15090
Szczegóły |
Tytuł |
15090 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15090 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15090 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15090 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
1
Byli ju� w domu od miesi�ca, gdy pewnego ranka Dolga odwiedzi� Cie�.
- Na Wschodzie pogoda jest zmienna � rzek� pot�ny.
- Ubierzcie si� ciep�o, bo podr�owa� b�dziecie daleko, a na Dachu �wiata hulaj� wichry.
By� powszedni, szarobia�y dzie�, na dworze cicho pada� �nieg. Z punktu widzenia Dolga nie
wydawa�o si� mo�liwe dostanie si� na drugi pod wzgl�dem wysoko�ci g�rski masyw �wiata,
Karakorum, obok p�askowy��w Pamiru... Dachu �wiata.
- Ile mamy czasu?
- Zbierzcie si� wszyscy w pawilonie muzycznym. Zd��ycie si� spakowa� i poinformowa� reszt�
domownik�w, �e wyruszacie. �eby tylko ten ranek nie trwa� zbyt d�ugo! Czas podr�y jest dok�adnie
oznaczony.
Dolg spogl�da� przestraszony na swego dziwnego przyjaciela.
.- Czy mog� zabra� Nera?
Cie� u�miechn�� si� krzywo.
- Pewnie sobie bez niego nie poradzisz? Dobrze, zabierz go! Mo�e si� nawet przyda. Poprosimy
Zwierz�, by czuwa�o nad jego bezpiecze�stwem.
- W takim razie nic mu nie zagrozi.
Karakorum... To tam maj� si� uda�, by odnale�� twierdz� Sigiliona.
M�ri tak�e otrzyma� wiadomo��.
Rano odnalaz� go Nauczyciel.
Czarnoksi�nik protestowa� nie�mia�o:
- Moja jedyna c�rka ma za par� tygodni bra� �lub.
- Mia�a do�� czasu, �eby to zrobi�.
- Ale jej matka i babka chcia�y, �eby to by�a naprawd� wielka uroczysto��. To za� wymaga zachodu. Wiele
spraw ju� zosta�o za�atwionych, ale i wiele jeszcze trzeba za�atwi�.
- Nale�a�o my�le� o tym wcze�niej. Teraz musicie wybiera�: �lub albo wyprawa. Potem na wyjazd
b�dzie za p�no.
- Oczywi�cie, �e wybieramy podr� - rzek� M�ri. - Boj� si� tylko, �e wzajemny stosunek Taran i Uriela stal
si� ostatnimi czasy bardzo... gor�cy.
- W takim razie niech jedno z nich zostanie w domu!
- Ha! - roze�mia� si� M�ri. - I ty my�lisz, �e oni si� na to zgodz�?
Z ponur� min� spogl�da� w okno, za kt�rym sypa� g�sty �nieg.
- Dok�d chcecie nas przenie��? Do Kaszmiru?
- Nie, nie! Nie b�dziecie mieli czasu na wspinaczk� w obcych, niebezpiecznych g�rach. Dostarczymy
was na miejsce.
- Przeniesiecie nas a� do samego celu?
- Pani powietrza �ledzi�a Sigiliona a� do jego budz�cej groz� siedziby po tym, jak zosta� pokonany przez
Uriela i Sol z Ludzi Lodu. Teraz Powietrze b�dzie nasz� przewodniczk�.
Zapatrzony w dal M�ri u�miechn�� si�.
- Sol z Ludzi Lodu, tak, ja jej co prawda nie widzia�em, ale m�odzi opowiadali o niej z wielkim
entuzjazmem. Czy znowu j� spotkamy?
Spotkacie wielu, chocia� jej mo�e akurat tym razem nie, nie wiem. Ludzie Lodu to bardzo samodzielny
r�d, nad kt�rym my, duchy, nie mamy w�adzy. Ale czy, pami�tasz podr� w czasie i przestrzeni do Tiveden,
kt�r� odby�e� z Tiril w m�odo�ci?
- Jak m�g�bym o czym� takim zapomnie�? Przecie� unicestwi�em wtedy wasze plany. O ile jednak wiem, tym
razem nie b�dzie to taka sama podr�?
- Nie, nie. Podczas tamtej wasze cia�a pozosta�y przecie� w Norwegii i tylko dusze si�
przemieszcza�y.Nie wolno wam by�o niczego dotyka�, by nie zak��ca� biegu czasu.
Musieli�cie by� absolutnie bierni
M�ri skuli� si�.
- Pami�tam wszystko bardzo dobrze. �ci�gn��em przecie� na siebie wielki wstyd, bo nie by�em w
stanie si� temu podporz�dkowa�.
- Zapomnij o tym! Tym razem musicie zachowa� sw�j fizyczny stan. A poza tym nie b�dziecie podr�owa�
w czasie. Nie b�dziecie si� musieli cofa� w minione stulecia.
- Wiem. Spos�b poruszania si� zapo�yczony od elf�w, z tego musimy skorzysta�, prawda?
- W pewnym sensie tak. Elfy nie znaj� rachuby czasu. B�dziecie si� porusza� poza granicami
wszystkiego, co mo�na mianem czasu okre�li�.
- A konie? Przecie� nie mo�emy ich za sob� prowadzi� w strome, pokryte �niegiem g�ry!
Nie, nie, zadnych koni! Wezwij teraz wszystkich m�odych, a potem porozmawiaj ze swoj� �on� i
te�ciow�. - To b�dzie najgorsze - mrukn�� M�ri.
Brn�c po kostki w �niegu szli wszyscy do pawilonu muzycznego w ogrodzie. Tiril i Theresa patrzy�y
na nich przez okno. Obie panie nic Protestowa�y za bardzo. Z do�wiadczenia wiedzia�y, �e to si� na nic nie zda.
Poza tym dosta�y od duch�w co� w rodzaju obietnicy, �e by� mo�e grupa zdo�a powr�ci� przed
wyznaczonym terminem �lubu.
Tego jednak nikt nie m�g� by� pewien. Tyle spraw trzeba by�o bra� pod uwag�, tyle si� mog�o
wydarzy� w dalekich krajach, nikt nie wiedzia�, co spotka uczestnik�w wyprawy.
-jak oni �adnie wygl�daj� - powiedzia�a Tiril z bladym u�miechem. - Czarne sylwetki na tle bieli. I
Nero, kt�ry skacze obok nich rado�nie, nawet nie przypuszczaj�c, na co si� zanosi. Po prostu �lepo ufa
swoim pa�stwu.
- Tak, Nero jest cudowny. Och, jaka male�ka i bezradna wydaje si� Danielle - �ali�a si� Theresa. -
Nie powinna jecha�!
- M�ri i Dolg te� tak powiedzieli. Ale ona si� upar�a. Natomiast je�li chodzi o Rafaela, to my�l�, �e
wyjazd dobrze mu zrobi.
- Owszem - przyzna�a Theresa. - Potrzebuje nowych wra�e�, by przesta� my�le� o tej strasznej
Wirginii von Blancke.
- Nie wydaje mi si�, �eby on wci�� co� do niej czul. Po prostu rozsypa� mu si� w gruzy ideal kobiety,
musi teraz spojrze� na to z nowej perspektywy. Nie tylko szuka� �agodnych i podporz�dkowanych
panienek - powiedzia�a Tiril.
- Tak, pod tym wzgl�dem m�j syn nie ma wielkiego do�wiadczenia - westchn�a Theresa.
- Obcuj�c na co dzie� z Taran powinien by� si� prze kona�, �e nawet kobieta silna i stanowcza
mo�e by� poci�gaj�ca i dobra.
- Bez w�tpienia, ale jako� chyba u�o�y�o si� inaczej - rzek�a Theresa w zamy�leniu. - Teraz doszli do
pawilonu, ju� ich st�d nie wida�. Niech ich wszystkie dobre moce maj� w swojej opiece.
- Amen - zako�czy�a Tiril.
Zm�czenie. Odr�twia�e, pozbawione czucia m�zgi i cia�a.
Siedzieli pod pi�cioma �cianami pawilonu, sz�sta by�a otwarta ku dolinie. Wszyscy mieli ze sob�
wyposa�enie, jakie Cie� poleci� im zabra�: ubrania, jedzenie, koce... Dolg trzyma� przy sobie Nera
tak, by pies nie wyprawi� si� czasem w swoj� zwyk�� rund� na pola. Znu�ony zd��y� tymczasem
zasn�� i zdawa�o si�, �e �pi g��boko. Podobnie Danielle, wsparta o Villemanna.
M�ri by� jedynym, kt�ry wiedzia�, co si� sta�o. Nauczyciel doradzi� mu mianowicie, by
zaaplikowa� wszystkim, r�wnie� sobie i psu, odpowiedni �rodek nasenny, niegro�ny, ale skuteczny.
Tak w�a�nie uczyni�, z t� tylko r�nic�, �e sam za�y� nieco mniejsza doz�, chcia� bowiem
przynajmniej cz�ciowo kontrolowa� to, co si� b�dzie dzia�o. Ale wiedzia� o tym jedynie on sam.
To naturalne, �e Nero i Danielle zasn�li jako pierwsi. Oni byli najmniej odporni. Potem przysn�a
Taran, a po niej Rafael.
M�riego dr�czy� niepok�j. W kuchni przed wyj�ciem panowa�o zamieszanie i nie byl teraz pewien, czy
przypadkiem nie zamieni� z Villemannem kieliszka. Taran par� razy przesun�a tac� na stole i mog�o doj��
do pomy�ki.
Mial nadziej�, �e wypi� to, co dla siebie przeznaczy�. Nie chcia� zrezygnowa� z prze�y�.
Na dworze �nieg pada� wielkimi p�atami. Jaki� dziecinny glos gdzie� w okolicy stajni przerwa� cisz�.
Uriel zasn��, a po nim Dolg. Teraz czuwali ju� tylko oni dwaj, M�ri i Villemann.
M�ri stara� si� zachowa� przytomno��, cho� powieki ci��y�y mu niczym z o�owiu...
Ostatni z wszystkich zasn�� wreszcie Villemann, zmarzni�ty w ten ponury zimowy dzie�.
To jednak on mial prze�ywa� niekt�re fragmenty podr�y.
Nie by� to stan czuwania, o nie. Mimo to s�ysza� wok� siebie glosy. Czasami dociera� do niego jaki� b�ysk
�wiat�a, mign�o mu co�, czego pozostali nie mogli zobaczy�.
Villemann us�ysza� stukot szybkich krok�w po pod�odze pawilonu. Wiele krok�w. Szepcz�ce, gor�czkowe
glosy.
Zosta� uniesiony w g�r�. Z bardzo przyjemnym uczuciem p�yn�� w powietrzu. Kto� musia� go
podtrzymywa�, ale nie mial poj�cia, kto. Oddala� si� od swojego miejsca, nie stawiaj�c oporu, lekki,
wyzbyty odpowiedzialno�ci. Euforia. To znaczy intensywne poczucie szcz�cia.
U�miecha� si� delikatnie, p�przytomny. My�la�o czekaj�cych go bohaterskich czynach. Mial wizje,
wyobra�enia o wielko�ci...
Wszystko zgas�o.
Nowe glosy. Stali teraz spokojnie. Wia� pot�ny wiatr. Poczucie przestrzeni. Nieograniczonej
przestrzeni. Mimo to wyczuwa�o si� istnienie jakiej� bariery.
- Has�o! - rzuci� czyj� ostry glos. Czy to wilk domaga� si� has�a? Pot�na, ludzka posta� o g�owie wilka?
Sk�d mu, przyszed� do g�owy taki pomys�?
- Nie znamy �adnego has�a - powiedzia� kto� obok niego. - Mamy natomiast d�ugo oczekiwanego i
jego orszak. Cisza. Potem podniecone szepty.
- Przechodzi�!
Oni m�wi� o Dolgu, pomy�la� Villemann niejasno. Ale przecie� tym razem nie poszukujemy mo�liwo�ci
rozwi�zania tajemnicy �wi�tego S�o�ca. Wi�c zadanie Dolga nie jest tym razem najwa�niejsze.
Zamierzamy tylko odnale�� uwi�zionych Madrag�w, kt�rzy zreszt� mo�e wcale nie istniej�.
A mo�e te dalie sprawy maj� ze sob� co� wsp�lnego? Oczywi�cie, �e maj�. Cho� nie jest to bardzo �cis�y
zwi�zek. Ci, kt�rzy poszukuj� �wi�tego S�o�ca, nie przejmuj� si� ewentualnie istniej�cymi Madragami.
Wiele g�os�w, wywo�uj�cych d�ugotrwa�e echo w niesko�czono�ci. Villemann nie mia� teraz �adnego
wyczucia czasu ani przestrzeni, nie wiedzia�, czy grupa si� porusza, czy nie.
- Przejmiecie tutaj? My nie przejdziemy.
Kto przejmie? G�os nale�y do Nauczyciela. Przez co oni nie przejd�?
Villemann traci� i znowu odzyskiwa� �wiadomo��. G�osy d�wi�cza�y mu w uszach, a potem niby milk�y.
Ciemno. Wok� panowa�y nieprzeniknione ciemno�ci.
Potem znowu pojawi�o si� �wiat�o.
Perlisty kobiecy �miech:
- Villemann? On ma na imi� Villemann? W takim razie jest m�j. Ja si� nim zajm�.
- A ja bior� Taran. Znam j�. Jeste�my jak dwie krople wody.
To m�wi� inny g�os kobiecy. Ni�szy i brzmia�o w nim co� w rodzaju lekcewa�enia.
- Zabierzemy ze sob� dwoje �ywych � oznajmi� g��boki bas, kt�rego Villemann nigdy nie s�ysza�. � Oni sami
pochodz� z teren�w wschodnich i mog� si� przyda�, je�li chodzi o obyczaje.
- Znakomicie � odpar� Nauczyciel lekko �piewnym g�osem, z wyra�nym akcentem hiszpa�skim. � B�dziemy
czeka� po drugiej stronie. Tylko pies potrzebuje ochrony.
Nerem mia�o opiekowa� si� Zwierz�, pomy�la� Villemann, cho� nie by�by w stanie ubra� swoich my�li w
s�owa. Nie, oczywi�cie, oni �nie przeszli�. Cie� i duchy nie przesz�y. Ale przez co?
Wok� wia�y porywiste wiatry. Lodowate zimno, a mimo to nie marz�.
Jaki� mur oddzielaj�cy inny wymiar? Stan�li przy granicy? Mo�e przed jak�� bram�? Jaka� zmiana
warty? Po co im wartownicy?
Odlegle przeci�g�e wycie u�wiadomi�o mu, �e wartownicy mog� by� konieczni.
Lecz mia�o te� p�j�� dwoje �ywych. W charakterze ochrony? Jakby Dolg i M�ri nie mogli da�
sobie rady sami. Kt� mo�e by� od nich silniejszy?
Villemann otworzy� oczy. Ledwo, ledwo. Bardziej nie m�g�. Wymaga�o to zbyt wielkiego wysi�ku.
Powietrze by�o szare jak o��w, w g�rze szybko przep�ywa�y ob�oki. W niewidocznych skalach co�
szepta�o i piszcza�o. Doko�a Villemanna t�oczy�y si� jakie� stwory.
Nie, to zwyczajni ludzie, tyle �e w staro�wieckich ubiorach. Niekt�rzy bardzo �adni. Niekt�rzy brzydcy,
ale ich brzydota zdawa�a si� dziwnie poci�gaj�ca. Wobec �adnego z nich nie mo�na by�o by� oboj�tnym.
Villemann widzia� kobiet� z chmur� k�dzierzawych rudoblond w�os�w. Pi�kn�. Powiedzia�a co� do
pozosta�ych i wtedy rozpozna� jej glos. To ta, kt�ra chcia�a go ochrania�.
Jaki� wysoki m�czyzna o niebywale szerokich ramionach, niemal jak u wielkiego �osia, oznajmi�:
- Bardzo dobrze, Villemo. Dominiku, ty, kt�ry tak bardzo kochasz zwierz�ta, mo�e by� si� zaj�� psem?
Trzymaj mocno smycz, bo niewykluczone, �e on zechce pu�ci� si� za czym� w po�cig.
- Raczej nie - odpar� m�ody m�czyzna. - �pi jak zabity.
- Nigdy nic nie wiadomo.
A, wi�c to dlatego kobieta uwa�a�a, �e oni oboje �wietnie do siebie pasuj�: Villemann - Villemo.
Ale co to za ludzie?
I Villemann znowu zapad� na d�u�szy czas w g��boki sen.
Niespokojne krzyki w pobli�u. Gro�ne pomruki bestii, w �adnym razie nie przypominaj�cej cz�owieka.
Jakie� parskania, sapania. D�awi�cy smr�d siarki, gor�co.
Czy my jeste�my na Islandii? zastanawia� si� Ville-mann. Gdzie� nad bulgocz�cymi, kipi�cymi
siarczanymi �r�d�ami w okolicy Namaskardh?
Nie, to sapi� te dziwne istoty, nie kipi�ce �r�d�a. Sylwetki. Rozpaczliwie stara� si� otworzy� oczy, ale
bez powodzenia.
Opiekunowie z trudem posuwali si� naprz�d. Ville-mann nie wiedzia�, czy jest niesiony, czy te�
wieziony na czym�. W og�le nie odczuwa� w�asnego cia�a. Mial wra�enie, �e nic nie wa�y. Ale to,
oczywi�cie, nieprawda, wiedzia� o tym. Zachowa� swoj� fizyczn� posta�, wszyscy jego krewni tutaj j�
zachowali, bo przecie� to oni sami maj� doj�� do Karakorum, a nie ich dusze w jakim� niesamowitym
eksperymencie.
Ale jak, na Boga, zdo�aj� tego dokona�? Spos�b poruszania si� elf�w mo�na by jeszcze od biedy
wyja�ni� i jako� zaakceptowa�, ale to?
Dotar� do nich dudni�cy grzmot i �w niski, ostry glos kobiecy zawo�a�:
- Tengel, sp�jrz w g�r�!
Odpowiedzia� mu spokojny bas:
- Widz�, Sol.
Sol? Sol, gdzie on ju� kiedy� s�ysza� to imi�? My�li Villemanna m�ci� �rodek nasenny.
Ale� oczywi�cie, Sol z Ludzi. Lodu, ta, kt�ra pomog�a Taran w walce z Sigilionem!
Ludzie Lodu? Villemann nigdy przedtem o nich nie sly-szal. Nie, nie by� w stanie przytomnie my�le�.
Spotykali wci�� nowe, obce i przera�aj�ce zjawiska. Do niego dociera�y jedynie d�wi�ki, ale i to
wystarcza�o. 'Wrzaski przypominaj�ce wycie, niesamowite zgrzyty, jakby pocieranie kamieniem po
metalu, g�uche, dudni�ce grzmoty i wreszcie ten straszny �oskot, zdawa�o si�, �e to nadchodz� jakie�
kamienne kolosy. Zbli�a�y si� do nich, wtedy pomocnicy Villemanna odskakiwali gwa�townie w bok, po
czym na pewien czas robi�o si� spokojnie, a d�wi�ki zamiera�y w oddali.
Do kolejnego zagro�enia.
Co� ogromnego i bardzo gor�cego przemkn�o obok. Powieki Villemanna przenikn�o ostre �wiat�o.
To co� przesun�o si� przy nim, ale zaraz pojawi�y si� nowe zjawiska. W ko�cu na u�amek sekundy uda�o si�
Villemannowi unie�� powieki i w tym samym momencie przebieg�a obok nich przypominaj�ca
smoka istota z ogromnym tr�jrogim stworem na grzbiecie. Istota, szczerz�c z�by, wyci�gn�a ku nim
dzid�, ale bro� zosta�a powstrzymana w powietrzu przez strza��, wys�an� przez kogo� znajduj�cego si�
w bok od Villemanna. Dzida zapieni�a kierunek.
Z wielkim wysi�kiem Villemann zwr�ci� wzrok w stron� �ucznika. Zobaczy� kogo�, kto mu si� w pierwszej
chwili wydal wrogiem, lecz zaraz zrozumia�, �e to pomocnik. Wysoki m�czyzna o czarnych potarganych
w�osach i orientalnych rysach, groteskowy, ale bardzo interesuj�cy. Wiesza� w�a�nie ogromny luk na
ramieniu. Wi�cej Villemann nie zdo�a� zobaczy�, us�ysza� natomiast, jak �w pot�ny m�czyzna imieniem
Tengel, kt�ry wyra�nie by� tu przyw�dc�, m�wi do strzelca:
- Bardzo dobrze, Mar!
A potem podniecony glos:
1 ~71
- Uda�o si�! Przeszli�my! Jeste�my po drugiej stronie! I nikt nie zosta� zraniony.
- W�a�nie dlatego, nam si� uda�o odpowiedzia� m�czyzna o g��bokim glosie. - Idziemy dalej.
Villemann znowu straci� kontakt z rzeczywisto�ci�. Pogr��y� si� w niebycie.
W domu, w -Theresenhof. przesta�o pada�. Erling poszed� do pawilonu muzycznego, by zobaczy�, jak si�
sprawy potoczy�y; i ewentualnie zabra� ca�� gromadk� do domu.
Wr�ci� bardzo szybko.
- No? - zapyta� zdenerwowana Tiril.
Erling roz�o�y� r�ce.
- Znikn�li. Wszyscy.
- Znikn�li? Widzia�e�, jak odchodzili?
- Widzia�em tylko na �niegu ich �lady z domu do pawilonu. A stamt�d... Nic. Absolutnie nic.
Doszli do pawilonu, a potem znikn�li.
- A zatem ich podr� si� rozpocz�a - westchn�a. Theresa.
2
Budzili si� w ciemno�ciach, jedno po drugim. Ostatnia ockn�a si� Taran.
Usiad�a i nas�uchiwa�a, podobnie jak to przed ni� czynili wszyscy inni. Cisza wok� by�a taka...
przyt�aczaj�ca. Taka... fizycznie wyczuwalna. Ci�ka. Po omacku szuka�a Uriela, po chwili on uj�� j� za
r�k�.
- Gdzie jeste�my? - szepn�a z dr�eniem. - Tutaj jest tak zimno. I wilgotno.
- Masz racj� - przyzna� M�ri. - Pr�bowa�em si� ju� troch� zorientowa� w sytuacji, ale nie bardzo mi si� to
uda�o. Pocz�tkowo my�la�em, �e jeste�my na otwartej przestrzeni. Chyba jednak nie.
- To... W takim razie, gdzie?
- Znajdujemy si� w jakiej� g��bi, kt�ra zosta�a stworzona przez ludzi. No, w ka�dym razie co� takiego.
- Nie podoba mi si� w�a�nie owo �co� takiego" - mrukn�a Taran. - Ale masz racj� ojcze. To, co zdaje si�
takie przyt�aczaj�ce, co g�uszy wszelkie d�wi�ki, to mo�e by� niski ciach.
- Skala - sprosta-wa� Mori. - Mamy nad sob� ska��.
- Uff - szepn�� kto� w ciemno�ciach.
- Czy nikt nie zaora� krzesiwa? - zawala�a Taran niecierpliwie.
- �wiat�a idea - rzeki Villemarin. Skrzesa� ogie� i zapali� niewielk� pochodni�.
Rozgl�dali si� dooko�a.
- Zabawne, nie ma co - skrzywi�a si� Taran.
Chyba naprawd� znajdowali si� w g�rskiej jaskini, tak to przynajmniej na pierwszy rzut oka
wygl�da�o. Tylko �e nier�wna pod�oga, ociosane �ciany, a przede wszystkim wyr�bany w skale
korytarz, gin�cy w mroku, u�wiadamia�y im, �e nie jest to naturalna jaskinia. No, mo�e cz�ciowo,
ale je�li nawet, to zosta�a gruntownie przerobiona ludzko, r�k�.
- Mo�e to kopalnia? - zastanawia� si� Rafael.
- Nie, nic na to nie wskazuje - odpar� M�ri. - je�li mia�bym zgadywa�, to powiedzia�bym, �e
podziemny loch, wi�zienie.
- Na to te� nic nie wskazuje - wtr�ci� Villemann. I nagle drgn��. - Co ty robisz, Danielle?
Wszyscy spojrzeli w t� sam� stron�, co on. Danielle siedzia�a w k�cie i g�aska�a jak�� okropn� istot�,
bardzo wolno i spokojnie.
Zwierz�!
Dziewczyna u�miecha�a si� do nieszcz�snego stworzenia.
Kiedy si� otrz�sn�li z wra�enia, Dolg powiedzia�:
- Znakomicie, Danielle! Mama Tiril te� to zawsze robi�a, a wtedy stan jego ran bardzo si� poprawia�.
- Ju� to zauwa�y�am - oznajmi�a Danielle z promienn� twarz�. - On to lubi.
- Tak - potwierdzi� M�ri. - Ale musisz wiedzie�, �e ludzko�� przysparza naszym przyjacio�om
zwierz�tom coraz to nowych ran. Wi�c Zwierz� ca�kiem zdrowe nie b�dzie nigdy. My mo�emy tylko
stara� si� ul�y� troch� jego cierpieniom. Znakomicie, Danielle! Przyjemnie nas zaskoczy�a�!
- Mo�e zaczynam by� doros�a - szepn�ala ze smutnym u�miechem. - Nasza d�uga podr� z Norwegii
nauczy�a mnie wiele o cieniach �ycia.
Dolg, kt�ry siedzia� najbli�ej dziewczyny, wyci�gn�� r�k� i pog�aska� Danielle po policzku.
- �licznie, ma�a siostrzyczko!
Odpowiedzia�a mu nie�mia�ym u�miechem, wszyscy jednak zauwa�yli, �e to ze strony Villemanna oczekiwa�a
pochwa�y. Ten nie pozwala� jej d�ugo czeka�, u�miechn�� si� serdecznie i powiedzia�, �e bardzo jej dzi�kuje.
Danielle pochyli�a g�ow� nad zmierzwionym futrem Zwierz�cia. Nero siedzia� obok nich, jakby i on chcia�
okaza� sympati�.
- Ale co tutaj robi Zwierz�? - zdziwi� si� M�ri. -- W dodatku ca�kiem samo?
W g��bi. mrocznego korytarza ukaza� si� Cie� w towarzystwie pozosta�ych duch�w.
Ludzie natychmiast wstali i k�aniali si� z szacunkiem.
- Nie, nie, sied�cie - powstrzyma� ich Cie�. - My te� przy was usi�dziemy. Musimy porozmawia�.
Naradzi� si�.
Wszyscy znale�li dla siebie miejsca w niewielkiej grocie, rozpalono te� ognisko ze smolnych drzazg,
kt�re ze sob� przynie�li.. Ale naprawd� niewielkie, drogocenne drzazgi nale�a�o oszcz�dza�, bo z
pewno�ci� b�d� jeszcze potrzebne. W ko�cu M�ri zapyta�:
- No dobrze, wi�c gdzie jeste�my?
- Pod twierdz� Sigiliona - odpar�a pani powietrza, kt�ra przedtem bardzo dok�adnie zbada�o
okolic�. - Niegdy� znajdowa�a si� tam w g�rze i nadal trwa, ale bardzo trudno do niej dotrze�.
- Na pewno pokonamy wszystkie trudno�ci - zapewni� Villemann. - Akurat droga do siedziby Sigiliona
interesuje mnie najbardziej. Skoro mieli�my ju� okazj� pozna� przedsmak podr�y...
Inni przerwali mu zdumieni.
- Niczego takiego nie prze�ywali�my, co� ty!
- Wi�c to jednak ty wypi�e� zawarto�� mojego kieliszka - westchn�� M�ri. - Sobie przygotowa�em nieco
s�abszy �rodek nasenny, �eby cho� w cz�ci �ledzi� podr�, ale kieliszki zosta�y zamienione. Niech to
licho porwie, przez ca�� drog� spa�em jak kamie�!
Nauczyciel spojrza� na niego surowo.
- To mog�o by� bardzo niebezpieczne - rzek� z powag�. - Musz� prosi�, by�cie od tej chwili bardzo
dok�adnie przestrzegali naszych zalece�.
- Milo popatrze�, jak tat� przywo�uj� do porz�dku - zachichota�a Taran. - No dobrze, braciszku, powiedz
teraz, co widzia�e�.
Jak dobrze jest mie� ich wszystkich przy sobie, pomy�la� Villemann.. Nidhogga z jego przezroczyst�
blado�ci�, wygl�daj�cego jak unosz�ca si� w powietrzu zjawa, Nauczyciela o ci�kiej, zwalistej
sylwetce, w kt�rego zamazanych rysach wci�� mo�na dostrzec m�dr� wyrozumia�o��. A tak�e tego
ponad wszelkie granice groteskowego Ducha Zgas�ych Nadziei czy inaczej Ducha Beznadziei albo
Ducha Niespe�nionych Iluzji, mia� on bowiem wiele nazw. Pi�kne panie Wod� i Powietrze,
kt�re musz� si� czu� bardzo ile w tej d�awi�cej atmosferze g�rskiej jaskini. Dobrze jest mie� przy
sobie Pustk�, kt�rej nikt nie widzi, ale kt�rej obecno�� wszyscy wyczuwaj� jako pusto, przestrze�, a
tak�e jako smutne westchnienie wydobywaj�ce si� z piersi, gdy tylko ona znajdzie si� w pobli�u. By�o
te�, oczywi�cie, Zwierz� oraz Hraundrangi-M6ri. I Cie�. Pot�ny i nieprzenikniony.
Villemann w najmniejszej mierze nie ponosi� przecie� winy za to, co s�ysza� i widzia� po drodze,
odpowiedzia� wi�c z czystym sumieniem:
- Wydawa�o mi si�, �e p�dzimy przez -wielkie przestrzenie.
- W pewnym sensie tak bylo - skin�� g�ow� Nauczyciel.
- A poza tym mijali�my chyba jakas bram� � ci�gn�� do�� niepewnie Villemann. A mo�e nawet dwie.
- Wiele - sprostowa� Cie�.
- Musia�em chyba wtedy przysypia� - stwierdzi� Villemann. � Pami�tam, �e pomy�la�em sobie: � Czy to
jaki� wilk? Cz�owiek o wilczej g�owie?" W�a�nie wtedy us�ysza�em, �e ten cz�owiek pyta o has�o, i
kto� z was, mam wra�enie, �e to by� Nauczyciel, odpowiedzia�, i� nie znamy has�a, lecz marny ze
sob� tego, na kt�rego d�ugo oczekiwano, po czym �w cz�owiek-wilk, kt�rego jednak nigdy nie
widzia�em, oznajmi�: �Przechod�cie!"
- To rzeczywi�cie by�a istota podobna do wilka - rzek� Nauczyciel zdumiony. - Jeste� pewien, �e go nie
widzia�e�?
- Absolutnie. Odbiera�em tylko bardzo intensywne wra�enie, �e tak w�a�nie jest.
- Brawo, Villemann! Co� mi si� zdaje, �e w tej rodzinie nie tylko M�ri i Dolg posiedli niezwyk�e
zdolno�ci. No dobrze, jeszcze jakie� wra�enia? Bo mam nadziej�, �e nie wtr�ca�e� si� do tego, co si�
dzia�o. To by si� mog�o sko�czy� naprawd� �le.
- Naturalnie, �e niczego takiego nie robi�em. Przede wszystkim dlatego, �e nie by�em w stanie,
znajdowa�em si� w kompletnym oszo�omieniu, w�a�ciwie jakbym nie mial cia�a. Par� razy uda�o mi si�
tylko leciutko uchyli� powiek. Raz zdawa�o mi. si�, �e widz� jak�� bram� w chmurach, my�la�em, �e za
chmurami znajduj� si� ska�y.
- Nie, tam nie bylo �adnych skal. Tylko te chmury. M�w dalej!
- No to musia�em si� chyba wtedy zdrzemn��, bo potem mia�em wra�enie, �e natrafili�my na
kolejn� barier�. I tak... Jak to bylo tam...?
- Przekroczyli�my wiele granic. Nie wiem, o kt�rym miejscu teraz m�wisz - stwierdzi� Cie�..
- Niech si� zastanowi�... Wszystko to jest dosy� niewyra�ne.
- Trudno si� dziwi� - wtr�ci� Cie� z ironi�.
Villemann zauwa�y�, �e ojciec mu wyra�nie zazdro�ci, i� syn prze�y� to, co on przygotowa� dla
siebie. M�ody cz�owiek przyj�� to z rozbawieniem.
- No wi�c - powr�ci� do opowiadania. - No wi�c s�ysza�em d�ugotrwa�e echo, jakby dochodz�ce spoza
granic wieczno�ci. Zdawa�o mi si�, �e znale�li�my si� poza czasem, je�li rozumiecie, co mam na my�li.
- I tak te� bylo! Istniejecie teraz w czasie elf�w, w kt�rym �adna rachuba nie obowi�zuje.
- Takie w�a�nie bylo moje wra�enie - skin�� g�ow� Villemann. - I co to si� przytrafi�o p�niej?
Znowu znale�li�my si� przy jakiej� granicy. Nowy wartownik. Taki wielki, �e nie mog�em go dok�adnie
zobaczy�, nie mam poj�cia, kto to byl. Chocia� znajdowali si� tam r�wnie� inni - Villemann m�wi� teraz
z wi�kszym zapa�em, jakby lepiej pami�ta�. - By�y to jednak istoty ludzkie. Przypominam sobie!
Pami�tam kobiet� o imieniu Villemo, kt�ra chcia�a si� mn� zaopiekowa�, poniewa� mamy podobne
imiona. Innego nazywali Tengel, byl to wspania�y m�czyzna, brzydki jak troll, a mimo to w jaki� spo-
s�b bardzo pi�kny. By� ich przyw�dc�. Zwraca� si� do kogo� imieniem Dominik i do jakiego� Mara. Ten
ostatni to ogromny �ucznik o orientalnych rysach. Wygl�da� strasznie, ale i on mimo to wydawa� si� bardzo
sympatyczny! Czy nie zapomnia�em o kim�? Tak! Jeszcze Sol! Sol z Ludzi Lodu!
- Co takiego? - wo�ali Taran, Rafael i Danielle jedno przez drugie.
- Tak, tak, to byli Ludzie Lodu - potwierdzi� Cie� z u�miechem. - Towarzyszy� im jeszcze jeden. Trond.
- Ale oni mieli ze sob� tak�e dwoje �yj�cych - wtr�ci� Villemann z uporem. - Jakim sposobem ci ludzie
mogliby nam pom�c? Przecie� tata i Dolg s� znacznie silniejsi ni� ktokolwiek inny!
- Owi �yj�cy to Mar i Shira. Wspania�a m�oda dziewczyna o ogromnych zdolno�ciach
okultystycznych. Oboje bardzo du�o wiedz� o tych okolicach.
- Dziewczyny nie widzia�em, ale tez mia�em ograniczony zasi�g. Jednego tylko nie rozumiem: Co takiego
maj� Ludzie Lodu, czego nie posiadacie wy, duchy? Bo przecie� wymieniono wartownika, prawda? I
przeszli�my wtedy do innego wymiaru...
- S�usznie!
- Na mnie ten wymiar robi� okropne wra�enie. Przede wszystkim niczego nie widzia�em. W ka�dym razie na
pocz�tku. S�ysza�em natomiast potworne ha�asy, jakby jaka� straszna sila przetacza�a ogromne skalne bloki,
przenikliwe zgrzyty, wizgi, grzmoty i mro��ce krew w �y�ach pomruki. Parskania i bulgotanie, jakby�my si�
znajdowali przy Namaskardh. �mierdzia�o te� podobnie jak tam. Cuchn�o siark�, jakby si� rozwar�y
wrota piekiel.Wci# prze�ywali�my co� nowego! W ko�cu uda�o mi si� otworzy� jako tako oczy i ujrza�em
ogromnego stwora podobnego do smoka, jak p�dzi wprost na nas, a na plecach d�wiga inn� istot� o
trzech rogach, wykrzywiaj�c� si� do nas paskudnie i ciskaj�c� w nas dzid�. Na szcz�cie ten �ucznik, Mar,
zestrzeli� dzid�. A zatem powiedzcie, nasze genialne duchy, dlaczego to Ludzie Lodu znale�li si� w tym
wymiarze, a nie wy?
Nauczyciel westchn��.
- Jak widz�, wszyscy oczekujecie ode mnie odpowiedzi...
- Tak jest - potwierdzi�a Taran.
- To bardzo niebezpieczny wymiar. Jak ju� wiecie, kiedy transportowali�my was tutaj z domu, czas stal w
miejscu. No, nie bez przerwy, w pewnych okresach zaczyna� si� toczy� mniej wi�cej normalnie. Zreszt�
wszystko dzia�o si� w wielkim skr�cie, poniewaz podr�owali�my niebywale szybko. Ale przez �w wymiar,
przez kt�ry wy jako ludzie musieli�cie przej��, my nie byli�my w stanie was przeprowadzi� Ten wymiar
bowiem znajduje si� w przestrzeni oddzielaj�cej dwa okamgnienia, istnieje pomi�dzy dwoma drgnieniami.
Rozumiecie mnie?
- Rozumiemy - potwierdzi�a Taran. - Za��my, �e poruszam kciukiem, to ten wymiar znajduje si� w
przestrzeni czasowej pomi�dzy u�amkiem sekundy, w kt�rym zaczynam ruch kciukiem, a
u�amkiem, w kt�rym m�j kciuk znajduje si� znowu w dawnym po�o�eniu.
- Trwa to jeszcze kr�cej - rzeki Nauczyciel. - To przestrze� mi�dzy pocz�tkiem twoje j my�li, by
poruszy� kciukiem, a pierwszym s�owem w jakie t� my�l ubierasz.
Taran z zapa�em kiwa�a g�ow�. Zrozumia�a.
- W tej przestrzeni dzieje si� nies�ychanie du�o spraw w czasie tak kr�tkim, �e w�a�ciwie nie istniej�cym.
To, co us�ysza�e�, Villemannie, by�o zaledwie nik�ym fragmentem tego, cc si� tam w istocie
wydarzy�o. Ten wymiar pe�en jest istot kt�re w og�le nie maj� miejsca w czasie, poniewa� czas ich nie
chcia�. S� one zirytowane i dlatego podw�jnie niebezpieczne, i bardzo zle. My, duchy, nie mamy
sposobu, by si� im przeciwstawi�. Natomiast Ludzie Lodu to potrafi�.
- Jak to?
Opowiadanie sagi o Ludziach Lodu zabra�oby nam zbyt wiele czasu. Najkr�cej m�wi�c, r�d ten
prowadzi walk� ze z�em. Z�em samym w sobie. Ludzie Lodu maj� przodka. kt�ry napi� si� wody ze
�r�d�a Z�a i przez to stal si� samym Z�em. Gdyby przej�� w�adz� nad �wiatem, zniszczy�by wszystko.
R�wnie� inne z�e istoty, takie jak demony i im podobne, wszystkie musia�yby si� podporz�dkowa�
jego mocy, a to by �wiatu nie wysz�o na dobre. Te ponure istoty chc� by� wolne i swobodnie czynie z�o
wed�ug w�asnej woli. Ludzie Lodu s� jedynymi, kt�rzy mog� uwolni� �wiat od strasznego przodka. On si�
nazywa Tengel Z�y w przeciwie�stwie do tego Tengela, kt�rego ty spotka�e� Villemannie. Ten jest dobry.
Natomiast Shira, kt�ra te� tam by�a jako jedna z dwojga �yj�cych, w�a�nie niedawno zdo�a�a zdoby�
jasn� wod�, kt�ra jest w stanie zniszczy� ciemn� wod� zia - je�li. tylko Ludziom Lodu uda si�
odnale�� Tengela Z�ego i naczynie, w kt�rym przechowuje on swoj� wod�. O to w�a�nie za-
biegaj�. Na tym polega ich walka.
Umilk� na chwil�.
- M�w dalej - rzek�a Taran cicho. - Jak dotychczas wszystko zrozumieli�my.
- No w�a�nie. W takim razie pojmujecie pewnie te�, �e owe istoty, znajduj�ce si� w tamtym
wymiarze, nie chc� Ludziom Lodu uczyni� nic z�ego.
- Naturalnie, �e pojmujemy przyzna� Villemann. - Ale, z drugiej strony, Ludzie Lodu s� tacy jak
my. Oni te� nie chc� czyni� z�a. I dlatego w�a�nie mogli przej��. Tutaj jest co�, czego nie
rozumiem... S�ysza�em, jak m�wi�e�, ty albo Cie�, czy mo�e jeszcze kto� inny, �e musicie zosta�
po drugiej stronie. Przecie� wiem, �e potraficie przenosi� si� nie zauwa�eni z miejsca na miejsce. Dlaczego
wi�c po prostu nie przeniesiecie nas na t� drug� stron�?
- Rzeczywi�cie, trzeba powiedzie�, �e masz g�ow� nie od parady, Villemannie - Nauczyciel u�miechn�� si�
pow�ci�gliwie. - Ale a� takie proste to to nie jest. Nie mogli�my zastosowa� w pe�ni sposobu
poruszania si� elf�w, bo w tych g�rskich okolicach konie nie dadz� sobie rady. Musieli�my tak
post�powa�, by�cie unikn�li zderzenia z czasem. Poza tym wci�� przecie� jeste�cie lud�mi. Mu-
sieli�my was przeprowadzi� przez wszystkie konieczne wymiary. R�wnie� przez ten, nad kt�rym
sarni nie mamy w�adzy.
- Przez ten niebezpieczny, pozbawiony czasu - westchn�� Dolg. - Rozumiemy to bardzo dobrze, wi�c
jeszcze tylko jedno pytanie: Je�li demony w tej przestrzeni uznaj� i akceptuj� Ludzi Lodu, to dlaczego ten
tr�jrogi potw�r ich zaatakowa� z dzid�?
- Dzida nie by�a skierowana przeciwko Ludziom Lodu, lecz przeciwko wam, intruzom - wyja�ni�
Nauczyciel �agodnie.
Ludzie pod �cianami skulili si� na te s�owa. Siedzieli w napi�ciu, teraz znali ju� wszystkie odpowiedzi.
- I jeszcze raz ci dzi�kuj�, Villemannie, �e nie pr�bowa�e� si� miesza� do wydarze� - rzek� Cie�.
M�ody cz�owiek w milczeniu skin�� g�ow�, ale trudno mu by�o ukry� dum�.
- Czy mo�emy teraz przedyskutowa� plany? - zapyta�a Woda g�osem, kt�ry przypomina� szemranie
strumyka.
- Tak, powinni�my si� za to zabra� - potwierdzi� Uriel, kt�ry do tej pory siedzia� w milczeniu i tylko s�ucha�.
- Nie ma znowu tak wiele do dyskutowania - rzek�a pani powietrza i teraz zebranym si� zdawa�o, �e
s�ysz� szum wiatru w koronach drzew. - Potraktujcie to pomieszczenie jako punkt wyj�cia i jako miejsce
zbi�rki. Tutaj mo�ecie wraca�, bo o ile zd��y�am si� zorientowa�, chocia� nie mia�am zbyt wiele czasu,
nie �yje ju� nikt, kto wie o istnieniu tego miejsca. Jest trudno dost�pne i chyba nigdy nie by�o u�ywane.
Nawet Sigilion nie wie, dlaczego kaza� swoim niewolnikom kopa� tak g��boko.
- Trudno dost�pne? - zdziwi� si� M�ri. - W takim razie jak z niego wyjdziemy?
- Prowadzi st�d jedna jedyna droga i z pewno�ci�, j� odnajdziecie.
- A jak si� tu znale�li�my?
Pi�kna kobieta u�miechn�a si�.
- Znowu pomogli nam Ludzie Lodu. Mala Shira, o kt�rej ju� wspominali�my, zdoby�a pewnego... nie,
nie przyjaciela, ale, powiedzmy, sojusznika, podczas swojej w�dr�wki do �r�d�a jasnej wody. Jego imi� brzmi
Shama i jest to duch kamienia. Jest jeszcze czym� wi�cej, ale to nas nie dotyczy. To on w�a�nie utworzy�
we wn�trzu g�ry korytarz, dzi�ki czemu mogli�cie wej�� a� tak g��boko i znale�� si� pod siedzib�
Sigiliona. Ten korytarz, oczywi�cie, zosta� natychmiast zamkni�ty.
- Wi�c wy�cie wiedzieli o istnieniu tego pomieszczenia? - My nie. Ale Shama wiedzia�.
- To znaczy, �e bardzo wiele zawdzi�czamy Ludziom Lodu - rzek� Dolg cicho.
- Niew�tpliwie! Nie mog�am jednak dok�adnie zbada� zamczyska, poniewa� Sigilion wsz�dzie
porozstawia� zapory, przez kt�re nie przejdzie �aden duch. S� pozamykane na magiczne zamki, w
ka�dym razie r�ne ich fragmenty. Co nieco jednak nam, duchom, uda�o si� zobaczy�. I chc� wam
powiedzie�, �e nie powinni�cie si� ba� tego, co was spotka podczas poszukiwania Madrag�w...
- Widzia�a� ich? - zapyta� M�ri pospiesznie.
- Nie, nawet nie wiem, czy naprawd� istniej�. A je�li tak, to musz� si� znajdowa� w tych starannie
pozamykanych cz�ciach zamku.
- Skoro wam nie uda�o si� otworzy� zamk�w, to jak my sobie z tym poradzimy? - niepokoi� si� Rafael.
Pani powietrza zwr�ci�a ku niemu swoje niebia�sko b��kitne oczy.
- To b�dzie, niestety, wasz problem. Pomy�lcie, to mo�e si� wam uda. O te male wie�niaczki nie
musicie si� martwi�. One znajduj� si� w ca�kowitej w�adzy Sigiliona i bardzo dobrze si� z tym czuj�.
Nie chc� wraca� do dom�w.
- No a ich rodzice? - zapyta� M�ri. - Chyba nie s� z tego powodu specjalnie szcz�liwi?
Te� tak my�l�, ale nic nie mo�emy zrobi�. Je�li si�� przetransportujemy biedaczki z powrotem na wie�, to
zap�acz� si� na �mier� z t�sknoty za Sigilionem.
- O, nie -. szepn�a Taran dr��cym g�osem, a Danielle skuli�a si� jak na zimnie.
- Wy nigdy si� nie znajdowa�y�cie pod jego wp�ywem - rzek�a pani powietrza. - Taran by�a na to
zbyt silna, a Danielle zosta�a w por� uratowana. Te nieszcz�sne male kobietki natomiast ju� nie b�d� mia�y
mo�liwo�ci uwolnienia si� od niego. A wi�c, Danielle, musisz by� bardzo ostro�na! Nigdy nie pozostawaj
sama z Sigilionem! Ty, Taran, dasz sobie rad�, a poza tym udasz Uriela.
- Natomiast Danielle ma mnie! - wykrzykn�� Villemann i natychmiast tego po�a�owa�. Danielle jednak
spojrza�a na niego z tak� wdzi�czno�ci�, �e a� si� zaczerwieni�.
Wygl�da na to, �e ona zaczyna si� uwalnia� od uczu� dla Dolga, ju� chyba go tak nie wielbi,
pomy�la�. Ale jeszcze troch� potrwa, zanim zrozumie, �e to ja jestem m�czyzn� jej �ycia.
A czy jestem? Mo�e powinna sobie znale�� kogo� ca�kiem innego?
Dalej nie zd��y� si� posun�� w swoich rozmy�laniach, bo wszyscy zebrani zacz�li si� znowu
zastanawia� nad tym, co nale�y zrobi� najpierw.
Villemann usiad� wygodniej i s�ucha�, co maj� do powiedzenia �geniusze".
3
Narada zosta�a zako�czona. Duchy opu�ci�y zgromadzenie.
M�ri i jego bliscy wiedzieli, �e teraz, kiedy podr� dobieg�a ko�ca, znowu poruszaj� si� w czasie. Bardzo
szybko zostali przeniesieni z domu tutaj, nawet rile wiedzieli, jak szybko, od tej chwili jednak liczy�a si�
ka�da minuta.
Szczerze m�wi�c, musieli si� spieszy�. Pomin�wszy ju� pro�by i marudzenie Taran, �e musz� wr�ci� do
domu tak, by zd��y� na wyznaczony termin �lubu, bardzo dobrze wiedzieli, i� me mog� si� bez ko�ca
ukrywa� w zamczysku Sigiliona i �e lada chwila mog� zosta� odkryci. Wtedy on na pewno nie b�dzie si� z
nimi cacka�. Brak lito�ci, to naj�agodniejsze okre�lenie, jakie w tych warunkach mog�o przyj�� na my�l.
Ruszyli zatem w ciemno�� jedynym korytarzem, kt�ry prowadzi� z ich tajemniczego schronienia.
- I nie liczcie na pomoc duch�w - ostrzega� M�ri szeptem. - One s� tutaj po to, by nas wspiera� wy��cznie
w�wczas, kiedy ju� naprawd� nie b�dzie innej rady. Nie mog� jednak interweniowa� bezpo�rednio, nie mog�
uratowa�
Madrag�w, to mo�emy zrobi� tylko my sami. Nie wolno im te� pojawia� si� w okolicy zamczyska,
jedynie w tej jaskini pod nim.
Odwr�ci� si� i zatrzyma� orszak.
- Dolg i ja musimy mie� wolne r�ce, natomiast ty, Urielu, b�dziesz si� opiekowa� Taran, Villemann
zajmie si� Danielle, a Rafael Nerem.
- Tato, ile razy ty to musisz powtarza�? - j�kn�a Taran.
- B�d� to robi�, dop�ki nie pojmiecie, jak wa�ne jest, by wszyscy znajdowali si� na swoich miejscach.
Ka�de z nas otrzyma�o od duch�w konkretne zadanie. I musimy je po kolei w odpowiednim czasie
wykonywa�, jak na przyk�ad teraz. Teraz zwolnimy Rafaela z obowi�zku zajmowania si� Nerem, poniewa�
zadaniem Nera jest przeszukiwanie korytarzy i pomieszcze�. W tej sytuacji ja p�jd� pierwszy, tu� za psem, a
ty, Rafaelu, b�dziesz zamyka� poch�d i musisz mie� baczenie, by nas nikt nie zaskoczy� od tylu.
Villemann pomy�la�, �e to przecie� niemo�liwe, nikt nie mo�e ich zaskoczy�, skoro za nimi znajduje si�
tylko jaskinia, kt�r� dopiero co opu�cili. Wiedzia� jednak, �e Rafael musi czu� si� potrzebny i wa�ny.
Rafael musi zapomnie� o swoim uczuciu do Wirginii von Blancke, kt�re sprawi�o mu tyle b�lu. Wa�ne jest
wi�c, by mial do wykonania zadanie, absorbuj�ce my�li.
Rafael przyj�� polecenie z ca�� powag�, jako wyraz zaufania. Dogoni� swoj� siostr�, Danielle, jakby
chcia� j� ochroni� przed ewentualnym atakiem od tylu.
Ciemny korytarz o�wietla�a tylko md�a pochodnia, kt�r� M�ri poleci� zapali�. Widzieli czarne kamienne
�ciany, grubo ciosane, nier�wne, ociekaj�ce s�cz�c� si� z g�ry wod�.
Przej�cie nie by�o d�ugie. Nieoczekiwanie Nero si� zatrzyma�, bo wyros�a przed nim �ciana.
- Aha. No i co teraz? - zastanawia�a si� Taran.
- Nie m�w tak g�o�no - sykn�� M�ri ostrzegawczo.
- Znajdujemy si� g��boko pod twierdz�, prawda? - rzek� Dolg. - W takim razie powinni�my...
Nie musia� ko�czy� zdania. Wszyscy unie�li g�owy, �eby popatrze� w gore.
Rzeczywi�cie, znajdowa� si� tam otw�r.
- Danielle - powiedzia� cicho M�ri.
Dziewczyna wiedzia�a, na czym polega jej zadanie. Je�li trafi� na jakie� szczeg�lnie w�skie przej�cie, ona
musi pokona� je jako pierwsza.
Villemann i Uriel, najsilniejsi w grupie, unie�li Danielle tak, by mogla si� pewnie chwyci� kraw�dzi.
- Nie bardzo mam si� tu czego trzyma� - j�kn�a ogromnie przej�ta tym, �e mo�e si� do czego� przyda�. -
Dam sobie rad�, tylko �eby� mnie, Villemann, podni�s� jeszcze troch� wy�ej.
Obaj ch�opcy wspi�li. si� na palce i Danielle wkr�tce znalaz�a si� na g�rze.
No, tym razem si� uda�o, pomy�la�a Taran. Ciekawe, kto podsadzi ostatniego.
- Co widzisz? - zapyta� M�ri szeptem.
- Nic. Tu jest ciemno jak w kominie. Strasznie nier�wna pod�oga - odrzek�a tak�e szeptem. - Pod�oga
dok�adnie taka sama jak tam u was na dole.
Jedno po drugim podnoszono, czy te�, �ci�lej bior�c, wypychano na g�r�. Nero wyrywa� si� na
pocz�tku okropnie, ale p�niej, zawieszony pomi�dzy niebem i ziemi�, dal za wygran� po prostu ze strachu.
Taran musia�a czeka� do ko�ca jako najl�ejsza, j� naj�atwiej mo�na by�o wci�gn��. Wypad�o, niestety, na
ni�, cho� tak si� bala, by nie zosta� w ciemnym korytarzu sama.
Wi�kszo�� wyposa�enia zostawili w dolnej kryj�wce. Zabrali tylko to, co, jak s�dzili, mo�e im by�
potrzebne ju� teraz.
- Musimy sporz�dzi� jak�� drabin� albo co� w tym rodzaju - szepn�� M�ri. - Wystarczy�aby na przyk�ad
sznurowa drabinka. Nie mo�emy przecie� tak si� nieustannie podsadza� i zsadza�, a wspinania b�dzie pewnie
sporo.
Wszyscy si� z nim zgadzali.
- A teraz... - m�wi� dalej M�ri. - Teraz rozejrzyjmy si� troch� wok�.
Znajdowali si� w bardzo ma�ym pomieszczeniu. I ca�kiem pustym. Najwa�niejsze jednak, �e w
kamiennej �cianie zobaczyli niskie drzwi.
Mo�e zreszt� drzwi to zbyt dostojne okre�lenie. Wygl�da�o jak wej�cie do kom�rki, i mia�o si� wra�enie, �e po
drugiej stronie otworu zgromadzono mn�stwo jakich� grat�w.
- Trzeba odsun�� te rupiecie - stwierdzi� M�ri.
Ale barykada nie dawa�a si� poruszy�.
- Boj� si�, �eby�my nie narobili zbyt wielkiego ha�asu, staraj�c si� sforsowa� t� zapor� czy co to jest - M�ri
by� powa�nie zaniepokojony. - Chod�cie, ch�opcy, postaramy si� zrobi� jakie� przej�cie. Tylko ostro�nie,
bardzo ostro�nie...
Villemann ogl�da� blokuj�ce wej�cie rzeczy.
- S� tu jakie� solidne deski... a mo�e to nawet belki... - Cuchnie to wszystko nieprzyjemnie - Taran
krzywi�c si� zatyka�a nos.
- Rzeczywi�cie - przyzna� Dolg. - Poniewa� jednak drewno nie daje si� poruszy�, mo�emy by�
pewni, i� od dawna nikt nie schodzi� na d� do �naszej" kryj�wki.
- Od bardzo dawna - popar� go Uriel.
- Drewno poczernia�o ze staro�ci. W�a�ciwie jest jak skamienia�e, zreszt� w przeciwnym razie musia�oby
zgni�. Dotknij tego!
Z wielk� ostro�no�ci� zdo�ali przesun�� nieco zapor�.
- Bardzo dobrze, ch�opcy - szepn�a Taran. - Jeszcze troszeczk�, wystarczy poszerzy� szczelin� i b�dziemy
mogli w�lizgn�� si� do. �rodka. Nie, Nero! Zosta�! I nie warcz, na mi�o�� bosk�! Rafael, trzymaj go!
Rafael natychmiast zaj�� si� zwierz�ciem, zacisn�� mu d�o� na pysku. Nero poczu� si� obra�ony, �e tak mu
nie dowierzaj�, wyrwa� si� Rafaelowi, ale milcza� ku zdumieniu wszystkich. Niech sobie nie my�l�, �e on
nie rozumie, i� po�o�enie tego wymaga.
Z najwi�kszym napi�ciem wpatrywa� si� jednak w otw�r, kt�ry powsta� po odsuni�ciu zapory.
- Naprawd� nie pachnie stamt�d �adnie - rzek�a Danielle.
- Masz racj�. Ale pami�tajcie wszyscy, �e nadal znajdujemy si� w tym czym�, co nazwali�my piwnic�. W
ka�dym razie bardzo g��boko pod twierdz� - przypomnia� M�ri. - Dolg, ty p�jdziesz pierwszy. Nie,
Nero, ty jeszcze nie. My przejdziemy bezpo�rednio do drugiego pomieszczenia.
- Po tamtej stronie jest kamienna pod�oga - oznajmi�a Taran. - Wygl�da na to, �e wszystkie te izby, czy jak to
nazwa�, wy�o�one zosta�y blokami skalnymi.
- Musz� powiedzie�, �e przypuszcza�em, i� stary Sigi-lion urz�dzi� si� tu bardziej komfortowo - mrukn��
M�ri. Taran spojrza�a na ojca spod oka.
- Prawda, �e Sigilion jest stary, ale zapewniam ci�, �e to �aden dziadek. Co to, to nie! Mo�esz mi wierzy�,
�e zachowa� pe�ni� wszelkich �yciowych mo�liwo�ci.
M�ri wola� teraz nie komentowa� szczero�ci swojej c�rki. Mo�e przy sposobniejszej okazji...
Dolg ostro�nie przeciska� si� przez szpar�. Nie wzi�� ze sob� pochodni, lepiej by� jak najmniej
widocznym.
Reszta czeka�a. Zwiadowca bardzo d�ugo nie dawa� znaku �ycia. Taran niecierpliwie przest�powa�a z nogi na
nog�.
W ko�cu wychyn�� z powrotem. W chybotliwym blasku pochodni jego twarz ja�nia�a blado�ci�, bo
przecie� Dolg mial cer� koloru ko�ci s�oniowej. Teraz by�o to uderzaj�co wyra�ne.
- Nie czeka nas nic zabawnego - rzek� z powag�. - Musimy tam jednak wej��, zreszt� nie widz� niebezpiecze�-
stwa. B�d�cie jednak przygotowani na szok. I, na Boga, trzymajcie Nera kr�tko!
Ostatnie s�owa Dolga zabrzmia�y z�owieszczo.
Jedno po drugim przechodzili do wi�kszej �sali". Nie by�a to, oczywi�cie, �adna sala, lecz co� najbardziej
piwnicznego, co przysz�o im kiedykolwiek ogl�da�. Wysokie sklepienie. Nadal jednak musieli si�
znajdowa� g��boko pod ziemi�.
Kiedy wszyscy weszli, Dolg wzi�� pochodni� z r�k ojca i pokaza� im, co takiego zastawia�o wej�cie z
tamtej strony. Nie zdziwiliby si�, gdyby naprawd� nikt tu od stuleci nie zagl�da�!
By�a to po prostu wielka skrzynia. W niej le�a�y porzucone cia�a dziewcz�t z po�o�onych w dolinach
wsi. M�ri m�wi� ochryp�ym g�osem:
- Mam wra�enie, �e ju� kiedy� widzia�em tak� scen�. To samo prze�ywali�my w Tiveden, kiedy
znale�li�my zamek Tistelgorm. Ow okropny hrabia Tierstein r�wnie� wykorzystane kobiety wrzuca� do takiej
piwnicy. My jednak widzieli�my ju� tylko ich szcz�tki. Te tutaj... wygl�daj� jak zabalsamowane.
- W ka�dym razie zw�oki zosta�y wysuszone niczym mumie - rzek� Dolg, kt�remu zbiera�o si� na
wymioty. Taran ze z�o�ci� ociera�a �zy.
- Przekl�ty morderca! Po�a�uje tego!
Wszyscy si� z ni� zgadzali.
- Jeszcze w innym miejscu widzieli�my co� podobnego - przypomnia� Dolg. - Pami�tacie sale zakonu
rycerskiego w Burgos, w Hiszpanii? Tylko �e tam wrzucano przewa�nie zw�oki os�b, kt�re w taki czy inny
spos�b rozgniewa�y zakon.
- Tak - przyzna� M�ri. - Wspominam to ze wstr�tem.
- Przepraszam, �e tak m�wi� - wtr�ci� Uriel. - Ale Sigilion �wietnie by pasowa� do Zakonu �wi�tego
S�o�ca. W ka�dym razie gdyby przyjmowano cz�onk�w na podstawie tego, jak bardzo s� �li.
- Obawiam si�, �e nawet dla nich by�by troch� zbyt okrutny - stwierdzi� Rafael, kt�ry nawi�za� ju� znajomo��
z Sigilionem w Norwegii.
- Tak jest - przyzna�a Taran.
M�ri nie m�wi� nic. On nie mial w�tpliwego honoru spotkania si� z potworem, podobnie zreszt�
Villemann i Dolg. �aden z nich nie widzia� jeszcze os�awionego Sigiliona.
- Urielu - rzek� Rafael. - Ty by�e� mnichem, prawda? I prawie anio�em...
- Nie b�d� zaprzecza�.
- Czy nie m�g�by�... odm�wi� modlitwy za dusze tych pomordowanych?
- Co� ty, Rafael! - zawo�a�a Taran. - One przecie� nie by�y katoliczkami!
- A jakie to ma znaczenie?
- Nie, no rzeczywi�cie - przyzna�a. - Pom�dl si�, Urielu, naprawd� ul�ysz naszym sumieniom.
Uriel podszed� do wielkiej poczernia�ej skrzyni i z szacunkiem pochyli� g�ow�. Inni zbli�yli si� r�wnie�, tak
samo skupieni jak on. Nast�pnie Uriel z�o�y� r�ce, przytykaj�c do warg opuszki �rodkowych palc�w, i zacz��
odmawia� modlitw� po �acinie, kt�rej nikt opr�cz Rafaela i Danielle nie rozumia�. Wszyscy jednak s�uchali z
uwag� i wzruszeniem g��bokiego g�osu �redniowiecznego mnicha.
Danielle zamkn�a oczy. Nie by�a w stanie patrze� na te nieszcz�sne pomordowane istoty, na ich
wykrzywione z b�lu i potwornego strachu twarze.
�adna z nich nie wygl�da�a tak, jakby �mier� przynios�a jej ulg� czy szcz�cie. Danielle nie chcia�a
wiedzie�, co Sigilion im zrobi� w chwili, gdy kona�y, a on porzuca� je, znudzony, dla innych, m�odszych kobiet.
Przekl�ty dra�, my�la�a Taran. Gdybym go tak dopad�a, to...
Zachowa�a jednak tyle poczucia realizmu, by wiedzie�, �e je�li istotnie dosz�oby do spotkania, to nie ona
by�aby t�, kt�ra by �dopad�a", ale wprost przeciwnie.
Gdy Uriel sko�czy�, odwr�cili si� gotowi i�� dalej. - Co teraz? - spyta� Villemann ojca.
- S� tutaj, jak widzieli�cie, schody. Nie przypuszczam, by ta dolna cz�� zamku by�a przesadnie cz�sto
odwiedzana. My�l�, �e nawet kobiety w g�rze na zamku nic o tym miejscu nie wiedz�. A wygl�da mi na to,
�e schody wiod� do jakich� drzwi. Musimy by� w najwy�szym stopniu ostro�ni, niebawem zaczniemy si�
zbli�a� do g�rnych region�w twierdzy.
- Tak - przyzna� Dolg. - I wobec tego proponuj�, by jedno z nas, na przyk�ad ja, posz�o przodem
zbada�, jak si� sprawy maj�.
- Id� - zgodzi� si� M�ri. - Nie ma sensu, by�my wchodzili wszyscy nie wiadomo dok�d.
Patrzyli na wspinaj�cego si� po kamiennych schodach Dolga. Stopnie nie wygl�da�y na zniszczone, wi�c
pewnie rzeczywi�cie rzadko kto� t�dy chodzi�. Wkr�tce Dolg znikn�� w panuj�cym na g�rze mroku.
S�yszeli, �e mocuje si� z jakimi� drzwiami, �e stara si� je po omacku otworzy�, ale zachowuje si� bardzo
cicho.
Po chwili wr�ci�. Nie odwa�y� si� wo�a� do nich z g�ry.
- Drzwi s� zamkni�te z tamtej strony. Tego si� chyba nale�a�o spodziewa�, ale czy m�g�by� mi pom�c, ojcze?
Drzwi s� za ci�kie, by je wywa�y�, poza tym narobiliby�my zbyt wielkiego rabanu.
- Tak, oczywi�cie - odpar� M�ri. - Spodziewa�em si� od pocz�tku, �e b�dziemy natrafia� na takie
przeszkody, wzi��em wi�c ze sob� magiczn�, run�, kt�ra otwiera zamki.
- Znakomicie! Tak w�a�nie my�la�em.
- Miejmy tylko nadziej�, �e nie jest to zamek magiczny, taki o jakim m�wi�a pani powietrza - mrukn��
Villemann.
- Zobaczymy - odpar� M�ri. - Gdyby si� to okaza�o
prawd�, to jeste�my zamkni�ci na zawsze we wn�trzu g�ry. Duchy nie pomog� nam st�d wyj��.
- Przyjemna perspektywa, nie ma co - burkn�a Taran.
M�ri wszed� na schody za swoim niezwyk�ym synem.
Dolg stal z boku, patrz�c, jak czarnoksi�nik otwiera drzwi swoj� run�. Widzia�, �e ojciec wyj�� jakie�
male�kie etui, zawieraj�ce chyba co� w rodzaju smarowid�a, kt�rego odrobin� na�o�y� na zamek.
- Nigdy mi nie pokazywa�e� tej runy, ojcze - szepn�� Dolg.
- Nie - potwierdzi� M�ri. - A to dlatego, �e ona powinna przepa��, znikn�� ze �wiata wraz z nami.
- No w�a�nie, zawsze mi m�wi�e�, �e jest bardzo gro�na. Ale mo�e te� przecie� by� dla nas bardzo
po�yteczna, prawda?
- Gdyby� wiedzia�, jakie ingrediencje znajduj� si� w tej ma�ci, nie zadawa�by� takich pyta�. Przypadkowo
dosta�em j� od mojego wielkiego przyjaciela, pastora Eirikura z Vogsos, i bardzo jej oszcz�dza�em,
poniewa� jest taka skuteczna! Sam jednak nigdy bym si� nie zgodzi� zbiera� �rodk�w koniecznych do tego, by
mog�a dzia�a�. I tobie ich nie wyjawi�. No, zamek ust�pi�. Bogu dzi�ki nie ma tu �adnej magii.
Magi� reprezentujesz ty sam, pomy�la� Dolg, ale nie powiedzia� nic. Uj�li klamk� i bardzo ostro�nie
otworzyli drzwi, �miertelnie przestraszeni, �e zamek szcz�knie albo �e zaskrzypi� zawiasy, a wtedy mog�oby
by� z nimi �le.
Ale najs�abszy nawet szelest nie zak��ci� ciszy.
Czeka�a ich natomiast wielka niespodzianka. �wiat�o.
I nie byle jakie �wiat�o. Nie �wiat�o dnia, kt�rego zreszt� wcale nie oczekiwali, poniewa� zd��yli przyj��
do wiadomo�ci, �e znajduj� si� g��boko pod ziemi�.
Uchylili drzwi jeszcze bardziej.
Ich oczom ukaza� si� dziwny widok.
Tym razem znale�li si� w du�ej sali, mo�na nawet powiedzie�, wielkiej, cho� sklepienie nie by�o specjalnie
wysokie. Dla odmiany pachnia�o tu przyjemnie i �wie�o.
I by�o ciep�o! Ciep�o i �wiat�o p�yn�y od ma�ych ognik�w p�on�cych wok� na �cianach. Otwarty
ogie�, ale w sali nie czu�o si� zapachu dymu. Zreszt� te ogniki wcale te� nie przypomina�y zwyczajnych
p�omieni, unosi�a si� nad nimi ci�ka, mokra para.
Po�rodku sali znajdowa�y si� sto�y, na kt�rych ustawiono zielone ro�liny. W og�le cala sala wype�niona
by�a mn�stwem ro�lin.
Tutaj musia�o znajdowa� uj�cie owo zami�owanie Sigiliona do ro�lin. To z nich czerpa� niezb�dny mu
do �ycia sok.
Zdawa�o si�, �e system ogrzewczy i o�wietleniowy funkcjonuje bezb��dnie.
- Genialne! - szepn�� Dolg
M�ri natychmiast go ostrzeg�. Uczyni� ruch w kierunku centrum sali.
Dolg zrozumia�, o co chodzi. Dwie niedu�ego wzrostu kobiety zajmowa�y si� ro�linami. Podlewa�y je,
obrywa�y suche li�cie.
Bo�e, spraw, by �adne z naszych na dole si� teraz nie odezwa�o, modli