15072
Szczegóły |
Tytuł |
15072 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15072 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15072 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15072 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARGIT SANDEMO
DZIECI SAMOTNOŚCI
Z norweskiego przełożyła
IZABELA KREPSZTUL - ZAŁUSKA
POL - NORDICA Publishing Sp. z o.o.
Otwock 1997
ANNA
Lekarz spojrzał współczująco na zamożnego kupca.
- Przykro mi, panie Wardelius. Pańska małżonka nie była wystarczająco silna.
Twarz kupca nie zdradziła ani bólu, który przeżywał, ani ogarniającej go bezsilności.
Stał przy oknie z widokiem na port w Bergen i patrzył na swoje trzy okręty handlowe.
Wydawały mu się teraz całkiem pozbawione wartości - jemu, który zawsze był tak dumny z
ich świetnie utrzymanych kadłubów i białych żagli.
- A co z dzieckiem? Co z chłopcem?
- Dziecko żyje. Ale... to dziewczynka.
- Dziewczynka?
Kupiec Wardelius mógł wreszcie nazwać swoje uczucia. Cały strach, z którym się
zmagał przez ostatnie godziny, rozpacz, żal - wszystko zmieniło się w ogromny zawód.
Położna uśmiechnęła się blado do kupca.
- Czy chce ją pan zobaczyć?
- Nie. Nie, to może poczekać.
Położna zawahała się.
- Dziewczynka... trochę ucierpiała podczas porodu. Chyba trzeba ja szybko ochrzcić.
Jeszcze tego brakowało, pomyślał Wardelius z niechęcią. Cóż, może tak będzie dla
niej najlepiej.
- Wezwij księdza - mruknął.
Położna ruszyła, lecz zatrzymała się w drzwiach.
- Jakie imię dać dziecku?
Te wszystkie imiona, nad którymi dyskutowali! Wszystkie były imionami dla chłopca.
Rzeczywiście, żona raz ostrożnie wspomniała, że przecież może urodzić się córka, ale on z
pogardą odrzucił taką możliwość. Imię dla dziewczynki? Ech, to bez znaczenia, przecież ona i
tak nie przeżyje. Wardelius wybrał pierwsze imię, które mu przyszło na myśl, i ruszył w
stronę drzwi. Należy mu się wreszcie chwila samotności ze swym bólem!
- Nazwijcie ją Anna - rzucił.
Anna, to małe, niechciane stworzenie, zaprzeczała wszystkim przewidywaniom.
Każdego ranka uparcie budziła się w swojej kołysce, aż wreszcie wszyscy zdali sobie sprawę,
że będzie żyła. Uśmiechała się do twarzy pochylających się nad nią, ale w odpowiedzi
otrzymywała jedynie współczujące westchnienia. W końcu zapomniała, jak się uśmiechać, i
stała się poważną istotką o wystraszonych, zdziwionych oczach.
Była jedynaczką, a mimo to miała dwie siostry, które dorastały razem z nią:
Samotność i Tęsknotę.
Gorzki smak samotności był dobrze znany także czworgu innym dzieciom. Żyli
daleko od siebie, tylko dwoje z nich się znało. Jednak dotkliwa samotność była im wszystkim
wspólna.
OBRAZKI Z LAT DZIECIĘCYCH
1. PASTUSZEK
Zza niebieskoczarnych gór słychać było coraz głośniejsze grzmoty. Jeszcze ostrzej
popędził owce. Wreszcie ujrzał połyskujące w świetle błyskawic dachy swej wioski. Dopiero
wtedy nieco się uspokoił i pozwolił sobie i zwierzętom na odpoczynek. Był przecież tylko
małym chłopcem... Z trudem udało mu się spędzić stadko tego wieczora i dlatego zaskoczył
go zmrok. Bał się ciemności, bo wtedy wychodzą złe moce, tak mówią wioskowi starcy. Bał
się też burzy, bo jej nie rozumiał. A w tej leśnej dolinie, którą szedł, pojawiały się w nocy
dzikie zwierzęta. Dlatego widok wioski tak bardzo podniósł go na duchu. Na pewno już
czekają. Może wyjdą po niego? Popędził owce, które z przyzwyczajenia skręciły w ścieżkę
wiodącą z doliny do wioski i już same przyspieszyły.
Złociste kwiaty wydawały się prawie białe w ciemności, wiosenne zapachy
oszałamiały.
Nagle chłopiec się zatrzymał. Zwierzęta pobiegły w stronę zabudowań, lecz on nadal
stał, wsparty o pasterski kij.
Z głębi doliny, którą właśnie opuścił, dochodziły dziwne dźwięki. Nie były odgłosami
wydawanymi przez zwierzęta, to było coś innego. Cicho i szybko szło w tym samym
kierunku, co on i owce. Słyszał bicie swego serca i drżący oddech. Czy to złe moce, które
chciały go pochwycić - tego, który zuchwale ośmielił się przebywać po zmroku poza domem?
Próbował poruszyć się, uciekać, lecz nie mógł. Strach przygwoździł mu stopy do ziemi. To
„coś” dotarło już do miejsca, w którym ścieżka opuszczała dolinę. Było tak ciemno, z drzewa
rosły tak gęsto, że nie mógł...
W tym momencie długotrwała błyskawica rozświetliła las. Ujrzał wtedy widok,
którego już nigdy nie miał zapomnieć.
Grupa wielu ludzi minęła jego ścieżkę i podążyła dalej na południe. Słyszał
skrzypienie wozów i głuche stąpnięcia końskich kopyt. Było coś przytłaczającego i
majestatycznego w tej milczącej procesji. Chłopcu zdawało się, że jest to jakby orszak
żałobny dawno umarłego króla. Znów zapadła ciemność, grzmot przetoczył się po niebie, a
on nadal wyraźnie słyszał wędrowców. Gdy rozbłysła kolejna błyskawica, ujrzał, że już się
oddalają. Nie zauważyli go, ukrytego pomiędzy drzewami przy ścieżce. Chłopiec miał
wrażenie, że widział wielu mężczyzn, kobiety, dzieci i zwierzęta. Szczegółów strojów nie
rozróżnił w tych krótkich chwilach jasności, poza tym że były obszerne i ciemne, jakby grupa
chciała pozostać niewidoczna.
Jeszcze przez chwilę docierały do niego odgłosy kroków i skrzypienie kół. Wkrótce
cisza ogarnęła las. Kwiaty pachniały jeszcze intensywniej niż przedtem, jakby wzmocnione
tym widokiem.
Ocknął się dopiero na wołanie. To był głos ojca. Po chwili jego postać wyłoniła się z
mroku.
- Gdzie byłeś, chłopcze? - spytał surowo, zaniepokojony. - Już mieliśmy iść ciebie
szukać, gdy wróciły owce.
Chłopiec nie odpowiadał.
- No? Co się stało? - naciskał ojciec.
Wargi nie chciały się poruszać, sparaliżowane przeżytym strachem i napięciem.
- Zgubiłem kilka jagniąt. Długo ich szukałem.
- Masz jakiś dziwny głos?
- W lesie w nocy jest strasznie...
- Widziałeś albo słyszałeś dzikie zwierzęta?
Po dłuższej chwili chłopiec odpowiedział:
- Nie. Nic nie widziałem.
Ojciec położył dłoń na jego ramieniu. Niepewnym głosem zaproponował:
- Pospieszmy się lepiej do domu, do matki. Wiesz, jak kobiety łatwo się denerwują. A
jutro nie będziesz pasł owiec sam. Poślemy z tobą kogoś starszego.
- Ojcze... - spytał chłopiec z wahaniem - co jest tam dalej na południe? Jak się idzie w
dół doliny?
- Przecież wiesz dobrze. Nic!
- Nic?
- Nic. Tylko skalna ściana. Kiedyś, dawno temu, na jej szczycie był klasztor i kilka
domostw. Został zbudowany przez bardzo stary zakon szukający odosobnienia. Nie wiadomo,
jak dostali się na półkę z drugiej strony góry, gdzie w dole płynie rzeka. Podobno zaraza
szalejąca tu kilkaset lat temu zabrała wszystkich: zakonników i chłopów. I odtąd nikt nie wie,
jak się tam dostać. Dlatego gdy pójdziesz na południe, natrafisz tylko na skalną ścianę, nic
więcej.
Chłopiec długo się zastanawiał. Odwrócił się w stronę wysokiej, stromej turni, ledwo
widocznej w ciemności.
- Można stąd zobaczyć klasztor?
Także i ojciec zatrzymał się i odwrócił.
- Gdy byłem mały, wydawało mi się, że przy dobrej pogodzie widzę sam klasztor albo
jakieś dachy. Ale to musiały być skały, klasztor leżał zwrócony raczej w stronę rzeki. A
teraz... widzę tylko górę. No chodź, już idą po nas!
Zakonnicy? Czy to mogli być ci zmarli zakonnicy, którzy raz jeszcze chcieli ujrzeć
swą siedzibę? A może to coś innego?
Od tego czasu chłopiec często wpatrywał się w płaszczyznę na szczycie i wydawało
mu się, że widzi coś, co mogło zostać zbudowane ludzkimi rękami. Wreszcie którejś nocy,
gdy znów wracał spóźniony, zobaczył w ciemności gwiazdę. Ale świeciła zbyt nisko i nagle
pomyślał, że to musi być światło! Migające światełko z okna gdzieś tam, na górze, na którą
nikt przecież nie mógł wejść!
Był za mały, żeby się pokusić o zbadanie tej tajemnicy. Nikomu też nie odważył się
powiedzieć, co widział. Nie wiedział, dlaczego, może czuł, że to coś świętego,
niewyrażalnego? A może ze strachu, że ukarzą go duchy, gdy zdradzi ich sekretną wędrówkę?
Pewnego dnia jednak, gdy owce pasły się w kotlinie, słońce przeświecało przez liście i
było ciepło i bezpiecznie, chłopiec ruszył ostrożnie rzadko używaną ścieżką w głąb doliny.
Pełen poczucia winy, niemal się skradał, uważając, aby nie stracić z oczu pasących się
zwierząt. Dróżka niknęła pomiędzy wysokimi drzewami. Chłopiec zwolnił. W końcu nie miał
odwagi iść dalej i zawrócił. Dostrzegł wtedy coś błyszczącego, co leżało w trawie. Na
moment zamarł, potem rozejrzał się i podszedł bliżej. Długo stał pochylony, zanim ostrożnie
dotknął tego połyskującego przedmiotu i podniósł go.
Nigdy jeszcze nie widział czegoś równie pięknego! Nie wiedział, co to może być.
Płaskie, bogato zdobione, lekko uszkodzone z jednej strony, dokładnie mieściło mu się w
dłoni. Chłopiec gładził to ostrożnie, aż w końcu włożył po znoszoną koszulę.
Wieczorem, leżąc w łóżku, obracał tajemniczy przedmiot w palcach, aż promienie
księżyca rozpaliły w nim tysiące błyszczących kryształków. Uśmiechnął się, zachwycony.
Kilka dni później zdarzyła się katastrofa. Ziemia, która w tych rejonach często się
poruszała, zadrżała i zamieniła wioskę w gruz i popioły. Wkrótce dotarli tu ludzie, aby zbadać
szkody i zająć się ocalonymi, wśród których był zrozpaczony, bezdomny chłopiec. Wzięli go
ze sobą.
2. CÓRKA KUPCA
Kupiec Wardelius zmiął list, który właśnie dostał od przyjaciela.
- Znowu syn! - rzucił niechętnie. - Wszystkim rodzą się synowie. A ja co? Tylko
córka! I żeby chociaż...
Zamilkł. Anna pochyliła głowę nad robótką. Znała już to na pamięć, ale ból za
każdym razem czuła taki sam.
Ojciec mówił dalej, chcąc zatrzeć wrażenie swoich słów:
- Muszę przewieźć towary nad Morze Śródziemne. Genua, Wenecja, Raguza,
Aleksandria... Ponieważ twoja ciotka umarła, a mój sługa pokładowy uciekł do konkurencji,
pojedziesz ze mną. Zajmiesz się gospodarstwem na okręcie i będziesz dbała o moje zdrowie.
Oszczędzę w ten sposób na dwóch służących, jednym dla ciebie tutaj i drugim dla mnie tam.
Anna spojrzała na ojca przerażona.
- Mam jechać? W świat?
- Tak. Skończyłaś przecież piętnaście lat, ciotka nauczyła cię już prowadzić dom.
Odtąd będziesz pływała ze mną. Tak będzie najprościej.
Kupiec Wardelius myślał czysto ekonomicznie. Nie lubił niepotrzebnych wydatków,
pewnie dlatego stał się tak bogaty.
Jego córka nadal siedziała i wyglądała, zamyślona, przez okno. Ogarnął ją strach.
Opuścić Bergen? Opuścić to, co znała, nie móc ukryć się w własnym domu? Wyjść do ludzi?
Poruszona, wstała i pokuśtykała do koszyka z robótką. Była drobną, bladą
dziewczynką o krzywych ramionach i krótszej jednej nodze. Podczas narodzin jej kręgosłup
poniósł nieodwracalne szkody. Po śmierci matki zajmowała się nią ciotka. Kupiec Wardelius
dbał o interesy i rzadko zwracał uwagę na córkę. Nie zauważał, że często siedziała zaczytana,
nie dostrzegał jej pędu do wiedzy ani tego, że wyrosła na mądrą i rozsądną istotę. Mogłaby
wiele osiągnąć, gdyby dziewczętom pozwalano studiować...
Ciotka, osoba miła, lecz pozbawiona wyobraźni, była zadowolona, gdy Anna
zajmowała się tymi głupimi książkami w bibliotece. Nie musiała wtedy brać jej na spacer i
wstydzić się ludzkich spojrzeń.
Anna drżącymi dłońmi zamknęła koszyk z robótką. Jej serce wypełniła mieszanina
strachu i podniecenia. Przerażała ją wizja opuszczenia bezpiecznego domu, ale ileż to razy,
siedząc w bibliotece, marzyła o zobaczeniu tych miejsc, o których czytała? I teraz miałaby
ruszyć w świat! Ona - Anna Wardelius, której ciotka przepowiadała życie w samotności! Z
pewnością zostanie starą panną, mówiła. Któż bowiem zechce taką jak ona?
3. WYSOKO URODZONY
- Szybko! Szybko na pokład! - szeptał gwałtownie ojciec, markiz di Ferro, w
ciemności nocy.
Mały Giovanni, w aksamitnym ubranku z białymi koronkami wokół nadgarstków i
szyi, rozglądał się ze zdziwieniem po weneckim porcie. Wokół rozlegały się ochrypłe głosy;
zapach smoły, lin, wodorostów i rybich resztek wiercił w nosie. Przed sobą widział okręt,
który miał ich przewieźć przez Adriatyk do Raguzy.
Matka przebiegła przez trap, jęcząc i narzekając, jej szerokie jedwabne spódnice
szeleściły i mieniły się w świetle latarni. Lokaje uwijali się, przenosząc ostatnie kosze i
skrzynie z rzeczami, które rodzinie udało się wynieść z pałacu.
Giovanni ostrożnie postawił stópkę na trapie, bał się, że ubrudzi buty. Ojciec popchnął
go do przodu i wszyscy znaleźli się na pokładzie. Odrzucono cumy i okręt cicho odbił od
brzegu.
- Zhańbieni! - narzekała matka. - Zhańbieni i bez pieniędzy!
- Zamilcz! - przerwał jej markiz di Ferro. - Nie jesteśmy całkiem bez pieniędzy. Mamy
trochę na przetrwanie jakiegoś czasu w Raguzie. Doża niedługo umrze, a wtedy wrócimy do
naszego pałacu w Wenecji i odzyskamy cześć.
- Jakim to sposobem? - wykrzyknęła przenikliwie jego małżonka, schodząc do mesy. -
Myślisz, że wenecka signoria tak szybko zapomni o skandalu?
- Cicho, kobieto, masz głos ostry jak siekiera - mruknął markiz ponuro.
- Nie, właśnie nie będę cicho! Byłam cierpliwa, gdy marnowałeś naszą fortunę na
hulankach ze swymi przyjaciółmi, ale tego ostatniego wybaczyć nie mogę. Młoda żona doży!
Jak mogłeś?!
Markiz di Ferro wysyczał: „Zamknij się, ty przeklęta babo”, ona jednak nadal
krzyczała:
- Gdybyś chociaż miał tyle poczucia dobrego smaku, aby zachować dyskrecję! Ale
nie, musieliście dać się przyłapać! A teraz doża chce się zemścić. Zajął nasz pałac, a pełne
chwały nazwisko di Ferro wymazał ze Złotej Księgi Wenecji! - jej głos wzniósł się do
rozpaczliwego krzyku.
Mąż odparł gwałtownie:
- Bądź wdzięczna, że uratowałem nas przed żołdakami doży! Dziś w nocy mieli nas
zamknąć do więzienia, tak ostrzegł mnie przyjaciel. Ale teraz nas nie dostaną.
- A jak, myślisz, przyjmą nas w Raguzie? Te dzikusy, Dalmatyńczycy, nie za bardzo
lubią Wenecjan.
- Mam przyjaciół w Raguzie, pomogą nam na początku. Znają „Piękny las” bardzo
dobrze i pomogą nam stanąć na nogi.
- Jaki znów piękny las?
- Tak ci niewolnicy nazywają Raguzę. W ich barbarzyńskim języku to Dubrownik.
Oni boją się bardziej Turków niż nas, będą wiec po naszej stronie.
- Tak, ty na pewno możesz tak powiedzieć. Zaraz zaczniesz nadskakiwać ich żonom i
znów będziemy musieli uciekać.
Żadne z nich nie pomyślało o małym Giovannim, który przysłuchiwał się rodzicom,
zmęczony i przestraszony. Rozglądał się z obrzydzeniem po ciemnym wnętrzu okrętu i tęsknił
do swego ślicznego łóżeczka z jedwabną pościelą i do wspaniałych zabawek mechanicznych
wiszących pod baldachimem.
Postanowił, że kiedyś tam powróci. Odzyska wszystko, co ci głupi słudzy doży im
ukradli!
4. DZIEWCZYNKA, KTÓRA NIE WIEDZIAŁA, KIM JEST
W dole urwiska bez przerwy huczała rzeka. Słyszała ją zawsze, stała się w końcu
częścią jej świata. Nie znała zresztą innego. Rzeka nigdy nie cichła, spieszyła z hałasem przez
szeroką dolinę. Po drugiej stronie góry był jedynie nieprzebyty, dziki teren.
I tak już miało pozostać. Jej świat składał się tylko z rzeki, pustkowia, góry, na której
żyli i domów na niej. Zielone łąki, zagajnik, małe poletka. Więcej nic nie znała.
Stara Marta weszła i, jak zwykle, dygnęła nisko.
- Podano do stołu.
Dziewczynka poszła za nią do jadalni, w której każdy dźwięk odbijał się od
sklepienia. Ciężkie, długie stoły nosiły ślady wieloletniego używania. Było tam miejsce dla co
najmniej pięćdziesięciu ludzi, na wapiennej podłodze pozostawiło swe ślady wiele par butów.
A teraz tylko ona i Marta ze swym starym mężem byli w tej Sali.
- Czy mogę potem wyjść się pobawić, Marto?
- Nie, moje dziecko, przecież nie masz z kim się bawić.
- Oczywiście, że mam! - zaprotestowało dziecko z naiwnym przekonaniem malującym
się w wielkich, ciemnobrązowych oczach. - Przecież jest Drago! Dlaczego tak długo tu nie
był? On jest miły i taki duży, i silny. Chcę, żeby tu przyszedł, Marto! Zaraz!
Staruszkowie wymienili spojrzenia.
- To... niemożliwe - niechętnie odrzekła kobieta. - Drago nie może już tu więcej
przychodzić.
Dziewczynka ze złością kopnęła stół.
- Ja chcę, żeby przyszedł! Chcę, chcę, chcę!!! Tu jest tak nudno, nie mam z kim się
bawić!
Starzec mruknął do żony:
- No, pozwól mu przyjść... To biedne dziecko jest takie samotne.
Marta westchnęła głęboko i cicho odpowiedziała:
- Ona nie jest już dzieckiem, mimo że nadal chce się bawić. On już nie powinien jej
widzieć.
Głośno rzekła:
- Drago ma dużo roboty.
Oczy dziewczynki pociemniały w zamyśleniu.
- Gdzie są wszyscy, Marto? Było nas kiedyś więcej: matka, ojciec, ciotka, wuj, ich
dzieci, służba... Co się z nimi stało? Czasami zdaje mi się, że jesteśmy tylko we czworo na
całej ziemi. Albo tylko my troje.
Marta obserwowała śliczną twarz dziecka.
- Nadal mieszka dużo ludzi i tu w domu, i na zewnątrz. Ale zachorowali i nie możemy
dopuścić tej choroby tutaj. Dlatego nie powinniśmy się z nimi widywać.
- Czy to niebezpieczna choroba?
- Tak, bardzo - odpowiedziała Marta poważnie.
- A czy Drago też jest chory?
- nie, Drago nie.
- To dobrze.
Dziewczynka znów zadumała się.
- Marto, kim ja jestem naprawdę?
Stara wstała gwałtownie.
- Dziwne pytanie - odrzekła niepewnym głosem. - Panienka dobrze wie, kim jest! A
mieszkamy tutaj, dopóki po nas nie przyjdą. Wtedy wrócimy.
Oczy dziewczynki rozbłysły.
- Wrócimy?! Dokąd?
- O tym porozmawiamy innym razem - obiecała kobieta i zaczęła z hałasem zbierać
talerze i sztućce.
Mała podeszła do okna i wdrapała się na szeroki parapet.
- Rzeka - wyszeptała do siebie. - Nienawidzę jej. Nienawidzę tej wielkiej, okropnej
samotności.
Gwałtownie, niemal ze szlochem, wciągnęła powietrze.
5. SAMOTNIK
Mój Boże, pomyślał, a jego młodą, zdradzającą wrażliwość twarz wykrzywił grymas
bólu. Mój Boże, obarczyłeś mnie zbyt dużą odpowiedzialnością. Było nas ponad
pięćdziesięcioro - i już połowy nie ma! Najpierw trzęsienie ziemi, a teraz to! Te wszystkie
groby, które wykopaliśmy! I nadal odchodzi jeden za drugim.
Jego wzrok powędrował w stronę długiego budynku na skraju osady. Ilu jeszcze tam
pozostało? Już nie liczę tych, których stamtąd wynosiłem. Jest tam Marta, jej mąż, jacyś
służący, ale oni? Ilu z nich jeszcze zostało? Czy jeszcze żyje dziewczynka, która z taką
ufnością traktowała mnie jak najlepszego przyjaciela? A może jedno z tych drobnych,
owiniętych w całun ciał było jej ciałem?
Jak długo jeszcze choroba będzie tu szaleć? Wydaje się, jakby minęły już miesiące,
lata całe, od kiedy nastała. Co z nami będzie, co ze mną? Czy jest przed nami jakaś
przyszłość? Oni mówią, że musimy czekać. Czekać na pomoc i na ten wielki dzień triumfu,
kiedy będziemy mogli wrócić. Ale ja nie mam czasu na czekanie. Jestem młody, moje życie
ucieka. Ale jestem też odpowiedzialny za tych ludzi. Spada na mnie coraz większa
odpowiedzialność, wkrótce będę ostatnim, którego nie zaatakowała choroba, ostatnim
młodym i silnym. Czuję się jak złapany w pułapkę. I tak przecież jest. To pułapka bez
wyjścia.
Poszedł żąć zboże. Robił to sam, nikt już nie był w stanie mu pomóc.
Daleko w dole huczała rzeka. Ileż to razy stawał na skraju urwiska i marzył, żeby
starczyło mu odwagi na ten skok ku wolności! Ale to by się nie udało. Brzeg urwiska jest
nierówny, zanim doleciałby do wody, z pewnością by się zabił. A poza tym przecież nie mógł
zostawić ich na pastwę losu...
Ojcze niebieski! modlił się. Coś musi się zdarzyć, zanim nie będzie za późno! Ktoś
musi tu dotrzeć! Ale skąd miałby znać drogę?
Wszystkie te epizody nie rozegrały się jednocześnie, mogły dzielić je lata. Były tylko
częściami łamigłówki, a mimo to kształtowały młode, niedojrzałe charaktery na różne
sposoby. W końcu jednak drogom bohaterów dane będzie się skrzyżować, a wtedy te
elementy, dopasowane do siebie, utworzą całość.
RAGUZA
Markizowi di Ferro nie poszło zbyt dobrze w Raguzie. Owszem, otrzymał dom i
pomoc od przyjaciół, lecz wciąż nie mógł przeboleć, że on, jeden z notabli weneckich, siedzi
teraz na prowincji. Jego wyniosłość odstraszała ludzi nawet początkowo życzliwie do niego
nastawionych. Ani on, ani jego żona nie byli zadowolenie z nowych warunków życia. Mały
Giovanni rósł w atmosferze przesyconej myślami o zadośćuczynieniu i zemście, marzeniami
o utraconym blasku bogactwa - i ciągłymi kłótniami rodziców.
Nie upłynęło jeszcze wiele miesięcy od ich przybycia do Raguzy, gdy przedziwne
pogłoski doszły ich uszu. Mówiono o serbskich awanturnikach i poszukiwaczach szczęścia
włóczących się po mieście i zadających dziwne pytania, o tureckich żołnierzach w przebraniu,
rozsyłanych przez sułtana. Byli wszędzie, czujni, nadsłuchujący uważnie i cierpliwie.
Giovanni dowiedział się wkrótce, o co chodzi. W mieście rozeszła się pogłoska, albo
raczej legenda, o zaginionym skarbie Serbów. Markiz z oczami płonącymi szaleńczym
zapałem opowiadał o niej rodzinie podczas obiadu.
- Na to właśnie czekaliśmy! - wykrzyknął. - To jest znak od Boga! Gdy ten skarb
będzie mój, wykupię połowę Wenecji!
- Dobrze, dobrze... - mitygowała go żona kwaśno.
- No, może nie połowę, ale na pewno pałac di Ferro. Z takim majątkiem będziemy
mieli zapewnione miejsce w najbliższym otoczeniu doży. Jest już nowy doża - dodał szybko,
chcąc uniknąć tyle razy już słyszanych wyrzutów.
Kobieta westchnęła cicho. Cudowny sen o odzyskanym poważaniu, nie mówiąc już o
pałacu i bogactwie, miałby się ziścić?
- Nie masz jeszcze tego skarbu - przypomniała mu spokojnie - i nic o nim nie wiesz.
- Ja nie wiem? Ja, który łowiłem każde słówko o nim?
Markiza spytała sucho:
- No to gdzie on jest?
- No cóż... Wiadomo tylko, że zniknął bez śladu jakiś czas temu. Mówi się, że gdy
Turcy podbili Serbię po bitwie na Kosowym Polu w tysiąc trzysta osiemdziesiątym
dziewiątym roku...
- Przecież to ponad trzysta lat temu! Co to ma...
- Czy mogłabyś mi choć raz nie przerywać?! Wtedy niemal całkowicie wybito
szlachtę serbską. Pozostali tylko jeńcy wzięci do tureckiej niewoli. Niektórym jednak udało
się uciec i ukryć w górach, w rejonach graniczących z krajem Skipetarów.
- A to kto znowu?
- Jak tu można rozmawiać z kimś tak zupełnie niewykształconym? - westchnął markiz
di Ferro, uważający siebie za osobę niezwykle oczytaną. - Turcy zwą ich Arnautami, Grecy -
Ilirami, my - Albańczykami, a oni sami - Skipetarami, synami orła. Wśród tych, którym udało
się uciec, byli krewni samego przywódcy Serbów. Zdaje mi się, że tytułowano go carem.
Wzięli ze sobą rodowy skarb i zniknęli wraz z nim. Wydawało się, że odszedł w zapomnienie.
Ale, o czym mogłabyś wiedzieć, o ile byś miała odrobinę rozeznania, Turcy zawsze starali się
ujarzmić ludność tych dzikich okolic. W tym roku wyprawili się zbrojnie na Dalmację,
Czarnogórę i Raguzę. No i w małej nadgranicznej wiosce odkryli coś niezwykłego: ślady
panicznej ucieczki dużej grupy ludzi. Po długich przesłuchaniach - na ile znamy Turków,
także po torturach - wyszło na jaw, ze byli to krewni książęcego rodu Nemanjiciów, żyjący
niczym królowie w tej górskiej wiosce. Podobno mieli ze sobą ten legendarny skarb, chociaż
mieszkańcy wioski nigdy go nie widzieli. Wszystkie ślady wskazywały, że grupa musiała
uciec na południe. Na północ, w kierunku środkowej Serbii, nie mogli iść, gdyż jest
całkowicie pod władzą turecką. Dlatego i Serbowie, i Turcy szukają teraz w Raguzie.
- Tej rodziny książęcej?
- Nie, na co im ona? Nie należą do głównego rodu, są tylko krewnymi zamordowanej
rodziny cara. Żyli w spokoju, nikomu nie wadząc przez te wszystkie lata, pewnie już
częściowo przemieszani z ludnością tubylczą. Nie, oni szukają tego przeogromnego skarbu,
złota i klejnotów.
- Nikt go przecież nie widział. Skąd wiadomo, że nadal istnieje? Może tylko w
ludzkiej wyobraźni?
- O, nie, istnieje na pewno! Według mnie szlachta serbska żyła przez wszystkie lata
marzeniami o odzyskanej wolnej Serbii, rządzonej przez tę gałąź starego sodu książęcego.
Tak w każdym razie mówią w tej małej wiosce.
- Tak, tego rodzaju marzenia na pewno nie są ci obce - rzuciła kwaśno żona i nałożyła
sobie na talerz nieco tego obrzydliwego miejscowego jedzenia, do którego wciąż nie mogła
nabrać zaufania. - Duża grupa, powiadasz? Musieli się nieźle urządzić w tej wiosce. Ilu ich
było?
- Z rodzinami i służbą około pięćdziesięciu.
- I zginęli bez śladu? Pewnie ich Turcy złapali.
- Bzdury! Turcy też ich szukali. Czyżbyś nie widziała ludzi sułtana?
- Ja nic nie widzę, zamknięta w tej norze! A jakże to zamierzasz odnaleźć ten skarb?
- Mam plan. Uzbroję całą służbę, pojadę w stronę tej wioski, a stamtąd dalej po
śladach.
- Wielu już pewnie tak próbowało.
- To byli idioci, na tym polega różnica.
Kilka dni później wyruszył z Raguzy na północ bogaty orszak, wiedziony przez
markiza di Ferro. Daleko nie ujechali. Arogancja markiza drażniła wszystkich, z którymi się
spotkał. Szybko się z nim załatwiono: konie i rzeczy zabrano, a ludzi wycięto w pień.
Giovanni i jego matka dowiedzieli się o śmierci markiza di Ferro zaledwie tydzień od jego
wymarszu.
Gorączka poszukiwania skarbu wygasła równie szybko, jak wybuchła. Turcy i
Serbowie zniknęli z Raguzy, a cała sprawa poszła w zapomnienie. Lata mijały, Giovanni
dorastał.
W dalszym ciągu dochodziło do walk pomiędzy Turkami a ludnością zamieszkującą
góry, lecz nie zagrażały one Raguzie. do miasta docierały tylko pogłoski o zaciętym,
milczącym oporze ze strony Serbów, Czarnogórców, Albańczyków, Chorwatów i
Dalmatyńczyków - i o ich legendarnym bohaterze, Stefanie z Czarnogóry, w którym pokładali
całą nadzieję. Ale cóż miałby zdziałać samotny mężczyzna z garścią biednych chłopów
wobec przeważającej siły Turków?
W roku 1701 Giovanni skończył dwadzieścia osiem lat. Był przystojnym mężczyzną o
pociągłej arystokratycznej twarzy, szczupłych, długich dłoniach i nieco chłodnym spojrzeniu.
Jego skóra miała odcień oliwkowy. Rzęsy były tak czarne, że obramowywały oczy
niczym u egipskiego faraona. Usta zgrabne i pełne, nos prosty, jakby wyrzeźbiony z kości
słoniowej. Kruczoczarne, lekko kręcone włosy sięgały ramion. Nosił także wąską,
wypielęgnowaną bródkę, która przydawała mu diabolicznego wyglądu.
Giovanni di Ferro nie ożenił się. Był typem samotnika, choć w istocie jego samotność
miała swe źródła w pysze, która nie pozwalała mu zejść do poziomu niższych sfer. Marzył
jedynie o odzyskaniu władzy i majątku.
Pewnego dnia zdarzyło się jednak, że gnany wewnętrznym niepokojem Giovanni
zaszedł do jednej z gospód w Raguzie i pozostał tam dłuższy czas. Czy to przez przypadek,
czy też odczuł silniej swoją samotność po kilku szklanicach wina, w każdym razie wdał się w
rozmowę ze starszym kupcem, Norwegiem, którego okręt stał w Raguzie.
Czasami zdarzało się, że Giovanni wypił o kilka kieliszków za dużo. Przebywanie w
domu z wiecznie narzekającą, pogrążoną w apatii i próżnych marzeniach matką było nie do
zniesienia.
Tego wieczoru wylał swe żale przed norweskim kupcem.
- Czuję, że marnuję się w tym mieście - wzdychał. - Pewnego dnia, kilka lat temu,
przeprawiłem się do Wenecji, aby zobaczyć mój rodzinny dom. Wpatrywałem się w niego
całymi godzinami. Mieszkają tam jacyś ludzie, starzy, pewnie wkrótce umrą. Wiem, że
mógłbym odzyskać pałac, gdybym tylko miał pieniądze.
Kupiec pociągnął łyk wina z wysokiego kubka.
- Mnie gryzie coś przeciwnego. Pieniędzy mam więcej niż dość, ale nikt ich nie
przejmie. Mam jedną jedyną córkę, ale jest kaleką i pewnie nie przysporzy mi żadnego
wnuka, który dziedziczyłby po mnie. Któż by zechciał taką kobietę?
Giovanni di Ferro zamilkł. Siedział, zamyślony, i słuchał zwierzeń kupca. Norwegia?
Gdzie to jest? Czy to nie jakieś barbarzyńskie państwo wasalne Danii?
- Co się stanie z moją firmą, gdy umrę? - narzekał kupiec. - Przecież nie mogę
zostawić jej kobiecie! Choć muszę przyznać, że Annie, mojej córce, zdarzają się przebłyski
rozsądku.
W rzeczywistości to Anna kierowała firmą - dyskretnie i mądrze, tak aby ojciec nie
poczuł się odsunięty. Starość i właściwe jej rozkojarzenie sprawiały, że Wardelius nie
dostrzegł, iż bez pomocy córki nie dałby sobie rady. Poza tym duma nie pozwalała mu
przyznać, jak wielkie znaczenie miała praca Anny. „Kobieta to balast, który my, mężczyźni,
musimy wlec ze sobą”, mawiał, gdy nachodziła go chęć na żarty. Wierzył święcie, że Anna
tylko gotuje, dba o ubranie, sprząta kajutę i pilnuje, aby brał o czasie lekarstwa na
dokuczający mu żołądek. Że robiła więcej, nigdy
przez myśl mu nie przeszło.
- Ile lat ma pańska córka? - spytał od niechcenia Giovanni, patrząc spod
półprzymkniętych powiek.
- Dwadzieścia siedem. Dużo ponad wiek odpowiedni do zamążpójścia. Straciłem już
nadzieję na wnuka.
Giovanni zamilkł. Ledwo słuchał opowieści kupca o koniunkturze na norweskie
towary w krajach śródziemnomorskich i o sposobach targowania się ze wschodnimi kupcami,
aby się nie dać oszukać. W końcu odezwał się:
- Chętnie obejrzę pański statek, panie Wardelius.
Jednocześnie - daleko, daleko od Raguzy - ten najbardziej samotny z nich wszystkich
stał i patrzył na swój szeroki nóż. W oczach malowała mu się bezbrzeżna rozpacz.
Marta umiera, myślał. Marta wkrótce umrze i wtedy zostanę całkiem sam. Mimo że
była stara i trzymała się z dala ode mnie, była przecież człowiekiem! Po co mam dalej żyć?
Nic nie ma znaczenia. Nie mogę stąd odejść, muszę przeżyć tu całe życie, mając tylko
gwiazdy i polne kwiaty za towarzyszy. Harować, aby zdobyć pożywienie? Po co?
Nóż... Gdy Marta odejdzie na zawsze... Nie mogę jej jeszcze opuścić.
Podniósł głowę i patrzył na szare chmury pokrywające niebo. Nie czuł nawet deszczu,
osiadającego mgiełką na twarzy.
- Boże! - wykrzyknął z rozpaczą. - Jeszcze jestem młody. Ale lata mijają, każdy rok
równie twardy i gorzki.
Był samotny już wiele lat swego dorosłego życia. Odczuwał niewypowiedzianą
tęsknotę, nawet sam jej w pełni nie rozumiał. Wiedział tylko, że tęskni za istotą ludzką. za
kimś, kogo mógłby dotknąć, pogładzić, przytulić...
Czyżby nigdy nie miał tego doświadczyć?
ŚLUB
Anna Wardelius stała oparta o reling i obserwowała hałaśliwe portowe życie. Nadal
trwała energiczna odbudowa Raguzy po trzęsieniu ziemi, które nawiedziło miast w roku
1667, burząc ponad połowę budynków. Anna, jak zwykle, ukryła się nieco w cieniu. Ojciec
nie lubił, gdy się pokazywała, sama zresztą też wolała trzymać się z dala od pełnych niechęci
spojrzeń. W pełni akceptowała swoją samotność.
Nagle dostrzegła ojca. Szedł z kimś. No tak, to się często zdarzało, wszędzie miał
znajomych.
Ale ten człowiek był inny. Anna, która w takich przypadkach miała nakazane
dyskretne wycofanie się, pozostała na miejscu, nie mogąc oprzeć się zachwytowi. Cóż za
niezwykle piękny mężczyzna! Jaka dumna sylwetka! Te czarne oczy w twarzy jak z kości
słoniowej, drwiąco wydęte usta, dumny podbródek...
Weszli na pokład. Anna ocknęła się dopiero, gdy zirytowany ojciec dał jej znak
„znikaj stąd”.
Posłusznie zaczęła przesuwać się wzdłuż relingu.
Wtedy rozległ się głos niezwykłego gościa:
- Czy to pańska córka? Czy mogę mieć zaszczyt ją poznać? - spytał po włosku.
- Ale ona... No cóż, Anno, pozwól do nas!
Nigdy jeszcze nie odczuwała swojej ułomności tak dotkliwie! Odwróciła się i z
wahaniem podeszła do mężczyzn, opierając się z całej siły o reling, aby zamaskować
utykanie. Nieśmiało podniosła wzrok ku czarnym oczom gościa.
Giovanni di Ferro przyglądał się jej z mieszanymi uczuciami. Mogło być gorzej,
pomyślał. Włosy miała jasne, o nieokreślonym odcieniu, bladą cerę i pospolitą twarz.
Ciekawe były w niej tylko oczy: wyrażały mądrość, łagodność i smutek. Ich szaroniebieski
kolor stanowił dla Wenecjanina, przyzwyczajonego do oczu czarnych lub piwnych, nawet
przyjemne zaskoczenie.
Cóż z tego, kiedy ciało było gorsze: drobne, krzywe, niezgrabne. Nie była to figura
jego marzeń! Anna musiała spuścić wzrok pod jego badawczym, natrętnym wręcz
spojrzeniem. A gdy Giovanni di Ferro pochylił się, aby ucałować jej rękę, gwałtownie
poczerwieniała. Musiała się opanować, aby jej nie cofnąć, wiedziała bowiem, że jest szorstka
od ciężkiej pracy na pokładzie. Woda z ługiem nie jest najlepsza dla delikatnych kobiecych
dłoni... Mimo to poczuła, jak fala gorąca przepływa przez jej ciało od dotyku jego ust.
Giovanni opanował pogardliwy grymas. To łatwy łup, pomyślał. Ale muszę najpierw
się dowiedzieć, ile stary gotowy jest dać. Jeżeli dziewczyna jest w ogóle warta mojej ofiary.
Wytrwałe zaloty Giovanniego, które nastąpiły potem, sprawiły, że Anna stała się
jeszcze bardziej niepewna niż zwykle. Osoba świadoma swych braków ma trudności z
wyrażaniem uczuć. Jest nieufna wobec partnera okazującego jej zainteresowanie, ponieważ
sama nie akceptuje siebie i nie uważa się za godną miłości. Jej zastrzeżenia mogą dotyczyć
nie tylko niedoskonałego ciała, ale nawet mało istotnych drobiazgów. A Annę Wardelius los
przecież potraktował po macoszemu. Bardzo dbała o swój wygląd, ale cóż to mogło pomóc,
gdy ciało było tak ułomne?
Najgorsze, że nie umiała określić swych uczuć do Giovanniego di Ferro. Był on
niezwykle przystojnym i szarmanckim mężczyzną, większość młodych dziewcząt widziałaby
w nim księcia z bajki. Czuła wielki zamęt: nie ośmielała się mieć nadziei, za to tym bardziej
odczuwała swoją ułomność. Tylko w marzeniach udawało się jej o tym zapomnieć i cieszyć
się, że Giovanni był tak miły i nadskakujący. Chowała każde jego słowo głęboko w sercu,
jakby do małego pamiętnika o złoconych brzegach, i w myślach otulała je dłońmi. Ale w
końcu wrodzony rozsądek zwyciężył i budziła się z marzeń.
Kupiec Wardelius nie ułatwiał bynajmniej sprawy, rozstrajając córkę dodatkowo
swoim zmiennym humorem. Jednego dnia mawiał:
- Markiz, pomyśl tylko, Anno! Rób, co możesz, aby go utrzymać, póki jest
zainteresowany.
A następnego:
- Łowca posagów! A o co, myślisz, mu chodzi? Na pewno nie o twoją osobę. Czy nie
widzisz, że on i jego matka żyją ze swoich przyjaciół? Pysznią się swym pochodzeniem, choć
nie są więcej warci niż kamienie, po których stąpają. Giovanni di Ferro marzy tylko o
odzyskaniu bogactwa i stara się przekonać innych, że ma jakąś pozycję w społeczeństwie.
Przychodzi do przyjaciół i pół pokornie, pół pogardliwie prosi ich o pożyczkę, którą rzekomo
zwróci po odzyskaniu swych dóbr i pozycji w Wenecji. Uznaje tę pomoc za rzecz oczywistą.
Przyjaciele jego i matki mówią o nich nieomal wstydliwie. Pamiętaj o tym, Anno, niech ci nie
zawróci w głowie swoimi pięknymi oczami i uwodzicielskimi słowami.
- Nigdy sobie nie wyobrażałam, ze on mnie kocha, ojcze - odpowiedziała cicho. -
Wolałabym właściwie, żeby nie był taki piękny. Przystojni mężczyźni napawają mnie lękiem,
bo mogąc mieć każdą kobietę, nie potrzebują takiej jak ja. Ale uważam, że jest miły i
uprzejmy, i to się liczy. Jest jedynym mężczyzną, który kiedykolwiek traktował mnie z
czułością i poważaniem. Mówi, że moje nieforemne ciało i utykanie są czymś nowym i
dodającym pikanterii. To go pociąga. Kłamie czy nie, ja potrzebuję takich słów, ojcze!
Kupiec westchnął ciężko.
- No dobrze, jeśli cię chce, nie będę się sprzeciwiał! Potrzebuję wnuków, a tytuł
markiza będzie bardzo pomocny w interesach. „Moja córka - markiza di Ferro”... To zrobi
wrażenie na klientach. Ale wierzyć mu nie mogę!
Zbliżał się dzień, w którym statek kupiecki Norwega miał opuścić port Raguzy i
powrócić na północ. Dlatego nie zdziwiło kupca Wardeliusa, że Giovanni di Ferro w poufnej
rozmowie oświadczył się o rękę Anny. Miał dla niego przygotowaną odpowiedź.
- Możesz, panie, przyczynić się do przybycia na świat mojego wnuka - odrzekł - a to
wszystko, czego pragnę: dziedzica mojego małego imperium handlowego. Dlatego dostaniesz
ją, panie. Pod jednym wszakże warunkiem: masz być dla niej dobry! Anna jest zbyt poczciwą,
aby cierpieć za swoją ułomność. Może być dla pana większą podporą w życiu, niż teraz
przypuszczasz. Ja sam zbyt późno dostrzegłem, jakim jest wartościowym człowiekiem.
Szkoda, że to tylko kobieta, mogłaby skutecznie zarządzać moim interesem. Do końca
mojego życia, a nie będzie to już pewnie wiele lat, będę was czujnie obserwował i nie
pozwolę, aby stało się jej coś złego. Po mojej śmierci odpowiedzialność za jej los przejdzie na
ciebie, panie.
Były to zawstydzające słowa dla weneckiego arystokraty, lecz Giovanni przyjął je w
milczeniu. Umiał wiele ścierpieć, byle zdobyć kuszące bogactwa.
- Anna dostanie posag - obiecał Wardelius. - Będziesz mógł, panie, spłacić swój dług i
rozpocząć nowe życie jako człowiek wolny i godny szacunku. Potem już od ciebie zależy,
panie, jak potoczą się twoje losy.
A więc Wardelius wywęszył jego dług! Giovanni skłonił się lekko. Spojrzenie jego
czarnych oczu pozostało nieprzeniknione.
Zgodnie z życzeniem Giovanniego ślub był bardzo skromny, Wenecjanin nie miał
bowiem ochoty pokazywać się z tak nieciekawą panną młodą.
Anna musiała przejść na katolicyzm, ale jej ojciec, człowiek niezbyt religijny, uznał to
za czystą formalność. Dziewczynie wydawało się to wszystko tak nierealne, że nieomal nie
brała udziału we własnym ślubie. Była wręcz apatyczna; podczas ceremonii nie odważyła się
nawet spojrzeć na Giovanniego, wzrok miała wbity w czubki swych białych pantofelków.
Gdy już wszyscy powrócili na statek na przyjęcie weselne, Giovanni przeprosił
zebranych na chwilę i opuścił odświętnie przystrojony pokład. Załoga statku uczciwie
korzystała z okazji do świętowania. Wardelius pił ostro i nic już go nie mogło podnieść z
fotela. Giovanniemu udało się dyskretnie prześliznąć do prywatnej kajuty kupca. Wiedział, że
jego świeżo upieczony teść niedawno zmienił treść testamentu. Cichutko podszedł do
sekretarzyka. Na szczęście nie musiał długo szukać w szufladach. Pod podkładką do pisania
leżał prawie gotowy testament Wardeliusa.
Giovanni słyszał bicie własnego serca. Miał się wreszcie dowiedzieć, ile będzie wart
w przyszłości. Posag dziewczyny okazał się wspaniały. Otrzymali między innymi okazały
dom przy rzece na przedmieściach Raguzy; sprzeda się go niedługo na wykupienie pałacu w
Wenecji. Jeżeli majątek miał się odpowiednio do posagu, Giovanni di Ferro nigdy już nie
zazna kłopotów materialnych.
Testament został sporządzony w dwóch językach: jednym całkiem niezrozumiałym,
pewnie norweskim, i serbsko - chorwackim. Ech, ten barbarzyński język, którego
Giovanniemu nigdy nie chciało się porządnie nauczyć! W Raguzie mieszkało tylu Wenecjan,
że dawał sobie doskonale radę z włoskim, jedynym przecież cywilizowanym językiem.
No tak, ale kilka słów zdołał jednak rozszyfrować. Z trudem przebrnął przez
dokument, składając fragmenty zdań, i poczuł, jak powoli ogarnia go zdziwienie, a potem
wściekłość. Nie mógł źle zrozumieć treści, mimo że nie znał większości słów.
Wszystko, absolutnie wszystko, a były to ogromne sumy, zostało przekazane
przyszłym synom Anny, w ostateczności córkom. Do czasu osiągnięcia przez dzieci
pełnoletności majątkiem miała zarządzać Anna, wspierana przez doradcę, Norwega. Gdyby
Anna pozostała bezdzietna, wszystko po jej śmierci miało przejść na dalekiego krewnego z
Norwegii.
Ani słowa o nim, Giovannim di Ferro. A nie, tutaj! Bez jego nazwiska, lecz tylko:
małżonek Anny Wardelius... markiz... żadnego pełnomocnictwa... postanawiać... majątek i
złoto, albo... transakcje. On... sto talarów rocznie na użytek własny... jeżeli on na upomnienia
nie... być więcej wart...
Giovanni podniósł głowę. Ile to jest teraz sto talarów? Nie wydawało się dużo.
Zagotował się ze złości. Oszukany! Oszukany jak dziecko przez małego, śmiesznego,
norweskiego kupczyka i jego przebiegłą, brzydką córkę! Popamiętają go jednak! Giovanni di
Ferro nie pozwoli na takie potraktowanie!
„Być wart”? On miał być tylko tyle wart? Czyż nie był weneckim markizem? Któż
miał być więcej wart?
Wielkim wysiłkiem woli opanował gwałtowną żądzę zemsty i wszedł z powrotem na
pokład z obojętnym wyrazem twarzy.
Wieczorem, w świeżo umeblowanej sypialni, Anna szykowała się do pójścia spać.
Dzień wesela dobiegł końca i znalazła się sama z Giovannim w cichym domu.
Ręce jej się trzęsły, gdy wkładała cienką, wykwintną koszulkę na noc poślubną i
wiązała tasiemki okalające szyję. W lustrze dostrzegła siebie: bezbarwną postać
przypominającą ducha w tej jaśniejącej bieli. Otoczona ciemnoblond włosami twarz była
nieprzyjemnie blada, usta drżały.
W nagłym przypływie czarnego humoru zalśniły jej oczy. Weź się w garść,
dziewczyno, powiedziała w myślach do odbicia w lustrze, przecież nie idziesz na szafot!
Czy uda jej się zachować naturalnie? Czy będzie umiała uśmiechnąć się przyjaźnie do
niego, gdy nadejdzie? Nadal nie mogła w to uwierzyć: była żoną Giovanniego di Ferro, tego
aż nazbyt pięknego, nieosiągalnego mężczyzny! Przecież go wcale nie znała! Czuła się wobec
niego obco. Owszem, podziwiała go, lecz najchętniej na odległość.
Ale tej nocy na pewno wszystko się zmieni. Może zdobędzie tyle pewności siebie, że
odważy się określić, co czuje jej serce.
Sparaliżowana strachem, z trudem weszła na łóżko. Nie odważyła się położyć, tylko
siedziała wyprostowana, z dłońmi splecionymi na kołdrze, i czekała.
On nigdy nie będzie musiał żałować swej wspaniałomyślności, obiecywała sobie.
Z wdzięczności zrobi dla niego wszystko, uczyni jego życie prostym i jasnym, aby
nigdy nie gnębiły go troski.
Siedziała tak długo, że aż zaczęły ją boleć plecy. W domu panowała taka przyjemna
cisza... Dlaczego nie nadchodził? Znowu czekanie, czekanie, niczego nie rozumiejące
czekanie...
W końcu... trzaśnięcie drzwi. Zewnętrznych... I odgłos szybkich, oddalających się
ulicą kroków Giovanniego, które już rozpoznawała tak dobrze.
Wschodzące słońce, z trudem przeświecające zza ciężkich zasłon, zastało Annę leżącą
i patrzącą w sufit suchymi oczami. W końcu wstała i ubrała się. Powoli, ostrożnie złożyła swą
białą koszulę na noc poślubną, pogłaskała delikatnie jeden jedyny raz i ukryła najgłębiej jak
się tylko dało w pięknej komodzie podarowanej przez ojca.
Na co właściwie liczyła?
Ona, Anna Wardelius, ta brzydka i bogata dziewczyna?
WOTUM DLA ŚWIĘTEGO
Giovanni wrócił do domu dopiero w ciągu dnia. Nawet nie próbował się
usprawiedliwiać, tylko zajął się swoimi sprawami, nie spoglądając ani razu na żonę.
Anna usiłowała nie okazać, jak bardzo czuła się poniżona i zraniona. Nie miała
przecież do tego prawa, on i tak okazał się niezwykle szlachetny, dając jej swoje nazwisko.
Jeśli chciał wyjść, nie musiał jej przecież pytać o zgodę. Postanowiła być spokojna i miła tak
jak zwykle. Oboje zwracali się do siebie z uprzejmą rezerwą.
Poruszali obojętne tematy, gdy już naprawdę musieli coś powiedzieć, poza tym -
milczeli.
Zniknęły wyrażające zachwyt spojrzenia Giovanniego, drobne dowody miłości w
formie pospiesznych, delikatnych pieszczot. Anna rozpaczliwie usiłowała podtrzymać
swobodną atmosferę, lecz bez żadnej pomocy z jego strony.
Zjedli wspaniały obiad, a potem Giovanni zajął się swoimi książkami, ustawionymi w
stosy na półkach w bibliotece. Anna, której zaczęła ciążyć cisza, wzięła się za kartkowanie
jednej z nich. Napisano ją po włosku, ale Anna, po latach spędzonych na podróżach i
rozmowach z klientami ojca, znała wiele języków. Miała do tego zdolności, ku zdziwieniu
ojca. Płynnie znała serbsko - chorwacki, jako że Raguza była jednym z najczęściej
odwiedzanych przez nich portów.
Zatrzymała się na jednej ze stron.
- Co to jest za herb? - spytała nieśmiało.
Giovanni, choć niechętnie, musiał zwrócić na nią uwagę. Spędził noc w ramionach
dziewki, do czego, jak sam się przekonywał, miał pełne prawo. Mimo to czuł pewne wyrzuty
sumienia.
- Ten? Serbski. Herb starego rodu książęcego z Serbii. Dlaczego pytasz, pani?
- Znam go.
- Doprawdy? - zdziwił się Giovanni nieco pogardliwie. - Skąd?
- Widziałam go w bardzo dziwnym miejscu. - Przyjrzała się okładce książki. - O czym
ona jest?
- Należała do mojego ojca - odpowiedział, wzruszając ramionami. - Roił płonne
marzenia o odnalezieniu pewnego serbskiego skarbu i czytał wszelkie legendy na jego temat.
Te mrzonki pozbawiły go życia. Ale gdzie, pani, widziałaś ten herb? Na pokładzie? Przecież
nigdy nie opuszczałaś statku?
- Ależ tak, schodziłam na ląd w wielu portach. Musiałam tylko mieć kogoś z załogi do
ochrony. Lubię patrzeć na życie miejskie, chodzić do bibliotek i...
- Do bibliotek? Pani? Kobieta?
- Dlaczego nie? A ten herb pamiętam dobrze. Widziałam go tu, w Raguzie, w małym
kościółku. - Anna uśmiechnęła się i jej nieciekawa twarz stała się prawie ładna. - Nie
wiedziałam, że kobietom nie wolno wchodzić na chór. Stałam tam, z bliska oglądając obrazy
świętych i wota je otaczające. Nagle ujrzałam niezwykle piękny złoty przedmiot,
prawdopodobnie klamrę do ubrania. Umieszczone na niej klejnoty tworzyły herb. Bardzo to
pięknie wyglądało. Wkrótce jednak nadbiegł ksiądz i przegnał mnie stamtąd, przerażony.
Jestem pewna, że długo szorował podłogę, aby zmyć ślady mych niegodnych stóp.
Giovanni di Ferro wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. W końcu powiedział:
- Nigdy nie wierzyłem w tę głupią legendę o serbskim skarbie. Ale, na Boga,
przydałby mi się teraz, gdy zostałem tak niecnie oszukany...
- Oszukany?
Giovanni zrozumiał, że dziewczyna może nic nie wiedzieć o testamencie ojca.
- Nieważne. Przez kogoś w Raguzie. Ale chętnie z