Gołkowski Michał - Siedmioksiąg Grzechu (4.3) - Świat we krwi. Jadeitowy Pająk

Szczegóły
Tytuł Gołkowski Michał - Siedmioksiąg Grzechu (4.3) - Świat we krwi. Jadeitowy Pająk
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gołkowski Michał - Siedmioksiąg Grzechu (4.3) - Świat we krwi. Jadeitowy Pająk PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gołkowski Michał - Siedmioksiąg Grzechu (4.3) - Świat we krwi. Jadeitowy Pająk PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gołkowski Michał - Siedmioksiąg Grzechu (4.3) - Świat we krwi. Jadeitowy Pająk - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Cykl Świat we krwi Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Epilog Posłowie od autora Michał Gołkowski Strona 4 COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2024 WYDANIE I ISBN 978-83-67949-12-5 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta ILUSTRACJA NA OKŁADCE ORAZ PROJEKT Szymon Wójciak ILUSTRACJE Paweł Zaręba REDAKCJA Ewa Białołęcka KOREKTA Magdalena Byrska SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected] SPRZEDAŻ INTERNETOWA Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 Strona 5 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected] WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected] www.facebook.com/fabryka Więcej darmowych ebooków i audiobooków na chomiku JamaNiamy Strona 6 Strona 7     Ziemia drży: Mexik zaczyna swą pieśń! Pole bitwy jest miejscem, gdzie smakuje się boskiej ambrozji wojny, gdzie szkarłat bryzga na boskie orły. Tam właśnie tygrysy skowyczą, spadają z ozdób kamienie szlachetne, powiewają pióropusze bogate i piękne, zaś książęta upadają w proch. Nazwali to miejsce Teotihuacán, ponieważ to tam właśnie pochowano dawnych władców, którzy tako rzekli: „Zaiste, gdy umieramy, to nie umieramy wcale, ponieważ żyć będziemy, ponownie powstaniemy i będziemy żyć dalej, zbudzimy się, w tym odnajdziemy szczęście”. Rozpryśnie się nawet jadeit, straci blask swój złoto, pióra quetzala opadną... Nikt nie żyje na świecie tym bez końca: na chwilę tylko jesteśmy tu! Grobem jeno jest świat, nie umknie zeń nic; nic nie jest na tyle doskonałe, aby nie połknęła tego ziemia. Rzeki, strumienie, ruczaje i wody płyną w dal, nigdy nie wracając ku swoim radosnym źródłom. Niepewnie gnają ku dalekiej domenie Boga Deszczu, Strona 8 zaś im szerzej rozciąga się ich koryto, tym głębszy rzeźbią sobie grób. Pełne są trzewia ziemi morowego prochu, co był krwią i kością, niegdyś żywym ciałem człowieka, co zasiadał na tronie, rozsądzał spory, przewodził obradom, dowodził armiami, podbijał prowincje, gromadził kosztowności, niszczył świątynie, kąpał się w blasku zaszczytów, majestatu, fortuny, pochwał i siły. Rozwiała się w nicość jego chwała, znikła niczym płochliwy dym, co unosi się z ognistych głębin góry Popocatépetl. Przepadły bez śladu, jeno w słowie drży ich szept. Nezahualcoyotl, król Texcoco Strona 9 Rozdział 1 Czerwiec 1520 H uēi Tlahtoāni Xahuatl, władca wszystkich krain od gór aż ku Wielkiej Wodzie, pan Imperium Słońca, Ten, Którego Ręce Zdobią Malunki, siedział samotnie na stopniach u  szczytu Wielkiej Piramidy. Przed nim, pod nim i  wokół niego rozciągała się ledwie widoczna w  szarówce bladego przedświtu panorama Tenochtitlán. Jaśniejsze kwadraty i prostokąty kwartałów mieszkalnych. Ciemne kreski ulic. Plamy placów. Granatowe linie kanałów... Strona 10 ...żarzące się krwawym pomarańczem przygasającego żaru pogorzelisk, z  których od czasu do czasu wznosiły się niesione wiatrem pióropusze iskier. Snujące się ciężkimi całunami kłęby gęstego dymu z dopalających się stosów pogrzebowych. I punkciki ognisk rozpalonych wokół Wielkiej Piramidy. Tam w dole czekali ludzie. Czekali nieprzerwanie od zapadnięcia zmroku, aż nowy najwyższy król zejdzie ku nim, aby wreszcie poprowadzić ich do walki przeciwko znienawidzonym białym najeźdźcom. Zahred widział z  tego miejsca również pałac Axayacatla, wokół którego jeszcze długo w nocy wrzały zażarte walki. Nawet teraz rozniecone tam pożary – wszczęte czy to przez broniących się Kastylijczyków, czy też atakujących ich Mexików – to przygasały, to wybuchały z  nową siłą, przerzucając się na kolejne budynki. Nad miastem wisiała ciężka, dławiąca woń ugotowanej krwi, panicznego strachu i gwałtownej śmierci. W  tym wszystkim czuć było jeszcze jeden zapach: charakterystyczny odór spalonego ciała, niosący się od stygnących już teraz węgli stosu pogrzebowego na szczycie Wielkiej Świątyni, który wraz z całym Tenochtitlán płonął przez większą część nocy. Teraz węgle, rozgarnięte i  przesiane przez kapłanów sprawujących obrządek pochówku Montezumy, oddawały już ostatnią resztkę ciepła wilgotnemu powietrzu późnej nocy. To, co pozostało po doczesnej powłoce wielkiego króla, skrzętnie pozbierano, zawinięto pieczołowicie w  kawałki świętej tkaniny i pochowano, jak nakazywał obyczaj, pomiędzy kamieniami najwyższego stopnia piramidy. Tego, na którym siedział teraz Zahred. Strona 11 Leżący obok niego Kefren zapiszczał przez sen, drgnął i obudził się. Pies zastrzygł uszami, polizał łapę, w którą został ranny poprzedniego wieczora. Spojrzał pytająco na człowieka, przy którym trwał przez całą noc: długo jeszcze? Zahred wyciągnął tylko rękę, podrapał go między uszami. Uwijające się w  ranie na jego przedramieniu muchy poderwały się z  głośnym bzyczeniem, ale zaraz wróciły do przerwanej pracy, upychając w  szybko gojącej się dziurze odrobinki tkanki, znoszone przez ich siostry z  zalegających ulice miasta trupów. Nie miał ochoty się ruszać. Nie miał ochoty nic robić. Nie miał ochoty nawet myśleć. Potrafiłby tak tu siedzieć, po prostu trwać, zawieszony pomiędzy nocnym niebem a ziemią. Samotny człowiek z miastem u stóp. Tym samym miastem, które tak bardzo umiłował Montezuma. Którego do ostatniej chwili, wbrew rozsądkowi i  logice, starał się bronić za wszelką cenę, przekonany, że jego ofiara odwróci nieuchronnie nadciągające nad Tenochtitlán nieszczęście. I  który zapłacił za to własnym życiem, a  jego poświęcenie poszło na marne. Bo teraz, niczym zrządzeniem złośliwych i  przewrotnych bogów, wszystkie wysiłki i  starania Montezumy obróciły się wniwecz. To, czego tak pragnął wielki król – pokój i  współistnienie – pękło niczym bańka na kałuży podczas deszczu. Teraz zaś on, z  woli Montezumy nowy Huēi Tlahtoāni i władca Imperium Słońca, musiał zmierzyć się z dziedzictwem, jakie zostawił mu poprzednik. „Musiał”, mimo że wcale nie miał na to najmniejszej ochoty. Strona 12 Wolałby siedzieć tu i  patrzeć, jak na jaśniejącym niebie powoli gasną gwiazdy, a  ponad szczyty gór niezauważenie wypełza dojmująco chłodny, bladoróżowy świt. Jednak westchnął ciężko, podniósł się i ruszył po wysokich kamiennych stopniach na dół, ku czekającym na niego Mexikom, Tlaxcaltekom i jego Kastylijczykom. Nie – nie jego Kastylijczykom. Teraz wszyscy oni pospołu byli jego ludźmi. Ponieważ to było jego miasto. Jego imperium. Jego dom. – Nie, nie...! Aaa...! Wrzask urwał się na najwyższej nucie i  przeszedł w  gulgotanie, a  potem charkot, kiedy klinga pałasza zagłębiła się w brzuchu mężczyzny. Ihuicapalli, gubernator potężnego miasta Azcapotzalco, wybałuszył oczy i rozwarł szeroko usta, niczym wyciągnięta na brzeg ryba, a  potem opadł na kolana i  przewrócił się na bok, brocząc obficie jasnoczerwoną krwią. Pan Diego de Ordaz przydepnął ciało i  wyciągnął ostrze z  miękkim mlaśnięciem, wytarł miecz o  połę kolorowego, ceremonialnego płaszcza konającego. –  Tam jest jeszcze jeden! – zawołał do swoich ludzi, pokazując wolną ręką w  kierunku, gdzie chwilę wcześniej zniknął uciekający przed nim dostojnik. – Brać go, chłopcy! Kilku żołdaków zbrojnych w  piki i  rohatyny wpadło do sąsiedniego pomieszczenia śladem umykającego przed nimi Strona 13 tlacatecatl potężnego miasta Atlixcatzin, syna nieżyjącego już imperatora Ahuítzola. Tamten rozejrzał się desperacko, szukając drogi ucieczki – rzucił się ku oknu, chcąc wyskoczyć na zewnątrz. Już, już zadarł nogę i stanął na parapecie. Byłby zdążył. Lecz jeden z  Kastylijczyków dopadł go i  dźgnął długim ostrzem pomiędzy łopatki. Dostojnik wrzasnął i  wyprężył się konwulsyjnie, a  potem poleciał głową naprzód, prosto na dziedziniec piętro niżej. Spadł niczym kamień, bezwładnie, uderzył ciężko o  bazaltowe płyty. Chciał się jeszcze podnieść, jakimś cudem podparł się ręką, której złamana kość wyszła przez skórę – ale inny żołnierz doskoczył do niego, przyszpilił do ziemi włócznią, niczym motyla szpilką. Żołdak zaśmiał się, pomachał wyglądającym z  okien na piętrze towarzyszom: załatwione! Jeszcze ktoś próbował uciekać, klucząc między kolumnami podpierającymi dach tarasu i  zamierzając czmychnąć w gęstwinę spowitych półmrokiem ogrodów. Wbiegł już pomiędzy krzewy, kiedy przyglądający mu się od dłuższego czasu arkebuzer spokojnie, flegmatycznie złożył się do strzału i  ściągnął spust – rusznica szarpnęła, bluznęła ogniem, niedoszły uciekinier rozkrzyżował ręce i  padł jak rażony gromem. –  Piękny strzał, panie Piedrabuena! – zaśmiał się de Alvarado. – Godny zbożnego, chrześcijańskiego dzieła! Wspomnę o was caudillowi, gdy będę mu raport z naszej pracy zdawał... No, jak tam, Garçia? Skończyliście? Idący od strony pałacu żołnierz z  zarzuconą na ramię zakrwawioną rohatyną odcharknął i  splunął na ziemię, Strona 14 przestępując ponad leżącymi mu na drodze trupami mężczyzny i kobiety, wciąż trzymającymi się za ręce. –  Na to wygląda, panie kapitanie! Jeden chyba tylko się wymknął, ale z  bełtem w  plecach, więc daleko nie ucieknie. Może nie mówcie admirałowi... –  Nawet nie zamierzam, Garçia. Dobra robota, zwołajcie ludzi. Kiedy de Alvarado i  jego oddział wrócili, przeszli przez posterunki, przedostali się ponad ustawionymi w  bramach i  przejściach barykadami i  wspięli po drabinie, będącej teraz jedyną drogą na zamienione w  twierdzę piętro rezydencji, Cortés czekał już na nich. –  I  co? – zapytał krótko caudillo, podnosząc przekrwione, zmęczone oczy. – Zrobione – równie krótko odparł de Alvarado. – Dobrze. Każ dzikusom, niech uprzątną ciała i wyniosą je stąd, zanim zaczną cuchnąć i zlecą się te cholerne... Muchy, pomyślał de Alvarado, kiedy Cortés urwał w  pół słowa. Mimo że była to nadal ta sama piekielna noc, miał wrażenie, że minęła już cała wieczność. Wieczność dymu i walki. Dzikiego zawodzenia szturmujących ich falami Indian. Kamieni sypiących się z ulic niczym grad. Lecących ze świstem i furkotem oszczepów. Pożarów mniejszych i  większych, co rusz wzniecanych w  kolejnych częściach kompleksu pałacu Axayacatla przez dzikusów, chcących najwyraźniej upiec ich tu żywcem. Wieczność cięć, sztychów i  zastaw szpadą, od których mdlała już ręka, a mięśnie płonęły. Charkotu i  jęków mordowanych ludzi, na których miejsce natychmiast pojawiali się następni. Strona 15 A  mimo to nic nie mogło zatrzeć, nawet przytępić wspomnienia, które wypaliło się w jego pamięci. Widoku, który miał pod powiekami, gdy tylko przymknął na chwilę oczy. Trupa kapitana Zahreda wstającego z  ziemi w  chmurze kotłujących się wokół niego much. Odkąd wydarzyło się... TAMTO... nikt z nich nie odważył się nawet tego wspomnieć. A  przecież byli tam, widzieli to bez mała wszyscy kapitanowie i  spora część ludzi! Mało tego, przecież zaraz potem uderzyli na nich ciosem w  plecy Tlaxcaltekowie, do których zdradziecko dołączyli ludzie z chorągwi samego Zahreda. Jakimś cudem Kastylijczycy odrzucili ich, wyparli z pałacu. Tak przynajmniej ktoś wtedy zawołał: „Uciekają, pokonaliśmy ich!”. Jednak zarówno de Alvarado, jak i  zwykli żołnierze przeczuwali, byli niemalże pewni: tamci nie próbowali ich POBIĆ, ale zwyczajnie PRZEBIĆ SIĘ przez nich. Bo przecież wszyscy jak jeden mąż ruszyli potem jego śladem. Śladem chodzącego trupa, który zabrał ze sobą ciało zabitego Montezumy. –  A  jeśli oni wszyscy wstaną? – spytał sam siebie de Alvarado, mimo woli przerywając zapadłą ciszę. Cortés drgnął, spojrzał na niego dziko. – Co? – Potrząsnął głową. –  Nic, panie admirale. Nieważne. Tak mi się wyrwało. Już ruszam wydać rozkazy. Gdy de Alvarado wyszedł, Cortés ziewnął, przeciągnął dłonią po twarzy i podniósł się z ławy. Siedział tu w pancerzu, trzymając na kolanach hełm, stanowczo nazbyt długo. Dopiero teraz czuł, jak bardzo zdrętwiały mu nogi i  kark... Spał? Tak, chyba zdarzyło mu się odpłynąć raz i drugi. Pora brać się do roboty. Strona 16 Tym bardziej że na dworze już wstawał blady świt, na tle którego widać było ciemniejsze zarysy wznoszących się ponad Tenochtitlán piramid. Niebo barwiło się delikatnym różem, gwiazdy zaczynały blednąć. Zdawało mu się, że słyszał już pierwsze ptaki, które... Caudillo wzdrygnął się, otrząsnął: znów zasnął na jawie! –  Cholerna noc, cholerne zmęczenie – zawarczał sam do siebie. – Hejże, bywaj tu który! Zza wiszącej w  drzwiach kotary wyjrzał młody Diego de Coria ze zmierzwionymi włosami i oczami niczym dwie wąskie szparki. – Panie...? –  Każ budzić kapitanów, de Coria! Nie ma czasu do stracenia... Znajdź też ojca de Olmeda, niech odprawi poranną mszę! –  Tak jest, panie. Czy mam powiedzieć doñi Marinie, że wstaliście? Pytała o was nocą, przypominam. Caudillo zawahał się, zamrugał. – Kiedy? – Odpieraliście atak przy bramie, panie. Powiedzieliście mi, że pójdziecie do niej później... A  ja tak jej przekazałem. – De Coria spojrzał spode łba. –  Pójdę do niej sam – zadecydował Cortés, zapinając pas z bronią. Wyszedł na korytarz i  ruszył dziarskim krokiem, czując, jak zmęczenie i senność ulatują mu z głowy. Widząc swojego admirała, ludzie podnosili się z  ziemi, na której siedzieli albo półleżeli ze zmęczenia, szturchali jeden drugiego: wstawaj, nie śpij! Wartownicy od razu się prostowali, próbując pokazać, że wcale nie są tak zmęczeni, że ten hełm to przecież on go zdjął na chwilę tylko, na moment odstawił pikę i oparł ją o ścianę... Strona 17 Cortés miał świadomość tego, jak potwornie byli wyczerpani. Blade, popielate, pokryte sadzą oraz zaschniętą krwią twarze. Zapuchnięte oczy, podkrążone z niewyspania. Niezliczone rany, zadrapania, sińce i wybroczyny. Część miała na rękach odciski od kurczowo trzymanych drzewc broni. Ta noc dała się we znaki wszystkim. A co najgorsze, Cortés po raz pierwszy dostrzegał w oczach swoich ludzi coś, czego nie było tam nigdy wcześniej. Widział w nich z trudem skrywany strach. Znał ich jak zły szeląg. Wiedział, że jeśli tylko pozwolić, aby ziarno niepewności padło na podatny grunt rozedrganych umysłów, to ani się obejrzy, jak wykiełkuje i  wyda z  siebie gorzki owoc zwątpienia. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie mógł stracić kontroli nad tymi ludźmi. Nie teraz, kiedy osiągnęli tak wiele. Kiedy on tak wiele osiągnął. Dlatego należało działać, i to niezwłocznie. Znaleźć zajęcie, opracować plan, wdrożyć go w  życie. Czymś ich zająć, nie dać chwili na zwątpienie. A  dopiero potem zastanowić się samemu, co i  jak począć dalej. Skinął wartownikowi trzymającemu straż przy położonych w  samym sercu pałacu Axayacatla komnatach, gdzie kazał umieścić doñę Marinę. Wszedł do środka. – Hernán. – Marina? – Zachwiał się, stając w drzwiach. Klęcząca do tej pory przed odsłoniętym oknem doña Marina uśmiechnęła się, podniosła z  rozłożonej na posadzce Strona 18 maty i kołysząc biodrami, podeszła do niego. Zarzuciła mu ręce na szyję, przywarła do niego całym ciałem. – Cieszę się, że nic wam nie jest, panie – szepnęła. Zawahał się, ale ciało zareagowało odruchowo: objął ją, przytulił do siebie, chowając twarz w jej włosach. –  Marina... – mruknął, wdychając jej zapach. – Wybacz... Zapomniałem, że miałem przyjść do ciebie. To była potworna noc. Dlaczego nie śpisz? – Modliłam się, panie. –  Modliłaś...? – Aż się odsunął, spoglądając na nią z niedowierzaniem. –  Modliłam się o  wasze powodzenie i  zdrowie. O  to, żeby wszystko zakończyło się tak, jak powinno. I  cieszę się, że moje modły zostały wysłuchane, bo oto jesteście. Jadłeś coś, Hernán? Spałeś? – Niewiele – skłamał Cortés. –  I  tak cieszę się, widząc cię w  jakim takim zdrowiu. Musimy zadbać o ciebie... Ale najpierw postanowić, co dalej. –  Tak, to prawda. Posłuchaj mnie, Marina. To, co stało się wczoraj... Położyła mu palec na ustach. –  Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Liczy się tu i  teraz, Hernán. Liczy się ten dzień i każdy następny. – Marina, ale to, co się wydarzyło...! Nie zdążył dokończyć, bo w  tym momencie gdzieś na dworze nieopodal rozległ się przeszywający wrzask. Istny skowyt bólu, niemalże zwierzęce wycie, do którego zaraz dołączył drugi, wyższy i bardziej przeszywający, a potem kolejne modulowane zawodzenie. Cortés odskoczył od Malintzin, wyszarpnął szpadę z  pochwy i  stanął pomiędzy nią a  oknem, już gotów odeprzeć niespodziewany atak. Strona 19 – Indianie! – warknął. – Idą znów na nas... Malintzin położyła mu dłoń na ramieniu uspokajającym gestem. – Spokojnie, Hernán. To nie atak. – Jak to nie?! Przecież zawsze tak zawodzą, kiedy...! –  To tylko kobiety, Hernán. Przyszły po swoich zabitych, a teraz zbierają ciała na dziedzińcu. – Ciała...? –  Tych, których kazałeś stracić przed świtem. Czy zginęli wszyscy? – Oby! – warknął Cortés, chowając szpadę. – Bezużyteczni, zdradzieccy dostojnicy z  dworu Montezumy... Jaki pan, taki kram! Teraz przynajmniej nie trzeba będzie zawracać sobie głowy pilnowaniem jeńców, a  każda para rąk do walki jest na wagę złota. – Powiedziane na miarę rzymskiego senatora. Kapitanowie już wstali? – Tak, kazałem ich obudzić. –  A  zatem, panie... – Pocałowała go delikatnie. – Ruszmy wspólnie na spotkanie tego dnia i wyzwań, które może ze sobą przynieść. Cortés odwzajemnił pocałunek, podał jej ramię. Wspólnie wyszli z  komnaty, ruszając w  świetle budzącego się powoli dnia ku dawnej sali tronowej, wychodzącej na taras, gdzie wciąż widać było ślad po kałuży krwi najwyższego króla Montezumy. Hernán przez chwilę tylko zastanowił się: skąd doña Marina wiedziała, że wydał rozkaz stracenia dostojników z dworu Montezumy? Przecież podobno nie opuszczała swoich kwater... I  nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek tłumaczył jej, kim był i jakimi cechami odznaczał się rzymski senator. Strona 20 Ale zaraz potem zgubił tę myśl i  nigdy więcej do niej nie wrócił. Apartamenty Malintzin pozostały puste. Kotara zawieszona w  wejściu delikatnie falowała w  powiewach porannej bryzy wpadającej przez odsłonięte okno. Gdyby ktoś przy nim stanął, to widziałby, jak w  oddali, ponad panoramą zasnutego dymami pożarów i  stosów pogrzebowych miasta, pyszniła się w  pierwszych promieniach słońca piramida z  tkwiącą na jej szczycie świątynią Tezcatlipoki. – Xahuatl! Zahred rozłożył ręce, chcąc uściskać przyjaciela i  brata, gdy ten ruszył ku niemu, ale Xicotencatl, zamiast objąć go, uklęknął i uderzył czołem w proch u jego stóp. Inni też klękali, gięli się w  pokłonach, nie śmiejąc nawet podnieść na niego oczu. Zahred podszedł do młodego Tlaxcalteka, szarpnięciem podniósł go z ziemi. – Niech Xicotencatl wstanie! To nie czas na czołobitność. –  Xahuatl jest teraz Huēi Tlahtoāni. Xahuatl jest najwyższym królem, również dla Tlaxcali. – Tamten potrząsnął głową. Zahred popatrzył po otaczających go ludziach, gromadzących się w  coraz ciaśniejszym półkolu na placu świątynnym u stóp Wielkiej Piramidy.