14753
Szczegóły |
Tytuł |
14753 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14753 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14753 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14753 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JAMES A. MICHENER
Aleja Palmowa
Przekład Jarosław Bielas
Tytuł oryginału RECESSIONAL
Przyjazdy
Ostatniego dnia roku mroźna śnieżyca znad jeziora Mi-
chigan wdarła się do Chicago. Ze szczególną wściekłością
rzuciła się na Boul Mich, jedną z najbardziej eleganckich
ulic Wietrznego Miasta. Tutaj znajdował się niewiarygod-
nie bogaty Instytut Sztuk Pięknych i wytworne hotele, do
których zjeżdżały centralne stany Ameryki, by uczestniczyć
w wielkomiejskim życiu; biznesmeni odwiedzali banki
i centra handlowe, kupujący - eleganckie sklepy, a pozo-
stali - wspaniałe muzea.
Owa przestronna promenada oficjalnie nazywa się Bul-
war Michigan, jednak pierwsi mieszkańcy Chicago uwa-
żając, że ich miasto dorównuje europejskim, nadali jego
głównej ulicy francuską w stylu nazwę, która przetrwała
do dziś. Latem długa aleja ciągnąca się wzdłuż jeziora,
którą od jego tafli oddziela jedynie wąski park, przy-
pominała spokojną, pełną zieleni uliczkę na wsi, jednak
tamtego mroźnego, grudniowego poranka Boul Mich prze-
mienił się w miejsce tak okropne, że tylko najodważniejsi
zdecydowali się podjąć jego wyzwanie. Mokry śnieg wdarł
się we wszystkie zakamarki, a jego metaliczny połysk
rywalizował z blaskiem biżuterii wyłożonej na wystawach
sklepów jubilerskich. Zamieci towarzyszył tak silny wiatr
wiejący znad jeziora, że wzdłuż bulwaru rozpięto liny,
by piesi mieli się czego chwycić, gdyby zbyt mocny
podmuch chciał zepchnąć ich na ulicę lub rzucić na
ściany sklepów.
7
Niektórzy wydawali się wręcz rozkoszować niebezpie-
czeństwem, jakie niosła ze sobą śnieżyca, i pewnym krokiem
szli przed siebie, jakby nieświadomi zagrożenia czyhającego
pod ich stopami. Kiedy jednak bez najmniejszego ostrzeże-
nia uderzał kolejny podmuch wiatru, szybko chwytali się lin
i dużo pokorniej posuwali naprzód. Kobiety, w płaszczach
i sukienkach owijających im się wokół kolan, uciekały
w stronę ulic biegnących równolegle do Boul Mich, ale
znacznie oddalonych od jeziora, gdzie wiatr był dużo słabszy
i o wiele łatwiej chodziło się po oblodzonych chodnikach.
O wpół do dziesiątej owego zimowego poranka szczupły,
trzydziestoparoletni człowiek szedł ostrożnie wzdłuż Boul
Mich w kierunku południowym. Gdy próbował przedostać
się na drugą stronę ulicy Monroe, silny podmuch wiatru
niespodziewanie zepchnął go ze skrzyżowania. Z pewnym
wysiłkiem udało mu się jednak wrócić na poprzednią pozy-
cję, a już po chwili schronił się za ogromnym gmachem
Instytutu Sztuk Pięknych.
- Nie odwiedzałem cię wystarczająco często - przepro-
sił budynek, kiedy zatrzymał się, by złapać oddech - a teraz
nie nadarzy się nawet do tego okazja.
Odzyskawszy siły, opuścił schronienie, jakie znalazł
przed gmachem muzeum. Postawił kołnierz płaszcza, zacis-
nął mocno wokół szyi i przytrzymał prawą ręką, lewą
natomiast chwycił się liny i ruszył w kierunku Van Buren
i Congress, gdzie zaczyna się długi rząd luksusowych hoteli.
Kiedy dotarł do Sparkman Towers, był tak wyczerpany,
że nie wszedł jak zwyczajny gość, głównymi drzwiami, ale
pozwolił, by wiatr wepchnął go do środka przez małe drzwi
boczne - jedyne, jakie zostawiano otwarte podczas zamieci
śnieżnych. Gdy tylko znalazł się w środku, usiadł ciężko
w miękkim fotelu, by odzyskać ^oddech i uspokoić bicie
serca. Jak zwykle po dużym wysiłku zmierzył sobie puls
i z satysfakcją zauważył: sto dziesięć szybko spada do
osiemdziesięciu. Po kilku minutach stwierdził, że jest już
gotów odbyć ważne spotkanie, na które tu przybył. Zanim
jednak znalazł recepcjonistę, zaczepił go odźwierny, który
bardzo rozsądnie przeniósł swoje stanowisko pracy do we-
wnątrz, jak najdalej od śnieżycy.
— Okropna pogoda, prawda? —odezwał się wesoły,
mniej
więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna. Miał znaczną nad-
wagę, a oprócz niej czarującą osobowość i serdeczny
8
uśmiech, dzięki któremu odnosiło się wrażenie, że człowiek
ów jest dumny z wykonywanej przez siebie pracy.
- Tak, straszna zawierucha. Gdyby nie rozwiesili lin,
nie wiem, czy w ogóle bym tu dotarł.
- A z kim to chce się pan widzieć w taki dzień?
- Z Johnem Taggartem. Mam nadzieję, że mnie ocze-
kuje.
- W sobotni poranek, taki jak dziś?
- Mam podstawę przypuszczać, że chce widzieć się ze
mną tak bardzo, jak ja chcę widzieć się z nim. I to bez
względu na pogodę.
- Kogo więc mam zapowiedzieć?
- Andy'ego Zorna. Doktora Andy'ego Zorna.
- Jest pan lekarzem? Proszę tylko nie mówić, że od-
wiedza pan pacjentów?
- Tylko w takie dni jak dziś, kiedy pogoda sprzyja
spacerom.
Odźwierny zaprowadził go do małego stolika, który
spełniał funkcję recepcji.
- Pan doktor Andy Zorn do pana Taggarta. Mówi, że
ma umówione spotkanie.
- Zgadza się - odpowiedziała młoda kobieta w obcisłym
uniformie służbowym. - Pan Taggart dzwonił kilka minut
temu. Powiedział, że oczekuje pana, wątpił jednak, czy uda
się tu panu dotrzeć w taką pogodę. Polecił, żeby natych-
miast zaprowadzić pana na górę. - Kobieta podeszła z An-
dym do rzędu ośmiu wind i specjalnym kluczem otworzyła
tę, która była zarezerwowana dla wyjątkowych gości.
Zarówno mieszkanie, jak i biuro Johna Taggarta, właś-
ciciela jednej z największych sieci domów spokojnej starości
w Stanach Zjednoczonych, mieściło się na dwudziestym
trzecim piętrze Towers. Na drzwiach apartamentu widniał
tylko numer 2300, a na drzwiach gabinetu zamiast numeru
znajdowała się jedynie mała mosiężna tabliczka z elegancko
wygrawerowanym napisem. Literki były jednak tak drobne,
że z daleka z trudem dało się odczytać słowa: BIURO
JOHNA TAGGARTA.
Recepcjonistka nawet nie zapukała do drzwi, tylko wesz-
ła do środka, jakby miejsce to było jej dobrze znane,
i zaprowadziła Zorna do wewnętrznego gabinetu. Za ogro-
mnym biurkiem z białego dębu siedział pięćdziesięcioletni
mężczyzna w eleganckim dresie: szarym golfie z grubej
9
wełny i odrobinę ciemniejszych, również szarych, obcisłych
spodniach. Na czole miał frotową opaskę, której nie zdjął
nawet, gdy wstał, by uścisnąć dłoń Zornowi.
- Kiedy dziś rano wyjrzałem przez okno, zobaczyłem
śnieżycę i powiedziałem sobie: „Nie przyjdzie", więc jak
zwykle zszedłem do sali gimnastycznej, żeby trochę po-
ćwiczyć. - Z dumą przyłożył dłoń do płaskiego brzucha.
- Spotkanie z panem było dla mnie bardzo ważne -
odparł Zorn, podczas gdy pan Taggart odprowadzał recepc-
jonistkę do drzwi.
- Bardzo ci dziękuję Beth za przyprowadzenie pana
doktora - powiedział Taggart, po czym zwrócił się do Zor-
na: - Tak, to spotkanie jest bardzo ważne dla nas obu.
Prawda?
Przez kilka następnych chwil Taggart po prostu przy-
glądał się gościowi. Obsadzenie wolnego stanowiska
w swoim ogromnym przedsiębiorstwie uważał za sprawę
niezwykle ważną. Nowy dyrektor jednego z zakładów
musiał być człowiekiem młodym i obdarzonym nieprzecię-
tnymi zdolnościami. Tampa była sztandarowym zakładem
firmy Taggarta, choć ostatnio nieco podupadającym. Do-
kładne przyjrzenie się człowiekowi, którego nigdy wcześ-
niej nie widział, pozwoliło Taggartowi stwierdzić, że ma
do czynienia z trzydziestopięcioletnim lekarzem średniego
wzrostu, dość szczupłym i zdrowym. Dwie cechy mężczyz-
ny szczególnie rzucały się w oczy: gęsta czupryna rudych
włosów, pod którą każdy spodziewałby się ujrzeć rumianą
i piegowatą twarz wiejskiego chłopaka, i łobuzerski
uśmiech, który informował: „Nie traktuję siebie zbyt
poważnie". Taggart wiedział, że Zorn był bardzo zdolnym
i szanowanym lekarzem, ale popadł w niełaskę i musiał
zrezygnować z wykonywania zawodu. Nadawał się do
prowadzenia dużego ośrodka medycznego i Taggart chciał
mu takie zadanie powierzyć, musiał jednak najpierw upew-
nić się, jaki skutek wywarły na niego odebrane wcześniej
ciosy.
Wskazując Zornowi krzesło, z którego rozciągał się wi-
dok na Jezioro Michigan, Taggart zapytał:
- Czy jest już pan po śniadaniu? - Andy skinął głową na
znak, że już jadł, na co Taggart odpowiedział: - To dobrze.
Ja również, ale obu nam dobrze zrobi szklanka świeżo
wyciśniętego soku pomarańczowego. - Nacisnął przycisk
10
interkomu znajdującego się na biurku i złożył zamówienie.
Jeszcze zanim przyniesiono im szklanki z sokiem, przeszedł
bezpośrednio do samego sedna sprawy, która kazała im się
spotkać.
- Potrzebujemy się wzajemnie, panie Zorn. Z tego co
mówią moi ludzie, ma pan już serdecznie dość Chicago...
szczególnie w dni, takie jak dziś.
- Może właściwiej byłoby powiedzieć, że Chicago ma
już serdecznie dosyć mnie.
- Niech będzie.
Kiedy przyniesiono sok, Taggart wziął szklanki od kel-
nera i osobiście obsłużył gościa. Potem wrócił na swoje
miejsce za biurkiem, usiadł i zaczął wpatrywać się w szklan-
kę. Trzymając dłonie razem, wyciągnął przed siebie ręce
i trzy- lub czterokrotnie naprężył mięśnie, po czym z całej
siły uderzył się w klatkę piersiową zaciśniętymi pięściami.
Teraz dopiero napił się soku.
- Doktorze Zorn, w szkole średniej był pan w drużynie
lekkoatletycznej. To dobrze, jeśli mężczyzna w młodości
zajmuje się sportem. Uczy się w ten sposób wygrywać. -
Zamilkł i zaczął wpatrywać się w siedzącego naprzeciwko
człowieka. - A gra, w którą się bawię i do której pan chce się
przyłączyć, polega na wygrywaniu i na zamianie cudzych
porażek we własne zwycięstwa. Nie chodzi w niej o nic
innego - nie o pieniądze, nie o zdrowie, nie o spokojną
starość - tylko o wygrywanie. Proszę o tym nie zapominać.
Zaprowadził Zorna do alkowy, której ściany były ob-
wieszone mapami i tablicami ukazującymi obecny stan
przedsiębiorstwa Taggarta. Na jednej ścianie wisiało ogro-
mne zdjęcie lotnicze kompleksu budynków otoczonych dob-
rze utrzymanym terenem, a na innej - duża mapa Stanów
Zjednoczonych przystrojona ponad pięćdziesięcioma szpil-
kami, z których każda była zakończona szklaną główką
w jednym z trzech kolorów: czerwonym, niebieskim lub
czarnym. Szpilki były dość równomiernie rozrzucone po
całym terytorium, choć nieco większa koncentracja wystę-
powała w stanie Nowa Anglia i w okolicach Seattle.
- Jak się panu wydaje, ile ich jest? - zapytał Taggart.
- Znacznie ponad pięćdziesiąt.
- Osiemdziesiąt siedem. A zauważył pan, w jaki sposób
są zróżnicowane?
- Widzę trzy kolory. Czy o to chodzi?
11
- Proszę zwrócić uwagę na kształt szpilek - powiedział,
a kiedy Zorn przyjrzał im się bliżej, dostrzegł, że główki
szpilek różnią się nie tylko kolorem, ale również kształtem.
Jedne są okrągłe, inne kwadratowe, a jeszcze inne trójkąt-
ne. - Widzi pan tu schemat naszej całej operacji. Jeśli ma
pan dla nas pracować, musi się pan z nim zapoznać. Ozna-
czenia są bardzo wyraźne i łatwe do zrozumienia. - Z leżą-
cej na stole tacki wziął kilka szpilek, i podając je pojedynczo
Zornowi, wyjaśniał: - Kwadratowe oznaczają ośrodki, które
w stu procentach należą do nas. My ponosimy straty lub
osiągamy zyski. Okrągłe - pół na pół z miejscowymi inwes-
torami. Trójkątne - do miejscowych należy co najmniej
dziewięćdziesiąt procent, my posiadamy dziesięć lub mniej
i bardzo korzystny kontrakt na zarządzanie ośrodkiem. -
Przerwał, a po chwili zaczął stukać w blat biurka, wolno
wymawiając słowa: - Pod warunkiem, że zakład przynosi
zyski. - Wyprostował się i spojrzał na Zorna. - Jeśli przez
trzy miesiące pod rząd ośrodek notuje straty, mogą cofnąć
nam kontrakt... i rzeczywiście to robią.
Podrzucając szpilki, które zostały mu w dłoni, zapytał:
- Co panu przed chwilą powiedziałem?
Wydawało się, że spodobała mu się krótka odpowiedź
Zorna:
- Część ośrodków jest pańską własnością, inne posiada
pan w połowie z miejscowymi inwestorami, a z resztą zawarł
pan jedynie korzystny kontrakt.
- Nie to powiedziałem.
Zorn, świadom jakiego skrótu myślowego użył, dodał
jeszcze:
- Oczywiście nawet w przypadku trójkątów pozostawia
pan sobie pewien procent udziałów.
- Dlaczego powiedział pan, że pozostawiam sobie
procent udziałów? Ja nie użyłem tego słowa.
- Przypuszczam, że pan albo buduje ośrodek, albo go
nadzoruje, a potem stopniowo oddaje w ręce miejscowych
przedsiębiorców.
- Widzę, że zaczynamy się rozumieć, doktorze. Są jed-
nak rzeczy, które spędzają nam sen z powiek. Czarne szpilki
oznaczają, że bez względu na to kto jest właścicielem ośrod-
ka, przynosi on pokaźne dochody. Niebieskie to zakłady,
które zaledwie zarabiają na siebie, nie dając praktycznie
żadnych zysków, a czerwone, jak się pan już pewnie domyś-
12
la, to placówki, które w tym miesiącu, a może i w całym
kwartale odnotują stratę.
- Widzę kilka czerwonych, ale na szczęście są dość
bezpiecznie rozrzucone po całym terenie.
- Co ma pan na myśli?
- To, że nie cały obszar ma kłopoty, a jedynie źle
prowadzone zakłady.
Mistrz strategii całego przedsiębiorstwa, którego war-
tość w sumie wynosiła około trzystu pięćdziesięciu milio-
nów dolarów, wydawał się teraz tracić zainteresowanie da-
nymi statystycznymi i skupiać bardziej na intelektualnych
aspektach swojego wielkiego przedsięwzięcia, a ściślej na
funkcjonowaniu każdego, pojedynczego elementu. Z blatu
stołu wziął teraz trzy drewniane klocki o różnych rozmia-
rach, największy podsunął Zornowi. Zniżył głos, jakby sło-
wa, które zamierzał wypowiedzieć, zawierały największą
tajemnicę ich ewentualnej współpracy.
- Wszystko, co pan dotychczas usłyszał, to dziecinne
żarty. Przejdźmy teraz do rzeczywistości. Każdy nasz oś-
rodek składa się z trzech równie ważnych elementów. Pańs-
kim zadaniem będzie utrzymanie równowagi między tymi
segmentami, ponieważ tylko wtedy możemy liczyć na zysk.
Stukając palcami w największy klocek, powiedział:
- Oto serce naszego przedsięwzięcia. Oznacza on budy-
nek, w którym mieszkają ludzie zdrowi, w zwykłych warun-
kach domu spokojnej starości. Dostają jeden lub dwa posiłki
dziennie w zależności od opcji, którą wybrali. Jest to dość
kosztowna starość, ale na tyle pewna i spokojna, że wielu
ludzi się na nią decyduje. Każdego mieszkańca po uisz-
czeniu opłaty wstępnej kosztuje to mniej więcej dwadzieścia
dwa tysiące dolarów rocznie. Ten klocek, nieco mniejszy, to
Blok Wspomagania Życia, dostępny dla ludzi, którzy złamią
sobie nogę, muszą być operowani lub potrzebna jest im
pomoc w jedzeniu i ubieraniu. Jakieś dwa tysiące dolarów
miesięcznie. - Podsuwając klocek Zornowi, powiedział: -
Ten będzie sprawiał panu najwięcej kłopotów. Jak sprawić,
żeby zawsze był pełny? To najtrudniejsze zadanie, ponieważ
jesteśmy zobowiązani zapewnić tam miejsce każdemu z na-
szych mieszkańców, jeśli oczywiście zajdzie taka potrzeba.
Osiem czy dziesięć łóżek musi być więc w każdej chwili
dostępnych właśnie dla nich, a resztę trzeba zapełnić ludźmi
z zewnątrz. Ich pobyt lubi się przedłużać, a nie muszę
13
dodawać, że interesuje nas wyłącznie zysk. - Stukając pal-
cami w drewniany klocek, dodał: - Czy docenia pan wagę
moich słów? Zarządzanie Blokiem Wspomagania Życia to
zadanie, z którym wielu moich kierowników radzi sobie
doskonale. Rozważam możliwość powierzenia panu funkcji
dyrektora Palmowej Alei, naszego sztandarowego ośrodka
w Tampie na Florydzie, ponieważ mam podstawę sądzić, że
jest pan na tyle bystry, by dobrze kierować tamtejszym
Blokiem Wspomagania i pomóc nam czerpać z niego zyski.
Dość bezceremonialnie wyciągnął dłoń, w której trzymał
najmniejszy klocek, i niemal natychmiast ją cofnął.
- Blok Wydłużonej Terapii to miejsce, w którym można
znaleźć przedziwną mieszankę umierających ludzi. Przy-
chodzą tam sami lub przywożą ich rodziny, by z godnością
zakończyli życie, a my staramy się ulżyć ich cierpieniu.
- Hospicjum? - zapytał Zorn, a Taggart zmarszczył
czoło.
- Nigdy nie używamy tego słowa. Jest brzydkie, od-
straszające i kojarzy się ze śmiercią.
- Z pańskich słów wnioskuję, iż nietrudno zapełnić
ten blok.
- Zgadza się. Świadczy się tam niezbędne wręcz usługi.
Potrzebują go wszyscy schorowani starcy i ich rodziny,
a nam przynosi czysty zysk.
Taggart zebrał klocki i ustawił je w pewną całość, po
czym powiedział:
- Wszystkie trzy bloki muszą ze sobą współdziałać, ale
w pewnym sensie każdy musi zachować niezależność. Ze stu
osób mieszkających w jednym ośrodku kilkoro znajdzie się
w Bloku Wspomagania Życia, a po pewnym czasie niektórzy
z nich przejdą na oddział Terapii. Piękny, chrześcijański
sposób na zakończenie życia, spokojna droga w kierunku
tego, z czym wszyscy wcześniej czy później musimy się
spotkać - ze śmiercią. Śmiercią naszą własną, naszych mał-
żonków czy rodziców.
Dotykając dłonią klocków, Taggart się uśmiechnął.
- Czy zwrócił pan na coś uwagę, panie doktorze?
- Wszystkie klocki są czarne.
- A to znaczy?
- Że przynoszą zyski.
- A przynajmniej powinny.
Taggart zrobił krok wstecz.
14
- Doktorze Zorn, moi ludzie już wielokrotnie z panem
rozmawiali. Nie zdradzę żadnego sekretu, jeśli powiem, że
dali panu najwyższe noty. Potrzebujemy pana w konkret-
nym i bardzo trudnym miejscu. Proszę tu spojrzeć. - Tag-
gart wskazał miejsce wokół wbitej w mapę czerwonej szpilki
z kwadratową główką.
- Co oznacza ta szpilka?
- Kwadrat znaczy, że do pana należy sto procent warto-
ści ośrodka. Kolor czerwony, że traci pan pieniądze, swoje
własne pieniądze.
- Co jeszcze?
- Że jeśli tam pojadę, deficytowa czerwień będzie mu-
siała zamienić się w dochodową czerń, bo jak nie...
Taggart uśmiechnął się z zadowoleniem i wyciągnął
umięśnioną rękę, by poklepać Zorna po ramieniu.
- Wiem, że się panu uda.
Podszedł do biurka i wziął do ręki zadrukowaną kartkę
papieru.
- Właśnie ten poufny raport przygotowany przez jed-
nego z pańskich współpracowników zwrócił naszą uwagę na
fakt, że cechuje pana coś, czego potrzebujemy: „W naszej
klinice Andy był położnikiem, a zakres jego odpowiedzial-
ności kończył się z chwilą przyjścia noworodka na świat,
jednak miłość do dzieci kazała mu zaglądać na oddział
pediatryczny i dowiadywać się o zdrowie »swoich dzieci« -
jak zwykł je nazywać. Wyrządzono mu wielką krzywdę,
kiedy rodzice dwojga dzieci wiele lat po ich narodzinach
oskarżyli go o popełnienie błędu w sztuce medycznej.
Wkrótce potem zrezygnował z pracy".
- Jeśli jest pan w stanie troszczyć się w taki sposób
o starszych ludzi, będzie pan dla nas nieoceniony - dodał
Taggart od siebie, po czym zaproponował, by przeszli do
bardziej przestronnego zewnętrznego gabinetu. Tam zamó-
wił zupę i kanapki. Czekając na jedzenie, obaj mężczyźni
uważnie obserwowali taflę wzburzonego jeziora. - Zazwy-
czaj około południa wiatr nieco się uspokaja - powiedział
Taggart. - Która jest teraz godzina?
- Jedenasta dwadzieścia.
- Za czterdzieści minut, niech się pan uważnie przy-
gląda. Śnieżyca ustanie.
Kiedy wniesiono zupę i kanapki oraz dwie szklanki
chudego mleka i dwa pudełka jogurtu truskawkowego, męż-
15
czyim zasiedli do smacznego i niezwykle pożywnego lun-
chu. Taggart znów się odezwał:
- W biznesie medycznym rozpocząłem od wygłaszania
odczytów o zaletach pełnoziarnistego chleba, chudego mle-
ka i jogurtu. Ta filozofia wciąż jest podstawą mojego im-
perium.
Podczas posiłku Taggart mówił dalej:
- Jeśli słuchał mnie pan uważnie, zauważył pan zapew-
ne, że nie zaproponowałem panu jeszcze pracy. Powiedzia-
łem tylko, że nadaje się pan na to stanowisko. Wie pan już
bardzo dużo o mnie i o interesach, które prowadzę, jednak
ja wciąż nie wiem wystarczająco dużo o panu. Czy jest pan
gotów odpowiedzieć na kilka bezpośrednich pytań?
- Nie ukrywam, że interesuje mnie pańska propozycja,
więc nie mam wyjścia.
- Proszę opowiedzieć mi o pańskich sprawach w sądzie.
- Pomogłem pewnej kobiecie urodzić ślicznego chłopca.
Podczas porodu nie było najmniejszych komplikacji, pięć lat
później dziecko nagle zachorowało. Kobieta wynajęła wtedy
prawnika, który przekonał ławę przysięgłych, że pięć lat
wcześniej popełniłem jakiś błąd. Nie dysponowali żadnymi
dowodami, jedynie przekonującymi domysłami. - Wzdryg-
nął się na wspomnienie owej historii. - Uznano mnie za
winnego, kobieta otrzymała odszkodowanie, a ja ostrzeżenie
od towarzystwa ubezpieczeniowego, że biorą mnie pod
obserwację.
- A ta druga?
- Tym razem sprawa odbyła się osiem lat po porodzie.
Jakiś prawnik znów udowodnił, że wykazałem się brakiem
kompetencji zawodowych. On dostał nagrodę, a mnie towa-
rzystwo ubezpieczeniowe chciało cofnąć polisę. Kiedy udało
mi się uprosić ich, by tego nie robili, potroili mi roczną
składkę. Powiedziałem sobie wtedy: „Do diabła z tym
wszystkim" i postanowiłem zainteresować się pańską pro-
pozycją.
- Przykro panu, że rezygnuje pan z zawodu?
- Czuję jakiś dziwny ból w sercu. Chciałem leczyć
dzieci i robiłem to naprawdę dobrze. Jeśli jednak jakiś
domorosły adwokat potrafi manipulować prawdą, a naj-
lepiej wykonana praca staje się najgorszym wrogiem... to nie
dla mnie.
- Czy był pan dobrym lekarzem?
16
- Tak. Proszę zapytać pozostałych położników i pediat-
rów z naszego małego szpitalika.
- Pytaliśmy już. Wszyscy zgodzili się, że jest pan dosko-
nałym lekarzem. Nie chcieli, żeby pan odchodził. -Taggart
rzucił okiem na papiery, które wcześniej położył na stole,
i powiedział: - Kiedy użyłem słów „dobry lekarz", miałem
również na myśli radzenie sobie z formalnymi wymogami
praktyki lekarskiej. To dla nas bardzo ważne.
- Czy moi współpracownicy powiedzieli panu, że zo-
stałem wybrany do prowadzenia interesów naszej małej
kliniki?
- Tak - odpowiedział Taggart. - Chcę jeszcze od pana
usłyszeć, jak bardzo był pan w to zaangażowany.
- Niezmiernie, panie Taggart. Nienawidzę przegrywać.
Lubię, kiedy wszystko sprawnie funkcjonuje.
Taggartowi oczywiście bardzo spodobała się ta odpo-
wiedź, ale do omówienia pozostały jeszcze rozmaite kwestie.
- Czy procesy sądowe, których stał się pan ofiarą, nie
zniechęciły pana do współpracy z innymi ludźmi?
Zorn zaczął już tracić cierpliwość, jednak w ostatniej
chwili udało mu się pohamować gniew i powiedział cicho:
- Mam w nosie wszystkie procesy sądowe i towarzystwa
ubezpieczeniowe. Ubiegam się o to stanowisko, ponieważ
jestem gotów zacząć wszystko od nowa.
- Rzeczywiście tak pan myśli czy to tylko słowa?
Po raz pierwszy od chwili, kiedy wyszedł ze swojego
skromnego, hotelowego pokoiku, by stawić czoło szalejącej
śnieżycy, Andy Zorn uśmiechnął się, potem zachichotał, aż
w końcu roześmiał się szczerze.
- Panie Taggart, doskonale zdaję sobie sprawę, że jest
panu potrzebny człowiek, którego w reklamach będzie pan
mógł nazywać „naszym własnym lekarzem", a jednocześnie
facet, który potrafi prowadzić interesy. Dwa za cenę jed-
nego. - Uśmiech przemienił go zupełnie. Przestał już być
szarym trzydziestopięciolatkiem, który czuje żal do organów
wymiaru sprawiedliwości; stał się pełnym życia, wesołym
człowiekiem, obdarzonym niezwykłą energią, i lekarzem
o niezaprzeczalnych zdolnościach, który zdobywał coraz
większą sympatię Taggarta.
Andy, prostując się na krześle i spoglądając przez okno,
za którym widać było tę część Chicago, gdzie znajdował się
jego mały szpitalik powiedział:
- To naprawdę zadziwiające, że nasze społeczeństwo
godzi się na istnienie systemu, który każe młodym leka-
rzom, takim jak ja, rezygnować z pracy na oddziałach
położniczych, gdzie przecież są tak bardzo potrzebni. W sa-
mym Chicago sześciu ludzi w moim wieku po prostu odesz-
ło. Albo w ogóle rezygnują z pracy w służbie zdrowia, albo
próbują zrobić inną specjalizację. Wiele kobiet nie potrafi
znaleźć dobrego położnika. Cóż to za dziwna metoda spra-
wowania kontroli nad służbą zdrowia - przez zastraszenie,
kłamstwa i krzywoprzysięstwo.
- Dokładnie zbadaliśmy oba procesy. Sami jesteśmy
częścią służby zdrowia i nie możemy pozwolić sobie na
ryzyko. Dowody przeciwko panu były sfabrykowane, sędzia
wyjątkowo nieprzychylny, a orzeczenia ławy przysięgłych
wręcz skandaliczne. Uważam, że dobrze pan zrobił od-
chodząc. - Barwa jego głosu zmieniła się teraz. - A co
z pańskim rozwodem? Słyszałem, że była to dość niemiła
sprawa.
- Żona miała swoje powody. Wina była głównie po
mojej stronie. Interesował mnie tylko sukces naszej małej
kliniki.
- Są dobre i złe rozwody. Wiem coś o tym, bo sam mam
jeden za sobą. Dobre to te, podczas których następuje
eksplozja gromadzącego się od lat jadu. Wiadomo wtedy, że
były konieczne.
- Proszę uznać mój za dobry.
- Czy po tym co się stało, nie ma pan urazu do kobiet?
Nie może pan objąć stanowiska na Florydzie, jeśli ich pan
nienawidzi. Dwie trzecie pańskich klientów stanowić będą
wdowy.
- Straciłem tylko żonę, rozum pozostał na swoim
miejscu.
- Czy znów się pan ożeni? Z naszych obserwacji wynika,
że żonaci dyrektorzy ośrodków znacznie lepiej radzą sobie
z obowiązkami.
- Jest jeszcze zbyt wcześnie. Ale nie wykluczam takiej
możliwości.
Nagle Taggart zmienił się w teoretyka życia na eme-
ryturze.
- Niepodważalne dane statystyczne z naszych ośrodków
dowodzą, że siedemdziesięcioletni mężczyźni, którzy wraz
z żoną wprowadzają się do naszych zakładów, żyją średnio
18
trzy lata dłużej niż jacyś zrzędliwi wdowcy. - Zamilkł na
chwilę, po czym poważnym tonem powiedział: - Przypusz-
czam, że zdaje pan sobie sprawę, iż nie wolno mi było
zadawać panu takich pytań. Potencjalny pracodawca nie ma
prawa wypytywać o tak osobiste kwestie, kiedy rozważa
możliwość zatrudnienia danej osoby.
- Ostrzegano nas o tym w klinice. Rasa, religia, stan
cywilny, to wszystko tematy tabu. Wiem jednak, że w przy-
padku stanowiska, jakie mi pan proponuje, zadanie podob-
nych pytań jest wręcz konieczne.
- Mam więc pańskie pozwolenie?
- Oczywiście. Bardzo zależy mi na tej pracy.
Taggart zaczął przeglądać jakieś papiery, zatrzymał się
przy jednej z kartek i zapytał:
- Mógłby opowiedzieć mi pan o swojej rodzinie?
- Moja matka jest sentymentalną irlandzką katoliczką
z hrabstwa Kerry, ojciec natomiast to wyznający surowe
zasady moralne luteranin z Bawarii.
- Dogadują się jakoś?
- Doskonale. Spodobaliby się panu. Matka nadała mi
imiona dwóch katolickich świętych, Marek Andrzej, ale
ojciec nalegał, by nazywać mnie Andy. Jako Andy ukoń-
czyłem szkołę średnią, potem otrzymałem dyplom akademii
medycznej, więc przy tym imieniu zostałem.
- Jak wpłynęło na pana wychowanie to, że rodzice mieli
tak rozbieżne światopoglądy?
- Chodzi panu o religię? - Zorn przez chwilę zastana-
wiał się, w jaki sposób zareagować na tak osobiste pytanie,
po czym powiedział: - Staram się żyć zgodnie z chrześcijań-
skimi zasadami.
Taggart wyciągnął masywną prawą dłoń.
- Andy, dostał pan tę pracę, jest pan dyrektorem Pal-
mowej Alei. Nie widzę powodu, by miało się panu coś nie
udać. Na początek dostanie pan sześćdziesiąt pięć tysięcy
dolarów rocznie, a w tym samym miesiącu, w którym
dowiem się, że szpilka zmienia się z czerwonej na czarną,
dostanie pan podwyżkę.
- Do kogo mam się zwrócić w Tampie?
- Do Kennetha Kreneka, naszego człowieka numer
dwa. Kiedy szukaliśmy osoby na stanowisko dyrektora, on
pełnił jego funkcje.
- Nie będzie przeciwny mojemu przyjazdowi?
19
- Ken? - Taggart rozsiadł się wygodnie na krześle, a na
jego twarzy pojawił się radosny uśmiech. - Ken Krenek to
dobroduszny misio. Kochany facet, stworzony, by grać
drugie skrzypce. Miałby się panu sprzeciwiać? Doktorze
Zorn, Ken ciągle do mnie wydzwania i pyta: „Kiedy przyje-
dzie nasz nowy dyrektor, panie Taggart? Nie możemy się
już doczekać". Z radością odda panu swoje obowiązki, by
uniknąć podejmowania poważnych decyzji.
- Jak on wygląda?
- Mniej więcej w moim wieku, z czupryną jasnych
włosów, dzięki którym wciąż wygląda jak młody chłopak,
nieco przy kości i obdarzony optymizmem, którego nikt nie
jest w stanie mu odebrać. Proszę postarać się zdobyć jego
zaufanie i może wtedy uda się nam trzem - panu, jemu
i mnie - zupełnie zmienić ośrodek w Tampie.
- To dla mnie wielka rzecz. Znów mógłbym być le-
karzem.
Taggart zmarszczył czoło i wstał z krzesła - lunch należy
uznać za zakończony. Wziął Andy'ego pod rękę i zaprowa-
dził go do kanapy, na której obaj mogli wygodnie usiąść.
- Pomówmy teraz o pewnej trudnej kwestii, Andy. Moi
doradcy nie poruszali tego tematu, ale ja muszę. Nie chce-
my, by w Palmowej Alei pełnił pan funkcje lekarza, mimo
że ma pan takie uprawnienia. Nie chcemy również, by starał
się pan o nostryfikację dyplomu na Florydzie. Ma pan być
dyrektorem ośrodka i osobą sprawującą kontrolę nad opieką
medyczną, tylko tyle. Chcemy natomiast, by poprawił pan
renomę naszego zakładu, by jego mieszkańcy mówili: „Dok-
tor Zorn jest dyrektorem naszego domu". Ale jeśli któremuś
z nich będzie potrzebna aspiryna albo zwichnie sobie palec,
nie będzie panu wolno nawet go zbadać. Wyśle go pan do
miejscowego lekarza.
- Nawet w Blokach Wspomagania Życia i Wydłużonej
Terapii? -spytał Zorn, próbując ukryć swoje rozczarowanie.
- Przede wszystkim tam, z powodu, który zaraz pan
zrozumie. Musimy utrzymywać dobre stosunki z miejs-
cowymi lekarzami, ponieważ właśnie oni kierują swoich
pacjentów do naszych dwóch ośrodków. Proszę pamiętać, że
ponad siedemdziesiąt procent pacjentów na tych oddziałach
to ludzie z zewnątrz, a od nich z kolei pochodzi ponad
siedemdziesiąt procent dochodów, dzięki którym nasza ins-
tytucja może w ogóle funkcjonować.
20
- To po co w ogóle prowadzić dom spokojnej starości?
- Bo to dodaje nam prestiżu. Jest jeszcze jeden powód.
W całym kraju ośrodki, które prowadzą tylko domy starców,
nie mają najmniejszego powodzenia, źle traktują swoich
pacjentów i ostatecznie bankrutują. W osiemdziesięciu sie-
dmiu przypadkach udowodniliśmy, że najlepsze wyniki
uzyskuje się, łącząc sześćdziesięcio-siedemdziesięciolatków
z osiemdziesięcio-dziewięćdziesięciolatkami. Jedni dodają
drugim energii i wzajemnie pomagają zapłacić za utrzy-
manie.
Mężczyźni obserwowali przez okno śnieżycę, która zgo-
dnie z przepowiednią Taggarta za kwadrans dwunasta uci-
chła, a ulice znów stały się przejezdne. Nawet Boul Mich
wydawał się spokojniejszy.
- Cieszę się ze zmiany pogody - powiedział Zorn. -
Zamierzałem dziś po południu opuścić Chicago. Jestem już
nawet spakowany.
- Dokąd chce pan jechać?
- Tam, gdzie mnie pan wyśle.
- Wiedział pan, że dam panu tę pracę?
- Tak. Mam wiele do zaoferowania, panie Taggart. -
Znów trzystopniowy proces: uśmiech, chichot i śmiech. -
Nie spodziewałem się jednak, że będę lekarzem bez steto-
skopu - dodał ze smutkiem.
- Prawnicy podjęli tę decyzję za pana. Kiedy dowie-
działem się o pańskim położeniu, postanowiłem w możliwie
największym stopniu wykorzystać pańskie zdolności. Poza
tym w Palmowej Alei nie znajdzie pan okazji do wykazania
się umiejętnościami położniczymi. Przeciętny wiek kobiet
mieszkających w naszych ośrodkach to siedemdziesiąt
pięć lat.
- Andy zaśmiał się, a Taggart zapytał:
- Chce pan wyruszyć teraz? Drogi są wciąż oblodzone.
- Proszę spojrzeć. Ulice są już przejezdne. Na głównych
autostradach śnieg zniknie jeszcze przed pierwszą. Lekarz
taki jak ja, który dużo podróżuje, wie, że koła ogromnych
ciężarówek szybko oczyszczają nawierzchnię dróg.
Chciał już wyjść, jednak Taggart zatrzymał go jeszcze na
kilka minut. Znów poszedł do alkowy, wziął trzy drewniane
klocki i, trzymając je w dłoni, powiedział:
- Pańskie zadanie będzie polegało na dopilnowaniu, by
żaden z nich nie spadł na ziemię. - Podrzucił najpierw
21
jeden, potem drugi i trzeci, jednocześnie mówiąc: - Blok
mieszkalny, Wspomagania Życia, Wydłużonej Terapii.
Trzeba zachować między nimi równowagę i postarać się, by
każdy leciał w górę.
Taggart zaczął żonglować wszystkimi klockami jedno-
cześnie, a Andy, już z windy, obiecał:
- Postaram się.
* *
Andy wrócił do taniego hoteliku, w którym zamieszkał
po rozwodzie i odejściu ze szpitala, udał się do recepcji,
uregulował należności i pożegnał się z właścicielami, którzy
przez cały czas jego pobytu byli mu niezwykle przychylni.
Potem poszedł na parking, by po raz trzeci sprawdzić stan
skomplikowanego połączenia między wynajętą przyczepą
i samochodem - jedną z niewielu rzeczy, jakie przypadły
mu w udziale po rozwodzie. Z podobną dokładnością, jaka
zawsze towarzyszyła mu w praktyce lekarskiej, gdzie nic nie
pozostawiał zrządzeniom losu, kopnięciem skontrolował ka-
żdą z sześciu opon, które miały zawieźć go na Florydę,
i stwierdził, że są odpowiednio napompowane.- Na ob-
lodzonych drogach nie powinny być zbyt twarde. Samochód
ma wtedy lepszą przyczepność - pomyślał.
Zasiadając za kierownicą, głośno zakomunikował:
- No to jedziemy. - Ostrożnie wyprowadził swój tan-
dem z parkingu na szeroki Bulwar Jacksona, gdzie koła
samochodów zdążyły już oczyścić nawierzchnię drogi z wię-
kszości leżącego na niej śniegu, i ruszył na wschód w kie-
runku Lakę Shore Drive. Kiedy już miał skręcić w prawo
i przyłączyć się do sznura samochodów, poczuł nagły przy-
pływ radości, jak przed laty, gdy jako dziecko wyruszał na
wycieczkę w nieznane. - Ale się fajnie składa! Z mapy
wynika, że gdy tylko wjadę na starą, dobrą Drogę 41, ta
zaprowadzi mnie wprost do Tampy i mojego nowego domu.
Zgodnie z planem, jaki Andy opracował naprędce, kiedy
dowiedział się, że będzie pracował na Florydzie, jeszcze
pierwszej nocy powinien dotrzeć do Evansville w stanie
Indiana. Musiałby przejechać niemal trzysta mil, jednak już
od pierwszych dni w szkole średniej był przyzwyczajony do
pokonywania pięciuset czy nawet sześciuset mil dziennie
22
i często wyruszał w taką podróż zupełnie sam, jeśli inni
chłopcy z Denver nie mogli mu towarzyszyć. Jeździł do
Seattle, Los Angeles, Chicago. Kiedy był sam, jechał,
dopóki nie zauważył pierwszych oznak zmęczenia. Wtedy
zatrzymywał się na poboczu, zamykał wszystkie drzwi i ok-
na, z wyjątkiem maleńkiej szybki w przednich drzwiach,
i zasypiał na kilka godzin, zwinięty w kłębek, po czym
budził się z nowym zapasem energii, która pozwalała mu
pokonać następny odcinek drogi. Z motelu korzystał dopie-
ro trzeciej nocy, kiedy stwierdził, że jego ciało zasługuje już
na wypoczynek w prawdziwym łóżku.
Zawsze prowadził bardzo ostrożnie. Tym razem również
bardzo skrupulatnie sprawdzał stan nawierzchni pokrytej
topniejącym śniegiem. Przyhamował, a samochód posłusznie
i bez większego poślizgu zmniejszył prędkość do trzydziestu,
a nawet dwudziestu mil na godzinę. - Całkiem nieźle -
pomyślał. -Do Evansville dojadę jeszcze dużo przed północą.
Kiedy minął tablicę z napisem: WITAMY W STANIE
INDIANA, zawołał:
- Żegnaj Chicago! - Potem wykonał obsceniczny gest
i dodał: - Tu się zgina. - Czekała na niego cała Floryda.
Był w Indianie zaledwie kilka chwil, gdy nagle zjechał
na pobocze, zgasił silnik i dłońmi zasłonił twarz. Cała
odwaga zniknęła niespodziewanie.
- W Chicago wygnano mnie z raju - wymamrotał. -
Straciłem wspaniałą pracę w jednej z najlepszych klinik
w okolicy. Polegające na mnie i ufające mi matki i ich
cudowne dzieci. Rosnące saldo na koncie i piękną żonę. Jak
to możliwe, że wszystko zniknęło tak szybko?
Wciąż siedząc bez ruchu za kierownicą, mocno ścisnął
skronie i powiedział cicho:
- Lekarz bez stetoskopu. Specjalista bez prawa wykony-
wania zawodu. Nie mam żony, a w kieszeni zaledwie sto
osiemdziesiąt dolarów. Zorn, musisz przyznać, że spier-
doliłeś swoje życie.
Nagle zacisnął dłonie na kierownicy.
- Do cholery, weź się w garść, bo inaczej skończysz
w rynsztoku. To chyba cud, że trafiła mi się nowa szansa.
Będę dobrze zarabiał, a - kto wie - może pewnego dnia
znów wrócę do zawodu.
Zapalił silnik, wprowadził swój wielki pojazd na auto-
stradę i przyrzekł sobie:
23
- Początek roku będzie dla mnie początkiem nowego
życia.
Pięćdziesiąt mil dalej nawierzchnia Drogi 41 była już
zupełnie oczyszczona z lodu, który rozbiły i usunęły koła
ogromnych ciężarówek. Nawet przy szybkości sześćdziesię-
ciu mil na godzinę Zorn czuł się już bardzo pewnie. Nie-
mniej jednak uważnie obserwował jadące przed nim pojaz-
dy, by zwolnić w porę, gdyby coś stało się na drodze.
Z dodatkowym ładunkiem pchającym samochód z tyłu,
nagłe hamowanie mogłoby być bardzo niebezpieczne.
Słońce zaczęło już zachodzić, kiedy dotarł do obwodnicy
wokół Terre Haute, skąd już tylko krótki odcinek dzielił go
od Evansville. Miał pewność, że bez trudu znajdzie pokój
w jakimś motelu, ponieważ śnieżyca znacznie zmniejszyła
ruch samochodowy na autostradach. A kiedy przestał mieć
również wątpliwości, czy uda mu się dojechać do celu przed
północą, wygodnie rozsiadł się w fotelu i, dla odprężenia
słuchając wszystkich stacji radiowych, które nadawały
w tamtym rejonie, podśpiewywał sobie, gdy puszczano jakąś
znaną mu piosenkę.
Zgodnie z oczekiwaniami, w Evansille, już w pierwszym
motelu, do którego zajrzał, udało mu się znaleźć pokój i - za
trzydzieści pięć dolarów - wziąć gorącą kąpiel, wyspać się
i napić kawy, tak że, kiedy noworocznego ranka wyruszał
w dalszą podróż, czuł w sobie odnowiony zapas energii.
Miał przed sobą odcinek oczyszczonej drogi i zaledwie
czterysta mil do Atlanty, jednak gdy zbliżał się do Nashvil-
le, usłyszał w radio komunikat: „Kierowcy proszeni są
o zachowanie szczególnej ostrożności na pagórkowatej czę-
ści Drogi 41 między Nashville i Chattanooga. Z powodu
wczorajszej śnieżycy jezdnia jest wciąż bardzo śliska. Proszę
o zmniejszenie szybkości!" Zaśmiał się, usłyszawszy ostrze-
żenie, i pomyślał: - Ktoś, kto nie był na Boul Mich i nie
trzymał się lin, by nie porwał go wiatr, nie wie, co to znaczy
ślisko.
Niemniej jednak zwolnił nieco, ponieważ w ostatnich
latach wielokrotnie widział w telewizji relacje pokazujące ze
wszystkimi przyprawiającymi o mdłości szczegółami, jak
podczas mgły lub burzy śnieżnej nawet najbardziej ostrożni
kierowcy wpadali na pojazdy tarasujące jezdnię. Przypo-
mniał mu się przypadek z Kalifornii, kiedy zderzyło się ze
sobą sześćdziesiąt samochodów.
24
Wyjeżdżał właśnie zza zakrętu, gdy zauważył, że jadący
przed nim samochód zaczyna nagle ślizgać się po jezdni, po
czym zupełnie bezwładnie wykonuje obrót o sto osiem-
dziesiąt stopni i ślizga się dalej, ale teraz już tyłem do
przodu. Zorn przyglądał się, jak ów nieszczęsny samochód
wolno, lecz uparcie posuwa się w kierunku trzech innych,
które pokonały tę samą trasę przed nim i ostatecznie dołącza
do karambolu ogromnej liczby pojazdów. Samochody jadą-
ce Drogą 41 na zachód również zaczęły wpadać na siebie,
a niektóre z nich przekraczały nawet linię dzielącą oba
kierunki jazdy i zderzały się ze stojącymi tam autami.
W tej samej chwili, kiedy zdał sobie sprawę z zagrożenia,
dostrzegł również ewentualną drogę ucieczki: po jego pra-
wej stronie znajdowało się szerokie, łagodnie opadające
pobocze. Przekonany, że za moment wpadnie na blokujące
drogę samochody, a chwilę potem uderzy w niego następny
pojazd, gwałtownie przekręcił kierownicę w prawo. Przed-
nie koła jednak zupełnie nie zareagowały, a samochód dalej
toczył się w kierunku wielkiego karambolu. Na chwilę
wyprostował kierownicę, po czym znów bardzo gwałtownie
ją obrócił i tym razem samochód oraz ciężka przyczepa
łagodnie zjechały z pobocza, unikając katastrofy.
Z bezpiecznego miejsca przyglądał się teraz tragedii,
jaka rozgrywała się na autostradzie zaledwie kilka jardów od
niego. Na żywo wyglądało to wszystko znacznie gorzej niż
w telewizji. Ogromna dwuosiowa przyczepa ciągnięta przez
wielką sześciokołową ciężarówkę - całość miała chyba
z osiemdziesiąt stóp długości — poruszała się ociężale po
szosie. Nagle kierowca stracił panowanie nad pojazdem
i ciężarówka z całym impetem wpadła na blokujące prawą
stronę drogi samochody, miażdżąc niektóre z nich zupełnie.
Zorn otworzył z przerażenia usta i wyszeptał:
- Jezu! Właśnie tam bym teraz był.
Czuł jednak, że jako lekarz nie może pozostać jedynie
biernym widzem, że powinien być teraz tam na górze
i pomagać w ratowaniu ludzi.
Znieruchomiał jednak, kiedy zobaczył, co dzieje się
nieco na wschód od miejsca, w którym się znajdował. Z dość
dużą szybkością zbliżała się ogromna ciężarówka z dwupo-
ziomową przyczepą pełną nowiutkich samochodów. Ludzie,
którzy wysiedli z rozbitych samochodów, biegli po autostra-
dzie, wołając do kierowcy:
25
- Stój! Stój!
A ponieważ ten nie mógł wiedzieć o wypadku, uznał
przerażonych ludzi za niedzielnych kierowców, którzy nie
wiedzą, jak poruszać się przy złej pogodzie po autostradzie
w Tennessee. Zamiast zwolnić, przyspieszył jeszcze, by nie
stracić panowania nad swoim ogromnym pojazdem. - Chry-
ste, przecież siła kinetyczna tego kolosa... - Zornowi przy-
szedł do głowy dawno zapomniany termin z fizyki. Wie-
dział, że rozpędzony pojazd o tak ogromnej masie mógłby
bez trudu przebić gruby mur.
- Nie! Nie! - krzyczał, kiedy olbrzym uderzył w leżącą
na boku ciężarówkę, przerwał ją na pół, po czym stanął
w płomieniach. Ludzie uwięzieni we własnych samocho-
dach mogli wkrótce spłonąć żywcem.
Przyglądający się temu wszystkiemu z bezpiecznej od-
ległości dziesięciu jardów, bezradny lekarz wciąż nie był
w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Rzucić się w kie-
runku tego piekła z nadzieją na ratowanie ludzkich istnień
oznaczałoby przecież nieuchronną utratę własnego życia.
Kiedy wdrapywał się na pobocze, by sprawdzić, czy po-
trafiłby jednak udzielić komuś pomocy, zobaczył sportowy
samochód, zbliżający się do karambolu. Młodej kobiecie,
która prowadziła pojazd, nie udało się, w przeciwieństwie
do Zorna znaleźć drogi ucieczki. Wpadła na trzy samo-
chody, które wcześniej zderzyły się z płonącą ciężarówką.
Była wyraźnie zdenerwowana z powodu pecha, chociaż nie
miała najmniejszego wpływu na sytuację. Wysiadła z roz-
bitego pojazdu i, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co
robi, weszła pomiędzy swój samochód i ten, na który przed
chwilą wpadła. Zorn, świadom zagrożenia, w jakim znalazła
się młoda kobieta, zaczął krzyczeć:
- Nie! Nie stój tam!
Dziewczyna usłyszała czyjeś zaniepokojone wołanie i od-
wróciła się, by sprawdzić, kto ją ostrzega, nie wyszła jednak
spomiędzy samochodów.
- Chryste! - wrzasnął Zorn, kiedy niespodziewanie nad-
jechał wielki lincoln, z całym impetem uderzył w tył spor-
towego samochodu, popchnął go gwałtownie i zmiażdżył
dziewczynie nogi.
Kiedy Zorn dobiegł do niej, dziewczyna wciąż tkwiła
unieruchomiona pomiędzy samochodami. Była świadoma
tego, że jest ranna, choć nie zdawała sobie sprawy jak
26
bardzo. Zorn wiedział, że trzeba ją jak najszybciej uwolnić
i opatrzyć jej kończyny. Mimo że sam bał się ujrzeć, jak
rozległe są jej obrażenia, zawołał do stojących obok ludzi:
- Pomóżcie mi!
Dwaj młodzi mężczyźni, nieświadomi tego, że znajdą się
w równie wielkim niebezpieczeństwie ze strony nadjeżdża-
jących pojazdów jak ona, rzucili się na pomoc i odepchnęli
samochód dziewczyny, tak by można ją było wyciągnąć
z pułapki. Kiedy zobaczyła, że dolne części jej nóg zostały
odcięte przez stalowy zderzak jej własnego samochodu,
zemdlała.
Zorn rzucił kluczyki do swojego samochodu jednemu
z mężczyzn.
- Jestem lekarzem. Niech pan przyniesie moją apteczkę.
Jest w bagażniku.
Zanim jeszcze mężczyzna wrócił z jego przyborami,
Andy podarł na pasy sukienkę nieprzytomnej dziewczyny
i zawołał:
- Niech ktoś przyniesie mi gałąź. Dwie gałęzie.
Wykonano jego polecenie, a wtedy Andy przywiązał do
ud dziewczyny odłamane z rosnących w pobliżu drzew
gałęzie, mocno zaciskając pasy materiału, by zatamować
krwawienie.
Młodą kobietę wciąż pogrążoną w błogim stanie braku
świadomości można już było pozostawić pod opieką kobiet
z innych rozbitych samochodów. Zorn wrócił więc do poja-
zdu dziewczyny, by odnaleźć jej nogi - wiedział, że medy-
cyna potrafi dokonywać cudów w zakresie przyszywania
odciętych kończyn. Gdy jednak zobaczył, że nogi są zupeł-
nie zmiażdżone, doszedł do wniosku, że naczynia krwionoś-
ne i włókienka nerwowe zostały bezpowrotnie zniszczone.
Nie było najmniejszych szans na pomyślną replantację koń-
czyn, więc zostawił je tam, gdzie leżały.
Dwadzieścia minut później nadleciał pierwszy śmigło-
wiec. Należał do stacji telewizyjnej w Nashville i nie był
przystosowany do udzielania żadnej pomocy medycznej.
Pilot jednak powiadomił wszystkie stacjonujące w okolicy
jednostki służb ratowniczych i po dziesięciu minutach zata-
czania kół nad miejscem wypadku i filmowania rozbitych
pojazdów zniknął, a chwilę potem pojawił się pierwszy
latający ambulans. Andy dopadł jego drzwi, zanim jeszcze
przestało obracać się śmigło.
27
- Jestem lekarzem. Dziewczyna ma obcięte obie nogi.
Musi lecieć pierwsza.
A kiedy ratownicy zobaczyli, w jakim jest stanie - z pro-
wizorycznymi opaskami zaciskającymi - natychmiast zrobili
miejsce dla niej i dla Zorna.
Podczas krótkiego lotu do dyżurującego szpitala w Chat-
tanooga dziewczyna odzyskała świadomość i żałośnie spoj-
rzała na Andy'ego.
- Moje nogi? Straciłam je?
Zorn zdawał sobie sprawę, że w owych pierwszych
chwilach dziewczynie najbardziej potrzeba pocieszenia i za-
pewnień, iż wszystko będzie dobrze. Wziął jej ręce w swoje
dłonie i powiedział, starając się przekrzyczeć warkot silnika:
- Najważniejsze, że będziesz żyła. Pomogli ci wspaniali
ludzie. - Zauważył na jej twarzy wyraźne oznaki przeraże-
nia, więc ujął swą ręką brodę dziewczyny. - Pewnie, że nie
wygląda to najlepiej. Sama widziałaś. Ale obiecuję, że czeka
cię długie i cudowne życie. - Widząc, że dziewczyna wciąż
drży, powiedział: - Na twoim weselu poproszę cię do tańca.
Tak, będziesz jeszcze tańczyć - dodał i delikatnie pogładził
ją po włosach.
Jego słowa przyniosły zamierzony efekt, ponieważ dzie-
wczyna drżącym głosem zapytała nagle:
- Nadaje się tylko do kasacji? - a Andy ze zdziwieniem
zdał sobie sprawę, że pytanie dotyczy jej samochodu.
- On tak, ale ty nie. Usiądziesz jeszcze za kierownicą.
Próbowała przyjąć do wiadomości jego słowa, lecz atak
potwornego bólu odebrał jej władzę nad zmysłami, i dziew-
czyna zemdlała powtórnie.
*
* *
W szpitalu niejaki doktor Zembright, starszy już wiekiem
ortopeda, powiadomiony z helikoptera o stanie dziewczyny,
natychmiast zabrał ją do pokoju zabiegowego, gdzie pochwa-
lił Zorna za bardzo precyzyjne założenie opasek uciskających.
- Przeszedł pan szkolenie w zakresie udzielania pierw-
szej pomocy?
- Jestem lekarzem z Chicago.
Kiedy zdezynfekowano kikuty nieprzytomnej dziewczy-
ny i podano jej antybiotyki, doktor Zembright zaprowadził
28
Zorna do swojego gabinetu. Odbyli tam rozmowę, której
młodszy z nic