla człowieka, który przez czterdzieści dwa lata żył na odludziu zupełnie sam, niezależny. Tak pisała. Oczywiście, to przesada. Oczywiście, w swym dziecięcym okresie Nugent musiał mieć jakichś opiekunów, więc nie sposób mówić aż o czterdziestu dwu latach jego niezależności. Lecz mniejsza z tym. W połowie października panna Bird po raz drugi zawitała do parowu Mugginsa. Już zmierzchało, a w oknach chaty nie zauważyła światła. Pomyślała, że Nugent stąd odszedł na zawsze. Jednak w kilka minut później usłyszała szczekanie psa, a w chwilę potem ukazał się jego pan na koniu. Podobno szalał z radości na jej widok. Odprowadził ją do granic Estes Park, w którym Izabela zajęła swój dawny domek. Odtąd widywała się z Jimem codziennie. Po tygodniu udali się we dwójkę obejrzeć żeremia bobrów. Jim jakoś stracił humor. Jechał w posępnym milczeniu, bijąc często swego wierzchowca i zmuszając go do wariackiego galopu. Wreszcie podjechał do swej towarzyszki i nieoczekiwanie oświadczył, iż jest ona pierwszą od wielu lat osobą, która traktuje go jak człowieka. Powiedział również, że kiedy odjechała, zdał sobie sprawę, jak bardzo się do niej przywiązał, i ta myśl go zabija. Takie wyznanie bardzo przeraziło słuchaczkę. Napisała do mej ciotki, że Jim jest mężczyzną, którego każda kobieta może pokochać, lecz żadna zdrowa na umyśle nie poślubi. — Chyba miała rację — wtrącił Bede. — Ten Nugent wygląda na kiepskiego wariata. Ale ona — zastanowił się chwilę — wcale nie lepsza. Nie potrafiła zdecydować się. — Prawda, drogi panie, lecz trudno się temu dziwić. Jim był niezłą partią, jak to się potocznie mówi. Miał ziemię, czterdzieści sztuk bydła i corocznie zdobywał kilkadziesiąt sztuk cennych futer. Lecz równocześnie jakby ostrzegał pannę Bird przed zbyt pochopną decyzją. Sam o sobie twierdził, że jest potworem, i prosił, aby nie próbowała go zmienić. Tak więc zamiast rozmowy o małżeństwie panna Bird usłyszała o rzeczach okropnych. W zdenerwowaniu oświadczyła, że dość ma tego. Rozstali się bez słowa. Lecz już następnego dnia Jim przybył do Estes Park, nieco pijany, i zaprosił pannę Bird na wycieczkę. — Odmówiła? — Gdzie tam. Pojechali! Podobno przez cały czas Jim był lodowato grzeczny, co wcale nie spodobało się jego towarzyszce. Przez następne dwa dni Jim nie odwiedzał Izabeli. Rozżalona, poczęła się szykować do ostatecznego odjazdu. Tę decyzję umocniła informacja udzielona przez przebywających na miejscu turystów, że widzieli Jima, jak tamtędy przejeżdżał. A więc umyślnie jej unikał. To stało się przysłowiową kroplą, jaka przepełniła dzban goryczy. W porywie gniewu napisała krótki liścik do Jima, w którym zawiadamiała, że nie życzy sobie dalszej znajomości. I co później nastąpiło, jak pan sądzi? — Och, to jasne. Poprosiła Evansa lub kogokolwiek innego, aby doręczył list adresatowi. — Nie zgadł pan, chociaż rozumuje logicznie. Panna Bird osiodłała konia i pogalopowała do parowu Mug-ginsa, aby swe pismo wręczyć osobiście. Bede, który akurat pociągnął ze szklaneczki głębszy łyk, aż się zakrztusił. — Widać — zauważył wesoło, pokasłując jeszcze — wcale z nim nie chciała skończyć. — Na pewno. Proszę sobie wyobrazić, że w drodze spotkała Jima. Wręczyła mu list. Podziękował i nie czytając schował pismo do kieszeni. Później, jakby nic nie zaszło, mówił, że się przeziębił, ale gdy poczuje się lepiej, przyjedzie. Przyjechał już następnego dnia, a o liście nie było mowy. O rozstaniu również — Przedziwna historia — mruknął Bede. — Bardzo zawikłana — dodał Marshall. — Sądzić wolno, iż ta dziwna para jakoś się pogodziła, bo panna Bird nabrała humoru i chęci do życia. W Dzień Dziękczynienia upiekła parofuntowy placek dla gości w Estes Park, a później zajęła się opisaniem swej wyprawy na Longs Peak, w czym pomagał jej Jim. Taka sielanka trwała jednak tylko tydzień. Coś tam musiało zajść między nimi, o czym Izabela Bird już nie wspomniała, bo nagle zdecydowała się wyjechać. I decyzji swej już nie zmieniła. Do chaty Jima odprowadził ją Evans, do Namaqua sam Jim Nugent. O czym ze sobą w drodze rozmawiali, historia milczy. W Namaqua rozstali się ostatecznie. Izabela Bird wsiadła do dyliżansu, dotarła szczęśliwie do Greeley, gdzie złapała pociąg zdążający do Nowego Jorku. I tak się to skończyło, drogi panie. Dodam jeszcze, że panna Bird w roku 1879 wydała książkę pod tytułem „Życie pani w Górach Ska- listych". Czytałem ją. O Jimie Nugencie niewiele w niej, nawet nie ma połowy tego, co opowiadała mi ciotka. — A co z tym Jimem? Nie wie pan? —- To jednak dramatyczna historia. Słyszałem, że w czerwcu 1874 roku został postrzelony z dubeltówki przez Evansa. Jakoby Evans działał w obronie własnej i sąd go uniewinnił. Jim Nugent, ciężko ranny, przewieziony do szpitala w Fort Collins, zmarł po trzech miesiącach. — A ona? Dowiedziała się o tym? — Tak. Bawiła wówczas w Europie, w Szwajcarii. Pisała do mej ciotki, kto chce niech w to wierzy, że w hotelu ukazał się jej duch Jima. Ukłonił się, powiedział: „żegnaj", i zniknął. — Brrr — wstrząsnął się Bede. — Proszę mi jeszcze dolać. Cóż za ponura historia. — Na pewno niewesoła. Co pan sądzi o tej dziwnej kobiecie? Bede lekko wzruszył ramionami: — Byłoby lepiej dla niej i dla innych, gdyby urodziła się mężczyzną. Pewnie została starą panną do końca życia. — Otóż nie! Pisała do mej ciotki najpierw z Japonii, a później ze Szkocji donosząc, iż wyszła za mąż. I to była ostatnia od niej wiadomość. Co robiła dalej, nie wiem. Wspominam ją często jako dzielnego człowieka i jedynego westmana w spódnicy. — Być może. Co do mnie, nie chciałbym spotkać podobnej kobiety. — Dlaczego? — Dlatego, że nie potrafiłbym przewidzieć jej po- stępowania. Takie osoby są zwykle niebezpieczne. Uważam, że Jim Nugent przez nią zginął. — Cóż znowu?! — A tak. Gdyby z nim została, nie włóczyłby się, lecz siedział w chałupie. — Lecz Evans zastrzelił przecież Jima dlatego, że przyszedł się zalecać do jego córki. Tak mi opowiadano. — Właśnie! — wykrzyknął Bede. — Gdyby Jim miał żonę... — Nie będziemy się spierać, co byłoby, gdyby... No, wypijmy za naszą znajomość. Szkoda, że taka krótka. Jutro o świcie ruszam stąd. — Kiedy się pan znowu pojawi w Goodyear? — Któż odgadnie? Za pół roku, za rok... Opróżnili szklaneczki, uścisnęli dłonie, powiedzieli: „do zobaczenia", nie wierząc ani przez sekundę, że się kiedykolwiek spotkają. Bede wrócił do swego pokoju z lekkim szumem w głowie. Spał niespokojnie, budził się parokrotnie, spocony z przerażenia. Śniła mu się Izabela Bird wymachująca potężnym coltem i grożąca śmiercią, jeśli natychmiast się z nią nie ożeni. Później ujrzał ducha Nugenta, okropną postać jednookiego ślepca. Dopiero nad ranem, gdy wyparowała z niego resztka whisky, Bede zapadł w ciężki jak kamień sen. Wymarły dom Obudził się późno. Słońce świeciło wprost w okno jego pokoju. Zerwał się z łóżka, ubrał, umył, ogolił i pognał na dół. Senną ciszę saloonu mąciło tylko podreptywanie kelnera. Kto miał wypić lub zjeść, uczynił to już wcześniej, a następnych gości należało się spodziewać dopiero w późnych, popołudniowych godzinach. Bede usiadł przy stoliku, a gdy kelner podbiegł truchcikiem, zapytał: — Czy pan Marshall wyjechał? — Tak proszę pana. Dziś rano o szóstej, pociągiem do Denver. — Szkoda — westchnął Bede, nie wiadomo dlaczego miał nadzieję, że księgowy odłoży swój wyjazd. Pomyślał, iż odtąd nawet nie będzie miał z kim po- rozmawiać w tej przeklętej dziurze. — Co mam podać? Może jajka na szynce? — Nie, nie chcę mięsa. Dzbanek kawy, mleko, chleb i masło. — Tak jest, proszę pana. Natychmiast przyniosę. Bede pogrążył się w posępnej zadumie. Nie zauważył, że przy sąsiednim stoliku zasiadł spóźniony gość w szarej kapocie i wytłuszczonym kapeluszu na głowie. Myślał. Czy ma zwrócić się do szeryfa z zapytaniem o listy gończe? Lecz istniał powszechny zwyczaj wywieszania takich zawiadomień w miejscach uczęszczanych przez mieszkańców. Na przykład na budynkach szeryfówek, na stacjach kolejowych... Trzeba sprawdzić. Jeśli jednak listów nie będzie... To co? Jaka szkoda, że Marshall wyjechał! On miał w jednym palcu wszystkie informacje o ludziach tego miasteczka i o ich interesach. Należało go o to wczoraj zapytać, zamiast wysłuchiwać niesamowicie długiej historii życia jakiejś starej panny. A Jim Nugent... zdobył ziemię, chałupę i czterdzieści sztuk bydła! „I ja mógłbym posiadać to samo... Wystarczyło pobyć nieco dłużej w Meksyku, a nie włóczyć się po górach San Juan. Żebym ja ich jeszcze kiedyś spotkał... — pomyślał o bandziorach ze złotodajnej dolinki. — Dobrze zapamiętałem te gęby". — Tu kawa, a tu mleczko. Chleb i masełko. — Świetnie — mruknął Bede wracając do rzeczy- wistości. Kawa okazała się znakomita, mleko bez zrzutu, chleb jeszcze ciepły, Bede wspomniał swą głodówkę sprzed dwu dni i zaraz mu wrócił humor. Przynajmniej teraz nic podobnego mu nie groziło. Przez kilka lub nawet kilkanaście dni. Martwienie się na zapas nie ma sensu. Więc jadł i pił w ciszy prawie pustej sali. Dopiero jakieś dziwne odgłosy skłoniły go do przerwania posiłku. Zerknął na sąsiedni stolik. Kelner zwijał się jak w ukropie, więc samotny gość, siedzący w pobliżu, już pokrzepiał się mięsem, piwem i whisky. Mlaskał przy tym (zupełnie jak świnia!) i siorbał w sposób tak obrzydliwy, iż Bedego opuściła połowa ochoty do jedzenia. Widział, jak tamten, nie uznając widelca, pakował do ust kawały wołowiny przy pomocy noża, a później wciągał w siebie piwo z okropnym gulgotem, zupełnie jak słoń, którego kiedyś Bede oglądał na arenie wędrownego cyrku. Teraz przypomniał sobie, jak bardzo musiał uważać siedząc przy stole seńora Gonzalesa w dalekim Meksyku. Lecz nigdy, nawet gdy był sam, nie jadł nożem ani nie mla- skał tak obrzydliwie. „A cóż to za dziki człowiek! — pomyślał. — Zwrócić mu uwagę czy przesiąść się dalej?" Nagle dostrzegł panią Harper. Dzisiaj ubrana była na niebiesko. Tkwiła za bufetem i wydało się Bede-mu, iż spogląda na niego. Jednak pomylił się. Gdy po kilku minutach opuściła swój posterunek, skierowała swe kroki wcale nie do Bedego, lecz do głośnego sąsiada. — Panie Pond — powiedziała — pociąg do Colorado Springs odjeżdża o jedenastej. Ma pan zaledwie pół godziny czasu. — Ach... nie przypuszczałem, że jest tak późno. Bardzo dziękuję, pani Harper. Kiwnęła mu głową i podeszła do Bedego. — Jest pan zadowolony z obsługi? Głos miała przyjemny, lecz ton tego głosu był zadziwiający. Bowiem pytanie zabrzmiało tak jak stwierdzenie, i to stwierdzenie nie znoszące sprzeciwu. — Bardzo jestem zadowolony. — Cieszę się z tego. Wygląd jej twarzy nie świadczył jednak o jakiejkolwiek radości. Raczej o tym, iż zła czy dobra obsługa mało ją obchodzi. Spojrzała na Bedego wzrokiem, który — jak mu się wydało — przewiercił go na wylot, i odeszła. Tymczasem człowiek w szarej kapocie i wytłuszczonym kapeluszu pospiesznie ładował do ust kawały mięsa, a gdy uporał się z ostatnim, już na stojąco wlał w siebie resztkę piwa i wybiegł z lokalu. „Co ją u licha, obchodzi, czy on zdąży na pociąg, czy nie? — zastanawiał się Bede. — A może ma jej załatwić jakiś sprawunek? Lecz wczoraj wieczorem kazała temu kapitanowi o śmiesznym nazwisku wyjść o ósmej, bo obiecał żonie..." Postanowił być ostrożny i trzymać język za zębami. Przecież ta dziwna kobieta z powodu byle głupstwa gotowa mu wymówić pokój, zanim zdobędzie pieniądze na jego opłacenie. Doszedłszy do takiego wniosku, czym prędzej opuścił „Lucky Saloon". Powałęsał się wzdłuż głównej ulicy, odnalazł malutki domeczek z napisem informującym, iż w nim mieści się biuro szeryfa. Niestety, na drewnianej tablicy ogłoszeń nie dostrzegł ani jednego listu gończego. Z wejścia do biura zrezygnował. Postanowił jeszcze sprawdzić w budynku stacyjnym. Zupełnie przypadkowo zauważył,, że Goodyear posiada drugą ulicę, raczej uliczkę, prostopadłą do głównej. Była znacznie krótsza i zabudowana tylko po jednej stronie. Nosiła nazwę, która zorientowała Bedego równie dobrze, jak ustna informacja. Na narożnym budynku widniał koślawy nieco napis, wymalowany białą farbą: „Ulica Kolejowa". Skoro Kolejowa, na pewno prowadzi do kolei. Ruszył więc odkrytym przez siebie szlakiem. Z lewej strony domki, z prawej — pola i ugory porosłe niską trawą, krzakami, kępkami drzew. Zaniedbany wygon ciągnął się bez przerwy aż do zrytego koleinami wozów, gliniastego placyku, przy którym wznosił się drewniany budyneczek. Zaraz za nim biegła prosta linia lśniących torów. Budyneczek, jak prawidłowo, odgadł Bede, był stacją. Od strony podjazdu dworzec kolejowy został wyposażony w schodki i drzwi, lecz każdy, kto wkroczył do wnętrza, mógł stwierdzić, że jest to tylko weranda o trzech ścianach, schronienie przed deszczem, a nie poczekalnia z kasami, bufetem i biurem dyżurnego ruchu. Zadeptana podłoga, brudne ściany, na których wisiał jeden tylko, ręcznie wymalowany i popstrzony przez muchy afisz — robiły wrażenie ponurego zaniedbania. Afisz nie był zresztą listem gończym, lecz zawiadomieniem o zebraniu organizacyjnym Armii Zbawienia, oddziału w Goodyear. Zawiadomienie nosiło datę sprzed dwu miesięcy, co było zresztą dla Bedego sprawą całkowicie obojętną. Obszedł stację-werandę dokoła, lecz i na zewnątrz nie znalazł nic godnego uwagi. Natomiast w odległości nie większej niż pół mili dostrzegł migocącą w słońcu rzeczkę i postanowił się wykąpać. Ruszył poprzez chaszcze i wkrótce trafił na ledwo widoczną dróżkę, zapewne od dawna nie używaną. Zawiodła go nieoczekiwanie do zmurszałego, walącego, się płotu, oplecionego dziką winoroślą, tak że z daleka zlewał się kolorytem z łąką, krzewami i kępami drzew. Bede zerknął przez szparę w płocie. Ujrzał zarośnięty ogród, a dalej drewnianą, szeroką fasadę domu. Cisza panująca dokoła, pustka, na głucho zawarte okiennice — wszystko to świadczyło, iż nikt tu nie mieszka, i to od dłuższego czasu. Bede okrążył parkan i znalazł się nad brzegiem wody. Pluskała wśród szafirowych łąk, płynąc w tym miejscu ostro skręcającym korytem, co tworzyło miniaturowy półwysep o stromych brzegach nad piaszczystym osypiskiem. Na cyplu tego półwyspu Bede zauważył samotnego człowieka. Postą- pił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się. Wędzisko śmignęło w górę, a na końcu linki ukazał się srebrny kształt ryby. Bede nigdy nie parał się wędkarstwem, lecz jak każdy przeciętny mężczyzna lubił popatrzeć na pływak raptownie pogrążający się w wodzie, a później wyskakujący w nagłym szarpnięciu, aby ukazać zdobycz iskrzącą się w słońcu świeżą wilgocią. Obok rybaka stał kubeł, w którym już miotała się spora sztuka. — Jak idzie? — zagadnął Bede. Nieznajomy odczepił z haczyka rybę, cisnął ją do wiadra. — Nieźle — odparł siadając na krawędzi skarpy, tuż nad wodą. — Na dziś wystarczy. Wydobył kopciuch i fajeczkę. — Palicie? — Nie mam fajki. — To może cygarko? — Chętnie. Wędkarz pogrzebał w licznych kieszeniach swej kurtki, wreszcie wydobył szukany przedmiot, nieco pokruszony z jednego końca, i wręczył go Bedemu. Przez pewien czas obaj delektowali się dymem. — Tamten dom — Bede wskazał palcem za siebie — od dawna tak stoi pusty? — Będzie trzeci rok — pyknął fajeczką. — Widać, żeście nietutejsi. — Nie ma właściciela? — A jakże, jest właściciel. — Więc dlaczego tu nie mieszka? Żal patrzeć, jak taka chałupa marnuje się, a i ogród zapuszczony. — Widzieliście? — Aha... — Tu nikt nie chce mieszkać. Stary Ramsey nabył go wraz z kawałkiem gruntu od poprzedniego posiadacza, a teraz w brodę sobie pluje. Gdyby kupił furę kamieni, zrobiłby lepszy interes. — Ależ... dlaczego? — zdziwił się Bede. Wędkarz znowu pyknął dymem. — To złe miejsce — odparł zwięźle. — Zagadka? — skrzywił się Bede. Cygaro było ohydne. Im dłużej palił, tym bardziej pragnął cisnąć je do wody, lecz wrodzona grzeczność na to mu nie pozwoliła. — Nie będziecie się ze mnie śmieli? — Cóż znowu! — Bo widzicie, ludzie mówią, że tam straszy. Bede spojrzał podejrzliwie na wędkarza, czy aby nie kpi. Lecz nie, mówił to z całą powagą. — A co tam takiego straszy? — zapytał Bede spokojnie, chociaż to, co usłyszał, wydało mu się wręcz humorystyczne. — Albo ja wiem? — Nie rozumiem — wyznał Bede powstrzymując się od śmiechu. — A co tu jest do zrozumienia? Ludzie gadają, że w dawnym domu Allena dzieją się niedobre rzeczy. — Mówiliście, że ten budynek przecież jest własnością Ramseya. — Jest. Lecz przed laty miał go Allen. I mieszkał w nim. — I co z tym Allenem? Wyprowadził się? — A jakże! Z tego świata. Powiesił się. — O, do licha! I od tamtego czasu straszy? — Właśnie tak. Niektórzy widzieli, jak nocą poprzez szpary w okiennicach błyskało światło. — Może ktoś się wprowadził na jedną noc? — Ale tam! Zbyt często się to powtarzało. Chłopcy Grahama poszli kiedyś wieczorem narwać owoców, bo dokoła domu rośnie sad, i wieli stamtąd, że mało portek nie pogubili. Pokazał się im upiór wysoki jak sosna. — Chłopcy różne bajki potrafią wymyślić. — Pewnie, że potrafią, lecz w ten sposób przyznali się do kradzieży i oberwali od ojca tęgie lanie. Od tamtego czasu po zapadnięciu zmroku nikt tędy nie chodzi, ludzie się boją. Postukał główką fajeczki o obcas buta, wytrząsnął resztkę popiołu i wstał. — Czas na mnie. Dobrze się nam pogadało. Jeśli was ciekawi historia tego domu, zapytajcie Harpera. To właściciel „Lucky Saloon". On wie więcej ode mnie. Zarzucił wędkę na ramię, dźwignął wiadro i ruszył wolno w kierunku stacji. — A to ci dopiero heca! — szepnął Bede. — Jak można wierzyć w takie bzdury? Zrzucił z siebie ubranie i plusnął w wodę. Popływał tu i tam, wyszedł i położył się na trawie. Słońce grzało przyjemnie, chociaż to była już druga połowa jesieni. „Jednak coś w tym musi być — rozmyślał przymknąwszy oczy. — Oczywiście, nie żadne duchy. Gdybym był szeryfem, zająłbym się tą sprawą. Ani chybi, że w chałupie ktoś się ukrywa i płoszy ciekawskich. Może jakiś bandzior? Muszę pogadać z Harperem" — postanowił. Wstał, ubrał się i poszedł ku stacji. Po drodze przystanął i raz jeszcze popatrzył przez szparę rozpadającego się płotu. Bardzo go korciło, by wtargnąć do środka. Obszedł ogrodzenie, znalazł bramę i furtkę, lecz zamknięte na kłódki. Uznał, że nie wypada przełazić przez płot, i wrócił do miasta. W saloonie zastał pustkę. Ani jeden stolik nie był zajęty. Za bufetem podrzemywał kelner. Ciszę wczesnego popołudnia mąciło jedynie bzykanie much. Bede oparł się o mosiężną balustradę, chroniącą szynkwas przed zbytnim naporem co bardziej niecierpliwych gości, i postukał zgiętym palcem w metal. Kelner drgnął, otworzył oczy, spojrzał niezbyt przytomnym wzrokiem, wreszcie, poznawszy go, uśmiechnął się i zerwał ze stołka. — Czym mogę służyć? — zapytał powstrzymując ziewanie. — Jedna mała whisky. Z wodą. Pił wolno, czekając, czy gdzieś w głębi nie wyjrzy głowa Harpera. Na próżno. A nie wypadało przywoływać gospodarza do tak błahej sprawy. — Byłem nad rzeką — powiadomił kelnera, który tę informację pokwitował sztucznym uśmiechem. — Woda musi być ciepła, proszę pana. Pogoda dopisuje. — Bardzo ciepła. Kąpałem się. — I ryb tu mnóstwo — zauważył kelner. — Piękna rzeczka, górska rzeczka. Można w niej łowić pstrągi. — Zapewne. Ale, ale... co to za dom tam stoi? Wygląda na opuszczony, aż przykro patrzeć. Kelner od razu się ożywił. — Ma pan na myśli wymarły dom? — Nie wiem, jak go nazywają, dość że pusty i na głucho zamknięty. — Ten sam, ten sam! Ludzie go nazwali wymarłym domem. Tam podobno straszy. Jak gdyby dla zaakcentowania swych słów pacnął ścierką muchę spacerującą po lśniącej ladzie bufetu. Bede roześmiał się. Ze słów kelnera nie wynikało, czy wierzy plotkom, czy nie. Postanowił go sprowokować. — Ależ to bzdura! — wykrzyknął. — Ach, proszę pana, nie jestem tego pewien. Przyznam — tu ściszył głos — że wolałbym ujrzeć grzechotnika niż żywego upiora. Tfu! Co ja gadam! Upiory są przecież martwe. — Był pan w środku? — Nie, nigdy. Po co? — Przez ciekawość. — Nie, nie. Po co mam pchać palce w sprawy, które do mnie nie należą? — Szkoda — zauważył Bede. — Chciałbym poroz- mawiać z człowiekiem, który obejrzał ten dom od wewnątrz i widział ducha. — Niech pan zapyta szefa, on zna takich. — Oczywiście, że zapytam. — O — wykrzyknął kelner. — Zupełnie mi z głowy wyparowało! Kiedyś dwaj synowie Grahama, dzieciaki, z czystej łobuzerki, wybrali się na owoce do sadu przy tamtym domu. Uciekli przerażeni i opowiedzieli ojcu o swej przygodzie. — Ujrzeli ducha? — Dokładnie tak. Mówili, że był wysoki jak kościelna wieża. — Któż to był taki wysoki? O kim ty mówisz, Henry? Martin Harper ukazał się w półotwartych drzwiach i ujrzawszy Bedego kiwnął mu głową. — Właśnie... pan mnie pytał o wymarły dom. — To nasza ciekawostka — roześmiał się karczmarz. — Czego ludzie nie plotą? Wieczny temat w Goodyear. Interesuje pana? — Byłem dziś przy tym domu — wyjaśnił Bede. — Nieznajomy wędkarz opowiedział mi jakieś dziwne historie. — A nie poczęstował pana cygarem? — Skąd pan wie? — Tylko jeden człowiek z całego miasteczka łowi w tamtym miejscu. To Andy Duffus. Wszystkich częstuje cygarami, chociaż, a może właśnie dlatego, sam ich nie pali. Są okropne. — Zgadza się — wesoło przytaknął Bede. — Lecz czemu kupuje takie okropieństwo? — Nie stać go na lepsze, a równocześnie uważa, że częstowanie cygarami należy do obowiązków dżentelmena. Cóż on panu nagadał? Bede powtórzył szczegóły rozmowy. — Tak więc skierował pana po dalsze informacje do mnie. Proszę bardzo. Henry, podaj dwie butelki piwa. Siądziemy gdzieś w kąciku. Powiódł gościa w głąb sali. — Ot, tu będzie najwygodniej. O duchach najlepiej bajać o północy, wrażenie jest najmocniejsze — zażartował. — Lecz nie będziemy sprawy odkładać. Kelner przyniósł butelki, napełnił dwa kufle i wrócił na swe stare miejsce za bufetem. Prawie równocześnie podnieśli naczynia do ust, a Bede stwierdził, że to piwo jest dużo lepsze od nalewanego z kranu. — Ta chałupa, zwana wymarłym domem — zaczął Harper — ma bardzo smutną historię. I oczywiście prawdziwą, w przeciwieństwie do bredni o duchach. — Przepraszam, że przerywam — wtrącił się Bede. — Co to było z synami Grahama? — Ach, proszę pana, mali chłopcy potrafią dostrzec różne rzeczy, gdy sami mają duszę na ramieniu. Poszli wieczorem nakraść owoców. Na pewno trzęśli się ze strachu, żeby ich kto nie zauważył. — Ten wędkarz, jak mu tam... Andy Duffus twierdził, iż widywano światło w szparach okiennic. — To pan wierzy w duchy? — zdziwił się karczmarz. — Ani przez sekundę. Jednak... niekiedy często fizyczne zjawiska tłumaczone są opacznie, zwłaszcza przez osoby zabobonne lub głupców. — Hm... nie mogę panu odmówić racji. Bo na przykład światło w oknach widzieli, cóż za zbieg okoliczności, ludzie wracający do domów z saloonu. Nikt inny, tylko tacy właśnie. A teraz proszę sobie wyobrazić zachodzące słońce, którego różowe promienie padają na okienną szybę. Czyż to nie stwarza złudzenia, że źródło blasku znajduje się wewnątrz domu? — A okiennice... — W okiennicach są duże szpary, drzewo się porozsychało. Przecież ten dom wzniesiono bodajże przed trzydziestu laty. Jeszcze mnie tutaj nie było. Postawił go Beniamin Allen, rolnik i hodowca, który gdzieś tam na wschodzie miał kawałek gruntu. Sprzedał go, jak zresztą w tamtych czasach czyniło bardzo wielu, aby nabyć większy majątek. W naszych stronach ziemia była wówczas niczyja, a częściowo w posiadaniu przedsiębiorstw kolejowych, które odstępowały ją za bezcen. Chyba Allen skorzystał z takiej okazji. Przywędrował tu z karawaną wozów ciągnących na zachód i tu się zatrzymał. Goodyear istniało jako malutka osada, lecz tuż obok rozpoczęto trasowanie nowej linii kolei. Allen kupił spory kawałek ziemi nad rzeczką i w pobliżu przyszłych torów. W rok później wzniósł dom i zabudowania gospodarcze, zatrudniając przy budowie chyba z połowę mieszkańców ówczesnego Goodyear. Dobrze mu się powodziło. Nawet w okresie wojny * uniknął strat, ba, wzbogacił się na dostawach bydła dla wojska. Później dotknęło go nieszczęście: dwaj synowie w 1864 zgłosili się do służby w armii Unii i obaj polegli. W sześć lat później jedyna córka uciekła z jakimś zdemobilizowanym oficerem i nie wiadomo, co się z nią stało. Allen jeszcze wówczas gospodarzył, lecz już nie z takim zapałem, jak dawniej. Dziwaczał coraz bardziej, a gdy zmarła mu żona, rozpuścił całą służbę i żył już tylko ze stopniowej sprzedaży gruntów. Na koniec pozostał mu sad, dom i spłachetek łąki graniczącej z rzeką. Przed trzema laty Allen sprzedał wszystko Ramsey'owi, właścicielowi składu towarowego w naszym mieście, zastrzegając sobie prawo do bezpłatnego mieszkania przez rok w swym dawnym domu. I oto zdarzył się wypadek, którego nikt nie potrafi wytłumaczyć. Nazajutrz po dokonaniu sprzedaży Allen powiesił się. Sporo było na ten temat plotek i domysłów. Sprawą zajął się szeryf, lecz niczego się nie doszukał. Nawet pieniędzy, które Allen otrzymał za swą posiadłość. Przepadły jak kamień w wodzie. Początkowo myśleliśmy, że Ramsey jeszcze mu nie zapłacił, ale pokazał nam akt kupna-sprzedaży, pokwitowanie odbioru pieniędzy oraz podał dwu świadków obecnych przy zawieraniu transakcji. I co pan na to? — Podejrzana historia. Chyba Allena okradziono? — I ja tak przypuszczam. W tamtym czasie pracował u mnie niejaki Clark, miał dozór nad końmi klientów. Próżniak i gałgan, z nadmierną skłonnością do whisky i kart. W moim lokalu nie grywa się, ale on włóczył się po innych saloonach. Kto wie, może to on okradł Allena? Dowodów nie było żadnych, jednak wolałem tego szaławiłę zwolnić z pracy. Natychmiast wyjechał z Goodyear. To również podejrzane. Ale cóż? Nasz szeryf miał wówczas dwadzieścia dwa lata i żadnego doświadczenia. — Czemu wybraliście tak młodego? — Z trzech powodów. Po pierwsze: dawny szeryf ustąpił. Nie protestowaliśmy, bo był to człowiek w podeszłym już wieku i o ograniczonej sprawności fizycznej. Po drugie: wynagrodzenie szeryfa jest u nas niskie, więc nikt się nie pcha na takie stanowisko. Po trzecie: jedynym kandydatem był właśnie Dan Douglas, od pół roku wówczas pomocnik szeryfa. No, więc go wybrano. — I sądzi pan — zapytał Bede — że Allen powiesił się z powodu kradzieży? — O, nie. Co do tego nie mam pewności. Allen był starym, zgorzkniałym człowiekiem. Odludkiem, który od lat nie udzielał się nikomu. Po prostu obrzydł mu świat i ludzie. I ten fakt mógł być przyczyną samobójstwa. A kradzież pieniędzy nastąpiła później. Nieszczęśnika znalazł w domu Ramsey, zupełnie przypadkiem, gdy poszedł dorabiać klucz do drzwi wejściowych. Allen wisiał na haku od lampy. Szeryf przeprowadził rewizję w całym mieszkaniu, lecz pieniędzy nie znalazł. — Wielce tajemniczy wypadek — zauważył Bede — i nie bardzo to rozumiem. Bo... jegomość sprzedaje chałupę i grunt, bierze pieniądze do ręki i w kilka godzin później wiesza się? Z jakiego powodu? Ja bym tak nie zrobił. — Och, wierzę — zaśmiał się Harper. — Pan jest w pełni sił, zdrowym człowiekiem; Allen to była ruina pod każdym względem, fizycznym i umysłowym. — Powiedzmy... lecz przecież przy sprzedaży Allen zastrzegł sobie prawo darmowego mieszkania przez rok. Czy tak postępuje człowiek myślący o samobójstwie? Jakoś mi się to nie widzi. — Nie wiem. Allen nie wyglądał na normalnego. — I co było dalej? — Ramsey sądził, że zrobił dobry interes. Miał zamiar nieco poczekać, później sprzedać lub wydzierżawić dom. Nie przewidział, że w domu samobójcy ludzie nie będą chcieli mieszkać. — Zrozumiałe. Żadna to frajda. — I ja tak myślę. Ramsey liczył na to, że po kilku miesiącach wszystko pójdzie w niepamięć. Może by i tak się stało, gdyby nie... duchy! To, co panu opowiadano: światła w oknach, jakieś zjawy w sadzie, a na dobitkę ktoś tam dostrzegł dym nad kominem. Ktoś inny przysięgał, iż słyszał odgłos kroków dobiegający z wnętrza budynku. Cała fura nie sprawdzonych faktów. Na pewno wie pan, jak to się dzieje w małych miasteczkach. Wiadomość rozchodzi się z szybkością błyskawicy, a rośnie z szybkością ciasta na drożdżach. Każdy coś doda i w końcu nie wiadomo, ile w tym prawdy. — Co na to szeryf? — Douglas oświadczył, że nie jest od zwalczania duchów. Wyśmiał plotkarzy, a w sprawie zjawisk nad- przyrodzonych radził zwrócić się do pastora. Chyba miał rację, chociaż w ten sposób bardzo się naraził niektórym obywatelom Goodyear. — I miał rację, i nie miał racji — zauważył Bede. — Nie ma dymu bez ognia, jak głosi przysłowie. Przecież ktoś tam dostrzegł dym nad kominem. Na miejscu szeryfa zainteresowałbym się tym, a nie kładł wszystkiego między bajki. Podejrzewam, że albo opuszczona chałupa jest zamieszkana, i to od dawna, albo też komuś zależy na tym, aby dom stał pustką. Może w ten sposób chce zmusić właściciela do sprzedania nieruchomości za niską cenę? Harper podrapał się po głowie. — Nie przyszło mi to na myśl. Ale rzecz wygląda prawdopodobnie. Chociaż... nie słyszałem dotąd o żadnym amatorze na ten dom. — Umilkł, zastanowił się chwilę i niespodziewanie wykrzyknął. — Do licha! Oby tylko Ramsey nie doszedł do podobnego wniosku, co pan. — Dlaczego? — Mógłby podejrzewać mnie. — Pana?! — Jak dotąd jestem jedynym człowiekiem gotowym nabyć wymarły dom. I Ramsey dobrze o tym wie. Ale daję słowo, iż nie mam nic wspólnego z żadnymi duchami. Pomysł nabycia powziąłem dopiero przed kilku miesiącami, a heca ze strachami trwa już prawie trzy lata. Bede parsknął śmiechem: — Nawet przez sekundę nie posądziłbym pana. I ten Ramsey zgadza się na sprzedaż? — Zbyt wiele chce zarobić, więc jeszcze nie doszliśmy do porozumienia. — A co on myśli o przyczynie tych dziwnych zjawisk? — Początkowo odwiedzał swój nabytek codziennie, raz nawet spędził w nim noc. Zupełnie spokojnie. Z tego wysnuł wniosek, że duchy wylęgły się w głowach kilku pijanych głupców. — Czy ja — Bede zawahał się — mógłbym obejrzeć dom od wewnątrz? — Bez zgody właściciela? Wykluczone. — Oczywiście, że za zgodą. Jeśli pan mnie poprze... — Bardzo mi przykro, że muszę odmówić. Ramsey to raptus, a obecnie na samą wzmiankę o duchach ogarnia go wściekłość. Nie chcę mu się narazić, bo mam nadzieję, że w końcu obniży cenę, aby pozbyć się kłopotliwego obiektu. Chyba wkrótce to już nastąpi i jeśli pan jeszcze nieco u nas zabawi, nadejdzie dzień, w którym sam pana zaprowadzę do tej rudery. — Przepraszam, czy można wiedzieć, po co panu ten budynek? — Po to, żeby go rozebrać od dachu po fundamenty. W ten sposób pozbędę się duchów lub ludzi, którzy się pod nie podszywają. Mnie sam dom nie interesuje, tylko plac, na którym stoi. Nawet proponowałem Ramseyowi, aby sobie zabrał chałupę. Rozłościł się, że ledwie go udobruchałem. — No — przyznał Bede — ma pan rzeczywiście znakomity sposób na duchy. Nigdy nie wpadłbym na taki pomysł. — Ba, jak już powiedziałem, dom nie jest mi potrzebny, a dobre pomysły rodzi potrzeba. — To największa prawda, jaką kiedykolwiek usłyszałem — przyznał Bede, jako że jego obecna sytuacja była również wynikiem pomysłu zrodzonego przez potrzebę. Dopili piwa i tak rozstali się, bowiem Harpera, jak sam oświadczył, czekała jakaś pilna robota. Karczmarz udał się w głąb lokalu, a Bede — powłóczyć się po miasteczku. Skoro listy gończe zawiodły, należało szukać innej okazji zarobku. Kto wie, może sprawa duchów w wymarłym domu stanie się taką okazją? Bede był pewien, iż ludzkie bajędy stanowią jedynie skorupę, we wnętrzu której tkwi ziarno prawdy. Oczywiście, nie mającej nic wspólnego z rzekomo nadprzyrodzonymi zjawiskami. Była to na pewno działalność osoby lub osób pragnących coś ukryć przed wzrokiem ciekawskich. Bede zajrzał do stajni. Wielkopańskim gestem wcisnął pięciodolarówkę w dłoń stajennego i dokładnie obejrzał swego konia. — Tylko go nie przekarm — pouczył chłopaka. — Jak ci na imię? — Jim, proszę pana. Jim Nugent. — Jak?! — wykrzyknął zdumiony Bede. — Jim Nugent — powtórzył stajenny, nieco przestraszony okrzykiem. — Urodziłeś się w północnym Kolorado? A może w Kanadzie? — Nie, proszę pana. Pięć mil stąd, na ojcowej farmie. — A twój ojciec jak ma na imię? — Nikodem. Bede parsknął śmiechem. — Co też mi do głowy przyszło — powiedział wesoło. — Nugent musi być bardzo popularnym nazwiskiem w tych okolicach. — W Goodeyar nie ma ani jednego Nugenta poza mną — zaprzeczył chłopiec. — Hm, widać... zbieg okoliczności. A znasz ty pana Marshalla? — Nie. — Przecież bawił tu kilkakrotnie i za każdym razem mieszkał w „Lucky Saloon". — Nie znam go, pewnie nie miał konia. Czy to coś ważnego? — Et, głupstwo. Opiekuj się moim wierzchowcem. Kiwnął głową i wyszedł, rozmyślając nad zaiste przedziwnym zbiegiem okoliczności. No, bo żeby po wysłuchaniu historii życia Jima Nugenta już następnego dnia spotkać drugiego Jima Nugenta... Przez chwilę podejrzewał, że Marshall zmyślił ro- mantyczną bajeczkę, lecz odrzucił takie przypuszczenie. Wszystkowiedzący księgowy wyglądał na zbyt poważnego człowieka. Cóż za dziwne osoby zamieszkują Goodyear. Marshall nie mylił się mówiąc o ciekawych ludziach. No, bo chociażby sama pani Harper! Albo ten wędkarz rozdający cygara, sam paląc tylko fajkę. A chłopiec stajenny, Jim Nugent? Żaden przecież krewniak straceńca z parowu Mugginsa. Marshall... również interesujący typ. A ja sam? Z woreczkiem kamyków zamkniętym w pancernej szafie banku? Skąd mi to przyszło do głowy? Może tutejszy klimat tak działa na człowieka? Do tego jeszcze wymarły dom, w którym nie wiadomo, co naprawdę się wyrabia. Dziwne! Minęły kolejne dwa dni, podczas których Bede pędził żywot unormowany i nudny. Zjadał trzy posiłki dziennie o ustalonych porach, korzystał do woli z kąpieli w rzeczce, wylegiwał się na trawie, przyglądał zniszczonemu parkanowi opuszczonej budowli i rozmyślał nad swą sytuacją. Jednak nie odkrył żadnego sposobu, aby wycofać się z honorem (i z... woreczkiem kamyków!) z drogi, która w niedalekiej przyszłości mogła go doprowadzić do kompromitacji. I chociaż cały plan z punktu widzenia najsurowszego nawet szeryfa nie był przestępstwem (każdemu przecież wolno zdeponować w banku choćby kupkę śmieci!), to musiałby budzić wiele wątpliwości i podejrzeń. A Będę wcale nie pragnął, aby przylgnęła doń opinia oszusta czy wydrwigrosza. Któregoś dnia rankiem w pokoju Bedego zjawił się Martin Harper. Ta niespodziewana wizyta zaniepokoiła lokatora. Pomyślał, że gospodarzowi pewnie chodzi o uregulowanie rachunków. Pierwsze słowa karczmarza rozwiały te obawy. — Ma pan chwilę czasu? — zapytał. Bede, którego wolny czas obejmował równo dwadzieścia cztery godziny na dobę, odparł twierdząco. — Świetnie! Spełnię pańskie pragnienie. — Moje pragnienie? — Wyraził pan chęć obejrzenia wymarłego domu od wewnątrz. Możemy tam iść. — Ramsey zgodził się? — Ramsey nie ma już nic do gadania w tej sprawie. Od wczorajszego wieczoru ja jestem właścicielem parceli i domu, ze wszystkim, co znajduje się w jego pomieszczeniach, od piwnic do strychu. Chodźmy. Pomaszerowali prościutko ku stacji, a później w bok, zarośniętą ścieżką, znaną Bedemu z jego wędrówek do rzeczki. Harper najpierw otworzył i zdjął kłódkę ze skobla ogrodowej furtki. Czynność tę powtórzył przy wrotach domu, na koniec wetknął wielki klucz w otwór zamka, przekręcił, nacisnął klamkę. Bede poczuł stęchły zapach. Wkroczyli w głąb ciemnego korytarza. Na prawo i na lewo po dwoje drzwi lekko uchylonych, przez które widać było mroczne wnętrza pokojów, Przez szpary okienne tu i tam padały wąskie smugi światła z wirującymi drobinkami kurzu. Weszli do pierwszej izby. Harper otworzył okno, pchnął obie połowy okiennic. Blask poranka rozświetlił ponure wnętrze. Bede ujrzał stół, krzesła, fotel na biegunach i czarną głębię ceglastego kominka. Na blacie stołu, na oparciach krzeseł, na deskach podłogi spoczywała gruba warstwa pyłu. — Fe! Aż w nosie kręci — zauważył karczmarz. — Proszę spojrzeć na podłogę. Nie ma tu żadnych śladów stóp, jedynie nasze. Tędy od lat nikt nie chodził. — Na to wygląda — potwierdził Bede. — Popatrzmy dalej. Następny pokój był zapewne sypialnią, świadczyły o tym dwa drewniane łóżka, ukazujące goliznę desek, szafa, dwa krzesła i naftowa lampa na stole, tak przysypana kurzem, że jej szklany klosz miał ciemnoszarą barwę. Bede zajrzał do szafy, była pusta. — Chyba po zmarłym zostały jakieś ubrania? — Owszem. Ramsey za radę szeryfa początkowo ich nie ruszał. Po kilku miesiącach zebrał wszystko razem i przekazał pastorowi, by rozdał biedakom. Pamiętam, bo moja żona sporządzała listę obdarowanych. — Czy odzież przejrzano? — Tak. Szeryf szukał pieniędzy, które tajemniczo zniknęły. Bez rezultatu. Minęli dwa dalsze, puste i podobnie zakurzone pokoje, aż trafili do kuchni wyposażonej w potężny piec, stół i taborety. Bede zatrzymał się na progu. — Niech pan przyjrzy się podłodze. Harper cicho gwizdnął. — Siady — powiedział zniżając głos do szeptu. — Siady stóp. — Ano, właśnie. Ot, i mamy nasze duchy zostawiające odciski butów. Ciekawe, w jakim celu tu przychodzą? I którędy się dostają? Zbadajmy. Odemknęli okna, rozwarli okiennice. — Zagadka rozwiązana — zauważył Bede dotykając palcami parapetu. Duchy gramolą się przez okno. Jest tylko przymknięte. I mnóstwo odcisków. Karczmarz pokiwał głową: — Rzeczywiście... lecz w jakim celu? — Być może jakaś grupa włóczęgów urządziła tu sobie bezpłatny hotel. — Od trzech lat? Nieprawdopodobne. W końcu ktoś musiałby tych obcych zauważyć. Goodyear jest małym miasteczkiem i wszyscy dobrze się znają. Dodam, że Goodyear należy do najspokojniejszych okręgów w całym Kolorado. I to jest przyczyną, dla której nasz szeryf tak lekko sobie traktuje sprawę wymarłego domu. Jak już panu wspominałem, mam zamiar rozebrać budynek i duchy będą musiały zmienić lokal. Ten dziwaczny problem przestanie istnieć. Bede nic na to nie odpowiedział. Zajrzał do wnętrza pieca, pogrzebał w popiele patykiem, potem zainteresował się stołem przytykającym do ściany. — Co to może być? — zagadnął karczmarza, podnosząc ze stołu prostokątny blok szarego metalu. Harper wyciągnął rękę, zważył na dłoni podany przedmiot. — Wygląda na ołów — odparł. — Czyżby Beniamin Allen parał się odlewaniem figurek z ołowiu? — Nic o tym nie wiem. — W popiele paleniska znalazłem drobiny tego samego metalu. W jakim celu topiono ołów? — Może reperowano dach? Dom kryty jest blachą, ołowiem zalewa się dziury. Zapytam Ramseya. — Chyba nic więcej tu nie znajdziemy. Teraz. — Teraz? O czym pan myśli? — O odwiedzeniu tego przybytku duchów nocą. —> Ależ... kochany panie, przepraszam, lecz to nie ma sensu. Na co pan liczy? — Na zaskoczenie ludzi, którzy gospodarują tu po zapadnięciu zmroku. — To może być niebezpieczne. Zgodziłem już robotników i za trzy dni przystąpią do rozbiórki tej rudery. Duchy się wyniosą, a my, kto wie, może trafimy na ich ślady? Szczerze panu radzę zrezygnować z tego pomysłu. — Ba, ją mam taką dociekliwą naturę. Gdy czegoś nie rozumiem, muszę zbadać. W słowach tych tkwiła tylko część prawdy. Bedego, dawnego łapacza, bardzo korciło poznanie tajemnicy, lecz równocześnie kierował się pragnieniem zdemaskowania przestępcy lub przestępców ukrywających się w wymarłym domu. Mimo stwierdzenia Harpera o braku poważniejszych przestępstw w Goodyear, był pewien, że pod bokiem spokojnego miasteczka kryła się grupa ludzi żyjących na bakier z prawem. Że nie działali na terenie Goodyear? Sprytny złodziejaszek czy rabuś obiera za teren swej działalności zawsze dalej położone od miejsca swego zamieszkania okolice. Kto wie, czy w wymarłym domu nie ukrywa się człowiek poszukiwany listami gończymi? A jeśli list gończy — rozumował — to i pewna nagroda pieniężna! Jakże przydałaby się teraz! Opuścili budynek. Harper dokładnie pozamykał drzwi i ogrodową furtkę. — Gdzieś tu musi być dziura w płocie — zauważył Bede. — Nie wierzę, aby duchy dorobiły klucze, a przez ogrodzenie zbyt trudno przeskoczyć. Chodźmy poszukać. — Czy warto? — Oczywiście. Bo i ja w ten sposób będę mógł przedostać się do sadu. — Ale się pan uparł! No dobrze. Obeszli dokoła calutkie ogrodzenie, lecz poza licznymi szparami w spojeniach desek nie odkryli nic więcej. Stracili prawie godzinę czasu, nim Bede, wiedziony chyba jakimś tropicielskim instynktem, uderzył pięścią w deskę pozornie nie różniącą się od innych, ale gdy poruszyła się, wyjął ją bardzo łatwo. — Oto i brama duchów — stwierdził z zadowoleniem. — Siódma, licząc od rogu. Trafię tu nawet w najciemniejszą noc. Wrócili do miasteczka, a w drodze Bede tak długo molestował Harpera, aż znudzony i trochę rozbawiony karczmarz akceptował nocną wyprawę. Lecz swego udziału w tym przedsięwzięciu odmówił. — Muszę pilnować gości — wytłumaczył. — Największy ruch mam wieczorem. Ostatni wychodzą dopiero koło północy, a pan powinien być w wymarłym domu znacznie wcześniej. Bede uznał słuszność takiego rozumowania i przed jedenastą wymknął się z rozgadanego, rozwrzeszczanego saloonu. Było ciemno, tak ciemno, że musiał chwilę postać na skraju drogi-ulicy, aby przyzwyczaić wzrok do otaczającej go czerni. Gdy wreszcie począł rozróżniać kontury domostw, wolniutko ruszył wzdłuż ścian. Goodyear spało, a garstka amatorów nocnej zabawy musiała być niezbyt liczna czy może pora zbyt wczesna, bo Bede nie napotkał ani jednego przechodnia. Tak dotarł do ulicy Kolejowej, zabudowanej z jednej tylko strony, więc było nieco widniej. Wiatr musiał przepędzić chmury, bo na niebie ukazały się gwiazdy, a ich słaby blask trochę rozjaśnił szlak wędrówki. Wkrótce Bede dostrzegł czarniejszy od nocy kontur budynku stacyjnego, skręcił w prawo i ruszył poprzez dziką łąkę. Posuwał się wolno i prawie bezszelestnie, przystając co kilka kroków i nasłuchując. Wiatr ucichł. Wysokie łodygi traw sterczały prosto i sztywno, a na rzadko rosnących tu drzewach nie zadrgał ani jeden listek. Była to okoliczność wielce niepomyślna, bo szmer niósł się bardzo daleko. Ukazała się ciemna plama sadu i wystrzelający ponad nią dach budowli. Bede dotarł do niezarośniętego pasma ścieżki, gdzie mógł posuwać się szybciej. Po paru minutach znalazł się przy narożniku płotu. Policzył deski. Siódma od rogu, jak przewidywał, ustąpiła pod naciskiem ręki. Ostrożnie prześliznął się przez otwór. Przykucnął po drugiej stronie, wytrzeszczył oczy i nastawił uszu. Nic, zupełnie nic. Najcichszy nawet dźwięk nie zakłócił spokoju nocy. Lecz spostrzegł coś, co natychmiast zaostrzyło jego czujność: w szparach okiennicy migotał żółtawy blask. Zastanowił się chwilę nad rozkładem wnętrza domu i doszedł do wniosku, że światełko wydostawało się z głębi kuchni. Zgięty w kabłąk, ruszył ku ścianie pełen nadziei, że przez szparę uda mu się zobaczyć tajemniczych gospodarzy opuszczonego domu. Plan, łatwy w wykonaniu, na pewno by się powiódł, gdyby nie zdradziecki korzeń w gąszczu traw. Doświadczony westman, tropiciel śladów, umiejący czołgać się poprzez zarośla, wyczułby przeszkodę. Bede nie był tropicielem śladów i zawadziwszy czubkiem buta o korzeń, runął z szumem i trzaskiem między krzewy. Nie podniósł się, lecz bez poruszenia leżał wśród pachnącej wilgością gęstwiny, przeklinając w myślach swą niezdarność. Czekał, co się teraz stanie. Nie doczekał się, więc wstał ostrożnie i zerknął w kierunku oświetlonej okiennicy. Tym razem nie zauważył najmniejszego nawet błysku. Cała ściana domu wyglądała jednolicie czarno. Pomyślał, że źródło światła przesunęło się w głąb budynku, co mogło mu ułatwić wtarg- nięcie do wnętrza kuchni. Wolniutko począł się zbliżać ku oknu. Wtedy ujrzał na tle ściany kształt przedziwny, coś, co przypominało w zarysach postać ludzką, jednak było znacznie większe i wyższe od największego i najwyższego człowieka. Bede znieruchomiał. Kształt świecił lekkim, jak gdyby księżycowym blaskiem. Dziecko, a nawet niejeden z dorosłych obywateli Goodyear, wzięłoby nogi za pas na tak niesamowity widok. Bede nie należał do tego typu ludzi. Dziwne zjawisko bardziej go zdumiało niż przeraziło. Zastanawiał się, czemu ta kukła o człowieczych kształtach, a może przebrany mężczyzna, jest tak wysoka i dlaczego błyszczy. Postanowił sprawdzić. Nurknął między krzewy, aby podejść ją niepostrzeżenie. Ale już po chwili zaalarmował go trzask gwałtownie roztrącanych gałęzi. Skoczył w bok i ten ruch uchronił go przed ciosem, który w najlepszym wypadku pozbawiłby go przytomności. W najgorszym — życia. Gruby i ciężki drąg wysunął się z czarnego gąszczu, lecz zamiast spaść na głowę, uderzył w lewe ramię Bedego tak silnie, że zdrętwiało po czubki palców, niezdolne do ruchu. Bede odwrócił się, wyszarpując colta z kabury i dwukrotnie pociągnął za spust. W ciszy nocy dwie grzmiące eksplozje stopiły się w jeden przeciągły huk. Nastała cisza, jeszcze bardziej przejmująca niż przedtem. Bede niczego nie dojrzał, niczego nie usłyszał. Nieznany napastnik nie dał znaku życia, a świetlista figura nagle zniknęła. Z rewolwerem w ręku, nie zważając na nic, przedarł się ku ogrodzeniu. Nie tracąc czasu na szukanie odpowiedniej deski, wgramolił się na płot i skoczył. Odwrót uznał za jedyne rozsądne wyjście z tak niebezpiecznej sytuacji. Któż bowiem odgadnie, ile jeszcze duchów zaopatrzonych w śmiercionośne drągi ukryło się w głębi ogrodu? Szanse były nierówne, zbyt nierówne dla takiego nawet śmiałka, jak były rewolwerowiec. Bede pospieszył do „Lucky Saloon" i przekroczył próg karczmy, kiedy z lokalu wychodził ostatni z nocnych gości. — Już? — zdziwił się Harper. — Co się stało? Bede klapnął na krzesło i zdyszanym głosem poprosił o szklaneczkę whisky. — Bez wody — dodał. — Jestem nieco zdenerwowany... — Ho, ho — mruknął karczmarz i pognał wykonać polecenie. Bede duszkiem opróżnił szklankę i odetchnął. — Niech to licho porwie! Duchy lekko mnie zaprawiły... Do diabła! Proszę posłuchać... Opowiedział dokładnie o całym przebiegu wyprawy. — Musiałem wiać — zakończył swą relacje. — Następny cios mógł mnie zwalić z nóg. / — Słusznie pan postąpił. Rankiem zaalarmujemy szeryfa. Niechże wreszcie coś przedsięweźmie, a teraz proszę zdjąć kurtkę. Może pan ruszać ręką? Bede wykonał kilka ruchów w przód i w tył. Odrętwienie minęło, natomiast poczuł dotkliwy ból. Karczmarz pomógł mu się rozebrać. Obmacał ramię. — Kości całe — zawyrokował. — To najważniejsze. Zrobię panu okład ziołowy. Proszę chwilkę poczekać. Chwilka przedłużyła się do kilkunastu minut. A gdy w końcu zbieg został przeprowadzony i Bede przywlókł się do swego pokoju, zegary i zegarki w Goodyear wskazywały kilka minut po pierwszej. Bede położył się na prawym boku. Nie mógł zasnąć. Męczył go pulsujący ból lewej ręki, dręczyła myśl o tak haniebnej porażce i pragnienie odwetu na nieznanym po- siadaczu drąga. Wreszcie zmęczenie wzięło górę. Obudził się wcześnie, popędzany myślą o jak najszybszym powrocie do wymarłego domu, już w towarzystwie szeryfa. Zeszedł po schodach i na progu jadalnej sali natknął się na Harpera. Karczmarz powitał go dość kwaśną miną. — Już po naszym kłopocie — oświadczył — chociaż przyznam, że wolałbym inne zakończenie sprawy. Bede wytrzeszczył oczy: — O co chodzi? — Chałupa się spaliła, o czwartej nad ranem. — Jaka chałupa? — No... ten cały dom duchów. — Niemożliwe! — Możliwe, możliwe. Zaalarmowano mnie o świtaniu. Sam widziałem pożar. Gasili, jak mogli, lecz nie na wiele się to zdało. Płakać z tego powodu nie będę, chociaż szkoda mi tych belek i desek, które poszły z dymem. Z drugiej jednak strony... zaoszczędzę na kosztach rozbiórki. — Czemu mnie pan nie obudził? — A po co? Pańska obecność nie uratowałaby budynku. — Szeryf był? — Był. Grzebie teraz w pogorzeliskach. Czego tam szuka, nie wiem. Uważa, że dom podpalono, ale taki mądry to i ja jestem. Bede westchnął. Jego marzenie o wykryciu przestępczej bandy uleciało z dymem pożaru. — Widzę, że pan bardziej się martwi niż ja. Dajmy temu spokój. Jak tam pańskie ramię? Bede obnażył się do pasa. Oberżysta zdjął opatrunek, obmacał całe ramię, od karku po czubki palców. — Boli? Bede odparł, że prawie nic, na dowód czego wykonał kilka szybkich ruchów. — Świetnie! Nie przypuszczałem, że mój lek odniesie tak błyskawiczny skutek. Musi pan być zdrowy jak przysłowiowa ryba. Proszę przez kilka dni nie forsować ręki, a teraz chodźmy na śniadanie. Dzielny z pana chłop, bardzo żałuję, że przystałem na tę nocną wyprawę. — Ja również żałuję — wyznał Bede. — Spłoszyłem łobuzów, dlatego spalili chałupę. Strasznie mi przykro. — Ani słowa więcej! Co się stało, to się stało i żadnym gadaniem sprawy nie odkręcimy. Klepnął Bedego po zdrowym ramieniu i udał się do bufetu, aby wybrać stosowne potrawy. Śniadanie zjedli we dwójkę w pustej sali, jako że pora była wczesna i żaden z gości nie zdążył jeszcze odwiedzić saloonu. Od tej chwili aż do ukończenia posiłku ani Harper, ani Bede nie zahaczyli nawet słówkiem o sprawę pożaru. Potem Bede udał się na górę odespać stracone nocą godziny i dopiero dobrze po południu obudził go Harper. — Nie zgadnie pan, czym zajmowały się nasze duchy przez tyle lat. Właśnie był u mnie szeryf. Znalazł w pogorzelisku kilka interesujących przedmiotów. Proszę sobie wyobrazić, że są to różnej wielkości formy do odlewania pieniędzy. Nasze duchy widać pomagały państwowej mennicy! — A więc do tego potrzebny był im ołów! — wykrzyknął Bede. — Że też od razu o tym nie pomyślałem! Lecz oni musieli przecież srebrzyć monety, inaczej każdy poznałby fałszerstwo natychmiast. Srebra szeryf nie znalazł? — Nie. Zastanawia mnie — powiedział karczmarz — gdzie puszczali w obieg swe wyroby. Bo w Goodyear na pewno nie. W okresie ostatnich lat w swej kasie znalazłem tylko trzy sztuki podrobione. I nikt nigdy nie skarżył się szeryfowi w tej sprawie. — Ba, spryciarze! Wywozili swą produkcję znacznie dalej. I co na to wasz stróż prawa? Harper zawahał się. — Prosił mnie o zachowanie tajemnicy, lecz uważam... że panu powinienem ją zdradzić. — Będę milczał jak głaz — przyrzekł Bede. — Otóż szeryf zamierza zbadać, czy fałszerzami nie byli jacyś mieszkańcy Goodyear. Moim zdaniem szeryf podąża fałszywym tropem. Jeśli od prawie trzech lat straszyło, to znaczy, że od trzech lat wymarły dom odgrywał rolę prywatnej mennicy. Goodyear jest jednak malutkim miasteczkiem i wszyscy się tu znają. Dlatego szybko wydałoby się, gdyby kilku ludzi nie spędzało nocy we własnych mieszkaniach. To musieli być obcy przybysze. — Lecz w jaki sposób dowiedzieli się o opuszczonym domu. — Och, przecież wieść o samobójstwie Allena była taką sensacją, iż rozniosła się bardzo daleko. Gotów jestem założyć się o każdą sumę, że nasz szeryf nigdy nie odkryje ani fałszerzy, ani podpalaczy. Bede się nie założył. I słusznie. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a śledztwo nie posunęło się ani o krok, aż na koniec szeryf machnął na wszystko ręką. Jednak zanim ostatecznie zagadka wymarłego domu poszła w zapomnienie, w dość monotonnym życiu Bedego dokonała się zasadnicza zmiana. Uśmiech losu — Jutro przystępuję do oczyszczania placu — za- powiedział któregoś dnia karczmarz. Bede akurat pokrzepiał się kuflem piwa i porcją duszonej baraniny. Przyjął tę wiadomość obojętnie. Rozmyślał ponuro, iż z każdym łykiem i każdym kęsem wzrasta jego zadłużenie u Harpera, a szanse na wyrównanie długu nadal równe są zeru. W takiej sytuacji cóż mogło go obchodzić usuwanie resztek pogorzeliska? Więc tylko przez grzeczność zagadnął: — I co pan zrobi z placem? — Proszę zauważyć, iż rzeczka w tamtym miejscu gwałtownie skręca, tworząc coś w rodzaju małego półwyspu. — Tak — potwierdził Bede — widziałem. — Więc właśnie! Przekopię półwysep, zmontuję jaz i spiętrzę wodę. Zgaduje pan, w jakim celu? — Młyn — powiedział Bede przypomniawszy sobie słowa księgowego Marshalla. — Oczywiście. Proszę sobie wyobrazić, że w okolicy nie istnieje ani jeden młyn. Mieszkańcy Goodyear i farmerzy, żeby zemleć ziarno, muszą je wozić prawie dwadzieścia mil. Tam i z powrotem. To strata całego dnia. Dlatego wielu korzysta z domowych żarn. Lecz co to za przemiał! Więcej plew niż mąki. Tak, kochany panie, młyn w takich warunkach to doskonały interes. Tylko w tym celu nabyłem wymarły dom wraz z kawałkiem gruntu, bo samego gruntu Ramsey nie chciał sprzedać. Pan jest pierwszą osobą, która dowiaduje się o moim pomyśle. Bede opanował wesołość. O młynie, kropka w kropkę, mówił to samo wszechwiedzący Marshall. — A teraz — zwierzył się Harper — chcę panu za proponować... korzystną współpracę. Bede nastawił uszu. Czyżby rodziła się okazja, o której marzył od szeregu dni? Płatna praca? Z górą wiedział, że ją przyjmie, jeśli tylko nie będzie to związane z koniecznością ujawnienia zawartości zdeponowanego woreczka. Nie pokazał jednak radości. Zapytał uprzejmie obojętnym tonem: — O co chodzi? — O to, że nie potrafię równocześnie prowadzić saloonu i nadzorować robót przy wznoszeniu młyna. Żona poradziła mi zwrócić się do pana. Ona świetnie zna się na ludziach. Twierdzi, że pan znakomicie nadaje się do tego celu. — Do jakiego celu? — Do nadzorowania robót przy oczyszczaniu placu, a później do pilnowania budowy. — Ależ ja się na tym nic nie znam! — wykrzyknął rozczarowany Bede. — Drogi panie, czy robotnicy muszą o tym wiedzieć? Wystarczy, jeśli będzie pan miał na nich oko. — Nie potrafię budować młyna ani montować jazu — Bede był szczerze zmartwiony. Karczmarz roześmiał się. — Wszystko furda! Nie ma się czym przejmować. 1 młyn, i jaz budować mają fachowcy, lecz pańska stała obecność na pewno skłoni ich do rzetelniejszej pracy. Bardzo proszę nie odmawiać. Będę panu płacił pięć dolarów dniówki, a za pobyt w moim hotelu nie policzę przez ten czas ani centa. Zgoda? Propozycja wyglądała wprost olśniewająco. Lecz Bede nie podskoczył z radości na krześle. Oświadczył, że do wieczora rozważy ofertę, która go zaskoczyła. Uznał bowiem, że nie wolno mu postąpić inaczej. Posiadacz pękatego woreczka złota nie powinien zbyt pospiesznie decydować się na przyjęcie pracy. Dopiero więc w kilka godzin późnej wyraził karczmarzowi swą zgodę. Dodając — niby mimochodem — że w tej chwili nic go nie zmusza do wyjazdu. — Bardzo się cieszę, kochany panie — uradował się Harper. — Spadła mi z głowy połowa kłopotów. A teraz zapraszam do siebie. Moja żona pragnie bliżej pana poznać. Bo z widzenia to chyba już się znacie? — Znamy — odparł lakonicznie Bede. Wspomniał na charakterystykę pani Adeliny Harper, jaką mu sprezentował księgowy Marshall, i zaniepokoił się. Ta dociekliwa (jak twierdził przecież Marshall) kobieta potrafiła wzbudzić lęk nawet w tych, którzy sumienie mieli zupełnie czyste, a sumienie Bedego... szkoda mówić! Ponieważ jednak żaden wykręt nie przyszedł mu do głowy, a wizyta w mieszkaniu Harperów prędzej czy później wydawała się nieunikniona, postanowił wziąć byka za rogi i podziękował uprzejmie za zaproszenie. Ustalono godzinę i o siódmej wieczorem gość i gospodarz przekroczyli, próg tej części „Lucky Saloon", do której prawo wstępu mieli tylko prywatni znajomi i przyjaciele rodziny karczmarza. Na pewno istniało jakieś inne, wiodące wprost z ulicy wejście do zacisza domowego Harperów, lecz Bede został tam wprowadzony przez wąskie drzwiczki za szynkwasem. Znalazł się w ciasnym korytarzyku — następne drzwi, a za nimi mały hol. Bede poczuł dość miły zapach, zdradzający bliskie sąsiedztwo kuchni. — Tędy, kochany panie, tędy... Harper pchnął jeszcze jedne drzwi. Pośrodku dużego, widnego pokoju stał długi stół nakryty białym obrusem. Dwa pięcioramienne świeczniki gorzały złotym blaskiem zapalonych świec, których migotliwe płomyki odbijały się na powierzchni talerzy i sztućców. Ten widok nieco stropił Bedego. Przypomniał mu ceremoniał towarzyszący posiłkom w meksykańskiej hacjendzie don Pedro Gonzalesa, przy których musiał naginać swe zwyczaje do jaśniepańskich (jak je w myśli nazywał) manier gospodarza. Nie spodziewał się, że w mieszkaniu skromnego, zdawałoby się, właściciela saloonu ujrzy takie wspaniałości. Bo na talerzach i sztućcach sprawa się nie kończyła. Wyściełane krzesła przy stole, oszklony kredens ze stojącym na nim metalowym zegarem, firanki w oknach — wszystko to świadczyło o zamożności Harperów. Na dwu ścianach rozpięto skóry czworonogich władców gór i podgórzy. Na lewej — futro szarego niedźwiedzia, na prawej — pumy. Lecz ten widok nie zaskoczył przybysza. W swych wędrówkach po kraju niejeden raz w chałupach ubogich farmerów widział podobne eksponaty tutejszej fauny. — Panie za chwilę przyjdą — oznajmił karczmarz. — Panie? — zdziwił się Bede. — Tak. Pozna pan moją córkę. Gość na chwilę sposępniał. Taka sytuacja znowu przypomniała mu rodzinę Gonzalesa: jeden mężczyzna i dwie kobiety ze swą błyskotliwą gadaniną, której Bede mimo wysiłków nie potrafił sprostać. W tamtych czasach wstawał od stołu z cichym westchnieniem ulgi, spocony jak po parowej łaźni. Czyżby rzecz miała się powtórzyć? Znajdujące się w głębi pokoju drzwi cicho skrzypnęły. Bede odzyskał humor — strój pani Adeliny Har-per w niczym nie przypominał kosztownych fatałaszków seńory Gonzales. Żona karczmarza ukazała się odziana w tę samą suknię, w której widział ją rankiem. Uznał więc, że ten drobny szczegół oddała niebezpieczeństwo nudnego ceremoniału. Za panią Adeliną wkroczyła, a raczej wsunęła się do pokoju dziewczyna nieco niższa od matki, ubrana na niebiesko. Bedemu wydała się cicha, nieśmiała, jakby zastraszona. — Oto, moja droga — zwrócił się karczmarz do żony — pan Barry Bede, o którym ci opowiadałem, a którego znasz z widzenia. — Nie tylko, Martin. Z panem Bede już rozmawiałam, co prawda przelotnie i krótko,, lecz teraz trafia się okazja do dłuższej pogawędki. Oto moja córka, Katarzyna. Przywitaj się, Kasiu. Dziewczyna uśmiechnęła się blado, powiedziała „dobry wieczór", a Bede skłonił się, jak umiał najlepiej, czując równocześnie, że wykonuje to jak najgorzej. — Siadajmy — powiedziała pani Adelina. W jej ustach słowo to zabrzmiało raczej rozkazująco niż zapraszająco. Bede przypomniał sobie opowiadanie księgowego i postanowił mieć się na baczności. Siadł na krześle sztywno, jakby drąg połknął, pełen wewnętrznego napięcia. Korpulentna Murzynka wniosła dymiącą wazę, pani Adelina rozlała zupę do talerzy i w ten sposób zaczęła się wieczorna biesiada. — Obserwowałam pana od chwili jego przybycia — zagaiła rozmowę gospodyni. — To ja poradziłam Martinowi, by zwrócił się do pana o pomoc. — I miałaś rację, moja droga. Miałaś rację — wtrącił się Harper. — To jest właściwy człowiek... — Ależ... dlaczego? — zapytał Bede nieco zdumiony, a równocześnie mile połaskotany w swej ambicji. — Przez nasz saloon — odpowiedziała gospodyni — przewija się wiele ludzi. Miejscowych znam wszystkich. Jedni są interesujący, inni mniej. Najbardziej jednak ciekawią mnie nowi przybysze, tacy właśnie jak pan. W tym momencie utkwiła w Bedem baczne spojrzenie. Było w nim coś tak natarczywego, że gość poczuł się na wylot przewiercony niby świdrem. Nie można by tego nazwać przyjemnym uczuciem. — Tak, tak — monologowała pani Adelina. — Widziałam, i to niejeden raz, w „Lucky Saloon" poszukiwaczy złota wracających z dalekich wypraw. Różnych, bardzo różnych. Jak to się mówi: galeria typów. Najbardziej przypadli mi do smaku ci, którzy wracali bez sukcesów. — Dlaczego? — zdziwił się Bede. Znowu poczuł niepokój. Przecież to on właśnie wrócił bez sukcesu. — Odpowiedź jest prosta: eksplorerzy to najczęściej nieokrzesane typy. Gdy mają pieniądze, trudno znieść ich obecność. Uważają bowiem, że cały świat do nich należy. — Tylko proszę nie brać tego do siebie, drogi panie — wtrącił się Harper. — Ach, oczywiście! Otóż eksplorer, któremu się nie powiodło, jest skromny i cichy w przeciwieństwie do takiego, który się wzbogacił. Zawsze mieliśmy z nimi sporo kłopotu. Jak pan zapewne zauważył, nikt z nas nie gra w karty i nie tolerujemy żadnych innych gier hazardowych. I o to były sprzeczki, bo posiadacze złota gonią za niewybrednymi rozrywkami, mimo że te rozrywki najczęściej ich "rujnują. Hazard to okropna rzecz. Dlatego właśnie obserwowałam pana od samego początku. Przyznam, zostałam przyjemnie zaskoczona. Nie gra pan w karty, nie nadużywa whisky i nie stara się pokazać innym, że góruje nad nimi bogactwem. („O kobieto! — pomyślał Bede — gdybyś wiedziała, jak wygląda moje bogactwo!"). Nie jest pan również próżniakiem, bo zgodził się na przyjęcie pracy, bez której przecież mógłby się obyć. („Bez której nie mógłbym się obyć — zaprotestował Bede w myślach. — Chyba jednak Marshall nieco przesadził chwaląc domyślność pani Adeliny!"). Gdyby moja córka miała wyjść za mąż, a przecież ją to kiedyś czeka — mówiła gospodyni — chciałabym, aby jej przyszły chociaż trochę przypominał pana. Bede nieśmiało zaprotestował, co spowodowało przyjazne uśmiechy na twarzach gospodarzy. Katarzyna lekko się zarumieniła. Rozmowę przerwało kolejne pojawienie się Murzynki niosącej potężny półmisek. — Zapewne ta potrawa — zauważył nieco pompatycznym tonem karczmarz — przypomni panu jego dalekie wędrówki: pieczeń z antylopy! — To pańskie trofeum? — Ach, nie. Gdzieżbym miał czas na polowanie? Zresztą kiepski ze mnie strzelec. —- I ze mnie kiepski — wyznał Bede. — Niejeden raz przyszło mi z tego powodu głodować. — Lecz teraz nam to nie grozi — zażartował Harper. — Antylopę kupiłem od przejezdnego trapera. Mam nadzieję, że będzie panu smakować nie gorzej od tych pieczonych przy obozowym ognisku. Bede grzecznie przytaknął. Pani Adelina obdarzyła każdego odpowiednią porcją. Podano piwo. Rozmowę zastąpiło na chwilę delikatne szczękanie noży i widelcy. — Z pewnością musiał pan przeżyć wiele przygód — przerwała milczenie gospodyni". — O, tak — odparł szczerze. — A może, przy okazji, coś pan o nich opowie? Dawno trudni się pan eksplorerstwem? Bede zawahał się. Czy miał powiedzieć, że była to pierwsza w jego życiu eksplorerska wyprawa? Że przedtem, przez szereg lat parał się wyłącznie ściganiem zbiegłych przestępców tropionych listami gończymi? Że żył z nagród wypłacanych za schwytanie (żywych lub martwych) poszukiwanych? Wiedział przecież, jak złą sławą wśród spokojnych farmerów cieszyli się, tylko nieliczni podziwiali ich ryzykanckie życie. Cóż by się stało z jego opinią „solidnego" człowieka, gdyby zdradził Harperowi właściwy zawód? Czy po takim wyznaniu nie cofnąłby swej propozycji? — To była moja pierwsza wyprawa zakończona takim sukcesem — odparł opanowując zdenerwowanie. — A inne? — Różnie bywało — odpowiedział wymijająco, czując, że stąpa po coraz bardziej grząskim gruncie historii swego życia. — Przepraszam, że tak nagabuję — zaatakowała go ponownie pani Adelina. — Ciekawość to moja choroba. Czym się zajmują pańscy rodzice? — Byli rolnikami. — Byli? — Nie żyją. — Och... bardzo mi przykro. Czemu nie został pan farmerem? „Uwaga! — pomyślał Bede. — Ona jest bardzo nie- bezpieczna". Wyjaśnił, że farma podupadła i została sprzedana, a on po to zabawił się w eksplortera, aby zebrać pieniądze na kupno nowego gospodarstwa. Przed dalszym kłopotliwym nagabywaniem wybawił go Harper, przepraszając gościa, że musi zajrzeć do saloonu, zbliża się bowiem pora, w której strumień odwiedzających „Lucky Saloon" gwałtownie przybiera. Bede skorzystał z okazji, aby również wstać od stołu, mimo protestów gospodarzy, a nawet milczącej 4otąd jak głaz panny Katarzyny. Oświadczył, że powinien dokładnie obejrzeć pogorzelisko wymarłego domu, aby zorientować się w rozmiarach prac, jakie ma nadzorować. Pożegnał się elegancko i odszedł przekonany, iż jednym strzałem ubił dwie zwierzyny: przerwał ciąg natrętnych pytań i wzmocnił o sobie opinię „solidnego człowieka". Tak przypuszczając — wcale się nie mylił. Pognał w kierunku budynku stacji, jakby go ścigał rozwścieczony grizzli. Bał się, że pani Adelina zechce mu towarzyszyć. Przed stacją skręcił w znajomą ścieżkę i dotarł nią do miejsca, gdzie jeszcze niedawno stał duży budynek otoczony sadem. Zdumiał go widok ogromu zniszczeń. Parkan nie istniał, został doszczętnie rozwalony, zapewne w wyniku akcji ratowniczej. Owocowe drzewka, te rosnące w pobliżu domu, sterczały osmolonymi i opalonymi kikutami pni bez liści, a nawet i bez gałęzi. Po budynku został tylko stos porozrzucanych, na pół zwęglonych belek wśród pagórków szarego popiołu. W tym popiele widniały wyraźnie odbite liczne odciski butów. Zapewne Harpera, szeryfa i innych ciekawskich, którzy widocznie, nie bojąc się już duchów, nabrali odwagi do przetrząsania resztek pogorzeliska, szukając zapewne ukrytych skarbów lub jakichś fragmentów budowli nadających się do użytku. Bede powałęsał się tu i tam, o mało nie wpadł do prostokątnej głębokiej dziury — prawdopodobnie piwnicy domostwa. Doszedł do wniosku, że podpalacze musieli obficie zlać naftą całą budowlę, skoro spaliła się tak doszczętnie mimo prób ugaszenia ognia. Kim byli? Nie warto tym zaprzątać sobie głowy. Bedego czekały bardziej istotne sprawy do rozwiązania. Zaszył się w najodleglejszym, nie tkniętym przez ogień kącie sadu i pogrążył w rozważaniach swej życiowej sytuacji. Nieoczekiwana propozycja Harpera wybawiała go z finansowych kłopotów, lecz równocześnie mogła kryć w sobie zdradzieckie zasadzki. Wiązała się przecież z częstszymi niż dotychczas spotkaniami z panią Adelina. Był pewien, że ta zbyt ciekawa kobieta nie zaniecha podchwytliwych pytań, na które coraz trudniej przyjdzie odpowiadać. Stwierdził to przecież podczas pierwszej rozmowy przy kolacji. Wybrnął z niej zwycięsko, lecz w przyszłości mógł tak się zaplątać w swym skomplikowanym życiorysie, iż chytra gospodyni gotowa dostrzec kłamstwo. Bo na przykład historia z rodzicami: powiedział, że nie żyją. Powiedział z drżeniem serca, bo wcale tego sobie nie życzył. Lecz któż wie, jak wygląda prawda? Barry Bede miał nadzieję, iż zarówno matka, jak ojciec i rodzeństwo — wszyscy cieszą się dobrym zdrowiem i gospodarują na jakiejś farmie, w jakimś tam zakątku wielkiego kraju. Ale gdzie? Tego mimo usilnych poszukiwań nie zdołał stwierdzić. Nawet już przyzwyczaił się do myśli, iż stał się okropnym zrzą- dzeniem losu — sierotą, który nie jest sierotą, co na jedno wychodziło. Gdy jednak sięgał wspomnieniami do tamtych lat, serce poczynało mu bić mocniej, czuł suchość w gardle i gorycz w ustach. Czy o nim jeszcze pamiętają ci najbliżsi? Czy też wyrzucili go ze swych serc jako marnotrawnego syna i brata, lekkomyślnego włóczykija, myślącego tylko o sobie, a nie o kłopotach i udrękach rodziców? Jakże podle się im za wszystko odpłacił! A najgorsze, że nie mógł niczego naprawić mimo wysiłków, jakie czynił. Cóż za los przeklęty! Jego obecna sytuacja wynikła z grzechu młodości. Nie był to jednak wielki grzech, a w kodeksie obowiązującego prawa w ogóle się nie liczył. Lecz często się zdarza, iż nierozważny postępek, ot, po prostu głupstwo niewarte chwili zastanowienia, pociąga za sobą groźne skutki. Coś jakby malutki kamyczek strącony ze zbocza góry, zamieniający się w potworną lawinę skał, ziemi, wyrwanych drzew. Któż potrafi przewidzieć? Barry Bede urodził się w domu swych rodziców, w farmerskim gospodarstwie w stanie Missouri, w pobliżu miasteczka o zabawnej nazwie Sunday. Zgodnie z tą nazwą słońce powinno było stale świecić nad okolicą i rozpromieniać jej mieszkańcom życiowe ścieżki. Jednak dla Barry'ego w pewnym fatalnym dniu — zgasło. Lecz nie uprzedzajmy wypadków. Od farmy do miasteczka nie było daleko, więc w nim właśnie dokonywano zakupów dóbr, jakich nie mogła wyprodukować farma. Barry jeździł niekiedy z rodzicami do tego miasteczka i podziwiał murowane, piętrowe domy o spadzistych dachach, obserwował uliczny ruch, który mieszkańcowi samotnej chaty wydawał się być czymś nadzwyczajnym. Tam właśnie, w Sunday, ujrzał po raz pierwszy kowbojów, tych legendarnych pastuchów bydła — znakomitych jeźdźców i pełnych temperamentu młodzieńców, którzy potrafili w chwilach niezbyt wybrednej uciechy wyrwać ze snu wszystkich mieszkańców Sunday przy pomocy nie kończących się serii strzałów z potężnych coltów. Tam też pewnego dnia osłupiał na widok człowieka o obrośniętej twarzy, odzianego w dziwaczne skóry, w krymce ozdobionej ogonem grzechotnika, jak kupował amunicję w kramiku miejscowego rusznikarza. Od ojca dowiedział się, że jest to traper polujący hen, w górach, na niedźwiedzie. Lecz najbardziej utkwiło mu w pamięci, gdy stopniały ostatnie śniegi i wiosenne słońce grzało coraz mocniej, spotkanie z dwoma ludźmi o kamiennych obliczach, brązowej cerze i czarnych włosach spadających na ramiona. Dostrzegł ich na ulicy, gdy maszerował z ojcem. — Kto to? — zaszeptał trwożnie. Ojciec zaśmiał się cicho. — Nigdy ich nie widziałeś? Indianie, synku. Niektórzy się ich boją, niektórzy nawet lubią. Ja jednak myślę, że nie bardzo można dowierzać czerwonoskórym. Nieco później Barry dowiedział się z ust ojca, dlaczego nie bardzo można dowierzać Indianom. Była to jednak dość jednostronna informacja. Daleka od prawdy, która — podobnie jak medal czy pieniądz — dwie posiada strony. Lecz ludzie zaślepieni nienawiścią dostrzegają tylko jedną. Najwygodniejszą dla nich. Indianie zniknęli we wnętrzu hurtowego magazynu, a ojciec Barry'ego na prośbę syna zgodził się zaczekać na ich powrót. Więc Barry raz jeszcze ujrzał posępne oblicza wojowników, gdy odjeżdżali na chudych, grzywiastych konikach. Pozostała po nich przez chwilę smuga dziwnej woni: zapach końskiego potu, zjełczałego tłuszczu, szałwii, a nade wszystko — dymu obozowych ognisk. Ta mieszanina dla delikatnego powonienia nie mogła być miłą, lecz dla chłopca stała się odkryciem, progiem jakiegoś innego świata istniejącego daleko, daleko od ulic Sunday i od ścian rodzinnej chaty. Tajemniczego świata. Po powrocie na farmę Barry z przejęciem opowiadał swemu rodzeństwu, a później matce o Indianach, kowbojach i półdzikim traperze. Z kolei usłyszał od ojca o dawnych dziejach krainy, w której zamieszkali. Tak narodziła się w malcu tęsknota za jakąś wielką, życiową przygodą. Później nastąpiły szkolne lata. Dzień w dzień maszerował Barry Bede do Sunday, aby nasiąkać wiedzą, jak gąbka wodą. Lecz obok tej szkolnej wiedzy zdobywał jeszcze inną. Od kolegów, niekiedy nauczycieli, niekiedy od przechodniów w wesołym nastroju opuszczających wnętrza saloonów, którzy lubili gawędzić z malcami. Nasłuchał się wówczas Barry opowieści prawdziwych i nieprawdziwych. Wszystko wyolbrzymione, aż nieprawdopodobne. Uszy chłopca chłonęły takie informacje z ufnością, ani na chwilę nie posą- dzając dorosłych o zwykłe łgarstwo. I jakże często sami dorośli święcie wierzyli w opowiadane przez siebie banialuki. Przecież nie wszystko było banialuką. Odtąd Barry miał głowę nabitą sylwetkami nieulękłych westmanów, bystrych tropicieli śladów, traperów przemierzających głusze rozległych przestrzeni, eksplorerow odkrywających złote żyły w ustronnych dolinach gór, na koniec — okrutnych wojowników z piórami w czuprynach, napadających wczesnym świtem osiedla bladych twarzy. Jakież wspaniałe życie musieli wieść ci wszyscy ludzie! Barry po raz pierwszy wyjrzał myślą poza domowe opłotki. A do tych wszystkich prawd-nieprawd dochodziły jeszcze legendarne opowieści rówieśników i dorosłych o tajemniczych jeźdźcach prerii, rabujących złych bogaczy tylko po to, aby zdobytymi pieniędzmi obdarzać dobrych biedaków. A później, którejś wiosny, przeznaczenie uchyliło przed oczami chłopca skrawka swej kurtyny. Pewnego wiosennego dnia, gdy Barry wracał ze szkoły do domu, jak zwykle piechotą, spadł ulewny deszcz. Że akurat znajdował się przed saloonem „Pod Złotym Słońcem", którego właściciel przyjaźnił się z ojcem, szybko wbiegł do lokalu. Dodam, że wnętrze każdego saloonu było dla Barry'ego tajemniczym światem dorosłych, gdzie wstępu dzieciom surowo zakazywały niepisane prawa. Jednak deszcz zbyt dokuczliwie atakował chłopca. Karczmarz nie wyprosił niespodziewanego gościa. Może dlatego, że dobrze znał jego ojca, może dlatego, że ulitował się nad zmokniętym, a najprawdopodobniej — ponieważ nudził się jak przysłowiowy mops. Ba, nawet poczęstował Barry'ego szklaneczką piwa. Chłopak siadł przy stoliku, pociągał bursztynowy płyn ze szklanki i spoglądał w okno zasnute spływającymi po szkle smugami wody. Było pusto i cicho. O tej godzinie ludzie pracowali i rzadko który z nich wpadał na kufelek lub na coś mocniejszego. Okazało się po chwili, iż poza Barrym i karczmarzem w przestronnej sali znajduje się jeszcze jeden człowiek. Tkwił za stolikiem o kilka kroków dalej, a chłopiec dokonawszy tego odkrycia wytrzeszczał oczy na nieznajomego. Musiał to być jeden z westmanów, o których tyle się nasłuchał. Świadczył o tym chociażby ubiór: kurta z łosiowej skóry, spodnie zdobne wszywanymi frędzlami, buty o wysokich obcasach, przy których tkwiły lśniące ostrogi. Nade wszystko jednak uwagę zwracał szeroki pas ze złocistą klamrą i dwie kabury na rewolwery. Serce zabiło w chłopaku, gdy nieznajomy przysiadł się do jego stolika, gdy wyjął błękitnie polśniewające colty i pozwolił mu dokładnie obejrzeć broń. Deszcz przestał padać. Barry podziękował za piwo i wyszedł na dwór z pewnym jednak ociąganiem. Żal mu było tracić z oczu westmana. Jednak szczęście przedłużyło się nieco. Nieznajomy zaproponował chłopcu, iż podwiezie go pod dom. Posadził Barry'ego przed sobą na końskim grzbiecie i wiózł tak długo, aż ukazały się szczyty dachów farmy. W tym miejscu rozstali się, chociaż Barry zdobył się na odwagę i zaprosił westmana, by odwiedził rodziców. Nieznajomy odmówił grzecznie, lecz stanowczo. Ileż teraz było do opowiadania! Słuchała chłopca cała rodzina, a ojciec zastanawiał się, kim może być grzeczny jeździec z coltami? Zastanawiał się, ale nie odgadł. Dopiero po kilku dniach, z okazji wizyty w Sunday i „Pod Złotym Słońcem", prawda wyszła na jaw. Rzekomego westmana nikt nie znał, karczmarz widział go po raz pierwszy. Więc ojciec przestrzegł syna, aby w przyszłości nie wdawał się w rozmowy z ludźmi nieznanymi, przybywającymi nie wiadomo skąd. Z takich znajomości zwykle rodzą się kłopoty. Minęło parę lat. Barry ukończył swą szkolną edukację i zajął się gospodarstwem. Za dobre postępy w nauce otrzymał od ojca kowbojski pas (o którym marzył), lecz bez futerałów na rewolwery, no i oczywiście bez rewolwerów. Trochę go to rozczarowało. — Po co ci broń? — zdumiał się ojciec. — Syn po- rządnego gospodarza nie potrzebuje śmiercionośnych pukawek. To nie są żadne zabawki, a poza tym okolica tu spokojna. Nie, nie, mój kochany! Nie chcę, abyś wyrósł na rewolwerowca. Czy wiesz, co to znaczy zabić człowieka? Zastanów się! Po kilku zaledwie tygodniach Barry dowiedział się, co to znaczy zabić człowieka, tymczasem jednak nie molestował dłużej ojca o kupno błękitnych coltów. Odtąd wypadki poczęły się toczyć niczym koła wagonów pospiesznego pociągu. Pewnego dnia cała rodzi- na udała się wozem do Sunday po zakupy i dla złożenia wizyt znajomym. Mieli wrócić dopiero następnego dnia rankiem. Na gospodarstwie został Barry. Wtedy to, przypadkowo, w lasku rosnącym na granicy farmy spotkał znajomego z saloonu „Pod Złotym Słońcem". Spoczywał pod drzewem, z ręką przewiązaną jakimś gałganem. Jakże inny, jakże zmieniony, jakże mało podobny do eleganckiego gościa z saloonu. Ubranie miał brudne i podarte, policzki wpadnięte jak u głodomora, twarz zarośniętą niczym niedźwiedź. Przybysz nie poznał Barry'ego, a i Barry nie od razu zorientował się, z kim ma do czynienia. Zwłaszcza gdy oberwaniec sięgnął błyskawicznie po rewolwer i czarny otwór lufy znalazł się na wprost piersi chłopaka. — Kto ty jesteś? — zagadnął ochrypłym szeptem ranny. Barry, z duszą na ramieniu, przedstawił się, jak mógł najdokładniej. — Barry Bede... — mruknął tamten. — Barry... Do licha, ja ciebie chyba znam? Jakież to stare dzieje. Byłeś wówczas pędrakiem, a teraz... Pamiętasz? Zapytany wybałuszył oczy i milczał. — Przypomnij sobie deszczowy dzień w Sunday i piwo w saloonie „Pod Złotym Słońcem"! — Ach, to pan? Poznaję, oczywiście, że poznaję. — Nareszcie. Mówiłeś, że to farma twoich rodziców. — Tak. — Słuchaj, potrzebuję bandaża. Miałem wypadek... — Proszę iść ze mną. Pomogę. Nieznajomy kategorycznie odmówił. Jednak gdy Bede poinformował go, że cała rodzina bawi w Sunday, dźwignął się ciężko i prowadząc konia poczłapał za chłopcem. Nie był to już ten sam koń, na którego grzbiecie odbył przed laty przejażdżkę młody uczeń szkoły w Sunday. Nie kary, lecz srokacz. Barry nakarmił gościa, nagotował wrzątku do mycia, znalazł czyściutkie płótno, a nawet pilnował wejścia chaty, gdy nieznajomy szorował się w misce. Czynił tak, ponieważ miał nadzieję, że tajemniczy westman (jak go w myślach nazywał) przedłuży swój pobyt aż do dnia następnego i opowie o swych przygodach na Dzikim Zachodzie. Nic z tej kalkulacji nie wyszło. Na pierwsze słowo zapraszające do noclegu przybysz wzdrygnął się, jak gdyby ujrzał grzechotnika. — Dziękuję, Barry — odparł ostro — dobry z ciebie chłopak, lecz ja zaraz muszę ruszać. Daleka droga, bardzo daleka droga przede mną. Zamyślił się. — Wiesz! — zawołał nagle, już łagodniejszym tonem. — Mam pomysł. Odprowadź mnie kawałek. Bardzo mi zbrzydła samotna jazda. Chyba masz konia? Zapytany oświadczył, że istotnie rozporządza wierz- chowcem, lecz jakże może zostawić gospodarstwo bez opieki? — Nawet na godzinkę? Na pewno nudzisz się w tej samotności. To była prawda, Barry nudził się. Jednak... chata, bydło, konie. A jeśli wybuchnie pożar? A jeśli złodzieje dobiorą się do krów? Lecz godzina — to przecież niewiele. Kto tam się spostrzeże, że gospodarstwo stoi pustką! Osiodłał konia. Ruszyli razem, strzemię w strzemię, jak starzy towarzysze dalekich dróg. Oklepane powiedzonko brzmi: miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Sprawdziło się na dalszych losach Barry'ego co do kropki. Sprawdziło się aż nazbyt okrutnie. Tymczasem jednak tajemniczemu westmanowi usta się nie zamykały, a Barry słuchał jak urzeczony. Przed wiejskim chłopakiem nagle otworzyły się szerokie wrota, przez które wiodła ścieżka ku zielonym preriom, ku dzikim górom pełnym zwierzyny. Tajemniczy westman gadał o stadach bizonów, jakie ongiś tędy wędrowały, o polowaniu na antylopy, na jelenie, które można spotkać na bezdrożach. Mówił o grizzlim— szarym niedźwiedziu, który potrafi w biegu prześcignąć konia i którego pazury mocniejsze są od żelaza. Mówił o pumie, zwanej również potocznie lwem ame- rykańskim lub kuguarem, że nie zaczepiona nie atakuje człowieka, lecz biada nieostrożnemu, gdy natknie się na samicę z małymi! Był to świat dziwów i Barry poczuł nagle żal do ojca, że go trzymał z daleka od takich cudów, że nie nauczył go strzelać, że nigdy nie próbował zapolować. Minęła godzina, minęła druga, aż chłopiec spostrzegł tabliczkę z napisem „Greenhill". Nigdy tu nie był, więc poczuł lęk. — Muszę już wracać — powiedział niezbyt pewnie. — Wracać? Ależ tak, oczywiście. Przykro mi, Barry, że cię daleko odciągnąłem od domu. Lecz da się to naprawić — tu roześmiał się. — Patrz, to jest miasteczko, gdzie mieszka mój przyjaciel. Kłopot z tym, iż nie wiem, czy mogę go odwiedzić. — Jak to? — Ano tak, gdyż mieszka tu również paru moich wrogów. Złych ludzi, którzy na mnie czyhają. Nie myśl, że się ich lękam, o nie, mój chłopcze, lecz nie lubię strzelaniny. Czy mogę cię o coś poprosić? — Na pewno! — Więc posłuchaj: jak wjedziesz do Greenhill, zauważysz po prawej stronie piętrowy dom z napisem: „Skład zaopatrzenia". Wejdź do środka i zapytaj o pana Ratha. Gdy się zjawi, powiedz mu, że Niebieski Bill chce gó odwiedzić. — A kto to jest Niebieski Bill? — Nie bądź taki ciekawy, chłopcze. Jednak zdradzę ci: ja noszę przezwisko Niebieski Bill. A teraz jedź i szybko wracaj. Będę tu czekał. Barry wykonał polecenie, migiem wrócił i teraz, już razem, udali się do składu. Tam Niebieski Bill sprawił sobie nowy strój, a dla Barry'ego nabył wspaniały pas i dwa nowiutkie colty. I oto spełniło się marzenie nigdy dotąd nie zaspokojone przez ojca. Chłopak był wniebowzięty, a za swego towarzysza dałby się teraz w kawałki porąbać. Ze składu udali się w kierunku miejscowego saloonu, aby wypić na pożegnanie kufel piwa i ostatecznie rozstać się. Ten kufel nigdy jednak nie został wypity, a Barry mimo woli przekroczył zaklęty krąg wielkiej przygody, lecz na pewno nie była ona taka, o jakiej marzył. Tuż przy budynku saloonu miejscowy szeryf kazał im obu zatrzymać się. Niebieski Bill wspiął konia, o mało nie tratując przedstawiciela prawa, i pognał uliczką. Barry naśladował go. Dlaczego? Ze strachu czy z poczucia solidarności? Później wiele razy rozmyślał nad nierozważnym postępkiem, jednak nie potrafił go uzasadnić. Gonieni okrzykami szeryfa i przypadkowych przechodniów, przegnali galopem poprzez główną ulicę miasteczka, później szerokim szlakiem rozjeżdżonym przez ciężkie wozy, a potem bezdrożem prerii, aż na koniec skrył ich szczęśliwie napotkany gęsty las. Zeskoczyli z koni i wędrowali poprzez zarośla, między pniami potężnych drzew, aż trafili na malutką polankę i strumyk szemrzący wśród traw. Kończył się dzień i mroczne cienie powoli wypełniały bór. — Tu zostaniemy aż do rana — zadecydował Niebieski Bill. — Nie możesz teraz wracać i w ogóle nie możesz wracać przez Greenhill, ale jutro wskażę ci bezpieczniejszą drogę. — Co to było? — wyjąkał chłopak. Dyszał ze zmęczenia i ledwie trzymał się na nogach. — Głupstwo! Zwykła pomyłka. Już ci mówiłem, że mam w Greenhill paru wrogów. To oni napuścili na nas szeryfa. Na pewno sprawa wyjaśniłaby się, lecz przedtem posiedzielibyśmy ze trzy dni w areszcie. Kiepska to przyjemność, więc lepiej było zwiać. Nie uważasz? Barry niezbyt pewnym głosem przyznał, że istotnie lepiej... A następnego ranka okazało się, że Niebieski Bill zmienił decyzję. — Rozmyślałem w nocy — oświadczył po przebudzeniu się — i doszedłem do wniosku, że nie mogę puszczać cię w samotną podróż. Ci głupcy z Greenhill na pewno krążą jeszcze dokoła. — Przecież nie jestem niczemu winien — nieśmiało sprzeciwił się chłopiec. — To jasne. Ani ty, ani ja. Lecz pewnie chcieliby sprawdzić i posłali umyślnego do rodziców, a ty przez ten czas tkwiłbyś za kratami. Odpowiada ci to? Barry odparł, że wcale mu nie odpowiada. Co za wstyd siedzieć w więzieniu! Więc powędrowali dalej w głuszę i tkwili w niej ponad tydzień. Nie był to wcale nudny dla Barry'ego okres. Nawet wyrzuty sumienia z powodu samowolnego opuszczenia farmy przestały go dręczyć. Niebieski Bill nie lubił siedzieć bezczynnie. Z braku innego zajęcia zajął się edukacją swego towarzysza. Barry'emu niesłychanie przypadła do smaku. Polegała na nauce strzelania. Najpierw do nieruchomego celu, później do rzucanej w górę monety. Już po pierwszych dwu dniach nauki Niebieskiego Billa ogarnęło zdumienie. — Nigdy dotąd nie strzelałeś? — zagadnął chłopca. — Nigdy nie miałem broni w ręku. — Zdumiewające! Wobec tego posiadasz niezwykłe wrodzone zdolności. Wrodzone zdolności objawiły się w tym, że Barry rzadko chybiał, że potrafił strzelać z dwu rewolwerów jednocześnie, co jest sztuką wymagającą wielotygodniowych niekiedy wielomiesięcznych ćwiczeń. Na dodatek okazał się człowiekiem o celnym oku i szybkiej a pewnej dłoni. Z bronią długą — wypadło gorzej. Niebieski Bill posiadał remingtona, broń jak cacko, lecz w rękach Barry'ego zamieniała się w zbytecznie huczący patyk, który tylko płoszył zwierzynę. Tak więc stało się rzeczą pewną, że chłopiec nigdy nie będzie traperem, natomiast posiada zadatki na niebezpiecznego rewolwerowca, ale wówczas nic o tym jeszcze nie wiedział. Czas minął jak z bicza trząsł i Niebieski Bill doszedł do wniosku, że można już bezpiecznie wychynąć z głuszy i wrócić do łudzi. Opuścili bór i ruszyli traktem, lecz nie w stronę Greenhill. Wszelako Bill obiecał chłopcu, iż go wkrótce doprowadzi do właściwego szlaku, skąd trafi prościutko pod rodzinną strzechę. Żeby odbyć tę ostatnią podróż, należało zaopatrzyć się w żywność. Poszukali najbliższego osiedla. Zwało się Helldock. Po zakupy udał się jednak tylko Barry (Bill wytłumaczył mu, iż dwu jeźdźców bardziej zwraca na siebie uwagę niż jeden, a sprawa z Greenhill może niezupełnie przyschła). Barry otrzymał kilkanaście złotych monet i tak wyposażony przekroczył próg napotkanego sklepiku. Załatwił, co miał załatwić, lecz nie zdążył już wyrównać rachunku, bo w chwili obliczania należności gdzieś z głębi ulicy huknął strzał. Sprzedawca przerwał swe zajęcie, przeprosił i wybiegł na dwór. Bede wolniutko podążył za nim. Spojrzał w kie- runku, w którym zostawił swego towarzysza, i strach z jeżył mu włosy na głowie. Zamiast Niebieskiego Billa dostrzegł teraz gromadkę ludzi. Poszedł tam. Nie zwiodło go złe przeczucie: w kręgu gapiów stał koń Niebieskiego Billa, a jego właściciel, skrwawiony i nieruchomy, spoczywał w pyle drogi. Człowiek z gwiazdą szeryfa na piersiach obwieszczał właśnie gapiom, iż oto zabity został William Fagin, zwany Niebieskim Billem. Przestępca poszukiwany za napad na pociąg linii Union Pacific, dokonany w miejscowości Big Springs przed dwoma miesiącami. Fagin zabił konduktora, konwojenta wagonu pocztowego i ranił maszynistę. Zrabował dziesięć tysięcy dolarów w samych złotych dwudziestodolarówkach. Pod Barrym zatrzęsły się nogi. Zdobył się jeszcze na tyle spokoju, że wolniutko odszedł w chwili, gdy ktoś usłużnie poinformował szeryfa, iż bandycie towarzyszył młody chłopak! Przez następne dni Barry był chory ze strachu. Zdoławszy niepostrzeżenie opuścić Helldock, krył się po pustkowiach, unikał farm i osad, a nawet pojedynczych wędrowców. Dopiero teraz pojął, komu towarzyszył przez tyle czasu. Należało po prostu zgłosić się do najbliższego szeryfa i wyznać prawdę. Przecież nawet najbardziej tępy szeryf, po zasięgnięciu informacji o Barrym w Sunday, zwolniłby go od winy i kary. Ktoś starszy i bardziej życiowo doświadczony nie wahałby się ani chwili w ten sposób postąpić. Barry Bede znacznie, znacznie później — kiedy sprawa przestała być ważna — wymyślał sam sobie swą młodzieńczą głupotę, lecz teraz kluczył mało uczęszczanymi ścieżkami, póki głód nie zmusił go do szukania jakiegokolwiek sklepiku w jakimkolwiek miasteczku. Miał przecież złote monety otrzymane od Fagina na kupno żywności. Co prawda, wiedział już, że pieniądze te pochodzą z rabunku i że powinien je oddać najbliższemu szeryfowi. Lecz wzdragał się na samą myśl o takiej wizycie i sprawę odłożył do powrotu do domu. Ojciec najlepiej mu poradzi. Natrafił na malutką osadę, w osadzie — na sklepik, w sklepiku — na suchary, chleb, kaszę, cukier, kawę i różne inne towary. Kupił mały garnczek i nieco produktów spożywczych. Zapłacił złotymi monetami, co zwróciło uwagę paru klientów. Najprawdopodobniej stało się to przyczyną kolejnego dramatu Barry'ego. Daleko za miasteczkiem został napadnięty przez zamaskowanego jeźdźca, a podczas wzajemnej szarpaniny rewolwer trzymany przez bandytę wystrzelił i położył trupem jego posiadacza. Barry doprawdy nic temu nie był winien, zresztą, gdyby nawet... Przecież działał w obronie własnej! Jednak chłopak ubrdał sobie, że może zostać posądzony o morderstwo. Uznał, iż w takiej sytuacji nie wolno wracać do Sunday, lecz nadal należy się ukrywać. Wędrował długo, aż dotarł na południe, na ziemie Teksasu. Poczuł się bezpieczny, ale bez środków do życia. Złote dolary Fagina wyczerpały się. Na szczęście znalazł zatrudnienie w farmie. Nie na długo, bo na trzy miesiące wszystkiego. Gospodarz nie potrzebował dodatkowego parobka na okres zimy. Grzecznie podziękował, nieźle, zapłacił i obiecał, iż z wiosną gotów jest na nowo go zatrudnić. Dalsza życiowa ścieżka zawiodła błędnego wędrowca w mury miasta Little Rock. Tkwił w tych murach całą zimę pracując jako niewykwalifikowany robotnik w mechanicznej kuźni. Sprzedał konia. Przez cały ten okres żył niezwykle oszczędnie a z wiosną kupił innego wierzchowca i z pieniędzmi w kieszeni ruszył prościutko do Sunday, pewien, iż teraz nic nie zagraża jego wolności. W drodze zawadził o osadę Janesboro, wkroczył do miejscowego saloonu zaspokoić głód i pragnienie. Co za pech, co za okropny pech go ścigał! Przy szynkwasie pijany włóczęga wszczął z Bedem kłótnię, w wyniku której doszło do pojedynku. I wydarzyła się rzecz przedziwna: Barry, nawet nie mierząc, okazał się lepszym strzelcem od tamtego. A tamten — jak rychło się wyjaśniło — był głośnym rewolwerowcem postrachem Janesboro, ściganym listami gończymi. I oto Barry otrzymał nagrodę w wysokości pięciuset dolarów i gratulacje miejscowego szeryfa, któremu kamień spadł z serca. Nie każdy bowiem szeryf jest pozbawiony uczucia lęku, nie każdy umie szybko i celnie strzelać, wreszcie nie każdy z ochotą naraża się na śmierć. Barry, trochę przerażony, a trochę uradowany sukcesem, odjechał. Niezbyt daleko. Prawdopodobnie zabity rewolwerowiec miał godnych siebie przyjaciół, bo Barry, nie ujechawszy nawet dwu mil padł ofiarą podstępnego zamachu. Otrzymał niebezpieczny postrzał, gdy mijał przydrożną kępę drzew. Stracił przytomność i zwalił się z konia. Po godzinie odnalazł go przypadkowo pewien mieszkaniec Jonesboro i rozpoznawszy w rannym „oswobodziciela" miasteczka odwiózł go natychmiast do lekarza. Kuracja trwała prawie dwa miesiące. Gdy wreszcie wrócił do zdrowia, stwierdził, iż został nie tylko raniony, lecz również... okradziony. Z nagrody jaką otrzymał, nie zostało śladu. Ocalały tylko te pieniądze, które przezornie trzymał schowane w woreczku zawieszonym na szyi, pod koszulą. Szeryf wcale nie okazał się skłonnym do wyrównania straty. Nie mógł przecież wypłacić drugiej nagrody za ten sam czyn. Tak więc Barry odjechał uboższy o pięćset dolarów, a równocześnie bogatszy o życiowe doświadczenie. Bardzo go to rozgoryczyło. Wtedy to po raz pierwszy począł rozmyślać nad wa- runkami bezpieczeństwa kraju. Czemu to grasowali bezkarnie po zapylonych szlakach bandyci żyjący z rabunku? Utożsamił wówczas własną krzywdę z krzywdą innych ograbionych ludzi i poczuł nienawiść do przestępców. Na koniec znalazł wytłumaczenie istniejącego stanu rzeczy: mieszkańcy małych miasteczek lękają się czynnie występować przeciw gwałcicielom prawa. Każdy bowiem ludzi się nadzieją, że jego ominie napad rabunkowy. Zdaje się, iż ten wniosek do- prowadził Barry'ego (chociaż nie był tego pewien) do zupełnie już świadomej, a nie przypadkowej akcji. Po całym dniu jazdy dotarł do osady, której nazwa jakoś nie utkwiła mu w pamięci, chociaż ta właśnie osada zapoczątkowała jego karierę łapacza. Wlokąc się uliczką, jedyną chyba w tym małym skupisku ludzkim, dostrzegł na ścianie mijanej szeryfówki przybity list gończy. Poszukiwano Abrahama Quin, którego prawo ścigało za rozliczne rabunki i morderstwa. Nagroda wynosiła osiemset dolarów za dostarczenie przestępcy najbliższemu szeryfowi, „żywego lub martwego", jak nieodmiennie głosiła ustalona formuła każdego z gończych listów. W Barrym obudziła się żyłka hazardu, postanowił zaryzykować, a poza tym uznał, iż schwytanie przestępcy będzie jakąś rekompensatą za rabu- nek, którego sam padł ofiarą. Dziwnym losu zrządzeniem Abraham Quin postąpił bardzo nierozważnie prosząc o gościnę farmera, u którego Barry zatrzymał się godzinę wcześniej. Oczywiście Abraham Quin nic o tym nie mógł wiedzieć, jednak powinien był unikać ludzi. W wyniku takiego błędu — przegrał ostatecznie. W rewolwerowym pojedynku Barry okazał się szybszy i Abraham został skreślony z listy żywych. Zmitrężywszy nieco czasu na podjęcie nagrody, ruszył do Sunday i nie zatrzymując się zawitał wreszcie w progi ojcowego domu. Tu spotkała go klęska. Rodzina wyprowadziła się stąd przed pół rokiem, sprzedawszy całe gospodarstwo. Nowy posiadacz nie potrafił poinformować o obecnym adresie państwa Bede, słyszał, iż mieli wyjechać do Wyomingu i tam nabyć większą farmę. Chłopca ogarnęła rozpacz. Pognał do Sunday, prosto do saloonu „Pod Złotym Słońcem". Karczmarz poznał go natychmiast, a przypadkowi goście powitali przybysza jak zmartwychwstałego. Musiał odpowiadać na setki pytań, dość kłopotliwych, bo nie chciał przyznać się do głupstwa, jakie popełnił. Wykręcił się półprawdą o rannym wędrowcu, jakiego musiał dość daleko odprowadzić i o napadzie, którego padł ofiarą. Ciężko ranny przeleżał wiele miesięcy w szpitalu. Jakoś w to uwierzyli. Natomiast wieści o rodzicach wypadły gorzej niż skromnie. Twierdzono zgodnie, iż wyjechali do Wyomingu. I to wszystko. Wyoming jest stanem olbrzymim, więc uzyskana wiadomość równała się praktycznie zeru. Jednak postanowił rodziców odnaleźć. Ruszył ku północnemu zachodowi. Konno, bo sądził, że w ten sposób łatwiej trafi na ślad swej rodziny. Lecz tego śladu nigdy nie odnalazł. Gdy wydał ostatnie centy w tej wędrówce bezkresnej, znalazł się w sytuacji wielce kłopotliwej. Nie mógł przyjąć żadnej stałej pracy zmuszającej do przerwania poszukiwań. Zachęcony dwoma poprzednimi sukcesami, został łapaczem. Na samym obszarze Wyomingu ujął w myśl zaleceń listów gończych: „żywych" lub martwych", czterech poszukiwanych przestępców, wszystkich właśnie... martwych! Uzyskane nagrody pozwoliły mu na dalsze poszukiwanie przez kolejne pół roku. Gdy znowu wyczerpały się fundusze, zapędzi! się na teren Utahu, a z Utahu do Arizony, gdzie odniósł kolejny sukces: piąty przestępca zabity! Bede dźwignął się ciężko z ziemi, spojrzał raz jeszcze na zgliszcza i mruknął: — Do diabła! Przecież nie mogę o tym wszystkim opowiedzieć... Nie mógł opowiedzieć, zwłaszcza iż następną, szóstą nagrodę wypłacono mu za unieszkodliwienie (raz na zawsze) niejakiego Billy Harpera. Czy był to zbieg okoliczności, czy też Billy wywodził się z rodziny Martina Harpera? Lepiej nie badać. Zabicia przestępcy ściganego listami gończymi, mimo wszystko, nie pogratulowałby Barryemu żaden z krewnych ofiary. — Tfu, do licha! Muszę coś wymyślić, a przede wszystkim trzymać język na wodzy — postanowił. Minęły dwa dni, trzeciego, wczesnym rankiem, Bede wraz z Harperem udali się na pogorzelisko. Tam czekało już na nich sześciu ludzi z bosakami, kilofami, łopatami. Harper przedstawił im swego zastępcę — jak oświadczył — i poprosił Bedego, aby zwracał uwagę na drzewka owocowe te, które nie ucierpiały od ognia, i odszedł do „Lucky Saloon". Zaczęła się robota w tumanach czarnego pyłu, a Bede wszedł całkowicie w swą rolę nadzorcy. W porze obiadowej, podczas przerwy udał się do saloonu czarny jak kominiarz, zjadł obiad i czym prędzej powrócił na swe stanowisko. Pracowano do zmierzchu i tak dobrze, iż dokonano połowy dzieła. Następnego dnia przed wieczorem zadanie wypełniono. Harper nie ukrywał radości z obrotu sprawy i zaprosił Bedego na wspólny rodzinny posiłek. Ten jednak zdołał się wykręcić od zaproszenia oświadczając, że czuje się bardzo zmęczony. Nazajutrz, ponieważ czekano na przyjazd technika mającego zająć się konstrukcją przyszłego młyna, a bez jego porady karczmarz nie chciał ryzykować rozpoczęcia robót ciesielskich — Bede miał pół dnia wolnego i spędził je nad rzeką, unikając w ten sposób spotkania z panią Adeliną. Po południu natomiast nadzorował zwózki budulca: potężnych bali i desek zakontraktowanych już dawniej w miejscowym tartaku. Harper musiał być pewien swego, bo umowę na dostarczenie budulca zawarł jeszcze na kilka dni przed kupnem wymarłego domu. Nazajutrz karczmarz i Bede asystowali przy zakładaniu węgłów nowego budynku, a wieczorem odbyli rozmowę, której skutki, jak mogło się wydawać, powinny były na długie lata ustabilizować ruchliwy dotąd i burzliwy żywot Bedego. — Mam dla pana pewną propozycję — oświadczył Harper bez żadnego wstępu, podchodząc do stolika, przy którym Bede tkwił nad talerzem parującej baraniny. Sala szumiała gwarem rozmów, wokół świecących lamp kłębiły się chmurki tytoniowego dymu, a od strony szynkwasu dobiegał szczęk szkła i stukot kufli do piwa. — Zbyt tu hałaśliwie — mówił dalej karczmarz — więc pójdziemy omówić sprawę w bardziej zaciszne miejsce. Ale proszę się nie spieszyć. Poczekam. Ta prośba na nic się zdała. Bede na samą wzmiankę o „pewnej propozycji" o mało się nie udławił jedzeniem, tak pilno było mu zaspokoić ciekawość. Co też Harper wymyślił nowego? Oczyścił talerz z szybkością podróżnego w dworcowej restauracji, dostrzegającego nadjeżdżający pociąg. — Jestem gotów — oświadczył przełykając ostatni kęs i zrywając się od stołu. — Idziemy do mnie? — A może wpadnie pan do nas? Żona bardzo się ucieszy. Bede grzecznie zaprotestował. — Nie chcę sprawiać państwu kłopotu, zresztą... mój pokój jest chyba bardziej odpowiedni, nikt nam nie przeszkodzi. Udali się więc na piętro. — Rzecz w tym — zagaił Harper — że nieco prze- liczyłem się z groszem. Nie moja to wina, tylko majstra od ciesielskich robót. Podniósł cenę. Twierdzi, że pomylił się w obliczeniach. Nie wierzę takiej bajeczce, lecz muszę ustąpić. Lepszego fachowca nie znajdę w Goodyear ani w okolicy. Przerwał i spojrzał na Bedego. — I co