14753

Szczegóły
Tytuł 14753
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14753 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14753 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14753 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAMES A. MICHENER Aleja Palmowa Przekład Jarosław Bielas Tytuł oryginału RECESSIONAL Przyjazdy Ostatniego dnia roku mroźna śnieżyca znad jeziora Mi- chigan wdarła się do Chicago. Ze szczególną wściekłością rzuciła się na Boul Mich, jedną z najbardziej eleganckich ulic Wietrznego Miasta. Tutaj znajdował się niewiarygod- nie bogaty Instytut Sztuk Pięknych i wytworne hotele, do których zjeżdżały centralne stany Ameryki, by uczestniczyć w wielkomiejskim życiu; biznesmeni odwiedzali banki i centra handlowe, kupujący - eleganckie sklepy, a pozo- stali - wspaniałe muzea. Owa przestronna promenada oficjalnie nazywa się Bul- war Michigan, jednak pierwsi mieszkańcy Chicago uwa- żając, że ich miasto dorównuje europejskim, nadali jego głównej ulicy francuską w stylu nazwę, która przetrwała do dziś. Latem długa aleja ciągnąca się wzdłuż jeziora, którą od jego tafli oddziela jedynie wąski park, przy- pominała spokojną, pełną zieleni uliczkę na wsi, jednak tamtego mroźnego, grudniowego poranka Boul Mich prze- mienił się w miejsce tak okropne, że tylko najodważniejsi zdecydowali się podjąć jego wyzwanie. Mokry śnieg wdarł się we wszystkie zakamarki, a jego metaliczny połysk rywalizował z blaskiem biżuterii wyłożonej na wystawach sklepów jubilerskich. Zamieci towarzyszył tak silny wiatr wiejący znad jeziora, że wzdłuż bulwaru rozpięto liny, by piesi mieli się czego chwycić, gdyby zbyt mocny podmuch chciał zepchnąć ich na ulicę lub rzucić na ściany sklepów. 7 Niektórzy wydawali się wręcz rozkoszować niebezpie- czeństwem, jakie niosła ze sobą śnieżyca, i pewnym krokiem szli przed siebie, jakby nieświadomi zagrożenia czyhającego pod ich stopami. Kiedy jednak bez najmniejszego ostrzeże- nia uderzał kolejny podmuch wiatru, szybko chwytali się lin i dużo pokorniej posuwali naprzód. Kobiety, w płaszczach i sukienkach owijających im się wokół kolan, uciekały w stronę ulic biegnących równolegle do Boul Mich, ale znacznie oddalonych od jeziora, gdzie wiatr był dużo słabszy i o wiele łatwiej chodziło się po oblodzonych chodnikach. O wpół do dziesiątej owego zimowego poranka szczupły, trzydziestoparoletni człowiek szedł ostrożnie wzdłuż Boul Mich w kierunku południowym. Gdy próbował przedostać się na drugą stronę ulicy Monroe, silny podmuch wiatru niespodziewanie zepchnął go ze skrzyżowania. Z pewnym wysiłkiem udało mu się jednak wrócić na poprzednią pozy- cję, a już po chwili schronił się za ogromnym gmachem Instytutu Sztuk Pięknych. - Nie odwiedzałem cię wystarczająco często - przepro- sił budynek, kiedy zatrzymał się, by złapać oddech - a teraz nie nadarzy się nawet do tego okazja. Odzyskawszy siły, opuścił schronienie, jakie znalazł przed gmachem muzeum. Postawił kołnierz płaszcza, zacis- nął mocno wokół szyi i przytrzymał prawą ręką, lewą natomiast chwycił się liny i ruszył w kierunku Van Buren i Congress, gdzie zaczyna się długi rząd luksusowych hoteli. Kiedy dotarł do Sparkman Towers, był tak wyczerpany, że nie wszedł jak zwyczajny gość, głównymi drzwiami, ale pozwolił, by wiatr wepchnął go do środka przez małe drzwi boczne - jedyne, jakie zostawiano otwarte podczas zamieci śnieżnych. Gdy tylko znalazł się w środku, usiadł ciężko w miękkim fotelu, by odzyskać ^oddech i uspokoić bicie serca. Jak zwykle po dużym wysiłku zmierzył sobie puls i z satysfakcją zauważył: sto dziesięć szybko spada do osiemdziesięciu. Po kilku minutach stwierdził, że jest już gotów odbyć ważne spotkanie, na które tu przybył. Zanim jednak znalazł recepcjonistę, zaczepił go odźwierny, który bardzo rozsądnie przeniósł swoje stanowisko pracy do we- wnątrz, jak najdalej od śnieżycy. — Okropna pogoda, prawda? —odezwał się wesoły, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna. Miał znaczną nad- wagę, a oprócz niej czarującą osobowość i serdeczny 8 uśmiech, dzięki któremu odnosiło się wrażenie, że człowiek ów jest dumny z wykonywanej przez siebie pracy. - Tak, straszna zawierucha. Gdyby nie rozwiesili lin, nie wiem, czy w ogóle bym tu dotarł. - A z kim to chce się pan widzieć w taki dzień? - Z Johnem Taggartem. Mam nadzieję, że mnie ocze- kuje. - W sobotni poranek, taki jak dziś? - Mam podstawę przypuszczać, że chce widzieć się ze mną tak bardzo, jak ja chcę widzieć się z nim. I to bez względu na pogodę. - Kogo więc mam zapowiedzieć? - Andy'ego Zorna. Doktora Andy'ego Zorna. - Jest pan lekarzem? Proszę tylko nie mówić, że od- wiedza pan pacjentów? - Tylko w takie dni jak dziś, kiedy pogoda sprzyja spacerom. Odźwierny zaprowadził go do małego stolika, który spełniał funkcję recepcji. - Pan doktor Andy Zorn do pana Taggarta. Mówi, że ma umówione spotkanie. - Zgadza się - odpowiedziała młoda kobieta w obcisłym uniformie służbowym. - Pan Taggart dzwonił kilka minut temu. Powiedział, że oczekuje pana, wątpił jednak, czy uda się tu panu dotrzeć w taką pogodę. Polecił, żeby natych- miast zaprowadzić pana na górę. - Kobieta podeszła z An- dym do rzędu ośmiu wind i specjalnym kluczem otworzyła tę, która była zarezerwowana dla wyjątkowych gości. Zarówno mieszkanie, jak i biuro Johna Taggarta, właś- ciciela jednej z największych sieci domów spokojnej starości w Stanach Zjednoczonych, mieściło się na dwudziestym trzecim piętrze Towers. Na drzwiach apartamentu widniał tylko numer 2300, a na drzwiach gabinetu zamiast numeru znajdowała się jedynie mała mosiężna tabliczka z elegancko wygrawerowanym napisem. Literki były jednak tak drobne, że z daleka z trudem dało się odczytać słowa: BIURO JOHNA TAGGARTA. Recepcjonistka nawet nie zapukała do drzwi, tylko wesz- ła do środka, jakby miejsce to było jej dobrze znane, i zaprowadziła Zorna do wewnętrznego gabinetu. Za ogro- mnym biurkiem z białego dębu siedział pięćdziesięcioletni mężczyzna w eleganckim dresie: szarym golfie z grubej 9 wełny i odrobinę ciemniejszych, również szarych, obcisłych spodniach. Na czole miał frotową opaskę, której nie zdjął nawet, gdy wstał, by uścisnąć dłoń Zornowi. - Kiedy dziś rano wyjrzałem przez okno, zobaczyłem śnieżycę i powiedziałem sobie: „Nie przyjdzie", więc jak zwykle zszedłem do sali gimnastycznej, żeby trochę po- ćwiczyć. - Z dumą przyłożył dłoń do płaskiego brzucha. - Spotkanie z panem było dla mnie bardzo ważne - odparł Zorn, podczas gdy pan Taggart odprowadzał recepc- jonistkę do drzwi. - Bardzo ci dziękuję Beth za przyprowadzenie pana doktora - powiedział Taggart, po czym zwrócił się do Zor- na: - Tak, to spotkanie jest bardzo ważne dla nas obu. Prawda? Przez kilka następnych chwil Taggart po prostu przy- glądał się gościowi. Obsadzenie wolnego stanowiska w swoim ogromnym przedsiębiorstwie uważał za sprawę niezwykle ważną. Nowy dyrektor jednego z zakładów musiał być człowiekiem młodym i obdarzonym nieprzecię- tnymi zdolnościami. Tampa była sztandarowym zakładem firmy Taggarta, choć ostatnio nieco podupadającym. Do- kładne przyjrzenie się człowiekowi, którego nigdy wcześ- niej nie widział, pozwoliło Taggartowi stwierdzić, że ma do czynienia z trzydziestopięcioletnim lekarzem średniego wzrostu, dość szczupłym i zdrowym. Dwie cechy mężczyz- ny szczególnie rzucały się w oczy: gęsta czupryna rudych włosów, pod którą każdy spodziewałby się ujrzeć rumianą i piegowatą twarz wiejskiego chłopaka, i łobuzerski uśmiech, który informował: „Nie traktuję siebie zbyt poważnie". Taggart wiedział, że Zorn był bardzo zdolnym i szanowanym lekarzem, ale popadł w niełaskę i musiał zrezygnować z wykonywania zawodu. Nadawał się do prowadzenia dużego ośrodka medycznego i Taggart chciał mu takie zadanie powierzyć, musiał jednak najpierw upew- nić się, jaki skutek wywarły na niego odebrane wcześniej ciosy. Wskazując Zornowi krzesło, z którego rozciągał się wi- dok na Jezioro Michigan, Taggart zapytał: - Czy jest już pan po śniadaniu? - Andy skinął głową na znak, że już jadł, na co Taggart odpowiedział: - To dobrze. Ja również, ale obu nam dobrze zrobi szklanka świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. - Nacisnął przycisk 10 interkomu znajdującego się na biurku i złożył zamówienie. Jeszcze zanim przyniesiono im szklanki z sokiem, przeszedł bezpośrednio do samego sedna sprawy, która kazała im się spotkać. - Potrzebujemy się wzajemnie, panie Zorn. Z tego co mówią moi ludzie, ma pan już serdecznie dość Chicago... szczególnie w dni, takie jak dziś. - Może właściwiej byłoby powiedzieć, że Chicago ma już serdecznie dosyć mnie. - Niech będzie. Kiedy przyniesiono sok, Taggart wziął szklanki od kel- nera i osobiście obsłużył gościa. Potem wrócił na swoje miejsce za biurkiem, usiadł i zaczął wpatrywać się w szklan- kę. Trzymając dłonie razem, wyciągnął przed siebie ręce i trzy- lub czterokrotnie naprężył mięśnie, po czym z całej siły uderzył się w klatkę piersiową zaciśniętymi pięściami. Teraz dopiero napił się soku. - Doktorze Zorn, w szkole średniej był pan w drużynie lekkoatletycznej. To dobrze, jeśli mężczyzna w młodości zajmuje się sportem. Uczy się w ten sposób wygrywać. - Zamilkł i zaczął wpatrywać się w siedzącego naprzeciwko człowieka. - A gra, w którą się bawię i do której pan chce się przyłączyć, polega na wygrywaniu i na zamianie cudzych porażek we własne zwycięstwa. Nie chodzi w niej o nic innego - nie o pieniądze, nie o zdrowie, nie o spokojną starość - tylko o wygrywanie. Proszę o tym nie zapominać. Zaprowadził Zorna do alkowy, której ściany były ob- wieszone mapami i tablicami ukazującymi obecny stan przedsiębiorstwa Taggarta. Na jednej ścianie wisiało ogro- mne zdjęcie lotnicze kompleksu budynków otoczonych dob- rze utrzymanym terenem, a na innej - duża mapa Stanów Zjednoczonych przystrojona ponad pięćdziesięcioma szpil- kami, z których każda była zakończona szklaną główką w jednym z trzech kolorów: czerwonym, niebieskim lub czarnym. Szpilki były dość równomiernie rozrzucone po całym terytorium, choć nieco większa koncentracja wystę- powała w stanie Nowa Anglia i w okolicach Seattle. - Jak się panu wydaje, ile ich jest? - zapytał Taggart. - Znacznie ponad pięćdziesiąt. - Osiemdziesiąt siedem. A zauważył pan, w jaki sposób są zróżnicowane? - Widzę trzy kolory. Czy o to chodzi? 11 - Proszę zwrócić uwagę na kształt szpilek - powiedział, a kiedy Zorn przyjrzał im się bliżej, dostrzegł, że główki szpilek różnią się nie tylko kolorem, ale również kształtem. Jedne są okrągłe, inne kwadratowe, a jeszcze inne trójkąt- ne. - Widzi pan tu schemat naszej całej operacji. Jeśli ma pan dla nas pracować, musi się pan z nim zapoznać. Ozna- czenia są bardzo wyraźne i łatwe do zrozumienia. - Z leżą- cej na stole tacki wziął kilka szpilek, i podając je pojedynczo Zornowi, wyjaśniał: - Kwadratowe oznaczają ośrodki, które w stu procentach należą do nas. My ponosimy straty lub osiągamy zyski. Okrągłe - pół na pół z miejscowymi inwes- torami. Trójkątne - do miejscowych należy co najmniej dziewięćdziesiąt procent, my posiadamy dziesięć lub mniej i bardzo korzystny kontrakt na zarządzanie ośrodkiem. - Przerwał, a po chwili zaczął stukać w blat biurka, wolno wymawiając słowa: - Pod warunkiem, że zakład przynosi zyski. - Wyprostował się i spojrzał na Zorna. - Jeśli przez trzy miesiące pod rząd ośrodek notuje straty, mogą cofnąć nam kontrakt... i rzeczywiście to robią. Podrzucając szpilki, które zostały mu w dłoni, zapytał: - Co panu przed chwilą powiedziałem? Wydawało się, że spodobała mu się krótka odpowiedź Zorna: - Część ośrodków jest pańską własnością, inne posiada pan w połowie z miejscowymi inwestorami, a z resztą zawarł pan jedynie korzystny kontrakt. - Nie to powiedziałem. Zorn, świadom jakiego skrótu myślowego użył, dodał jeszcze: - Oczywiście nawet w przypadku trójkątów pozostawia pan sobie pewien procent udziałów. - Dlaczego powiedział pan, że pozostawiam sobie procent udziałów? Ja nie użyłem tego słowa. - Przypuszczam, że pan albo buduje ośrodek, albo go nadzoruje, a potem stopniowo oddaje w ręce miejscowych przedsiębiorców. - Widzę, że zaczynamy się rozumieć, doktorze. Są jed- nak rzeczy, które spędzają nam sen z powiek. Czarne szpilki oznaczają, że bez względu na to kto jest właścicielem ośrod- ka, przynosi on pokaźne dochody. Niebieskie to zakłady, które zaledwie zarabiają na siebie, nie dając praktycznie żadnych zysków, a czerwone, jak się pan już pewnie domyś- 12 la, to placówki, które w tym miesiącu, a może i w całym kwartale odnotują stratę. - Widzę kilka czerwonych, ale na szczęście są dość bezpiecznie rozrzucone po całym terenie. - Co ma pan na myśli? - To, że nie cały obszar ma kłopoty, a jedynie źle prowadzone zakłady. Mistrz strategii całego przedsiębiorstwa, którego war- tość w sumie wynosiła około trzystu pięćdziesięciu milio- nów dolarów, wydawał się teraz tracić zainteresowanie da- nymi statystycznymi i skupiać bardziej na intelektualnych aspektach swojego wielkiego przedsięwzięcia, a ściślej na funkcjonowaniu każdego, pojedynczego elementu. Z blatu stołu wziął teraz trzy drewniane klocki o różnych rozmia- rach, największy podsunął Zornowi. Zniżył głos, jakby sło- wa, które zamierzał wypowiedzieć, zawierały największą tajemnicę ich ewentualnej współpracy. - Wszystko, co pan dotychczas usłyszał, to dziecinne żarty. Przejdźmy teraz do rzeczywistości. Każdy nasz oś- rodek składa się z trzech równie ważnych elementów. Pańs- kim zadaniem będzie utrzymanie równowagi między tymi segmentami, ponieważ tylko wtedy możemy liczyć na zysk. Stukając palcami w największy klocek, powiedział: - Oto serce naszego przedsięwzięcia. Oznacza on budy- nek, w którym mieszkają ludzie zdrowi, w zwykłych warun- kach domu spokojnej starości. Dostają jeden lub dwa posiłki dziennie w zależności od opcji, którą wybrali. Jest to dość kosztowna starość, ale na tyle pewna i spokojna, że wielu ludzi się na nią decyduje. Każdego mieszkańca po uisz- czeniu opłaty wstępnej kosztuje to mniej więcej dwadzieścia dwa tysiące dolarów rocznie. Ten klocek, nieco mniejszy, to Blok Wspomagania Życia, dostępny dla ludzi, którzy złamią sobie nogę, muszą być operowani lub potrzebna jest im pomoc w jedzeniu i ubieraniu. Jakieś dwa tysiące dolarów miesięcznie. - Podsuwając klocek Zornowi, powiedział: - Ten będzie sprawiał panu najwięcej kłopotów. Jak sprawić, żeby zawsze był pełny? To najtrudniejsze zadanie, ponieważ jesteśmy zobowiązani zapewnić tam miejsce każdemu z na- szych mieszkańców, jeśli oczywiście zajdzie taka potrzeba. Osiem czy dziesięć łóżek musi być więc w każdej chwili dostępnych właśnie dla nich, a resztę trzeba zapełnić ludźmi z zewnątrz. Ich pobyt lubi się przedłużać, a nie muszę 13 dodawać, że interesuje nas wyłącznie zysk. - Stukając pal- cami w drewniany klocek, dodał: - Czy docenia pan wagę moich słów? Zarządzanie Blokiem Wspomagania Życia to zadanie, z którym wielu moich kierowników radzi sobie doskonale. Rozważam możliwość powierzenia panu funkcji dyrektora Palmowej Alei, naszego sztandarowego ośrodka w Tampie na Florydzie, ponieważ mam podstawę sądzić, że jest pan na tyle bystry, by dobrze kierować tamtejszym Blokiem Wspomagania i pomóc nam czerpać z niego zyski. Dość bezceremonialnie wyciągnął dłoń, w której trzymał najmniejszy klocek, i niemal natychmiast ją cofnął. - Blok Wydłużonej Terapii to miejsce, w którym można znaleźć przedziwną mieszankę umierających ludzi. Przy- chodzą tam sami lub przywożą ich rodziny, by z godnością zakończyli życie, a my staramy się ulżyć ich cierpieniu. - Hospicjum? - zapytał Zorn, a Taggart zmarszczył czoło. - Nigdy nie używamy tego słowa. Jest brzydkie, od- straszające i kojarzy się ze śmiercią. - Z pańskich słów wnioskuję, iż nietrudno zapełnić ten blok. - Zgadza się. Świadczy się tam niezbędne wręcz usługi. Potrzebują go wszyscy schorowani starcy i ich rodziny, a nam przynosi czysty zysk. Taggart zebrał klocki i ustawił je w pewną całość, po czym powiedział: - Wszystkie trzy bloki muszą ze sobą współdziałać, ale w pewnym sensie każdy musi zachować niezależność. Ze stu osób mieszkających w jednym ośrodku kilkoro znajdzie się w Bloku Wspomagania Życia, a po pewnym czasie niektórzy z nich przejdą na oddział Terapii. Piękny, chrześcijański sposób na zakończenie życia, spokojna droga w kierunku tego, z czym wszyscy wcześniej czy później musimy się spotkać - ze śmiercią. Śmiercią naszą własną, naszych mał- żonków czy rodziców. Dotykając dłonią klocków, Taggart się uśmiechnął. - Czy zwrócił pan na coś uwagę, panie doktorze? - Wszystkie klocki są czarne. - A to znaczy? - Że przynoszą zyski. - A przynajmniej powinny. Taggart zrobił krok wstecz. 14 - Doktorze Zorn, moi ludzie już wielokrotnie z panem rozmawiali. Nie zdradzę żadnego sekretu, jeśli powiem, że dali panu najwyższe noty. Potrzebujemy pana w konkret- nym i bardzo trudnym miejscu. Proszę tu spojrzeć. - Tag- gart wskazał miejsce wokół wbitej w mapę czerwonej szpilki z kwadratową główką. - Co oznacza ta szpilka? - Kwadrat znaczy, że do pana należy sto procent warto- ści ośrodka. Kolor czerwony, że traci pan pieniądze, swoje własne pieniądze. - Co jeszcze? - Że jeśli tam pojadę, deficytowa czerwień będzie mu- siała zamienić się w dochodową czerń, bo jak nie... Taggart uśmiechnął się z zadowoleniem i wyciągnął umięśnioną rękę, by poklepać Zorna po ramieniu. - Wiem, że się panu uda. Podszedł do biurka i wziął do ręki zadrukowaną kartkę papieru. - Właśnie ten poufny raport przygotowany przez jed- nego z pańskich współpracowników zwrócił naszą uwagę na fakt, że cechuje pana coś, czego potrzebujemy: „W naszej klinice Andy był położnikiem, a zakres jego odpowiedzial- ności kończył się z chwilą przyjścia noworodka na świat, jednak miłość do dzieci kazała mu zaglądać na oddział pediatryczny i dowiadywać się o zdrowie »swoich dzieci« - jak zwykł je nazywać. Wyrządzono mu wielką krzywdę, kiedy rodzice dwojga dzieci wiele lat po ich narodzinach oskarżyli go o popełnienie błędu w sztuce medycznej. Wkrótce potem zrezygnował z pracy". - Jeśli jest pan w stanie troszczyć się w taki sposób o starszych ludzi, będzie pan dla nas nieoceniony - dodał Taggart od siebie, po czym zaproponował, by przeszli do bardziej przestronnego zewnętrznego gabinetu. Tam zamó- wił zupę i kanapki. Czekając na jedzenie, obaj mężczyźni uważnie obserwowali taflę wzburzonego jeziora. - Zazwy- czaj około południa wiatr nieco się uspokaja - powiedział Taggart. - Która jest teraz godzina? - Jedenasta dwadzieścia. - Za czterdzieści minut, niech się pan uważnie przy- gląda. Śnieżyca ustanie. Kiedy wniesiono zupę i kanapki oraz dwie szklanki chudego mleka i dwa pudełka jogurtu truskawkowego, męż- 15 czyim zasiedli do smacznego i niezwykle pożywnego lun- chu. Taggart znów się odezwał: - W biznesie medycznym rozpocząłem od wygłaszania odczytów o zaletach pełnoziarnistego chleba, chudego mle- ka i jogurtu. Ta filozofia wciąż jest podstawą mojego im- perium. Podczas posiłku Taggart mówił dalej: - Jeśli słuchał mnie pan uważnie, zauważył pan zapew- ne, że nie zaproponowałem panu jeszcze pracy. Powiedzia- łem tylko, że nadaje się pan na to stanowisko. Wie pan już bardzo dużo o mnie i o interesach, które prowadzę, jednak ja wciąż nie wiem wystarczająco dużo o panu. Czy jest pan gotów odpowiedzieć na kilka bezpośrednich pytań? - Nie ukrywam, że interesuje mnie pańska propozycja, więc nie mam wyjścia. - Proszę opowiedzieć mi o pańskich sprawach w sądzie. - Pomogłem pewnej kobiecie urodzić ślicznego chłopca. Podczas porodu nie było najmniejszych komplikacji, pięć lat później dziecko nagle zachorowało. Kobieta wynajęła wtedy prawnika, który przekonał ławę przysięgłych, że pięć lat wcześniej popełniłem jakiś błąd. Nie dysponowali żadnymi dowodami, jedynie przekonującymi domysłami. - Wzdryg- nął się na wspomnienie owej historii. - Uznano mnie za winnego, kobieta otrzymała odszkodowanie, a ja ostrzeżenie od towarzystwa ubezpieczeniowego, że biorą mnie pod obserwację. - A ta druga? - Tym razem sprawa odbyła się osiem lat po porodzie. Jakiś prawnik znów udowodnił, że wykazałem się brakiem kompetencji zawodowych. On dostał nagrodę, a mnie towa- rzystwo ubezpieczeniowe chciało cofnąć polisę. Kiedy udało mi się uprosić ich, by tego nie robili, potroili mi roczną składkę. Powiedziałem sobie wtedy: „Do diabła z tym wszystkim" i postanowiłem zainteresować się pańską pro- pozycją. - Przykro panu, że rezygnuje pan z zawodu? - Czuję jakiś dziwny ból w sercu. Chciałem leczyć dzieci i robiłem to naprawdę dobrze. Jeśli jednak jakiś domorosły adwokat potrafi manipulować prawdą, a naj- lepiej wykonana praca staje się najgorszym wrogiem... to nie dla mnie. - Czy był pan dobrym lekarzem? 16 - Tak. Proszę zapytać pozostałych położników i pediat- rów z naszego małego szpitalika. - Pytaliśmy już. Wszyscy zgodzili się, że jest pan dosko- nałym lekarzem. Nie chcieli, żeby pan odchodził. -Taggart rzucił okiem na papiery, które wcześniej położył na stole, i powiedział: - Kiedy użyłem słów „dobry lekarz", miałem również na myśli radzenie sobie z formalnymi wymogami praktyki lekarskiej. To dla nas bardzo ważne. - Czy moi współpracownicy powiedzieli panu, że zo- stałem wybrany do prowadzenia interesów naszej małej kliniki? - Tak - odpowiedział Taggart. - Chcę jeszcze od pana usłyszeć, jak bardzo był pan w to zaangażowany. - Niezmiernie, panie Taggart. Nienawidzę przegrywać. Lubię, kiedy wszystko sprawnie funkcjonuje. Taggartowi oczywiście bardzo spodobała się ta odpo- wiedź, ale do omówienia pozostały jeszcze rozmaite kwestie. - Czy procesy sądowe, których stał się pan ofiarą, nie zniechęciły pana do współpracy z innymi ludźmi? Zorn zaczął już tracić cierpliwość, jednak w ostatniej chwili udało mu się pohamować gniew i powiedział cicho: - Mam w nosie wszystkie procesy sądowe i towarzystwa ubezpieczeniowe. Ubiegam się o to stanowisko, ponieważ jestem gotów zacząć wszystko od nowa. - Rzeczywiście tak pan myśli czy to tylko słowa? Po raz pierwszy od chwili, kiedy wyszedł ze swojego skromnego, hotelowego pokoiku, by stawić czoło szalejącej śnieżycy, Andy Zorn uśmiechnął się, potem zachichotał, aż w końcu roześmiał się szczerze. - Panie Taggart, doskonale zdaję sobie sprawę, że jest panu potrzebny człowiek, którego w reklamach będzie pan mógł nazywać „naszym własnym lekarzem", a jednocześnie facet, który potrafi prowadzić interesy. Dwa za cenę jed- nego. - Uśmiech przemienił go zupełnie. Przestał już być szarym trzydziestopięciolatkiem, który czuje żal do organów wymiaru sprawiedliwości; stał się pełnym życia, wesołym człowiekiem, obdarzonym niezwykłą energią, i lekarzem o niezaprzeczalnych zdolnościach, który zdobywał coraz większą sympatię Taggarta. Andy, prostując się na krześle i spoglądając przez okno, za którym widać było tę część Chicago, gdzie znajdował się jego mały szpitalik powiedział: - To naprawdę zadziwiające, że nasze społeczeństwo godzi się na istnienie systemu, który każe młodym leka- rzom, takim jak ja, rezygnować z pracy na oddziałach położniczych, gdzie przecież są tak bardzo potrzebni. W sa- mym Chicago sześciu ludzi w moim wieku po prostu odesz- ło. Albo w ogóle rezygnują z pracy w służbie zdrowia, albo próbują zrobić inną specjalizację. Wiele kobiet nie potrafi znaleźć dobrego położnika. Cóż to za dziwna metoda spra- wowania kontroli nad służbą zdrowia - przez zastraszenie, kłamstwa i krzywoprzysięstwo. - Dokładnie zbadaliśmy oba procesy. Sami jesteśmy częścią służby zdrowia i nie możemy pozwolić sobie na ryzyko. Dowody przeciwko panu były sfabrykowane, sędzia wyjątkowo nieprzychylny, a orzeczenia ławy przysięgłych wręcz skandaliczne. Uważam, że dobrze pan zrobił od- chodząc. - Barwa jego głosu zmieniła się teraz. - A co z pańskim rozwodem? Słyszałem, że była to dość niemiła sprawa. - Żona miała swoje powody. Wina była głównie po mojej stronie. Interesował mnie tylko sukces naszej małej kliniki. - Są dobre i złe rozwody. Wiem coś o tym, bo sam mam jeden za sobą. Dobre to te, podczas których następuje eksplozja gromadzącego się od lat jadu. Wiadomo wtedy, że były konieczne. - Proszę uznać mój za dobry. - Czy po tym co się stało, nie ma pan urazu do kobiet? Nie może pan objąć stanowiska na Florydzie, jeśli ich pan nienawidzi. Dwie trzecie pańskich klientów stanowić będą wdowy. - Straciłem tylko żonę, rozum pozostał na swoim miejscu. - Czy znów się pan ożeni? Z naszych obserwacji wynika, że żonaci dyrektorzy ośrodków znacznie lepiej radzą sobie z obowiązkami. - Jest jeszcze zbyt wcześnie. Ale nie wykluczam takiej możliwości. Nagle Taggart zmienił się w teoretyka życia na eme- ryturze. - Niepodważalne dane statystyczne z naszych ośrodków dowodzą, że siedemdziesięcioletni mężczyźni, którzy wraz z żoną wprowadzają się do naszych zakładów, żyją średnio 18 trzy lata dłużej niż jacyś zrzędliwi wdowcy. - Zamilkł na chwilę, po czym poważnym tonem powiedział: - Przypusz- czam, że zdaje pan sobie sprawę, iż nie wolno mi było zadawać panu takich pytań. Potencjalny pracodawca nie ma prawa wypytywać o tak osobiste kwestie, kiedy rozważa możliwość zatrudnienia danej osoby. - Ostrzegano nas o tym w klinice. Rasa, religia, stan cywilny, to wszystko tematy tabu. Wiem jednak, że w przy- padku stanowiska, jakie mi pan proponuje, zadanie podob- nych pytań jest wręcz konieczne. - Mam więc pańskie pozwolenie? - Oczywiście. Bardzo zależy mi na tej pracy. Taggart zaczął przeglądać jakieś papiery, zatrzymał się przy jednej z kartek i zapytał: - Mógłby opowiedzieć mi pan o swojej rodzinie? - Moja matka jest sentymentalną irlandzką katoliczką z hrabstwa Kerry, ojciec natomiast to wyznający surowe zasady moralne luteranin z Bawarii. - Dogadują się jakoś? - Doskonale. Spodobaliby się panu. Matka nadała mi imiona dwóch katolickich świętych, Marek Andrzej, ale ojciec nalegał, by nazywać mnie Andy. Jako Andy ukoń- czyłem szkołę średnią, potem otrzymałem dyplom akademii medycznej, więc przy tym imieniu zostałem. - Jak wpłynęło na pana wychowanie to, że rodzice mieli tak rozbieżne światopoglądy? - Chodzi panu o religię? - Zorn przez chwilę zastana- wiał się, w jaki sposób zareagować na tak osobiste pytanie, po czym powiedział: - Staram się żyć zgodnie z chrześcijań- skimi zasadami. Taggart wyciągnął masywną prawą dłoń. - Andy, dostał pan tę pracę, jest pan dyrektorem Pal- mowej Alei. Nie widzę powodu, by miało się panu coś nie udać. Na początek dostanie pan sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów rocznie, a w tym samym miesiącu, w którym dowiem się, że szpilka zmienia się z czerwonej na czarną, dostanie pan podwyżkę. - Do kogo mam się zwrócić w Tampie? - Do Kennetha Kreneka, naszego człowieka numer dwa. Kiedy szukaliśmy osoby na stanowisko dyrektora, on pełnił jego funkcje. - Nie będzie przeciwny mojemu przyjazdowi? 19 - Ken? - Taggart rozsiadł się wygodnie na krześle, a na jego twarzy pojawił się radosny uśmiech. - Ken Krenek to dobroduszny misio. Kochany facet, stworzony, by grać drugie skrzypce. Miałby się panu sprzeciwiać? Doktorze Zorn, Ken ciągle do mnie wydzwania i pyta: „Kiedy przyje- dzie nasz nowy dyrektor, panie Taggart? Nie możemy się już doczekać". Z radością odda panu swoje obowiązki, by uniknąć podejmowania poważnych decyzji. - Jak on wygląda? - Mniej więcej w moim wieku, z czupryną jasnych włosów, dzięki którym wciąż wygląda jak młody chłopak, nieco przy kości i obdarzony optymizmem, którego nikt nie jest w stanie mu odebrać. Proszę postarać się zdobyć jego zaufanie i może wtedy uda się nam trzem - panu, jemu i mnie - zupełnie zmienić ośrodek w Tampie. - To dla mnie wielka rzecz. Znów mógłbym być le- karzem. Taggart zmarszczył czoło i wstał z krzesła - lunch należy uznać za zakończony. Wziął Andy'ego pod rękę i zaprowa- dził go do kanapy, na której obaj mogli wygodnie usiąść. - Pomówmy teraz o pewnej trudnej kwestii, Andy. Moi doradcy nie poruszali tego tematu, ale ja muszę. Nie chce- my, by w Palmowej Alei pełnił pan funkcje lekarza, mimo że ma pan takie uprawnienia. Nie chcemy również, by starał się pan o nostryfikację dyplomu na Florydzie. Ma pan być dyrektorem ośrodka i osobą sprawującą kontrolę nad opieką medyczną, tylko tyle. Chcemy natomiast, by poprawił pan renomę naszego zakładu, by jego mieszkańcy mówili: „Dok- tor Zorn jest dyrektorem naszego domu". Ale jeśli któremuś z nich będzie potrzebna aspiryna albo zwichnie sobie palec, nie będzie panu wolno nawet go zbadać. Wyśle go pan do miejscowego lekarza. - Nawet w Blokach Wspomagania Życia i Wydłużonej Terapii? -spytał Zorn, próbując ukryć swoje rozczarowanie. - Przede wszystkim tam, z powodu, który zaraz pan zrozumie. Musimy utrzymywać dobre stosunki z miejs- cowymi lekarzami, ponieważ właśnie oni kierują swoich pacjentów do naszych dwóch ośrodków. Proszę pamiętać, że ponad siedemdziesiąt procent pacjentów na tych oddziałach to ludzie z zewnątrz, a od nich z kolei pochodzi ponad siedemdziesiąt procent dochodów, dzięki którym nasza ins- tytucja może w ogóle funkcjonować. 20 - To po co w ogóle prowadzić dom spokojnej starości? - Bo to dodaje nam prestiżu. Jest jeszcze jeden powód. W całym kraju ośrodki, które prowadzą tylko domy starców, nie mają najmniejszego powodzenia, źle traktują swoich pacjentów i ostatecznie bankrutują. W osiemdziesięciu sie- dmiu przypadkach udowodniliśmy, że najlepsze wyniki uzyskuje się, łącząc sześćdziesięcio-siedemdziesięciolatków z osiemdziesięcio-dziewięćdziesięciolatkami. Jedni dodają drugim energii i wzajemnie pomagają zapłacić za utrzy- manie. Mężczyźni obserwowali przez okno śnieżycę, która zgo- dnie z przepowiednią Taggarta za kwadrans dwunasta uci- chła, a ulice znów stały się przejezdne. Nawet Boul Mich wydawał się spokojniejszy. - Cieszę się ze zmiany pogody - powiedział Zorn. - Zamierzałem dziś po południu opuścić Chicago. Jestem już nawet spakowany. - Dokąd chce pan jechać? - Tam, gdzie mnie pan wyśle. - Wiedział pan, że dam panu tę pracę? - Tak. Mam wiele do zaoferowania, panie Taggart. - Znów trzystopniowy proces: uśmiech, chichot i śmiech. - Nie spodziewałem się jednak, że będę lekarzem bez steto- skopu - dodał ze smutkiem. - Prawnicy podjęli tę decyzję za pana. Kiedy dowie- działem się o pańskim położeniu, postanowiłem w możliwie największym stopniu wykorzystać pańskie zdolności. Poza tym w Palmowej Alei nie znajdzie pan okazji do wykazania się umiejętnościami położniczymi. Przeciętny wiek kobiet mieszkających w naszych ośrodkach to siedemdziesiąt pięć lat. - Andy zaśmiał się, a Taggart zapytał: - Chce pan wyruszyć teraz? Drogi są wciąż oblodzone. - Proszę spojrzeć. Ulice są już przejezdne. Na głównych autostradach śnieg zniknie jeszcze przed pierwszą. Lekarz taki jak ja, który dużo podróżuje, wie, że koła ogromnych ciężarówek szybko oczyszczają nawierzchnię dróg. Chciał już wyjść, jednak Taggart zatrzymał go jeszcze na kilka minut. Znów poszedł do alkowy, wziął trzy drewniane klocki i, trzymając je w dłoni, powiedział: - Pańskie zadanie będzie polegało na dopilnowaniu, by żaden z nich nie spadł na ziemię. - Podrzucił najpierw 21 jeden, potem drugi i trzeci, jednocześnie mówiąc: - Blok mieszkalny, Wspomagania Życia, Wydłużonej Terapii. Trzeba zachować między nimi równowagę i postarać się, by każdy leciał w górę. Taggart zaczął żonglować wszystkimi klockami jedno- cześnie, a Andy, już z windy, obiecał: - Postaram się. * * Andy wrócił do taniego hoteliku, w którym zamieszkał po rozwodzie i odejściu ze szpitala, udał się do recepcji, uregulował należności i pożegnał się z właścicielami, którzy przez cały czas jego pobytu byli mu niezwykle przychylni. Potem poszedł na parking, by po raz trzeci sprawdzić stan skomplikowanego połączenia między wynajętą przyczepą i samochodem - jedną z niewielu rzeczy, jakie przypadły mu w udziale po rozwodzie. Z podobną dokładnością, jaka zawsze towarzyszyła mu w praktyce lekarskiej, gdzie nic nie pozostawiał zrządzeniom losu, kopnięciem skontrolował ka- żdą z sześciu opon, które miały zawieźć go na Florydę, i stwierdził, że są odpowiednio napompowane.- Na ob- lodzonych drogach nie powinny być zbyt twarde. Samochód ma wtedy lepszą przyczepność - pomyślał. Zasiadając za kierownicą, głośno zakomunikował: - No to jedziemy. - Ostrożnie wyprowadził swój tan- dem z parkingu na szeroki Bulwar Jacksona, gdzie koła samochodów zdążyły już oczyścić nawierzchnię drogi z wię- kszości leżącego na niej śniegu, i ruszył na wschód w kie- runku Lakę Shore Drive. Kiedy już miał skręcić w prawo i przyłączyć się do sznura samochodów, poczuł nagły przy- pływ radości, jak przed laty, gdy jako dziecko wyruszał na wycieczkę w nieznane. - Ale się fajnie składa! Z mapy wynika, że gdy tylko wjadę na starą, dobrą Drogę 41, ta zaprowadzi mnie wprost do Tampy i mojego nowego domu. Zgodnie z planem, jaki Andy opracował naprędce, kiedy dowiedział się, że będzie pracował na Florydzie, jeszcze pierwszej nocy powinien dotrzeć do Evansville w stanie Indiana. Musiałby przejechać niemal trzysta mil, jednak już od pierwszych dni w szkole średniej był przyzwyczajony do pokonywania pięciuset czy nawet sześciuset mil dziennie 22 i często wyruszał w taką podróż zupełnie sam, jeśli inni chłopcy z Denver nie mogli mu towarzyszyć. Jeździł do Seattle, Los Angeles, Chicago. Kiedy był sam, jechał, dopóki nie zauważył pierwszych oznak zmęczenia. Wtedy zatrzymywał się na poboczu, zamykał wszystkie drzwi i ok- na, z wyjątkiem maleńkiej szybki w przednich drzwiach, i zasypiał na kilka godzin, zwinięty w kłębek, po czym budził się z nowym zapasem energii, która pozwalała mu pokonać następny odcinek drogi. Z motelu korzystał dopie- ro trzeciej nocy, kiedy stwierdził, że jego ciało zasługuje już na wypoczynek w prawdziwym łóżku. Zawsze prowadził bardzo ostrożnie. Tym razem również bardzo skrupulatnie sprawdzał stan nawierzchni pokrytej topniejącym śniegiem. Przyhamował, a samochód posłusznie i bez większego poślizgu zmniejszył prędkość do trzydziestu, a nawet dwudziestu mil na godzinę. - Całkiem nieźle - pomyślał. -Do Evansville dojadę jeszcze dużo przed północą. Kiedy minął tablicę z napisem: WITAMY W STANIE INDIANA, zawołał: - Żegnaj Chicago! - Potem wykonał obsceniczny gest i dodał: - Tu się zgina. - Czekała na niego cała Floryda. Był w Indianie zaledwie kilka chwil, gdy nagle zjechał na pobocze, zgasił silnik i dłońmi zasłonił twarz. Cała odwaga zniknęła niespodziewanie. - W Chicago wygnano mnie z raju - wymamrotał. - Straciłem wspaniałą pracę w jednej z najlepszych klinik w okolicy. Polegające na mnie i ufające mi matki i ich cudowne dzieci. Rosnące saldo na koncie i piękną żonę. Jak to możliwe, że wszystko zniknęło tak szybko? Wciąż siedząc bez ruchu za kierownicą, mocno ścisnął skronie i powiedział cicho: - Lekarz bez stetoskopu. Specjalista bez prawa wykony- wania zawodu. Nie mam żony, a w kieszeni zaledwie sto osiemdziesiąt dolarów. Zorn, musisz przyznać, że spier- doliłeś swoje życie. Nagle zacisnął dłonie na kierownicy. - Do cholery, weź się w garść, bo inaczej skończysz w rynsztoku. To chyba cud, że trafiła mi się nowa szansa. Będę dobrze zarabiał, a - kto wie - może pewnego dnia znów wrócę do zawodu. Zapalił silnik, wprowadził swój wielki pojazd na auto- stradę i przyrzekł sobie: 23 - Początek roku będzie dla mnie początkiem nowego życia. Pięćdziesiąt mil dalej nawierzchnia Drogi 41 była już zupełnie oczyszczona z lodu, który rozbiły i usunęły koła ogromnych ciężarówek. Nawet przy szybkości sześćdziesię- ciu mil na godzinę Zorn czuł się już bardzo pewnie. Nie- mniej jednak uważnie obserwował jadące przed nim pojaz- dy, by zwolnić w porę, gdyby coś stało się na drodze. Z dodatkowym ładunkiem pchającym samochód z tyłu, nagłe hamowanie mogłoby być bardzo niebezpieczne. Słońce zaczęło już zachodzić, kiedy dotarł do obwodnicy wokół Terre Haute, skąd już tylko krótki odcinek dzielił go od Evansville. Miał pewność, że bez trudu znajdzie pokój w jakimś motelu, ponieważ śnieżyca znacznie zmniejszyła ruch samochodowy na autostradach. A kiedy przestał mieć również wątpliwości, czy uda mu się dojechać do celu przed północą, wygodnie rozsiadł się w fotelu i, dla odprężenia słuchając wszystkich stacji radiowych, które nadawały w tamtym rejonie, podśpiewywał sobie, gdy puszczano jakąś znaną mu piosenkę. Zgodnie z oczekiwaniami, w Evansille, już w pierwszym motelu, do którego zajrzał, udało mu się znaleźć pokój i - za trzydzieści pięć dolarów - wziąć gorącą kąpiel, wyspać się i napić kawy, tak że, kiedy noworocznego ranka wyruszał w dalszą podróż, czuł w sobie odnowiony zapas energii. Miał przed sobą odcinek oczyszczonej drogi i zaledwie czterysta mil do Atlanty, jednak gdy zbliżał się do Nashvil- le, usłyszał w radio komunikat: „Kierowcy proszeni są o zachowanie szczególnej ostrożności na pagórkowatej czę- ści Drogi 41 między Nashville i Chattanooga. Z powodu wczorajszej śnieżycy jezdnia jest wciąż bardzo śliska. Proszę o zmniejszenie szybkości!" Zaśmiał się, usłyszawszy ostrze- żenie, i pomyślał: - Ktoś, kto nie był na Boul Mich i nie trzymał się lin, by nie porwał go wiatr, nie wie, co to znaczy ślisko. Niemniej jednak zwolnił nieco, ponieważ w ostatnich latach wielokrotnie widział w telewizji relacje pokazujące ze wszystkimi przyprawiającymi o mdłości szczegółami, jak podczas mgły lub burzy śnieżnej nawet najbardziej ostrożni kierowcy wpadali na pojazdy tarasujące jezdnię. Przypo- mniał mu się przypadek z Kalifornii, kiedy zderzyło się ze sobą sześćdziesiąt samochodów. 24 Wyjeżdżał właśnie zza zakrętu, gdy zauważył, że jadący przed nim samochód zaczyna nagle ślizgać się po jezdni, po czym zupełnie bezwładnie wykonuje obrót o sto osiem- dziesiąt stopni i ślizga się dalej, ale teraz już tyłem do przodu. Zorn przyglądał się, jak ów nieszczęsny samochód wolno, lecz uparcie posuwa się w kierunku trzech innych, które pokonały tę samą trasę przed nim i ostatecznie dołącza do karambolu ogromnej liczby pojazdów. Samochody jadą- ce Drogą 41 na zachód również zaczęły wpadać na siebie, a niektóre z nich przekraczały nawet linię dzielącą oba kierunki jazdy i zderzały się ze stojącymi tam autami. W tej samej chwili, kiedy zdał sobie sprawę z zagrożenia, dostrzegł również ewentualną drogę ucieczki: po jego pra- wej stronie znajdowało się szerokie, łagodnie opadające pobocze. Przekonany, że za moment wpadnie na blokujące drogę samochody, a chwilę potem uderzy w niego następny pojazd, gwałtownie przekręcił kierownicę w prawo. Przed- nie koła jednak zupełnie nie zareagowały, a samochód dalej toczył się w kierunku wielkiego karambolu. Na chwilę wyprostował kierownicę, po czym znów bardzo gwałtownie ją obrócił i tym razem samochód oraz ciężka przyczepa łagodnie zjechały z pobocza, unikając katastrofy. Z bezpiecznego miejsca przyglądał się teraz tragedii, jaka rozgrywała się na autostradzie zaledwie kilka jardów od niego. Na żywo wyglądało to wszystko znacznie gorzej niż w telewizji. Ogromna dwuosiowa przyczepa ciągnięta przez wielką sześciokołową ciężarówkę - całość miała chyba z osiemdziesiąt stóp długości — poruszała się ociężale po szosie. Nagle kierowca stracił panowanie nad pojazdem i ciężarówka z całym impetem wpadła na blokujące prawą stronę drogi samochody, miażdżąc niektóre z nich zupełnie. Zorn otworzył z przerażenia usta i wyszeptał: - Jezu! Właśnie tam bym teraz był. Czuł jednak, że jako lekarz nie może pozostać jedynie biernym widzem, że powinien być teraz tam na górze i pomagać w ratowaniu ludzi. Znieruchomiał jednak, kiedy zobaczył, co dzieje się nieco na wschód od miejsca, w którym się znajdował. Z dość dużą szybkością zbliżała się ogromna ciężarówka z dwupo- ziomową przyczepą pełną nowiutkich samochodów. Ludzie, którzy wysiedli z rozbitych samochodów, biegli po autostra- dzie, wołając do kierowcy: 25 - Stój! Stój! A ponieważ ten nie mógł wiedzieć o wypadku, uznał przerażonych ludzi za niedzielnych kierowców, którzy nie wiedzą, jak poruszać się przy złej pogodzie po autostradzie w Tennessee. Zamiast zwolnić, przyspieszył jeszcze, by nie stracić panowania nad swoim ogromnym pojazdem. - Chry- ste, przecież siła kinetyczna tego kolosa... - Zornowi przy- szedł do głowy dawno zapomniany termin z fizyki. Wie- dział, że rozpędzony pojazd o tak ogromnej masie mógłby bez trudu przebić gruby mur. - Nie! Nie! - krzyczał, kiedy olbrzym uderzył w leżącą na boku ciężarówkę, przerwał ją na pół, po czym stanął w płomieniach. Ludzie uwięzieni we własnych samocho- dach mogli wkrótce spłonąć żywcem. Przyglądający się temu wszystkiemu z bezpiecznej od- ległości dziesięciu jardów, bezradny lekarz wciąż nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Rzucić się w kie- runku tego piekła z nadzieją na ratowanie ludzkich istnień oznaczałoby przecież nieuchronną utratę własnego życia. Kiedy wdrapywał się na pobocze, by sprawdzić, czy po- trafiłby jednak udzielić komuś pomocy, zobaczył sportowy samochód, zbliżający się do karambolu. Młodej kobiecie, która prowadziła pojazd, nie udało się, w przeciwieństwie do Zorna znaleźć drogi ucieczki. Wpadła na trzy samo- chody, które wcześniej zderzyły się z płonącą ciężarówką. Była wyraźnie zdenerwowana z powodu pecha, chociaż nie miała najmniejszego wpływu na sytuację. Wysiadła z roz- bitego pojazdu i, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co robi, weszła pomiędzy swój samochód i ten, na który przed chwilą wpadła. Zorn, świadom zagrożenia, w jakim znalazła się młoda kobieta, zaczął krzyczeć: - Nie! Nie stój tam! Dziewczyna usłyszała czyjeś zaniepokojone wołanie i od- wróciła się, by sprawdzić, kto ją ostrzega, nie wyszła jednak spomiędzy samochodów. - Chryste! - wrzasnął Zorn, kiedy niespodziewanie nad- jechał wielki lincoln, z całym impetem uderzył w tył spor- towego samochodu, popchnął go gwałtownie i zmiażdżył dziewczynie nogi. Kiedy Zorn dobiegł do niej, dziewczyna wciąż tkwiła unieruchomiona pomiędzy samochodami. Była świadoma tego, że jest ranna, choć nie zdawała sobie sprawy jak 26 bardzo. Zorn wiedział, że trzeba ją jak najszybciej uwolnić i opatrzyć jej kończyny. Mimo że sam bał się ujrzeć, jak rozległe są jej obrażenia, zawołał do stojących obok ludzi: - Pomóżcie mi! Dwaj młodzi mężczyźni, nieświadomi tego, że znajdą się w równie wielkim niebezpieczeństwie ze strony nadjeżdża- jących pojazdów jak ona, rzucili się na pomoc i odepchnęli samochód dziewczyny, tak by można ją było wyciągnąć z pułapki. Kiedy zobaczyła, że dolne części jej nóg zostały odcięte przez stalowy zderzak jej własnego samochodu, zemdlała. Zorn rzucił kluczyki do swojego samochodu jednemu z mężczyzn. - Jestem lekarzem. Niech pan przyniesie moją apteczkę. Jest w bagażniku. Zanim jeszcze mężczyzna wrócił z jego przyborami, Andy podarł na pasy sukienkę nieprzytomnej dziewczyny i zawołał: - Niech ktoś przyniesie mi gałąź. Dwie gałęzie. Wykonano jego polecenie, a wtedy Andy przywiązał do ud dziewczyny odłamane z rosnących w pobliżu drzew gałęzie, mocno zaciskając pasy materiału, by zatamować krwawienie. Młodą kobietę wciąż pogrążoną w błogim stanie braku świadomości można już było pozostawić pod opieką kobiet z innych rozbitych samochodów. Zorn wrócił więc do poja- zdu dziewczyny, by odnaleźć jej nogi - wiedział, że medy- cyna potrafi dokonywać cudów w zakresie przyszywania odciętych kończyn. Gdy jednak zobaczył, że nogi są zupeł- nie zmiażdżone, doszedł do wniosku, że naczynia krwionoś- ne i włókienka nerwowe zostały bezpowrotnie zniszczone. Nie było najmniejszych szans na pomyślną replantację koń- czyn, więc zostawił je tam, gdzie leżały. Dwadzieścia minut później nadleciał pierwszy śmigło- wiec. Należał do stacji telewizyjnej w Nashville i nie był przystosowany do udzielania żadnej pomocy medycznej. Pilot jednak powiadomił wszystkie stacjonujące w okolicy jednostki służb ratowniczych i po dziesięciu minutach zata- czania kół nad miejscem wypadku i filmowania rozbitych pojazdów zniknął, a chwilę potem pojawił się pierwszy latający ambulans. Andy dopadł jego drzwi, zanim jeszcze przestało obracać się śmigło. 27 - Jestem lekarzem. Dziewczyna ma obcięte obie nogi. Musi lecieć pierwsza. A kiedy ratownicy zobaczyli, w jakim jest stanie - z pro- wizorycznymi opaskami zaciskającymi - natychmiast zrobili miejsce dla niej i dla Zorna. Podczas krótkiego lotu do dyżurującego szpitala w Chat- tanooga dziewczyna odzyskała świadomość i żałośnie spoj- rzała na Andy'ego. - Moje nogi? Straciłam je? Zorn zdawał sobie sprawę, że w owych pierwszych chwilach dziewczynie najbardziej potrzeba pocieszenia i za- pewnień, iż wszystko będzie dobrze. Wziął jej ręce w swoje dłonie i powiedział, starając się przekrzyczeć warkot silnika: - Najważniejsze, że będziesz żyła. Pomogli ci wspaniali ludzie. - Zauważył na jej twarzy wyraźne oznaki przeraże- nia, więc ujął swą ręką brodę dziewczyny. - Pewnie, że nie wygląda to najlepiej. Sama widziałaś. Ale obiecuję, że czeka cię długie i cudowne życie. - Widząc, że dziewczyna wciąż drży, powiedział: - Na twoim weselu poproszę cię do tańca. Tak, będziesz jeszcze tańczyć - dodał i delikatnie pogładził ją po włosach. Jego słowa przyniosły zamierzony efekt, ponieważ dzie- wczyna drżącym głosem zapytała nagle: - Nadaje się tylko do kasacji? - a Andy ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że pytanie dotyczy jej samochodu. - On tak, ale ty nie. Usiądziesz jeszcze za kierownicą. Próbowała przyjąć do wiadomości jego słowa, lecz atak potwornego bólu odebrał jej władzę nad zmysłami, i dziew- czyna zemdlała powtórnie. * * * W szpitalu niejaki doktor Zembright, starszy już wiekiem ortopeda, powiadomiony z helikoptera o stanie dziewczyny, natychmiast zabrał ją do pokoju zabiegowego, gdzie pochwa- lił Zorna za bardzo precyzyjne założenie opasek uciskających. - Przeszedł pan szkolenie w zakresie udzielania pierw- szej pomocy? - Jestem lekarzem z Chicago. Kiedy zdezynfekowano kikuty nieprzytomnej dziewczy- ny i podano jej antybiotyki, doktor Zembright zaprowadził 28 Zorna do swojego gabinetu. Odbyli tam rozmowę, której młodszy z nic