150
Szczegóły |
Tytuł |
150 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
150 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 150 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
150 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Tragedie tatrza�skie"
autor: Wawrzyniec �u�awski
Opracowanie - Tomek Furmankiewicz
DROGA KU �MIERCI
Zmarzni�te palce z coraz wi�kszym wysi�kiem zaciskaj� si� na niewielkich wyst�pach skalnych. Musz� utrzyma� ci�ar ca�ego cia�a, zwisaj�cego lu�no nad przepa�ci�. Czy� d�ugo mo�na wytrzyma� tak� m�czarni�? Wr�ci�. Za wszelk� cen� wr�ci� na opuszczon� tylko co ma��, trawiast� platforemk�. Wydawa�a si� tak ciasna i niewygodna, wydawa�o si�, �e jedyne wyj�cie to pr�bowa� schodzi� w d�, w kierunku piarg�w doliny, a teraz... Cz�owiek wisz�cy na r�kach rozumie ju�, �e pope�ni� straszliwy b��d. Da�by wszystko, aby znale�� si� tam z powrotem, poczu� grunt pod nogami, czeka�, a� przyjdzie ratunek. Platforemka znajduje si� zaledwie o centymetry ponad g�ow� nieszcz�liwego. Aby na ni� wr�ci�, musia�by jednak znale�� cho� chwilowe oparcie dla n�g wyd�wigni�cie si� na samych r�kach jest ju� fizyczn� niemo�liwo�ci�. Tymczasem stopy, obute w gumowe trampki, bezradnie �lizgaj� si� po stromej, mokrej p�ycie skalnej. Cz�owiek walcz�cy o �ycie jest u kresu si�. Jego cia�o wykonuje jakie� dziwaczne, nieskoordynowane ruchy, przez g�ow� przelatuj� bez�adne my�li, palce r�k, zaci�ni�te kurczowo, poczynaj� si� stopniowo rozgina�. B�ysk przera�liwego strachu przywraca przytomno��. R�ce wpijaj� si� zn�w w ska��. Prawa noga staje na jakiej� mikroskopijnej k�pce trawy, rosn�cej w szczelinie p�yty. Pod�wigni�cie si� ostatkiem si� i wyrzut r�ki w kierunku chwytu na wysoko�ci zbawczej platforemki... W�t�a trawka nie wytrzyma�a ci�aru. Noga zn�w ze�lizn�a si� po p�ycie. Na u�amek sekundy cz�owiek zawis� na jednej r�ce. Palce rozlu�ni�y si� od gwa�townego szarpni�cia. Kr�tki rozpaczliwy krzyk - i cz�owiek run�� w przepa��... *
Jak�e beztrosko zapowiada� si� dzie�, kiedy - jeszcze kilka godzin temu - m�ody turysta ko�czy� spokojnie �niadanie w schronisku na Hali G�sienicowej i zbiera� si� do wymarszu. "Pogoda cudowna - my�la� - wyjd� na Granaty i Orl� Perci� przejd� na Krzy�ne. Kierownik schroniska wspomina� wprawdzie, �e na tym odcinku znaki s� dawno nie odmalowywane i niekt�re ju� si� prawie zatar�y, ale c� z tego? Dam sobie rad�. By�em ju� przecie na Giewoncie, Czerwonych Wierchach, a nawet - co prawda z przewodnikiem - na Zawracie i Kozim Wierchu! Zatarte znaki? Ale� musi tam by� chyba jaka� wydeptana �cie�ka, a w tak� pogod� b�dzie j� wida� z daleka". ((1)) Przy wyj�ciu ze schroniska moment zastanowienia: kto� tam kiedy� m�wi�, �e ciep�y sweter i wiatr�wk� trzeba ze sob� zabiera� nawet w najpi�kniejsz� pogod�. Nonsens! Zawracanie g�owy. W ka�dym razie nie w t a k � pogod� - w s�oneczny, upalny dzie� bez jednej chmurki. Szorty, koszulka z kr�tkimi r�kawami i trampki na nogach wystarcz� w zupe�no�ci. No - dziesi�ta godzina! Czas i�� w drog�. Na wierzcho�ku Granat�w d�ugo wygrzewa� si� w s�o�cu, zadowolony z wycieczki i z samego siebie. Straszono go trudno�ciami drogi - tymczasem przeby� j� z �atwo�ci�, bez �adnego wysi�ku. Kilka klamer - c� to za przeszkoda dla dobrze wygimnastykowanego m�odzie�ca? Dalszy szlak z pewno�ci� nie b�dzie trudniejszy. Gdzie� na horyzoncie pojawi�y si� chmury. G�upstwo takie sobie niewinne, bia�e chmurki. Zdziwi� si� troch�, gdy us�ysza�, �e jeden z odpoczywaj�cych na szczycie turyst�w nak�ania� swych towarzyszy, by ju� rozpocz�� zej�cie do schroniska. Przecie� jest zaledwie pierwsza - do wieczora jeszcze tyle czasu. Przypomnia� sobie czyje� tam wywody, �e na wycieczki nale�y wyrusza� wcze�nie i wcze�nie wraca� do schroniska, bo rano pogoda najpewniejsza, a w po�udnie cz�sto si� psuje. Skrzywi� si� pogardliwie. Taka "murowana" pogoda nie mo�e si� zepsu�! Zej�cie na Granack� Prze��cz i trawers w poprzek Orlej Baszty i Buczynowych Czub nie sprawi�y mu r�wnie� trudno�ci. By� zr�czny, niewra�liwy na przepa�cie, posuwa� si� wi�c lekko i do�� szybko. Klamry i �a�cuchy wyznacza�y drog�. Znaki gdzieniegdzie by�y wyra�ne, w niekt�rych miejscach rzeczywi�cie zatarte. Ani zauwa�y�, gdy z po�udniowego zachodu nadci�gn�y ci�kie burzowe chmury. Gdy per� wywiod�a go z powrotem na kraw�d� grani, by� zaskoczony, znalaz�szy si� w g�stej, nieprzeniknionej mgle. W�r�d coraz silniejszych grzmot�w i pierwszych kropel deszczu szed� dalej, widz�c przed sob� tylko kilkana�cie najbli�szych metr�w �cie�ki. Burza rozpocz�a si� na dobre. Z nieba la�y si� teraz ca�e strugi deszczu. Huk piorun�w przewala� si� po pustych kot�ach g�rskich - zanim przebrzmia�o echo jednego, ju� nast�pny wybucha� z now� gwa�towno�ci�. Doszcz�tnie zmokni�ty turysta schroni� si� pod nieco nachylony okap g�azu. Dygota� febrycznie, szcz�ka� z�bami, wstydz�c si� przed. samym sob� przyzna�, ile by teraz da� za ciep�y we�niany sweter i wiatr�wk�, kt�re le�a�y bezu�ytecznie w jego plecaku na Hali G�sienicowej. Prowizoryczne schronienie kiepsko zabezpiecza�o przed deszczem, a ju� wcale przed wiatrem i zimnem. Burza jednak d�ugo trwa� nie mo�e. Postanowi� przeczeka�. Istotnie burza po jakim� czasie min�a, ale pozosta�a mg�a i przenikliwie zimny, drobny deszczyk. Pr�bowa� doczeka� si� rozja�nienia. Na pr�no. By�o ju� po czwartej - prawie ostatnia chwila, by zd��y� do schroniska - a sytuacja nie ulega�a zmianie. Wyruszy� w dalsz� drog�, ju� cho�by dlatego, by si� troch� rozgrza�. Jak�e inaczej przedstawia� si� obecnie jego poch�d. Sztywne, zmarzni�te cia�o straci�o dotychczasow� zwinno��, porusza�o si� opornie, niezgrabnie. Gumowe podeszwy trampek �lizga�y si� po ociekaj�cej wod� skale. W przej�ciach, w kt�rych musia� sobie pomaga� r�kami, czyni� to z najwy�szym trudem, czuj�c, �e traci w�adz� nad marzn�cymi palcami. Turysta pocz�� r�wnie� coraz silniej odczuwa� g��d. Jedzenia ze sob� nie wzi��, a �niadanie na Hali i kilka cukierk�w na szczycie Granat�w dawno ju� posz�o w zapomnienie. Za g�odem i zimnem przysz�o zm�czenie - coraz cz�ciej poczyna�o brakowa� mu oddechu. W pewnej chwili spostrzeg�, �e nie znajduje si� na w�a�ciwym szlaku. Niewyra�na �cie�yna; kt�r� szed� dot�d, okaza�a si� kozi� perci� gubi�c� si� powy�ej w stromych ska�ach. Nie widnia�y na nich ani malowane olejn� farb� znaki, ani �a�cuchy czy klamry. Rozejrza� si�. W poprzek trawiastego stoku bieg�o kilka smug, przypominaj�cych we mgle �cie�ki. Schodzi� ku nim, pr�bowa� si� posuwa�, wraca� z powrotem w g�r� - za ka�dym razem przekonywa� si� o swej omy�ce. Znajdowa� si� prawdopodobnie w pobli�u Prze��czy Nowickiego lub na stokach Wielkiej Buczynowej Turni, opadaj�cych ku Dolinie Buczynowej, ale ani o tym wiedzia�, ani go interesowa�o, gdzie jest. Wiedzia� tylko, �e musi odnale�� Orl� Per�, doj�� ni� na Krzy�ne i zej�� przez Dolin� Pa�szczyck� na Hal� G�sienicow�. Odnale�� Orl� Per�, kt�r� nie wiedzie� kiedy zgubi�? O to w�a�nie chodzi�o! Turyst� poczyna ogarnia� niepok�j, a potem paniczny l�k. Kr�ci si� ju� do�� d�ugo na tej samej niewielkiej przestrzeni, a �cie�ki ani �ladu. I znowu przypomina mu si� czyja� rada, �e w podobnej sytuacji nale�y powr�ci� do miejsca, w kt�rym po raz ostatni widzia�o si� wyra�ny znak, i stamt�d spokojnie poszuka� nast�pnego znaku. Dobra rada. Gdzie to on widzia� ostatni znak? Wysoko, jeszcze na grani, blisko p� godziny temu. Wraca� w g�r� taki kawa� i zaczyna� od nowa? Nie mia�by ju� chyba si�. Ca�� energi� koncentruje po to, by i�� naprz�d, by� coraz bli�ej schroniska. A zreszt� czy uda si� trafi� z powrotem w tej przekl�tej mgle? Trzeba i�� w kierunku Krzy�nego - gdzie� tam znajdzie si� przecie� �cie�k�. Albo te� mo�e pr�bowa� zej�� wprost w d�? Trawersuje jakie� �leby, kominki, majacz�ce we mgle skalne �ebra. Przemarzni�cie, zm�czenie i g��d wywo�uje w nim jakby odr�twienie i zoboj�tnienie na sytuacj�. W m�zgu zjawia si� my�l: a mo�e zosta� tu i krzycze� o pomoc? Ale c� - do zmroku ju� tylko godzina lub dwie. Nikogo w g�rach o tej porze i w tak� pogod� nie ma. Trzeba teraz zaczeka� do rana, a jutro albo pogoda si� poprawi, albo kto� wezwie Tatrza�skie Pogotowie - cho�by kierownik schroniska, zaniepokojony tym, �e turysta nie powr�ci� na noc. Na my�l o biwaku przyp�ywa zn�w fala panicznego strachu. Siedzie� tu ca�� noc - zmokni�ty, bez jedzenia i ciep�ego ubrania? Za nic! To by�oby nie do wytrzymania. I��! Gdziekolwiek, w g�r� lub w d�. Ogarni�ty l�kiem umys� nie funkcjonuje ju� sprawnie, nie ocenia trafnie sytuacji, nie wyci�ga z niej trze�wych, spokojnych wniosk�w. I�� cho�by ca�� noc, byle wyrwa� si� z tej pu�apki! �eby tylko mg�a rozst�pi�a si� cho� na chwil�. Mg�a, jak gdyby spe�niaj�c to �yczenie, pocz�a k��bi� si�, ods�aniaj�c coraz dalsze �leby i grz�dy. Kilka silniejszych podmuch�w wiatru na chwil� rozp�dzi�o chmury i w dole zamajaczy�y piargi Doliny Buczynowej. Tury�cie wyrwa� si� mimo woli okrzyk rado�ci. Sta� na trawiastym stoku, kt�ry pozornie zbiega� na sam d�. Wyda�o mu si�, �e p� godziny, mo�e godzina zej�cia sprowadzi go na dno doliny, w kt�rej pr�dzej czy p�niej musia�by trafi� na �cie�k� do schroniska. Niedo�wiadczony, za�lepiony strachem nie zdawa� sobie sprawy, �e widzi tylko g�rn�, �agodn� cz�� stoku, kt�ry ku piargom obrywa si� stumetrowym pionowym urwiskiem. Nie u�wiadamia� sobie r�wnie�, �e dotychczasowa jego sytuacja nie by�a w gruncie rzeczy tak gro�na, jak s�dzi�. Mia� przecie� do wyboru: wr�ci� na gra� do ostatniego widzianego znaku i uwa�nie poszuka� nast�pnego lub - powr�ci� przez Granaty do schroniska. W najgorszym razie m�g� wyszuka� wygodne, os�oni�te od wiatru miejsce i przetrwa� jako� do rana, a nast�pnego dnia doczeka�by si� z pewno�ci� pomocy. Dopiero teraz w�a�nie, zst�puj�c trawiastym zboczem, szed� w nieuchronny potrzask, zbli�a� si� ku w�asnej �mierci jak �ma p�dz�ca do �wiat�a. Nie zastanawia go, �e ten "�agodny stok" jest stromy, coraz stromszy, �e chwilami musi sobie pomaga� r�kami. Zatrzymuje go jaka� niewysoka �cianka. To nic. Wida�, �e dalej s� mo�liwo�ci zej�cia. Ze�lizn�� si� kilka metr�w. Zn�w jaki� czas teren by� �atwy i zn�w jakie� �cianki, �leby, rynny, kominki. Ale chyba dno doliny jest niedaleko. Przecie� schodzi tak d�ugo. O! Te trawy poni�ej to pewnie ju� w dolinie. Nie, to wielka trawiasta platforma, a poni�ej?... Urywa si� jako� bardzo pionowo. Nie wiadomo, jak tam g��boko, bo mg�a znowu wszystko zakrywa. Nie przysz�o mu na my�l rzuci� kamie�, by przekona� si�, jak d�ugo leci. Z pewno�ci� to zn�w jaki� niewysoki pr�g. Kilka metr�w ni�ej wida� ma�� trawiast� platforemk�... Jako� strasznie tu stromo i krucho. Turysta ju� kilkakrotnie obsun�� si� do�� niebezpiecznie. To noga mu si� ze�lizn�a, to chwyt si� oberwa� - za ka�dym razem jednak zdo�a� si� utrzyma� i oto ju� stoi na owej male�kiej platforemce. Ale co dalej? Wygl�da bardzo gro�nie, cho� niewiele wida� w tej mgle... Wi�c wraca�? - Oznacza�oby to powr�t do poprzedniej sytuacji pe�nej niepewno�ci i l�ku. A zreszt�, czy b�dzie w stanie pokona� w g�r� dopiero co przebyte trudno�ci? Czeka�, wo�a� o pomoc? Ale� tu zaledwie da si� usta� czy usi���, tak ciasno i stromo. Zostaje tylko droga w d�. Ta �cianka nie b�dzie mia�a wi�cej ni� poprzednie. Nawet je�li si� z niej zsunie - nic mu nie b�dzie. Dolina musi by� ca�kiem blisko - to ju� z pewno�ci� ostatnia przeszkoda. Tu troch� ni�ej platforemki s� dobre chwyty, na nogi te� si� tam pewnie znajdzie jaki� stopie�. Zako�czenie znamy... - Gdy zawis� na chwytach nad pr�ni�, kt�rej g��bi� raczej odczuwa�, ni� umia� oceni� - zrozumia�, �e opuszczaj�c platforemk� utraci� ostatni� szans� �ycia, �e jest zgubiony bez ratunku...
*
Historia, kt�r� tu opisa�em, nie zdarzy�a si� w rzeczywisto�ci nigdzie, ale mog�a si� zdarzy� i na pewno zdarza si� niejednokrotnie, gdy� nie ma sezonu w Tatrach, by takiego lub niemal identycznego wypadku nie zanotowa�y kroniki Pogotowia. Nie zawsze ko�cz� si� one �miertelnie: czasem ci�kim pot�uczeniem, czasem - gdy turysta posiada wi�cej rozs�dku i opanowania, wyprawa ratunkowa sprowadza go zdrowo i ca�o do schroniska. Istniej� wszak�e i inne przyczyny, kt�re sprawiaj�, i� zdradliwe �ciany i �leby tatrza�skie poch�on�y i poch�aniaj� nadal wiele ofiar. Wystarczy stromy, twardy p�at �niegu, na kt�ry niedo�wiadczony turysta wkroczy bez odpowiedniego obuwia i czekana lub ciupagi, by za chwil� w �miertelnym p�dzie zsuwa� si� ku stercz�cym w dole g�azom. Wystarczy zmiana pogody, mg�a, a nawet nie do�� wyra�nie namalowany znak przy szerokiej �cie�ce, by zgubi� drog�. Wystarcz� mokre urwiste trawki, a nawet to, �e w dole ujrza� schronisko lub staw, do kt�rego postanowi� zej�� "najkr�tsz�" drog�. Pu�apki, kt�re uwa�ny, do�wiadczony turysta omija z daleka, sytuacje, w kt�rych znakomicie daje sobie rad�, staj� si� grobem dla dziesi�tk�w nieopatrznych, lekkomy�lnych nowicjuszy. Nie nale�y jednak s�dzi�, �e tylko szlaki turystyczne s� terenem �miertelnych wypadk�w. Skaliste urwiska tatrza�skie prawie co roku s� niemymi �wiadkami katastrof, kt�rych ofiar� padaj� taternicy, i to nieraz najwybitniejsi spo�r�d nich. Przyczyn� nie s� tu ju� proste b��dy w rodzaju tych, kt�re opisali�my na wst�pie. Zazwyczaj powodem katastrof jest ukruszenie chwytu, odpadni�cie z jakiej� arcytrudnej przewieszki, czasem zaskoczenie w �rodku urwiska przez burz� lub �nie�yc�. Trudno�ci terenowe, stromo�� �cian tatrza�skich sprawiaj�, �e ka�dy taki wypadek jest gro�ny dla �ycia wspinaczy. Ale te� i przygotowanie ludzi szturmuj�cych �ciany, i ich ekwipunek (lina, haki, specjalne obuwie itp.) s� inne ni� turysty wyruszaj�cego na Zawrat czy Orl� Per�. Gdy zastanawiamy si� g��biej - w ka�dym niemal wypadku taternickim spostrzegamy jaki� b��d: b��d w asekuracji lin�, niedba�e, zbyt s�abe wbicie haka, nieumiej�tno�� znalezienia w �cianie w�a�ciwego szlaku, czyli - jak m�wi� taternicy - "drogi", lekkomy�lna brawura i nieostro�no��, przecenienie swych si�, zbyt ma�a odporno�� fizyczna i psychiczna na ci�kie warunki atmosferyczne... B��dy takie i inne pope�niaj� nieraz bardzo rutynowani taternicy, cz�ciej jeszcze m�odzi i bardzo sprawni, ale nie do�� do�wiadczeni wspinacze. Tote� rokrocznie, latem i zim�, Tatrza�skie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe interweniuje w licznych wypadkach turystycznych i taternickich, ratuj�c dziesi�tki i setki nieszcz�liwych, powi�kszaj�c sw�j pi�kny rejestr zas�ug w s�u�bie cz�owieka. Gdy si�gn�� do starych, po��k�ych ksi�g Pogotowia, mo�na w nich znale�� karty wype�nione przyk�adami prawdziwego bohaterstwa, przyk�adami najpi�kniejszego po�wi�cenia. Mo�na znale�� r�wnie� pe�ne grozy i napi�cia tragedie, rozgrywaj�ce si� w mrocznych �cianach tatrza�skich. Wydob�dziemy niekt�re z nich nie tylko dlatego, �e stanowi� pasjonuj�cy temat opowie�ci. Analiza wypadk�w g�rskich, cho�by przeprowadzona mimochodem, przy opisywaniu zdarze�, pozwoli czytelnikowi wyci�gn�� wnioski co do przyczyn poszczeg�lnych katastrof tatrza�skich. Wnioski, kt�re doprowadz� do stwierdzenia, �e przy odpowiednim stopniu zaawansowania turystycznego wzgl�dnie taternickiego, przy zachowaniu pe�nej ostro�no�ci, �miertelne wypadki w Tatrach s� ca�kowicie do unikni�cia. Stwierdzenie wa�ne, szczeg�lnie dzi�, gdy pe�en rozmachu rozw�j turystyki wymaga czujno�ci, aby zwi�kszaj�cy si� stale nap�yw ludzi w Tatry nie powi�ksza� jednocze�nie liczb w statystykach Pogotowia. Cofnijmy si� teraz do dawnych lat, do dramatycznych dni roku 1910, do owego m�ystego popo�udnia 5 sierpnia, gdy stary przewodnik Klimek Bachleda siedzia� jeszcze spokojnie przed swoj� cha�up�, rozmy�laj�c, czy te� pogoda poprawi si� na tyle, by pojutrze m�g� z "go�ciem" p�j�� na Kozi Wierch. O tej samej porze, w dalekiej, pustej Dolinie Jaworowej, m�ody taternik, Jan Jarzyna, ze �ci�ni�tym sercem spiesznie schodzi� w d�, a za nim echo nios�o poprzez mg�y �a�osne wo�anie ci�ko rannego towarzysza, kt�rego pozostawi� wysoko - w ponurej, o�liz�ej od deszczu �cianie Ma�ego Jaworowego Szczytu. W �CIANIE MA�EGO JAWOROWEGO
Wo�anie o pomoc, kt�re rozlega�o si� w pustce g�rskiej, dobiega�o z p�nocnej zerwy Ma�ego Jaworowego Szczytu, ze skalnej platformy pokrytej wielkimi g�azami. Tego dnia - 5 sierpnia 1910 roku - m�ody, ale ju� �wietnie zapowiadaj�cy si� taternik, Stanis�aw Szulakiewicz, wraz ze swym towarzyszem, Janem Jarzyn�, wyruszyli z zamiarem dokonania pierwszego przej�cia tej �ciany. Owa �ciana, licz�ca przesz�o trzysta metr�w wysoko�ci, odstrasza�a krucho�ci� zwietrza�ych ska� i g�adk�, niedost�pn� parti� szczytow�. Nikt jeszcze nie przeszed� ani nawet nie pr�bowa� przej�� tych gro�nych urwisk, tote� zadanie, kt�re sobie postawili m�odzi zdobywcy, by�o niezwykle powa�ne. Pocz�tkowo prowadzi� Szulakiewicz. Do�� szybko przebyto pierwsze przeszkody �ciany: w�sk�, p�ytow� rynn� skaln�. Wy�ej, w �rodkowych partiach, teren sta� si� �atwiejszy, mniej stromy, bardziej rozcz�onkowany. Stroma p�ka, ci�gn�ca si� sko�nie w prawo, zaprowadzi�a wspinaczy do piar�ystego wg��bienia. Ska�y spi�trza�y si� nad nim pionowo, ale jeszcze nieco dalej w prawo trawiasto-skaliste �ebro pozwala�o bez wi�kszych trudno�ci pokona� dalszy odcinek. Pionowy uskok �ebra uda�o si� okr��y� dalekim �ukiem od lewej strony. Ju� sto metr�w, ju� sto pi��dziesi�t, ju� wi�cej ni� po�owa �ciany zosta�a zdobyta. Ros�a przepa�� pod stopami, coraz g��biej i g��biej w dole wida� piargi i �niegi doliny. Od po�owy �ciany pierwszy szed� Jarzyna. �ebro, kt�rym si� wspina�, stawa�o si� coraz bardziej strome. Do szczytu zosta�o ju� tylko jakie� sto dwadzie�cia metr�w, ale teraz zagrodzi�y drog� g�adkie, ��to zabarwione p�yty g�rnych partii �ciany. Daremnie m�odzi taternicy szukali jakiej� luki w przewieszonych zerwach. W�skim, poziomym gzymsem skalnym posuwaj� si� jaki� czas w prawo, w poprzek �ciany, natrafiaj�c na obszern� platform� zasypan� piargiem i kamiennymi blokami. Trudno nam dzi� odtworzy� �ci�le szlak ich dalszej wspinaczki. �ciana nad platform� wykazuje niewielkie mo�liwo�ci przej�cia. Najlepszym tego dowodem jest fakt, �e do dzi� jeszcze nie zosta�a pokonana. W rok po pr�bie Szulakiewicza i Jarzyny cofn�li si� z tego miejsca dwaj najznakomitsi �wcze�ni taternicy w�gierscy: bracia Gyula i Roman Komarniccy. Zdobyli oni wprawdzie p�nocn� �cian� Ma�ego Jaworowego, ale omin�li jej g�rne partie dalekim trawersem w prawo. Jarzyna rusza znowu naprz�d. �mia�o atakuje pionowe p�yty skalne. Wyszukuje ma�e, prawie niewidoczne chwyty i stopnie. Z najwy�szym wysi�kiem wspinacze posuwaj� si� powoli metr po metrze. Szulakiewicz asekuruje towarzysza z uwag� i skupieniem, ale - b�d�my szczerzy - c� warta by�a asekuracja w czasach, gdy wbicie haka w ska�y zdarza�o si� tylko wyj�tkowo, a normalnie stosowanym ubezpieczeniem by�a lina trzymana przez asekuruj�cego po prostu... w r�ku? A w�a�nie w tej chwili asekuracja przy pomocy hak�w i karabink�w mia�aby warto�� nieocenion�. Jarzyna znajduje si� bowiem jakie� pi�tna�cie metr�w nad towarzyszem w sytuacji nadzwyczaj niebezpiecznej. Stoi na male�kich stopniach w przewieszonej �cianie, r�ce zaci�ni�te na skalnych chwytach dr�� mu ze zm�czenia. Odczuwa teraz skutki nadmiernego wysi�ku wielu godzin wyt�onej wspinaczki. Usi�uje wyci�gn�� si� na r�kach w g�r�, na dogodniejsze miejsce, i wtedy utrudzone mi�nie odmawiaj� pos�usze�stwa, nast�pi� skurcz, zgi�ta w �okciu r�ka zesztywnia�a, sta�a si� nagle jaka� obca, jakby nie w�asna, palce wyprostowa�y si� wbrew woli, wypu�ci�y chwyt. Zanim wspinacz zrozumia�, co si� w�a�ciwie sta�o - ju� lecia� w powietrzu g�ow� w d�. Gwa�towne szarpni�cie liny wyrwa�o b�yskawicznie Szulakiewicza ze stanowiska asekuracyjnego. Po u�amku sekundy lecieli ju� obaj. Przerzuci�o ich przez platform�, z kt�rej niedawno wyszli, ale ��cz�ca ich lina zaczepi�a si� o jeden z blok�w skalnych, jakim� cudownym wprost przypadkiem nie zerwa�a si� i obaj zawi�li pot�uczeni, lecz �ywi. Z trudem uda�o im si� wygramoli� z powrotem na platform�. Dziwna rzecz: Jarzyna, kt�rego upadek wynosi� niemal pi��dziesi�t metr�w, wyszed� z niego prawie bez szwanku. Natomiast Szulakiewicz, kt�ry spada� "zaledwie" dwadzie�cia metr�w, odni�s� powa�niejsze, cho� prawdopodobnie niegro�ne dla �ycia obra�enia i nie by� w stanie porusza� si� o w�asnych si�ach. Pocz�tkowo s�dzili, �e d�u�szy odpoczynek na platformie wystarczy, by przywr�ci� Szulakiewiczowi mo�no�� cho�by najpowolniejszego schodzenia z pomoc� liny. Gdy po dw�ch godzinach stan nie uleg� zmianie, zdecydowali, by Jarzyna spr�bowa� zej�� sam i sprowadzi� pomoc. By�a to jedyna decyzja, jak� w tych okoliczno�ciach mogli powzi��. Oczekiwanie pomocy w �cianie, przywo�ywanie jej krzykiem w pustej, nie ucz�szczanej w�wczas Dolinie Jaworowej by�o zupe�nie bezcelowe. W pogodny dzie� wo�anie mogliby mo�e us�ysze� nieliczni tury�ci przechodz�cy niekiedy szlakiem przez Lodow� Prze��cz. Tego dnia jednak�e pogoda by�a wybitnie niepewna. O, w�a�nie z mgie� wa��saj�cych si� nisko nad dolin� poczyna pada� drobny, tatrza�ski kapu�niaczek. Trzeba si� spieszy�, zanim ska�a nie stanie si� mokra i �liska. Ci�ka to decyzja dla ka�dego prawdziwego cz�owieka g�r opu�ci� rannego towarzysza, nawet gdy si� wie, �e to dla niego jedyny ratunek. Tym ci�sza, gdy si� ma ze sob� marny kawa�ek liny, pod sob� blisko dwie�cie metr�w trudnej i kruchej �ciany, a wie si� dobrze, i� od powodzenia wyprawy, od jednego fa�szywego kroku zale�y �ycie lub �mier� kolegi i przyjaciela. Jan Jarzyna bez wahania wzi�� na siebie to brzemi� odpowiedzialno�ci. P�niejsze kroniki taternickie nie notuj� ju� wi�cej jego nazwiska. Nie wiemy, jakie by�y dalsze losy tego m�odzie�ca o zadatkach na alpinist� wielkiego kalibru. Przypuszcza� nale�y, �e po straszliwych zdarzeniach, o kt�rych tu piszemy, Jarzyna porzuci� taternictwo na zawsze. Jednak�e nawet dzi�, po tylu latach, czujemy podziw i szacunek dla hartu woli cz�owieka, kt�ry potrafi� dokona� niezwyk�ego czynu: mimo pot�ucze�, mimo niew�tpliwego wstrz�su po wypadku, mimo coraz to pogarszaj�cej si� pogody zej�� samotnie, bez asekuracji, poprzez urwisko Ma�ego Jaworowego i w niezwykle szybkim tempie odby� wielogodzinny, wyt�ony marsz do dalekiego schroniska przy Morskim Oku. Do schroniska tego dotar� o godzinie dziesi�tej wiecz�r. Natychmiastowy telefon do zakopia�skiego Pogotowia, kr�tki (jak�e kr�tki!) moment odpoczynku, i Jarzyna wraz z dwoma przebywaj�cymi w Morskim Oku turystami i trzema przewodnikami pomaszerowa� w ciemno�� deszczowej nocy z powrotem pod �cian�, w kt�rej zostawi� oczekuj�cego pomocy Szulakiewicza. Alarm o wypadku na Ma�ym Jaworowym postawi� na nogi ca�e Tatrza�skie Pogotowie. Mimo p�nej wieczornej pory, mimo fatalnej pogody, ulewy i wichru kierownik Mariusz Zaruski zmobilizowa� wszystkich obecnych w Zakopanem przewodnik�w i taternik�w. O p�nocy tego samego fatalnego dnia 5 sierpnia ekspedycja wyruszy�a na g�ralskich furkach przez �ys� Polan� do Jaworzyny, a stamt�d - ju� pieszo - do Doliny Jaworowej. Wszyscy zdawali sobie spraw�, �e szanse uratowania Szulakiewicza s� niewielkie i �e natychmiastowa pomoc jest konieczna. W miar� wznoszenia si� w g�r� deszcz zmienia� si� w mokry �nieg, pomieszany z gradem. By�o oczywiste, �e nieszcz�liwy wspinacz, ci�ko pot�uczony, le��cy samotnie na skalnej platformie w �cianie, nie wytrzyma d�ugo, �e mo�e nawet nie do�y� do rana. Z drugiej za� strony, czy uda si� w tak wyj�tkowych warunkach wedrze� wysoko w gro�n�, niedost�pn� �cian�, kt�rej dopiero wczoraj po raz pierwszy dotkn�a stopa cz�owieka? Czy uda si� nast�pnie opu�ci� na linach w d� cia�o rannego? Pytania te zadawa� sobie Zaruski, odpowiedzialny za �ycie tego w �cianie i �ycie tych wszystkich, kt�rzy z nim razem szli na tak wielkie niebezpiecze�stwa - nurtowa�y tak�e towarzysz�cych mu taternik�w: zdobywc� po�udniowej �ciany Zamar�ej Turni, Stanis�awa Zdyba, �wietnych wspinaczy, Romana Kordysa i Aleksandra Znami�ckiego. Nurtowa�y chyba najbardziej Klimka Bachled�, kt�ry mimo swych sze��dziesi�ciu jeden lat wci�� jeszcze dzier�y� ber�o "kr�la tatrza�skich przewodnik�w". Klimek mo�e najlepiej zdawa� sobie spraw�, �e zadanie, jakie ich czeka�o, niemal .. przekracza si�y ludzkie. Wiedzia� o tym, gdy� trzydzie�ci lat w�dr�wek po g�rskich szlakach da�o mu do�wiadczenie, kt�rym nikt nie m�g� si� z nim r�wna�. Ale Klimek si� nie cofnie. Mia�by si� waha� on, kt�ry jeszcze jako m�ody ch�opak w roku 1873 ni�s� ratunek gin�cym w czasie wielkiej zarazy w Zakopanem, on, kt�rego ca�e �ycie by�o ci�g�ym nara�aniem si� w g�rach za innych? Ten stary bohater bez skazy my�la� tylko o jednym, o tym, �e gdzie� wysoko w ska�ach �ywy cz�owiek czeka ratunku. Jeszcze przed �witem, w sobot� 6 sierpnia, w g�stej mgle, deszczu i �nie�ycy wyprawa Pogotowia dotar�a pod �cian�. Niestrudzony Jarzyna czeka� ju� wraz grup�, kt�r� przyprowadzi� z Morskiego Oka. Udzieli� Zaruskiemu szczeg�owych informacji o wypadku i okre�li� mo�liwie najdok�adniej miejsce, w kt�rym zostawi� Szulakiewicza. Dzi�, po tylu latach, gdy nie �yje ju� bodaj nikt z cz�onk�w owej pierwszej grupy ratowniczej, nie spos�b ustali�, dlaczego Zaruski nie wzi�� Jarzyny ze sob� w �cian�. Przypuszcza� nale�y, �e pow�d by� bardzo prosty: wytrzyma�o�� ludzka ma przecie� swoje granice. Jarzyna, kt�ry od dwudziestu czterech godzin by� bez przerwy w akcji, kt�ry przeby� trudy przej�cia �cian� i o wiele ci�sze trudy zej�cia, prze�y� pi��dziesi�ciometrowy upadek, wstrz�s nerwowy i szale�czy wy�cig z Jaworowej do Morskiego i z powrotem - zapewne nie by� ju� w stanie wspina� si�, cho�by przy najwydatniejszej pomocy liny i towarzyszy. A jednak, tylko Jarzyna - kt�ry t� drog� pozna� na wylot, w pogod� i niepogod� on jeden mia� szanse nieomylnego zaprowadzenia ekspedycji do miejsca wypadku mimo mg�y. Lodowata ulewa obj�a Tatry. Szumia�y wezbrane potoki, w �lebach grzmia�y wodospady, �ciany g�rskie pob�yskiwa�y przez mg�� sieci� bia�ych, spienionych siklaw. Pioruny roz�wietla�y co chwila szaro�� zamieci, grad i deszcz siek�y cia�a wspinaj�cych si� ratownik�w, o�lepia� ich �nieg niesiony wichrem. Tylko ten, co zna Tatry o ka�dej porze roku, o ka�dej porze dnia i nocy, w ka�d� pogod�, mo�e sobie zda� spraw�, czym s� takie godziny, gdy sprzymierzone ze sob� �ywio�y atakuj� drobn� kruszyn� ludzk�, tkwi�c� gdzie� w urwisku. Rozproszeni po �cianie ratownicy metr po metrze wdzierali si� w g�r�. Wci�gali si� na r�kach, podpierali �okciami, kolanami; pe�zali po nachylonych, o�liz�ych p�ytach skalnych. Woda wlewa�a im si� przez r�kawy, za ko�nierze, wycieka�a nogawkami spodni. Przemokni�ci, sztywni, zgrabia�ymi palcami szukali chwyt�w. Rozs�dek nakazywa� odwr�t, kt� by o tym jednak my�la�; gdy od czasu do czasu poprzez szum wodospadu i ryk burzy przebija� z g�ry g�os ludzki: s�abe, �a�osne wo�anie Szulakiewicza! S�ysza� je Zaruski, s�ysza� je tak�e Klimek, gdy szed� na przedzie grupy ratunkowej. Min�o wiele takich godzin. Wysoko w �cianie - wytrwa�y ju� tylko dwie partie wspinaczy: zwi�zani wsp�ln� lin� Klimek, Zaruski i Zdyb, a tu� za nimi - Kordys i Znami�cki. Przyszed� wreszcie moment, �e wszyscy byli u kresu si�. Cia�a dygota�y febrycznie, z�by szcz�ka�y, z ust zamiast s��w wydobywa� si� jaki� dziki be�kot, gor�czka stawia�a przed oczyma zwidzenia i majaki... Dzie� mia� si� ku ko�cowi, g�os Szulakiewicza od dawna ju� ucich�, a oni pocz�li sobie zdawa� spraw�, �e je�li natychmiast nie rozpoczn� odwrotu - podziel� jego los. Jeden tylko Klimek, g�uchy na wszelkie perswazje, par� dalej naprz�d. Posuwali si� za nim, pokonuj�c z najwy�szym wysi�kiem rosn�cy bezw�ad cia�. W pewnej chwili lina ��cz�ca Klimka z Zaruskim zaci�a si� o g�az. Gdy szarpni�cia nie pomaga�y, Klimek odwi�za� si�, pu�ci� lu�no koniec i poszed� dalej samotnie, bez asekuracji. - Wracajcie, Klimku! - krzykn�� Zaruski, rozumiej�c szale�cze ryzyko sytuacji, w kt�rej znalaz� si� stary przewodnik. Machn�� lekcewa��co r�k�. On, wspinacz nad wspinacze, suchy, drobny, lekki, porusza� si� w �cianie z tak� swobod� jak po wygodnej �cie�ce. Deszcz, �nie�yca, kurniawa? - zna� to wszystko dobrze. �elazna wytrzyma�o�� fizyczna i psychiczna sprawi�a, �e czu� si� du�o lepiej ni� jego towarzysze. Mia� prawo wierzy�, �e da sobie rad� nawet w takiej �cianie, nawet w takich warunkach. A zreszt�, czy nie �lubowa� w Pogotowiu, �e we dnie i w nocy, w deszcz i pogod�, bez wzgl�du na trudy i niebezpiecze�stwa ratowa� b�dzie do ostatka tych, co gin� w g�rach? Zaruski i Zdyb widzieli, jak zawr�ci� w prawa, ku czerniej�cej we mgle grz�dzie skalnej. Posuwali si� jaki� czas za nim, potem skr�cili w lewo do rynny. Byli - nie wiedz�c o tym, bo mg�a przes�ania�a wszystko - kilkadziesi�t metr�w poni�ej miejsca, w kt�rym le�a� by� mo�e jeszcze �ywy Szulakiewicz. Ale tu by� kres ich odporno�ci. Ci dwaj ludzie - obaj o stalowych nerwach, mi�niach i woli - tracili co chwila przytomno��. Zwidzenia prze�ladowa�y ich coraz natr�tniej. W przeb�ysku �wiadomo�ci powzi�li decyzj� odwrotu. Z rynny dotar� z powrotem na �ebro i tam, dr��c z zimna, chwiej�c si� na nogach czekali na Klimka. I wtedy w�a�nie po raz ostatni zamajaczy�a im we mgle jego posta�. Sta� o kilkadziesi�t metr�w od nich, r�k� wsparty o ska��, na owej grz�dzie, kt�ra z prawej strony ogranicza�a �cian�. - Klimku! Wra-caj-cie! - zawo�a� znowu Zaruski.
W wyciu wiatru, w szumie ulewy nie s�yszano jego odpowiedzi. Zamacha� dwa razy ramieniem i r�k� wskaza� w kierunku grani pomi�dzy Ma�ym Jaworowym a s�siaduj�c� z nim turni�. Czy chcia� jeszcze przeszuka� �leb, le��cy za grz�d�, czy wyda�o mu si�, �e s�yszy wo�anie Szulakiewicza, czy te� widz�c strom�, w�sk� p�k� skaln�, kt�ra zaczyna si� na grz�dzie i biegnie w prawo, s�dzi� �e szybciej wydostanie si� ni� na gra� i zejdzie bezpiecznie na po�udniow� stron�? - nie dowiemy si� tego nigdy. Zgin�� im z oczu za skaln� kraw�dzi�. Pozostali na miejscu pe�ni niepokoju pomimo odr�twienia i zm�czenia. - Wracajcie, Klimku! - krzykn�� jeszcze raz Zaruski.
Dono�ny hurkot lawiny kamiennej w �lebie, gdzie� w tej stronie, gdzie znikn�� Klimek Bachleda, by� jedyn� odpowiedzi�... Najwy�szym wysi�kiem woli uda�o si� Zaruskiemu, Zdybowi i innym wr�ci� ju� po ciemku z p�nocnej �ciany Ma�ego Jaworowego. Zostawili zawieszone na ska�ach liny, w nadziei, �e u�atwi� one Klimkowi ewentualny powr�t. Noc sp�dzona podczas ulewy w lesie, przy ci�gle gasn�cym ognisku, nie mog�a przynie�� wypoczynku zmordowanym do ostatka ratownikom. Rano, w niedziel� 7 sierpnia, gdy nie przysz�o zbawcze s�o�ce, wszyscy byli w takim stanie, �e podj�cie dalszej akcji sta�o si� niemo�liwo�ci�. Na szcz�cie z do�u przysz�y posi�ki. Wie�� o katastrofie na Ma�ym Jaworowym i dramatycznych zmaganiach ekip Pogotowia poruszy�a wszystkich ludzi g�r po obu stronach Tatr. Przybywali do doliny Jaworowej coraz to nowi przewodnicy i taternicy, wspinacze polscy i ich wypr�bowani przyjaciele - wspinacze w�gierscy. ((2)) Zaruski odes�a� w d� najbardziej wyczerpanych, a sam z nowymi ochotnikami - mimo sp�nionej ju� pory - ruszy� zn�w w �cian�. O Klimka na razie nikt si� nie martwi�. Po prostu nie wierzono, by mog�o mu si� wydarzy� jakie� nieszcz�cie. Ba� si� o Klimka to przecie� tak, jakby si� mia�o ba� o skalnego or�a lub o �mig�� kozic� g�rsk�. Z pewno�ci� przenocowa� gdzie� w Dolinie Starole�nej albo R�wienek. W tej chwili ju� chyba jest na dale, po w�gierskiej stronie. Wysuszy si� przy piecu, zdrzemnie troch� i kto wie? - mo�e jeszcze dzi� lub jutro zjawi si� z powrotem w Jaworowej pom�c swym starszym towarzyszom. Tak rozpocz�y si� wielodniowe boje najpierw o �ycie, potem ju� tylko o cia�o Szulakiewicza, a jeszcze p�niej - gdy ju� by�o wiadomo, �e Klimek nie pojawi� si� ani po polskiej, ani po w�gierskiej stronie Tatr - walka o zw�oki drogiego wszystkim kolegi i przyjaciela. "Cz�onkowie Pogotowia i ochotnicy padali ju� ze zm�czenia, do dalszej pracy niezdolni - pisa� p�niej jeden z uczestnik�w tych wypraw, poeta, Jerzy �u�awski. - Zast�powano ich wtedy nowymi si�ami; od pierwszej chwili do ostatka wytrwa� tylko jeden cz�owiek, i�cie �elazny, Mariusz Zaruski, malarz, poeta, by�y marynarz, za�o�yciel i bezinteresowny kierownik Pogotowia". Niedzielne poszukiwania z powodu mg�y i dalszej niepogody okaza�y si� zn�w bezskuteczne. W poniedzia�ek, 8 sierpnia o sz�stej rano, czterech przewodnik�w i pi�ciu taternik�w pod wodz� Zaruskiego wesz�o po raz trzeci w �cian�. O godzinie p� do drugiej dotarli do platformy, na kt�rej le�a� Szulakiewicz. W milczeniu stan�li ratownicy nad zw�okami m�odego wspinacza, kt�rego �ycie przez d�ugie samotne godziny konania wsi�ka�o z wolna w ska�y urwiska wraz z kroplami lodowatego deszczu. Rozpocz�to spuszczanie cia�a na d�ugich linach. Dzie� ucieka� szybko i zanim przebyto po�ow� drogi, pocz�o si� �ciemnia�. Zaruski kaza� z�o�y� zw�oki Szulakiewicza na obszernej p�asience i zje�d�a� szybko w d�, by uciec ze �ciany przed noc�. Pierwszej partii uda�o si� osi�gn�� piargi. Zaruski i czterej przewodnicy: Jasiek P�ksa, Wojciech Tylka oraz �yj�cy do dzisiaj J�drzej Marusarz i J�zef Wawrytko, id�c na ko�cu, musieli �ci�ga� mokre, ustawicznie zacinaj�ce si� liny zjazdowe, co zabiera�o mn�stwo czasu. Zapad�y ciemno�ci. W �lebie, na pochy�ej platformie wystawionej na spadaj�ce lawiny kamienne, pi�ciu ratownik�w sp�dzi�o zimn�, deszczow� noc, wpatruj�c si� w pe�gaj�ce nad �abim Stawkiem ognisko ich towarzyszy i licz�c wlok�ce si� w niesko�czono�� godziny. Wtorek musiano przeznaczy� na odpoczynek oraz wysuszenie sprz�tu i ubra�. Nie by�o si� zreszt� po co spieszy�. Wci�� jeszcze nie wierzono w wypadek Klimka Bachledy. �udzono si�, �e �yje. Wreszcie, w �rod� 10 sierpnia, pomimo dalszej niepogody uda�o si� znie�� do doliny zw�oki Szulakiewicza i przetransportowa� do Zakopanego. Natychmiast po pogrzebie nieszcz�snej ofiary Ma�ego Jaworowego, w pi�tek 12 sierpnia, nowa osiemnastoosobowa ekspedycja z niezmordowanym Zaruskim na czele wyruszy�a do Doliny Jaworowej - tym razem ju� jedynie po to, aby odszuka� cia�o Klimka. Nikt bowiem nie m�g� ju� mie� w�tpliwo�ci co do losu bohaterskiego ratownika. W sobot� wczesnym rankiem Pogotowie zn�w przyst�pi�o do akcji. Zaruski podzieli� wypraw� na cztery grupy. Dwa oddzia�y posz�y przeszukiwa� na nowo, r�nymi drogami, fatalne urwisko Ma�ego Jaworowego. Jednak�e nadal nie mie�ci�o si� ratownikom w g�owach, �e Klimek m�g� - tak po prostu - odpa�� od ska�y. Raczej przypuszczano, �e gdzie� na grani lub w zej�ciu pad� zwalczony wyczerpaniem. Dlatego wi�ksz� wag� przyk�adano do zadania trzeciego z wys�anych oddzia��w, kt�ry mia� przeszuka� stoki od strony Doliny Starole�nej i R�wienek, a zw�aszcza do poszukiwa� czwartego oddzia�u, w sk�ad kt�rego wchodzi� sam Zaruski, �u�awski oraz Wawrytko i paru innych przewodnik�w. Oddzia� ten mia� uda� si� na prze��cz pod szczytem Zielonym i stamt�d i�� ku wschodowi poszarpan� grani� a� po szczerbin� pomi�dzy Ma�ym Jaworowym a s�siaduj�c� z nim od zachodu Zadni� Jaworow� Turni� ((3)). Dalej z pomoc� lin ratownicy mieli si� opu�ci� w d�, przeszukuj�c �leby, nad kt�rymi Klimek musia� przechodzi�, je�li pr�bowa� wydosta� si� na gra�. Zanim jednak grupa Zaruskiego osi�gn�a Zadni� Jaworow� Turni� z do�u, z widocznej st�d doskonale czarnej, ponurej przepa�ci p�nocnej �ciany Ma�ego Jaworowego rozleg� si� okrzyk i pocz�to dawa� um�wione sygna�y. Id�cy w�a�nie na przedzie Wawrytko odwr�ci� si� do swych towarzyszy: - Klimek znajdziony!
To jeden z oddzia��w, przeszukuj�cych urwisko, dostrzeg� z wysoka Klimkowe zw�oki le��ce w �lebie pomi�dzy Ma�ym Jaworowym a Zadni� Jaworow� Turni�. Mo�na by�o teraz stosunkowo dok�adnie odtworzy� przebieg tragedii. Klimek, w momencie gdy po raz ostatni pojawi� si� na kraw�dzi grz�dy oczom Zaruskiego i Zdyba, istotnie by� na pocz�tku owej w�skiej, stromej p�eczki, biegn�cej w prawo pod przewieszonymi ska�ami. Nieomylny instynkt do�wiadczonego cz�owieka g�r powiedzia� mu, �e jest to najs�abszy punkt nie zdobytej twierdzy g�rnych partii �ciany Ma�ego Jaworowego ((4)). Poprzednio, przeszukuj�c samotnie rozleg��, nie znan� sobie �cian�, musia� Klimek wyj�� prawdopodobnie popod g�rne zerwy, nie natrafiaj�c, niestety, we mgle na Szulakiewicza, kt�ry ju� zapewne nie dawa� wtedy oznak �ycia ((5)). Klimek s�usznie - przynajmniej jak na �wczesny stan techniki taternickiej - uzna� owe zerwy za niedost�pne. Pocz�� wobec tego szuka�, gdzie by powinni si� skierowa� dwaj m�odzi wspinacze i gdzie wobec tego mo�e le�e� Szulakiewicz. Zszed�szy nieco w d� i przetrawersowawszy w prawo na kraw�d� �ciany, Klimek odkry� sko�n� p�eczk�. S�dzi�, �e tam gdzie� mo�e by� owa platforma z oczekuj�cym pomocy taternikiem i �e stamt�d b�dzie mo�na stosunkowo �atwo wydosta� si� na gra�. Na swoje nieszcz�cie nie wiedzia�, �e p�eczka nie doprowadza do samej grani. Urywa si� nagle, a dopiero ponad ni� rozpoczynaj� si� najwi�ksze trudno�ci drogi. Klimek nie namy�la� si� d�ugo. Kiwn�� towarzyszom r�k� na po�egnanie, a troch� dla uspokojenia ich, i ruszy� p�eczk�. Stawa�a si� ona coraz w�sza, trzeba si� by�o przeczo�giwa� pod przewieszonymi ska�ami w zupe�nej ekspozycji. Po kilkudziesi�ciu krokach widnia�a w niej kilkumetrowa przerwa. Dalej p�ka ci�gn�a si� jeszcze, a� zagradza�o j� majacz�ce poprzez mg�� �ebro skalne. "Trzeba zajrze� poza to �ebro - pomy�la� zapewne Klimek - mo�e za nim jest platforma z Szulakiewiczem, mo�e p�eczka ci�gnie si� dalej, a mo�e - kt� to zgadnie w tej �mie? mo�e to ju� nie �ebro, a gra�?" - Klimek pragn��by tego bardzo... Mimo �elaznej woli jego cia�o ogarnia coraz silniejsze znu�enie. Po g�adkiej, mocno nachylonej ku przepa�ci p�ycie stara si� Klimek prze�lizn�� na brzuchu, trzymaj�c si� r�kami w�t�ej trawki, rosn�cej w szczelinie skalnej. Rozmi�k�a od deszczu dar� nie wytrzyma�a ci�aru i Klimek zsun�� si� w d�. Na wystaj�cym cyplu skalnym pozosta�y zaczepione jego serdak i bluza, on sam wy�lizn�wszy si� w p�dzie z odzienia, run�� w przepa�� z dwustumetrowej wysoko�ci... Grzmot kamiennej lawiny, kt�ry s�yszeli towarzysze, obwie�ci� koniec �ycia tego ch�opskiego bohatera. Smutny by� biwak wyprawy ratunkowej w lesie Doliny Jaworowej. Je�li ktokolwiek mia� jeszcze z�udzenia co do los�w Klimka - dzie� 13 sierpnia rozwia� je ca�kowicie. Kr�tkotrwa�y okres rozpogodzenia min��. Deszcz zacz�� pada� znowu. W �lebie, w kt�rym le�a� Klimek, bieli� si� spieniony wodospad. Ca�y dzie� 14 sierpnia przeszed� w oczekiwaniu na pogod�. Dopiero w poniedzia�ek, 15 sierpnia, mo�na by�o ruszy� do szturmu. Kuba Wawrytko, J�drzej Marusarz i Wojciech Tylka przy pomocy hak�w, lin i skleconej z ga��zi drabinki pokonali pierwszy, czterdziestometrowy, przewieszony pr�g �lebu. Dalej czeka�y ich nie mniejsze trudno�ci. W strugach wody, czepiaj�c si� czarnych, o�liz�ych ska�, wdzierali si� powoli, nieust�pliwie. Oko�o godziny czwartej stan�li przy zw�okach towarzysza. Z pomoc� pozosta�ych spu�cili zaszyte w p��tno cia�o Klimka Bachledy i ponie�li na barkach w dolin�. W czterdzie�ci pi�� lat p�niej, w sierpniu 1955 roku, ten sam �leb pomi�dzy Ma�ym Jaworowym a Zadni� Jaworow� Turni�, niekiedy zwany r�wnie� Klimkowym �lebem, by� widowni� nowego wypadku, przypominaj�cego nieco katastrof� Szulakiewicza i Jarzyny. W czasie forsowania, g�rnej przewieszonej cz�ci �lebu, przy pomocy hak�w i p�tli (tzw. "technik� hakow�"), przez dw�jk� polskich wspinaczy m�odego pokolenia, St. Biela i Cz. Momatiuka, id�cy jako pierwszy Biel odpad� na skutek wyrwania si� haka i przeleciawszy kilkadziesi�t metr�w zatrzyma� si� na platformie - ci�ko pot�uczony, ale �ywy i co dziwniejsze - bez �adnych powa�niejszych uszkodze�. Momatiukowi, kt�ry nie odni�s� szwanku, uda�o si� zej�� bez asekuracji do Biela, a potem w d� poprzez ca�� �cian� do Doliny Jaworowej. Nie musia� biec po pomoc a� do Morskiego Oka czy Jaworzyny. W dolinie znajdowa�y si� w namiotach dwa obozy wysokog�rskie: polski i s�owacki. Jeszcze tego samego dnia Momatiuk z grup� wspinaczy, lekarzem, �piworami, jedzeniem By� z powrotem przy Bielu i nocowa� z nim. Na drugi dzie� przyby�a ekipa ratunkowa s�owackiej Horskiej Slu�by. Pogoda popsu�a si� w prawdzie i tym razem, ale nie do tego stopnia, by uniemo�liwi� akcj�. Nowoczesny sprz�t (cienkie stalowe liny, bloki, specjalne krzese�ko do transportowania rannych) pozwoli� stosunkowo szybko �ci�gn�� wspinacza ze �ciany, oszcz�dzaj�c mu przy tym zb�dnych cierpie� Po dw�ch tygodniach Biel zdr�w i ca�y opu�ci� szpital. Por�wnanie tych dw�ch akcji ratunkowych - z 1910 i 1955 roku - m�wi wiele o stopniu wsp�czesnego opanowania Tatr. Silny ruch turystyczny i taternicki, nowoczesny, lepiej przystosowany do terenu g�rskiego sprz�t asekuracyjny i ratowniczy stwarza o wiele lepsze warunki bezpiecze�stwa ni� kiedy�. Stwierdzenie tego nie umniejsza w niczym - przeciwnie, podkre�la jeszcze silniej wyj�tkow� ofiarno�� i bohaterstwo uczestnik�w owej wielkiej, tragicznej epopei Ma�ego Jaworowego. ZDRADZIECKA PU�APKA GRANAT�W
Ka�dy, kto zna troch� Tatry Polskie, kto cho�by przygl�da� si� im z Zakopanego, musia� zwr�ci� uwag� na wynios�y, tr�jwierzcho�kowy szczyt, le��cy na lewo od Ko�cielca i Koziego Wierchu. Ten szczyt - to Granaty, jeden z najpopularniejszych cel�w wycieczek turystycznych. Od strony Czarnego Stawu G�sienicowego przedstawia si� on najbardziej okazale. Wida� wszystkie trzy jego wierzcho�ki: kopulast� czub� Skrajnego Granatu, za ni� turni� Granatu Po�redniego i cofni�ty w g��b najmniej widoczny a najwy�szy Zadni Granat (2239 m). �agodne w g�rze, cz�ciowo poro�ni�te traw� p�nocno-zachodnie stoki Granat�w obrywaj� si� ni�ej pionowymi urwiskami, zbiegaj�cymi niemal nad Czarny Staw. Ten z Czytelnik�w, kt�ry przeszed� wierzcho�ki Granat�w, zapewne nie znalaz� tam dla siebie zbyt wielkich trudno�ci. Wygodna �cie�ka, g�sto usiana znakami, namalowanymi ��t� olejn� farb� na bia�ym tle, zaprowadzi�a go od Czarnego Stawu do st�p skalistej grz�dy. Kilka �elaznych klamer u�atwi�o przej�cie stromej �cianki, a dalej zn�w �cie�ka - w�sza ni� dot�d, ale wci�� wygodna - wywiod�a go wkr�tce na szczyt Skrajnego Granatu. Orl� Perci�, za czerwonymi znakami, w niespe�na p� godziny zaw�drowa� bez trudno�ci poprzez Po�redni na Zadni Granat. W zej�ciu mia� jeszcze �atwiejsze zadanie: zielono znaczona �cie�ka szybko sprowadzi�a go przez �agodne piar�yste zbocze na dno Koziej Dolinki. Owemu Czytelnikowi nie przysz�o prawdopodobnie nawet do g�owy, �e ten �atwy i bezpieczny szlak m�g� poch�on�� niejedno ju� �ycie ludzkie. A jednak - je�li szed� tym szlakiem w odwrotnym kierunku, od strony Zadniego Granatu, i stan�� na prze��czce pomi�dzy Po�rednim a Skrajnym - tam gdzie �cie�ka gubi si� nieco w usypistym drobnym szutrze - by� mo�e zawaha� si� chwil�, szukaj�c dalszej drogi. Zanim ujrza� czerwone znaki, prowadz�ce w g�r� na wierzcho�ek, wzrok jego musia� spocz�� na szerokim trawiastym �lebie spadaj�cym w lewo, ku zachodowi. �leb ten wprost zaprasza do zej�cia. Wida�, jak na przestrzeni kilkuset metr�w zbiega �agodnie w d�, a gdzie� ni�ej, gdzie �leb si� ko�czy - b�yszczy tafla Czarnego Stawu. Biada jednak tury�cie, kt�ry by zaufa� tej drodze i pocz�� ni� schodzi�. Pocz�tkowo istotnie nie napotka �adnych trudno�ci, potem ju� nieco gorzej, ale wci�� jeszcze b�dzie mu si� dobrze schodzi�o poprzez niewielkie progi skalne, oddzielaj�ce od siebie po�ogie cz�ci trawiasto-piar�ystego �lebu. Wreszcie �leb zaczyna si� robi� bardzo stromy, a na koniec urywa si� olbrzymim, przewieszonym kominem. Sto osiemdziesi�t metr�w ni�ej widniej� piargi doliny, a dalej - tak bliski; a jednocze�nie tak daleki - Czarny Staw. Je�li turysta zdecyduje si� nierozs�dnie zapu�ci� w strom� cz�� �lebu - oznacza to, �e dosta� si� w pu�apk�. Zsun�wszy si� raz i drugi, wyl�dowawszy na tej lub nast�pnej platformie w �lebie - jeszcze zdrowy, cho� mocno podrapany - ma teraz odci�t� drog� odwrotu, gdy� ostatnie odcinki, przez kt�re ze�lizn�� si�, s� ju� zbyt trudne, by potrafi� je pokona� w g�r�. Komin, kt�ry si� pod nim rozwiera, jest niemo�liwy do zej�cia bez d�ugich zjazd�w na linie ((6)). Turysta musi wi�c teraz wo�a� o pomoc i czeka� cierpliwie, a� Tatrza�skie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe wybawi go z tej matni. Pr�by dalszego schodzenia pionowym urwiskiem mog� przynie�� tylko jeden wynik: zmasakrowane zw�oki, le��ce na piargu u st�p �ciany... Nie m�wi� tego go�os�ownie. Dnia 23 sierpnia 1911 roku Jan Drege, m�ody student uniwersytetu w Moskwie, wraz z dwiema siostrami odbywa� wycieczk� na Granaty. Id�c od strony Zadniego Granatu na prze��czce pomi�dzy Po�rednim i Skrajnym zgubi� szlak w wieczornym zmroku i pocz�� schodzi� owym �lebem w kierunku Czarnego Stawu. W miejscu, w kt�rym �leb stawa� si� stromy i trudny, Drege poleci� siostrom zaczeka�, sam za� uda� si� na poszukiwanie dalszej drogi zej�ciowej. Po chwili znikn�� im z oczu, pr�buj�c, mimo ciemno�ci, sforsowa� dalsz� cz�� �lebu. Gdy �leb zmieni� si� w pionowy komin, Drege ze�lizn�� si� najpierw kilka metr�w, potem kilkana�cie. By� mo�e uda�o mu si� w ten spos�b dotrze� a� na platform� ponad wielk� przewieszk� w kominie. Stamt�d lub jeszcze wcze�niej nast�pi� stumetrowy upadek. Siostry nie doczeka�y si� powrotu Drege'a... Przenocowa�y tam, gdzie je zostawi�. By�y na tyle rozs�dne, �e rano - mimo niepokoju o los brata (o jego �mierci jeszcze wtedy nie wiedzia�y) nie pr�bowa�y schodzi�, tylko powr�ci�y �lebem na prze��cz i odnalaz�szy znaczon� �cie�k� zesz�y do Zakopanego po pomoc. Mariusz Zaruski na czele o�miu ratownik�w wyruszy� natychmiast. Znalaz� ju� tylko zw�oki Drege'a u wylotu komina, kt�ry od tego czasu nazwano jego imieniem. By�a to pierwsza �miertelna ofiara Granat�w i owego fatalnego �lebu. Pierwsza, ale nie ostatnia. Z�owrogi przypadek zrz�dzi�, �e ju� w trzy lata p�niej, w identycznych niemal okoliczno�ciach, rozegra�a si� tam jedna z najbardziej ponurych tragedii tatrza�skich. 23 lipca 1914 roku tr�jka turyst�w pod��a�a Orl� Perci� z Koziego Wierchu na Granaty. I zn�w - jak wtedy, w 1911 roku by� to m�czyzna i dwie kobiety: rodze�stwo, Maria i Bronis�aw Bandrowscy, oraz ich towarzyszka, Anna Hackbeil�wna. I znowu - gdy min�li g��wny wierzcho�ek Granat�w - na prze��czy pomi�dzy Po�rednim a Skrajnym Granatem zgubili �cie�k� i dali si� skusi� pozornej przyst�pno�ci g�rnych partii "�lebu Drege'a". Rzecz charakterystyczna: Bandrowski zna� Tatry i by� na wielu szczytach, jednak�e chodzi� tylko dobrze udost�pnionymi i znakowanymi szlakami. Z chwil� gdy wszed� w nie znany sobie teren, ze �wiadomo�ci�, �e zgubi� drog�, natychmiast straci� g�ow�, wszelk� zdolno�� orientacji, a nawet zdolno�� wyci�gania najprostszych wniosk�w z sytuacji, w kt�rej si� znalaz�. Powinni si� nad tym zastanowi� ci, kt�rzy przeszed�szy Zawrat, Orl� Per� i kilka innych ubezpieczonych szlak�w tatrza�skich s�dz�, �e ju� s� samodzielnymi turystami. Tymczasem - wystarczy mg�a, niepogoda czy inne nieprzewidziane okoliczno�ci... i samodzielny w swoim mniemaniu turysta staje si� zupe�nie bezradny. Losy Bandrowskiego i jego towarzyszek by�y pocz�tkowo identyczne jak grupy Drege'a. Tak samo schodzili �lebem, dop�ki by� �atwy, ze�lizguj�c si� przez niewysokie skalne progi. Gdy doszli do miejsca, w kt�rym rozpoczynaj� si� trudno�ci �lebu, wykazali nieco wi�cej rozs�dku. Postanowili mianowicie przep�dzi� noc na wygodnej trawiastej platformie, tu� ponad pionowym obrywem komina, a na drugi dzie� wzywa� pomocy. Min�� ranek 24 lipca, min�o po�udnie, tury�ci zd��aj�cy od Czarnego Stawu �cie�k� w kierunku Zawratu s�yszeli krzyki, ale nie rozumieli ich tre�ci, nie domy�lili si�, �e s� to wo�ania o pomoc. Odpowiadali beztroskim pokrzykiwaniem i szli dalej swoj� drog�. Nad �yciem nieszcz�snej tr�jki fatalnie zaci��y� brak dyscypliny i znajomo�ci podstawowych zasad g�rskich, tak cz�sto spotykany w�r�d ludzi chodz�cych po �cie�kach i szlakach tatrza�skich. W g�rach bowiem obowi�zuje zachowanie ciszy, unikanie wszelkich niepotrzebnych ha�as�w. Gdy s�yszy si� wo�anie - powinno si� mie� pewno��, �e mo�e to by� tylko wezwanie na ratunek. Tymczasem w Tatrach, zw�aszcza w pogodny dzie�, krzyki i wrzaski niekulturalnych "zvviedzaczy" szczyt�w i dolin rozlegaj� si� niemal bez przerwy z wszystkich mo�liwych stron. Skutkiem tego tylko wprawne ucho ratownika, ucho do�wiadczonego cz�owieka g�r, mo�e w og�lnej wrzawie wy�owi� akcent przera�enia i rozpaczy, jaki cechuje g�os wzywaj�cy pomocy. Gdy Bandrowski i j ego towarzyszki upewnili si�, �e na pr�no oczekuj� ratunku - Hackbeil�wna zdecydowa�a si� sama szuka� drogi zej�ciowej i sprowadzi� Pogotowie. Zadziwiaj�cy jest fakt, �e tym trojgu ludziom nie przysz�o do g�owy wr�ci� �lebem w g�r� na prze��cz i spokojnie odnale�� zgubion� �cie�k�. Koleje losu Hackbeil�wny s� niezupe�nie nam znane. Wiemy tylko, �e ju� w s�siednim �lebie, do kt�rego dosta�a si� pr�buj�c przetrawersowa� ku p�nocy, w kierunku ��tej Turni - nast�pi�a katastrofa. Sto, a mo�e nieco wi�cej metr�w upadku - i cia�o turystki leg�o martwe u st�p �ciany Granat�w. Dwoje pozosta�ych - brat i siostra - na pr�no oczekiwali pomocy. Tak przesz�a druga noc, sp�dzona w tym samym miejscu. Rozpocz�� si� trzeci dzie� powolnego konania. Stopniowo przestawali liczy� na ratunek. Niepewna pogoda, a jeszcze bardziej panika wojenna, kt�ra w mi�dzyczasie wybuch�a (by�o to na par� dni przed pierwsz� wojn� �wiatow�), sprawi�y, �e g�ry sta�y si� nagle puste. Pozostawa�o wierzy�, �e Hackbeil�wnie uda�o si� dotrze� do Zakopanego i zaalarmowa� Pogotowie. Od jej odej�cia min�a ju� jednak ca�a doba i wi�cej - a ekspedycja ratunkowa nie nadchodzi�a. Bandrowskiega nurtowa� coraz wi�kszy niepok�j, coraz bardziej nabiera� przekonania, �e sta�o si� nieszcz�cie. Prze�ladowa�a go my�l, �e to on jest odpowiedzialny za sytuacj�, w kt�rej si� znale�li, �e on jest tak�e sprawc� �mierci Hackbeil�wny. Pocz�� si� g�o�no obwinia�, traci� resztki panowania nad sob�, trawi�a go gor�czka, by� chory, moralnie zdruzgotany. Wreszcie - w�r�d majacze� zjawi�a si� uporczywa my�l o samob�jstwie. Tak min�a trzecia noc, czwarty dzie� i zn�w jeszcze jedna noc. Trudno sobie odtworzy� ogrom cierpie� tych dwojga ludzi. Uwi�zieni na trawiastej platformie pod skalnym za�omem, pozbawieni ju� od dawna skromnych, wycieczkowych zapas�w �ywno�ci, pozbawieni cieplejszego ubrania, dr�czeni deszczem pomieszanym ze �niegiem, dr�czeni nocnymi przymrozkami trwali przez niesko�czenie d�ugie godziny i dni bez �adnej nadziei ratunku. O wydostaniu si� ze �miertelnej pu�apki nawet ju� nie my�leli;, cho� nie nasuwaj�cy wi�kszych trudno�ci terenowych powr�t w g�r� do �cie�ki by� - mimo wyczerpania si� - jeszcze i teraz mo�liwy. W tych warunkach budzi g��boki szacunek postawa Marii Bandrowsk