1482

Szczegóły
Tytuł 1482
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1482 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1482 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1482 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz A. Zajdel Cylinder van Troffa S�OWO WST�PNE Uprzedzaj�c wszelkie pom�wienia i zarzuty, chcia�bym od razu wyja�ni� przyczyny i cele, dla kt�rych postanowi�em udost�pni� niniejsze opracowanie szerokiemu gronu czytelnik�w. Materia� wyj�ciowy, kt�ry w ca�o�ci przytaczam, stanowi owoc pracy mojego zaginionego przyjaciela i towarzysza, Akka Numiego. Jest to, niestety, materia� niejako wt�rny: w moim posiadaniu znalaz� si� plik arkuszy, b�d�cych, jak s�dz�, brudnopisem jednej z kolejnych wersji pracy mojego przyjaciela. Zawiera on tekst przek�adu pewnego manuskryptu, kt�ry umownie nazw� "zielonym zeszytem", a tak�e wnioski, uwagi i wyja�nienia pochodz�ce od Akka. W pe�ni zdaj� sobie spraw�, i� brudnopis taki - cho� sporz�dzony niew�tpliwie r�k� Akka - nie mo�e pretendowa� do rangi �r�d�a historycznego, dotycz�cego okresu, z kt�rego pochodzi� oryginalny tekst, t�umaczony i interpretowany przez mojego przyjaciela. Nie mam jednak�e celu stworzenia naukowego dzie�a. Prac� o takim charakterze, o ile mi wiadomo, podj�� Akk Numi na podstawie "zielonego' zeszytu". Jednak�e, z uwagi na brak jakichkolwiek innych materia��w z "zielonym zeszytem" w��cznie (znikn�y bowiem wraz z Akkiem), brudnopis sta� si� dzi� jedynym dost�pnym �r�d�em informacji. Szczerze m�wi�c, sam nie wiem, do jakiego stopnia znajduj�cy si� w moich r�kach tekst jest wiernym i pe�nym przek�adem zawarto�ci "zielonego zeszytu". S�dz�c z uwag, jakimi Akk przeplata w swych notatkach fragmenty t�umaczenia, jest to zapewne wolny przek�ad, opowie�� skre�lona w�asnymi s�owami - osnuta na tle orygina�u historia, stworzona jakby na marginesie r�wnolegle powsta�ego naukowego opracowania, kt�re mia�o dotyczy�, najbardziej zagadkowego i dramatycznego okresu dziej�w tej planety. By� mo�e Akk podkre�li�, uwypukli� albo nawet nieco ubarwi� to, co dotyczy�o samego autora zapisu w "zielonym zeszycie" - pomijaj�c szersze opisy t�a spo�eczno-obyczajowego i warunk�w �rodowiskowych. Wydoby� tym samym osob� narratora na pierwszy plan, czyni�c z niego przewodnika po �wiecie tamtej epoki. Za wzgl�dn� wierno�ci� orygina�owi m�g�by w pewnej mierze przem�wi� fakt, �e w przek�adzie zachowano form� narracji w pierwszej osobie. Jednak ka�dego, kto jak ja dobrze zna� Akka Numiego z jego sk�onno�ci� do literackiego traktowania historycznych temat�w, uderz� niew�tpliwie w tym tek�cie do�� specyficzne nawi�zania do klasycznej literatury Starego �wiata, kt�r� tak wysoko ceni� m�j nieod�a�owany przyjaciel. Nie natr�tnie mo�e, lecz wyra�nie ozw� si� w jego tek�cie odwieczne motywy, w przewrotny nieraz spos�b przetworzone pierwowzory literackie, mity, fabu�y, aluzje, o kt�re trudno raczej pos�dza� do�� rzeczowego, jak si� zdaje, prawdziwego narratora. W�r�d tych ech i pog�os�w orficko-dantejskiego inferna, dramat�w Odysa, Faustusa i Romea - tracimy wiar� i ufno�� w czyst� rzetelno�� przek�adu. Nic to jednak�e! Jak rzek�em wprz�dy, nie chc� bogaci� i bez tego nadmiernie rozd�tej kolekcji ma�o wartych przyczynk�w do historii Epoki Rozszczepienia. Pragn� tylko wydoby� na �wiat�o cho� cz�� tego, co z niema�ym trudem i zapa�em zgromadzi� Akk Numi i co, jak mniemam, ma nadspodziewanie �cis�y zwi�zek z jego niewyt�umaczonym znikni�ciem. Tu wszak�e raz jeszcze zastrzec si� musz� i podkre�li�, i� wnioski moje i uwagi (kt�re sformu�uj� na ko�cu, po przedstawieniu tre�ci notatek Akka) s� w�a�ciwie kontynuacj� my�li mojego kolegi, jego hipotez, kt�rych nie by�o mu dane rozwin��, cho� zawar� je implicite w swych przypisach i uwagach. Uprzedzaj�c w�asne konkluzje stwierdzam, �e znikniecie Akka nie by�o przypadkiem, podobnie jak to, �e znikn�� "zielony zeszyt" i pe�ny tekst jego opracowania; jak r�wnie� to, �e wraz z Akkiem znikn�� profesor Per Offi - jego szef i promotor pracy doktorskiej. Twierdz� ponadto, i� brudnopis, kt�ry znalaz� si� u mnie (przypadkowo czy nie - trudno rozs�dzi�), ocala� jedynie dzi�ki temu, �e opr�cz Akka nikt nie wiedzia� o jego istnieniu i miejscu ukrycia. R�kopis znalaz�em w kilka tygodni po znikni�ciu obu uczonych. Porz�dkuj�c moj� kwater� w pierwszej warstwie Miasta C, pocz�tkowo nie zwr�ci�em uwagi na tre�� znalezionych kartek, zapisanych r�k� przyjaciela. Obecno�� brudnopisu w�r�d moich szparga��w nie zdziwi�a mnie nawet, bowiem Akk wielokrotnie korzysta� z mojej kwatery, gdy ja buszowa�em w dolnych warstwach Miasta. Mieszka� wprawdzie gdzie indziej, jednak odk�d zainstalowano obok jego pokoju kompresor wentylacyjny, uskar�a� si� na ha�asy i ch�tnie pracowa� u mnie. Notatki znalaz�em w chwili, gdy komisja powo�ana dla zbadania sprawy zagini�cia Akka i profesora zako�czy�a sw� dzia�alno��, wie�cz�c niewiele m�wi�cym protoko�em d�ugie tygodnie bezowocnych poszukiwa�, przes�ucha� i dochodze�. Ustalono, �e po raz ostatni widziano obu razem gdzie� pomi�dzy czwart� a pi�t� warstw� Miasta, a wi�c w terenie ma�o zbadanym i przez to do�� niebezpiecznym. Znany by� tak�e fakt znikni�cia wynik�w prac obu uczonych, lecz komisja nie przypisa�a temu jakiego� specjalnego znaczenia. Nie by�o zreszt� podstaw, by podejrzewa� istnienie zwi�zku mi�dzy tym faktem a znikni�ciem archeolog�w. Zreszt� wybieraj�c si� na d�u�ej w teren bada� mogli zabra� swe teczki z notatkami. Spraw� "zielonego zeszytu" w og�le si� nie interesowano. Prawd� m�wi�c, nawet ja, bliski przyjaciel Akka, niewiele wiedzia�em o tym dokumencie. Ka�dy z nas natrafia� tutaj, w Mie�cie C, tym raju badaczy Starego �wiata, na dziesi�tki unikalnych, fascynuj�cych znalezisk. Ka�dy te� zasklepia� si� we w�asnym temacie i gdyby nie obowi�zkowe seminaria, odbywaj�ce si� dwa razy w miesi�cu, �aden z nas nie wiedzia�by nic o sprawach, jakimi zajmuj� si� pozostali. Usi�uj� teraz przywo�a� z pami�ci ka�de s�owo Akka, dotycz�ce "zielonego zeszytu". Niewiele by�o tych s��w. Akk najwyra�niej sk�pi� szczeg��w, oszcz�dzaj�c co ciekawszych informacji, by wystrzeli� z nimi na kt�rym� z kolejnych seminari�w. Wiem zaledwie to, �e zeszyt �w by� grubym notatnikiem, kt�rego karty wykonane by�y z niezwykle odpornego tworzywa, przeznaczonego do notowania w trudnych warunkach, podczas wypraw kosmicznych. Notatki prowadzone by�y w jednym z j�zyk�w Starego �wiata, pochodz�cym sprzed Epoki Rozszczepienia. Zdaniem Akka spisa� je uczestnik wyprawy mi�dzygwiezdnej, kt�ra znacznie op�niona powr�ci�a na Ziemi� w czasach Rozszczepienia. Je�li tak by�o w istocie, nale�a�oby uzna� zeszyt za cenny dokument, gdy� epoka ta nie pozostawi�a po sobie zbyt wielu pisanych �r�de� historycznych. Rozmawiaj�c w�wczas z Akkiem nie wiedzia�em, dlaczego nazywa� zeszyt "Notatnikiem Nie�miertelnego". Bra�em to za jaki� szczeg�lny �art. Dopiero teraz, po zapoznaniu si� z r�kopisem Akka, rozumiem, co mia� wtedy na my�li. Pozw�lmy zatem m�wi� Akkowi Numiemu, a poprzez jego przek�ad - tak�e owemu "Nie�miertelnemu". Niech publikacja tego tekstu b�dzie skromn� form� uczczenia pami�ci naszego zaginionego towarzysza, a moje ko�cowe wnioski - propozycj� rozwik�ania zagadki jego znikni�cia. Le Djaz NOTATNIK NIE�MIERTELNEGO Prze�o�y�, opracowa� oraz opatrzy� komentarzem AKK NUMI WPROWADZENIE Z wygl�du czaszki neandertalczyka nie spos�b odczyta� cho�by cienia jego my�li i uczu�. Podobnie z opuszczonego, zdewastowanego miasta umar�ej cywilizacji nie jeste�my w stanie odtworzy� proces�w i idei, kt�re rz�dzi�y zamieszkuj�c� je spo�eczno�ci�. Tym bardziej, je�li dost�pne badaniom elementy tego miasta - budowle, przedmioty u�ytkowe - nie s� bezpo�rednimi wytworami �ywych ludzkich r�k, lecz produktami automat�w. �wiadome nieuchronno�ci losu, kt�ry je czeka�, spo�ecze�stwo planety w ci�gu kilku zaledwie pokole� utraci�o ca�e zainteresowanie tworzeniem czegokolwiek, w szczeg�lno�ci za� - utrwalaniem my�li i fakt�w. Bo dla kog� mia�oby je utrwala�? Tworzenie jest form� obrony w�asnego istnienia przed ca�kowitym kresem bytu jednostki. Populacja ludzka w ka�dej chwili swego trwania odkrywa, tworzy, buduje - by zapisa� si� we wdzi�cznej pami�ci pokole�, kt�re nast�pi�. C� by jednak motywowa� mia�o tw�rczo��, kronikarsk� cho�by, w sytuacji, gdy kres trwania kultury i cywilizacji - a wiec bytu spo�ecze�stwa - jest �ci�le oznaczony... Dlatego te� "zielony zeszyt", nazwany przeze mnie "Notatnikiem Nie�miertelnego", stanowi bezcenne �r�d�o obiektywnych relacji o obu biegunach spolaryzowanej ludzko�ci w ostatnim stuleciu jej istnienia. S� to zapiski jedynego chyba cz�owieka, kt�ry - obiektywnie, bez osobistych uprzedze� - mia� okazj� pozna� i por�wna� stan spo�ecze�stw ludzkich, zamieszkuj�cych Ziemie i Ksi�yc w p�nej fazie okresu Rozszczepienia. "Nie�miertelnym" nazwa�em autora notatek mi�dzy innymi z powodu niemo�no�ci ustalenia jego prawdziwego imienia, kt�re w tek�cie zapisu nie wyst�puje. By� mo�e, na podstawie archiwalnych materia��w z Luny uda si� stwierdzi� to�samo�� tego cz�owieka. Nie ma to jednak�e zasadniczego znaczenia dla czytelnika jego notatek. Opracowuj�c przek�ad tego niezwyk�ego dokumentu na wsp�czesny j�zyk filijski stara�em si� wydoby� z niego obraz osobowo�ci i los�w jednego z cz�onk�w nie istniej�cej ju� ga��zi ludzko�ci; los�w nietypowych wprawdzie, lecz mimo to w jakim� sensie reprezentatywnych dla ca�ej generacji, kt�ra musia�a odej��. Jest to obraz jednostki, nie s�abej i nie bezbronnej przecie� - a jednak uwik�anej w dwa �wiaty: utkany wesp� z miliardami wsp�braci zewn�trzny �wiat cywilizacji, jak misterna sie� zaciskaj�cy si� wok� swoich tw�rc�w; i drugi, przez ludzk� istot� stworzony �wiat w�asnego wn�trza. ...Niejasne pozostan� dla nas motywy, kt�re sk�ania�y Nie�miertelnego do relacjonowania bie��cych wydarze�, przemieszanych ze wspomnieniami i rejestracj� w�asnych stan�w wewn�trznych. Czy, jak wspomina na pocz�tku, robi� notatki jedynie z nawyku badacza? Pozbawione adresata mia�y zapewne s�u�y� wy��cznie autorowi. Mo�e w ten spos�b, w obliczu rozpadu zewn�trznego �wiata, zamy�li� uchroni� i wzbogaci� �w drugi - �wiat uczu�, wspomnie�, prze�y�, daj�cych powtarza� si� wielokro� w pustoszej�cym �wiecie, ku kt�remu zmierza� w swej cz�ciowo tylko prawdziwej nie�miertelno�ci... CZʌ� PIERWSZA LUNA I Po przebudzeniu d�ugo nie mog�em uprzytomni� sobie, gdzie jestem. Z czaj�cym si� gdzie� w okolicach skroni b�lem g�owy, z sennymi wizjami pl�cz�cymi si� jeszcze z rzeczywisto�ci�, w bladym �wietle sufitowej lampy przez d�ugie sekundy lustrowa�em male�kie pomieszczenie, pr�buj�c odtworzy� wydarzenia sprzed za�ni�cia. Nie wykonuj�c najmniejszego ruchu cia�em, samymi tylko ostro�nymi skr�tami szyi kierowa�em wzrok na ka�d� z widocznych czterech p�aszczyzn - sufitu i �cian, o tej samej brudnobia�ej barwie i matowej g�adko�ci. To nie by�o wn�trze statku ani kabina rakiety. Stwierdzenie to jakby zwolni�o w mojej pod�wiadomo�ci ten bezpiecznik, kt�ry zapobiega bezsensownemu nadrywaniu mi�ni podczas pr�b poruszania czymkolwiek, gdy cz�owiek spoczywa przykr�powany ciasno do fotela. W jednej chwili usiad�em na pos�aniu, a lekko��, z jak� uda�o mi si� tego dokona�, pomog�a mi przypomnie� sobie wszystko. Wi�c jestem znowu tutaj, wr�ci�em. No mo�e jeszcze niezupe�nie, ale prawie... Mniejsza o drobiazgi, wa�ne jest to, �e naprawd� wr�ci�em. Wr�cili�my. Wraz z uczuciem lekko�ci ca�ego cia�a do�wiadczy�em niezmiernej ulgi, odpr�enia, rozlu�nienia jakiego� wewn�trznego napi�cia, kt�rego istnienie wskutek wieloletniego przyzwyczajenia nie dociera�o przedtem do mojej �wiadomo�ci. Dopiero teraz mog�em odczu�, jak by�o ono pot�ne i wszechogarniaj�ce przez ca�y czas, przez ca�y czas �wiadomie prze�yty tam, z dala od miejsca kojarz�cego si� zawsze ze swojsko�ci�, bezpiecze�stwem, odpoczynkiem. Spojrza�em na zegarek. Pokazywa� dzie� �smy sierpnia, godzin� dziesi�t� dwadzie�cia dwie. Niewiele m�wi�y tutaj - ta data i godzina. Przywiezione stamt�d nie mia�y nic wsp�lnego z tutejszym czasem. M�j czas by� tu obcy, cho� przecie� st�d wywieziony. Przepuszczony przez machin� przyspiesze� i p�l grawitacyjnych, rozbieg� si� znacznie z tym spokojnie p�yn�cym, miarowo tykaj�cym czasem Uk�adu. By� jeszcze i trzeci czas, ten najprawdziwszy, odczuwany we mnie, w ko�ciach, mi�niach, m�zgu - biologiczny, efektywnie prze�yty, mierzony procesami przebiegaj�cymi w kom�rkach cia�a. Tego czasu nie potrafi�em okre�li� dostatecznie precyzyjnie, lecz teraz nie mia�o to istotnego znaczenia. Wystarczy�o mi wiedzie�, �e w przybli�eniu dobiega� on lat czterdziestu. By�a to zaledwie ma�a cz�stka interwa�u czasowego, kt�ry wyznacza� nasz� D�ug� Nieobecno��. Legowisko, na kt�rym siedzia�em, rozbudzony ju� i zorientowany, by�o niskim tapczanem, niewiele wystaj�cym ponad poziom pod�ogi pomieszczenia. Tu� obok sta�a moja torba podr�na, otwarta, z wywleczonymi w po�piechu cz�ciami ubioru i innymi drobiazgami, porozrzucanymi wok� niej na szorstkiej dywanowej wyk�adzinie. Wczoraj, gdy wreszcie tu dotar�em, czu�em si� za bardzo zm�czony, by porz�dnie rozpakowa� baga�. Pad�em na pos�anie, nie rozejrzawszy si� nawet po przydzielonym pomieszczeniu, i przespa�em ponad dwana�cie godzin. Lekki b�l g�owy trwa� nadal, w p�ucach czu�em niedob�r tlenu. Zna�em dobrze to uczucie. Nieraz przecie� zdarza�a si� konieczno�� przestawienia pokr�t�a regulatora w po�o�enie "E", gdy zas�b powietrza w zbiornikach skafandra spada� poni�ej normy. Trzeba by�o w�wczas ograniczy� zb�dne ruchy, stara� si� nie my�le� o niczym wa�nym i czeka�. Tak ujmowa�a to instrukcja awaryjna. Co innego zazwyczaj dyktowa�y okoliczno�ci i je�li nawet nie da�o si� nic przedsi�wzi��, to nie spos�b by�o opanowa� my�li gor�czkowo szukaj�cych wyj�cia z sytuacji. Tak by�o na Drugiej, na Arionie, na Cleo - gdy wydawa�o si�, �e nadszed� koniec. Czu�o si� wtedy wprost fizycznie, namacalnie, jak niedob�r tlenu parali�uje umys�, przemienia my�lenie w bezsensowne przelewanie lepkiej mazi pod czaszk�, czyni�c nierozwi�zalny problem z najprostszej nawet oczywisto�ci. Ben nazywa� taki stan "oddychaniem pustym powietrzem". Okre�lenie by�o trafne, bo regeneracyjny uk�ad skafandra, odsysaj�c z wydychanego powietrza ca�y dwutlenek w�gla, dodawa� w tych sytuacjach tylko tyle tlenu, by utrzyma� organizm przy �yciu. W pomieszczeniu, gdzie si� znajdowa�em, powietrze by�a niedotlenione, cho� niew�tpliwie doskonale oczyszczone ze szkodliwych substancji, z zapach�w nawet. Wsta�em troch� zbyt energicznie, zn�w na chwil� zapominaj�c o niewielkiej grawitacji, mniejszej znacznie ni� ta, do jakiej przywyk�em podczas ostatnich kilku miesi�cy. Unosz�c odruchowo r�ce w g�r�, zdo�a�em ochroni� g�ow� przed zetkni�ciem z niskim sufitem, podczas gdy stopy oderwa�y si� od pod�ogi. �azienka, a raczej ciasna kabina k�pielowa, przylegaj�ca do mojego pokoju, by�a od dawna nie u�ywana, bo z sitka natrysku pocieka�a rdzawa, zimna woda i dopiero po d�u�szej chwili mog�em si� umy�. Ubra�em si� szybko i do reszty rozpakowa�em torb�. Zgodnie z poleceniem zabra�em tylko par� osobistych przedmiot�w. No i ten drobiazg. Przez chwil� trzyma�em go na d�oni. Dziwne, �e nikt nie sprawdzi� zawarto�ci naszych baga�y. A zreszt� mo�e wcale nie takie dziwne. By�oby nawet niezbyt grzecznie z ich strony, gdyby post�pili inaczej. Na wszelki wypadek owin��em bro� w r�cznik i rozejrza�em si� w poszukiwaniu miejsca, gdzie m�g�bym j� ukry�. Kratk� �ciekow� w pod�odze �azienki uda�o mi si� bez wi�kszego trudu wyj��, upchn��em wi�c zawini�tko w kanale odp�ywowym, mocuj�c kratk� na powr�t w otworze. Dopiero gdy z tym sko�czy�em, przysz�a refleksja: dlaczego to zrobi�em? W�a�nie - dlaczego? Czy�by po�r�d niewielu wydarze�, jakie zasz�y od chwili naszego przybycia, w�r�d niewielu zda�, kt�re pad�y mi�dzy nami i nimi, by�o co� szczeg�lnego, co kaza�o mi tak post�pi�. . Przysiad�em na brzegu tapczanu. Jak to by�o? Czy dostrzeg�em wczoraj co� niezwyk�ego w wygl�dzie, zachowaniu, s�owach tych ludzi? Byli�my przygotowani na wszystko i tak nastawieni, by nic nie mog�o nas zdziwi� ani zaskoczy�. A przynajmniej - by nie da� po sobie pozna� zbytniego zaskoczenia. Sytuacja by�a wszak na tyle niezwyk�a, niecodzienna i nienormalna, �e jakiekolwiek ich zachowanie powinno uchodzi� w naszych oczach za normalne i w�a�ciwe, powinno by� przez nas uznane za zwyk��, obowi�zuj�c� procedur�. Co o nich wiemy? Zapewne mniej ni� oni o nas. Chocia�... Czy w istocie wiele o nas wiedz�? Czy musz� wiedzie�? W tym miejscu moich rozwa�a� wyobrazi�em sobie konsternacj�, jak� w moich czasach wywo�a�aby nag�a wiadomo��, �e oto zmartwychwsta�a dru�yna zakutych w stal rycerzy konno i zbrojnie ci�gnie w kierunku miasta stoj�cego w miejscu, gdzie ongi� by�a warowna twierdza. Jak zachowaliby si� w tej sytuacji moi wsp�cze�ni? Mo�e by skierowali owych wojownik�w wprost do muzeum historycznego? A mo�e w nerwowym po�piechu przyst�piliby do budowy �redniowiecznego grodu - oczywi�cie wedle wsp�czesnych wyobra�e� - aby szacownych przodk�w przyj�� godnie i aby nie czuli si� obco w jak�e odmiennym od w�asnego �wiecie? Ciekawe, czy rozbrojono by ich z mieczy i kopii? Czy zabrano by im rumaki i zbroje? W�a�nie! Co z "Heliosem", kt�ry pozosta� na orbicie stacjonarnej? Co z naszymi l�downikami? Gdzie umieszczono nasze skafandry - nie ma ich wszak tutaj, pozosta�y gdzie� w komorach �luzy. Czy pozwol� nam wr�ci� na statek, zabra� wyniki naszych bada�, eksponaty, sprz�t? Czy w og�le interesuje ich dorobek wyprawy, zdobywany z takim wysi�kiem, okupiony istnieniem kilkorga spo�r�d nas? Nie wygl�da�o na to, by zamierzali z entuzjazmem rzuca� si� na przywiezione przez nas skarby. Nie pytali o nic, wydaj�c jedynie suche polecenia, dop�ki nie znale�li�my si� tutaj. Potem zadawali dziwne pytania, o rzeczy dla nas oczywiste, a dla nich wida� niejasne. Oszo�omieni chwil� powrotu, nie zwracali�my na to dostatecznej uwagi. Byli�my zreszt� psychicznie nastawieni tak, by nie da� powodu do uznania nas za relikty zamierzch�ej przesz�o�ci, za �ywe skamieliny czy wr�cz za niebezpiecznych przez swe nieokrzesanie dzikus�w z innej ery. Gdy tak zastanawia�em si� nad wydarzeniami ostatniej doby, m�j wzrok odnalaz� le��cy na dnie torby notatnik w zielonej ok�adce. Nie potrafi� teraz powiedzie�, dlaczego zabra�em w�r�d innych drobiazg�w z "Heliosa" ten zeszyt, zawieraj�cy sto cienkich arkusik�w metafolu. By� przystosowany do notowania w przer�nych nienormalnych warunkach, odporny na wysokie i niskie temperatury, wilgo�, chemikalia i wszystkie czynniki, kt�re zdolni byli sobie wyobrazi� ludzie ekwipuj�cy nas na wypraw� do planet D�ety. W istocie metafol niejednokrotnie sprawdzi� si� w r�nych opresjach i dzi�ki niemu ocala�o wiele- zapis�w w sytuacjach, gdy zawiod�y inne, bardziej mo�e nowoczesne i wygodniejsze �rodki utrwalania informacji. Spe�nia� swoje zadanie na og� wsz�dzie, a przynajmniej tam, gdzie cz�owiek odziany w skafander by� jeszcze zdolny notowa�. Widocznie pakuj�c m�j podr�czny baga��w chwili opuszczania "Heliosa", poczu�em si� jak przed nast�pn� now� wypraw� badawcz� w ten �wiat, kt�ry wprawdzie nie by� dla nas nowy, lecz m�g� okaza� si� r�wnie nie znany jak tamte, odleg�e o lata �wietlne. Od tego naszego te� dzieli�y nas lata; nie lata �wiat�a, mierz�ce dystans w przestrzeni, lecz lata, ca�e stulecia dystansu w czasie, kt�ry tak czy inaczej dla nas znaczy� op�nienie w stosunku do tych, co tu pozostali. Trzeba notowa� - pomy�la�em si�gaj�c po zielony zeszyt. Nie wiadomo, co si� jeszcze wydarzy, a w zwi�zku z tym, co oka�e si� wa�ne. Nie trzeba traci� dobrych nawyk�w, utrwalonych latami prze�ytymi w obcych �wiatach. Te nawyki s� teraz prawie wszystkim, co jest naprawd� nasze - �yciem i �wiatem, bo z tym tutaj �wiatem ��czy� nas mog� jedynie sentymenty. Schowa�em notatnik za bluz� razem z pisakiem zatkni�tym za jego ok�adk� i wyszed�em z kabiny na w�ski korytarzyk. Zza uchylonych s�siednich drzwi dobiega�y szmery rozm�w. Wszed�em tam. Przy d�ugim stole siedzia�o kilkoro naszych: Ben, Agga, Komandor, Pavo i jeszcze dwie osoby. Pili z plastykowych naczy�, przegryzaj�c czym� w kszta�cie foremnych prostopad�o�ciennych kromek o blado��tym zabarwieniu. Wchodz�c napotka�em wzrok Komandora - przeci�g�e, troch� zbyt d�ugie spojrzenia, jakby chcia� mi w ten spos�b co� przekaza� lub ostrzec przed czym�, nim si� odezw�. K�tem oka dostrzeg�em jeszcze jedn� osob�. Niski, drobny cz�owieczek o bladej cerze sta� oparty o �cian� z d�o�mi za�o�onymi za plecy. Przelotnie spojrza�em w jego stron�, nim usiad�em przy stole w�r�d pozosta�ych. Patrzy� przed siebie t�po, w zagapieniu, jakby nie dostrzega� nikogo; jego prawa stopa w mi�kkim pantoflu, oparta pi�t� o pod�og�, wykonywa�a rytmiczny ruch. By�o to lekkie przytupywanie, zdradzaj�ce zniecierpliwienie lub mo�e napi�cie psychiczne. Ulokowa�em si� na wprost Komandora, kt�ry siedzia� twarz� do drzwi, maj�c obcego po lewej stronie i nieco z ty�u. Zauwa�y�em, �e Komandor zn�w przez chwil� zatrzyma� wzrok na mojej twarzy. - Zjedz co� - powiedzia� po chwili, wskazuj�c g�ow� za siebie, gdzie w �cianie widnia�y wyloty podajnik�w �ywno�ci. Podszed�em tam i nape�ni�em kubek bia�ym p�ynem, potem wydoby�em z komory podajnika tack� z dwoma kawa�kami ��tej substancji i wr�ci�em na swoje miejsce. Cz�owiek pod �cian� przytupywa� coraz szybciej i drobniej. - Brakuje jeszcze dw�ch os�b - powiedzia� Komandor, przeliczywszy nas wzrokiem. - Nie ma Luzy i Karsa. Poszukaj ich, Pavo. Po kilku minutach byli�my w komplecie. Dwie kobiety i siedmiu m�czyzn. Wszyscy, kt�rym uda�o si� powr�ci� z tej trudnej, d�ugiej, ale przecie� w sumie udanej podr�y... W ka�dym razie mog�o by� znacznie gorzej. Dla nas, bo tym, co nie wr�cili, gorzej ju� by� nie mog�o. Tak przynajmniej s�dzili�my wracaj�c, gdy daleka by�a jeszcze perspektywa spotkania z macierzystym Uk�adem i gdy nikt nie spodziewa� si� komplikacji podczas wprowadzania statku na tor powrotny. Ma�y, blady cz�owieczek oderwa� si� niepewnie od �ciany, zrobi� krok do przodu i odchrz�kn��. Spojrzeli�my w jego stron�, co najwyra�niej go speszy�o, bo milcza� jeszcze przez kilka sekund. - Taak... - zacz�� wreszcie z oci�ganiem, jakby wci�� zastanawia� si� nad doborem odpowiednich s��w. - Zosta�em upowa�niony... do wprowadzenia was... w sytuacj�. Mam przej�� opiek� nad wami w pocz�tkowym okresie waszego pobytu tutaj. Nie wiem, do jakiego stopnia jeste�cie zorientowani, wi�c pokr�tce wyja�ni�, gdzie si� znajdujemy. Jeste�my w Osiedlu L-l, trzydzie�ci metr�w pod powierzchni�. Osiedle jest w pe�ni samodzielne i samowystarczalne, przystosowane do pobytu oko�o dziesi�ciu tysi�cy os�b przez dowolnie d�ugi czas. Umo�liwia to wykorzystywana do maksimum energia promieni s�onecznych, przetwarzana na energi� elektryczn� przez umieszczone na powierzchni fotoelementy o du�ej sprawno�ci. Niezale�nie od tego, na wypadek awarii systemu zasilania, dysponujemy relatronem zdolnym pokry� pe�ne zapotrzebowanie mocy. Odwo�uj�c si� do waszych do�wiadcze�, m�g�bym por�wna� nasze po�o�enie do sytuacji za�ogi gwiazdolotu z uk�adem zabezpieczenia warunk�w biologicznych, z tym jednak, �e w przypadku naszego Osiedla czas trwania tej sytuacji nie jest praktycznie niczym ograniczony, a wsp�czynnik ryzyka o kilka rz�d�w wielko�ci ni�szy ani�eli dla lotu do gwiazd. - Zasadnicze pytanie: jak d�ugo mamy tu pozosta�? - Ben zniecierpliwi� si� tym przyd�ugim nieco wst�pem na tematy og�lne. Ma�y jakby si� zmiesza�, milcza� do�� d�ugo, a� wreszcie wypali� tonem rozpaczliwie urz�dowym: - Nie zosta�em upowa�niony do odpowiedzi na takie pytanie. - Jak to? - mrukn�� Komandor na wp� do siebie. - Czy mam przez to rozumie�, �e jeste�my wi�niami? - Nic podobnego, Komandorze! - Ma�y o�ywi� si� nagle. - Traktujemy was na r�wni z pozosta�ymi mieszka�cami Osiedla. Powiedzia�bym nawet, �e traktujemy was ze specjalnymi wzgl�dami. Ale przebywaj�c tutaj powinni�cie dostosowa� si� do specyfiki naszej sytuacji. Obowi�zuj� nas wszystkich pewne regu�y post�powania i zasady dyscypliny, w szczeg�lno�ci za� - podporz�dkowanie si� bez zastrze�e� wszelkim poleceniom REX. Ka�da niesubordynacja musi by� w imi� powszechnego dobra surowo karana. Z uwagi na pewne wa�ne powody �aden z was, podobnie jak �aden mieszkaniec tego czy innych Osiedli, nie mo�e teraz st�d odlecie�. Nie wolno nawet bez specjalnego pozwolenia REX opuszcza� Osiedla i przebywa� na powierzchni. - Dlaczego nie mo�emy st�d odlecie�? - spyta�em. - Przecie�, gdyby nie wasze sygna�y, weszliby�my od razu na oko�oziemsk�! - Zrozumiecie to wkr�tce. L�dowanie tam jest obecnie... niemo�liwe. - Niemo�liwe? - powiedzieli�my to niemal wszyscy r�wnocze�nie. - No, powiedzmy... - zawaha� si�. - Powiedzmy, �e niecelowe, niewskazane... - Co si� sta�o z Ziemi�? - Pavo wsta�, prostuj�c ca�� sw� dwumetrow� posta�. Podszed� do tamtego. G�rowa� nad nim o dobre p� metra. - Co z ni� zrobili�cie? - Usi�d�! - Ma�y cofn�� si� pod �cian�, g�os mu dr�a�. - Przede wszystkim, nie my, to nie my odpowiadamy za wszystko, co dzia�o si� tutaj podczas waszej nieobecno�ci. Pytasz, co si� sta�o? Odpowiem ci jednym zdaniem: up�yn�o dwie�cie lat. To si� sta�o, a reszta jest tylko konsekwencj� tego faktu. Powinni�cie by� nam wdzi�czni za to, �e �ci�gn�li�my was tutaj. To by� niezwykle szcz�liwy przypadek, �e odebrano wasze sygna�y. Nikt si� was ju� nie spodziewa�, nikt nie pami�ta� o was... A to, co proponujemy wam teraz, jest jedyn� ofert�, jak� mo�emy wam z�o�y�, i jedyn� mo�liwo�ci�, kt�r� musicie przyj��. To jest konieczno��. - Co si� sta�o? - nalega� Pavo, wci�� stoj�c nad przera�onym cz�owieczkiem z Ksi�yca. - Ska�enie biosfery? Zatrucie w�d i powietrza? Promieniowanie? - Nie, nie! - Ma�y, cofni�ty pod �cian�, wi� si� niespokojnie i wyba�uszy� przera�one oczy. Wida� by�o, �e ma ju� serdecznie do�� swej nieprzyjemnej misji. - To co� zupe�nie innego... - Od jak dawna? - spyta�em. - Trudno to okre�li�... Wszystko trwa�o dziesi�tki lat. Jeste�my tu od kilku pokole�. - A zatem na Ziemi... Czy tam nie ma ju�... nikogo? - g�os Luzy by� nienaturalnie schrypni�ty. - S�... Oni tam s�, b�d� jeszcze d�ugo... Musimy poczeka� tutaj, przechowa� ludzk� cywilizacj� do czasu, a�... tam znikn� ostatni z nich... - Kto to s� "oni"? Czy nie mo�esz wyra�a� si� ja�niej? - burkn�� Ben, ko�ysz�c si� na sto�ku. - Czy to jacy�... obcy? - Nie, nie by�o i nie ma �adnych obcych. To ludzie czy mo�e... nale�a�oby powiedzie�... No, w�a�ciwie niby-ludzie, ale... - Ma�y zapl�ta� si� zupe�nie. Wci�� zerka� z przera�eniem na wielkiego Pava, pochylaj�cego si� nad nim z�owrogo. - Zrozumcie mnie! Jestem tylko waszym kuratorem, wyznaczonym przez REX... Nie mam �adnych uprawnie�, nie jestem odpowiedzialny za �adne decyzje dotycz�ce was ani czegokolwiek, co si� tu dzieje. Nawet nie o wszystkim wiem, urodzi�em si� tutaj, w Osiedlu, trzydzie�ci dwa lata temu i nigdy nigdzie nie by�em. Nie widzia�em na oczy Ziemi ani tamtych. W�tpi�, czy istnieje tu kto�, kto ich widzia�, kto ich zna, kto by� tam... Mo�e kto� z REX, ale bardzo dawno. Oni s� bardzo starzy, podobno dawniej zagl�dali tam niekiedy, ale teraz... Wiem tyle, �e nam nie wolno, �e musimy czeka�, bo tam si� nie da �y�. Kiedy� tam wr�cimy. Mo�e nie my sami, mo�e nasi wnukowie. Naszym celem jest przetrwanie. Jedynym celem, kt�remu przyporz�dkowano wszystko inne prawa i zasady �ycia w Osiedlach, interesy ka�dego z nas... Wi�c czekamy cierpliwie, by w jednym z nast�pnych pokole� osi�gn�� nasz cel... - Cz�owieku! - powiedzia� Komandor wstaj�c. Zmierzy� Ma�ego spojrzeniem, jakby chc�c przekona� si�, czy zwraca si� do niego w�a�ciwym s�owem. - Cz�owieku! Czy nie pojmujesz, �e my wszyscy, kt�rych masz tu przed sob�, te� mamy sw�j cel? Wracali�my tutaj uparcie przez sto pi��dziesi�t lat uszkodzonym kosmolotem po to, by znowu stan�� na Ziemi. To do niej wracali�my, bo przecie� nie do �adnego z jej mieszka�c�w. A teraz, gdy jeste�my o krok od celu, wy chcecie odebra� nam prawo postawienia stopy na Ziemi. T�umaczysz nam niezbyt jasno, �e tam nie mo�na �y�. A czy wydaje ci si�, �e lec�c do D�ety spodziewali�my si� rajskich ogrod�w i �yczliwie nastawionych tubylc�w? Czy to, �e wasi przodkowie por�nili si� z reszt� mieszka�c�w Ziemi i schronili si� tutaj, ma nas zatrzyma� do ko�ca �ycia w tym waszym mrocznym kretowisku? - To nie jest tak, jak my�lisz! - Ma�y zn�w energicznie odbi� si� od �ciany. Min� mia� rozpaczliwie g�upi�. Zaczyna�em mu wsp�czu�, bo najwyra�niej wi� si� w p�tach narzuconych mu ogranicze�, boj�c si� o jedno cho�by s�owo przekroczy� udzielone mu pe�nomocnictwa. - Zaczekajcie - powiedzia�em - nie zn�cajcie si� nad... jak si� nazywasz? - Nasso - powiedzia� cicho, patrz�c na mnie chyba z odrobin� wdzi�czno�ci, je�li dobrze odczyta�em przelotny grymas u�miechu na jego twarzy. - Ot�, pos�uchaj, Nasso. Id� do REX, czy jak tam nazywa si� wasze dow�dztwo, albo mo�e do twojego szefa i powiedz, �e nie mo�emy przyj�� �adnych warunk�w, dop�ki nam kto� porz�dnie nie wyja�ni, co si� dzieje na Ziemi i tutaj. Wci�� uwa�amy si� za za�og� kosmolotu "Helios"; zgodnie z obowi�zuj�c� nas pragmatyk�, naszym dow�dc� jest wci�� Komandor i nie zamierzamy podporz�dkowa� si� komukolwiek innemu, dop�ki nasza podr� nie sko�czy si� u w�a�ciwego celu. Je�li nasza obecno�� jest wam nie na r�k�, odlecimy �adownikami na "Heliosa", przeniesiemy go na oko�oziemsk� orbit� i b�dziemy udawa�, �e nigdy nas tu nie by�o. - Na to Rada Ekspert�w na pewno si� nie zgodzi. Ale powt�rz� wszystko szefowi. O ile jednak wiem, poprzednio... - Wiec nie jeste�my pierwszymi, kt�rzy znale�li si� w takiej sytuacji? - przerwa� Komandor. - Byli tu jacy�... ale dawno, nie pami�tam ich, mo�e jeszcze przed moim urodzeniem. Nie wiem, co si� z nimi sta�o, ale s�ysza�em, �e byli. Od czasu jak jeste�my tutaj, a w�a�ciwie nawet dawniej jeszcze, zaniechano dalekich wypraw... Tylko wy, przez wasze op�nienie... Dobrze, zrobi�, jak chcecie: p�jd� i przeka�� Radzie wasze postulaty. - Jeszcze jedno - zatrzyma� go Ben. - Mo�e nam wyja�nisz, co oznacza ta krata w poprzek korytarza, o sto krok�w od naszych kwater? - Ach, wi�c ju� zauwa�yli�cie? No c�... To te� na polecenie REX. Uwa�aj�, �e nie powinni�cie si� st�d oddala� do czasu ustalenia modus vivendi. Prosz�, dla waszego dobra, nie pr�bujcie... Wycofa� si� chy�kiem, a gdy min�� drzwi, pu�ci� si� prawie k�usem wzd�u� korytarza. - Mo�na by popatrzy�, jak si� otwiera t� krat� - mrukn�� Pavo. - Nie trzeba. Mam palnik. Wybuchn�li�my kr�tkim, st�umionym �miechem. To by� w�a�nie ca�y nasz dow�dca. W paru s�owach potrafi� zawsze wyrazi� sw�j stosunek do ka�dej sprawy. Prawie nic nie m�wi�c, powiedzia� wszystko. A wi�c on te� nie zamierza� podporz�dkowa� si�, kapitulowa�. - N�dzny szczur - powiedzia� Pavo, wygl�daj�c przez drzwi. - Po prostu zal�kniony urz�das. - Komandor wzruszy� lekcewa��co ramionami. - My�l�, �e uda�o si� nieco go przestraszy�. To dobrze. Powinni si� troch� nas ba�. Gdy si� rozchodzili�my, Ben wszed� za mn� do pokoju. - Co o tym my�lisz? - spyta� zamykaj�c drzwi. - Czy oni naprawd� uciekli z Ziemi? A mo�e ich wyrzucono, zes�ano? - Dowiemy si� z czasem. Ale tak czy owak nie zamierzam tu d�ugo siedzie�. - Jakie masz plany? - Nasze �adowniki maj� wystarczaj�cy zapas paliwa, by wystartowa�. - Przedtem jednak trzeba si� st�d wydosta�. - My�l�, �e potrafi�. Oni nas nie doceniaj� i nie powinni�my przedwcze�nie zdradzi� naszych mo�liwo�ci. Nie zapominaj, �e znajdujemy si� pod powierzchni�, licho wie jak daleko od miejsca l�dowania. A poza tym zabrali nam skafandry. - Pos�uchaj, Ben. Ja musz� tam polecie� - powiedzia�em z naciskiem. - Musz�, bo w przeciwnym razie wszystko traci reszt� sensu. - Wszystko jest bez sensu ju� od dawna. Mo�e nawet od chwili naszego startu w t� wariack� podr� dwie�cie lat temu... Ja te� nie zamierzam tu zosta�. Najpierw jednak trzeba si� troch� rozejrze� na miejscu. Mam palnik. - Zdaje si�, �e ka�dy zabra� ze sob� co� takiego... - Dziwisz si�? Sam wiesz, jak g�upio bywa znale�� si� z go�ymi r�kami w niejasnej sytuacji... - Dziwi mnie raczej to, �e nie zrewidowali dyskretnie naszych baga�y. Maj� albo zbyt wiele zaufania do nas, albo... zbyt ubog� wyobra�ni�. - Obawiam si�, �e wynika to z czego� innego: s� przekonani, �e niewiele mo�emy zdzia�a� prostymi �rodkami. Na wszelki wypadek schowaj jednak dobrze ten sw�j palnik czy co tam masz. - Pora�acz. Ju� go schowa�em. - �wietnie. Kiedy wi�c ruszamy? - Zaczekamy. Potrzebne nam s� jeszcze pewne informacje. A poza tym trzeba porozumie� si� z Komandorem. Krata by�a dok�adnie wpasowana w �ciany i pod�og� korytarza. Otwiera�a si� prawdopodobnie przez opuszczenie do wn�trza szczeliny biegn�cej pod ni� w pod�odze, jednak na zewn�trz nie by�o wida� �adnego urz�dzenia do jej uruchomienia. Ogl�da�em j� dok�adnie nie ukrywaj�c swego zainteresowania, mimo �e po drugiej stronie od czasu do czasu kr�cili si� jacy� osobnicy. Pr�bowa�em sobie wyobrazi� og�lny plan struktury podksi�ycowego Osiedla, w kt�rym, pocz�tkowo zdezorientowani i nie�wiadomi skutk�w, pozwolili�my si� umie�ci�. Osiedle by�o podobne do ogromnego li�cia z sieci� �y�ek - korytarzy o r�nych szeroko�ciach, rozga��ziaj�cych si� w mi��szu ksi�ycowego gruntu. W�sze korytarze zbiega�y si� ku szerokim arteriom, te za� - do wsp�lnego, g��wnego tunelu, ko�cz�cego si� �luz� wyj�ciow�. Tyle uda�o mi si� zaobserwowa�, gdy wieziono nas, a nast�pnie prowadzono pierwszego dnia po wyl�dowaniu. Odleg�o�� naszych kwater od �luzy ocenia�em na trzy, mo�e cztery kilometry, lecz mog�em si� myli�. Przez korytarz za krat� przemkn�a skulona sylwetka i skry�a si� w wylocie jednego z bocznych odga��zie�.: Po chwili g�owa o jasnych w�osach wychyli�a si� znowu, niski cz�owieczek spojrza� trwo�liwie w stron�, z kt�rej przyby�, a potem w paru susach przypad� do kraty. - Pomo�emy wam - powiedzia� ochryple. - B�dziemy w kontakcie. Wcisn�� mi w d�o� z�o�ony arkusik i wycofa� si� pospiesznie, klucz�c od �ciany do �ciany. Wr�ci�em do pokoju i rozwin��em otrzyman� kartk�. Na jednej jej stronie widnia� naszkicowany odr�cznie plan korytarzy Osiedla. Na drugiej drobnym pismem skre�lono kilkana�cie zda�. Czyta�em je powoli, z trudem odcyfrowuj�c niekt�re s�owa. "Wiemy o was tylko tyle, �e przybywacie z dalekiej podr�y kosmicznej, ale ju� samo to oraz wasza obecna sytuacja czyni was naszymi sprzymierze�cami. Tak jak my, wy te� pochodzicie z Ziemi, kt�rej wprawdzie nie znamy, jednak czujemy si� z ni� zwi�zani i chcemy tam powr�ci�. Spo�ecze�stwo nasze, zamieszkuj�ce to i trzy inne Osiedla, od paru pokole� hodowane jest w prze�wiadczeniu, �e powr�t na Ziemie jest obecnie niemo�liwy, �e Ziemia nie nadaje si� do �ycia dla nas z powodu jej obecnych mieszka�c�w. Nikt z nas nie wie, jak z tym jest naprawd�. Przodkowie nasi opu�cili Ziemie, jak si� wydaje, umykaj�c przed skutkami proces�w spo�eczno-biologicznych, kt�re sami zapocz�tkowali. Panuje pogl�d, �e z bli�ej nie znanych nam przyczyn ludzie pozostali na Ziemi skazani s� na zag�ad�, co umo�liwi nam, a raczej chyba dopiero naszym potomkom, powr�t i ponowne zaludnienie Ziemi, odbudowe cywilizacji. Jednak �ycie od pokole� w warunkach ksi�ycowych powoduje post�puj�c� i widoczn� ju� w naszym pokoleniu fizyczn� i psychiczn� degeneracj� gatunku. Obawiamy si�, �e lunantropi za kilka pokole� stan� si� niezdolni do �ycia w ziemskich warunkach. Rada Ekspert�w, kieruj�ca �yciem w Osiedlu, przy pomocy wszelkich dost�pnych �rodk�w utrzymuje istniej�cy stan rzeczy, podporz�dkowuj�c wszystko podstawowej idei przetrwania. Cz�onkowie Rady nie mog� nie zdawa� sobie sprawy z tego, �e znajdujemy si� w �lepym zau�ku. Jednak sianie defetyzmu jest Radzie nie na r�k�, bo utrudnia utrzymanie �adu w Osiedlu. Jest w�r�d nas wielu, kt�rzy chcieliby co� zmieni�, zapobiec ostatecznej kl�sce, spowodowa�, p�ki czas, powr�t do normalnego �ycia, do warunk�w, w kt�rych mogliby�my �y� jak nasi przodkowie. Jeste�my nawet w pewnym stopniu zorganizowani, lecz prawie bezsilni i pozbawieni informacji o prawdziwej sytuacji na Ziemi. Wsp�dzia�anie z wami le�y w naszym wsp�lnym interesie. Rozwa�cie to! Komitet do Sprawy Powrotu" Patetyczna odezwa anarchist�w czy g�os rozs�dku tych, co zachowali go jeszcze w�r�d absurdu istnienia w podziemiach Osiedla? Brzmia�o to do�� przekonuj�co, lecz mog�o by� tak�e prowokacj�. Je�li to rzeczywi�cie buntownicy, wida� Rada Ekspert�w nie przywi�zuje zbyt wielkiej wagi do ich dzia�alno�ci. W przeciwnym razie nie pozwolono by im na tak �atwy kontakt z nami. Jakkolwiek by by�o, wydarzenie pozwala�o podejrzewa� roz�am w zamkni�tym spo�ecze�stwie mieszka�c�w ksi�ycowego Osiedla. Nale�y to niew�tpliwie wzi�� pod uwag� i w miar� mo�no�ci wykorzysta� w moich planach - pomy�la�em, czytaj�c raz jeszcze tre�� otrzymanej odezwy. Zastanawia�em si�, do jakiego stopnia nale�y wtajemnicza� wsp�towarzyszy. Niew�tpliwie b�dzie mi potrzebny kto� do pomocy. Najlepiej - Ben... Poza tym nale�y uzyska� zgod� Komandora. Przedstawi�bym mu propozycj� wydostania si� i przeprowadzenia rozpoznania warunk�w powrotu na Ziemi�. W�asnych cel�w nie chcia�em zdradza� nikomu. Niekt�rzy mogliby tego nie zrozumie�, poczyta� mnie za ob��kanego albo co najmniej za op�tanego beznadziejn� obsesj�. A przecie� musz� dotrze� na Ziemi�! Je�li wszystko dokona�o si� zgodnie z zamierzeniami, wed�ug ustalonego planu - to up�yw czasu nie ma tu �adnego znaczenia. Musz� dope�ni� ostatniego punktu tego planu, aktualnego, dop�ki istnieje Ziemia. Nie wolno mi pozostawi� tej sprawy bez zako�czenia; zreszt� chc� j� zako�czy� tak czy inaczej... Cokolwiek mia�oby to oznacza�... Sta�o si� to za spraw� mi�ego, cho� nieco niesamowitego staruszka "Mefi" van Troffa. Naprawd� mia� na imi� Yergil i by� profesorem, specjalist� w dziedzinie teorii pola. Zna�em go z czas�w, gdy wyk�ada� fizyk� teoretyczn� dla student�w wydzia�u astronautyki pozauk�adowej. Ju� w�wczas by� do�� stary, lecz gdy spotka�em go ponownie po kilku latach, nie zmieni� si� prawie wcale. By� drobny, szczup�y i ruchliwy, o ciemnych, �widruj�cych oczach, z czarn� br�dk� i czupryn� - kt�re bez w�tpienia starannie farbowa�. Nadane mu przez student�w przezwisko pasowa�o do niego znakomicie. To by� prawdziwy Mefisto, kt�ry uwijaj�c si� za katedr� sali wyk�adowej, diabelskimi sztuczkami wyczarowywa� tasiemcowe ci�gi r�wna� i w niepoj�ty dla nas spos�b wyprowadza� zawi�e zale�no�ci og�lnej teorii pola. Jego zachowanie na sali wyk�adowej nie by�o poz� ani gr�. Przekona�em si� o tym p�niej, gdy� zdarza�o mi si� spotka� go na zupe�nie prywatnej stopie - w domu Yetty, kt�rej by� dalekim krewnym. Ten sam diaboliczny b�ysk oczu, kocie ruchy i intryguj�cy spos�b formu�owania my�li. - Nie masz poj�cia jak niezwyk�e mo�liwo�ci tkwi� jeszcze w naszej poczciwej, jak dobrze nam znanej czasoprzestrzeni - m�wi� dopad�szy mnie gdzie� w k�cie pokoju, z kieliszkiem w d�oni. - Wystarczy wyci�gn�� r�k�, nieomal �e tylko pstrykn�� palcami i dziej� si� rzeczy niespodziewane. A wy m�odzi w�drujcie po te niezwyk�o�ci gdzie� tam, do gwiazd... Mia�em w�wczas dwadzie�cia sze�� lat i niez�omne przekonanie, �e podr�e pozauk�adowe s� jedynym sposobem wyzwolenia ludzko�ci ze wszystkich n�kaj�cych j� problem�w. U�miechn��em si� tylko pob�a�liwie, nie chc�c sprzeciwia� si� staruszkowi, lecz on nie da� za wygran�. - Wiem, �e i tak polecisz na Dzet� - ci�gn��. - Nie rozumiem tylko, w jakim celu zawracasz g�ow� tej dziewczynie? Dotkn�� bolesnego miejsca: i ja, i Yetta prze�ywali�my to, ka�de osobno i ani s�owo na ten temat nie pad�o mi�dzy nami. Zdawali�my sobie spraw�, �e nasza wzajemna sympatia narodzi�a si� z pi�tnem niechybnej kr�tkotrwa�o�ci. Gdy pozna�em Yett�, by�em ju� kandydatem do za�ogi "Heliosa". - Zostawiam tutaj wszystko, nie tylko przyjaci�... �egnam si� z tera�niejszo�ci� - powiedzia�em ch�odno. - Czy my�lisz, �e tak jest dobrze? - To konieczno��. - Do kogo powr�cicie? - Do Ziemi, do ludzko�ci... - Nie wiem, czy to wystarczy do codziennego utwierdzania w was woli powrotu. Pomy�l: gdy wr�cisz, b�dziesz starszy o dziesi��, mo�e o kilkana�cie lat. A twoi dzisiejsi r�wie�nicy b�d� starcami. Bytem z�y na niego za te s�owa, chocia� to, co m�wi�, by�o oczywiste. D�awi�em w sobie te �wiadomo��, odpycha�em od siebie wizje siedemdziesi�cioletniej staruszki, jak� mia�a si� sta� ta dziewczyna, nim powr�c�... - Kochasz Yett�? - spyta� znienacka, patrz�c mi prosto w oczy. Nie wytrzyma�em tego spojrzenia. - To nie ma i tak znaczenia - powiedzia�em udaj�c oboj�tno��. - Lubi� was oboje - powiedzia� cicho, k�ad�c mi na ramieniu w�sk�, ko�cist� d�o�. - Mo�e uda mi si�... Przyjd� do mnie kt�rego� dnia do Instytutu, porozmawiamy o tym. Zanim zd��y�em cokolwiek powiedzie�, wyszed� nie �egnaj�c si� z nikim. Zawsze pojawia� si� i znika� niespodziewanie. W dwa dni po naszej rozmowie z Nasso nadesz�a odpowied� Kady Ekspert�w. Przyni�s� j� siwy staruszek w eskorcie czterech uzbrojonych stra�nik�w. Starzec pozostawi� ich przy kracie, a potem, gdy zebrali�my si� wszyscy, trz�s�cym si� g�osem odczyta� tekst z rulonika folii. Wida� by�o, �e czytanie sprawia mu trudno�ci, jego starcze oczy z wysi�kiem �ypa�y zza szkie� kontaktowych, g�os za�amywa� mu si� co chwila. - Przybysze! - czyta� starzec. - ��dacie uzasadnienia naszej decyzji o pozostawieniu was w Osiedlu Luna I na czas nieokre�lony. Wyja�niamy wiec, �e postanowienie to nie jest w �adnej mierze form� dyskryminacji czy restrykcji wobec was. Nie jest to tak�e kwarantanna, gdy� organizmy wasze zbadane zosta�y przez aparatur� medyczno-sanitarn� i nie stanowi� zagro�enia dla mieszka�c�w Osiedla. Pozostawienie was tutaj konieczne jest wy��cznie ze wzgl�du na wasze bezpiecze�stwo. Dwie�cie lat nieobecno�ci sprawia, �e nie jeste�cie w stanie od razu zrozumie� pewnych zmian, jakie zasz�y na Ziemi i doprowadzi�y ludzk� cywilizacj� do obecnego stanu. Wasz powr�t na Ziemi� jest w tej chwili niemo�liwy z powod�w, dla kt�rych my tak�e nie mo�emy na ni� powr�ci�. Ziemi� zamieszkuje teraz zupe�nie nowa, nie znana wam odmiana ludzkich istot. Jest to zdegenerowana forma gatunku homo sapiens, kt�ra za kilka pokole� powinna znikn��. Powsta�a ona w wyniku pewnych b��dnych posuni�� i decyzji naszych przodk�w. Na ich usprawiedliwienie nale�y powiedzie�, �e dzia�ali w dobrej wierze dla unikni�cia nieuchronnej katastrofy demograficznej i kl�ski g�odu. Degeneracja, o kt�rej m�wi�em, dotyczy w g��wnej mierze psychiki i umys�owo�ci ludzi zamieszkuj�cych obecnie Ziemi�. Jedyne, co nam pozostaje to oczekiwanie. Nasi przodkowie zrobili, co by�o mo�liwe, aby nie zostawi� tych nieszcz�nik�w na �asce losu. Nim opu�cili Ziemi�, by schroni� si� tutaj, stworzyli warunki zabezpieczaj�ce podstawowe potrzeby �yciowe pozosta�ym tam ludziom. Jednak procesu degeneracyjnego nie mo�na by�o ju� zatrzyma�, a przynajmniej nie by�o to w mocy �wczesnych specjalist�w. Jedynym sposobem uratowania gatunku ludzkiego by�o wi�c wydzielenie i zabezpieczenie czystego genetycznie materia�u ludzkiego bez degresywnych cech wi�kszo�ci. To my w�a�nie jeste�my kontynuacj� tej wyselekcjonowanej ga��zi gatunku. Wy tak�e, pochodz�c sprzed owego krytycznego okresu, nale�ycie do nas i stanowicie warto�ciowy materia� ludzki do zasiedlenia przysz�ej, nowej Ziemi. Dlatego nie wolno wam nara�a� si� na �mier� - a tak� tylko perspektyw� stwarza wasz upragniony powr�t na Ziemi� w chwili obecnej. Ufajcie naszej wiedzy, nie pr�bujcie dzia�a� wbrew naszym wskaz�wkom. Jeste�my zdecydowani odwie�� was od pr�b niesubordynacji w imi� waszego dobra. Starzec sko�czy� czytanie i schowa� w zanadrze zwini�ty rulon. Patrzy� na nas m�tnym spojrzeniem, a my milczeli�my d�ugo, rozwa�aj�c ka�de zdanie us�yszanego expose. Trzeba przyzna�, �e zosta�o zredagowane z ca�� dyplomatyczn� ostro�no�ci�, bez jednego zb�dnego s�owa. Nie wnosi�o jednak�e zbyt wielu nowych informacji na temat najbardziej nas interesuj�cy. R�wnocze�nie obecno�� czterech uzbrojonych stra�nik�w w zestawieniu z ostatnim zdaniem przem�wienia by�a najwyra�niej demonstracj� si�y i zdecydowania Rady. Pierwszy odezwa� si� Komandor. - Dzi�kujemy za wyja�nienia - powiedzia� - cho� nie wyczerpuj� one wszystkich interesuj�cych nas zagadnie�... Rozumiemy jednak, �e istniej� wzgl�dy, dla kt�rych nie mo�emy obecnie by� lepiej poinformowani. Rozumiemy tak�e i doceniamy trosk� o nasze dobro i przyjmujemy do wiadomo�ci konieczno�� podporz�dkowania si� decyzjom Rady. Zgadzamy si� pozosta� tutaj przez czas nieokre�lony. P�niej, gdy poznamy bli�ej okoliczno�ci, kt�re s� przyczyn� obecnej sytuacji, post�powanie nasze opiera� b�dziemy na �wiadomym i racjonalnym przekonaniu, do tego jednak�e czasu polega� b�dziemy na waszej wiedzy i do�wiadczeniu. Komandor sk�oni� si� z powag�, a starzec odpowiedzia� mu skinieniem g�owy. Patrzy�em na ten dyplomatyczny rytua�, napinaj�c z wysi�kiem mi�nie twarzy, by nie parskn�� �miechem. Starzec pocz�apa� w kierunku kraty, kt�ra zamkn�a si� za nim. - Dobrze mu powiedzia�em, co? - Komandor zrobi� �miesznie dumn� min�. - Arcydzie�o dyplomacji! Majstersztyk makiawelizmu! - pochwalili�my skwapliwie. - Ciekawe, co powie Rada, gdy to zanalizuje s�owo po s�owie... - My�lisz, �e nagra� to wszystko? - spyta�em. - Widzia�em, �e mia� na szyi, pod ubraniem, zawieszony mikrofon. - �adnie powiedzia�e�, Komandorze: na czas nieokre�lony. Mo�e do jutra, mo�e na tydzie�... - On te� niczego konkretnego nie powiedzia�, wi�c czemu mia�bym wyra�a� si� jednoznacznie. Zreszt� ten staruszek to najwyra�niej tylko figurant, kuk�a... Widocznie tutaj starcy uwa�ani s� za autorytety. Ale nie s�dz�, by tacy jak on trzymali na swoich barkach ten dziwny �wiatek. Gdy zacz�li�my si� rozchodzi�, uj��em Komandora pod �okie� i poprowadzi�em do mojego pokoju. Tu pokaza�em mu kartk� otrzyman� od konspiratora. Czyta� j� kilkakrotnie z uwag�, jakby por�wnuj�c jej tre�� z tym, co us�yszeli�my przed chwil�. - Tak... - mrukn�� oddaj�c mi pismo. - Zdaje si�, �e nasi potomkowie, a ich przodkowie, narozrabiali troch�... Zacz�li grzeba� w chromosomach swoich bli�nich i wysz�o st�d co� niedobrego. Nie wiadomo tylko, co w�a�ciwie... Ile w tym wszystkim, co nam tu opowiadaj�, jest prawdy, ile niewiedzy, a ile �wiadomego k�amstwa... Wyczu�em, �e moment jest odpowiedni. Teraz gdy pozornie podporz�dkowali�my si� Radzie, mo�na by spr�bowa�... Bo o tym, �e podporz�dkowanie mia�o by� tylko pozorne, by�em przekonany, znaj�c naszego dow�dc�. - Trzeba to sprawdzi� osobi�cie, Komandorze. Pozw�l mi si� st�d wydoby�. Dam sobie rad�. - Za wcze�nie... - powiedzia� w przestrze�. Dwa s�owa - i sprawa jasna. Ceni�em zawsze Komandora za jego lakoniczno��. A wi�c w zasadzie nie sprzeciwia si� mojej propozycji. - Kiedy zatem? - Gdy przedstawisz mi realny plan. Bez luk i bez zb�dnego ryzyka. Pami�taj, �e to jednorazowa rozgrywka. Gdy z�api� jednego, nie wyjdzie ju� �aden z nas. - Zrozumia�e. Proponuj� wzi�� do wsp�pracy Bena. Pami�tasz, Komandorze, nasz� ucieczk� z Labiryntu? Ben jest niezast�piony w takich akcjach. - Zgoda. Ale przede wszystkim plan dzia�ania. - B�dzie plan. Przedtem jednak musz� jeszcze rozejrze� si� w terenie, pozna� obyczaje, z lud�mi porozmawia�... Niech tylko otworz� nam t� krat�... Krata znikn�a jeszcze tego samego dnia, to znaczy przed kolejnym przy�mieniem �wiate� w korytarzach, bo w ten w�a�nie spos�b znaczono tu pory doby, trwaj�cej tradycyjnie dwadzie�cia cztery godziny. Doszli�my z Benem do wniosku, �e krat� zamkni�to na pocz�tku po to, by teraz, usuwaj�c j�, da� namacalny dow�d dobrej woli i zaufania do nas. Bo przecie� jej usuni�cie nie zmienia�o w spos�b istotny naszego po�o�enia. Po prostu jakby nas przeniesiono do wi�kszej klatki, o czym przekonali�my si� niebawem. Drug� przyczyn� kilkudniowego odizolowania naszej grupy od reszty Osiedla mog�a by� potrzeba poinformowania i przygotowania ludno�ci, aby nasze pojawienie si� nie spowodowa�o zak��cenia w normalnym �yciu. Byli�my, b�d� co b�d�, do�� odmienni wygl�dem i usposobieniem od tych skarla�ych, bladych szczur�w, jak nazwa� ich Ben. Zaraz po otwarciu kraty wybrali�my si� z Benem na wycieczk� w stron� g��wnego tunelu. Rzeczywi�cie, wzbudzali�my spor� sensacj� w�r�d przechodni�w, patrzono na nasze stroje i do�� okaza�e postacie, jednak nikt nas nie zatrzymywa�, nie rozmawia� z nami i odnie�li�my wra�enie, �e usuwaj� si� nam dyskretnie z drogi. Do wylotu g��wnego korytarza by�o istotnie ponad cztery kilometry. Sz�o si� nam do�� dobrze, chocia� musieli�my po drodze odpocz��. Pomimo s�abej grawitacji szybki ruch powodowa� pewne wyczerpanie objawiaj�ce si� duszno�ci�. Raz jeszcze przekonali�my si�, �e niedotlenienie nie by�o subiektywnym odczuciem. Nie mieli�my przy sobie �adnych przyrz�d�w, pozwalaj�cych stwierdzi� zawarto�� tlenu w powietrzu, jednak wieloletnie do�wiadczenie pozwoli�o nam oceni� j� na jakie� osiemdziesi�t procent normy. - Czy nie s�dzisz - zagadn�� Ben w pewnej chwili - �e ten niedob�r tlenu mo�e by� zamierzony? - Dla oszcz�dno�ci? Nie s�dz�, przecie� to tylko kwestia energii dla zasilania urz�dze� regeneruj�cych, a energii nie musz� specjalnie oszcz�dza�. - Nie o tym my�l�. Niedotleniony m�zg nie funkcjonuje zbyt sprawnie. Mia� racj�. To musia� by� jeden ze sposob�w oddzia�ywania miejscowych w�adz na spo�ecze�stwo. Maj�c kontrol� nad dozownikami tlenu, mo�na by�o w pewnych granicach wp�ywa� na sprawno�� umys�ow� i fizyczn� mieszka�c�w Osiedla. Co wi�cej, mo�na by�o, dodaj�c do powietrza odpowiednie sk�adniki, powodowa� okre�lone zachowania si� ludzi. Gdy dotarli�my do ko�ca korytarza, drog� przegrodzi�a nam bariera. Oparty o ni� stra�nik nie wygl�da� zbyt gro�nie. Przez pier� mia� przewieszony kr�tki, gruby pistolet. Pr�bowali�my go zagadn��, ale pokr�ci� przecz�co g�ow� i poprosi�, aby�my cofn�li si� od bariery. - Dalej nie mo�na. Do strefy �luzowej trzeba mie� przepustk� - wyja�ni� nam ma�y, drobny ch�opiec, kr�c�cy si� w pobli�u i z zainteresowaniem przygl�daj�cy si� naszym kombinezonom. Mrugn��em na Bena. Poj�� natychmiast. - Spieszysz si�? - zagadn�� ch�opca. - Troch�. A co? - Wiesz, my jeste�my... - Wiem. Kosmonauci. M�wili o was w telewizji. Przylecieli�cie z D�ety. - No, w�a�nie... Chcieliby�my, �eby� nam powiedzia�, co to za bro�, ta, kt�r� ma stra�nik? - To? Eee, nic takiego. Troch� piecze, a potem nie mo�na si� rusza� z p� godziny. Raz dosta�em z tego, jak mnie z�apali w starym szybie. Ale ja ju� musz� i��. W telewizji m�wili, �eby nie gada� z wami za du�o. Ch�opak ruszy� szybkim krokiem wzd�u� korytarza, a po kilkunastu krokach pu�ci� si� biegiem i wkr�tce znikn�� za zakr�te