JAMES A. MICHENER Aleja Palmowa Przekład Jarosław Bielas Tytuł oryginału RECESSIONAL Przyjazdy Ostatniego dnia roku mroźna śnieżyca znad jeziora Mi- chigan wdarła się do Chicago. Ze szczególną wściekłością rzuciła się na Boul Mich, jedną z najbardziej eleganckich ulic Wietrznego Miasta. Tutaj znajdował się niewiarygod- nie bogaty Instytut Sztuk Pięknych i wytworne hotele, do których zjeżdżały centralne stany Ameryki, by uczestniczyć w wielkomiejskim życiu; biznesmeni odwiedzali banki i centra handlowe, kupujący - eleganckie sklepy, a pozo- stali - wspaniałe muzea. Owa przestronna promenada oficjalnie nazywa się Bul- war Michigan, jednak pierwsi mieszkańcy Chicago uwa- żając, że ich miasto dorównuje europejskim, nadali jego głównej ulicy francuską w stylu nazwę, która przetrwała do dziś. Latem długa aleja ciągnąca się wzdłuż jeziora, którą od jego tafli oddziela jedynie wąski park, przy- pominała spokojną, pełną zieleni uliczkę na wsi, jednak tamtego mroźnego, grudniowego poranka Boul Mich prze- mienił się w miejsce tak okropne, że tylko najodważniejsi zdecydowali się podjąć jego wyzwanie. Mokry śnieg wdarł się we wszystkie zakamarki, a jego metaliczny połysk rywalizował z blaskiem biżuterii wyłożonej na wystawach sklepów jubilerskich. Zamieci towarzyszył tak silny wiatr wiejący znad jeziora, że wzdłuż bulwaru rozpięto liny, by piesi mieli się czego chwycić, gdyby zbyt mocny podmuch chciał zepchnąć ich na ulicę lub rzucić na ściany sklepów. 7 Niektórzy wydawali się wręcz rozkoszować niebezpie- czeństwem, jakie niosła ze sobą śnieżyca, i pewnym krokiem szli przed siebie, jakby nieświadomi zagrożenia czyhającego pod ich stopami. Kiedy jednak bez najmniejszego ostrzeże- nia uderzał kolejny podmuch wiatru, szybko chwytali się lin i dużo pokorniej posuwali naprzód. Kobiety, w płaszczach i sukienkach owijających im się wokół kolan, uciekały w stronę ulic biegnących równolegle do Boul Mich, ale znacznie oddalonych od jeziora, gdzie wiatr był dużo słabszy i o wiele łatwiej chodziło się po oblodzonych chodnikach. O wpół do dziesiątej owego zimowego poranka szczupły, trzydziestoparoletni człowiek szedł ostrożnie wzdłuż Boul Mich w kierunku południowym. Gdy próbował przedostać się na drugą stronę ulicy Monroe, silny podmuch wiatru niespodziewanie zepchnął go ze skrzyżowania. Z pewnym wysiłkiem udało mu się jednak wrócić na poprzednią pozy- cję, a już po chwili schronił się za ogromnym gmachem Instytutu Sztuk Pięknych. - Nie odwiedzałem cię wystarczająco często - przepro- sił budynek, kiedy zatrzymał się, by złapać oddech - a teraz nie nadarzy się nawet do tego okazja. Odzyskawszy siły, opuścił schronienie, jakie znalazł przed gmachem muzeum. Postawił kołnierz płaszcza, zacis- nął mocno wokół szyi i przytrzymał prawą ręką, lewą natomiast chwycił się liny i ruszył w kierunku Van Buren i Congress, gdzie zaczyna się długi rząd luksusowych hoteli. Kiedy dotarł do Sparkman Towers, był tak wyczerpany, że nie wszedł jak zwyczajny gość, głównymi drzwiami, ale pozwolił, by wiatr wepchnął go do środka przez małe drzwi boczne - jedyne, jakie zostawiano otwarte podczas zamieci śnieżnych. Gdy tylko znalazł się w środku, usiadł ciężko w miękkim fotelu, by odzyskać ^oddech i uspokoić bicie serca. Jak zwykle po dużym wysiłku zmierzył sobie puls i z satysfakcją zauważył: sto dziesięć szybko spada do osiemdziesięciu. Po kilku minutach stwierdził, że jest już gotów odbyć ważne spotkanie, na które tu przybył. Zanim jednak znalazł recepcjonistę, zaczepił go odźwierny, który bardzo rozsądnie przeniósł swoje stanowisko pracy do we- wnątrz, jak najdalej od śnieżycy. — Okropna pogoda, prawda? —odezwał się wesoły, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna. Miał znaczną nad- wagę, a oprócz niej czarującą osobowość i serdeczny 8 uśmiech, dzięki któremu odnosiło się wrażenie, że człowiek ów jest dumny z wykonywanej przez siebie pracy. - Tak, straszna zawierucha. Gdyby nie rozwiesili lin, nie wiem, czy w ogóle bym tu dotarł. - A z kim to chce się pan widzieć w taki dzień? - Z Johnem Taggartem. Mam nadzieję, że mnie ocze- kuje. - W sobotni poranek, taki jak dziś? - Mam podstawę przypuszczać, że chce widzieć się ze mną tak bardzo, jak ja chcę widzieć się z nim. I to bez względu na pogodę. - Kogo więc mam zapowiedzieć? - Andy'ego Zorna. Doktora Andy'ego Zorna. - Jest pan lekarzem? Proszę tylko nie mówić, że od- wiedza pan pacjentów? - Tylko w takie dni jak dziś, kiedy pogoda sprzyja spacerom. Odźwierny zaprowadził go do małego stolika, który spełniał funkcję recepcji. - Pan doktor Andy Zorn do pana Taggarta. Mówi, że ma umówione spotkanie. - Zgadza się - odpowiedziała młoda kobieta w obcisłym uniformie służbowym. - Pan Taggart dzwonił kilka minut temu. Powiedział, że oczekuje pana, wątpił jednak, czy uda się tu panu dotrzeć w taką pogodę. Polecił, żeby natych- miast zaprowadzić pana na górę. - Kobieta podeszła z An- dym do rzędu ośmiu wind i specjalnym kluczem otworzyła tę, która była zarezerwowana dla wyjątkowych gości. Zarówno mieszkanie, jak i biuro Johna Taggarta, właś- ciciela jednej z największych sieci domów spokojnej starości w Stanach Zjednoczonych, mieściło się na dwudziestym trzecim piętrze Towers. Na drzwiach apartamentu widniał tylko numer 2300, a na drzwiach gabinetu zamiast numeru znajdowała się jedynie mała mosiężna tabliczka z elegancko wygrawerowanym napisem. Literki były jednak tak drobne, że z daleka z trudem dało się odczytać słowa: BIURO JOHNA TAGGARTA. Recepcjonistka nawet nie zapukała do drzwi, tylko wesz- ła do środka, jakby miejsce to było jej dobrze znane, i zaprowadziła Zorna do wewnętrznego gabinetu. Za ogro- mnym biurkiem z białego dębu siedział pięćdziesięcioletni mężczyzna w eleganckim dresie: szarym golfie z grubej 9 wełny i odrobinę ciemniejszych, również szarych, obcisłych spodniach. Na czole miał frotową opaskę, której nie zdjął nawet, gdy wstał, by uścisnąć dłoń Zornowi. - Kiedy dziś rano wyjrzałem przez okno, zobaczyłem śnieżycę i powiedziałem sobie: „Nie przyjdzie", więc jak zwykle zszedłem do sali gimnastycznej, żeby trochę po- ćwiczyć. - Z dumą przyłożył dłoń do płaskiego brzucha. - Spotkanie z panem było dla mnie bardzo ważne - odparł Zorn, podczas gdy pan Taggart odprowadzał recepc- jonistkę do drzwi. - Bardzo ci dziękuję Beth za przyprowadzenie pana doktora - powiedział Taggart, po czym zwrócił się do Zor- na: - Tak, to spotkanie jest bardzo ważne dla nas obu. Prawda? Przez kilka następnych chwil Taggart po prostu przy- glądał się gościowi. Obsadzenie wolnego stanowiska w swoim ogromnym przedsiębiorstwie uważał za sprawę niezwykle ważną. Nowy dyrektor jednego z zakładów musiał być człowiekiem młodym i obdarzonym nieprzecię- tnymi zdolnościami. Tampa była sztandarowym zakładem firmy Taggarta, choć ostatnio nieco podupadającym. Do- kładne przyjrzenie się człowiekowi, którego nigdy wcześ- niej nie widział, pozwoliło Taggartowi stwierdzić, że ma do czynienia z trzydziestopięcioletnim lekarzem średniego wzrostu, dość szczupłym i zdrowym. Dwie cechy mężczyz- ny szczególnie rzucały się w oczy: gęsta czupryna rudych włosów, pod którą każdy spodziewałby się ujrzeć rumianą i piegowatą twarz wiejskiego chłopaka, i łobuzerski uśmiech, który informował: „Nie traktuję siebie zbyt poważnie". Taggart wiedział, że Zorn był bardzo zdolnym i szanowanym lekarzem, ale popadł w niełaskę i musiał zrezygnować z wykonywania zawodu. Nadawał się do prowadzenia dużego ośrodka medycznego i Taggart chciał mu takie zadanie powierzyć, musiał jednak najpierw upew- nić się, jaki skutek wywarły na niego odebrane wcześniej ciosy. Wskazując Zornowi krzesło, z którego rozciągał się wi- dok na Jezioro Michigan, Taggart zapytał: - Czy jest już pan po śniadaniu? - Andy skinął głową na znak, że już jadł, na co Taggart odpowiedział: - To dobrze. Ja również, ale obu nam dobrze zrobi szklanka świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. - Nacisnął przycisk 10 interkomu znajdującego się na biurku i złożył zamówienie. Jeszcze zanim przyniesiono im szklanki z sokiem, przeszedł bezpośrednio do samego sedna sprawy, która kazała im się spotkać. - Potrzebujemy się wzajemnie, panie Zorn. Z tego co mówią moi ludzie, ma pan już serdecznie dość Chicago... szczególnie w dni, takie jak dziś. - Może właściwiej byłoby powiedzieć, że Chicago ma już serdecznie dosyć mnie. - Niech będzie. Kiedy przyniesiono sok, Taggart wziął szklanki od kel- nera i osobiście obsłużył gościa. Potem wrócił na swoje miejsce za biurkiem, usiadł i zaczął wpatrywać się w szklan- kę. Trzymając dłonie razem, wyciągnął przed siebie ręce i trzy- lub czterokrotnie naprężył mięśnie, po czym z całej siły uderzył się w klatkę piersiową zaciśniętymi pięściami. Teraz dopiero napił się soku. - Doktorze Zorn, w szkole średniej był pan w drużynie lekkoatletycznej. To dobrze, jeśli mężczyzna w młodości zajmuje się sportem. Uczy się w ten sposób wygrywać. - Zamilkł i zaczął wpatrywać się w siedzącego naprzeciwko człowieka. - A gra, w którą się bawię i do której pan chce się przyłączyć, polega na wygrywaniu i na zamianie cudzych porażek we własne zwycięstwa. Nie chodzi w niej o nic innego - nie o pieniądze, nie o zdrowie, nie o spokojną starość - tylko o wygrywanie. Proszę o tym nie zapominać. Zaprowadził Zorna do alkowy, której ściany były ob- wieszone mapami i tablicami ukazującymi obecny stan przedsiębiorstwa Taggarta. Na jednej ścianie wisiało ogro- mne zdjęcie lotnicze kompleksu budynków otoczonych dob- rze utrzymanym terenem, a na innej - duża mapa Stanów Zjednoczonych przystrojona ponad pięćdziesięcioma szpil- kami, z których każda była zakończona szklaną główką w jednym z trzech kolorów: czerwonym, niebieskim lub czarnym. Szpilki były dość równomiernie rozrzucone po całym terytorium, choć nieco większa koncentracja wystę- powała w stanie Nowa Anglia i w okolicach Seattle. - Jak się panu wydaje, ile ich jest? - zapytał Taggart. - Znacznie ponad pięćdziesiąt. - Osiemdziesiąt siedem. A zauważył pan, w jaki sposób są zróżnicowane? - Widzę trzy kolory. Czy o to chodzi? 11 - Proszę zwrócić uwagę na kształt szpilek - powiedział, a kiedy Zorn przyjrzał im się bliżej, dostrzegł, że główki szpilek różnią się nie tylko kolorem, ale również kształtem. Jedne są okrągłe, inne kwadratowe, a jeszcze inne trójkąt- ne. - Widzi pan tu schemat naszej całej operacji. Jeśli ma pan dla nas pracować, musi się pan z nim zapoznać. Ozna- czenia są bardzo wyraźne i łatwe do zrozumienia. - Z leżą- cej na stole tacki wziął kilka szpilek, i podając je pojedynczo Zornowi, wyjaśniał: - Kwadratowe oznaczają ośrodki, które w stu procentach należą do nas. My ponosimy straty lub osiągamy zyski. Okrągłe - pół na pół z miejscowymi inwes- torami. Trójkątne - do miejscowych należy co najmniej dziewięćdziesiąt procent, my posiadamy dziesięć lub mniej i bardzo korzystny kontrakt na zarządzanie ośrodkiem. - Przerwał, a po chwili zaczął stukać w blat biurka, wolno wymawiając słowa: - Pod warunkiem, że zakład przynosi zyski. - Wyprostował się i spojrzał na Zorna. - Jeśli przez trzy miesiące pod rząd ośrodek notuje straty, mogą cofnąć nam kontrakt... i rzeczywiście to robią. Podrzucając szpilki, które zostały mu w dłoni, zapytał: - Co panu przed chwilą powiedziałem? Wydawało się, że spodobała mu się krótka odpowiedź Zorna: - Część ośrodków jest pańską własnością, inne posiada pan w połowie z miejscowymi inwestorami, a z resztą zawarł pan jedynie korzystny kontrakt. - Nie to powiedziałem. Zorn, świadom jakiego skrótu myślowego użył, dodał jeszcze: - Oczywiście nawet w przypadku trójkątów pozostawia pan sobie pewien procent udziałów. - Dlaczego powiedział pan, że pozostawiam sobie procent udziałów? Ja nie użyłem tego słowa. - Przypuszczam, że pan albo buduje ośrodek, albo go nadzoruje, a potem stopniowo oddaje w ręce miejscowych przedsiębiorców. - Widzę, że zaczynamy się rozumieć, doktorze. Są jed- nak rzeczy, które spędzają nam sen z powiek. Czarne szpilki oznaczają, że bez względu na to kto jest właścicielem ośrod- ka, przynosi on pokaźne dochody. Niebieskie to zakłady, które zaledwie zarabiają na siebie, nie dając praktycznie żadnych zysków, a czerwone, jak się pan już pewnie domyś- 12 la, to placówki, które w tym miesiącu, a może i w całym kwartale odnotują stratę. - Widzę kilka czerwonych, ale na szczęście są dość bezpiecznie rozrzucone po całym terenie. - Co ma pan na myśli? - To, że nie cały obszar ma kłopoty, a jedynie źle prowadzone zakłady. Mistrz strategii całego przedsiębiorstwa, którego war- tość w sumie wynosiła około trzystu pięćdziesięciu milio- nów dolarów, wydawał się teraz tracić zainteresowanie da- nymi statystycznymi i skupiać bardziej na intelektualnych aspektach swojego wielkiego przedsięwzięcia, a ściślej na funkcjonowaniu każdego, pojedynczego elementu. Z blatu stołu wziął teraz trzy drewniane klocki o różnych rozmia- rach, największy podsunął Zornowi. Zniżył głos, jakby sło- wa, które zamierzał wypowiedzieć, zawierały największą tajemnicę ich ewentualnej współpracy. - Wszystko, co pan dotychczas usłyszał, to dziecinne żarty. Przejdźmy teraz do rzeczywistości. Każdy nasz oś- rodek składa się z trzech równie ważnych elementów. Pańs- kim zadaniem będzie utrzymanie równowagi między tymi segmentami, ponieważ tylko wtedy możemy liczyć na zysk. Stukając palcami w największy klocek, powiedział: - Oto serce naszego przedsięwzięcia. Oznacza on budy- nek, w którym mieszkają ludzie zdrowi, w zwykłych warun- kach domu spokojnej starości. Dostają jeden lub dwa posiłki dziennie w zależności od opcji, którą wybrali. Jest to dość kosztowna starość, ale na tyle pewna i spokojna, że wielu ludzi się na nią decyduje. Każdego mieszkańca po uisz- czeniu opłaty wstępnej kosztuje to mniej więcej dwadzieścia dwa tysiące dolarów rocznie. Ten klocek, nieco mniejszy, to Blok Wspomagania Życia, dostępny dla ludzi, którzy złamią sobie nogę, muszą być operowani lub potrzebna jest im pomoc w jedzeniu i ubieraniu. Jakieś dwa tysiące dolarów miesięcznie. - Podsuwając klocek Zornowi, powiedział: - Ten będzie sprawiał panu najwięcej kłopotów. Jak sprawić, żeby zawsze był pełny? To najtrudniejsze zadanie, ponieważ jesteśmy zobowiązani zapewnić tam miejsce każdemu z na- szych mieszkańców, jeśli oczywiście zajdzie taka potrzeba. Osiem czy dziesięć łóżek musi być więc w każdej chwili dostępnych właśnie dla nich, a resztę trzeba zapełnić ludźmi z zewnątrz. Ich pobyt lubi się przedłużać, a nie muszę 13 dodawać, że interesuje nas wyłącznie zysk. - Stukając pal- cami w drewniany klocek, dodał: - Czy docenia pan wagę moich słów? Zarządzanie Blokiem Wspomagania Życia to zadanie, z którym wielu moich kierowników radzi sobie doskonale. Rozważam możliwość powierzenia panu funkcji dyrektora Palmowej Alei, naszego sztandarowego ośrodka w Tampie na Florydzie, ponieważ mam podstawę sądzić, że jest pan na tyle bystry, by dobrze kierować tamtejszym Blokiem Wspomagania i pomóc nam czerpać z niego zyski. Dość bezceremonialnie wyciągnął dłoń, w której trzymał najmniejszy klocek, i niemal natychmiast ją cofnął. - Blok Wydłużonej Terapii to miejsce, w którym można znaleźć przedziwną mieszankę umierających ludzi. Przy- chodzą tam sami lub przywożą ich rodziny, by z godnością zakończyli życie, a my staramy się ulżyć ich cierpieniu. - Hospicjum? - zapytał Zorn, a Taggart zmarszczył czoło. - Nigdy nie używamy tego słowa. Jest brzydkie, od- straszające i kojarzy się ze śmiercią. - Z pańskich słów wnioskuję, iż nietrudno zapełnić ten blok. - Zgadza się. Świadczy się tam niezbędne wręcz usługi. Potrzebują go wszyscy schorowani starcy i ich rodziny, a nam przynosi czysty zysk. Taggart zebrał klocki i ustawił je w pewną całość, po czym powiedział: - Wszystkie trzy bloki muszą ze sobą współdziałać, ale w pewnym sensie każdy musi zachować niezależność. Ze stu osób mieszkających w jednym ośrodku kilkoro znajdzie się w Bloku Wspomagania Życia, a po pewnym czasie niektórzy z nich przejdą na oddział Terapii. Piękny, chrześcijański sposób na zakończenie życia, spokojna droga w kierunku tego, z czym wszyscy wcześniej czy później musimy się spotkać - ze śmiercią. Śmiercią naszą własną, naszych mał- żonków czy rodziców. Dotykając dłonią klocków, Taggart się uśmiechnął. - Czy zwrócił pan na coś uwagę, panie doktorze? - Wszystkie klocki są czarne. - A to znaczy? - Że przynoszą zyski. - A przynajmniej powinny. Taggart zrobił krok wstecz. 14 - Doktorze Zorn, moi ludzie już wielokrotnie z panem rozmawiali. Nie zdradzę żadnego sekretu, jeśli powiem, że dali panu najwyższe noty. Potrzebujemy pana w konkret- nym i bardzo trudnym miejscu. Proszę tu spojrzeć. - Tag- gart wskazał miejsce wokół wbitej w mapę czerwonej szpilki z kwadratową główką. - Co oznacza ta szpilka? - Kwadrat znaczy, że do pana należy sto procent warto- ści ośrodka. Kolor czerwony, że traci pan pieniądze, swoje własne pieniądze. - Co jeszcze? - Że jeśli tam pojadę, deficytowa czerwień będzie mu- siała zamienić się w dochodową czerń, bo jak nie... Taggart uśmiechnął się z zadowoleniem i wyciągnął umięśnioną rękę, by poklepać Zorna po ramieniu. - Wiem, że się panu uda. Podszedł do biurka i wziął do ręki zadrukowaną kartkę papieru. - Właśnie ten poufny raport przygotowany przez jed- nego z pańskich współpracowników zwrócił naszą uwagę na fakt, że cechuje pana coś, czego potrzebujemy: „W naszej klinice Andy był położnikiem, a zakres jego odpowiedzial- ności kończył się z chwilą przyjścia noworodka na świat, jednak miłość do dzieci kazała mu zaglądać na oddział pediatryczny i dowiadywać się o zdrowie »swoich dzieci« - jak zwykł je nazywać. Wyrządzono mu wielką krzywdę, kiedy rodzice dwojga dzieci wiele lat po ich narodzinach oskarżyli go o popełnienie błędu w sztuce medycznej. Wkrótce potem zrezygnował z pracy". - Jeśli jest pan w stanie troszczyć się w taki sposób o starszych ludzi, będzie pan dla nas nieoceniony - dodał Taggart od siebie, po czym zaproponował, by przeszli do bardziej przestronnego zewnętrznego gabinetu. Tam zamó- wił zupę i kanapki. Czekając na jedzenie, obaj mężczyźni uważnie obserwowali taflę wzburzonego jeziora. - Zazwy- czaj około południa wiatr nieco się uspokaja - powiedział Taggart. - Która jest teraz godzina? - Jedenasta dwadzieścia. - Za czterdzieści minut, niech się pan uważnie przy- gląda. Śnieżyca ustanie. Kiedy wniesiono zupę i kanapki oraz dwie szklanki chudego mleka i dwa pudełka jogurtu truskawkowego, męż- 15 czyim zasiedli do smacznego i niezwykle pożywnego lun- chu. Taggart znów się odezwał: - W biznesie medycznym rozpocząłem od wygłaszania odczytów o zaletach pełnoziarnistego chleba, chudego mle- ka i jogurtu. Ta filozofia wciąż jest podstawą mojego im- perium. Podczas posiłku Taggart mówił dalej: - Jeśli słuchał mnie pan uważnie, zauważył pan zapew- ne, że nie zaproponowałem panu jeszcze pracy. Powiedzia- łem tylko, że nadaje się pan na to stanowisko. Wie pan już bardzo dużo o mnie i o interesach, które prowadzę, jednak ja wciąż nie wiem wystarczająco dużo o panu. Czy jest pan gotów odpowiedzieć na kilka bezpośrednich pytań? - Nie ukrywam, że interesuje mnie pańska propozycja, więc nie mam wyjścia. - Proszę opowiedzieć mi o pańskich sprawach w sądzie. - Pomogłem pewnej kobiecie urodzić ślicznego chłopca. Podczas porodu nie było najmniejszych komplikacji, pięć lat później dziecko nagle zachorowało. Kobieta wynajęła wtedy prawnika, który przekonał ławę przysięgłych, że pięć lat wcześniej popełniłem jakiś błąd. Nie dysponowali żadnymi dowodami, jedynie przekonującymi domysłami. - Wzdryg- nął się na wspomnienie owej historii. - Uznano mnie za winnego, kobieta otrzymała odszkodowanie, a ja ostrzeżenie od towarzystwa ubezpieczeniowego, że biorą mnie pod obserwację. - A ta druga? - Tym razem sprawa odbyła się osiem lat po porodzie. Jakiś prawnik znów udowodnił, że wykazałem się brakiem kompetencji zawodowych. On dostał nagrodę, a mnie towa- rzystwo ubezpieczeniowe chciało cofnąć polisę. Kiedy udało mi się uprosić ich, by tego nie robili, potroili mi roczną składkę. Powiedziałem sobie wtedy: „Do diabła z tym wszystkim" i postanowiłem zainteresować się pańską pro- pozycją. - Przykro panu, że rezygnuje pan z zawodu? - Czuję jakiś dziwny ból w sercu. Chciałem leczyć dzieci i robiłem to naprawdę dobrze. Jeśli jednak jakiś domorosły adwokat potrafi manipulować prawdą, a naj- lepiej wykonana praca staje się najgorszym wrogiem... to nie dla mnie. - Czy był pan dobrym lekarzem? 16 - Tak. Proszę zapytać pozostałych położników i pediat- rów z naszego małego szpitalika. - Pytaliśmy już. Wszyscy zgodzili się, że jest pan dosko- nałym lekarzem. Nie chcieli, żeby pan odchodził. -Taggart rzucił okiem na papiery, które wcześniej położył na stole, i powiedział: - Kiedy użyłem słów „dobry lekarz", miałem również na myśli radzenie sobie z formalnymi wymogami praktyki lekarskiej. To dla nas bardzo ważne. - Czy moi współpracownicy powiedzieli panu, że zo- stałem wybrany do prowadzenia interesów naszej małej kliniki? - Tak - odpowiedział Taggart. - Chcę jeszcze od pana usłyszeć, jak bardzo był pan w to zaangażowany. - Niezmiernie, panie Taggart. Nienawidzę przegrywać. Lubię, kiedy wszystko sprawnie funkcjonuje. Taggartowi oczywiście bardzo spodobała się ta odpo- wiedź, ale do omówienia pozostały jeszcze rozmaite kwestie. - Czy procesy sądowe, których stał się pan ofiarą, nie zniechęciły pana do współpracy z innymi ludźmi? Zorn zaczął już tracić cierpliwość, jednak w ostatniej chwili udało mu się pohamować gniew i powiedział cicho: - Mam w nosie wszystkie procesy sądowe i towarzystwa ubezpieczeniowe. Ubiegam się o to stanowisko, ponieważ jestem gotów zacząć wszystko od nowa. - Rzeczywiście tak pan myśli czy to tylko słowa? Po raz pierwszy od chwili, kiedy wyszedł ze swojego skromnego, hotelowego pokoiku, by stawić czoło szalejącej śnieżycy, Andy Zorn uśmiechnął się, potem zachichotał, aż w końcu roześmiał się szczerze. - Panie Taggart, doskonale zdaję sobie sprawę, że jest panu potrzebny człowiek, którego w reklamach będzie pan mógł nazywać „naszym własnym lekarzem", a jednocześnie facet, który potrafi prowadzić interesy. Dwa za cenę jed- nego. - Uśmiech przemienił go zupełnie. Przestał już być szarym trzydziestopięciolatkiem, który czuje żal do organów wymiaru sprawiedliwości; stał się pełnym życia, wesołym człowiekiem, obdarzonym niezwykłą energią, i lekarzem o niezaprzeczalnych zdolnościach, który zdobywał coraz większą sympatię Taggarta. Andy, prostując się na krześle i spoglądając przez okno, za którym widać było tę część Chicago, gdzie znajdował się jego mały szpitalik powiedział: - To naprawdę zadziwiające, że nasze społeczeństwo godzi się na istnienie systemu, który każe młodym leka- rzom, takim jak ja, rezygnować z pracy na oddziałach położniczych, gdzie przecież są tak bardzo potrzebni. W sa- mym Chicago sześciu ludzi w moim wieku po prostu odesz- ło. Albo w ogóle rezygnują z pracy w służbie zdrowia, albo próbują zrobić inną specjalizację. Wiele kobiet nie potrafi znaleźć dobrego położnika. Cóż to za dziwna metoda spra- wowania kontroli nad służbą zdrowia - przez zastraszenie, kłamstwa i krzywoprzysięstwo. - Dokładnie zbadaliśmy oba procesy. Sami jesteśmy częścią służby zdrowia i nie możemy pozwolić sobie na ryzyko. Dowody przeciwko panu były sfabrykowane, sędzia wyjątkowo nieprzychylny, a orzeczenia ławy przysięgłych wręcz skandaliczne. Uważam, że dobrze pan zrobił od- chodząc. - Barwa jego głosu zmieniła się teraz. - A co z pańskim rozwodem? Słyszałem, że była to dość niemiła sprawa. - Żona miała swoje powody. Wina była głównie po mojej stronie. Interesował mnie tylko sukces naszej małej kliniki. - Są dobre i złe rozwody. Wiem coś o tym, bo sam mam jeden za sobą. Dobre to te, podczas których następuje eksplozja gromadzącego się od lat jadu. Wiadomo wtedy, że były konieczne. - Proszę uznać mój za dobry. - Czy po tym co się stało, nie ma pan urazu do kobiet? Nie może pan objąć stanowiska na Florydzie, jeśli ich pan nienawidzi. Dwie trzecie pańskich klientów stanowić będą wdowy. - Straciłem tylko żonę, rozum pozostał na swoim miejscu. - Czy znów się pan ożeni? Z naszych obserwacji wynika, że żonaci dyrektorzy ośrodków znacznie lepiej radzą sobie z obowiązkami. - Jest jeszcze zbyt wcześnie. Ale nie wykluczam takiej możliwości. Nagle Taggart zmienił się w teoretyka życia na eme- ryturze. - Niepodważalne dane statystyczne z naszych ośrodków dowodzą, że siedemdziesięcioletni mężczyźni, którzy wraz z żoną wprowadzają się do naszych zakładów, żyją średnio 18 trzy lata dłużej niż jacyś zrzędliwi wdowcy. - Zamilkł na chwilę, po czym poważnym tonem powiedział: - Przypusz- czam, że zdaje pan sobie sprawę, iż nie wolno mi było zadawać panu takich pytań. Potencjalny pracodawca nie ma prawa wypytywać o tak osobiste kwestie, kiedy rozważa możliwość zatrudnienia danej osoby. - Ostrzegano nas o tym w klinice. Rasa, religia, stan cywilny, to wszystko tematy tabu. Wiem jednak, że w przy- padku stanowiska, jakie mi pan proponuje, zadanie podob- nych pytań jest wręcz konieczne. - Mam więc pańskie pozwolenie? - Oczywiście. Bardzo zależy mi na tej pracy. Taggart zaczął przeglądać jakieś papiery, zatrzymał się przy jednej z kartek i zapytał: - Mógłby opowiedzieć mi pan o swojej rodzinie? - Moja matka jest sentymentalną irlandzką katoliczką z hrabstwa Kerry, ojciec natomiast to wyznający surowe zasady moralne luteranin z Bawarii. - Dogadują się jakoś? - Doskonale. Spodobaliby się panu. Matka nadała mi imiona dwóch katolickich świętych, Marek Andrzej, ale ojciec nalegał, by nazywać mnie Andy. Jako Andy ukoń- czyłem szkołę średnią, potem otrzymałem dyplom akademii medycznej, więc przy tym imieniu zostałem. - Jak wpłynęło na pana wychowanie to, że rodzice mieli tak rozbieżne światopoglądy? - Chodzi panu o religię? - Zorn przez chwilę zastana- wiał się, w jaki sposób zareagować na tak osobiste pytanie, po czym powiedział: - Staram się żyć zgodnie z chrześcijań- skimi zasadami. Taggart wyciągnął masywną prawą dłoń. - Andy, dostał pan tę pracę, jest pan dyrektorem Pal- mowej Alei. Nie widzę powodu, by miało się panu coś nie udać. Na początek dostanie pan sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów rocznie, a w tym samym miesiącu, w którym dowiem się, że szpilka zmienia się z czerwonej na czarną, dostanie pan podwyżkę. - Do kogo mam się zwrócić w Tampie? - Do Kennetha Kreneka, naszego człowieka numer dwa. Kiedy szukaliśmy osoby na stanowisko dyrektora, on pełnił jego funkcje. - Nie będzie przeciwny mojemu przyjazdowi? 19 - Ken? - Taggart rozsiadł się wygodnie na krześle, a na jego twarzy pojawił się radosny uśmiech. - Ken Krenek to dobroduszny misio. Kochany facet, stworzony, by grać drugie skrzypce. Miałby się panu sprzeciwiać? Doktorze Zorn, Ken ciągle do mnie wydzwania i pyta: „Kiedy przyje- dzie nasz nowy dyrektor, panie Taggart? Nie możemy się już doczekać". Z radością odda panu swoje obowiązki, by uniknąć podejmowania poważnych decyzji. - Jak on wygląda? - Mniej więcej w moim wieku, z czupryną jasnych włosów, dzięki którym wciąż wygląda jak młody chłopak, nieco przy kości i obdarzony optymizmem, którego nikt nie jest w stanie mu odebrać. Proszę postarać się zdobyć jego zaufanie i może wtedy uda się nam trzem - panu, jemu i mnie - zupełnie zmienić ośrodek w Tampie. - To dla mnie wielka rzecz. Znów mógłbym być le- karzem. Taggart zmarszczył czoło i wstał z krzesła - lunch należy uznać za zakończony. Wziął Andy'ego pod rękę i zaprowa- dził go do kanapy, na której obaj mogli wygodnie usiąść. - Pomówmy teraz o pewnej trudnej kwestii, Andy. Moi doradcy nie poruszali tego tematu, ale ja muszę. Nie chce- my, by w Palmowej Alei pełnił pan funkcje lekarza, mimo że ma pan takie uprawnienia. Nie chcemy również, by starał się pan o nostryfikację dyplomu na Florydzie. Ma pan być dyrektorem ośrodka i osobą sprawującą kontrolę nad opieką medyczną, tylko tyle. Chcemy natomiast, by poprawił pan renomę naszego zakładu, by jego mieszkańcy mówili: „Dok- tor Zorn jest dyrektorem naszego domu". Ale jeśli któremuś z nich będzie potrzebna aspiryna albo zwichnie sobie palec, nie będzie panu wolno nawet go zbadać. Wyśle go pan do miejscowego lekarza. - Nawet w Blokach Wspomagania Życia i Wydłużonej Terapii? -spytał Zorn, próbując ukryć swoje rozczarowanie. - Przede wszystkim tam, z powodu, który zaraz pan zrozumie. Musimy utrzymywać dobre stosunki z miejs- cowymi lekarzami, ponieważ właśnie oni kierują swoich pacjentów do naszych dwóch ośrodków. Proszę pamiętać, że ponad siedemdziesiąt procent pacjentów na tych oddziałach to ludzie z zewnątrz, a od nich z kolei pochodzi ponad siedemdziesiąt procent dochodów, dzięki którym nasza ins- tytucja może w ogóle funkcjonować. 20 - To po co w ogóle prowadzić dom spokojnej starości? - Bo to dodaje nam prestiżu. Jest jeszcze jeden powód. W całym kraju ośrodki, które prowadzą tylko domy starców, nie mają najmniejszego powodzenia, źle traktują swoich pacjentów i ostatecznie bankrutują. W osiemdziesięciu sie- dmiu przypadkach udowodniliśmy, że najlepsze wyniki uzyskuje się, łącząc sześćdziesięcio-siedemdziesięciolatków z osiemdziesięcio-dziewięćdziesięciolatkami. Jedni dodają drugim energii i wzajemnie pomagają zapłacić za utrzy- manie. Mężczyźni obserwowali przez okno śnieżycę, która zgo- dnie z przepowiednią Taggarta za kwadrans dwunasta uci- chła, a ulice znów stały się przejezdne. Nawet Boul Mich wydawał się spokojniejszy. - Cieszę się ze zmiany pogody - powiedział Zorn. - Zamierzałem dziś po południu opuścić Chicago. Jestem już nawet spakowany. - Dokąd chce pan jechać? - Tam, gdzie mnie pan wyśle. - Wiedział pan, że dam panu tę pracę? - Tak. Mam wiele do zaoferowania, panie Taggart. - Znów trzystopniowy proces: uśmiech, chichot i śmiech. - Nie spodziewałem się jednak, że będę lekarzem bez steto- skopu - dodał ze smutkiem. - Prawnicy podjęli tę decyzję za pana. Kiedy dowie- działem się o pańskim położeniu, postanowiłem w możliwie największym stopniu wykorzystać pańskie zdolności. Poza tym w Palmowej Alei nie znajdzie pan okazji do wykazania się umiejętnościami położniczymi. Przeciętny wiek kobiet mieszkających w naszych ośrodkach to siedemdziesiąt pięć lat. - Andy zaśmiał się, a Taggart zapytał: - Chce pan wyruszyć teraz? Drogi są wciąż oblodzone. - Proszę spojrzeć. Ulice są już przejezdne. Na głównych autostradach śnieg zniknie jeszcze przed pierwszą. Lekarz taki jak ja, który dużo podróżuje, wie, że koła ogromnych ciężarówek szybko oczyszczają nawierzchnię dróg. Chciał już wyjść, jednak Taggart zatrzymał go jeszcze na kilka minut. Znów poszedł do alkowy, wziął trzy drewniane klocki i, trzymając je w dłoni, powiedział: - Pańskie zadanie będzie polegało na dopilnowaniu, by żaden z nich nie spadł na ziemię. - Podrzucił najpierw 21 jeden, potem drugi i trzeci, jednocześnie mówiąc: - Blok mieszkalny, Wspomagania Życia, Wydłużonej Terapii. Trzeba zachować między nimi równowagę i postarać się, by każdy leciał w górę. Taggart zaczął żonglować wszystkimi klockami jedno- cześnie, a Andy, już z windy, obiecał: - Postaram się. * * Andy wrócił do taniego hoteliku, w którym zamieszkał po rozwodzie i odejściu ze szpitala, udał się do recepcji, uregulował należności i pożegnał się z właścicielami, którzy przez cały czas jego pobytu byli mu niezwykle przychylni. Potem poszedł na parking, by po raz trzeci sprawdzić stan skomplikowanego połączenia między wynajętą przyczepą i samochodem - jedną z niewielu rzeczy, jakie przypadły mu w udziale po rozwodzie. Z podobną dokładnością, jaka zawsze towarzyszyła mu w praktyce lekarskiej, gdzie nic nie pozostawiał zrządzeniom losu, kopnięciem skontrolował ka- żdą z sześciu opon, które miały zawieźć go na Florydę, i stwierdził, że są odpowiednio napompowane.- Na ob- lodzonych drogach nie powinny być zbyt twarde. Samochód ma wtedy lepszą przyczepność - pomyślał. Zasiadając za kierownicą, głośno zakomunikował: - No to jedziemy. - Ostrożnie wyprowadził swój tan- dem z parkingu na szeroki Bulwar Jacksona, gdzie koła samochodów zdążyły już oczyścić nawierzchnię drogi z wię- kszości leżącego na niej śniegu, i ruszył na wschód w kie- runku Lakę Shore Drive. Kiedy już miał skręcić w prawo i przyłączyć się do sznura samochodów, poczuł nagły przy- pływ radości, jak przed laty, gdy jako dziecko wyruszał na wycieczkę w nieznane. - Ale się fajnie składa! Z mapy wynika, że gdy tylko wjadę na starą, dobrą Drogę 41, ta zaprowadzi mnie wprost do Tampy i mojego nowego domu. Zgodnie z planem, jaki Andy opracował naprędce, kiedy dowiedział się, że będzie pracował na Florydzie, jeszcze pierwszej nocy powinien dotrzeć do Evansville w stanie Indiana. Musiałby przejechać niemal trzysta mil, jednak już od pierwszych dni w szkole średniej był przyzwyczajony do pokonywania pięciuset czy nawet sześciuset mil dziennie 22 i często wyruszał w taką podróż zupełnie sam, jeśli inni chłopcy z Denver nie mogli mu towarzyszyć. Jeździł do Seattle, Los Angeles, Chicago. Kiedy był sam, jechał, dopóki nie zauważył pierwszych oznak zmęczenia. Wtedy zatrzymywał się na poboczu, zamykał wszystkie drzwi i ok- na, z wyjątkiem maleńkiej szybki w przednich drzwiach, i zasypiał na kilka godzin, zwinięty w kłębek, po czym budził się z nowym zapasem energii, która pozwalała mu pokonać następny odcinek drogi. Z motelu korzystał dopie- ro trzeciej nocy, kiedy stwierdził, że jego ciało zasługuje już na wypoczynek w prawdziwym łóżku. Zawsze prowadził bardzo ostrożnie. Tym razem również bardzo skrupulatnie sprawdzał stan nawierzchni pokrytej topniejącym śniegiem. Przyhamował, a samochód posłusznie i bez większego poślizgu zmniejszył prędkość do trzydziestu, a nawet dwudziestu mil na godzinę. - Całkiem nieźle - pomyślał. -Do Evansville dojadę jeszcze dużo przed północą. Kiedy minął tablicę z napisem: WITAMY W STANIE INDIANA, zawołał: - Żegnaj Chicago! - Potem wykonał obsceniczny gest i dodał: - Tu się zgina. - Czekała na niego cała Floryda. Był w Indianie zaledwie kilka chwil, gdy nagle zjechał na pobocze, zgasił silnik i dłońmi zasłonił twarz. Cała odwaga zniknęła niespodziewanie. - W Chicago wygnano mnie z raju - wymamrotał. - Straciłem wspaniałą pracę w jednej z najlepszych klinik w okolicy. Polegające na mnie i ufające mi matki i ich cudowne dzieci. Rosnące saldo na koncie i piękną żonę. Jak to możliwe, że wszystko zniknęło tak szybko? Wciąż siedząc bez ruchu za kierownicą, mocno ścisnął skronie i powiedział cicho: - Lekarz bez stetoskopu. Specjalista bez prawa wykony- wania zawodu. Nie mam żony, a w kieszeni zaledwie sto osiemdziesiąt dolarów. Zorn, musisz przyznać, że spier- doliłeś swoje życie. Nagle zacisnął dłonie na kierownicy. - Do cholery, weź się w garść, bo inaczej skończysz w rynsztoku. To chyba cud, że trafiła mi się nowa szansa. Będę dobrze zarabiał, a - kto wie - może pewnego dnia znów wrócę do zawodu. Zapalił silnik, wprowadził swój wielki pojazd na auto- stradę i przyrzekł sobie: 23 - Początek roku będzie dla mnie początkiem nowego życia. Pięćdziesiąt mil dalej nawierzchnia Drogi 41 była już zupełnie oczyszczona z lodu, który rozbiły i usunęły koła ogromnych ciężarówek. Nawet przy szybkości sześćdziesię- ciu mil na godzinę Zorn czuł się już bardzo pewnie. Nie- mniej jednak uważnie obserwował jadące przed nim pojaz- dy, by zwolnić w porę, gdyby coś stało się na drodze. Z dodatkowym ładunkiem pchającym samochód z tyłu, nagłe hamowanie mogłoby być bardzo niebezpieczne. Słońce zaczęło już zachodzić, kiedy dotarł do obwodnicy wokół Terre Haute, skąd już tylko krótki odcinek dzielił go od Evansville. Miał pewność, że bez trudu znajdzie pokój w jakimś motelu, ponieważ śnieżyca znacznie zmniejszyła ruch samochodowy na autostradach. A kiedy przestał mieć również wątpliwości, czy uda mu się dojechać do celu przed północą, wygodnie rozsiadł się w fotelu i, dla odprężenia słuchając wszystkich stacji radiowych, które nadawały w tamtym rejonie, podśpiewywał sobie, gdy puszczano jakąś znaną mu piosenkę. Zgodnie z oczekiwaniami, w Evansille, już w pierwszym motelu, do którego zajrzał, udało mu się znaleźć pokój i - za trzydzieści pięć dolarów - wziąć gorącą kąpiel, wyspać się i napić kawy, tak że, kiedy noworocznego ranka wyruszał w dalszą podróż, czuł w sobie odnowiony zapas energii. Miał przed sobą odcinek oczyszczonej drogi i zaledwie czterysta mil do Atlanty, jednak gdy zbliżał się do Nashvil- le, usłyszał w radio komunikat: „Kierowcy proszeni są o zachowanie szczególnej ostrożności na pagórkowatej czę- ści Drogi 41 między Nashville i Chattanooga. Z powodu wczorajszej śnieżycy jezdnia jest wciąż bardzo śliska. Proszę o zmniejszenie szybkości!" Zaśmiał się, usłyszawszy ostrze- żenie, i pomyślał: - Ktoś, kto nie był na Boul Mich i nie trzymał się lin, by nie porwał go wiatr, nie wie, co to znaczy ślisko. Niemniej jednak zwolnił nieco, ponieważ w ostatnich latach wielokrotnie widział w telewizji relacje pokazujące ze wszystkimi przyprawiającymi o mdłości szczegółami, jak podczas mgły lub burzy śnieżnej nawet najbardziej ostrożni kierowcy wpadali na pojazdy tarasujące jezdnię. Przypo- mniał mu się przypadek z Kalifornii, kiedy zderzyło się ze sobą sześćdziesiąt samochodów. 24 Wyjeżdżał właśnie zza zakrętu, gdy zauważył, że jadący przed nim samochód zaczyna nagle ślizgać się po jezdni, po czym zupełnie bezwładnie wykonuje obrót o sto osiem- dziesiąt stopni i ślizga się dalej, ale teraz już tyłem do przodu. Zorn przyglądał się, jak ów nieszczęsny samochód wolno, lecz uparcie posuwa się w kierunku trzech innych, które pokonały tę samą trasę przed nim i ostatecznie dołącza do karambolu ogromnej liczby pojazdów. Samochody jadą- ce Drogą 41 na zachód również zaczęły wpadać na siebie, a niektóre z nich przekraczały nawet linię dzielącą oba kierunki jazdy i zderzały się ze stojącymi tam autami. W tej samej chwili, kiedy zdał sobie sprawę z zagrożenia, dostrzegł również ewentualną drogę ucieczki: po jego pra- wej stronie znajdowało się szerokie, łagodnie opadające pobocze. Przekonany, że za moment wpadnie na blokujące drogę samochody, a chwilę potem uderzy w niego następny pojazd, gwałtownie przekręcił kierownicę w prawo. Przed- nie koła jednak zupełnie nie zareagowały, a samochód dalej toczył się w kierunku wielkiego karambolu. Na chwilę wyprostował kierownicę, po czym znów bardzo gwałtownie ją obrócił i tym razem samochód oraz ciężka przyczepa łagodnie zjechały z pobocza, unikając katastrofy. Z bezpiecznego miejsca przyglądał się teraz tragedii, jaka rozgrywała się na autostradzie zaledwie kilka jardów od niego. Na żywo wyglądało to wszystko znacznie gorzej niż w telewizji. Ogromna dwuosiowa przyczepa ciągnięta przez wielką sześciokołową ciężarówkę - całość miała chyba z osiemdziesiąt stóp długości — poruszała się ociężale po szosie. Nagle kierowca stracił panowanie nad pojazdem i ciężarówka z całym impetem wpadła na blokujące prawą stronę drogi samochody, miażdżąc niektóre z nich zupełnie. Zorn otworzył z przerażenia usta i wyszeptał: - Jezu! Właśnie tam bym teraz był. Czuł jednak, że jako lekarz nie może pozostać jedynie biernym widzem, że powinien być teraz tam na górze i pomagać w ratowaniu ludzi. Znieruchomiał jednak, kiedy zobaczył, co dzieje się nieco na wschód od miejsca, w którym się znajdował. Z dość dużą szybkością zbliżała się ogromna ciężarówka z dwupo- ziomową przyczepą pełną nowiutkich samochodów. Ludzie, którzy wysiedli z rozbitych samochodów, biegli po autostra- dzie, wołając do kierowcy: 25 - Stój! Stój! A ponieważ ten nie mógł wiedzieć o wypadku, uznał przerażonych ludzi za niedzielnych kierowców, którzy nie wiedzą, jak poruszać się przy złej pogodzie po autostradzie w Tennessee. Zamiast zwolnić, przyspieszył jeszcze, by nie stracić panowania nad swoim ogromnym pojazdem. - Chry- ste, przecież siła kinetyczna tego kolosa... - Zornowi przy- szedł do głowy dawno zapomniany termin z fizyki. Wie- dział, że rozpędzony pojazd o tak ogromnej masie mógłby bez trudu przebić gruby mur. - Nie! Nie! - krzyczał, kiedy olbrzym uderzył w leżącą na boku ciężarówkę, przerwał ją na pół, po czym stanął w płomieniach. Ludzie uwięzieni we własnych samocho- dach mogli wkrótce spłonąć żywcem. Przyglądający się temu wszystkiemu z bezpiecznej od- ległości dziesięciu jardów, bezradny lekarz wciąż nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Rzucić się w kie- runku tego piekła z nadzieją na ratowanie ludzkich istnień oznaczałoby przecież nieuchronną utratę własnego życia. Kiedy wdrapywał się na pobocze, by sprawdzić, czy po- trafiłby jednak udzielić komuś pomocy, zobaczył sportowy samochód, zbliżający się do karambolu. Młodej kobiecie, która prowadziła pojazd, nie udało się, w przeciwieństwie do Zorna znaleźć drogi ucieczki. Wpadła na trzy samo- chody, które wcześniej zderzyły się z płonącą ciężarówką. Była wyraźnie zdenerwowana z powodu pecha, chociaż nie miała najmniejszego wpływu na sytuację. Wysiadła z roz- bitego pojazdu i, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co robi, weszła pomiędzy swój samochód i ten, na który przed chwilą wpadła. Zorn, świadom zagrożenia, w jakim znalazła się młoda kobieta, zaczął krzyczeć: - Nie! Nie stój tam! Dziewczyna usłyszała czyjeś zaniepokojone wołanie i od- wróciła się, by sprawdzić, kto ją ostrzega, nie wyszła jednak spomiędzy samochodów. - Chryste! - wrzasnął Zorn, kiedy niespodziewanie nad- jechał wielki lincoln, z całym impetem uderzył w tył spor- towego samochodu, popchnął go gwałtownie i zmiażdżył dziewczynie nogi. Kiedy Zorn dobiegł do niej, dziewczyna wciąż tkwiła unieruchomiona pomiędzy samochodami. Była świadoma tego, że jest ranna, choć nie zdawała sobie sprawy jak 26 bardzo. Zorn wiedział, że trzeba ją jak najszybciej uwolnić i opatrzyć jej kończyny. Mimo że sam bał się ujrzeć, jak rozległe są jej obrażenia, zawołał do stojących obok ludzi: - Pomóżcie mi! Dwaj młodzi mężczyźni, nieświadomi tego, że znajdą się w równie wielkim niebezpieczeństwie ze strony nadjeżdża- jących pojazdów jak ona, rzucili się na pomoc i odepchnęli samochód dziewczyny, tak by można ją było wyciągnąć z pułapki. Kiedy zobaczyła, że dolne części jej nóg zostały odcięte przez stalowy zderzak jej własnego samochodu, zemdlała. Zorn rzucił kluczyki do swojego samochodu jednemu z mężczyzn. - Jestem lekarzem. Niech pan przyniesie moją apteczkę. Jest w bagażniku. Zanim jeszcze mężczyzna wrócił z jego przyborami, Andy podarł na pasy sukienkę nieprzytomnej dziewczyny i zawołał: - Niech ktoś przyniesie mi gałąź. Dwie gałęzie. Wykonano jego polecenie, a wtedy Andy przywiązał do ud dziewczyny odłamane z rosnących w pobliżu drzew gałęzie, mocno zaciskając pasy materiału, by zatamować krwawienie. Młodą kobietę wciąż pogrążoną w błogim stanie braku świadomości można już było pozostawić pod opieką kobiet z innych rozbitych samochodów. Zorn wrócił więc do poja- zdu dziewczyny, by odnaleźć jej nogi - wiedział, że medy- cyna potrafi dokonywać cudów w zakresie przyszywania odciętych kończyn. Gdy jednak zobaczył, że nogi są zupeł- nie zmiażdżone, doszedł do wniosku, że naczynia krwionoś- ne i włókienka nerwowe zostały bezpowrotnie zniszczone. Nie było najmniejszych szans na pomyślną replantację koń- czyn, więc zostawił je tam, gdzie leżały. Dwadzieścia minut później nadleciał pierwszy śmigło- wiec. Należał do stacji telewizyjnej w Nashville i nie był przystosowany do udzielania żadnej pomocy medycznej. Pilot jednak powiadomił wszystkie stacjonujące w okolicy jednostki służb ratowniczych i po dziesięciu minutach zata- czania kół nad miejscem wypadku i filmowania rozbitych pojazdów zniknął, a chwilę potem pojawił się pierwszy latający ambulans. Andy dopadł jego drzwi, zanim jeszcze przestało obracać się śmigło. 27 - Jestem lekarzem. Dziewczyna ma obcięte obie nogi. Musi lecieć pierwsza. A kiedy ratownicy zobaczyli, w jakim jest stanie - z pro- wizorycznymi opaskami zaciskającymi - natychmiast zrobili miejsce dla niej i dla Zorna. Podczas krótkiego lotu do dyżurującego szpitala w Chat- tanooga dziewczyna odzyskała świadomość i żałośnie spoj- rzała na Andy'ego. - Moje nogi? Straciłam je? Zorn zdawał sobie sprawę, że w owych pierwszych chwilach dziewczynie najbardziej potrzeba pocieszenia i za- pewnień, iż wszystko będzie dobrze. Wziął jej ręce w swoje dłonie i powiedział, starając się przekrzyczeć warkot silnika: - Najważniejsze, że będziesz żyła. Pomogli ci wspaniali ludzie. - Zauważył na jej twarzy wyraźne oznaki przeraże- nia, więc ujął swą ręką brodę dziewczyny. - Pewnie, że nie wygląda to najlepiej. Sama widziałaś. Ale obiecuję, że czeka cię długie i cudowne życie. - Widząc, że dziewczyna wciąż drży, powiedział: - Na twoim weselu poproszę cię do tańca. Tak, będziesz jeszcze tańczyć - dodał i delikatnie pogładził ją po włosach. Jego słowa przyniosły zamierzony efekt, ponieważ dzie- wczyna drżącym głosem zapytała nagle: - Nadaje się tylko do kasacji? - a Andy ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że pytanie dotyczy jej samochodu. - On tak, ale ty nie. Usiądziesz jeszcze za kierownicą. Próbowała przyjąć do wiadomości jego słowa, lecz atak potwornego bólu odebrał jej władzę nad zmysłami, i dziew- czyna zemdlała powtórnie. * * * W szpitalu niejaki doktor Zembright, starszy już wiekiem ortopeda, powiadomiony z helikoptera o stanie dziewczyny, natychmiast zabrał ją do pokoju zabiegowego, gdzie pochwa- lił Zorna za bardzo precyzyjne założenie opasek uciskających. - Przeszedł pan szkolenie w zakresie udzielania pierw- szej pomocy? - Jestem lekarzem z Chicago. Kiedy zdezynfekowano kikuty nieprzytomnej dziewczy- ny i podano jej antybiotyki, doktor Zembright zaprowadził 28 Zorna do swojego gabinetu. Odbyli tam rozmowę, której młodszy z nich nigdy nie zapomniał. - Kroki, które poczynił pan na miejscu wypadku, praw- dopodobnie uratowały jej kolana. - Doktor Zembright, wi- dząc że Zorn nadal nie może otrząsnąć się z szoku, dodał jeszcze: - Milion razy będzie panu dziękowała za pomoc. Z kolanami będzie jej dużo łatwiej... - To było piekło. Stałem osiem, może dziesięć jardów od szosy i bezradnie patrzyłem, jak samochody jeden po drugim wpadają na siebie. Cóż to była za rzeź! - Pomogłaby panu szklaneczka whisky? - Właściwie nie piję, ale teraz chyba zrobię wyjątek. Zaraz będę musiał zająć się samochodem. - Zostawił go pan na miejscu wypadku? - W bezpiecznym miejscu, dość daleko od pobocza. Zdziwiłby się pan widząc, jak wszyscy pomagali wyciągać rannych z płonących samochodów. Młody człowiek, z któ- rym ratowałem tę dziewczynę, obiecał, że popilnuje mojego samochodu i przyczepy. Nalegał, żebym z nią poleciał, więc zostawiłem mu kluczyki. Zembright, często mający do czynienia z ludźmi w szo- ku, widział, że Zorn balansuje na krawędzi załamania ner- wowego. Nalał mu więc dość dużą dawkę whisky ze swoich prywatnych zapasów i pozwolił mu się zrelaksować. W szpi- talu panował coraz większy gwar, a personel zajął się opat- rywaniem ran ofiar przywożonych z miejsca wypadku. An- dy wypił duszkiem porcję whisky i zakaszlał, kiedy poczuł w gardle jej palącą moc. Starszy mężczyzna powiedział: - Panie doktorze, z tego co usłyszałem wnioskuję, że zachował się pan jak Dobry Samarytanin. - Zrobiłem tylko tyle, ile i pan by zrobił. - Możliwe, że nawet więcej. Jednak ja zrobiłbym coś, czego pan nie zrobił. - Czyżbym o czymś zapomniał? Czy może jej to w jakiś sposób zaszkodzić? Zembright wyprostował się na krześle i uśmiechnął. - Jej? Nie. Ale możliwe, że panu. - Co ma pan na myśli? - Jestem przekonany, że ja również udzieliłbym pomocy, gdybym tamtędy przejeżdżał, ale ponieważ wiem, co może stać się później, natychmiast potem wziąłbym nogi za pas. 29 - Dlaczego? - Dlatego, że złe doświadczenie nauczyło mnie, iż kilka miesięcy po zastosowaniu wszystkich zasad udzielania pier- wszej pomocy i uratowaniu życia ofierze wypadku, ten sukinsyn wynajmie jakiegoś podstępnego prawnika i oskarży pana o to, że nie zrobił pan czegoś, co on z perspektywy czasu uważa za lepsze. I zamiast być Dobrym Samarytani- nem, jak u Łukasza, znajdzie się pan w sądzie i poniesie odpowiedzialność za to, że zrobił pan kalekę z osoby, której próbował pan pomóc. Zorn, którego własne doświadczenie potwierdzało słowa lekarza z Tennessee, zapytał: - A co zrobiłby pan na moim miejscu? - Dokładnie to co pan, a potem uciekłbym, nikogo nie poinformowawszy, jak się nazywam. Nic nie mówiłbym na temat tego, co się stało, i nie pozwoliłbym nikomu zrobić ze mnie bohatera. Czy kiedy przywiózł pan tutaj tę dziew- czynę, podał pan komuś swoje nazwisko? - Nie. - Ja zapomniałbym je, nawet gdyby mi się pan przed- stawił. A może temu człowiekowi, który pilnuje pańskiego samochodu? - Oczywiście, że nie. - Ale mógłby znaleźć pańskie nazwisko w dokumentach, które zostały w samochodzie. - Gdyby w nich szperał. Doktor Zembright wyprostował się, wpatrywał się przez chwilę w stojącą przed nim szklaneczkę whisky, wysączył jej zawartość i powiedział: - Młody człowieku, posłuchaj rady starszego. Do diabła z Dobrymi Samarytaninami. Chroń własny tyłek i miej nadzieję, że pacjentka będzie żyła. Ja się wybronię. Jeśli rodzina tej dziewczyny będzie chciała podać mnie do sądu, powiem, że jakiś dureń uszkodził jej nogi już na miejscu wypadku. Nic mi nie zrobią. Zorn uśmiechnął się smutno. - Byłem położnikiem. Wniesiono przeciwko mnie dwa bezpodstawne pozwy o błąd w sztuce lekarskiej. Prokurator podzielił się z rodziną odszkodowaniem, a ja zrezygnowałem z praktyki lekarskiej, ponieważ nie mogłem pogodzić się z kłamstwami, krzywoprzysięstwem i podobnymi oskarże- niami. Obejmę teraz zupełnie inne stanowisko w... 30 - Proszę nie mówić gdzie! - przerwał mu Zembright. - Im mniej o panu wiem, tym lepiej. Nawet nie widział pan tej dziewczyny. Nie przywiózł jej pan tutaj. Nie widział pan również mnie, a ja dam głowę, że nigdy nie widziałem pana. Chce pan następnego drinka? - Jeden to już za dużo. - Wychodząc z gabinetu, Zorn powiedział jeszcze: - Proszę jej pomóc. Stałem obok niej i widziałem, jak spogląda w dół i zdaje sobie sprawę z tego, że przed chwilą straciła nogi. Takich rzeczy się nie zapomina. - Zegnaj, Dobry Samarytaninie. Pełna cynizmu rada doktora Zembrighta wywarła na Zornie ogromne wrażenie. Powiedział sobie: - Może podejmując decyzję o wycofaniu się z zawodu, byłem cwańszy niż mi się wydawało, jeśli lekarz o tak długim stażu i tak wspaniałych umiejętnościach boi się, że skutki złego traktowania pracowników służby medycznej w tym kraju mogą odbić się również na nim. - Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że to co czuje, to tylko tania rac- jonalizacja decyzji o wyjeździe z Chicago. - Wybrałem bardzo szlachetny zawód i stchórzyłem przy pierwszych oznakach trudności. Wrócił na miejsce tragedii, stanął obok swojego samo- chodu i zaczął zastanawiać się, czy powinien kontynuować podróż. Nagle uderzył się w czoło. - Dość tego, Zorn. Dość jęczenia i niezdecydowania. Oświadczam sobie, że przemienię mój zakład w przynoszący największe zyski ośrodek w całej sieci Taggarta. A potem, może znów powrócę do praktyki lekarskiej. Andy'emu, podobnie jak większości jadących na połu- dnie mieszkańców północnych stanów, wydawało się, że kiedy minie Valdostę w stanie Georgia, znajdzie się prak- tycznie w sercu Florydy i że, w jego przypadku, Tampa będzie tylko kilka mil dalej. Ale spojrzawszy na mapę, zdał sobie sprawę z tego, że ma ich jeszcze do pokonania ponad dwieście. Dlatego też, po zapadnięciu zmroku, zjechał na pobocze i - jak za dawnych czasów - zasnął w fotelu. Jednak nieustanny szum przejeżdżających samochodów sprawił, że sny zaprowadziły Andy'ego z powrotem na ową fatalną autostradę na zachód od Chattanooga. Kiedy, w rze- 31 czywistym czasie, z potwornym rykiem minęła go ciężarów- ka ciągnąca dwie ogromne cysterny, zerwał się przerażony, że pojazd wpadnie zaraz w poślizg na nie istniejącym lodzie i z ogromną siłą zderzy się z samochodami stojącymi na zablokowanej drodze. Zaniepokojony realnością sennej wi- zji, powiedział do siebie: - Lepiej zjem coś gorącego, jeśli mam jechać całą noc i zmagać się z myślami o katastrofie. - Po zjedzeniu kilku naleśników i wypiciu kawy, poczuł się znacznie lepiej i wkrótce potem wyruszył w dalszą podróż. Kilka minut po ósmej rano drugiego stycznia dotarł do przedmieść Tampy. Zatrzymał się na kawę w pierwszym napotkanym barze i zapytał o drogę do Palmowej Alei. - Niech pan się trzyma Drogi 41 przez całą Tampę, potem znajdzie się pan na otwartym terenie, za którym będzie widać piękne cyprysowe moczary - to znaczy, jeśli lubi pan moczary. Przejedzie pan niewielką rzeczkę i dotrze do małego miasteczka z szerokim pasażem handlowym. Niech pan zwraca uwagę na numery i za sto siedemnastką skręci w prawo. Pański cel będzie tuż przed panem. Ale niech pan weźmie dużo pieniędzy, to miejsce nie należy do tanich. Uzbrojony we wszystkie potrzebne informacje dotarł do granic Tampy, gdzie powitalny znak przypomniał mu dow- cip, który słyszał w Chicago: „Floryda to poczekalnia Bo- ga". Na znaku znajdował się bowiem napis: PRZEKRA- CZACIE WŁAŚNIE BRAMY RAJU. KREMATORIUM 0'NEILA. WSZELKIE USŁUGI ZA 475 DOLARÓW. Zwolnił nieco, by sprawdzić czy ów znak to nie jakiś żart. Wywołał w ten sposób głośne protesty kierowców, którym blokował drogę do miasta. Zjechał na pobocze, i przepuszczając innych z przepraszającym uśmiechem na twarzy, wymamrotał: - Piękne powitanie. Nawet nie próbują niczego ukry- wać. Znajdował się cztery mile od swojego przyszłego domu - niebo miało piękny błękitny kolor, palmy poruszały się lekko na wietrze, a śnieżyca znad Jeziora Michigan została tysiąc mil za nim. Przyjął do wiadomości niezwykle atrak- cyjną ofertę krematorium, skinął głową, po czym skierował się w stronę swojego nowego domu. 32 * * * Wkrótce po przejechaniu mostu na niewielkiej rzeczce, doktor Zorn odnalazł numer 117. Skręcił w prawo i ruszył wzdłuż biegu rzeki na zachód. Brzeg rzeki porastały niewiarygodnie wysokie palmy, nigdy wcześniej takich nie widział, nawet w książkach. Miały po więcej niż osiem- dziesiąt stóp wysokości i były w dwóch trzecich zupełnie pozbawione gałęzi: w dolnej części składały się jedynie z wyglądających bardzo delikatnie cienkich pni sterczących pionowo w górę. Na samym szczycie każdego z drzew znajdowała się zielona korona liści, tak jednak nielicznych, że kojarzyły się z łupieżem na czubku łysej głowy. Poniżej korony, na wysokości osiemdziesięciu stóp z pnia wyrastał cienki okółek zupełnie czarnych, martwych liści, jak koł- nierz na szyi jakiejś damy z epoki elżbietańskiej. Pod nim znajdował się najdziwniejszy twór, jaki kiedykolwiek wi- dział: ogromna plątanina uschniętych, szarobrązowych liści, której kształt przypominał owal - szeroki u góry, wąski u dołu - jakby drzewo miało na sobie turniurę utkaną z brązowych drutów. - Takich jeszcze nie widziałem - pomyślał Zorn, kiedy zatrzymał samochód, by dokładniej przyjrzeć się dziwacz- nym palmom. - Nagie aż do pępka, potem ta ogromna turniura, nad nią naszyjnik z czarnych liści, a na czubku nastroszona fryzura. - Powiódł wzrokiem wzdłuż drogi i zo- baczył ponad tuzin podobnych drzew ustawionych w rzę- dzie i wskazujących ośrodek, w którym będzie wkrótce pracował. - No, no - powiedział, potrząsając głową - nic dziw- nego, że nazywają to miejsce Palmową Aleją. Kątem oka dostrzegł teraz czerwoną plamę. Odwrócił głowę, by dokładnie się jej przyjrzeć i zobaczył rząd tropi- kalnych krzewów, które również rosły wzdłuż drogi, ale po jej drugiej stronie. Miały osiem do dziesięciu stóp wysoko- ści, były bardzo rozłożyste i pokryte gęstymi, ciemnozielo- nymi liśćmi, wśród których wyróżniały się duże kiście jaskrawoczerwonych jagód. - Cóż za piękne krzewy! Nigdy takich nie widziałem - pomyślał. Zbliżał się już do końca drogi. Powitała go tam im- ponująca budowla z czerwonego kamienia - ogromna brama 3 - Aleja Palmowa 33 składająca się z dwóch wieżyczek, z których wychodził mur zbudowany z tego samego materiału. Ściana miała siedem stóp wysokości i, jak się okazało, otaczała duży teren po- kryty równo przystrzyżonym trawnikiem, pośrodku którego znajdował się skomplikowany architektonicznie kompleks domu spokojnej starości. - Z taką bramą i otoczony wyso- kim murem przypomina raczej średniowieczną fortecę - pomyślał Zorn. - W miejscu takim jak to człowiek może poczuć się naprawdę bezpiecznie. - Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że przeoczył pewien ważny szczegół, który łączy to miejsce ze znajdującą się w Chicago kwaterą główną: na jednej z wieżyczek znajdowała się niewielka mosiężna tablica przypominająca tę, umieszczoną na drzwiach biura pana Taggarta. Na tablicy widniał skromny napis: PALMOWA ALEJA. - Szef nie lubi taniej reklamy - powiedział do siebie, lecz po chwili zastanowienia stwierdził: - Zaraz, zaraz. Jeśli wziąć pod uwagę całość - drzewa, bramę, mur - wniosek jest prosty: to miejsce ma klasę, a moje zadanie będzie polegało na tym, by tę klasę utrzymać i sprawić, że zakład zacznie przynosić zyski. Przejechał przez bramę i znalazł się na owalnej w kształ- cie alejce dojazdowej. Skręcała ona najpierw w prawo, przechodziła pod dwiema arkadami, między którymi znaj- dowało się główne wejście do budynku, potem w lewo, znów pod podobnymi arkadami, tym razem kryjącymi wejście do kompleksu opieki medycznej, i dalej aż do bramy. Obszar ograniczony owalną alejką był starannie zaprojektowany. Przy głównym wejściu znajdowała się ogromna kępa wie- lokolorowych krzewów krocienia, jednak wrażenie elegan- cji tłumił nieco widok wielkich parkingów zajmujących niemal każdy cal pustej powierzchni i po brzegi wypeł- nionych samochodami, często kosztownych europejskich marek. Kiedy próbował tyłem zaparkować swój pokaźnych roz- miarów pojazd ,na jedynym wolnym miejscu, które wy- glądało, jakby przeznaczono je dla odwiedzających, z bu- dynku wybiegła starsza pani o siwych, lecz starannie ucze- sanych włosach. Groźnie wymachiwała laską i krzyczała niezwykle ostrym głosem: - Chwila! Chwila! To moje miejsce, młody człowieku. Zabieraj stąd ten swój wehikuł! 34 Zorn był tak zaskoczony atakiem owej niepozornie wy- glądającej starszej pani, że zamiast wyjechać czym prędzej z zakazanego miejsca, dalej manewrował samochodem, co rozwścieczona kobieta odebrała jako jawne ignorowanie jej protestów. Zaczęła więc walić laską w lewy błotnik jego samochodu i krzyczeć coraz głośniej: - Wynoś się stąd! Natychmiast! Zabieraj tę kupę złomu z mojego miejsca! Mimo że wciąż zdezorientowany, Zorn włączył pierwszy bieg i ruszył do przodu, tak jednak mocno wcisnął pedał gazu, że samochód wyskoczył niespodziewanie w stronę starszej pani, jakby siedzący w nim mężczyzna zamierzał ją rozjechać. Staruszka wrzasnęła: - On chce mnie zabić! - i odsunęła się nieco, nie prze- stając jednak okładać błotnika laską. Zachowywała się tak głośno, że cały personel ośrodka wybiegł z budynku, by sprawdzić, jakie tym razem ma kłopoty. Wszyscy nauczyli się już bowiem, że Księżna, jak ją nazywano, żyje od jednej awantury do następnej. Pokój kobiety znajdował się na parterze, a z okien wychodzących na owalny trawnik mogła o każdej porze dnia i nocy strzec miejsca na parkingu, na którym zazwyczaj stał jej błysz- czący, szary bentley. Jeśli jakiś dostawca śmiał zaparkować tam swój pojazd, kiedy jej samochód znajdował się w gara- żu - co zdarzało się dość często - Księżna wybiegała z wrza- skiem z budynku, zaczynała okładać laską ów obcy samo- chód i zawsze zmuszała do opuszczenia swojego miejsca. Starała się również wypatrzeć wszystkie bezdomne psy, które zabłąkały się na, jak go nazywała, Mój Owal, była bowiem jego głównym opiekunem. Jako pierwszy dobiegł do niej pucołowaty, dość ner- wowy człowieczek po pięćdziesiątce, ubrany w trzyczę- ściowy garnitur. Księżna nie przestawała walić laską w błotnik. - Proszę pana - zawołał drżącym głosem mężczyzna. - Próbuję wyjechać - odpowiedział płaczliwie Zorn - ale ona mi nie pozwala. - A kim pan jest? - zapytał mężczyzna, usiłując odciąg- nąć staruszkę od samochodu. - Nazywam się Zorn. Na pewno mówiono panu... Mężczyzna jak tylko usłyszał, z kim ma do czynienia, stał się bardziej służalczy. 35 - Ależ droga pani! Droga pani! To nasz nowy dyrektor, pan doktor Zorn! Słowo „doktor" zrobiło na niej takie wrażenie, jakby w jej głowie zapalono nagle ogromną żarówkę. Twarz, która jeszcze przed chwilą tryskała gniewem, teraz stała się aniels- ko spokojna. - Ach więc to pan jest tym nowym człowiekiem, o któ- rym tyle słyszeliśmy. Czas, żeby wreszcie ktoś zaprowadził tu porządek! - Znów rzuciła groźnym spojrzeniem, tym razem jednak w kierunku pucołowatego człowieczka, który próbował ją uspokoić. - Nazywam się Kenneth Krenek, jak pewnie się pan domyślił - powiedział mężczyzna - a ta pani to Francine Dart Elmore z Bostonu, którą obdarzyliśmy tytułem Księż- nej. Zajmuje pokój, którego okna wychodzą na tę stronę, a do jej obowiązków należy pilnowanie porządku na Owalu, jak nazywamy to miejsce. To dla nas bardzo wartościowa osoba, panie doktorze, wkrótce sam się pan przekona, że można na niej polegać. - I nie radzę próbować ze mną żadnych sztuczek, pod poduszką trzymam naładowany rewolwer - powiedziała ko- bieta, po czym odwróciła się i ruszyła w kierunku wejścia do budynku. - To prawda - potwierdził Krenek. - Próbowaliśmy go jej odebrać, ale ona zawsze powtarza... - Jeśli kobieta mieszka sama na parterze, może stać się ofiarą każdego, kto tylko wejdzie przez bramę. Dlatego też mam prawo posiadać pistolet. Mam również prawo użyć go w razie potrzeby. Kiedy zostali sami, Krenek powiedział Zornowi, gdzie zaparkować samochód: - Sam się pan niedługo przekona, że pańskim najważ- niejszym - bo przysparzającym najwięcej kłopotów - zaję- ciem będzie wynajdywanie miejsc na samochody naszych mieszkańców. - Szerokim łukiem wskazał pojazdy ustawio- ne na każdym skrawku terenu. - Równie trudno będzie dać każdemu miejsce znajdujące się blisko któregoś z wyjść. Sam przez jedenaście lat próbowałem dogodzić wszyst- kim... -urwał nagle, zaśmiał się i wskazał okno, przez które uważnie obserwowała ich Księżna. Na tyle głośno, by mogła go usłyszeć, ostrzegł Zorna: - Proszę pamiętać, jeśli spróbu- je pan odebrać jej to miejsce, zastrzeli pana. 36 A starsza pani dopowiedziała: - Bez mrugnięcia okiem. Weszli do głównej części budynku i usiedli w skrom- nym biurze Kreneka. Tymczasowy dyrektor powiedział szczerze: - Doktorze Zorn, doskonale rozumiem, że ma pan prze- jąć obowiązki dyrektora naszego ośrodka. Ja jedynie tym- czasowo piastowałem to stanowisko i nigdy nie zamierzałem na nim pozostać. Dziś rano zadzwonił pan Taggart i wszyst- ko jeszcze raz potwierdził. Mamy przedstawiać pana jako doktora Zorna, mimo że nie będzie pełnił pan u nas funkcji lekarza. Pańskim zadaniem będzie jedynie prowadzenie tej placówki. Panie doktorze, jestem bardzo pracowitym i skru- pulatnym człowiekiem i z największą przyjemnością będę wykonywał pańskie polecenia. Jednak moja praca nie polega na uszczęśliwianiu wszystkich dookoła i zapełnianiu wol- nych łóżek w ośrodku. To zadanie będzie należało do pana. - Niech mi pan opowie, panie Krenek, o wszystkim co muszę wiedzieć. W Chicago mówiono o panu w samych superlatywach, jest tu pan osobą ponoć bezcenną. Krenek się zarumienił. - Mam nadzieję, że wiedzą, co mówią. Jest nam pan tutaj bardzo potrzebny, panie doktorze. - Potem z szacun- kiem w głosie zaproponował: - Może zechciałby pan obej- rzeć ośrodek. - Świetny pomysł. Chodźmy. Ponieważ Krenek pracował w Palmowej Alei od samego początku, był doskonałym przewodnikiem. - Główna część kompleksu zwana Wrotami to siedmio- piętrowy budynek z windami w każdym skrzydle. Parter zajmują głównie biura. Na każdym z pięter znajduje się dwadzieścia jeden przestronnych pokoi, czyli w sumie ma- my sto dwadzieścia sześć pokoi plus jedenaście jedynek na parterze. Gdyby w każdym pokoju mieszkały dwie osoby, mielibyśmy dwustu pięćdziesięciu dwóch mieszkańców plus jedenastu z parteru. W rzeczywistości jednak mamy zaled- wie połowę tej liczby. - Aż tak źle? - Nie! Wcale nie! Takich właśnie wyników się od nas oczekuje. - Zorn nie wiedział, co o tym sądzić, pamiętał przecież, że na mapie u Taggarta ośrodek oznaczono czer- woną szpilką. Nie protestował jednak, a Krenek mówił 37 dalej: - Proszę pamiętać, że średnio w połowie naszych pokoi mieszka tylko jedna osoba, zwykle wdowa. Mamy trzy pokoje zarezerwowane dla odwiedzających, którzy pragną zatrzymać się u nas na dłużej. Moglibyśmy przyjąć co najwyżej cztery nowe pary i to wszystko. - Zorn stracił już teraz pewność, że wie, skąd bierze się deficyt. Kiedy dotarli do końca długiego korytarza, Krenek za- proponował, żeby pojechali windą na siódme piętro i stam- tąd zobaczyli to, co sprawia, że Palmowa Aleja nie ma sobie równych wśród ogromnej liczby podobnych ośrodków na całej Florydzie. - Niech pan zwróci uwagę na to, że nasz teren wdziera się w głąb rzeki, tworząc przepiękny półwysep. Budynek został wzniesiony tuż przy brzegu, dzięki czemu na każdym piętrze mamy po trzy apartamenty, których wszystkie okna wychodzą na rzekę. Tę część budynku również nazywamy Półwyspem. - Chcąc pokazać, jak eleganckimi pokojami dysponuje ośrodek, Krenek podszedł do telefonu i wybrał numer środkowego apartamentu na siódmym piętrze. - Chris? Mówi Krenek. Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest tu ze mną doktor Zorn, nasz nowy dyrektor z Chicago. Tak. Właśnie przyjechał. Oprowadzam go po budynku i pokazuję pokoje. Chciałbym zacząć od najlepszych. Mog- libyśmy was odwiedzić? Oczywiście jeśli Esther nie ma nic przeciwko temu. W odpowiedzi usłyszał radosne: - Pewnie! Chodźcie! Krenek zaprowadził Zorna do drzwi znajdujących się pośrodku półokrągłego korytarza. Drzwi otworzyły się, a mieszkający w pokoju ludzie powitali ich gorąco. Andy zdał sobie teraz sprawę z tego, że Ken Krenek jest znacznie sprytniejszy, niż mu się na początku wydawało. Celowo zaprowadził go najpierw do ludzi, którzy wyróżniali się spośród wszystkich mieszkańców Palmowej Alei serdecz- nością i radością ducha. Pan Mallory, osiemdziesięciodzie- więcioletni mężczyzna, był wcześniej bankierem, któremu dzięki ostrożnemu inwestowaniu pieniędzy udało się zgro- madzić niewielki majątek. Był jednocześnie człowiekiem niezwykle lubiącym ludzi i zabawę, który regularnie chadzał na dansingi, gdzie wraz ze swoją osiemdziesięciosiedmiolet- nią żoną popisywał się znajomością wszelkich nowych kro- ków i zadziwiał patrzących pokazem dawno zapomnianych 38 [ tańców, takich jak charleston. Ludzie ci byli, o czym Andy miał się wkrótce przekonać, niewyczerpanym źródłem ener- gii i wszystko wskazywało na to, że pozostaną tacy jeszcze przez wiele następnych lat. Widząc ich po raz pierwszy, Andy pomyślał: - Właśnie I takich ludzi tu oczekiwałem: pochodzący z dobrych rodzin, bardzo zadbani, pewnie nigdy nie musieli martwić się o pie- niądze. - Krenek jednak szybko wyjaśnił mu, że nie ma racji: - Chris Mallory ukończył studia wieczorowe na Uniwer- sytecie w Wisconsin. Jako młody człowiek parał się wieloma zawodami, a ostatecznie został prezesem banku, który posia- dał w sumie osiem czy dziewięć oddziałów. W tym czasie nadal jeździł dwudrzwiowym pontiakiem, choć żona nie- ustannie przekonywała go do kupienia samochodu cztero- drzwiowego, ponieważ kiedy zabierają kogoś na przejażdżkę „siadająca na tylnim siedzeniu kobieta zawsze niszczy sobie fryzurę". Zgodził się, aczkolwiek niechętnie, iż rzeczywiście stać ich na nowy samochód. Kupili więc cadillaca, Chris jednak postanowił nie rozstawać się ze starym, dwudrzwio- wym pontiakiem - tak wygodnie jeździło się nim po mieście. Esther, swoją przyszłą żonę, poznał, kiedy ta pracowała jako kasjerka w oddziale jego banku w Sheboygan. Już podczas pierwszej inspekcji przekonał się, jak wspaniale radzi sobie z klientami, wymyślał więc później różnego rodzaju preteksty, by jak najczęściej przeprowadzać kont- role oddziału, w którym pracowała. Pod koniec jednej z jego wizyt powiedziała: - Panie Mallory, jeśli planuje pan ostatecznie oświad- czyć mi się, może zrobiłby pan to już teraz? Odpowiedział rzeczowo, jakby poproszono go o po- I życzkę: - Uważam, że to bardzo rozsądne przedsięwzięcie. Oficjalnie jednak oświadczył się znacznie później, ponie- waż uznał, iż bankierowi nie wolno postąpić pochopnie w żadnej sprawie. Wiele lat potem, kiedy przyglądał się finansowemu spustoszeniu kraju, do czego doprowadziła nierozważna polityka oddziałów kredytowych, warknął pod nosem: - Należą im się tęgie baty. Oboje przyznali, że Chris swoje sukcesy w budowaniu bankowego imperium w dużym stopniu zawdzięcza instynk- 39 towi pani Mallory. Esther uwielbiała inwestować w nowe przedsięwzięcia, a jej bystrość połączona z ostrożnością męża uczyniła z nich wspaniały zespół, którego dochody rosły, może nie z zawrotną szybkością, ale za to pewnie. Spośród wielu zamożnych małżeństw mieszkających w Pal- mowej Alei, oni byli bez wątpienia najbogatsi, najlepiej tańczyli, nie musieli liczyć się z pieniędzmi i najwspanialej zabawiali gości. Kiedy oboje zbliżali się do osiemdziesiątki, będąc już po sześćdziesięciu jeden latach szczęśliwego pożycia, pani Mal- lory, zmęczona utrzymywaniem dużego domu w bardzo ostrym klimacie, powiedziała: - Ucieknijmy od tych wściekłych zim w Wisconsin i zaznajmy trochę przyjemności w życiu. Natychmiast zarządziła poszukiwania odpowiedniego miejsca, a wszyscy znajomi, których prosiła o radę, sugero- wali zachodnie wybrzeże Florydy. Kiedy Es, jak wszyscy mówili na nią w Palmowej Alei, i jej mąż zobaczyli ośrodek, bez żadnego zastanowienia złapali największy i najdroższy apartament na najwyższym piętrze. Z balkonu, na który zaprosili swoich gości po pokazaniu im wszystkich pokoi, Zorn zobaczył po prawej stronie rzekę, a po lewej znacznie od niej szerszy kanał z ciągiem wysepek. Wybudowano na nich małe i bardzo malowniczo wyglądają- ce domki. - Kiedy na Zatoce Meksykańskiej szaleje sztorm - po- wiedział pan Mallory - mieszkańcy tych wysepek mają prawdziwe piekło. W domu woda na wysokość trzech stóp. U nas na szczęście nigdy nie jest aż tak źle, bo jesteśmy schowani za nimi. Pani Mallory, która uwielbiała tamtejszą przyrodę, wskazała wyrastającą z wody kępę drzew, krzewów i oplata- jących wszystko pnączy. - To nasze cyprysowe mokradła. Wspaniałe miejsce dla ptaków, ale nie tylko, również dla węży i komarów. Są tam co prawda ścieżki, ale radzę zachować ostrożność. Zorn podszedł teraz do wschodniej krawędzi balkonu. - Jak nazywają się te przedziwne drzewa, które mijałem po drodze? Czy to rzeczywiście palmy, jak sugeruje nazwa tego miejsca? - Palmy - odpowiedziała pani Mallory - to na pewno, ale rzeczywiście bardzo dziwne. Niech pan zapyta o nie 40 panią Oliphant, tę kobietę o złotym sercu z pierwszego piętra. Ona wie wszystko o tutejszej przyrodzie i uwielbia dzielić się swoją wiedzą. Po drodze do Bloków Wydłużonej Terapii i Wspomaga- nia Życia Krenek zatrzymał się więc przy jeszcze jednym telefonie i zadzwonił do pani Oliphant, by zapytać, czy może przyprowadzić do niej nowego dyrektora, który chciałby dowiedzieć się czegoś na temat dziwnych palm rosnących w okolicy ośrodka. Pani Oliphant zgodziła się natychmiast. . Zanim dotarli do jej drzwi, Krenek powiedział szeptem: - Mieszka w naszym najtańszym apartamencie. Nie ma zbyt dużo pieniędzy, ale jest dla nas bardzo cenną osobą. Ludzie mówią o niej, że ma złote serce. Całe jej życie polegało na czynieniu dobra. - Zaśmiał się. - Ale żadna z niej niepoprawna marzycielka. Nie chce wykonywać tej pracy sama. Wszystkich wokół obdziela najtrudniejszymi obowiązkami. Czasami drżę ze strachu, kiedy widzę, że do mnie podchodzi, bo wiem, że ma dla mnie kolejne zadanie. Niemniej jednak, jak zauważył Andy, Krenek zapukał do jej drzwi z ogromnym entuzjazmem, jakby przekonany, że jego nowy dyrektor zaraz spotka kobietę o niezwykłej oso- bowości. Pani Oliphant wprowadziła ich do wyraźnie niezbyt drogiego pokoju znajdującego się na tyłach budynku. Mimo to pomieszczenie było bardzo przestronne, z małym tarasem wychodzącym na kanał, po którym pływały różnej wielkości łodzie, często tak blisko brzegu, że miało się wrażenie, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by ich dosięgnąć. - Zrobiono go specjalnie dla Laury - powiedział Kre- nek, kiedy zasiedli wygodnie naprzeciwko pani Oliphant. - Nie tak dawno przeszła operację wymiany obu stawów biodrowych, potrzebowała więc czegoś na parterze, by mog- ła wychodzić bezpośrednio na placyk i robić ćwiczenia rehabilitacyjne. Osiągnęła pani znakomite efekty, prawda? - Na pewno nie jestem już przykuta do łóżka. - Co to było? - zapytał Zorn. - Artretyzm? - Tak, ale operacja wyszła im nadzwyczaj dobrze, a przecież przeszłam ją, mając siedemdziesiąt pięć lat. Przeprosiła ich na chwilę i odeszła, by przygotować drinki. Kiedy wstała, Andy miał okazję przyjrzeć się jej dokładniej. Była średniego wzrostu, miała gęste, siwe włosy 41 obcięte na pazia i wyglądem nie zwracała na siebie szczegól- nej uwagi. Jej gesty z kolei były tak zdecydowane, iż odnosiło się wrażenie, że pani Oliphant nie zamierza zmar- nować ani jednej chwili swojego cennego czasu. Wróciła z rogu pokoju, który pełnił funkcję małej kuchni, niosąc na srebrnej tacy trzy eleganckie kieliszki napełnione bladoczer- wonym winem. - Mówimy na nie rumieniec - powiedziała, jakby tru- nek szlachetnością dorównywał portwainowi czy sherry. - To bardzo dobre i stare.różowe wino z Kalifornii - wyjaśnił Krenek - które mieszkające u nas panie lubią nazywać rumieńcem uważając, że podnoszą w ten sposób jego rangę. Pani Oliphant odwarknęła impertynencko: - A ty się zamknij, Krenek, bo nie dostaniesz ani kropli. Krenek wypił duży haust wina, stwierdził, że jest wy- śmienite, po czym powiedział: - Pan doktor zapytał państwa Mallory o nazwę naszych sławnych palm, jednak żadne z nas jej nie pamiętało. Pani Oliphant sięgnęła po stojący na półce przewodnik, przewróciła kilka kartek, odnalazła rozdział poświęcony drzewom i przeczytała: - „Floryda może poszczycić się jedenastoma odmianami palm. Wśród nich znajdują się wszystkie najsławniejsze rodzaje, z wyjątkiem afrykańskiej palmy podróżniczej o cha- rakterystycznych wachlarzowatych liściach". - Spoglądając na Zorna, powiedziała: - Tak więc nasze okazy mogą być którymkolwiek z gatunków opisanych w tej książce, choć w rzeczy samej są to bardzo rzadkie drzewa - po czym pokazała mu rysunek przedstawiający dokładnie takie same palmy, jakie widział po drodze do ośrodka. - Jestem pewna, że zwrócił pan uwagę na ich charakterystyczne cechy. - Zorn zauważył, że pani Oliphant mówi z ogromnym zapa- łem, jakby szerzenie oświaty wśród ludzi było jej życiową pasją. - To waszyngtonia, tak brzmi prawidłowa nazwa tej palmy, ale nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego właśnie taką nazwę jej nadano. To wspaniałe drzewo i, co ciekawe, wcale nie wywodzi się z Florydy! Pani Oliphant wstała, energicznym krokiem podeszła do drzwi na taras, przywołała swoich gości i bez pomocy laski wyszła na zewnątrz. Zorn zapytał z podziwem: - Kiedy przeszła pani tę operację? 42 - Trzy miesiące temu. — To prawdziwy cud - dodał. — Znam silnych mężczyzn, którzy nawet po sześciu miesią- cach boją się chodzić bez laski. - Ja jestem bardzo niecierpliwa - odpowiedziała pani Oliphant. Była pierwszą, spotkaną przez Zorna osobą w Ośrodku, którą można było nazwać pacjentką, jednak przyglądanie się tej pełnej życia kobiecie dodało mu sił i zapału do pracy. Kiedy wyszli na taras, kobieta wskazała jeszcze jedno skupisko owych dziwacznych palm. Drzewa rosły wzdłuż kanału i wyglądały jak rząd bębnów ustawionych na stoja- kach. Zorn podziwiał ich kształt, ale wciąż nie potrafił zrozumieć, jak powstaje ten osobliwy czarny kołnierz. - To przecież proste - odrzekła pani Oliphant. - Widzi pan, że liście na szczycie są zielone, a ta wielka plątanina poniżej brązowa. Rok temu te czarne liście w środku rów- nież były zielone i żywe. Jak wszystko w przyrodzie, w swo- im czasie obumarły i sczerniały, pozostały jednak na tyle silne, że nie zwiędły, tylko sterczą jak kołnierz wysoko wokół pnia. Kiedy opuszczą je siły witalne i ostatecznie umrą, zbrązowieją, zwiędną i staną się częścią tego wiel- kiego bębna poniżej. Jej wiedza zrobiła na Zornie ogromne wrażenie. - Zadziwia mnie pani zdolność wyjaśniania tak skom- plikowanych zjawisk. W college'u miałem nauczycieli... - Byłam dyrektorem prywatnej, elitarnej szkoły dla dziewcząt. To niezbędna cecha w zawodzie nauczyciels- kim. - Przerwała na chwilę, po czym zaśmiała się. - Małe dziewczynki są dużo bardziej ciekawskie niż chłopcy w tym samym wieku. - Szalenie interesuje mnie ten bęben w kształcie od- wróconej łzy - powiedział Zorn. - Czy on nigdy nie zanika? - W swoim czasie umiera całe drzewo. Jego korzenie nie są już w stanie znosić tego ciężaru i którejś nocy podczas sztormu palma przewraca się i bezpowrotnie traci swoją majestatyczność. Nawet obumarłe liście umierają teraz po- wtórnie. - Nie chcąc jednak kończyć w tak smutny sposób, wskazała coś, co wyglądało jak skupisko niskich krzewów, z którego wyrastała waszyngtonia. Była jeszcze maleńka i dopiero zaczynała wspinać się ku gwiazdom. - Ma przed sobą jeszcze osiemdziesiąt stóp - powiedziała radośnie pani Oliphant - i czeka ją jeszcze bardzo długie życie. — Zamilk- 43 la, przez chwilę przyglądała się ambitnemu drzewku, po czym dodała: - Oczywiście żadne z nas, obecnych miesz- kańców tego miejsca nie będzie już mogło cieszyć się z jej zwycięstwa. * * Mc Doktor Zorn chciał jak najszybciej zapoznać się ze szpitalem, kiedy jednak użył tego słowa, Krenek poprawił go: - Nigdy tak nie nazywamy tego miejsca. Proszę pamię- tać, w większości ośrodków Taggarta mamy do czynienia z dwuczęściowym układem: Wspomaganie Życia i Wydłu- żona Terapia. Oba oddziały są częścią tej samej struktury. Krenek wyprowadził Zorna z głównego skrzydła, prze- szli przez owalny trawnik i zbliżyli się do drugiego skrzydła budynku jak zwiedzający, którzy przyszli obejrzeć ośrodek. Na ścianie obok wejścia znajdowała się tablica z napisem WSPOMAGANIE ŻYCIA, a wewnątrz bardzo przytulna recepcja, która miała przekonać gości, że w tym miejscu ich dobro jest wartością nadrzędną. Recepcjonistka miała na sobie fartuch pielęgniarki, na stolikach leżały medyczne periodyki, a bardzo czytelne oznaczenia kierowały do gabi- netów odpowiednich lekarzy, rehabilitantów czy dietety- ków. W tej części budynku znajdowały się również biura zajmujące się sprawami zdrowotnymi mieszkańców Palmo- wej Alei oraz rezerwowaniem samochodów dla tych, którzy chcieli pojechać na zakupy lub odwiedzić któregoś z lekarzy praktykujących poza ośrodkiem. Ken zaprosił Zorna na kawę do jednego z biur i wyjaśnił mu jedną z największych osobliwości tego miejsca: - Zgodnie z tym co mówi obowiązująca na Florydzie ustawa, którą zaproponowali miejscowi lekarze w celu obro- ny swoich interesów, na naszym terenie nikt, łącznie z pa- nem jako naszym doradcą medycznym, nie ma prawa wy- stawić recepty nawet na aspirynę, zabandażować krwawią- cego palca, nie mówiąc już o leczeniu poważnej choroby. - Więc co robić w takich wypadkach? - Trzeba zaproponować, by pacjent skontaktował się z własnym lekarzem. Wielu z nich przyjmuje w okolicy naszego ośrodka. Lekarz musi wtedy postawić diagnozę i ustalić sposób leczenia. Tylko on może zadecydować, czy pacjenta należy umieścić na naszym oddziale Wspoma- gania Życia, czy przenieść do jednego z miejscowych szpitali. - Wydawało mi się, że jeśli którykolwiek z naszych mieszkańców zachoruje, zostaje automatycznie przeniesiony do tego budynku. - Tylko na polecenie lekarza... lekarza praktykującego poza ośrodkiem. Zorn zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym powiedział: - Więc nasze reklamy podkreślające pełną opiekę medy- czną... - Nie mówią całej prawdy. Zorn zamilkł po raz kolejny. - Czy to żelazna reguła? - Tak. W celu obrony interesów miejscowych lekarzy - powiedział Krenek, po czym szybko dodał: - również i na- szych interesów, gdyby ktoś z naszego personelu postawił błędną diagnozę lub przepisał niewłaściwe leki. Prawo w ta- kim samym stopniu chroni nas, jak miejscowych lekarzy. " - Dlaczego nie wyjaśniamy tego w naszych broszurkach reklamowych? - Ponieważ ludzie, którzy tu przyjeżdżają, chcą być pewni, że do końca życia będą mieli zapewnioną opiekę. To oczywiście prawda, ale oparta na nieco innych zasadach, niż im się na początku wydawało. - Czy to nie oszustwo? - Niewinne. Nikogo przecież nie krzywdzimy. - Z wyjątkiem książeczek czekowych. - W życiu wszystko jest drogie. Szczególnie w amery- kańskim systemie opieki medycznej. - Zanim Andy zdołał wtrącić swoje zdanie, Krenek dodał jeszcze: - Mieszkanie w Palmowej Alei nie jest tanią imprezą, panie doktorze. Nasi mieszkańcy mogą pozwolić sobie na płacenie za leka- rzy, więc zapewniamy im najlepszych. - Na naszych własnych zasadach? - Na zasadach obowiązujących w tym stanie. Opieka medyczna dla osób starszych to na Florydzie wspaniały interes i każdy ma prawo do swojego kawałka złotej góry. Krenek został wezwany do telefonu, Andy więc mógł spokojnie zastanowić się nad swoją sytuacją. - Siedzę tutaj, 45 dyplomowany lekarz, mam w zasięgu ręki wspaniałe urzą- dzenia do ratowania życia i nie wolno mi ich używać. Cóż to za dziwny świat! Wrócił Ken i obaj wyruszyli w dalszą drogę po Bloku Wspomagania Życia. Andy z zadowoleniem zwrócił uwagę na czystość całego miejsca, przytulne pokoje i wyjątkowo dobrze urządzoną małą jadalnię. Była to, jak mu się wyda- wało, część ośrodka, w której mieszkańcy mogli pod trosk- liwą opieką spędzić czas po operacji czy po złamaniu. - To nie jest miejsce stałego pobytu - wyjaśnił Kre- nek. - Ciągły przepływ pacjentów to motto Wspomagania Życia. Kładziemy nacisk na rehabilitację, ale oczywiście dokładamy wszelkich starań, by podczas pobytu tutaj pac- jenci czuli się dobrze. Przekonanie zawarte w tych słowach zostało nieco osłabione, kiedy jakaś starsza kobieta z hukiem otworzyła drzwi swojego pokoju i wybiegła na korytarz. Jej dość zgrabna sylwetka była z pewnością wynikiem wielu lat stosowania zasad zdrowego odżywiania, a elegancki styl świadczył o zasobności portfela. To wszystko jednak przyćmiewała niezwykle delikatna twarz o rysach grec- kiego posągu otoczona aureolą srebrzystych włosów. Ko- bieta, nieco wyższa i znacznie szczuplejsza od pań w po- dobnym wieku, wyglądała, jakby była stworzona do nosze- nia koronkowych sukien z romantycznej przeszłości i sie- dzenia przy kominku w jakiejś wielkiej zamkowej kom- nacie. Owa zjawiskowa piękność zaczęła nagle obrażać Krene- ka z niewiarygodną wręcz zapalczywością. Przeraźliwym głosem ulicznicy zaczęła oskarżać go o to, że ją szpieguje, że jest przez niego nieustannie napastowana i że Ken próbuje ograbić ją z pieniędzy. To zbyt poważne oskarżenia, tym bardziej że skierowane przeciwko człowiekowi, którego pra- ca miała polegać na zapewnieniu jej opieki i bezpieczeńst- wa. Zorn był niezmiernie zdziwiony, iż pozwala się, by podobne skargi powtarzały się i nie wzbudzały niczyjego zainteresowania. Zanim jednak udało mu się zapytać roz- trzęsioną kobietę o szczegóły, przede wszystkim o fakty dotyczące kradzieży jej pieniędzy, ze zdziwieniem zobaczył, jak Krenek przemawia do niej spokojnym głosem: - Wiem, pani Duggan, że jest pani bardzo zdenerwowa- na, ale dziś po południu mam spotkanie z przedstawicielami 46 Scotland Yardu, którzy obiecali zająć się tą smutną sprawą. Proszę wrócić teraz do pokoju i zaczekać na mnie. Przyjdę do pani po lunchu. - Dziękuję, doktorze Penobscott. Zawsze mogę liczyć na pańską pomoc. - Nagle odwróciła się do Zorna. - A cie- bie powieszą, kiedy dowiedzą się o twoim postępowaniu. - W jej oczach było tyle wściekłości, że Andy odsunął się na bezpieczną odległość przekonany, iż kobieta za chwilę za- atakuje go swoimi długimi, bladoróżowymi paznokciami. Nagle zamilkła z powodu czegoś, co zobaczyła ponad ramieniem Zorna. Z windy wysiadł mężczyzna po siedem- dziesiątce, który wydawał się zupełnie nie pasować do niezwykle eleganckiego otoczenia; jego zniekształcony nos, wielokrotnie łamany w niezliczonych bójkach powodował, że człowiek ów wyglądał jak bokser przemierzający ciemne uliczki i odwiedzający najgorsze speluny, by rozprawić się z urojonymi przeciwnikami. Był nieco niższy od eleganckiej kobiety, do której się zbliżał, miał rzadkie i bardzo wiotkie włosy, załzawione oczy i wydawał się dość szorstki w oby- ciu. Łokciem odepchnął Zorna, kiwnął głową do Kreneka i podszedł prosto do rozhisteryzowanej kobiety. Wziął ją za rękę i głosem, tak łagodnym i ciepłym, jaki tylko mógł wydostać się z jego zniszczonego od whisky gardła, powie- dział: - Już dobrze, kochanie. Przyszedłem zabrać cię na lunch. Z wdziękiem, jakiego nauczyła się, odwiedzając najwięk- sze nowojorskie bale, pozwoliła wziąć się pod rękę, uśmiech- nęła się do mężczyzn, których jeszcze przed chwilą zniewa- żała, i wraz z niewysokim, grubiańskim człowieczkiem ode- szła w kierunku otwartych drzwi windy. Zanim jednak do niej weszła, zatrzymała się, odwróciła do niego i wrzasnęła: - Niech cię szlag! Ukradłeś wszystkie moje pieniądze, ale kiedy zjawi się tutaj Scotland Yard, zawiśniesz na najbliższym drzewie. - Odepchnęła go i weszła do windy, wciąż obrzucając biednego człowieka nie kończącymi się oskarżeniami. Kiedy drzwi windy zamknęły się za nimi, Krenek powie- dział cicho: - To Marjorie Duggan. Jako Marjorie Bates Lambert była niekoronowaną królową socjety na Manhattanie. Do jej męża należały cztery ogromne domy handlowe na wschod- 47 nim wybrzeżu. Po jego śmierci, jak mi mówiono, cały Nowy Jork nie mógł otrząsnąć się ze zdziwienia, kiedy postanowiła wyjść za Muleya Duggana - człowieka, którego spotkał pan przed chwilą. Był właścicielem firmy transportowej, z której usług korzystał pan Lambert do zaopatrywania swoich skle- pów. Pewnie spodobała jej się jego naturalność po sztyw- nych manierach pana Lamberta i jego rodziny. W każdym razie pobrali się i uważam, że byli szczęśliwi. Mieli dużo pieniędzy i niczego nie musieli sobie żałować. - A potem? - Choroba Alzheimera. - W miejscu, takim jak to, pewnie często spotyka się podobne przypadki. - Na każdym kroku. Czasami człowiekowi aż serce chce pęknąć. Ludzie, którzy kiedyś byli tak cudowni. Pełni życia, błyskotliwi, zainteresowani światem, wspaniale kierujący swoim postępowaniem. I nagle światełko przygasa, tli się tylko, aż w końcu gaśnie zupełnie. Mózg praktycznie zanika, a ciało żyje nadal, czasami wydaje się, że jest wręcz zdrow- sze niż wcześniej, bo nie musi już radzić sobie ze stresem. - To musi być bardzo dziwne. - I jest. Kiedy dostajemy pacjentkę z Alzheimerem spoza ośrodka, często myślimy: „Ta biedaczka powinna znaleźć się od razu na trzecim piętrze. Nie pożyje za długo". Jednak kładą ją tutaj, a dobra opieka, odpowiednie żywienie i przyjemne otoczenie powodują, że kobieta po pewnym czasie wydaje się wręcz kwitnąca. Jej zdolności umysłowe pogarszają się, a ciało pozostaje na tyle silne, że zdajemy sobie w końcu sprawę, iż pacjentka może spędzić u nas jeszcze kilka długich lat. Mózg przestaje pracować, ciało również odmawia posłuszeństwa, ale znacznie wolniej, a śmierć mimo to wciąż nie chce zapukać do jej drzwi. - Choruje więcej kobiet niż mężczyzn? - Mniej więcej po równo. Krenek powiedział jeszcze, że w Palmowej Alei miesz- kają trzy rodziny, w których jedno z małżonków cierpi na Alzheimera i znajduje się na oddziale Wspomagania Życia, a drugie przebywa w budynku głównym. - W dwóch przypadkach to właśnie żona znajduje się tutaj. - Jak to się zwykle kończy? - Często bywa tak, że zdrowe z małżonków umiera pierwsze, wykończone ciągłym obowiązkiem opiekowania 48 się chorym partnerem. To tak jakby zdrowa osoba ogłaszała kapitulację: „Nie jestem w stanie dłużej tego znosić. Życie na takich zasadach nie ma już sensu". - A co się wtedy dzieje z chorym? - Z naszego, to znaczy ekonomicznego punktu widze- nia, nie zachodzą żadne większe zmiany. Zdrowy partner przed śmiercią zwykle zapewnia środki finansowe na doży- wotnią opiekę dla męża czy żony. Tak więc ukochana, która umarła nie umierając, żyje nadal. Często nie zdaje sobie nawet sprawy, że jej mąż odszedł już z tego świata. W końcu, pewnego dnia również ona umiera cicho, nie- świadoma niczego, co działo się z nią przez wiele ostatnich lat. - Zamilkł na chwilę, spojrzał przez okno i dodał: - Kiedy pracuje się z rodzinami dotkniętymi tym proble- mem, człowiek dowiaduje się, czym jest miłość, jakie ob- licze może przybrać strach i co oznacza bezsilność i brak nadziei. - Przypuszczam, że dość często przychodzi im do głowy myśl o eutanazji. - U nas to zakazane słowo. - Jego głos stał się nagle bardzo surowy. - Musi pan zrozumieć, doktorze, że ludzie chorzy na Alzheimera są wciąż żywymi istotami. Sam fakt, że ich mózgi przestały pracować, nie wystarcza, by ich uśmiercić. Czy zabija się cukrzyków za to, że zaburzenia w ukrwieniu kończyn zmuszają do amputacji jednej lub nawet obu nóg? Na wspomnienie amputowanych nóg, Zornowi nagle zrobiło się słabo. Przypomniał sobie, jak klękał, by uratować nogi rannej dziewczyny, która już nigdy nie będzie mogła na nich chodzić. Zakręciło mu się w głowie, spojrzał więc przez okno, by odzyskać równowagę. - Dobrze się pan czuje, doktorze? - zapytał Krenek. - Tak... Zastanawiałem się właśnie, jak nazywają się te czerwone krzaki rosnące wzdłuż alejki. O, tamte. - Mówiono mi to już setki razy, ale ciągle zapominam. Trzeba było zapytać panią Oliphant. Zatelefonuję teraz do niej i zapiszę sobie ich nazwę. Goście często o to pytają. - Zadzwonił z aparatu znajdującego się obok wejścia do jada- lni. - Laura, powinienem zapytać o to, kiedy byliśmy u cie- bie. Jak nazywają się te krzaki z czerwonymi pączkami rosnące wzdłuż naszej alei wjazdowej? Tak, pamiętam, że brazylijskie coś tam. Pieprzówki brazylijskie? I mówisz, że 4 - Aleja Palmowa 49 to chwast? Zakazany przez władze stanowe? Nie można tego posadzić w ogrodzie ani miejscach publicznych? U nas wygląda to przecież świetnie. Kiedy odłożył słuchawkę, powiedział: - Słyszał pan, to pieprzówki brazylijskie. Ale Zorn nie słyszał, ani wtedy, ani teraz. Z bólem wspominał piękną dziewczynę, która zemdlała w jego ra- mionach, i poczuł nagle ogromną potrzebę powrotu do Chattanooga, by sprawdzić, czy wraca do zdrowia. Przypo- mniał mu się jednak doktor Zembright i jego mądra rada, by zachować anonimowość, na wypadek gdyby ktoś chciał pozwać go do sądu. Porzucił więc myśl, która zrodziła się w jego głowie, a zamiast swojej obecności zaoferował dziew- czynie gorącą modlitwę: - Boże, dodaj jej odwagi i siły, by wygrała tę bitwę. Wyszli z Bloku Wspomagania Życia i ruszyli na naj- wyższe piętro. - Pracownicy oprowadzający nowych członków perso- nelu często powtarzają taki dowcip: „Drugie piętro to Wspomaganie Życia, trzecie to Wspomaganie Śmierci". Nie pochwalamy jednak takiego braku powagi. Nie pozwalamy również na używanie słowa „hospicjum" - wyjaśnił krenek. - Rozumiem - odpowiedział Zorn. - Wiem, że to miejs- ce nazywa się Blokiem Wydłużonej Terapii. Ale wydłużonej aż do momentu zgonu. - To prawda. - Weszli do słonecznego, nieskazitelnie czystego holu ze ścianami oklejonymi kolorową tapetą, z wygodnymi fotelami i dużymi oknami. - Amerykanie nie potrafią pogodzić się ze śmiercią. Cały naród, od nizin społecznych, aż do sędziów Sądu Najwyższego, śmiertelnie boi się prostego aktu śmierci. Nie potrafimy go zdefiniować. Nie umiemy się do niego przygo- tować. Nie wiemy, jak pomóc członkom rodziny, w której ktoś umiera. Tutaj ukrywamy go pod eufemizmem Wy- dłużona Terapia, jakby przede wszystkim liczyło się utrzy- mywanie człowieka przy życiu, a nie spokojne przejście od życia do śmierci. - W Palmowej Alei widzi się ogromne zmiany, jakie zachodzą w człowieku pod koniec jego życia. Od pełnych zdolności umysłowych, kiedy ma lat sześćdziesiąt, do częś- ciowej lub pełnej ich utraty dwadzieścia czy trzydzieści lat później. 50 - Wydaje się, że właśnie tak to wygląda, ale wielu z naszych dziewięcdziesięciolatkow wciąż zachowuje godną podziwu świeżość umysłu. - Podszedł do wielkiego okna, przez które pacjenci w ostatnich dniach swojego życia mogli obserwować wycinek spokojnej i nieprzemijającej przyro- dy. - Rząd palm, które zrobiły na panu takie wrażenie; kanał, po którym w tę i z powrotem pływają małe łódeczki; sawanna, która pozwala się poczuć jak w afrykańskiej oazie. - Sawanna? - Tak. Chyba tak mówi się na duży obszar porośnięty trawą i kilkoma niskimi drzewami. W każdym razie ktoś właśnie tak nazwał to miejsce, jeszcze przed naszym przy- byciem, a nam spodobała się ta nazwa. - Czy można tam spacerować? - Ależ tak. Nasi mieszkańcy uwielbiają tam chodzić. Wzdłuż kanału biegnie ścieżka, wyznaczają ją palmy, można nią iść chyba przez milę. - Czy ten teren należy do nas? - Dość duża część, reszta jest własnością kościoła. Jako ziemia pod uprawę nie przedstawia zbyt dużej wartości, ale ponieważ styka się z kanałem, jest dla nas bezcenna. Ci z naszych mieszkańców, którzy lubią przygody, uważają to za jeden z najważniejszych walorów Palmowej Alei. - Może mi pan pokazać, jak dotrzeć do tej ścieżki? - Proszę pójść do końca głównego budynku, wyjść na zewnątrz i skręcić w lewo. Spodoba się tam panu. Kiedy Zorn wyszedł z budynku i ruszył na południe w kierunku sawanny, w jednej chwili przekonał się, jakim wspaniałym miejscem jest Palmowa Aleja. Po lewej stronie znajdował się przepiękny staw, a po prawej rząd tych cudownych, dumnych palm, których korony wznosiły się osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt stóp nad ziemią. Pomiędzy ich pniami widział kanał i gnieżdżące się w pobliżu kolonie wodnego ptactwa. Zobaczył, jak pelikany nurkują w po- szukiwaniu ryb; zauważył też inne długonogie ptaki, któ- rych nie potrafił nazwać, niektóre białe, inne szare, również łowiące ryby, ale na swój własny, statyczny sposób - czeka- jące aż ryby same do nich podpłyną. Otaczająca go przyroda sprawiła, że w końcu poczuł błogi spokój. Odszedł już jakieś dwieście jardów od Palmowej Alei, kiedy natknął się na starszego, czarnego mężczyznę siedzącego na składanym stołeczku i trzymającego w rękach długą wędkę. 51 - Biorą? - zapytał Andy, a mężczyzna odwrócił się do niego i odpowiedział: - Tak samo jak zawsze. Zwykle łapię jedną albo dwie. - Co pan z nimi robi? Smaży? - Ależ nie. Mieszkam w Palmowej Alei. Tamtejsi kucharze nie wiedzieliby, co zrobić z ryb, które nie były wcześniej zamrożone. Ich specjalność to mięso i zie- mniaki. - Ja też będę mieszkał w Palmowej Alei. Jestem nowym członkiem personelu. Nazywam się Andy Zorn. Mężczyzna wetknął koniec wędki między dwa duże kamienie, wstał i wyciągnął rękę: - Lincoln Noble, sędzia federalny z okręgu St. Louis, emerytowany oczywiście. Kiedy mówił, cztery z owych długonogich ptaków, które Andy widział po drodze, podleciały do nich i odważnie podeszły do starszego dżentelmena. Nauczyły się już trak- tować go jak swego przyjaciela i wiedziały, że każdego dnia na zakończenie wędkowania odda im wszystkie złowione ryby. Był dla nich statkiem dostawczym stacjonującym przy brzegu kanału. Ptaki zaczęły przepychać się teraz, by zająć jak najlepsze pozycje. Wśród nich były dwa szare, bardzo wysokie i dwa nieco niższe o śnieżnobiałych piórach. - To moje czaple - powiedział o pierwszej parze. - Wiktor i Wiktoria. A na te białe mówię: księżniczki. Praw- da, że są piękne? Zorn dokładniej przyjrzał się ptakom i zauważył ich niewiarygodnie cienkie nogi - długie jak trzcina na mokrad- łach - wspaniałe pióra i pełne gracji szyje, które wydawały się mieć co najmniej trzy stopy długości. Dopiero teraz uświadomił sobie, że kiedy widział je po raz pierwszy, nie do końca zdawał sobie sprawę z ich piękna. Cztery ptaki miały za sobą wielopokoleniowe doświad- czenie, które kazało im zachowywać bezpieczną odległość od każdej innej żywej istoty - dystans, który pozwoliłby im wzbić się w powietrze, gdyby poczuły się zagrożone. Bez- względnie przestrzegały tej zasady, dopóki nie zobaczyły, że sędzia Noble zwija kołowrotek i sięga po siatkę ze złowiony- mi rybami. Zapominały wtedy o ostrożności i podchodziły tak blisko, że prawie można ich było dotknąć. Sędzia poje- dynczo rzucał ryby na brzeg, a ptaki wysuwały długie szyje i pośpiesznie chwytały zdobycz. 52 - Ach - westchnął sędzia, kiedy ptaki podeszły jeszcze bliżej. - Czyż to nie rozkoszna czwórka? Zorn jednak nic nie odpowiedział, ponieważ w poszuki- waniu ryb jedna z białych czapli zbliżyła się do niego tak bardzo, iż wydawało mu się, że przez chwilę patrzy mu w oczy i uśmiecha się z zadowoleniem. - Jak one się nazywają? - zapytał Zorn, a sędzia po- wtórzył cierpliwie: - Czaple siwe i białe. - Które z nich to pańscy najwierniejsi przyjaciele? - Te, które danego dnia najbliżej do mnie podchodzą. Ale musi pan przyznać, że mam z czego wybierać. - Zanim Zorn zdołał odpowiedzieć, sędzia, który stał twarzą do kanału, zawołał: -Leci! Najpiękniejszy z nich wszystkich! - U jego stóp ociężale wylądował ogromny ptak. Wyglądał jak ciężarówka w porównaniu z czaplami, których lekkość sko- jarzyła się Zornowi z samochodami wyścigowymi. To peli- kan - niezgrabny, nawet wstrętny, zupełnie pozbawiony proporcji, z ogromnym, opierzonym kuprem i wielkim dzio- bem, który po otwarciu mógłby pomieścić mały motocykl. - Ala na imię Rowdy - powiedział sędzia. - Gdybym nie zostawił mu ani jednej ryby, zmieszałby mnie z błotem. Mimo iż pelikan miał pewność, że dostanie swoją porcję, pochrząkiwał głośno, zbliżając się do przyjaciela. Wyglądał jak karykatura ptaka i kiedy Zorn przyglądał się, jak Rowdy przechadza się kołyszącym krokiem, jak jakiś pompatyczny polityk dokonujący przeglądu kompanii honorowej, polubił go natychmiast. Pelikan otworzył swój przepastny dziób, a sędzia wrzucił do niego ostatnią ze złowionych dziś ryb. Rowdy wykonał krótki poobiedni taniec, po czym wzniósł się na wysokość kilku stóp, poszybował nad kanał i wylądował w wodzie z takim pluskiem, jakby wpadł do niej hipopotam. Wykonawszy zaplanowaną na dziś pracę, sędzia Noble włożył krzesło pod pachę, oparł wędkę na-ramieniu, pożeg- nał się z Zornem i ruszył w kierunku Palmowej Alei, pozwalając doktorowi na dalszy samotny spacer po sawan- nie. Andy, w pewnej odległości od miejsca, w którym spotkał wędkującego sędziego, znalazł wąskie przejście po- między niskimi krzewami i splątanymi pniami drzew, po czym odważnie wszedł do samego serca leśnej głuszy. Otoczony wybujałymi, szarozielonymi krzewami, wyso- ką trawą i rosnącymi gdzieniegdzie drzewami, doświadczył 53 jednego z najdziwaczniejszych przeżyć w całym swoim życiu. Nagle znów stał się chłopcem mieszkającym na przedmieściach Denver. Do domu przyszedł właśnie ojciec ze wspaniałą wiadomością. - Andy, w tym kinie przy Larimer Street grają pewien stary film. Jest wręcz idealny dla dzieci, musisz ze mną pójść. Widziałem go wiele lat temu, jest w nim tyle dzikich zwierząt, ile nie widziałeś w żadnym innym filmie. Kiedy Andy zapytał o tytuł filmu - propozycje ojca zwykle wzbudzały jego podejrzenia, ponieważ filmy naj- częściej okazywały się zbyt trudne dla małego chłopca - ojciec odpowiedział: - Kupiecki róg. To film o przygodach w Afryce. Jest w nim dużo lwów, krokodyli, żyraf, zebr. Widziałem go tak dawno, a nie zapomniałem do dziś. Teraz, wiele lat później, przed oczyma Andy'ego pojawił się plakat, któremu przyglądał się, kiedy ojciec poszedł po bilety. Był przepiękny - duży i kolorowy - przedstawiał afrykańską dżunglę pełną dzikich zwierząt: Kupiecki róg, opowieść o nieznanym kontynencie. Wciąż widział nazwiska głównych aktorów - Harry Carey i Edwina Booth, która na plakacie ubrana była bardzo skąpo i była wręcz niewiarygo- dnie piękna. Nie pamiętał wiele z samego filmu - zgodnie z obietnicą było w nim oczywiście ogromnie dużo zwierząt - ale Ed- wina Booth na długo pozostała w jego pamięci. Była wspa- niałą aktorką, jednak to nie jej gra zwróciła jego szczególną uwagę, tylko to co stało się już po nakręceniu filmu. Z gazet dowiedział się, że podczas pracy w Afryce aktorka doznała fatalnego w skutkach udaru słonecznego lub nabawiła się jakiejś wyniszczającej ciało choroby, która do końca życia uniemożliwi jej nakręcenie jakiegokolwiek innego filmu. Przez wiele lat łapał się na rozmyślaniach o Edwinie Bo- oth: - Dlaczego jakiś lekarz jej nie uratował? Dlaczego nie przewieźli jej do normalnego szpitala, gdzie pielęgniarki... - Często zastanawiał się, jak on poprowadziłby jej przypadek, widział siebie ubranego w biały fartuch i wydającego pole- cenia gronu podziwiających go asystentów i pielęgniarek, a twierdzenie, że został lekarzem, by uratować życie jakiejś przyszłej Edwinie Booth, nie było całkiem niedorzeczne. Tak więc teraz, późnym popołudniem, nie badał dzikie- go zakątka zachodniej Florydy, ale afrykańską dżunglę. 54 Tropił lwy, a za następną kępą krzaków mógł natknąć się na Harry'ego Careya i Edwinę Booth. Brnął dalej, po drodze widział małe drzewka waszyngtonii i rozrzucone wokół pieprzówki brazylijskie z jaskrawoczerwonymi owocami. Był jak zahipnotyzowany, a wszystko wydawało mu się tak dzikie, jakby rzeczywiście znajdował się w samym sercu czarnego kontynentu. Słońce było już bardzo nisko, kiedy przed oczyma Zorna pojawił się niezwykle uroczy widok: mały, okrągły staw wypełniony wodą o kolorze, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Była zielona, ale nie jak w sadzawce zarośniętej glonami i wodną rzęsą. Miała kolor szmaragdu i mieniła się w świetle tak bardzo, że coś podobnego widział tylko we śnie. Kiedy pochylił się, by dokładniej zbadać powierzchnię wody, dostrzegł, że składa się z milionów maleńkich krope- czek - może pączków, koniuszków jakichś podwodnych roś- lin. Czymkolwiek jednak były, w tak ogromnej masie two- rzyły cudowny widok. Andy nie był jednak świadomy tego, że kiedy pochylał się nad szmaragdową sadzawką, nie był zupełnie sam. Kilka jardów na zachód, w kierunku kanału, w gęstych krzakach leżał ogromny grzechotnik. Był gruby jak miękka piłka, którą grają dzieci, dopóki nie są w stanie poradzić sobie z normalną piłką baseballową, i miał ponad osiem stóp długości. Przez wiele już lat wąż mieszkał w miejscu, w którym miał nieograniczony dostęp do wody i pożywie- nia w postaci nieostrożnych myszy i wiewiórek. Wielokrot- nie również widywał, jak ogromne i nieznane mu zwierzę- ta, takie jak doktor Zorn, podchodziły do sadzawki. Ponieważ nigdy ich nie atakował, owe zwierzęta nie zdawały sobie nawet sprawy z jego obecności, kiedy jednak zbytnio zbliżały się do niego, wprawiał w ruch zrogowaciałe łuski na końcu ogona i wysyłał ostrzeżenie, że jest gotów się bronić. Na szczęście nigdy do tego nie doszło. Pewnego ranka, wiele lat temu, zgubiła się tutaj młoda kobieta ubrana w szorty, bawełnianą koszulkę i ciężkie buty. Hałaśliwie przebijała się przez gęste krzaki, próbując znaleźć dróżkę, która doprowadziłaby ją do kanału i bieg- nącej wzdłuż niego ścieżki. Palmowa Aleja nie istniała jeszcze wtedy, więc kobieta nie mogła posłużyć się nią jak drogowskazem, jednak dość dobry zmysł orientacji pod- 55 powiadał jej, gdzie mniej więcej powinien znajdować się kanał. Zatrzymała się na chwilę, by podziwiać niezwykły zielo- ny staw, po czym ruszyła dalej, a ciężkie buty niosły ją prosto na zwiniętego grzechotnika. Gdyby zrobiła jeszcze jeden krok w jego kierunku, wąż z pewnością ukąsiłby ją w odsłoniętą białą nogę, a dziewczyna zmarłaby, zanim udałoby jej się wezwać pomoc. Na szczęście coś podpowie- działo jej, by zboczyć nieco z trasy, była jednak tak blisko, że wąż poczuł się zagrożony i wysłał ostrzeżenie. Nie chciał atakować tej dziwnej istoty, jakże większej od tych, które zwykle stawały się jego ofiarami, dawał jednak do zro- zumienia, że jest gotów się do tego posunąć. Dźwięk jego grzechotki był tak głośny i natarczywy, że dziewczyna znieruchomiała natychmiast, nie wiedząc, co to za odgłos ani skąd dochodzi. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że jest to ostrzeżenie przed wielkim niebezpieczeństwem. Szukając jakiegoś wyjaśnienia, spojrzała w dół i zoba- czyła ogromnego węża z wibrującym szaleńczo koniuszkiem ogona. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, jedno patrzyło w oczy drugiemu. Potem bezszelestnie dziewczyna wycofała się, a wąż zachęcony zwycięstwem przestał wyda- wać ostrzegawcze dźwięki. Wolno i ostrożnie, z sercem walącym jak oszalałe, dziewczyna oddalała się od sadzawki i jadowitego węża. Kiedy dotarła do swoich towarzyszy, powiedziała im, wciąż nie mogąc złapać oddechu: - Ale się wystraszyłam. Tam w krzakach leży najwięk- szy grzechotnik, jakiego widziałam. - Po czym złączyła kciuki i palce wskazujące obu rąk i utworzyła okrąg o śred- nicy pięciu cali, który miał symbolizować grubość spot- kanego węża. Chłopcy z jej grupy wyśmiali ją, mówiąc: - Tylko pytony są takie grube - i wszyscy zgodnie doszli do wniosku, że dziewczyna wystraszyła się najzwyk- lejszego zaskrońca. Nie spierała się z nimi, wiedząc, że nic w ten sposób nie zyska, jednak długa chwila spędzona oko w oko z jadowitym wężem pozwoliła jej dokładnie ocenić jego rozmiary. Wiedziała również, że grzechotnik wciąż leży obok szmaragdowej sadzawki. Zorn na szczęście nie stracił orientacji, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, i szybko odnalazł 56 dróżkę, która wyprowadziła go daleko od kryjówki grzecho- tnika. Szedł przez sawannę, która zniszczyła karierę i zdro- wie Edwiny Booth, aż w końcu doszedł do ścieżki wiodącej do Palmowej Alei. Kiedy znalazł się w budynku, czym prędzej poszedł do Kreneka, by zakomunikować: - Będzie mi się tu podobało. Bardzo interesujący miesz- kańcy. Dobrze utrzymane budynki, a tuż za drzwiami fas- cynujący kawałek dzikiej sawanny. Powitały mnie wspaniałe ptaki - czaple i na wpół pijany pelikan. Rozpakował przyczepę i zaniósł swoje rzeczy do prze- znaczonego dla niego pokoju, nie mogąc już doczekać się, kiedy stawi czoło wyzwaniom Palmowej Alei. * * * Pierwszego dnia pracy nowy dyrektor Palmowej Alei pojawił się w biurze bardzo wcześnie. Natychmiast zwrócił uwagę na jego przestronnosc i centralne usytuowanie w całym kompleksie. Kenneth Krenek, dziewiętnaście lat starszy od Zorna, czekał już na polecenia dotyczące kierowania ośrodkiem, Andy jednak nie miał w sobie nic z dyktatora. - Mówmy sobie po imieniu - zaproponował. - Musisz również podzielić się ze mną wszystkim, co wiesz o Pal- mowej Alei. - Dobrze. Prywatnie możemy mówić sobie po imieniu, ale przed personelem, a już na pewno przed gośćmi musi pozostać doktor Zorn. Trzeba przecież robić wrażenie. Ken pozwolił sobie na odrobinę samowoli - przysunął sobie krzesło, usiadł na nim i powiedział: - Andy, Palmowa Aleja cieszyła się dotychczas bardzo dobrą opinią i trzeba zrobić wszystko, by ją jeszcze po- prawić. To pierwszorzędny ośrodek, może nie najrentow- niejszy - bywają droższe - ale oferujący usługi o najwyższej jakości i musimy to utrzymać. - Właśnie to obiecałem panu Taggartowi, ale będę po- trzebował twojej rady, jeśli zacznę popełniać błędy. - Rozumiesz podstawowe zasady funkcjonowania takie- go ośrodka? Ludzi przyciąga wysoki standard usług, smacz- ne jedzenie i dobre warunki. To wszystko dostają we Wro- tach. Na oddział Wspomagania Życia sprowadza się rekon- 57 walescentów z miejscowych szpitali. Dla dyrektorów tychże szpitali trzeba być szczególnie miłym. Muszą dostać wszyst- ko, o co poproszą. Pamiętaj, że oni przysyłają tu ludzi, którzy słono płacą za pobyt tutaj. W końcu trzecie piętro, Blok Wydłużonej Terapii, do którego idą ludzie w ostatniej fazie życia. Ponad połowa z nich to pacjenci z zewnątrz. - A moje zadanie polega na tym, by zapełnić te dwa oddziały. - To zadanie dla nas wszystkich. Pani Foxworth będzie cię na bieżąco informowała o wolnych miejscach i sytuacji finansowej ośrodka. To nasza księgowa, potrafi dokonywać cudów z liczbami. Można na niej polegać. Andy skinął głową. - Dobra opinia o nas bierze się z tego, co mówią o ośrodku mieszkańcy kompleksu mieszkalnego, dlatego też musimy starać się zaspokajać ich wymagania. I jeszcze jedno. Nigdy byś nie zgadł. Imiona! Każdy z mieszkańców ma pewne upodobania co do tego, jak chciałby, żeby go nazywano. St. Pres chce, na przykład, żeby mówić do niego panie ambasadorze. Chybaby zabił, gdyby powiedzieć do niego Richard. A Jimenez, nasz grand z Ameryki Połu- dniowej, zemdlałby, gdybyś nazwał go Raul. Muley Duggan to dla wszystkich po prostu Muley, natomiast pani Elmore to Księżna. Jego Magnificencja rektor Henry Armitage, mimo że już od lat nie jest rektorem, nadal używa takiego tytułu. Każdy nazywa naszego czarnego prawnika sędzią Noble, a on bynajmniej nie protestuje z tego powodu. Z kolei państwo Mallory, Chris i Esther, mimo że są milionerami, wolą, kiedy mówi się do nich po imieniu. - Nie interesujemy się sytuacją finansową naszych mie- szkańców. Zdziwisz się, kiedy pokażę ci listę osób, którym pani Foxworth po cichu obniżyła cenę za pobyt u nas, ponieważ z takich czy innych względów zmniejszyły się ich dochody. Pan Taggart zawsze był pod tym względem bar- dzo szczodry. Wielokrotnie powtarzał: „Jeśli przez dziesięć lat dane małżeństwo regularnie płaci nam wysokie sumy za czynsz, to możemy pozwolić sobie na utrzymywanie ich za mniejsze pieniądze, kiedy kobieta zostanie wdową lub gdy stopnieją ich zasoby finansowe. Niemniej jednak kiedy przekroczą dziewięćdziesiątkę, przestaje to być nam na rękę". Zaczął się śmiać. 58 - Chyba będzie lepiej, jak poprosimy panią Foxworth, żeby przyszła do nas natychmiast i wyjaśniła układ tego finansowego labiryntu. Wszystko jest zgodne z prawem i uczciwe w stosunku do naszych klientów, ale jednocześnie niezdrowo skomplikowane. Kiedy czekali na przybycie księgowej, Krenek powie- dział: - Pani Foxworth i ja pracujemy tu już od jedenastu lat. Oboje nadzorowaliśmy budowę całego kompleksu i prag- niemy, by był najlepszy w całej sieci Taggarta. Pomożemy ci we wszystkim. W końcu do pokoju weszła pani Foxworth. Andy zo- baczył szczupłą, wręcz kościstą kobietę po pięćdziesiątce, z zaczesanymi do tyłu włosami, które sprawiały, iż wygląda- ła na osobę o bardzo surowych zasadach. Takiemu wrażeniu przeczył jednak figlarny uśmiech, który pozwalał jej żarto- wać sobie ze sprzeczności, z jakimi spotykała się w pracy. Wyciągnęła prawą rękę i mocno uścisnęła dłoń Zorna. - Witamy w jednym z najlepszych ośrodków na Flory- dzie. Naszym zadaniem jest utrzymanie tej pozycji, a nawet jej wzmocnienie. Niech się pan nie waha eksperymento- wać - kiedykolwiek będzie to możliwe, poprę pana finan- sowo. - Po czym dodała, niższym i nieco bardziej chropo- watym głosem: - Ale nie możemy się okłamywać. Wielki Zły Wilk z Chicago będzie nam patrzył na ręce. Ja panu, a pan powinien mnie, jeśli jest pan tak cwany, jak mówią. Poproszona przez Kreneka, cierpliwie wyjaśniała różno- rodne aspekty funkcjonowania domu spokojnej starości na Florydzie. - Na Wrotach wychodzimy na swoje, choć dochód przy- noszą głównie pokoje, z których po prostu rozciąga się ładny widok. Na Wspomaganiu Życia tracimy pieniądze, niezbyt wielkie, ale wystarczająco duże, by było to irytujące. Na Wydłużonej Terapii można nieźle zarobić, pod warunkiem, że pokoje będą zajęte. Od pana oczekujemy poprawienia wszystkich trzech sald i uważamy, że jest to do zrobienia. - Spojrzała mu głęboko w oczy, a po chwili dodała: - Pański poprzednik był świetnym facetem, wszyscy go lubili z wyją- tkiem mnie, bo widziałam, jak doprowadza ten ośrodek do bankructwa. Jestem pewna, że pan nie okaże się tak głupi. Zabrała się teraz do wyjaśniania zasad polityki cenowej w budynku mieszkalnym. 59 - Niczym nie różnimy się od pozostałych placówek tego typu w kraju. Dostosowujemy cenę i formę jej uiszczania do możliwości poszczególnych małżeństw. Pierwsza opcja za- kładała, że na samym początku ludzie oddawali nam wszyst- kie swoje aktywa plus emeryturę, a my zobowiązywaliśmy się zapewnić im opiekę do końca życia, po czym zatrzymy- waliśmy sobie wszystkie nie wykorzystane pieniądze. Przez pierwsze lata wydawało się to bardzo nęcące, dopóki za- kłady, takie jak nasz, nie zdały sobie sprawy z tego, że otoczeni dobrą opieką medyczną, otrzymujący dobrze zbi- lansowane posiłki i pozbawieni jakichkolwiek trosk starsi ludzie żyją dłużej, niż zakładano. Ośrodki zaczęły wtedy bankrutować, a byli mieszkańcy znaleźli się na ulicy. Praco- wałam w jednej z takich placówek. To była tragedia. Teraz proponujemy trzy standardowe formy. W każdej z nich na początku wpłaca się dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów za apartament, nieco mniej za jeden pokój. Potem co miesiąc płaci się jeszcze dość wysoką sumę - powiedzmy tysiąc osiemset dolarów miesięcznie - aż do chwili zgonu, kiedy oddajemy rodzinie osiemdziesiąt procent pierwotnego wkła- du. Wspaniała opcja dla ludzi, którzy mają dzieci i wnuki. Plan drugi to taki sam pierwotny wkład, lecz nieco niższa opłata miesięczna i tylko pięćdziesiąt procent do zwrotu. Żadnego oszustwa, wszystko w stu procentach sprawied- liwe. Plan trzeci, taki sam depozyt, dużo mniejsza opłata miesięczna, a do zwrotu dwadzieścia pięć procent. - Co najbardziej nam się opłaca? To samo co klientowi? - Nie używamy określenia „klient". Zbyt prawnicze. Panie doktorze, zapewniam pana, że wszystkie trzy opcje przynoszą nam taki sam dochód. Funkcjonujemy mniej więcej jak towarzystwa ubezpieczeniowe. Możemy zbank- rutować, o ile nie potwierdzą się u nas dane z rocznika statystycznego, który podaje średnią długość życia naszych obywateli. Ile ma pan lat? Trzydzieści pięć? Statystycznie ma pan przed sobą jeszcze 39, 7 lat życia, więc gdyby już dziś chciał pan zamieszkać w Palmowej Alei - co, tak na marginesie, nie byłoby możliwe, bo jest pan zbyt młody - moglibyśmy zaproponować panu bardzo korzystny układ, ponieważ przez owe trzydzieści dziewięć lat będzie pan dla nas źródłem regularnych dochodów. Spojrzała na Zorna, jakby chciała ocenić, czy jest wystar- czająco bystry, by zrozumieć jej słowa, po czym się roześmiała. 60 - Dawniej, kiedy ludzie oddawali nam wszystko, co mieli, w zamian za opiekę do końca życia, mówiło się: „Szukamy sześćdziesięciolatków w dobrym zdrowiu, któ- rych rachunki za opiekę medyczną nie będą zbyt wysokie i którym przyzwoitość nakaże opuścić nas w wieku osiem- dziesięciu dwóch lat, byśmy mogli odsprzedać ich pokoje następnym". - A jakie jest obecne optimum? - zapytał Zorn i dostał natychmiastową odpowiedź: - Najlepiej, żeby przychodzili do nas w wieku sześćdzie- sięciu pięciu lat, kiedy mogą jeszcze cieszyć się z pobytu u nas i z warunków, jakie im tu stwarzamy, a żegnali się z nami w wieku około osiemdziesięciu ośmiu lat, zanim wydatki na niezbędną w tym wieku opiekę medyczną staną się zbyt duże. - Wydaje się, że sześćdziesiąt pięć lat to strasznie młody wiek - powiedział Zorn, a pani Foxworth natychmiast od- parła: - Proszę zapytać naszych mieszkańców. Od wielu z nich słyszałam takie słowa: „Roberto, mój mąż, i ja powinniśmy przyjechać tu dziesięć lat wcześniej". — Zaśmiała się, jej oczy zdradzały jednak, że to, co mówi, to tylko częściowa prawda. - Oczywiście, pomijam małżeństwa, które zjawiają się tu na jedno- lub dwumiesięczny okres próbny, po czym uciekają, zaklinając się, że już nigdy nie dadzą zamknąć się w podobnym więzieniu. - Ale mówiąc poważnie - skonstatowała pani Fox- worth - panie doktorze, mogę panu podać wiele przykładów par, których opinie początkowo były bardzo podzielone. Teraz przyznają, że przyjście tutaj było najlepszym pomys- łem, jaki kiedykolwiek zrealizowały. Kiedy poskładała już ogromne naręcze papierów, jakie ze sobą przyniosła, i zamierzała już ich opuścić, Zorn powiedział: - Pani Foxworth, proszę zostać jeszcze na chwilę. A ty, Ken, mógłbyś zostawić nas samych? Ken wyszedł z biura, a Andy uśmiechnął się i zapytał: - Przypuśćmy, że pani ze swoją wiedzą i umiejętnoś- ciami znalazła się w moim położeniu. Jakie decyzje po- wzięłaby pani, by ten ośrodek zaczął przynosić dochody? Zadowolona, że nowy dyrektor traktuje ją jak równą sobie, spuściła najpierw oczy, oparła się wygodnie, pomyś- lała przez chwilę, po czym odpowiedziała: 61 - Zrobiłabym wszystko, by zapełnić pokoje we Wro- tach. Jednak nie na tym polega pański główny problem. Musi pan zająć się wolnymi łóżkami na Wspomaganiu Życia. Tam kryją się prawdziwe pieniądze. Wydłużona Terapia sama się zapełnia. - A jak zdobyć pacjentów do Wspomagania Życia? - Sama nie wiem. Reklamy nie pomagają. Już próbowa- liśmy. Ale wiem jedno. Przychylne opinie, skądkolwiek by pochodziły, wywierają ogromny wpływ na ewentualnych klientów. Trzeba więc sprawić, by dobrze się o nas mówiło. Musimy jakoś przyciągnąć uwagę. - Na przykład? - To już pański problem. - Uśmiechnęła się. - Właśnie za to pan Taggart dał panu sześćdziesiąt pięć tysięcy dola- rów rocznej pensji. - Zauważyła, że mina zrzedła mu nieco, więc znów się uśmiechnęła. - Z Chicago dochodzą nas słuchy, że jest pan osobą, której na pewno się to uda, doktorze Zorn. Kiedy po wyjściu pani Foxworth Krenek wrócił do gabinetu, nie omieszkał jeszcze raz wspomnieć, jak wysoko ceni umiejętności księgowej. - Dokonuje cudów z liczbami. Przeanalizowała sytuację naszych stu osiemdziesięciu sześciu mieszkańców i wyliczy- ła, z iloma przypadkami śmierci miesięcznie spotkamy się przez kolejne trzy lata. Prowadziła dokładne notatki i po- wiedziała mi kiedyś, że „w październiku trafiła w dziesiąt- kę". Listopad za to okazał się niezwykle zdrowym miesią- cem, a na Święto Dziękczynienia jej obliczenia okazały się zupełnie błędne, ponieważ nie umarła ani jedna osoba. Los jednak chciał, że kilku z naszych mieszkańców w czasie święta przejadło się indykiem i zarówno dwudziestego dzie- wiątego, jak i trzydziestego ktoś zmarł zupełnie niespodzie- wanie. Pierwszego grudnia weszła do mojego gabinetu i tri- umfalnie zakomunikowała: „Udało się. Dokładnie tak, jak wskazały moje obliczenia". A zauważyłeś, że ona nigdy nie używa słowa „umierać"? Oni nas „opuszczają" albo „od- chodzą", albo „Bóg wysyła po nich aniołów". - Powiedzia- wszy to, strzelił palcami i zaproponował, by Zorn zadzwonił do gabinetu pani Foxworth i poprosił ją o przyniesienie kasety z Johnnym Carsonem. - Spodoba ci się. To świetna komedia. Andy zaprotestował. 62 f - Nie mam teraz czasu na oglądanie filmów. — To tylko kilka minut. Doskonale odnosi się do naszej pracy tutaj. Pozwala zachować pewną równowagę. Pani Foxworth wsunęła kasetę do magnetowidu, a po chwili na ekranie telewizora Andy zobaczył Johnny'ego Carsona w jednym z jego słynnych skeczy. Był redaktorem w wydawnictwie, w którym powstawał wielki słownik wyra- zów bliskoznacznych zawierający mnóstwo synonimów każ- dego wyrazu. Ubrany w żałobną czerń, Carson zwracał się do swoich kolegów redaktorów: - Zebraliśmy się tutaj, by złożyć hołd jednemu z naj- wspanialszych redaktorów, jacy pracowali w naszym ze- spole. Gregory odszedł od nas zeszłej nocy. Umarł, wyzio- nął ducha, rozstał się z życiem, przeniósł się na łono Ab- rahama. - Użył jeszcze piętnastu równie zgrabnych eufemi- zmów, po czym przeszedł do języka potocznego. - Tak więc stary dobry Gregory odwalił kitę, poszedł do piachu, wyko- rkował, wyciągnął kopyta, wącha teraz kwiatki od spodu. - Był to zaledwie początek długiej listy gminnych określeń. Kiedy Zornowi wydawało się, że litania kończy się wreszcie, Carson rozpoczął kolejną, składającą się z określeń, do których wymyślania komik musiał zatrudnić całą armię ludzi. - Więc, jak powiedziałem, nasz drogi Gregory wybrał się na przejażdżkę czarnym karawanem, pomaga teraz wy- pychać stokrotki, płaci Charonowi za przeprawę przez Styks, zamknął oczy, pojechał tam, gdzie nie trzeba płacić żadnych ceł. To był brawurowy występ, jeden z najlepszych w karie- rze Carsona, a Zorn powiedział do pani Foxworth: - Proszę dobrze pilnować tej kasety. Może się nam przydać, jeśli wpadniemy w jakieś tarapaty. Pani Foxworth wychodziła już z gabinetu, a wtedy w drzwiach pojawiła się postawna, czarna kobieta, której Zorn nie spotkał dotąd. Była nią, jak się domyślał, siostra przełożona, Nora Varney. Kiedy kobiety mijały się w drzwiach, Andy miał wrażenie, że obie panie darzą się ogromną sympatią i że to właściwie one kierują Palmową Aleją. Usiadła na krześle, które wskazał jej Zorn, i spojrzała na niego spokojnym i ciepłym wzrokiem, który tak lubili mie- szkańcy ośrodka. W tej chwili Zorn zdał sobie sprawę, że jednym z jego najbliższych współpracowników jest kobieta, 63 która urodziła się, by zostać pielęgniarką i pocieszać cier- piących ludzi. - Ludzie mówią, siostro Varney, że jest pani duszą Palmowej Alei. Będzie mi potrzebna pani pomoc, ponieważ przysłał mnie tu pan Taggart, by postawić ten ośrodek na nogi. Z pewnością nie uda mi się to bez współpracy i rad pani, pana Kreneka i pani Foxworth. Proszę opowiedzieć mi o sobie. Skąd pani pochodzi? - Z małego miasteczka w Alabamie. - A gdzie chodziła pani do szkoły? - W większym miasteczku w Alabamie. - Jak to się stało, że znalazła się pani tutaj? - Mówiono nam, że tutaj ulice wyłożone są rubinami. Wsiadłam do autobusu i przyjechałam, by się przekonać, czy tak jest naprawdę. - Nie widzę rubinów na pani palcach. Roześmiała się. - One tu są, ale jeszcze ich nie znalazłam. Im dłużej rozmawiali, tym większe wrażenie robiła na nim swoją pogodą ducha i łatwością nawiązywania kontak- tów. Jej pulchna, murzyńska twarz sugerowałaby, że kobie- ta powinna posługiwać się typowym dialektem czarnych, jednak jej mowa była pozbawiona jakichkolwiek naleciało- ści. Zorn był tak tym zdziwiony, że aż ośmielił się zapytać: - Czy świadomie nauczyła się pani mówić z tak pięknym akcentem? - Kiedy trzydzieści lat temu przyjechałam tu do pracy, ludzie z północnych stanów uważali, że mój ciężki akcent rodem z Alabamy czyni ze mnie osobę charakterystyczną. Mogłoby tak być nadal. Jednak szybko zauważyłam, że jeśli będę się go trzymała, będę traktowana jak zwykła czarna służąca - charakterystyczna, ale nie wzbudzająca szacunku. Postanowiłam więc zmienić sposób mówienia i zostać praw- dziwą siostrą przełożoną. - Zaśmiała się, a w jej oczach zaświeciły się psotne iskierki. - Czasami goście, którzy przyjeżdżają obejrzeć nasz ośrodek, mówią do mnie mu- rzyńskim dialektem, żebym się swobodniej przy nich czuła. Nigdy sobie z nich nie żartuję, ale odpowiadam pełnymi zdaniami, z takim akcentem jak oni. Są sprytni i szybko domyślają się, o co chodzi. A na mojej sympatii zależy im tym bardziej, że jeśli zdecydują się u nas zamieszkać, wszystkie ich prośby będą przechodziły przeze mnie. 64 Zamyśliła się na chwilę, po czym dodała: - Jednak kiedy rozmawiam z rodziną czy starymi znajo- mymi, mówię tak, jak mówi się w Alabamie. Również w pracy, kiedy chcę powiedzieć coś dosadnie, bez zażenowa- nia używam swojego dawnego dialektu, ale nie zmarnowa- łam tych wszystkich lat spędzonych w wieczorowej szkole dla pielęgniarek. - Teraz chyba uświadomiła sobie, że może zbyt dużo mówi o sobie, ponieważ na zakończenie dorzuci- ła: - Wracam tylko do jednego powiedzenia. Wiele dla mnie znaczy, ponieważ dzięki niemu matka nauczyła mnie bardzo dużo o ludziach. Mawiała: „Noro, musisz wiedzieć, że wszystkie ludzie są różne. Szanuj ich i nie próbuj zmieniać". Teraz ja mówię to innym: „Wszystkie ludzie są różne". To zdanie to moja więź z rodzinnym domem. - Proszę jej nie zaniedbywać. A teraz niech mi pani da kilka dobrych rad, by ułatwić mój start na nowym stanowisku. - Często spotykam się z krytycznymi uwagami mie- szkańców, ale to, na co nigdy się nie zgodzą, to złe jedzenie i zła obsługa w jadalni. Niech pan o tym pamięta, doktorze Zorn. - Pani Varney, mogłaby pani być moją matką. Proszę mówić mi po imieniu. - Pamiętaj, większość z nich do jadalni przychodzi tylko raz dziennie. To dla nich największe wydarzenie dnia i jeśli dopuścisz, by kucharze lub kelnerzy coś zepsuli, będziesz miał do czynienia z grupą bardzo niezadowolonych ludzi. - Co jeszcze? - Jestem odpowiedzialna za tę część budynku, którą nazywamy Wspomaganiem i Terapią. Tak na marginesie, proszę nigdy nie nazywać jej szpitalem. Tam właśnie zara- biamy największe pieniądze, więc jeśli przyjdę do ciebie i powiem: „Doktorze Zorn, trzeba odmalować korytarze na Wspomaganiu Życia", nie odrzucaj tej prośby bez zastano- wienia. Prawdopodobnie znaczy ona tyle, że dwie ostatnie osoby, które przyszły obejrzeć ośrodek i zastanowić się, czy powierzyć nam swoje pieniądze, zauważyły obdrapaną lam- perię na ścianach i odeszły, zostawiając nas z kwitkiem. Remont może być naprawdę potrzebny, ale nie oczekuję, że natychmiast dasz mi pozwolenie i pieniądze. Zastanów się jednak, sam przyjdź i zobacz, a jestem pewna, że przyznasz mi rację i znajdziesz jakieś środki. 5 - Aleja Palmowa 65 Zapytał ją jeszcze o inne ogniska zapalne, których powi- nien być świadomy, a Nora ku jego wielkiemu zdziwieniu odpowiedziała: - Uważaj na naszego doradcę medycznego, doktora Far- ąuhara. Zakres waszych obowiązków nigdy nie został jedno- znacznie podzielony, ani tutaj, ani w żadnym innym ośrod- ku. Jest bardzo ważną i niezmiernie pomocną osobą, ale nie będzie spełniał wszystkich twoich zachcianek. Nie traktuj go jak zwykłego pracownika, raczej jak zaufanego prawnika. Pytaj go o zdanie i nie wydawaj mu poleceń, bo nigdy ich nie wykona, a jeśli się na nas wścieknie, zniszczy nas i całą Palmową Aleję. Nie musisz być specjalnie miły ani dla mnie, ani dla pana Kreneka, ale dla niego tak, ponieważ jego pomoc może się nam bardzo przydać. On dba o dobre stosunki z miejscowymi szpitalami, poleca pacjentom nasze usługi i dzięki niemu nasz ośrodek może tak dobrze funkc- jonować. Powiem to prościej. Jako przełożona mogłabym sobie żyć, nawet gdybyśmy się oboje nienawidzili, ale gdyby pan Farąuhar stwierdził, że opieka medyczna na Wspoma- ganiu i Terapii jest zła, znalazłabym się na bruku. - Czy to odpowiedni człowiek na to stanowisko? - Jest święty. Układny i miękki jak świeże masło, to bardzo dobry lekarz i osoba, której można zaufać. Zorn zdał sobie sprawę, że rozmowa dobiega już końca. Nie chcąc rozstawać się jeszcze z tak interesującą kobietą, zaproponował: - Może mógłbym obejrzeć pani królestwo, a pani po- szłaby tam ze mną jako przewodnik? Na drugim piętrze Andy miał okazję przekonać się, iż siostra Varney rzeczywiście zarządza tym miejscem. Była jednak dla wszystkich bardzo życzliwa, a kiedy przechodzili korytarzem, zatrzymywała się, rozmawiała z pielęgniarkami, przedstawiała im nowego dyrektora i zachęcała do pracy. Zaglądała również do prawie wszystkich pokoi i pozdrawia- ła pacjentów, zwracając się do każdego z nich po imieniu. Było jasne, że doskonale zna swój oddział i jego problemy. Kiedy dotarli na trzecie piętro, do Bloku Wydłużonej Terapii, Andy wyczuł, że panuje tam znacznie bardziej napięta atmosfera. Jego pierwsze wrażenie potwierdziła je- szcze kierująca oddziałem pielęgniarka, biała kobieta imie- niem Edna, której wyraz twarzy przypominał minę straż- nika więziennego. Zorn szepnął: 66 - Ona chyba nie przepada za swoją pracą. Nora jednak zaprzeczyła: - Ma doskonałe umiejętności i można na niej zawsze polegać. Zorn pomyślał, że pewnie właśnie taki personel jest potrzebny w miejscu takim jak to, gdzie choroby są dużo poważniejsze, a pacjenci bardziej rozdrażnieni niż na dole. Mógł zaobserwować, w jaki sposób siostra Edna Grimes i przełożona Varney radzą sobie z tak zwanymi trudnymi przypadkami, kiedy obie pobiegły do pokoju, w którym nagle rozległ się jakiś dziwny hałas. Zorn poszedł za nimi, uchylił drzwi i zajrzał do środka. Niejaki pan Richards, mający osiemdziesiąt osiem lat i ważący niewiele ponad sto piętnaście funtów, dostał ataku złego humoru i robił, jak na swoją wagę, niewiarygodny harmider. Siostra Grimes szarpała się z chorym bezskutecz- nie, a chwilę później wkroczyła między nich Nora i powie- działa zdecydowanym głosem: - Panie Richards! Co się dzieje? - Zabrali mi gazetę. To jedyna rzecz, jaka daje mi trochę radości, a oni mi ją zabrali. - O czym on mówi? - zapytała Nora, a pani Grimes odpowiedziała: - Sprzątaczki pewnie znalazły ją na podłodze i wy- rzuciły do śmieci. - Nic dziwnego, że się pan tak zdenerwował - powie- działa Nora do rozgniewanego staruszka. - Też byłabym zła, gdyby ktoś wyrzucił mi gazetę, której jeszcze nie prze- czytałam. - Podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła do biura. - Jane, przynieś moją gazetę do pokoju 326. Polecenie zostało wykonane, a wtedy pan Richards wziął gazetę do ręki, rzucił na nią okiem i cisnął na podłogę. - To lokalna gazeta, a ja chcę swoją, dzisiejszą gazetę z St. Petersburga. Jest w niej więcej wiadomości z za- granicy. ( Nora znów zatelefonowała do swojego biura: - Niech Sam pobiegnie do kiosku i kupi panu Richard- sowi dzisiejszą gazetę z St. Petersburga. - Kiedy czekali na powrót posłańca, Nora usiadła na łóżku obok porywczego staruszka i powiedziała: - Jeśli znów rozpęta pan takie piekło, panie Richards, to panu przygrzmocę. Spojrzał na jej ogromne ciało i odparł: 67 - Przypuszczam, że mogłaby się pani do tego posunąć. Ale ja chcę tylko swoją gazetę. - Nie słyszał pan? Wysłałam właśnie Sama, żeby kupił panu drugą. - Nie będę płacił drugi raz za coś, co już było moje. - Panie Richards, mój drogi przyjacielu, już za nią zapłaciłam. Miał pan prawo się zdenerwować, ale teraz proszę się już uspokoić, bo inaczej panu przygrzmocę. Spojrzał na nią i uśmiechnął się, a kiedy Sam przyniósł gazetę pełną wiadomości ze świata, Richards wziął ją od niego, podziękował i wyjaśnił: - Dużo pracowałem za granicą - Arabia, Pakistan, Kongo, Meksyk - tam gdzie była ropa, tam byłem i ja. Dziękuję. Jednak nawet Nora straciła typową dla siebie pogodę ducha, kiedy zbliżali się do pokoju 312. Zatrzymała się przy drzwiach i powiedziała: - To najgorsza strona naszej pracy, Andy. Kobieta, która tutaj leży, pani Carlson, jest praktycznie martwa, ale zgodnie z prawem nie można odłączyć jej od tej całej aparatury ani przestać podawać leków i pozwolić jej na godną śmierć. - Czy wie, że zbliża się już do końca? - Wie? Doktorze, od ponad roku znajduje się w stanie śpiączki. Przez cały ten czas nie wiedziała kim jest ani gdzie jest, ani kto ją odwiedza. Ona jest, jak to mówią, „żyjącym warzywem" i chcę, żebyś zobaczył, jakimi środkami jest podtrzymywana przy życiu. Nora wpuściła go do środka, gdzie na łóżku, pośród różnego rodzaju drutów i przezroczystych rurek leżała pani Carlson, blada i bierna. Jej wymęczone odleżynami ciało czekało na koniec swej egzystencji. Był to zarówno cud, jak i parodia współczesnej medycyny. Pani Carlson była utrzy- mywana przy życiu, mimo że jej mózg ani układ nerwowy nie wysyłały żadnych sygnałów kierujących funkcjonowa- niem organów wewnętrznych. Kontrolę nad nimi przejęły codzienne dawki leków, miarowo działające pompy i nie- ustannie wpływające do jej ciała związki chemiczne. Głosem celowo pozbawionym emocji Nora powiedziała: - Prawo, zwyczaje i przysięga Hipokratesa zobowiązują nas do tego, by utrzymywać ją przy życiu tak długo, jak to tylko możliwe. Pomaga nam w tym medycyna, która przy- 68 nosi coraz to nowe rozwiązania. Jej lekarz — z pewnością go poznasz - doktor Ambedkar, Hindus, jest jednym z najlep- szych wynalazców. Stworzył aparaturę, dzięki której ciało pani Carlson nadal żyje, a samą pacjentkę uważa pewnie za swoje arcydzieło. - Ile już to nas kosztowało? - Jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie koszty - ze- wnętrzne, nasze i lekarzy, bo musi mieć kilku - około dwustu tysięcy dolarów. - Domyślam się, że nie popiera pani takiej rozrzutności. - Jestem dyplomowaną pielęgniarką, która przysięgała utrzymywać ją i jej podobnych przy życiu. Pozwól, że dam ci pewną radę: czynem ani nawet słowem nie staraj się sprzeciwiać przyjętym zasadom, bo zniszczysz zarówno sie- bie, jak i całą Palmową Aleję. Naszym obowiązkiem jest utrzymywać ich przy życiu. - Czy nie istnieje nic takiego jak ostatnia wola w spra- wie przedłużania życia, która dawałaby lekarzowi prawo przerywania egzystencji w takich razach? - Istnieje, ale ona takowej nie podpisała. A nawet jeśli jest podpisany dokument, często okazuje się, że z jakiegoś tam powodu, sąd uznaje takie oświadczenie za prawnie nieważne. To bardzo trudny problem i radzę się trzymać od niego z daleka. Zresztą, nie masz właściwie nic do powie- dzenia, jeśli chodzi o sprawy tego oddziału. Tylko doktor Farąuhar wydaje tu polecenia, a on bardzo poważnie trak- tuje przedłużanie życia. Proszę się po prostu nie wtrącać. Może z tego wyniknąć tylko katastrofa. Prowadzili tę rozmowę, stojąc po przeciwnych stronach łóżka pani Carlson. Ona jednak zupełnie nie słyszała ich słów, mimo że bezpośrednio jej dotyczyły. Nie słyszała niczego od ostatnich piętnastu miesięcy - zakładniczka cu- dów współczesnej medycyny. * * * W trzecim tygodniu na nowym stanowisku Zorn odniósł dwa poważne sukcesy, dzięki którym nabrał śmiałości, by powiedzieć pani Foxworth: - Może uda nam się wyjść na prostą. Lecz ona ostudziła tylko jego radość. 69 - Każdy z pańskich poprzedników tak mówił na począt- ku pracy u nas, by już wkrótce przekonać się, jak szybko sukces zamienia się w porażkę. - Ale te dwa zdarzenia dowodzą, że potrafię sprzedawać pokoje. Przypadkiem spotkał Kreneka, który bezskutecznie pró- bował udowodnić dwóm małżeństwom z Indiany, że Pal- mowa Aleja to miejsce właśnie dla nich. Zorn dostrzegł w oczach czworga staruszków znudzenie i zdał sobie spra- wę, że czym prędzej chcieliby zakończyć zwiedzanie. Dołą- czył więc do kwintetu, powiedział gościom, jak bardzo podoba mu się Indiana i że często tam jeździł, kiedy pracował w Chicago, po czym nawiązał do ambasadora St. Presa i senatora Raborna: - Urzędował na trzecim piętrze Senatu Stanów Zjed- noczonych. Senator Raborn to strażnik praworządności i twórca wielu wspaniałych ustaw. On i jego żona zajmują apartament obok tego, nad którym się pan zastanawia, panie Evans. Gdyby był gdzieś tu w pobliżu, z pewnością powie- działby państwu, jakim wspaniałym miejscem jest Palmowa Aleja. - Czy ci ludzie rzeczywiście tu mieszkają? Na stałe? - Ależ tak - powiedział Andy. Jego włosy pobłyskiwały w słońcu, a twarz zamieniła się w wianuszek uśmiechów. - O proszę, właśnie nadchodzi pan ambasador. - Pełnym uniżoności gestem przywołał dyplomatę, po czym powie- dział: - Panie ambasadorze, ci dobrzy ludzie przyjechali z Indiany, by obejrzeć nasz ośrodek. Czy mógłby pan powiedzieć im, jak dobrze się u nas mieszka? Zwiedzający okazali się tak ciekawymi ludźmi, że po chwili St. Pres przysunął sobie krzesło i usiadł z nimi. Do rozmowy przyłączył się również senator Raborn, który przechodził właśnie w poszukiwaniu dyplomaty, a czter- dzieści minut później Andy sprzedał swoje dwa pierwsze pokoje. Już po podpisaniu umowy, przyszli mieszkańcy Palmowej Alei powiedzieli do Zorna: - Był pan dla nas bardzo pomocny. Odpowiedział pan na wszystkie niepokojące nas pytania. Jak to dobrze, że pana spotkaliśmy, bo jeśli tym ośrodkiem zarządza taki dyrektor, jak pan... Andy podziękował im za miłe słowa, ponieważ potwier- dzały one to, co obiecał Taggartowi. 70 - Potrafię wzbudzać zaufanie zaniepokojonych matek i przerażonych dzieci, więc dlaczego miałbym nie poradzić sobie z osobami starszymi. Drugi z sukcesów Zorna początkowo wyglądał jak kata- strofa. Następnego dnia po udanej sprzedaży pokoi ludziom z Indiany do jego gabinetu wpadli Krenek i pani Foxworth. - Państwo Mallory znów się wyprowadzają. Chcą opuś- cić nasz największy apartament. To była prawda. Najbogatsi ludzie w Palmowej Alei wynajęli brygadę ludzi, którzy mieli zjawić się w ich pokoju o ósmej rano i przewieźć wszystkie sprzęty do nowego mieszkania na wyspie w okręgu St. Petersburg. Kiedy Andy wszedł do ich apartamentu, zobaczył do połowy opróżnione pomieszczenia i zaaferowanych państwa Mallory, którzy dopilnowywali pakowania tego, co tam jeszcze zostało. - Moi drodzy przyjaciele - odezwał się Zorn. - Nie róbcie tego. Czyżby nie odpowiadało wam życie w Pal- mowej Alei? - Doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy jeszcze gotowi na dom starców - odpowiedział pan Mallory. - Chcemy mieć własne mieszkanie, chcemy być blisko miasta i po- trzebujemy wokół siebie piękna, jak to, które otacza nasz nowy dom. Wasi i nasi prawnicy ustalą, ile jesteście nam winni. - Po tych słowach zniknęli, opuszczając największy i najdroższy apartament we Wrotach. O czwartej po południu Zorn zwołał tajną naradę i za- pytał: - Jaki popełniliśmy błąd, że straciliśmy państwa Mal- lory? Pierwszego dnia byli dla mnie tacy uprzejmi, tak ich polubiłem, a tu nagle taki cios. Kiedy mówił, Krenek i pani Foxworth z trudem po- wstrzymywali się od śmiechu, jedynie siostra Varney przy- szła Zornowi z pomocą i wyjaśniła całą sytuację. - Doktorze, państwo Mallory wyprowadzali się już od nas trzykrotnie. Tutaj jest ich miejsce, uwielbiają tu być, ale kiedy zobaczą jakiś ładny domek, natychmiast się do niego przeprowadzają. Sześć tygodni później wracają do nas. Teraz będzie tak samo. Krenek i pani Foxworth kiwnęli zgodnie głowami. - Jeśli przysparzają nam tylu kłopotów, to dlaczego w ogóle zawracamy sobie nimi głowy? Znów zabrała głos siostra Yarney. 71 - Kiedy do nas wracają, pan Krenek za każdym razem mówi: „Do diabła z nimi", pani Foxworth natomiast widzi w ich powrocie odzyskanie pierwotnego wkładu i wysoki miesięczny czynsz. , - A co pani o tym sądzi? - zapytał pielęgniarkę. - Według mnie mniej więcej za sześć tygodni państwo Mallory zapukają do tego pokoju, błagając, żeby przyjął ich pan z powrotem. Siostra Varney okazała się doskonałym prorokiem, po- nieważ już pięć tygodni później na parkingu zatrzymał się cadillac państwa Mallory, którzy przybyli poinformować doktora Zorna, że pobyt na wyspie pomógł im tylko zro- zumieć, iż najszczęśliwsi są jednak w Palmowej Alei. Po- prosili również, by w miarę możliwości jak najszybciej mogli wprowadzić się do swojego apartamentu. - Ten duży na końcu korytarza, na siódmym piętrze będzie wręcz idealny. - I z promiennymi uśmiechami na twarzach przypomnieli mu, że to właśnie w tym apartamen- cie oficjalnie rozpoczęła się jego kadencja w Palmowej Alei. Następnie pan Mallory powiedział zdanie, które wkrótce obiegło cały ośrodek: - Właściwie wróciliśmy przez wzgląd na pana, doktorze Zorn. Pan zna to miejsce od A do Z. - Zamilkł na chwilę, szturchnął Kreneka łokciem i zapytał: - Łapie pan? Od Andy do Zorn. - Krenek, rozbawiony, odwrócił wzrok od Zorna, by nie parsknąć śmiechem, nato- miast pani Foxworth nie udało się powstrzymać nerwowego chichotu. - Czy mogliby państwo zaczekać na zewnątrz? - Zorn zwrócił się do państwa Mallory. - Chciałbym przedyskuto- wać z kolegami, jaką decyzję powinniśmy podjąć w państwa przypadku. - Staruszkowie wstali i ruszyli w kierunku drzwi, a Zorn zapewnił ich jeszcze, że czuje się zobowiązany za to, jak ciepło potraktowali go pierwszego dnia. - Zoba- czymy, co da się zrobić - dodał. Kiedy zostali sami, zapytał Kreneka o przyczyny jego złego stosunku do państwa Mallory, a ten podał mu natych- miastową odpowiedź: - Doprowadzają mnie do szału. Zawsze tak było, odkąd się tu wprowadzili. Początkowo nie potrafili się zdecydo- wać, czy chcą zamieszkać u nas. Mallory powiedział, że ma tylko siedemdziesiąt dziewięć lat i nie zamierza kończyć życia w, jak to powiedział, „magazynie Boga". - A jego żona? - Była od niego dwa lata młodsza, siedemdziesiąt sie- dem, i miała serdecznie dosyć utrzymywania dużego domu i zabawiania gości męża. - A więc ona wygrała? - Tak, wprowadzili się, rozpoczęły się nieustanne kłót- nie, zniszczyli miłą atmosferę w ośrodku, a potem się wyprowadzili, wieszając na nas psy. - Ale wrócili? - Tak, ale wtedy to on zatęsknił za wolnym od zmart- wień życiem, a ona narzekała na zbyt wczesne godziny posiłków. Znów rozpoczęły się kłótnie, a skończyła miła atmosfera w Palmowej Alei. Za każdym razem kiedy wraca- ją, przyprowadzają jej wielkiego cadillaca. Uwielbiają go. Uwielbiają też tańczyć i często zabierają ludzi z ośrodka na potańcówki do Tampy. Tak, tak, jeżdżą na dansingi co najmniej raz w tygodniu. - A z jakiego powodu wyprowadzili się po raz drugi? - Powiedzieli mi, że oboje zgodzili się, iż są jeszcze za młodzi na taki odpoczynek. Chcieli zamieszkać we własnym mieszkaniu, jadać wtedy, kiedy mają na to ochotę, jeździć cadillakiem i chodzić na tańce. Teraz powinieneś im od- mówić. Dam sobie głowę obciąć, że za sześć miesięcy znów się stąd wyprowadzą. Zbyt dużo nas to kosztuje. - A pani, pani Foxworth? Uważa pani, że powinniśmy pozwolić im wrócić? - Tak. Chcą dostać z powrotem swój wielki apartament i myślę, że uda mi się wynegocjować z nimi korzystne dla nas warunki. Mają kupę forsy, zgodzą się. - Czy nie mają dzieci, które mogłyby zająć jakieś stano- wisko w sprawie poczynań swoich rodziców? - zapytał Zorn, na co pani Foxworth odpowiedziała: - Ich dzieci, które same są już po pięćdziesiątce, to potwory. Podpisały z nami dwie pierwsze umowy, a wcześ- niej targowały się o każdego centa. Tym razem, na nasze szczęście, dzieci nie biorą w tym udziału. Staruszkowie powiedzieli mi nawet: „To prawdopodobnie będzie nasz ostatni dom i sami go sobie zbudujemy". Podpiszą każdą umowę, jaką im podsuniemy. - To znaczy? - Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów pierwotnego wkładu plus miesięczny czynsz. W sumie to będzie ogromna 73 suma. Jeśli mnie nie uda się takiej wynegocjować, wiem, że pan mógłby to zrobić. Powiedzieli mi, że ich zdaniem dzięki panu to miejsce ma teraz klasę i dlatego postanowili wrócić. Nigdy nie byli zadowoleni z pana Kreneka. - Ja z nich również nie - odpowiedział Ken. - Ostrze- gam cię, Andy, jeśli pozwolisz im wrócić, wkrótce staną się przyczyną kolejnego problemu. Będą chcieli się wyprowa- dzić i wycofać wszystkie pieniądze. Zorn, przekonany, że rozumie fakty i przemyślane, acz- kolwiek sprzeczne opinie Kreneka i pani Foxworth, popro- sił siostrę Varney, by wezwała państwa Mallory do środka. Na widok radosnych staruszków, zupełnie nieświadomych tego, że ich zachowanie jak dotąd było bardzo nieodpowie- dzialne, uśmiechnął się, ponieważ bardzo ich polubił i wie- dział, że jeśli tylko dopuszczą do głosu rozsądek, w Palmo- wej Alei zawsze znajdzie się dla nich miejsce. Czuł się jak dobroduszny nauczyciel, odbywający roz- mowę z uczniami, którzy zostali tymczasowo zawieszeni. Na początku zadał im pytanie: - Dlaczego, dobrzy ludzie, chcecie wrócić do nas po raz trzeci, jeśli wcześniej z taką pogardą odeszliście? Odezwał się pan Mallory: - Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że tutaj mieszkają nasi prawdziwi przyjaciele. Kiedy człowiek ma dziewięćdziesiąt lat, niełatwo jest poznać nowych. - Uważacie, że tym razem zostaniecie na dobre? Teraz odpowiedziała jego żona: - Tutaj zawsze można znaleźć kogoś do brydża, tam nie jest to takie proste. - Przyprowadziliście waszego cadillaca? - Nie potrafimy się bez niego obejść - powiedziała. - Chris będzie jeździł swoim małym pontiakiem. Niech pan pomyśli, jak uwięziony czuje się człowiek bez samochodu, kiedy znudzi mu się miejsce, w którym przebywa, i chciałby wyjechać. - Więc mimo że prosicie o ponowne przyjęcie - zauwa- żył Zorn - przyznajecie, że pewnego dnia znów możecie nas opuścić? - Moja żona miała na myśli krótkie wycieczki. Nie wyobrażamy sobie, by gdziekolwiek mogłoby nam być lepiej niż tutaj. Znów odezwała się pani Mallory: 74 - Doktorze Zorn, prawda jest taka, że mój mąż zaczął się niepokoić o to, w jaki sposób uczcić jego dziewięć- dziesiąte urodziny. Kto by do nas przyszedł? Wszyscy nasi przyjaciele są tutaj i nie mogą się stąd wyrwać. - Przecież macie państwo dzieci, wnuki. Z pewnością one by się zjawiły. Dziewięćdziesiąte urodziny to wielkie święto. Chris Mallory odpowiedział smutnym głosem: - Tak, ale to nie jest ten rodzaj gości, których chętnie zaprasza się na podobne uroczystości. Wielokrotnie mówili, jak bardzo są zaskoczeni, że my wciąż chodzimy na dan- singi. Prawdę mówiąc, doktorze, oboje mieliśmy wrażenie, jakby ciągnęły nas tu z powrotem jakieś ogromne magnesy. Pani Mallory spojrzała na Kreneka i powiedziała roz- bawiona: - Wcześniej problem polegał na tym, że byliśmy za młodzi, by docenić warunki, jakie nam tu stworzono. Teraz, kiedy jesteśmy starsi i, trzeba to przyznać, mądrzejsi, Pal- mowa Aleja wydaje nam się dużo doskonalsza niż dawniej. Pani Foxworth, czy możemy liczyć na ten wspaniały apar- tament z wielkimi oknami, w którym mieszkaliśmy po- przednio? - To zależy od decyzji dyrekcji. Zdajecie sobie państwo sprawę z tego, że z uwagi na nieodpowiedzialne zachowanie zmniejszyło się nieco nasze zaufanie do państwa. - Ale przecież rozmawiamy z dyrekcją, prawda? - zapy- tała pani Mallory, spoglądając na Zorna, a jej mąż dodał: - Wiemy, że pan Krenek jest nam przeciwny, pani Foxworth z kolei może potwierdzić, że płacimy duże pieniądze i za- wsze na czas, więc właściwie ostateczna decyzja należy do pana, doktorze. Zorn nie miał trudności z jej podjęciem. - Bardzo was lubię - powiedział do państwa Mallory. - Dzięki wam nasz ośrodek tętni życiem. Jesteście źródłem pomysłów dla naszych mieszkańców i, muszę to wyznać, dla mnie samego. Tym razem jednak musicie zostać na dobre. Chcemy, byście zapłacili za dwa lata z góry. - Uśmiechnął się teraz do nich i dodał: - Praca z wami przypomina zabawę w jo-jo, ale musicie się wreszcie ustatkować. - Umowa stoi! - odpowiedział Mallory. - Pani Fox- worth, proszę przygotować wszystkie konieczne dokumen- ty, tym razem wprowadzamy się na stałe. 75 - Bardzo się cieszymy, panie Mallory - powiedziała pani Foxworth — i liczymy na wasz opłacony z góry dwule- tni pobyt w ośrodku. Jedni mówią na was Jo-jo, a inni Tańczący Maf/ory'owie, mamy więc nadzieję, że teraz nie opuścicie naszej sali balowej, kiedy coś wam się nagle przestanie podobać. - Wraz z wiekiem - odrzekł Mallory - stajemy się coraz bardziej tolerancyjni, a kiedy o dobro mieszkańców Pal- mowej Alei troszczy się troje takich ekspertów jak państwo, nie będzie na co narzekać. Z anielskimi uśmiechami na twarzach państwo Mallory uścisnęli wszystkim dłonie. - Czy możemy już dziś po południu przywieźć nasze meble? - zapytała pani Mallory. - Ustawialiśmy je już dwu- krotnie, więc wiemy, że będą pasowały. - Zanim wyszli, pan Mallory poprosił jeszcze o zrobienie pięćdziesięciu kopii zaproszenia na przyjęcie powitalne, które odbędzie się w ich apartamencie jutro o godzinie trzeciej. - Chcemy wraz z sąsiadami wrócić do starych, dobrych czasów. Kiedy zostali sami, Zorn powiedział do Kreneka i pani Foxworth: - Z takimi ludźmi nie sposób się nudzić. Przyjęcie powitalne u państwa Mallory stało się legendą w Palmowej Alei. Przyszło na nie tak dużo osób, że całą uroczystość przeniesiono z ich apartamentu do holu, gdzie dwóch kelnerów zrobiło tyle drinków, że ktoś niezorien- towany mógłby pomyśleć, iż znalazł się na starożytnych bachanaliach. Gwoździem programu okazał się Ken Krenek ubrany w strój szefa kuchni i dopilnowujący rozdzielania pizzy, świeżych bułeczek z chrupiącą skórką i drobiowych wąt- róbek. Zorn, przyglądając się, jak mieszkańcy jego ośrodka pochłaniają wspaniałe jedzenie i piją wyborne trunki, pomy- ślał: - Mamy więc swoje własne małe saturnalie. - Spo- chmurniał jednak nieco, kiedy zobaczył, że samotne wdowy, żyjące z państwowych rent i finansowo znacznie bardziej ograniczone niż państwo Mallory, nie piły, tylko uważnie wybierały z półmisków najzdrowsze kąski. - Mają ucztę za darmo. Dzięki temu nie będą musiały dziś płacić w żadnej restauracji za dodatkowy posiłek. - I uśmiechnął się smut- no, widząc jak niektóre z nich wrzucają do torebek zebrane 76 ze stołu porcje jedzenia. Był zadowolony, że w jego ośrodku jest miejsce zarówno dla bogatych, jak i dla tych, których zasoby finansowe są znacznie skromniejsze. * * * Kiedy Zorn robił swój pierwszy obchód po ośrodku, zauważył, że we Wrotach, właściwej części ośrodka, znaj- dują się dwa miejsca, w których skupia się życie towarzyskie mieszkańców Palmowej Alei. Pierwszym była recepcja, usytuowana tuż przy głównym wejściu, w której nadesłane listy i rozmowy telefoniczne były kierowane do właściwych odbiorców. Na tym froncie dowodziła czarna kobieta z ilorazem inteligencji sięgającym dwustu i niezawodnym zmysłem organizatorskim, dzięki którym udało jej się zapanować nad listonoszami, kurierami i mieszkańcami ośrodka. Miała na imię Delia i potrafiła rozwiązać pięćdziesiąt problemów na godzinę, zupełnie nie tracąc przy tym cierpliwości. Drugim miejscem była jadalnia - przestronna sala z du- żymi oknami wychodzącymi na sadzawkę i kanał. Znaj- dowało się tam trzydzieści masywnych, dębowych stołów z kompletem czterech krzeseł przy każdym. Wykładzina na podłodze i dźwiękochłonny materiał pod sufitem sprawiały, że pomieszczenie było przyjemnie wyciszone, a kolory ścian utrzymane w równie spokojnej, pastelowej tonacji. Ponie- waż przy każdym z trzydziestu stołów mogły zasiąść zaled- wie cztery osoby, w całej jadalni było tylko sto dwadzieścia miejsc plus dziesięć przy długiej ławie znajdującej się przy drzwiach. W Palmowej Alei mieszkało znacznie więcej pen- sjonariuszy, dlatego też utworzono dodatkową jadalnię, spo- ro mniejszą, do której przychodziły osoby, które chciały zjeść kolację wcześniej, o piątej, czy nawet wpół do piątej. Dużą jadalnię otwierano o wpół do szóstej. Każdy nowy mieszkaniec Palmowej Alei z początku oponował z powodu tak wczesnej godziny, lecz już wkrótce przyzwyczajał się do niej, zapominając, że cywilizowani ludzie spożywają kolację o siódmej lub nawet ósmej. W ośrodku jadało się wcześnie albo jadało się we własnym pokoju. Podawano również oczywiście śniadanie i lunch, ale ponieważ opłata miesię- czna zapewniała tylko jeden posiłek dziennie, niemal 77 wszyscy wybierali kolację, a wieczorem jadalnia pękała w szwach. Sala zaczynała tętnić życiem piętnaście po piątej każ- dego popołudnia, kiedy zjawiali się tam wygłodniali miesz- kańcy ośrodka, by zająć jak najlepsze miejsca i zamówić to, co najbardziej im smakuje. Za dziesięć szósta było już gwarno jak w ulu. Gustownie urządzoną jadalnię ozdabiali również, jak powiedziała to pewna starsza pani, „ci przepię- kni chłopcy i dziewczęta, którzy podają do stołu". Zorn dowiedział się wkrótce, że Palmowa Aleja ma umowę z dwiema pobliskimi szkołami średnimi, z których ucznio- wie najstarszych klas pracują w ośrodku jako kelnerzy, zarabiając w ten sposób na opłacenie pierwszego roku w col- lege^. Śliczni siedemnasto- i osiemnastolatkowie, dobrze wyszkoleni przez personel zakładu, z zadziwiającą szybko- ścią nauczyli się imion większości mieszkańców, którzy z kolei opanowali imiona swoich młodych kelnerów. Cała jadalnia przypominała raczej miejsce wielkiego spotkania rodzinnego niż restaurację. Mieszkańcy nie byli przypisani do konkretnych miejsc. Każdy miał prawo usiąść tam, gdzie mu się podobało i jeść posiłek z takimi osobami, z jakimi w danym dniu najbar- dziej miał ochotę. W praktyce oznaczało to, że każdy dobie- rał sobie inne towarzystwo na każdy dzień tygodnia. Przy stole zwykle zasiadały dwa małżeństwa, ale ponieważ w Pal- mowej Alei mieszkało dużo wdowców i wdów, przy nie- których stołach można było znaleźć cztery zupełnie nie- spokrewnione ze sobą osoby, szczęśliwe, że wciąż mogą prowadzić bogate życie towarzyskie. Był jeszcze długi stół ustawiony tuż przy drzwiach, do którego zapraszano wszys- tkich samotników, stwarzając im możliwość spożycia posił- ku w miłym gronie. - Nasi mieszkańcy wyglądają tutaj tak elegancko - po- wiedział Zorn do Kreneka - że powinniśmy ustawić na stołach flakoniki z kwiatami. Ken zaprotestował: - A ile będzie nas to kosztowało? - Znajdziemy na to pieniądze. I przez następne tygodnie jadalnia wyglądała jeszcze ładniej niż poprzednio. Kiedy Andy po raz pierwszy zajrzał do jadalni, zauwa- żył, że oprócz kwadratowych, czteroosobowych stołów i jed- 78 nego prostokątnego, numer 29, przy którym mogło zasiąść dziesięć osób, w jednym z rogów znajdował się również stół okrągły. Starał się odgadnąć, jakie spełnia on zadanie. Przy stole ustawiono pięć krzeseł, choć zwykle siadały przy nim tylko cztery osoby - mężczyźni, którzy przeważnie wyglą- dali, jakby pochłaniała ich niezwykłej wagi rozmowa. Nie mogąc rozszyfrować zasady, jaka panowała przy owym okrągłym stole, Zorn w końcu zapytał o nią Kreneka. Ken zaśmiał się i powiedział: - Można ich nazwać dumą Palmowej Alei. Ci czterej mężczyźni to nasza tertulia. - Nasze co? - To hiszpańskie słowo. Ten wysoki, dystyngowany mężczyzna, który zawsze siada w rogu i prowadzi całą dyskusję, to Raul Jimenez. Mówiłem ci o nim, to były redaktor naczelny pewnej gazety z Bogoty. Zdobył mnóstwo nagród, a wśród nich wiele międzynarodowych. Zorn przyjrzał się szczupłemu cudzoziemcowi o srogim spojrzeniu, dżentelmenowi z pięknie zaostrzoną kozią bród- ką. Miał tak typowo hiszpańską urodę, że wyglądał jak portret namalowany przez Velazqueza, a siedział z taką gracją i dumą, iż przypominał granda na królewskim dworze. - Dlaczego przyjechał do Stanów? - zapytał Zorn, a Krenek odpowiedział szeptem: - Jest na wygnaniu. Kiedy usunięto go z Kolumbii, Uniwersytet Harvarda zaoferował mu stanowisko wykłado- wcy w Instytucie Kultury Latynoskiej. Po przejściu na emeryturę, wraz ze swoją piękną żoną, Felicitą, przyjechał tutaj. Zwykle jadają razem, chyba że z obiadem zbiegają się obrady tertulii. - A co to właściwie jest? - Stare hiszpańskie słowo oznaczające nieoficjalny klub, który spotyka się w rogu jakiejś restauracji lub baru. Ośmiu, dziesięciu mężczyzn, wyróżniających się w miejscowej spo- łeczności, którzy lubią dyskutować o polityce, poezji, filozo- fii. Poruszają raczej trudne tematy. - A pozostali? Czy to jakaś stała grupa? -. Tak, można by nazwać ich mózgiem naszego ośrodka. Ich nazwiska i osiągnięcia są powszechnie znane. - Na przykład? - Pokazuję w kierunku przeciwnym do ruchu wskazó- wek zegara: ten wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna 79 z czupryną siwych włosów to senator Stanley Raborn, Srebrny Lis Prerii, republikanin z Nebraski. Doskonały mówca, podobnie jak William Jennings Bryan, również z Nebraski. Jest często wzywany na spotkania do Waszyng- tonu, Chicago, czy Los Angeles. Jego nazwisko już trzy razy znalazło się na liście kandydatów na stanowisko wiceprezy- denta. Prawie udało mu się to z Goldwaterem, który jednak wolał kogoś z innej części kraju i postawił na tego kongres- mana z Nowego Jorku. Moim zdaniem nie była to mądra decyzja. - Wygląda na twardziela. - I jest, ale potrafi również być uprzejmy i miły, szcze- gólnie kiedy chce kogoś w coś wrobić. Na twoim miejscu uważałbym na niego. - Będę miał się na baczności. - Ten łysy mężczyzna po jego prawej stronie; ten, który wygląda jak angielski książę albo pułkownik dowodzący szkockim regimentem, to ambasador Richard St. Pres, czyta się Prej, a pisze Pres. Pracował w wielu krajach, a szczegól- nie zasłużył się w Afryce. Nie pamiętam, co dokładnie zrobił, ale w prasie dość często ukazywały się artykuły dotyczące jego osoby. To niezmiernie odważny człowiek. Bardzo się z nim kiedyś liczono, teraz znajduje się oczywiś- cie w stanie spoczynku. Zorn szepnął: - Opowieści o dyplomatycznych intrygach, to mogłoby nawet być ciekawe. - Ostatni to człowiek, którego kochają wszyscy w ośrod- ku. To Henry Armitage, rektor małego college'u w stanie Iowa. Traktuje nas tak, jakbyśmy byli jego studentami, i nie spocznie, dopóki nie będzie miał pewności, że wszyscy jesteśmy szczęśliwi i nic nam nie grozi. - Wygląda jak Edmund Gwenn z tego filmu o Świętym Mikołaju - powiedział Zorn, na co Krenek odpowiedział: - Doskonałe skojarzenie. Co roku Jego Magnificencja Henry Armitage jest Mikołajem u nas i w pobliskiej szkole podstawowej. Usłyszawszy o dobrym sercu rektora, Zorn sam nagle zaczął interesować się samopoczuciem swoich podopiecznych. - Jadają sami? Czyżby wszyscy byli wdowcami? - Jimenez i senator są wciąż żonaci, St. Pres i rektor już nie. Jednak żony same zachęcają ich do brania udziału 80 w obradach tertulii. Uważają, że akademickie dywagacje pomagają ich mężom zachować bystrość umysłu. - Mają jakieś stałe tematy? - Ależ nie! Przy ich stoliku może usiąść pięć osób, więc chętnie zapraszają jakiegoś interesującego gościa lub kogoś z mieszkańców ośrodka, kto miałby coś ciekawego do powiedzenia. Chciałbyś z nimi porozmawiać? Przyniosę krzesło. W taki właśnie prosty sposób doktor Zorn wziął udział w posiedzeniu tertulii. Usiadłszy między Jego Magnificen- cją rektorem i Raulem Jimenezem, włączył się do rozmowy na temat, do którego członkowie klubu wracali przez więk- szą część roku i który bezpośrednio dotyczy ludzi w pode- szłym wieku. - Czy nasz kraj jest w stanie zapewnić każdemu po- trzebującemu człowiekowi najlepszą opiekę medyczną - za- pytał senator - czy też będziemy zmuszeni decydować o tym, kto zasługuje na najdroższe zabiegi, a kto nie? Zanim Zorn zdołał zabrać głos, Jimenez powiedział: - Podobno jest pan lekarzem, więc pańska opinia będzie dla nas bardzo cenna. - Jak panowie wiedzą, nie mam uprawnień do prak- tykowania na Florydzie, niemniej jednak w Chicago rzeczy- wiście pracowałem jako lekarz. Byłem położnikiem, a z pro- blemem, który panowie poruszyli, spotykaliśmy się niemal codziennie. Dotyczy on przede wszystkim początku ludz- kiego życia, a nie jego końca. - Może pan podać jakiś przykład? - poprosił Armitage, na co Zorn odpowiedział: - Przypuśćmy, że szesnastoletnia dziewczyna, panna, nosicielka wirusa HIV i do tego alkoholiczka rodzi dziecko, które na domiar złego jest wcześniakiem. Wielokrotnie mia- łem do czynienia z takimi przypadkami. Z powodu AIDS i choroby alkoholowej matki dziecko ma nikłe szanse na przeżycie. Jeśli nie umrze w ciągu kilku pierwszych dni, musimy założyć, że na dalsze utrzymywanie go przy życiu wydamy ze dwieście tysięcy dolarów, wiedząc, że dziecko i tak najprawdopodobniej nie dożyje jedenastu lat. Czy to ma sens? Mężczyźni zaczęli natychmiast drobiazgowo analizować usłyszane informacje, ponieważ dotychczas ich uwagę za- przątały głównie problemy dotyczące ludzi starszych. 6 - Aleja Palmowa 81 - Dość łatwo znaleźć rozwiązanie tego jakże godnego ubolewania problemu - zauważył Armitage. - Przecież los płodu został przesądzony jeszcze przed narodzinami. - Nie tak szybko - przerwał mu Zorn, który wyczuł już, że tertulia pozwala na swobodną wymianę opinii, obronę własnego zdania oraz kwestionowanie cudzego, przy czym nikt nigdy nie czuje się obrażony. - Przy niejasnych prze- słankach decyzja może stać się bardzo trudna. - Przecież los dziecka jest przesądzony - upierał się Armitage. - Nigdy w pełni nie będzie mogło cieszyć się życiem. - Położnicy jednak wiedzą, że matka będąca nosicielką wirusa może czasami urodzić zdrowe dziecko, które mimo wszystko udaje się uratować. Nie wolno nam odbierać mu szansy na normalne życie - odparł Zorn. - To prawda - przytaknął Jimenez. - Panie doktorze, podziwiam pana za zachowanie zdrowego rozsądku. Jego Magnificencja Armitage, chcąc przenieść punkt zainteresowania rozmowy na decyzje, do jakich podjęcia bywają zmuszeni zwykli ludzie w codziennym życiu, powie- dział: - Z pewnością w swojej praktyce stykał się pan z lu- dźmi, którym los kazał rozstrzygać pomiędzy dwiema moż- liwościami. Proszę podzielić się z nami jakimś przykładem. Zorn zastanowił się przez chwilę, po czym zapytał: - Słyszeli może panowie o diagnostyce prenatalnej? - Tak - odpowiedział Rabom. - Kiedyś w Senacie była debata na ten temat. Można pobrać próbkę płynu z macicy i na jej podstawie wykryć wady genetyczne płodu. Niesamowite. - Właśnie. Proszę teraz postawić się w sytuacji młodego ojca, którego żona po raz pierwszy zaszła w ciążę. Ponieważ w jej rodzinie dość często pojawiały się nieprawidłowości w rozwoju płodu, przeprowadzamy badania i okazuje się, że dziecko posiada dodatkowy dwudziesty pierwszy chromo- som. Zespół Downa. Takie dziecko to udręka dla rodziców. Przerwał mu Jimenez, znany z konserwatywnych katoli- ckich poglądów. - Proszę nie nazywać tego udręką, panie doktorze. Zna- łem wiele rodzin, które wychowywały takie dzieci i czerpały z tego bardzo dużo radości. - Z pewnością - odpowiedział Zorn. - Nie zmienia to jednak faktu, że dziecko zwykle umiera wkrótce po ukoń- 82 czeniu dwudziestu lat, naraziwszy uprzednio rodziców na ogromne straty, zarówno finansowe, jak i emocjonalne. Czy warto inwestować w życie, które nigdy nie będzie pełne? - Definitywnie nie - warknął Armitage, który mimo wyglądu Świętego Mikołaja, okazał się surowym realistą. - Dziwię się, że pan w ogóle rozważa taki problem. - Mówię o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, test nie jest w stu procentach wiarygodny. Co by było, gdybyśmy spisali na straty dziecko zdrowe i w pełni rozwinięte? Sprawa druga to kwestia religijna. - A jak to ma się do rzeczy? - zapytał Armitage, a Zorn wyjaśnił: - Pierwsza ciąża jest dla małżonków niemal cudem. Stają się bardziej religijni, zwłaszcza kobiety. Bóg błogo- sławi ich związek, a małżonkowie ufnie przyjmują Jego postanowienia: „Jeśli daje nam niedorozwinięte dziecko, musi być w tym jakiś głęboki cel, którego my nie potrafimy zrozumieć". Kobieta decyduje się więc donosić ciążę i rodzi dziecko, które w ponad połowie przypadków okazuje się bardzo upośledzone. - Zorn skończył wypowiedź, a przy stole na chwilę zapanowała cisza. Przerwał ją senator Raborn, który, jako członek wielu parlamentarnych komisji, zawsze starał się zmusić rozmów- cę do udzielania zwięzłych odpowiedzi. - Więc konkretnie jaką inną decyzję może podjąć taka przyszła matka? - Poprosić o usunięcie ciąży. - O nie! - zaprotestował Jimenez. - Jestem przeciwny aborcji. - Ja również - powiedział Zorn. - W zwyczajnych przy- padkach: żeby ułatwić życie jakiejś nieostrożnej parce lub gdy zabieg traktuje się jak formę antykoncepcji. Jednak w tym wypadku mamy do czynienia z aborcją pożądaną i zalecaną przez najbardziej rozważnych lekarzy. - Zupełnie się z panem zgadzam - powiedział senator Raborn. - Poprawianie błędów natury wydaje się czymś bardzo naturalnym. - Bóg nie popełnia błędów - odpowiedział Jimenez. - Dzieci z zespołem Downa często stają się źródłem miłości dla całej rodziny. Wszyscy jednoczą się i razem wychowują takie nieszczęśliwe dziecko, a przez to stają się lepszymi ludźmi. 83 Cicho odezwał się St. Pres: - Kiedy człowiek pracuje w rozwijających się krajach Ameryki Południowej i Afryki, zaczyna widzieć aborcję w zupełnie innym świetle i wkrótce dochodzi do wniosku, że to niezwykle humanitarny zabieg. - Wszystko, tylko nie humanitarny - powiedział zdecy- dowanie Jimenez. Jeszcze raz dały o sobie znać katolickie poglądy. Potem, jakby prowadził jakąś parlamentarną deba- tę, położył dłonie na blacie stołu i przypomniał zgromadzo- nym: - Panowie, mieliśmy rozmawiać o dostępności kosz- townych zabiegów medycznych. Jakie jest pańskie zdanie w tej kwestii, panie doktorze? - Wymówił jego tytuł z sza- cunkiem, jaki mieszkańcy krajów Ameryki Łacińskiej oka- zują przedstawicielom tego zawodu. Zorn odpowiedział: - Zgadzam się z panem senatorem. Same koszta zmuszą nas do racjonowania opieki medycznej, a to z kolei postawi nas przed wieloma moralnymi dylematami. - Kto ma je rozstrzygać? - zapytał Armitage, na co Rabom odpowiedział zdecydowanym tonem: - Opinia publiczna. Konsensus można osiągnąć poprzez dyskusje i publiczne wypowiedzi autorytetów, łącznie z przedstawicielami kościołów i biznesu. - A kiedy zostanie osiągnięty - powiedział St. Pres, uparcie pragnąc, by wszyscy zdali sobie sprawę z wagi poruszonego tematu - ogłosi się, że siedemdziesiąt procent zabiegów wykonywanych w miejscach takich jak Palmowa Aleja jest zbędnych. Zabroni się ich przeprowadzania w placówkach państwowej służby zdrowia, będą dostępne tylko w prywatnych ośrodkach i jedynie najbogatsi będą mogli sobie na nie pozwolić. Taki wniosek oburzył Armitage'a, który sprzeciwił mu się stanowczo, mówiąc: - Więc chciałbyś racjonować potrzeby zdrowotne ludzi w zależności od zawartości ich portfela? - A czy kiedykolwiek było inaczej? - St. Pres nie spusz- czał z tonu. -1 czy nie tak jest tutaj? Panie doktorze, proszę powiedzieć nam, czy przeciętne małżeństwo o skromnych możliwościach finansowych jest w stanie pozwolić sobie na pobyt u nas i korzystanie z tych wszystkich dobroci, jakie nam zapewniacie. Czy nie kierujecie się stanem konta wa- szych klientów? 84 Zorn wziął głęboki oddech, nie wiedział bowiem jeszcze, jaką władzę w ośrodku ma ambasador St. Pres. Nie zawahał się jednak z odpowiedzią. - Pewnie nie wie pan, panie ambasadorze, że mieszkają u nas obecnie trzy wdowy, które przed śmiercią mężów mieszkały w bardzo kosztownych apartamentach, a teraz zajmują pojedyncze pokoje. Okazało się, że ich małżonkowie nie byli tak bogaci, jak im obojgu początkowo się wydawało. Doszliśmy jednak do wniosku, że zysk, jaki do tej pory osiągnęliśmy dzięki tym państwu, pozwala nam na utrzy- mywanie wdowy za bardzo małe pieniądze - naprawdę bardzo małe. - Więc nie tylko pieniądze, ale i ludzkie dobro ma dla was znaczenie - powiedział entuzjastycznie Armitage, [ szczęśliwy, że korporacja pana Taggarta nie jest bezduszną machiną, a St. Pres dodał: - Mam nadzieję, że zawsze tak będzie. Surowe zasady regulujące funkcjonowanie całości i sposoby, często tajne, na ich omijanie. - Ostatecznie jednak - senator sprowadził wszystkich na ziemię - o wszystkim decydują pieniądze. Ktoś będzie musiał wybierać, komu pozwoli się żyć, a komu nie. - Chciałbym dać wam pewien przykład - powiedział Armitage. - Przypuśćmy, że jadę samochodem, ostrożnie, skupiony na tym, co dzieje się na drodze, i nagle znajduję się w sytuacji, na którą nie mam żadnego wpływu. Z jed- nej strony na jezdnię wbiega troje dzieci, a z drugiej idzie mi prosto pod koła jakiś nierozważny staruszek z laską. Muszę podjąć szybką decyzję i wiem, że instynktownie starałbym się ratować dzieci. Staruszek pewnie nie wy- szedłby z tego cało, ale on przeżył już swoje życie. Zrobił już tyle dobrego, ile było mu pisane. Dzieci natomiast ! mają jeszcze przed sobą sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, może nawet osiemdziesiąt lat i bardzo wiele do osiąg- nięcia. - Łatwy wybór - powiedział cicho ambasador St. Pres. - Troje małych dzieci i jeden staruszek. Weźmy pod uwagę inną sytuację: jedno dziecko, o którym nie wiemy zupełnie nic, i starszy mężczyzna, którego zasługi są po- wszechnie znane i który może uczynić jeszcze wiele dob- rego. Co teraz podpowie panu instynkt? Armitage nie zastanawiał się nawet przez chwilę. 85 - Bez wahania zmiótłbym staruszka. Zaraz wyjaśnię dlaczego. Dla mnie jako rektora college'u zawsze piękniej- szy był widok młodego chłopca o rozmarzonych oczach i wielkich ambicjach niż sześćdziesięcioletniego profesora, który wyzbył się już wszelkich marzeń. Taki jest mój sposób rozumowania i takie zasady żądzą moim postępowaniem. - A jeśli pański studencik wkrótce wyleci z uczelni - zapytał St. Pres, wciąż nie dając za wygraną - a trzęsący się profesor, jeśli da mu się trochę czasu, zapisze pańskiej szkole dwieście tysięcy dolarów? Co wtedy? Armitage odpowiedział wolno i dobitnie: - Wtedy ludzie tacy jak pan i senator Raborn opracują nową hierarchię wartości. I niech Bóg się nad nami zlituje, bo ludzkość zostanie złożona w ofierze chciwości. - Nie - powiedział równie spokojnym tonem senator Raborn. - Nie może pan jednak podważyć faktu, że naszym życiem, od chwili narodzin do momentu zgonu, żądzą możliwości budżetu. Zorn, mile zaskoczony, z jaką powagą i kulturą spierają się jego podopieczni, poczuł, że nadeszła już pora na rozluź- nienie rozmowy. Zwrócił się do siedzącego po swojej prawej stronie Jimeneza i powiedział wesoło: - Zauważyłem, że zawsze wybiera pan to samo krzesło w rogu. Czy to miejsce przynosi panu szczęście? Kolumbijski intelektualista dał zadziwiającą odpowiedź: - Są dwie przyczyny. Po pierwsze, siedząc tutaj, mogę obserwować te piękne dziewczyny, które pracują u nas jako kelnerki. Po drugie, kiedy człowiek wydaje gazetę w Bogo- cie i często podróżuje do Medellin, uczy się siadać zwróco- ny plecami do ściany, a tutaj w kącie mam za sobą aż dwie ściany. To jakby podwójne zabezpieczenie. Na zakończenie posiedzenia tertulii Palmowej Alei jej członkowie zapewnili nowego dyrektora, że będzie zawsze mile widziany w ich gronie i że tematy ich rozmów rzadko bywają tak smutne jak dzisiaj. Doktorowi Zornowi udało się już sprzedać pokoje we Wrotach dwóm małżeństwom z Indiany i powitać państwa Mallory, którzy wrócili do swojego starego apartamentu 86 i zgodzili się przyjąć warunki narzucone przez dyrektora. Nie miał jeszcze jednak żadnych osiągnięć w najważniejszej dziedzinie - zapełnianiu łóżek na Bloku Wspomagania Życia. Teraz właśnie miał odnieść zwycięstwo również tutaj, ale nie dlatego, że jest tak dobrym strategiem, tylko dlatego, że pewien handlarz używanych samochodów z Sarasoty musiał pójść do toalety. Któregoś dnia Andy siedział w swoim gabinecie, i ob- gryzając paznokcie, przeglądał zestawienie danych porów- nujące wydatki na reklamę oddziału Wspomagania Życia i osiągnięte wyniki. - Krenek, musi przecież być jakiś efektywniejszy sposób na ściągnięcie ludzi do bloku Wspomagania. - Nie wolno pozwolić, by przestali o nas mówić. - To jasne, ale może nie ciągle w ten sam sposób. Powiedz mi, kto według ciebie byłby naszym idealnym klientem. - Do czego? Do Wrót czy do Wspomagania i Terapii? - Wrota zadbają same o siebie. Wolny, ale pewny wzrost. Jednak największe pieniądze zarabiamy tutaj, na Wspomaganiu. Na kogo mamy postawić? Krenek zamyślił się na chwilę, po czym odpowiedział: - Na pewno na kogoś, kto ma dochody wyższe niż przeciętne. Dobrze sytuowana rodzina, ale nie tak bogata, by mogła sobie pozwolić na wynajęcie pielęgniarek na dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli ktoś będzie miał wypadek albo będzie musiał poddać się operacji, tymczaso- we łóżko u nas wydaje się idealnym rozwiązaniem. - Wiem, ale powiedz jeszcze, kim dokładnie są ci ludzie. - Klasa średnia, ale nie elita. - Czym się zajmują? - Mężczyźni pracują w biurach; należą do klubów, ta- kich jak Kiwanis; grają w golfa, a kiedy ktoś starszy w rodzi- nie poważnie zachoruje, chcą umieścić go w takim ośrodku jak nasz, gdzie będzie miał zapewnioną dobrą opiekę. Nie boją się wydawania pieniędzy, szczególnie na rodziców, którzy wcześniej byli dla nich bardzo dobrzy. Kochają ich, ale jednocześnie sami nie chcą się nimi zajmować. Andy zamyślił się nad czymś, co właśnie powiedział Krenek. - Kiwanis? Czy to coś w rodzaju klubu rotariańskiego? Który z nich cieszy się większą renomą? 87 - Myślę, że klub rotariański. Przynajmniej w tej części Florydy. Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, Zorn powiedział: - Zaproponujemy klubom rotariańskim odbywanie po- siedzeń w naszym ośrodku. Damy im obiad za darmo. - Zwykle spotykają się w południe. - To dobrze. Lunch jest tańszy. W ten sposób plan Zorna był już gotowy. Od samego początku przynosił efekty, ponieważ zapraszani goście zo- baczyli, że Palmowa Aleja to miejsce z klasą i zaczęli polecać je znajomym, którzy mają w rodzinie kogoś po- trzebującego opieki medycznej. Pomysł był nadzwyczaj prosty. Krenek odszukał najbliż- szy klub rotariański, zadzwonił do sekretarza, przedłożył zaproszenie i wyznaczył dzień. Wtedy, na spotkaniu z per- sonelem kuchni, Andy powiedział: - Organizujemy lunch dla gości z zewnątrz. Są dla nas bardzo ważni, więc podajcie coś naprawdę ekstra. Będą napiwki. Członkowie klubu, zadowoleni z możliwości zjedzenia posiłku w miejscu innym niż zwykle, szybko omówili spra- wy wewnętrzne organizacji, po czym uważnie wysłuchali, co Zorn ma do powiedzenia na temat Palmowej Alei i zostali oprowadzeni po ośrodku. Cała operacja kosztowała klub rotariański osiemdziesiąt minut ich cennego czasu, a Pal- mową Aleję niespełna pięć dolarów za każdą podaną porcję. Przy wejściu do jadalni ustawiono pudełko z napisem: DLA NASZYCH NIEZASTĄPIONYCH KELNERÓW, a goś- cie hojnie wrzucali tam pieniądze. Plan zaczął przynosić efekty i mimo że Zorn nie potrafił wskazać żadnego konkretnego przykładu, żeby któryś z go- ści zaproszonych na darmowy lunch przyprowadził do Pal- mowej Alei kogoś z własnej rodziny, wiedział, że człon- kowie klubów rotariańskich mówią swoim znajomym i blis- kim o usługach świadczonych w ośrodku. Ludzie, którzy przywozili do zakładu swoich rodziców czy dziadków, częs- to mówili: - Dowiedzieliśmy się o was od naszego sąsiada, który jadł tutaj lunch. Kiedy dokonano drobiazgowych obliczeń, Zorn i Kre- nek poinformowali pana Taggarta: „Zapraszanie członków klubów rotariańskich na lunch przyniosło zaskakująco dobre 88 wyniki. Wspomaganie Życia powoli staje się rentowne". Podczas jednego z takich spotkań zdarzyła się jedna z naj- dziwniejszych sytuacji w całej dotychczasowej karierze Zorna. Krenek zaprosił klub z okręgu Sarasota i z wielką radoś- cią powitał dość dużą grupę zamożnych mężczyzn, którzy przyjechali z południa tylko po to, by zwiedzić Palmową Aleję. Spotkanie początkowo przebiegało bardzo sprawnie, lecz kiedy Zorn miał już wstać i wygłosić zwyczajowe przemówienie o wszelkich wspaniałościach ośrodka, do sali wbiegł podekscytowany rotarianin, który wcześniej cicha- czem wymknął się do toalety. - Panowie! - zawołał. - Zgadnijcie, kogo spotkałem na korytarzu! - Przyprowadził ze sobą niepozornego staruszka, który mimo podeszłego wieku, zachował szczupłą sylwetkę regularnie trenującego sportowca. Zorn znał go po prostu jako pana Bixby, a podniecony klubowicz dalej wołał do swoich kolegów: - Ten człowiek to jeden z największych baseballistów wszechczasów, Buzz Bixby z nieśmiertelnego klubu Philadelphia Athletics. Komputer obliczył, że właś- nie oni mieli najlepszych zawodników w historii basebal- la! - I jak z rękawa sypnął nazwiskami: - Grove, Earnshaw, Walberg, Rommel, John Picus Quinn i Howard Ehmke. - Po każdym wymienionym nazwisku, staruszek dla potwier- dzenia kiwał głową, ponieważ on sam brał udział w roz- grywkach i pomagał tym wiecznie żywym postaciom od- nosić sukcesy. - Wśród nich był człowiek, o którym również nie sposób zapomnieć, Buzz Bixby! - Wiesz coś o nim? - zapytał szeptem Zorn, a Krenek odpowiedział: - Jego dawni wielbiciele znaleźli go w jakiejś noclego- wni. Był bez grosza, więc zrobili składkę i wykupili mu jeden z naszych najtańszych pokoi. - Rzeczywiście był taki dobry jako zawodnik? - Pierwszorzędny. - Ile ma lat? - Zbliża się do dziewięćdziesiątki, ale trzyma się jeszcze nieźle. - Powiedziałbym nawet, że bardzo dobrze - powiedział z podziwem Zorn. - Sprawia jakieś kłopoty? - Żadnych, jest milutki jak pluszowy niedźwiadek. Wszyscy go tu lubią. 89 Kiedy pan Bixby został już oficjalnie przedstawiony, mężczyzna, który spotkał go wałęsającego się po korytarzu, powiedział: - Udało mi się namówić Buzza, by przypomniał nam to wspaniałe popołudnie, które uczyniło go nieśmiertelnym. Staruszek wyprostował się, przymrużył oczy i spojrzał w dal, jakby czekał na rzuconą w jego kierunku piłkę, po czym rozpoczął opowieść, która, jak Zorn trafnie się domyś- lił, brzmiała raczej jak wyuczona na pamięć rola. Tak rzeczywiście było, pewien dziennikarz sportowy i wielbiciel Buzza w jednej osobie, napisał dla niego kilka kwiecistych akapitów przedstawiających legendarny mecz, który odbył się wiele lat temu, i znaczenie Bixby'ego dla jego wyniku. Wygłosiwszy swoje przemówienie już wielokrotnie, Buzz nauczył się robić wrażenie swoimi słowami, a sam autor zawsze uczulał go na jedno: „To, co mówisz, nie może brzmieć jak przechwałki. Fakty mówią same za siebie, więc będzie lepiej, jak zaczniesz bardzo skromnie". - Jak to? - zapytał wtedy Buzz. - Tak jakbyś nie zdawał sobie sprawy, że byłeś gwiazdą w tym meczu. To robi ogromne wrażenie i pozwala zdobyć słuchaczy już na samym początku. Teraz, przemawiając w Palmowej Alei, staruszek znów skorzystał z jego rady i powiedział: - Są ludzie, którzy uważają, że był to najwspanialszy mecz w historii baseballa. Ja nie wiem, w telewizji widzia- łem dużo lepsze. Miał ogromną wiedzę, znał nazwy wszystkich drużyn, daty najważniejszych rozgrywek i nazwiska najlepszych zawodni- ków, a kiedy opowiadał o czasach, gdy miał dwadzieścia jeden lat i był mistrzem świata, przestał nagle być starym gawędzia- rzem. Zorn słuchał go z ogromnym zainteresowaniem, choć nie był zadowolony z tego, że bohater jakiegoś dawno zapomnianego meczu baseballowego zabiera czas przeznaczo- ny na jego zwyczajowe przemówienie o Palmowej Alei. Wkrótce okazało się jednak, że lunch zaczął przynosić niespo- dziewane zyski. Członkowie klubu z Sarasoty opowiedzieli swoim znajomym z innych klubów rotariańskich o tym, że wielki Buzz Bixby mieszka w bardzo miłym miejscu zwanym Palmową Aleją, gdzie można zjeść lunch i wysłuchać opowieś- ci zawodnika o niezapomnianym meczu baseballowym. Za- dzwoniło tak wiele osób, że Zorn był zmuszony powiedzieć: 90 - Będziemy zaszczyceni, ale nie możemy już pozwolić sobie na zapraszanie gości na darmowe posiłki. A sekretarze klubów bez najmniejszego sprzeciwu go- dzili się płacić za możliwość spotkania legendy amerykańs- kiego sportu. Zorn ułożył również program, dzięki któremu zapewnił sobie ostatnie dziesięć minut spotkania na opowie- dzenie o Palmowej Alei. Mijały tygodnie, a on zdał sobie sprawę z tego, że wysłuchał przemówienia Buzza już tyle razy, iż często łapał się na powtarzaniu z pamięci jego fragmentów: - Znawcy twierdzą, że była to najlepsza roz- grywka w historii baseballa. - Wprowadził więc do pro- gramu pewną zmianę. On mówił pierwszy, a kiedy skończył, do sali wchodził Krenek ze słowami: - Panie doktorze, ważny telefon z Chicago. Wtedy wychodził, a pałeczkę przejmował Buzz Bixby. Mimo że nastąpił zauważalny wzrost liczby pacjentów z okręgu Sarasota, w marcowym raporcie dla pana Taggarta Zorn nie mógł jeszcze napisać: „Proszę oznaczyć Palmową Aleję czarną szpilką". Nie tracił jednak zapału do pracy. * * * W dążeniu do celu pomagało mu odkrycie, że John Taggart w najmniejszym stopniu nie przesadził, mówiąc mu o człowieku, z którym będzie współpracował w Palmowej Alei. Ken Krenek posiadał nadzwyczajną umiejętność do- stosowywania się do swoich przełożonych. Starał się poznać ich zwyczaje, preferencje, słabości i ambicje, a potem pytał samego siebie: - Co mogę zrobić, by pomóc temu człowie- kowi w osiągnięciu tego, co najlepsze dla nas obu? - Wyda- wało się również, że nie ma w nim odrobiny próżności ani zazdrości. Miał pięćdziesiąt cztery lata i był uosobieniem usłużnoś- ci, a najlepiej opisywało go wspaniałe słowo factotum (z łaciny: facere -robić i totum -wszystko). Wiecznie uśmiech- nięty pragmatyk, którego praca polegała na sprawianiu, by wszyscy byli zawsze zadowoleni, co w praktyce oznaczało, że musiał być dyspozycyjny dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zdarzało się, że o północy powiadamiano go o ciekną- cym kranie, a jeśli autobus, odjeżdżający zgodnie z rozkła- dem o dziewiątej rano, spóźnił się piętnaście minut, również 91 z przyzwyczajenia dzwoniono do niego. Zajmował się za- kwaterowaniem osób, które przyjechały w odwiedziny do mieszkańców ośrodka, wyszukiwał najlepszych dentystów i okulistów w mieście, organizował wycieczki do muzeów i różnego rodzaju niezwykłych miejsc w okolicach Tampy, a dzięki swojej pracy zdobył sobie uznanie i życzliwość mieszkańców. Do jego obowiązków należało również wydawanie decy- zji w sprawach, które niezmiennie wywoływały protesty pensjonariuszy: wyznaczał miejsca na parkingu, bardzo nie- wdzięczne zajęcie, oraz układał jadłospis i kontrolował fun- kcjonowanie jadalni. Ponieważ większość mieszkańców do- stawała tylko jeden posiłek dziennie, można by uznać, że polityka żywieniowa ośrodka była problemem drugoplano- wym, ale wręcz przeciwnie, była ciągłym wyzwaniem i źró- dłem nie kończących się zmartwień. Parkowanie w domach spokojnej starości w Stanach Zjednoczonych jest trudne z kilku powodów. Po pierwsze, ludzie, którzy spędzają tam swoje ostatnie dni, nie należą do źle sytuowanych, więc większość małżeństw posiada dwa samochody, choć ośrodki budowano ż myślą, że mieszkańcy każdego apartamentu będą dysponowali tylko jednym poja- zdem. Powstaje więc problem, którego nie sposób rozwią- zać - nie ma po prostu miejsca na wszystkie samochody, a ustawienie dodatkowych wozów należących do gości jest zadaniem wręcz niewykonalnym. Po drugie, ludzie mający dwa samochody chcą, by były ustawione obok siebie, i wszczynają głośne protesty, gdy na jedno auto otrzymują wymarzone miejsce, a drugie muszą postawić na przykład w rogu jakiegoś odleglejszego parkingu. Po trzecie, w tak luksusowym ośrodku jak Palmowa Aleja samochód jest nie tylko najcenniejszą, ale również najniezbędniejszą rzeczą, jaką ludzie przywożą tu ze sobą. Zdarzały się sytuacje, że małżeństwa, które opuszczały Palmową Aleję, domagały się zwrotu części kosztów, z powodu braku odpowiedniego miejsca na parking. Po jednej z takich nie rozstrzygniętych bitew Krenek powiedział do Zorna: - Powinniśmy wysyłać nasze broszurki reklamowe tylko do ludzi, którzy mają jeden samochód, najlepiej jakiś euro- pejski mini. Na miłość boską, żadnych cadillaców, żadnych lincolnów. Wiem, że żyjemy głównie z pieniędzy osób 92 z dwoma wielkimi mercedesami albo jaguarami, ale czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, że ośrodki takie jak nasz będą musiały pewnego dnia wybudować trzypiętrowe gara- że na samochody swoich pensjonariuszy? Nie śmiej się. Ja nie widzę innego rozwiązania. Zorn zauważył, że do Palmowej Alei należy jeszcze duży obszar w obrębie sawanny, na co Krenek odpowiedział: - Nasi klienci to starsi ludzie, często bardzo schorowa- ni, przecież nie będą biegali na sawannę, by dostać się do swoich samochodów. Andy, ja nie widzę żadnego prostego rozwiązania i muszę przyznać, że trudnego rozwiązania również nie widzę. W kierowaniu jadalnią Krenek częściej odnosił sukcesy. Sam był fanatykiem zdrowego odżywiania i miał szczególną słabość do ryb, drobiu, warzyw, sałatek i pełnego ziarna, a dzięki dobrej współpracy z personelem kuchni udawało mu się proponować różnorodne i zdrowe menu. Codziennie przy wejściu do jadalni pojawiała się kartka z inną za każdym razem listą zawierającą zupę, danie mięsne, rybę, trzy rodzaje gotowanych warzyw i ku radości wszystkich mieszkańców ogromny bar sałatkowy z plasterkami pomido- rów, piklami, sałatą, owocami, grzankami, sosem jabłko- wym, kostkami ananasa i wieloma innymi wspaniałościami. Niektórzy co bardziej wstrzemięźliwi pensjonariusze jedli tylko zupę, sałatkę i deser oraz wypijali szklankę jednego z wielu napojów serwowanych każdego wieczora. Mając tak różnorodne menu - codziennie inne danie mięsne w cyklu powtarzającym się co jedenaście dni - mieszkańcy ośrodka nie powinni znajdować powodów do narzekań, niemniej jednak Krenek niezmiennie spotykał się z dwoma rodzajami protestów. Jedne dotyczyły godzin posiłków. W domach spokojnej starości w całym kraju uważano, że z wielu powodów najlepszą porą na wieczorny posiłek jest godzina piąta trzydzieści. Pensjonariusze nie lubili zbyt długo przesiadywać w jadalni. Wielu chciało skończyć posiłek przed wiadomościami o siódmej. Uczen- nice i uczniowie, którzy pracowali jako kelnerzy, również woleliby kończyć jak najwcześniej, by mieć jeszcze czas na naukę, pójście do kina czy spotkania z przyjaciółmi. Kucha- rze także chcieli wyjść z pracy stosunkowo wcześnie. Wydawało się, że kiedy ludzie przyzwyczaili się już do wczesnej pory kolacji, wszystkim zaczęło to bardzo od- 93 powiadać. Wszystkim, z wyjątkiem kilku najgłośniejszych pensjonariuszy. Seniora Jimenez bardzo często narzekała: „W Kolumbii o piątej trzydzieści kończyliśmy lunch! To, co się tutaj dzieje, to barbarzyństwo". Ludzie, którzy wyje- żdżali do Europy, mówili, że w dobrych restauracjach wieczorny posiłek podaje się o dziewiątej lub nawet dziesią- tej, a w miejscach takich jak Horches w Madrycie - o jede- nastej . Większość mężczyzn nie zwracała uwagi na wczesną godzinę posiłku, jednak ich żony narzekały tak często, że Zorn był zmuszony zwrócić uwagę Krenekowi na ich za- strzeżenia. - Ken, nie można przesunąć jakoś godziny kolacji? - Andy, daję ci słowo, piąta trzydzieści to jedyny kom- promis, jaki udało nam się osiągnąć. - Ale niektóre z naszych pensjonariuszek... - Andy, widziałeś kiedyś kolejkę przed jadalnią? Chodź- my tam dzisiaj. Zobaczysz, jak to wygląda. Zorn zaproponował więc, by spotkali się przy wejściu o piątej trzydzieści, na co Krenek odpowiedział: - Bądź tam za piętnaście piąta, czterdzieści pięć minut wcześniej. Kiedy spotkali się o umówionej godzinie, zobaczyli już pierwsze osoby siedzące w fotelach przy wejściu do jadalni. O piątej niektórzy byli już w środku i zajmowali wybrane stoliki w pobliżu baru sałatkowego, a kwadrans po piątej ci, którzy nie mogli doczekać się już kolacji, nakładali sobie duże porcje ulubionych sałatek i zabierali się do jedzenia. Po powrocie do gabinetu Andy'ego Krenek wyjaśnił swojemu szefowi, jaką funkcję społeczną ma wieczorny posiłek w Palmowej Alei i we wszystkich innych domach spokojnej starości. - To dla nich najważniejszy moment w ciągu całej doby. Seks należy już do przeszłości. Niezbyt często bywają w ki- nie. Mężczyźni nie chodzą już na mecze. Kolacja to punkt kulminacyjny dnia. Jestem pewny, że gdybyśmy podawali posiłek o czwartej trzydzieści, najbardziej niecierpliwi zja- wiliby się przy drzwiach jadalni za kwadrans czwarta, a naj- lepsze sałatki zniknęłyby jeszcze przed czwartą. - Nie wierzę. - Niedawno mówiłeś, iż nie wierzysz, że nasi pens- jonariusze wchodzą do jadalni pół godziny przed kolacją. Sam ich widziałeś. 94 - Czy nic nie można zrobić, żeby ograniczyć liczbę tych protestów? - Andy, ty nie wychowałeś się na wsi, a jedną z rzeczy, których bardzo wcześnie i niezmiernie boleśnie uczy się wiejskie dziecko jest to, żeby nie drażnić szerszeni. Można przejść koło ich gniazda i nic się nie stanie, ale kiedy wetknie się tam patyk, zaczyna się piekło. Jeśli rozpoczniesz dyskusję na temat godziny kolacji, zestarzejesz się o dziesięć lat w ciągu jednego roku. - Jesteśmy bezsilni? - Tak. Zawarliśmy kompromis. Jakoś to wszystko dzia- ła, może niedoskonale, ale działa. Więc, proszę, zostaw to gniazdo w spokoju - błagał Krenek, a Zorn obiecał nie poruszać już więcej tego tematu. Zupełnie przypadkiem odkrył kolejne źródło trosk Kre- neka. Któregoś dnia, kiedy przechodził obok gabinetu swoje- go zastępcy, usłyszał głośną rozmowę. Pewna kobieta pytała: - Dlaczego nie można jej naprawić? - a kiedy Krenek próbował ją uspokoić, odezwał się męski głos: - Gdybyście kupili lepszą, zaoszczędzilibyście dużo pie- niędzy. Byli tak zdenerwowani, że Andy poczekał aż wyjdą, a dopiero potem wszedł do gabinetu Kreneka i zapytał: - O co im chodziło? Ken odpowiedział nieśmiało: - Na początku popełniłem błąd, a wszystko, co robiłem później, by go naprawić, pogarszało tylko sytuację. Słysza- łeś ich. - Możesz mi to wyjaśnić? - Jestem szalony na punkcie zdrowego odżywiania, wiesz o tym. Większość moich propozycji została bardzo dobrze przyjęta przez naszych pensjonariuszy. Ludziom odpowiada lekko strawne jedzenie, dobrze przygotowane, z dużą ilością warzyw, o niskiej zawartości cholesterolu. No więc, podjąłem kiedyś decyzję, że zrezygnujemy z podawanych na deser lodów, a zamiast nich damy jogurt - najzdrowszy deser na świecie. Wzięliśmy więc próbkę z miejscowej mleczarni, a mieszkańcy zgodnie stwierdzili, że jeszcze nigdy nie jedli niczego tak pysznego. Zapotrzebowanie na jogurt stało się tak duże, że doszliśmy do wniosku, iż nie możemy pozwolić sobie na kupowanie gotowego produktu. Wtedy do głowy wpadł mi pomysł, by sprowadzić maszynę do produkcji jogurtu. 95 - No i co się stało? - Na początku wszystko było świetnie. Nieoczekiwany sukces, nagle wszyscy na deser życzyli sobie jogurt. - Więc skąd ta cała awantura? - Błąd w obliczeniach. Maszyna, którą kupiliśmy, jest przeznaczona do produkcji dziesięciu, piętnastu porcji jogu- rtu. My musieliśmy przygotowywać ponad sto pięćdziesiąt, więc zaczęła się psuć. Naprawiliśmy ją, a ona znów się zepsuła. Kupiliśmy nową, też się psuje. - Co to znaczy „też się psuje"? Części się zużywają? - Nie, cały system odmawia posłuszeństwa. Czasami udaje się zrobić przepyszny, gęsty jogurt. Kiedy indziej wysypują się z niej kawałeczki słodkiego lodu. Później w ogóle przestaje mrozić i otrzymujemy słodkie mleko o temperaturze pokojowej, a bywa i tak, że wcale się nie włącza. Tego wieczora Zorn przeszedł się po jadalni, zatrzymy- wał się przy wybranych stolikach i pytał o jakość posiłku. Większość pensjonariuszy odpowiadała: - Pierwszorzędny, ale nie było dziś jogurtu. Ta uwaga powtarzała się tak często, że kiedy Andy wrócił do gabinetu Kreneka, zakomunikował: - Ken, biorę na siebie problem tej nieszczęsnej maszy- ny. Trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie - po czym poprosił o numer telefonu firmy sprzedającej maszyny do produkcji jogurtu. Przysłano pana Richardsona, sześćdziesięcioletniego we- terana jogurtowego biznesu. - Przez większą część życia zajmowałem się produkcją lodów, a jogurt to ich współczesna odmiana. Macie najlep- szą maszynę na rynku. Kilka drobnych poprawek i za każdym razem będziecie otrzymywać doskonały jogurt. Był zbyt dużym optymistą. Naprawił maszynę na dwa dni, trzeciego wyciekł z niej pokruszony lód o słodkawym smaku, a piątego zupełnie odmówiła posłuszeństwa. Kiedy pan Richardson wrócił i wymienił kilka części, maszyna wyprodukowała doskonały jogurt... ale tylko dla połowy pensjonariuszy, dla tych, którzy weszli do jadalni przed umówioną godziną kolacji. Pozostali nie dostali nawet pokruszonego lodu, a narzekania się nasiliły. Zorn nie potrafił pogodzić się z klęską. Wypróbował jeszcze jedną maszynę z równie opłakanym skutkiem, potem 96 w mleczarni kupił lody bez cholesterolu, których mieszkań- cy zupełnie nie chcieli jeść. Następna propozycja spotkała się z nieco lepszym przyjęciem. - Znalazłem mleczarnię, która za rozsądną cenę będzie dostarczała nam lody dla tych, którzy nie muszą stronić od masła, i wspaniały, ale nie mrożony jogurt. Taki trzypoziomowy system funkcjonował przez jakiś czas: najpunktualniejsi dostawali mrożony jogurt produko- wany w ośrodku, ci, którzy przychodzili później i nie byli na diecie, jedli lody, a pozostali - jogurt z mleczarni. Zorn nie był jednak do końca zadowolony. Pewnego dnia, dostawca z mleczarni powiedział: - Robimy też doskonały sorbet. Jest tańszy od lodów. Używamy tylko naturalnych soków owocowych i dodajemy do niego bardzo mało cukru. Zorn zobaczył w tym pewne rozwiązanie i wprowadził sorbet do jadłospisu. Oczywiście maszyna produkująca mrożony jogurt nadal się psuła, ale lody i sorbet były serwowane codziennie, a kiedy znów przeszedł się po jada- lni i rozmawiał z pensjonariuszami, ponad połowa powie- działa: „Bardzo smaczny posiłek. Sorbet również był dobry, choć wolelibyśmy jogurt, ale kelnerka powiedziała, że ma- szyna znów szwankuje". Kiedy osiągnięto już zawieszenie broni, a pensjonariusze przestali oskarżać Kreneka o nieudolność, Zorn powiedział do niego: - Zawrzyjmy umowę, Ken. Ty zajmiesz się parkin- gami, a ja przejmę twoje stanowisko na froncie jogur- towym. Dbając o to, by wszystkie z jego osiemdziesięciu siedmiu ośrodków nieustannie się rozwijały, John Taggart utworzył zespół czterech ekspertów, którzy podróżowali po kraju i których zadaniem było zbieranie wszystkich nowinek do- tyczących prowadzenia domów spokojnej starości. Oficjal- nie mieli zajmować się wyszukiwaniem ludzi, których za- trudnienie w imperium Taggarta mogłoby zwiększyć efek- tywność ośrodków, dzięki wprowadzeniu do nich nowej krwi i nowych pomysłów. 7 - Aleja Palmowa 97 Człowiek odpowiedzialny za kontrolowanie większej części wschodniego wybrzeża, niejaki pan Wilmerding po- dróżując po Georgii, natknął się na coś, o czym natychmiast poinformował Chicago. Podczas moich ostatnich wyjazdów do Georgii oraz Karoliny Północnej i Południowej słyszałem o pewnym terapeucie i jego żonie pielęgniarce, któ- rzy dokonują cudów na polu rehabilitacji. Męż- czyzna ten jest w stanie pomóc pacjentom ze spara- liżowanymi lub uszkodzonymi kończynami odzys- kać pełną lub częściową kontrolę nad odpowiednimi grupami mięśni. Ma również wyjątkową zdolność wpływania na psychikę pacjentów. Mieszka wraz z żoną w małym miasteczku w Georgii. On jest wysoki i chudy, a ona niska i gruba. Kiedy stoją obok siebie, wyglądają jak liczba 10. Nazywa się Bedford Yancey, a jego żona — Ella. Przypomina mi człowieka, o którym opowia- dał mi ojciec i który zrobił bardzo dużo dla basebal- la w latach dwudziestych i trzydziestych. Tamten magik od zdrętwiałych ramion i stłuczonych kolan nazywał się Bonesetter Reese, a wszystkie pierw- szoligowe drużyny wysyłały swoich kontuzjowa- nych zawodników do jego gabinetu w małym mias- teczku w Ohio. Ten człowiek dokonywał cudów, przedłużył karierę wielu sportowców, a najlepsze efekty uzyskiwał, kiedy uszkodzenie dotyczyło za- równo kości, jak i przyczepionego do niej mięśnia. Bedforda Yanceya można uznać za potomka Bonesettera Reese'a, a lokalne kluby sportowe już korzystają z jego usług. Równie dobrze radzi sobie ze zwykłymi przypadkami szpitalnymi, a jego bez- pośredniość w stosunku do pacjentów zupełnie nie razi praktycznie myślących mieszkańców Georgii. Sugerowałem już, że w naszym ośrodku w Tam- pie na Florydzie przydałby się gabinet rehabilitacji wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt do terapii 98 narządów ruchu. Nie są to urządzenia tanie (załą- czam cennik trzech firm), ale mimo to uważam, że należy wysłać Kena Kreneka lub naszego nowego człowieka, Andy'ego Zorna do Vidalii w stanie Georgia - miasteczko leży pomiędzy Macon i Augus- tą —w celu złożenia Yancey owi i jego żonie propozy- cji utworzenia w Palmowej Alei najlepszego gabinetu rehabilitacji na całym zachodnim wybrzeżu Florydy. Kiedy Taggart znalazł raport na swoim biurku, natych- miast zatelefonował do Wilmerdinga i odbył z nim dwudzies- tominutową rozmowę, po której własnoręcznie napisał pod sporządzonym przez niego dokumentem: „Proszę, by Zorn udał się do Georgii, i jeśli państwo Yancey okażą się tak dobrzy, jak stwierdza powyższy raport, natychmiast zapropo- nował im współpracę. Jeśli się zgodzą, pani Foxworth i Kre- nek mają moją zgodę na utworzenie nowoczesnego gabinetu rehabilitacji w Palmowej Alei. Nie oszczędzać na wyposaże- niu, ale pieniądze wydawać rozsądnie. John Taggart". Natychmiast po otrzymaniu polecenia Andy poszedł do samochodu i ruszył na północ w kierunku granicy z Geo- rgią, skąd prowadziła prosta droga do Vidalii. Kiedy tam dotarł i zadał kilka pytań napotkanym mieszkańcom, dowie- dział się, że sławny specjalista „od kości i mięśni", Bedford Yancey, nie mieszka w samej Vidalii, ale w małej wiosce na północ od drogi 297. Odnalazł farmę Yanceyów z rozpadającym się domem stojącym naprzeciwko szopy, którą wielokrotnie naprawiano, ale której nigdy dokładnie nie odnowiono. Ella Yancey była w kuchni. Niska, korpulentna kobieta zaprowadziła Zorna do szopy, w której mąż pracował właśnie z pacjentem. Bedford, wysoki na sześć stóp i dwa cale, był chudy jak wierzbowa witka, a na głowie miał czuprynę rozwichrzonych rudych włosów. Nie chcąc przeszkadzać mu w pracy, Zorn poczekał, aż Yancey skinie na niego. Przedstawił się, a potem zapytał: - Czy pamięta pan niejakiego Wilmerdinga z Chicago? Rozmawiał już z panem kilka razy. - Jak mógłbym go zapomnieć? - odpowiedział Yancey, nie odrywając swoich wielkich dłoni od ramienia jakiegoś baseballisty. - Usta mu się nie zamykały. - Przysłał mnie, bym się z panem zobaczył. 99 - W tej sprawie, o której mówił ostatnim razem? - Tak. Moglibyśmy porozmawiać? Przywiozłem ze sobą zdjęcia. To najbardziej atrakcyjna propozycja, jaką kiedyko- lwiek panu złożono. Wciąż uciskając mięśnie sportowca silnymi kciukami, Yancey ruchem głowy wskazał dom i powiedział: - Niech pan pomówi najpierw z Ellą. W niektórych sprawach jest bystrzejsza ode mnie. Zorn wrócił więc do kuchni, gdzie zwrócił się do żony Bedforda: - Pani Yancey, nazywam się Andy Zorn. Przyjechałem z Florydy i chcę zaproponować pani i pani mężowi pracę w naszym gabinecie rehabilitacji. - Co mielibyśmy robić? - To samo co robicie tutaj, tylko na bardziej stałych zasadach. Słyszałem, że jest pani jedną z najlepszych pielęg- niarek w Georgii. Będziecie mieli pierwszorzędnie wyposa- żony gabinet i bardzo sympatycznych pacjentów. - Co to za miejsce? - spytała ostrożnie, a Zorn pokazał jej zdjęcie przedstawiające cały kompleks Palmowej Alei. - Będziecie pracować w tym wspaniałym miejscu. Przyglądając się fotografii, zapytała podejrzliwie: - To wszystko należy do pana? - Do mojej firmy. - Pewnie bankrutujecie, jeśli chcecie nas tam zatrudnić. Zaśmiał się. - Pani Yancey... - Proszę mówić mi po imieniu. - Do mojej firmy należy osiemdziesiąt siedem podob- nych ośrodków, a ten to jeden z najlepszych. - Z tego co słyszałam w telewizji, właśnie takie wielkie firmy bankrutują najszybciej. Mamy wystarczająco dużo problemów tutaj, w Vidalii, i nie chcemy nigdzie jechać w poszukiwaniu nowych - powiedziała, lecz mimo to z ogromnym zainteresowaniem oglądała pozostałe zdjęcia, a szczególną uwagę zwróciła na broszurę, w której znajdo- wała się lista wszystkich ośrodków należących do Taggarta. - Dlaczego chcecie zatrudnić mnie i Bedforda właśnie w tym ośrodku na Florydzie? - Bo tam pracuję. Jestem dyrektorem tego ośrodka i po- trzebuję właśnie takich ludzi jak wy do stworzenia u nas gabinetu rehabilitacji. 100 - Jeśli szukacie małżeństwa, muszę przyznać, że ja i Bed- ford jesteśmy jednymi z najlepszych w tej dziedzinie, przy- najmniej w tej części Georgii - oświadczyła, po czym wróci- ła do pierwszej fotografii i przyglądała się jej pod różnymi kątami. - Obiecuje pan, że to jest już wybudowane, że to nie żaden projekt? - Obiecuję. Proszę spojrzeć na ustawione przed budyn- kiem samochody. - Samochody też można narysować. Bedford i jego pacjent wrócili z szopy. Wszyscy czworo zasiedli do stołu i posilali się grubymi plastrami tłustego boczku i naleśnikami z melasą, popijając mocną, wiejską kawą. Andy nie mógł wyjść z podziwu, jak szybko śniadanie znikało ze stołu, a baseballista, widząc jego reakcję, powie- dział: - Kiedy człowiek trenuje przez większą część poranka albo masuje tak jak Bedford, powinien dużo jeść. Melasa ma to do siebie, że gdy się ją je, niemal czuje się, jak witaminy zaczynają krążyć we krwi. Po śniadaniu Ella zebrała naczynia i rozłożyła na stole fotografie. - Drażniłam się z doktorem Zornem, mówiąc, że to pewno tylko projekty, ale on zapewniał, że te budynki stoją naprawdę. Przeprowadzili teraz rzeczową rozmowę o wszystkich za i przeciw związanych z opuszczeniem szopy Bedforda dają- cej poczucie wolności i kiepsko płatnej posady pielęgniarki w miejscowym szpitalu. W pewnym momencie baseballista powiedział: - W naturze człowieka leży chęć spróbowania swoich sił w pierwszej lidze, a wy dwoje jesteście najlepsi w tym, co robicie. Myślę, że powinniście spróbować. W końcu odezwał się Bedford: - Wygląda na to, że oni nie żartują, Ella. Chyba powinniśmy wsiąść do naszego starego pikapa, pojechać tam i zobaczyć to wszystko na własne oczy. - Potem poprosił żonę, by zadzwoniła do ludzi, z którymi umówił się na kolejne trzy dni, i postarała się przełożyć również własne dyżury. - Jedziemy zbadać tę całą Palmową Aleję. Jeśli tam jest tak dobrze, jak on mówi, przed nami lepsze życie. 101 Yanceyowie chcieli wybrać się własnym pikapem, Andy jednak zaproponował, by pojechali z nim, a potem wrócili samolotem. - Moja firma pokryje koszty przelotu i zwróci za bilet z lotniska do domu - dodał i plan został przyjęty. Obliczyli, że od Tampy dzieli ich około trzystu mil, a ponieważ jechali razem i każdy z nich był doskonałym kierowcą, mogli pokonać całą drogę niemal bez zatrzymy- wania. Podczas podróży Andy miał okazję rozmawiać z pań- stwem Yancey, a im dłużej ich słuchał, tym większą miał pewność, że takich ludzi nie spotyka się często. Brakowało im może ogłady, ale byli pełni ludowej mądrości, zapału do pracy i pomagania innym. Zanim jeszcze dotarli do Tampy, Zorn zadecydował, że jeśli tym dwojgu spodoba się Palmowa Aleja i jeśli on stwierdzi, że nadają się do pracy ze starszymi ludźmi, zaproponuje im posadę. Powie pani Foxworth i Krenekowi, by przemienić największe z pomieszczeń budynku opieki medycznej na salę gimnastyczną, i rozpocznie kampanię reklamową, która ogłosi całej zachodniej Florydzie, że już wkrótce w ich ośrodku będzie można skorzystać z naj- skuteczniejszego na świecie programu rehabilitacyjnego. Do Tampy dojechali wczesnym popołudniem. Andy zjechał z głównej drogi i ruszył wolno wzdłuż alei poroś- niętej palmami i pieprzówkami brazylijskimi, aż do miejsca, z którego było widać starą bramę, mur i fragment budynku. - Z takiego domu można być dumnym, pani Yancey. Skrzydło, w którym może pan pracować, Bedford, znajduje się tam, na lewo. Pozwolił im nasycić się imponującym widokiem, po czym wjechał na teren ośrodka, zaparkował samochód w miejscu wyznaczonym specjalnie dla niego i zabrał państ- wa Yancey prosto do dużej sali, w której tryskająca entuz- jazmem, lecz nie najlepiej wyszkolona pielęgniarka popisy- wała się swoimi umiejętnościami w zakresie rehabilitacji. Pracowała z osiemdziesięciojednoletnią kobietą ze Wspomagania Życia, która przeszła operację wymiany sta- wu biodrowego, lecz bardzo wolno odzyskiwała sprawność lewej nogi. Przez kilka minut Yancey przyglądał się prze- starzałym ćwiczeniom, do których pielęgniarka zachęcała pacjentkę. Były one jednak tak niewłaściwe, że po chwili zapytał nieśmiało: 102 - Czy mógłbym pokazać pewną sztuczkę, którą z dość dobrymi skutkami stosujemy w Georgii? Podszedł do staruszki i w tej samej chwili zmienił się w zupełnie innego człowieka. Pochylił się, by dorównać jej wzrostem. Jego wielkie dłonie, które masowały i uciskały mięśnie baseballisty, nagle stały się miękkie i delikatne, a słowa, które wypowiadał, potrafiły ukoić najbardziej nie- spokojnego pacjenta. - Proszę pani - powiedział szeptem - widziałem już panią wcześniej, chyba ze sto razy, ale zazwyczaj nie była pani w tak dobrej formie jak dzisiaj. Za każdym razem odzyskiwała pani sprawność, więc teraz też tak się stanie. Proszę zdać się na mnie. Najdelikatniej jak tylko mógł zaczął rozmasowywać i wyginać nogę kobiety, a kiedy staruszka poczuła się już w pełni zrelaksowana, złapał ją za nadgarstki, podniósł i zmusił do dziwnego, nieudolnego tańca. Pozwolił jej oprzeć się o siebie, uśmiechał się do niej, a ona szła wolno do przodu na nodze, którą, jak się obawiała, nigdy nie będzie mogła poruszać. Na jej bladych policzkach pojawiły się już rumieńce, a po chwili Bedford chwycił ją w swe silne ramiona i posadził na krześle. Zorn milczał. Widział już, jak Bedford Yancey oklepuje mięśnie zawodowego baseballisty, a teraz ujrzał go w roli dającego nadzieję przyjaciela starszej kobiety, która boi się, że do końca życia pozostanie kaleką. Zobaczył w nim uzdro- wiciela, jakim sam chciałby być. Kilka minut później, kiedy oglądali pomieszczenie, w którym miał powstać przyszły gabinet rehabilitacyjny, Andy Zorn oficjalnie przyjął Bed- forda Yanceya i jego żonę do pracy, po czym wydał pierw- sze polecenie: - To ma być najlepszy gabinet na Florydzie. Andy nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, że konsek- wencje tej decyzji przerosną jego oczekiwania. Państwo Yancey, mimo iż mieszkali w Palmowej Alei, wciąż utrzy- mywali kontakt z wieloma zawodowymi baseballistami, któ- rych Bedford leczył wcześniej w swojej szopie. Kiedy spor- towcy pojawiali się na Florydzie, natychmiast dowiadywali się o tym wszyscy mieszkańcy Palmowej Alei i innych domów spokojnej starości w okolicy, po czym emerytowani kibice urządzali pielgrzymki, by na własne oczy zobaczyć największych graczy. 103 Zdarzało się nawet, że jacyś fanatycy sportu próbowali wynająć sobie pokój na oddziale Wspomagania Życia, by być na miejscu, kiedy w ośrodku pojawia się jakaś znana postać. Zorn nie pochwalał takiego postępowania, ale cieszyły go inne reakcje. Ludzie, którym podobała się praca Yanceya, często mówili swoim znajomym: „Ta Palmowa Aleja w Ta- mpie to pierwszorzędny ośrodek z doskonale prowadzonym centrum rehabilitacji. Jeśli kiedyś choroba zmusi mnie do opuszczenia domu, postarajcie się, żebym trafił właśnie tam". Tak entuzjastyczne wypowiedzi nie wypełniły wszyst- kich łóżek na oddziale Wspomagania Życia, niemniej jednak fani sportu przyczynili się do zmniejszenia deficytu, który uzyskał poziom, jaki ostatecznie można by było zaakcepto- wać. Wydawało się, że opłacalność zostanie osiągnięta lada miesiąc, ale tak się nie stało. Pani Foxworth jednak odnalazła w tym wszystkim jeden bardzo budujący znak. - Kiedy ludzie przychodzą zapłacić za pobyt na Wspo- maganiu, pytam ich o opinię o państwu Yancey. Od trzech osób usłyszałam, że są bardzo zadowolone ze współpracy z Bedfordem, a dziewięć powiedziało: „Ręce tej pielęgniarki z gabinetu rehabilitacji mają chyba moc uzdrawiania". Ta pochlebna opinia rozeszła się wśród ludzi, do ośrod- ka zatem zaczęło ściągać coraz więcej osób wymagających stałego programu rehabilitacyjnego, a Palmowa Aleja stawa- ła się coraz ważniejszym i coraz bardziej znanym prywat- nym centrum leczniczym na Florydzie. Kiedy Zorn znalazł już częściowe rozwiązanie problemu wolnych łóżek na oddziale Wspomagania Życia, jego myśli zaczęły swobodnie wędrować w zupełnie nowych kierun- kach. Pewnego dnia zdał sobie sprawę z tego, że mimowol- nie i jakby podświadomie zaczął wracać do obowiązków lekarza. Wielokrotnie przypominał pensjonariuszom, że nie wolno mu wykonywać tego zawodu na terytorium Florydy, niemniej jednak nie potrafił zabronić im pytania go o radę, gdy mieli problemy ze zdrowiem. Jeśli choroba okazywała się poważna, odsyłał pacjenta do doktora Farąuhara, które- mu prawo pozwalało na oficjalne postawienie diagnozy i wypisanie recepty. 104 Tak więc gdy Laura Oliphant, była dyrektorka elitarnej szkoły dla dziewcząt, przyszła do Zorna ze swoim prob- lemem, musiał jej wysłuchać i zachować spokój, nawet kiedy mówiła: - Zupełnie nie mam do kogo się z tym zwrócić. - A o co dokładnie chodzi? - Przeszłam badania. Wszystkie wyniki są zgodne. Mam nowotwór w lewej piersi. Każdy lekarz mówi coś innego, a ja się już w tym wszystkim zupełnie pogubiłam - powie- działa drżącym ze zdenerwowania głosem. Zorn posmutniał nagle, widząc, że kobieta, która na początku wydawała się tak silna i pewna siebie, teraz jest zrozpaczona i bezbronna jak małe dziecko. Nie chciał za- głębiać się w szczegóły dotyczące jej stanu zdrowia, przypo- mniał więc: - Pani Oliphant, powinna pani poprosić o opinię spec- jalistę. Wie pani, że mnie nie wolno występować w roli lekarza. Nie mogę... - Potrzebuję rady zaufanego przyjaciela, a nie lekarza. Pan to wszystko rozumie, ja nie. - Opuściła głowę i zaczęła cicho płakać. Zorn nie starał się jej powstrzymywać, wie- dział, że łzy przyniosą jej ulgę. Po kilku minutach pani Oliphant poweselała nieco, odchrząknęła, wyprostowała się na krześle i powiedziała rzeczowo: - Trzynaście lat temu usunięto mi prawą pierś. Potem nastąpiła seria naświetlań, by wyeliminować wszystkie pojedyncze komórki rakowe. Cała kuracja trwała sześć miesięcy. - I w pełni odzyskała pani zdrowie? - Kobieta skinęła głową. Zorn poprosił teraz siostrę Varney, by przyłączyła się do nich. Chciał mieć świadka, który mógłby potwierdzić, że ich rozmowa nie miała nic wspólnego z uprawianiem zawo- du lekarskiego. - Pani Oliphant powiedziała mi, że trzynaś- cie lat temu przeszła masektomię prawej piersi. Teraz okazuje się, że w lewej również pojawił się guz. Pani prosi nas o radę w sprawie dalszego postępowania z chorobą. - Czy uważa pani, że badania zostały przeprowadzone dokładnie? - zapytała Nora, na co pani Oliphant odpowie- działa: - Tak, bardzo dokładnie. Wiem, że coś tam jest. - Co radzili pani lekarze? - Na tym właśnie polega problem. Każdy mówi coś innego. Rozmawiałam już z sześcioma i za każdym razem 105 uzyskuję niejasną, wymijającą odpowiedź. Każdy następny ma swoją własną teorię, która zupełnie nie zgadza się z tym, co usłyszałam od poprzednich. - Radziła się już pani sześciu lekarzy? - zapytała z nie- dowierzaniem Nora. - Zgadza się, sześciu. Doktor Farquhar powiedział mi: „Jeśli trzynaście lat temu miała pani raka, a teraz w drugiej piersi znów pojawił się guz, nie wolno tego bagatelizować. Proszę natychmiast udać się do doktora Swaina. On powie pani, jak postąpić". - Poszła pani do niego? - Tak. Usłyszałam od niego takie słowa: „Istnieją dwa wyjścia. Usunięcie całej piersi, tak jak poprzednio, albo skorzystanie z pewnej nowej teorii. Właściwie to dużo więcej niż teoria, to naprawdę działa. Wyłyżeczkowanie. Dostajemy się do środka poprzez maleńką sondę, wycinamy guz, po czym przechodzimy do leczenia farmakologicznego. Najpierw jednak musimy wiedzieć, na czym stoimy". Wy- słał mnie więc na mammografię. Guz był wyraźny, ale chcieli, żebym zgodziła się jeszcze na biopsję. Jej wynik potwierdził przypuszczenia. Mam raka, choć tym razem guz jest nieco mniejszy. Lekarze pocieszają mnie również, że został wykryty w porę. Wyłyżeczkowanie byłby więc roz- wiązaniem bardzo praktycznym, jednak masektomia mogła- by okazać się bezpieczniejsza - dałaby większą pewność, że wyeliminowano wszystkie komórki rakowe. Przed podję- ciem ostatecznej decyzji poprosiłam o radę jeszcze jednego lekarza, specjalisty w tej dziedzinie. Powiedział mi: „Pół na pół", po czym jeszcze raz dokładnie wyjaśnił mi wszystko to, o czym już doskonale wiedziałam. Kiedy jednak po- prosiłam, by poradził mi jak postąpić, odmówił. Powiedział tylko, że muszę wybrać jedną z dwu możliwości. - Jak teraz przedstawia się sytuacja? - zapytał łagodnie Zorn, a pani Oliphant odpowiedziała: - Wszyscy zgodnie twierdzą, że istnieje kilka możliwo- ści, z których muszę wybrać jedną. Usunięcie całej piersi, jak poprzednio, albo wyłyżeczkowanie. Potem seria naświe- tlań lub chemioterapia. Po chemii mogą wypaść mi włosy, ale to jedna z opcji. Następnie leczenie jakimś nowym cudownym środkiem, tamoxifenem, który, jak twierdzą, jest niezastąpiony w neutralizowaniu pojedynczych komórek ra- kowych po operacji. Brzmi to bardzo obiecująco, ale mówią, 106 że mogą wystąpić pewne efekty uboczne. Zupełnie się w tym wszystkim pogubiłam. Kiedy Zorn i Nora zgodnie stwierdzili, że pani Oliphant bardzo dobrze odrobiła zadanie domowe, ta skrzywiła się i powiedziała: - Za dobrze. Ponieważ nikt nie potrafił powiedzieć mi, jakie wyjście byłoby najlepsze, zwróciłam się do dwóch lekarzy, którzy uratowali mi życie trzynaście lat temu. Zadzwoniłam do każdego z nich i zgadnijcie, co mi powie- dzieli? Chirurg, który przeprowadził masektomię mojej pra- wej piersi, powiedział: „Po zapoznaniu się z ostatnimi odkryciami, doszedłem do wniosku, że wycinaliśmy zbyt dużo. Teraz robimy zwykle łyżeczko wanie, a po nim dużą serię naświetlań, żeby zlikwidować resztki guza". Z kolei radiolog powiedział tak: „Lauro, nie stosujemy już tak silnych naświetlań. Co ci radzę? Pełną masektomię połączo- ną z chemioterapią". Rozłożyła bezradnie ręce i zapytała: - No i kogo mam posłuchać? Zorn miał już gotową odpowiedź: - Aby pomóc tysiącom kobiet takich jak pani, zagubio- nych w gąszczu medycznych technik, powstała jeszcze jedna specjalizacja. Onkologia. - A czym się zajmuje? - Onkolog to jak sędzia. Zapoznaje się z wynikami badań, słucha opinii innych lekarzy, rozważa wszystkie możliwości i wydaje swój sąd. - Gdzie można takiego znaleźć? - Zapytam doktora Farąuhara, ale przypuszczam, że w okolicy powinno być co najmniej kilku. - Andy, jako dyrektor Palmowej Alei, a nie jako lekarz, zwrócił się do doradcy medycznego swojego ośrodka i doktor Farąuhar podał mu nazwiska trzech godnych zaufania onkologów. A kiedy Zorn zapytał: - Do którego z nich udałby się pan, gdyby chodziło o pańską żonę?- usłyszał pewną i jasną odpowiedź: - Do doktora Sama Baileya. Przyjmuje w Tampie. Nie ma lepszego. Laura Oliphant umówiła się więc z lekarzem, którego jej polecono, nalegała jednak, by Zorn z nią poszedł. Doktor Bailey nie był zachwycony, kiedy dowiedział się, że ma przyjąć pacjenta w obecności innego lekarza. Zorn wyjaśnił 107 jednak, że występuje tylko w roli dyrektora Palmowej Alei i opiekuna pani Oliphant. - Nie ma pani męża? - zapytał Bailey. - Nie - odpowiedziała Laura. - Ani zaufanego prawnika, ani wnuków? Rzeczywiście jest pani samotna. Niech więc pan z nami zostanie, panie Zorn. Teraz, za czterysta pięćdziesiąt dolarów, doktor Bailey powiedział pani Oliphant to, co ona już doskonale wiedzia- ła, ale zrobił to w sposób tak przystępny i gruntowny, że pacjentka bez najmniejszego problemu rozumiała każdy krok w skomplikowanej procedurze walki z rakiem piersi. Nawet Zorn był zdziwiony, dowiadując się, jak trudną decyzję musi podjąć kobieta dotknięta tą chorobą. Doktor Bailey siedział na krześle w pokoju, który bar- dziej przypominał salonik mieszczańskiej rodziny niż gabi- net lekarski. Pani Oliphant zasiadła naprzeciwko niego w wygodnym fotelu, a Zorn przyniósł sobie krzesło z po- czekalni. W pomieszczeniu panował lekki półmrok, a ściany ozdobione były trzema reprodukcjami przedstawiającymi nadmorski krajobraz. Konsultacja składała się z wykładu na temat raka piersi u amerykańskich kobiet. - To wstyd - zaczął Bailey - że badania w tej dziedzinie powierzono przede wszystkim mężczyznom, którzy potrak- towali je z dość dużą nonszalancją. Sposób leczenia zależy właściwie od tego, gdzie dana kobieta mieszka i kiedy zwróci się do lekarza. W bardzo konserwatywnej Dolinie Rzeki Mississippi i na zachód od niej panuje przekonanie, że pomaga tylko radykalna masektomia i chirurgiczne usu- nięcie wszystkich komórek rakowych. Taki zabieg przeszła pani kilka lat temu. Na północnym wschodzie preferuje się wyłyżeczkowanie. Na południu, z wyjątkiem Florydy, sto- suje się zasadę, że trzeba wyciąć możliwie najwięcej, by kobieta wiedziała, iż dostała to, za co zapłaciła. Stosuje się również naświetlania, bardzo silne na zachodzie, tutaj nieco słabsze. Inni z kolei po operacji wolą chemioterapię, szcze- gólnie w przypadku nawrotów choroby. Co do tamoxifenu, ocena zależy od lekarza, do którego się pójdzie. Przeprosił za brak jednoznacznej odpowiedzi i dodał, że na większość opinii w medycynie ogromny wpływ ma miejs- ce, w którym wychował się i studiował dany lekarz. - Ale różnorodność zalecanych metod leczenia raka pie- rsi przebija każdą inną chorobę. - Zakaszlał, napił się wody, 108 po czym zapytał sam siebie: - Więc która z tej niezliczonej liczby ciągle zmieniających się możliwości jest najlepsza? Proszę pozwolić mi wyjaśnić pewien stały fakt. Jeśli u danej kobiety stwierdza się raka piersi, a chora nie chce się leczyć i odrzuca rady wszystkich lekarzy bez względu na to, gdzie praktykują, sama skazuje się na śmierć. Umiera. Przez własny upór umiera. A ja pomagam takie pacjentki grzebać, rok po roku. To samo dotyczy pani. Jeśli nie podejmie pani żadnego działania, umrze pani sześć, osiem, dziesięć lat przedwcześnie. Może pani nic nie zrobić, ale musi być pani świadoma niebezpieczeństwa, na jakie się pani wystawia. Odczekał, aż smutna prawda dotrze do pacjentki, po czym odezwał się nieco weselszym głosem: - No to wybierzmy drogę ucieczki. - Przedstawił teraz stan współczesnej wiedzy, dokładnie omawiając plusy i mi- nusy wszystkich dostępnych metod, przy czym robił to tak, że zrozumiałby go każdy uważny słuchacz. - Setki razy udowodniono już, że usunięcie komórek rakowych, czy to przez zabieg chirurgiczny, czy przez naświetlania, czy w końcu przez chemioterapię, przynosi efekty. Najgorsze, co może się stać, to pojawienie się przerzutów. Jeśli komórki rakowe oderwą się od guza, mogą zaatakować inne organy, a jeśli pozwoli im się na rozmnożenie się w tym nowym miejscu, nie ma już nadziei. Wtedy zwykle słyszy się słowa: „Otworzyli go, rozejrzeli się i zaszyli go z powrotem. Dali mu trzy miesiące". Uśmiechnął się do pani Oliphant i powiedział: - Użyłem rodzaju męskiego, ponieważ takie wypowiedzi najczęściej dotyczą mężczyzn. Pozwalają, by rak prostaty zaatakował wątrobę, śledzionę i dolną część żołądka, a kiedy proszą nas o pomoc, jest już za późno. Powiedział, że przerzuty z piersi nie są tak groźne, ponieważ komórki rakowe nie są w stanie znaleźć organu, w którym mogłyby się szybko rozmnożyć, tak jak w wąt- robie czy w żołądku. - To proces znacznie wolniejszy, ale również śmiertel- ny. Co więc możemy zrobić, by wyszukać i zniszczyć te śmiercionośne komórki? Dawniej, kiedy przechodziła pani pierwszą operację, wycinaliśmy nie tylko samego guza, ale również wszystkie te miejsca, w których mogły się ukryć pojedyncze komórki rakowe. Zabieg bezlitosny dla pacjen- tek, ale dla raka również. 109 Opowiedział teraz o nowszych sposobach leczenia. Stwierdził, że wyłyżeczkowanie połączone z naświetlaniami lub chemioterapią daje dość dobre rezultaty, ale ma również swoje wady. Z niezbyt dużym entuzjazmem wypowiedział się o tamoxifenie: - Dotychczasowe badania nie zajmowały się skutkami ubocznymi. Lek niewątpliwie spowalnia migrację komórek, a nawet rozrost samego guza. Ale jakim kosztem, tego nie wiemy. Kiedy skończył swój wykład, pani Oliphant powiedziała: - Mówi pan tak jasno, że nawet ja wszystko zrozumia- łam. Zgodzi się pan ze mną, doktorze Zorn, że to, co usłyszeliśmy, było bardzo przystępne? Zorn skinął głową, a pani Oliphant zwróciła się do obu lekarzy: - Więc jak mam postąpić? Chcę żyć tak długo, jak to tylko możliwe, bo mam jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Doktor Bailey dał jej najbardziej rozczarowującą od- powiedź: - Moja wiedza nie pozwala mi jednoznacznie stwier- dzić, co dokładnie powinna pani zrobić. - No to kto mi to powie? - krzyknęła prawie. - Nikt. Tutaj nikt nie zna właściwej odpowiedzi. - Więc do kogo mam się zwrócić? - Do samej siebie. Sama musi pani podjąć decyzję, wysłuchawszy uprzednio rad przyjaciół i lekarzy. - Właśnie dlatego przyszłam do pana, doktorze Bailey. - A ja dałem pani kilka wskazówek, by pomóc pani w podjęciu decyzji. Jeśli nie zrobi pani nic, już na samym początku skazuje się pani na przedwczesną śmierć. Każda z wymienionych przeze mnie opcji daje pani szansę na wyleczenie. Jeśli wybierze pani wszystkie trzy, bez wahania mogę pani powiedzieć, że będzie miała pani dziewięćdzie- siąt siedem procent szansy na przeżycie. To bardzo dużo. - Jakie trzy opcje ma pan na myśli? - Masektomia albo wyłyżeczkowanie, naświetlania albo chemioterapia i tamoxifen. - A jeśli zdecyduję się tylko na dwie? - Pani szanse się zmniejszą. - Kiedy zobaczył, że pani Oliphant zbladła nieco, dodał: - Ale nie katastroficznie. Trzynaście lat temu miała pani do wyboru tylko dwie opcje i wyszła pani z tego. 110 - Jest pan żonaty, doktorze Bailey? - Tak. - Gdyby pańskiej żonie przytrafiło się to, co mnie, co by jej pan poradził? Zamyślił się na chwilę, po czym odpowiedział: - Często słyszę to pytanie, pani Oliphant, i wiem, co bym zrobił. Uważnie wysłuchałbym tego, co sam przed chwilą pani powiedziałem, następnie porozmawiałbym z trzema najlepszymi lekarzami, jakich znam, i może jeszcze ze swoim prawnikiem i księgowym, a potem zerwałbym się z łóżka pewnej nocy o czwartej nad ranem i zawołał: „Rachel, jeśli wystarczy ci odwagi, zrobimy tak" i modlił- bym się, by powiedziała, że jest gotowa na wszystko. - I co by jej pan zaproponował? - zapytała, a on wyznał: - Przy swojej niedoskonaiej wiedzy muszę szczerze po- wiedzieć, że nie wiem. Kiedy doktor Bailey wyprowadzał ich z gabinetu, po- wiedział jeszcze: - Teraz wie pani tyle co ja. Ma pani przyjaciela w dok- torze Zornie, który jest człowiekiem bardzo rozsądnym. Ufa pani doktorowi Farąuharowi. Proszę się zastanowić, a ja będę się modlił, żeby wystarczyło pani cierpliwości i uporu, by do końca trzymać się decyzji, jaką pani podejmie. Potem odezwał się do Zorna idącego za panią Oliphant: - Niech pan nie waha się jej doradzać, tylko dlatego, że nie ma pan uprawnień do wykonywania zawodu lekarza na Florydzie. Andy dogonił panią Oliphant, a ta spojrzała na niego smutnymi oczyma i głosem, który zabrzmiał jak krzyk pełen rozpaczy, powiedziała: - Niech to wszystko szlag trafi! Proszę o radę najmąd- rzejszych ludzi w Tampie, a oni nic nie potrafią mi powie- dzieć. Boże! Dlaczego nas opuszczasz i każesz nam samym podejmować tak trudne decyzje? * * * W połowie kwietnia Andy miał wrażenie, że już zna i rozumie wszystkich mieszkańców Palmowej Alei. Richard St. Pres, sztywny i powściągliwy, mógł być tylko ambasado- rem, senator Rabom miał zapisaną w genach karierę poli- 111 tyka. Księżna była swego czasu wielką damą w najwy- śmienitszym towarzystwie, a Maxim Lewandowski, wysoki, szczupły mężczyzna, mówiący europejskim akcentem, był niewątpliwie cudownym dzieckiem, które wciąż posiadało młodzieńczą ciekawość do nauki i nie rozwiązanych zagadek ludzkiej genetyki. Jeden jednak człowiek nadal intrygował Zorna. Muley Duggan, który wyglądał jak gangster z Nowego Jorku, z krótką szyją, potężnymi rękami, donośnym głosem i nie- spokojnymi oczyma. Był wyjątkowo tajemniczą postacią tym bardziej, że jego żoną była jedna z najpiękniejszych kobiet w Palmowej Alei, Marjorie Duggan, która zajmowała osobny pokój na oddziale Wspomagania Życia. W przeci- wieństwie do swojego męża pani Duggan była bardzo drob- nej budowy - prawdopodobnie była szczupła, zanim jeszcze zapadła na chorobę Alzheimera - a kiedy on rozkoszował się sportem, szczególnie oglądaniem w telewizji meczy zawodo- wego footballu, ona słuchała transmisji z Metropolitan Ope- ra. W apartamencie w Palmowej Alei, który zajmowali, zanim Marjorie zachorowała, on słuchał hałaśliwej muzyki country, a ona w swoim pokoju rozkoszowała się dźwiękami płynącymi z płyt kompaktowych zawierających najbardziej znane arie nagrane przez takich najznakomitszych współ- czesnych śpiewaków jak Kiri Te Kanawa, Marilyn Home, Placido Domingo i Luciano Pavarotti. Po pewnym czasie Muley również zainteresował się jej płytami i ku swemu zdziwieniu sam stał się kimś w rodzaju fana muzyki opero- wej, a jego i żonę wkrótce połączyła nowa, wspólna pasja. Byli tak źle dobraną parą, że Andy zaczął zastanawiać się, jak udało im się stworzyć związek, który, zgodnie z tym co mówili świadkowie ich wcześniejszego życia w Palmowej Alei, był szczęśliwy i satysfakcjonujący dla nich obojga. Zapytał więc o nich Kreneka, a ten powiedział mu: - Kiedy jako jedni z pierwszych pensjonariuszy zjawili się u nas jedenaście lat temu, natychmiast stwierdziłem, że zupełnie do siebie nie pasują. Ona była uosobieniem kobie- cego piękna, a on twardzielem z Bronxu. Jednak po pewnym czasie stało się dla mnie jasne, że ci dwoje naprawdę się kochają i są ze sobą bardzo szczęśliwi. Udało im się wy- pracować układ, który pozwalał jemu dalej pić piwo, a jej sączyć szampana. Na czym polega ich sekret? Nigdy się tego nie dowiedziałem, ale powinni rozpocząć masową produkcję 112 swojego eliksiru. Wiele małżeństw, nie wyłączając tych, które mieszkają u nas, chętnie by się go napiło. Kelner z jadalni, zapytany o państwa Duggan, powie- dział: - Muley narzucił innym mężczyznom pewien wzór za- chowań. Był zawsze bardzo uprzejmy i dworny dla swojej żony. Przysuwał jej krzesło, wstawał, kiedy wracała do stołu, ustępował jej w rozmowach z innymi i wysuwał dolną szczękę, jakby chciał dać wszystkim do zrozumienia, że rozszarpie na kawałki każdego, kto będzie niepokoił jego żonę. - Co się stało, kiedy przeniesiono ją na oddział Wspo- magania? - zapytał Zorn, a kelner wyjaśnił: - Każdego popołudnia o piątej Muley jedzie windą do Bloku Wspomagania Życia, pomaga żonie ubrać się w wizy- tową sukienkę, sadza ją na wózku i dumnie wjeżdża z nią do jadalni. Potem pomaga jej usiąść przy stole, do którego zwykle zaprasza jeszcze kogoś. Zauważyłem jednak, że kie- dy to możliwe, ludzie starają się nie przyjmować jego zaproszeń. - To dość okrutne. - Zmieniłby pan zdanie, gdyby pan z nimi usiadł. - Jest aż tak źle? - Gorzej. - Co ma pan na myśli? - Jej zachowanie. Prawie za każdym razem przerywa posiłek w połowie, spogląda na męża, jakby nigdy wcześniej go nie widziała, i zaczyna go wyzywać. Nie wie, kim jest, ale jest przekonana, że wyrządził jej wielką krzywdę. - A co on wtedy robi? - Siedzi i czeka, aż ona się uspokoi. Potem znów za- czyna ją karmić. Sama nie radzi już sobie ze sztućcami. - I co potem? - Ona uwielbia jogurt, ale jak pan wie, maszyna dość często się psuje, więc pod koniec kolacji ona obwinia go za to, że ją zepsuł. - Często pan ich obsługuje? - Sprawia mi to nawet przyjemność. Lubię ją obser- wować, wyszukiwać prawidłowości w jej zachowaniu. - Wyciągnął pan jakieś wnioski? - Bardzo przypadkowe. Często oskarża go o coś złego, co według jej mniemania zrobił. 8 - Aleja Palmowa 113 - O co dokładnie? - To zależy. Czasami o pieniądze, czasami o złe trak- towanie córki, którą sobie wymyśliła. Innym razem... - Nie mają córki? - Nie. Sprawdziłem. Pobrali się bardzo późno i w ogóle nie mieli dzieci. Im więcej Zorn wiedział na temat przeszłości Mulleya Duggana, tym bardziej tajemniczym człowiekiem mu się wydawał. Jedno było niezaprzeczalne - jego prostactwo. Przekonał się o tym, kiedy wraz z państwem Mallory po- szedł do niego na drinka. Jego apartament przypominał pokój starego kawalera, który uwielbia piwo, sprośne rysunki i grubiańskie żarty. Wielu mężczyzn złożyło na niego skargę w imieniu żon, które poczuły się urażone dowcipem, jaki Muley opowie- dział na przyjęciu zorganizowanym z okazji powrotu państ- wa Mallory do Palmowej Alei. To był bardzo uroczysty wieczór. Państwo Mallory tańczyli właśnie walca, kiedy Muley złapał mikrofon i po- wiedział: - W zeszłym tygodniu nasi drodzy przyjaciele, Chris i Esther odbyli bardzo sentymentalną podróż. Pojechali nad Wodospad Niagara, odnaleźli hotel, w którym spędzili noc poślubną, wynajęli ten sam pokój z tym samym wielkim łożem i robili wszystko dokładnie to samo, co przed sześć- dziesięcioma laty. Któryś z gości, pouczony wcześniej przez Muleya, zapy- tał zdziwionym głosem: - Jak to: wszystko? - a mistrz dowcipu odpowiedział: - Z małą różnicą. Podczas nocy poślubnej ona wstała z łóżka, poszła do łazienki i zaczęła płakać. Tym razem on popłakał się w łazience. Kiedy kobiety zwróciły mu uwagę, że to zbyt wulgarny dowcip dla grona tak wrażliwych słuchaczy, Muley wyraził skruchę i przeszedł do nieco subtelniejszych żartów, które opisywały różne aspekty życia ludzi na emeryturze. Jeden z jego dowcipów spodobał się szczególnie i był powtarzany wszystkim, którzy spóźnili się na występ Muleya. „Ta kobieta z trzeciego piętra - wiecie o kim mówię? - powie- działa do męża: - Mam taką wielką ochotę na lody. Mógłbyś pobiec tu na róg i kupić mi dużą porcję? Ale weź kartkę i zapisz sobie, co dokładnie chcę. - On na to: - Zapamię- tam - a ona: - Bardzo cię proszę, zapisz sobie: lody wanilio - we z karmel em, orzech ami i bitą śmieta ną. Zapisał eś wszys- tko? - On odpowi edział, że tak, i poszedł . Nie było go dłużej niż zwykle , a kiedy w końcu się zjawił, podał jej papiero wą torebkę z hot- dogiem . - A nie mówiła m! - zawoła ła. - Po- winien eś był wszyst ko sobie zapisać . Zapom niałeś o musz- tardzie ". Pod czas pierwsz ej wizyty w aparta mencie Muleya Zorn był bardzo zaskoc zony wielkoś cią i liczbą pokoi, które wygląd ały na mniej lub bardzie j nie używan e. W pewny m momen cie powied ział: - O d czasu do czasu pojawi a się ktoś, kto chciałb y wykupi ć tak ogrom ny aparta ment jak pański. Moglib yśmy dać panu w zamian mniejs zy, powied zmy dwupo kojowy . Ale Mul ey kate gory czni e odm ówił : - N ie ma mowy. To aparta ment Marjori e i muszę go zatrzy mać, bo ona może wrócić tu lada dzień. Nauko wcy z Centru m Alzhei mera na Uniwer sytecie Południ owej Flo- rydy są już bardzo blisko znalezi enia lekarst wa. Chcę, żeby Marjori e wróciła do takiego samego mieszk ania, jakie zo- stawiła. Spo tkanie zakońc zyło się o piątej, poniew aż o tej porze Muley jak zwykle wybier ał się do Bloku Wspo magani a, by ubrać żonę i przywi eźć ją na kolację . Tego wieczo ra za- propon ował: - D oktorze Zorn, poznał pan już moją żonę, proszę zjeść z nami dzisiaj kolację . I w ten dość przypa dkowy sposób Andy doświa dczył przyje mności spożyw ania posiłku w towarz ystwie państw a Dugga n. Zorn dość często widyw ał Marjori e na oddzial e Wspom agania Życia, ale za każdy m razem jej uroda robiła na nim tak samo wielkie wrażen ie. Była bardzo delikat ną kobietą , a jej głowa wydaw ała się zrobion a z cieniut kiej porcela ny, przez którą widać siatecz kę drobny ch żyłek. Z dumą Muley przypro wadził żonę do stołu i pomógł jej usiąść na krześle. Sam usiadł tuż obok niej, dzięki czemu mógł kroić jej jedzeni e, karmić ją i przyglą dać się, jak wolno przeżu wa podawa ne jej kęsy, a potem pije wodę ze szklank i podsun iętej do bladyc h ust. - B ardzo dobrze sobie dzisiaj radzi - powied ział Muley do kelnera , z którym rozma wiał wcześn iej Zorn. Mężczy zna spojrzał na Andy'e go, wzrusz ył ramion ami i powied ział: 115 - Zobaczymy. Często się tak zaczyna. Ów niezwykle męczący posiłek zbliżał się już do półmet- ka, kiedy nagle Marjorie podniosła głowę, spojrzała na Muleya i powiedziała oskarżycielskim tonem: - Znowu to zrobiłeś, ty skurwysynu. Schowałeś listy od mojej córki. Nie pozwoliłeś mi ich przeczytać. - Potem zaczęła wyzywać go za to, że ukradł jej wszystkie pieniądze i zostawił bez środków do życia. Andy poczuł się tak nieswojo, że chciał wstać od stołu. Marzył o tym, by ktoś podszedł do niego i powiedział, że musi niezwłocznie wrócić do biura, ale na nic takiego się nie zapowiadało. W pewnej chwili zdał sobie jednak sprawę z tego, że chce uciec z miejsca, w którym rozgrywa się jedna z największych tragedii współczesnych czasów. Udało mu się w końcu zapanować nad emocjami. Patrzył na człowieka, którego miłość była tak wielka, że zwykłe słowa nie byłyby w stanie jej opisać. Po posiłku, który zakończył się nieco wcześniej niż zwykle, ponieważ Marjorie odmówiła zjedzenia deseru, twierdząc, że jest zatruty, Zorn zapytał: - Mógłbym jechać z wami na górę? Muley zgodził się natychmiast, szczęśliwy, że dyrektor okazuje jemu i jego żonie tak wielkie zainteresowanie. Wszyscy troje wsiedli więc do windy, pojechali na oddział Wspomagania i poszli do pokoju Marjorie, gdzie Muley pomógł żonie rozebrać się i położyć do łóżka. Kiedy obaj mężczyźni wychodzili z jej pokoju, obejrzeli się i jeszcze raz spojrzeli na tę piękną kobietę, a Muley powiedział w naj- większym zaufaniu: - Żyję z dnia na dzień, skrupulatnie czytując wszystkie raporty tej grupy naukowców na uniwersytecie, i z nadzieją wypatruję wieści o jakimś przełomie w ich badaniach. - Czy możliwe jest wynalezienie środka, który odwróci skutki choroby? Czy można wyleczyć tych, którzy już są chorzy? - Nie - odpowiedział z głębokim westchnieniem Mu- ley. - Ale oni wierzą, że mogą sprawić, by nie pojawiały się nowe przypadki. Tacy jak Marjorie są już straceni. Ich mózgi są tak zniszczone, że nie ma szans na jakąkolwiek poprawę. Ale mimo to wciąż mamy nadzieję i modlimy się, by stał się cud, który, jak doskonale wiemy, nigdy się nie stanie. 116 Epizod przy kolacji - zachowanie Marjorie i niewiarygo- dna cierpliwość i miłość Muleya do żony - sprawił, że Zorna coraz bardziej intrygowała tajemnica ich małżeństwa. Lu- dzie, których pytał, nie potrafili dać mu żadnej zadowalającej odpowiedzi, aż pewnego razu, kiedy Nora przyszła do jego gabinetu, by sprawdzić coś w aktach, zapytał mimochodem: - Siostro, co pani wie o państwu Duggan? Wyglądają na bardzo osobliwą i fascynującą parę. - Co o nich wiem? Wszystko. - Jak to? - Byłam ich pielęgniarką, kiedy się u nas zjawili. Potem dostałam awans i przeniesiono mnie na obecne stanowisko. Wieczorami, po kolacji, siadywali na werandzie wychodzą- cej na rzekę i opowiadali mi o dawnych czasach. - Jak się poznali? Wydają się tak źle dobrani. - Ona była kobietą z wyższych sfer, żoną dżentelmena, absolwenta Harvardu, właściciela czterech domów towaro- wych w Nowej Anglii albo w stanie Nowy Jork, nie pamię- tam. Muley miał firmę transportową, która obsługiwała jego sklepy. Dzięki umowie na wyłączność był traktowany jak wspólnik. Mówili mi, że Muley stał się członkiem rodziny, ufali mu bezgranicznie, jeździł nawet z nimi na wakacje. Marjorie nie miała dzieci, a jej mąż często chorował. Zanim umarł, zawołał ich oboje do siebie i powiedział Muleyowi: „Kiedy odejdę, zaopiekuj się tą kobietą. Ja dam ci pienią- dze, a ty jej dobre serce". Śmiali się, kiedy o tym mówili, a potem Muley dodał: „Założę się, że nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogę się z nią ożenić, a jednak to zrobiłem. Myślę, że Marjorie podobało się bycie żoną człowieka, który musi zarabiać na życie. Wiesz, Noro, ona właściwie sama prowadziła swoje sklepy i moją firmę i często okazywała się mądrzejsza od nas wszystkich. Dlatego też jestem dla niej taki dobry". Zorn, zdziwiony, że ludzie tacy jak państwo Duggan powierzyli Norze wszystkie swoje tajemnice, zapytał: - Dlaczego opowiadali pani o tym wszystkim? - Dlaczego wszyscy się przede mną otwierają? Dlatego, że ja słucham, naprawdę słucham i nie boję się powiedzieć, kiedy zaczynają gadać bzdury. Potem, na podstawie informacji z różnych źródeł, Zorn upewnił się, że wszystko, co powiedziała mu Nora, było prawdą. 117 Andy zaprzyjaźnił się z Muleyem i dzięki częstym wizy- tom w jego apartamencie dowiedział się, że pan Duggan nauczył się obsługiwać odtwarzacz kompaktowy Marjorie, a nawet opanował trudną sztukę nagrywania wybranych arii na kasety magnetofonowe. Nabyta umiejętność pozwoliła mu nagrać kilka sześćdziesięciominutowych kaset zawiera- jących ulubioną muzykę jego żony, a z nich skompilował jedną, którą nazwał „Koncert Największych Gwiazd Mar- jorie Duggan". Zrobił trzy kopie tej kasety: jedną trzymał w dawnym pokoju Marjorie, drugą obok magnetofonu w jej obecnym pokoju, a trzecią schował bezpiecznie na wypadek, gdyby dwie pozostałe uległy zniszczeniu. Zorn, który dość często bywał w operze, najpierw jako student, potem już jako lekarz w Chicago, bardzo lubił ten gatunek i poprosił, by Muley włączył nagrania przygotowa- ne dla żony. Duggan spełnił jego prośbę, a zanim z głoś- ników popłynęły pierwsze dźwięki, podał mu napisany na maszynie program koncertu. - Marjorie jest bardzo romantyczna. Pokazywałem panu jej zdjęcia, kiedy była jeszcze ze swoim pierwszym mężem. Falbanki, wymyślne fryzury. No więc, bardzo podobały jej się arie śpiewane przez dwie kobiety, jedną o bardzo wyso- kim i drugą o niższym głosie. Wielokrotnie dziękowała mi za to, że specjalnie dla niej nagrałem koncert jej śpiewaczek, opowiadających o swoich radościach i smutkach. Z bardzo kosztownego sprzętu popłynęła teraz muzyka, którą jego żona tak bardzo kochała. - Siadywała ze mną i wyjaśniała czego słuchamy, a wkrótce sam wszystko wiedziałem. To Madame Butterfly i jej służąca ozdabiają kwiatami dom na powrót Amery- kanina. Wróci, to prawda, ale z żoną, a ona popełni sa- mobójstwo. - A teraz jej ulubiona, z opery pod tytułem Norma o Rzymianach i Druidach. Tak jej się to podobało, że sam zacząłem mówić na nią Norma. Razem słuchaliśmy, jak dwie kobiety opowiadały o rzymskim żołnierzu, którego nie wolno im było kochać, bo były kapłankami. Norma umarła i ta druga chyba też. Proszę posłuchać tych niebiańskich głosów. Marjorie uwielbiała to nagranie. - Ta podoba mi się najbardziej. Rzecz dzieje się na Cejlonie, tutaj znów kapłanka kocha kogoś, kogo nie powin- na. Kiedy myślę o Marjorie, w głowie odzywają mi się 118 właśnie te głosy śpiewające w dżungli. Takie proste, takie kobiece. - A tę na pewno już pan słyszał. Też ją znam, ale nie pamiętam, z jakiej opery pochodzi. Dwie kobiety płyną gondolą w Wenecji. - Czy to nie Barkarola? - Nie wiem, ale jestem pewien co do gondoli. Proszę posłuchać, jak te głosy cudownie się przenikają. Następnej też słuchała bardzo często. Na kartce ma pan tytuł. - Muley sięgnął po spis utworów i odczytał: - Beatrycze i Benedykt napisana przez Berlioza. - Poradził sobie jakoś z wymową, po czym dodał: - Dwie kobiety rozmawiają w nocy, która poprzedza ślub. Marjorie mówiła, że one są głosem wszyst- kich kobiet. Następna podobała się nam obojgu. Napisał ją jakiś niemiecki kompozytor. Marjorie wyjaśniła mi wszyst- ko, kiedy słuchałem tego po raz pierwszy. Jedna z kobiet gra rolę chłopca, który przyszedł podarować złotą różę pewnej młodej dziewczynie. Chodzi o to, że on ma się jej oświad- czyć, ale nie we własnym imieniu, tylko w imieniu jakiegoś starego rozpustnika. Wręcza jej różę, dziewczyna bierze ją od niego, a trzeba przyznać, że ładny z niego chłopak, zakochują się w sobie i do diabła z tym starym ramolem. Za każdym razem, kiedy tego słucham, przypominają mi się słowa Marjorie: „To chyba jedyny zapis muzyczny chwili, w której rozpoczyna się miłość". Bardzo podoba mi się ta pieśń, mimo że trudno ją nawet zanucić. Obaj mężczyźni wsłuchiwali się teraz w brzmienie cudo- wnych głosów dwóch niemieckich śpiewaczek. Muley po- czuł, że myśli zaczynają wirować mu w głowie, a po chwili powiedział cicho: - Uśmiałby się pan, gdyby ktoś zrobił zdjęcie w chwili, kiedy Marjorie i ja spotkaliśmy się po raz pierwszy. Naj- śmieszniejsze było to, że Marjorie właściwie wcale mnie wtedy nie zauważyła. Pracowałem dla jej męża, właściciela sklepów, które obsługiwała moja firma. Przyszedł dać mi jakieś specjalne polecenia. Była z nim jego żona. Szli gdzieś razem, a on zatrzymał się, by ze mną porozmawiać. Kiedy spojrzałem na niego, żeby dowiedzieć się, czego ode mnie chce, wcale go nie widziałem, ponieważ u jego boku stała ona, ubrana w sukienkę z falbankami, najpiękniejsza kobie- ta, jaką kiedykolwiek zobaczyłem. Nie była już nastolatką, ale była... - zastanowił się, zanim znalazł odpowiednie sło- 119 wo - poetyczna. - Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Pamiętam, co dokładnie pomyślałem sobie w tamtej chwili: „Niektórzy to mają szczęście! Nie dość, że ma tyle sklepów, to jeszcze ją". Każdej nocy przychodziła do mnie we śnie. - Jak to się stało, że się poznaliście? - Z czasem moja firma stała się tak potężna jak sieć jego sklepów i dla wszystkich, którzy byli przy zdrowych zmys- łach, stało się jasne, że jego biznes chyli się ku upadkowi, a mój pnie się w górę. Wtedy właśnie zaproponował, byśmy zostali wspólnikami. Często widywaliśmy się we trójkę, lecz ona wciąż była dla mnie tylko jego żoną. Wydawało mi się, że nigdy nie dorównam ich pozycji. Wciąż wspominając dawne czasy, powiedział: - Pewnego wieczora zabrali mnie do opery. Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu. Właśnie tego słucha- liśmy, Normy, a w trakcie duetu Marjorie zadrżała, chwyci- ła mnie za ramię i szepnęła do mnie i do męża: „Biedna kobieta! Jakie to niesprawiedliwe". Zrozumiałem wtedy, że nie jest jakąś tam paniusią z towarzystwa, ale prawdziwą kobietą o wrażliwym sercu. Powtórnie rozległy się dźwięki duetu z Normy. Muley wrócił do wspomnień. - Kiedy umierał, poprosił mnie do siebie i powiedział: „Zaopiekuj się nią. Wielu mężczyzn będzie ją chciało zdo- być dla jej pieniędzy, już teraz mogę wymienić ci kilku. Nie pozwól, żeby wyszła za jakiegoś durnia. Sprawdź go dokład- nie. Upewnij się, że potrafi pracować i nie jest darmo- zjadem". - Więc jak to się stało, że wyszła właśnie za pana? - To był cud. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Podczas ślubu w kościele drżałem jak osika. - Wspaniała muzyka z Normy wypełniała pokój, a Muley spojrzał na Zorna i powtórzył z uśmiechem: - To był cud. Czy to się napraw- dę stało? Szczypię się, kiedy zadaję sobie to pytanie, ale wciąż nie jestem pewny odpowiedzi. Jednak ona jest ze mną w tym pokoju, zawsze będzie. Po wysłuchaniu wielkiego duetu Muley powiedział: - Zostało trochę wolnego miejsca na taśmie, więc Marjo- rie poprosiła, żebym nagrał tam pewną pieśń. Tym razem to nie duet, tylko śpiewaczka przebrana za chłopca. Jest chyba jakimś greckim bogiem, który stracił swoją ukochaną i zszedł do piekieł, by ją odnaleźć. Śpiewa: „Gdzie jesteś Eurydyko?" 120 Kiedy z głośników popłynęły tęskne dźwięki arii z Or- feusza i Eurydyki, Muley, kierowca ciężarówki, który ożenił się z księżniczką, spojrzał żałośnie na Zorna i powiedział: - Jestem podobny do niego. Obaj szukamy w piekle kobiety, którą kochamy, i obaj jesteśmy skazani na niepowo- dzenie. * * * Laura Oliphant była już w połowie kuracji antyrakowej, kiedy postanowiła, za namową doktora Zorna, poddać się wszystkim trzem rodzajom zabiegów, co miało jej dać dzie- więćdziesiąt siedem procent szansy na wyzdrowienie Wy- szła jej większość włosów, była rozdrażniona, jadała w swo- im pokoju i nie chciała się z nikim widywać. Siostra Varney, doskonale znając jej stan psychiczny i fizyczny, zeszła na pierwsze piętro i zajrzała do jej pokoju. Walka z chorobą wyraźnie wycieńczyła tę niegdyś pełną życia dyrektorkę elitarnej szkoły, jednak chcąc poprawić jej samopoczucie, powiedziała: - Lauro, wygląda pani dzisiaj dużo lepiej. - Wyglądam jak duch - odpowiedziała cicho pani Olip- hant. - Łysa wiedźma. - Chwileczkę, Lauro. Setkom kobiet, które poddały się chemioterapii, wypadają włosy. Ale później odrastają, na- wet mocniejsze niż przedtem. - No tak, ale kiedy? Nie mogę tu przecież siedzieć aż do Świąt. - Lauro. Cały świat stara się pomóc ludziom, którzy mają jakiś kłopot. Najznakomitsi ludzie szukają rozwiązań, a to, z którego pani może skorzystać, jest dostępne już od dwóch tysięcy lat. - O czym pani mówi? - O perukach. Były już nawet w piramidach - sama widziałam na zdjęciach - a dzisiaj mamy sklepy, które specjalizują się w sprzedaży peruk. A teraz zabieram panią do takiego sklepu. Mówiąc to, patrzyła pani Oliphant głęboko w oczy, z nadzieją, że jej słowa dodadzą kobiecie odwagi. Nauczyciel- ka machnęła jednak tylko ręką, jakby miała za sobą jakieś złe doświadczenia związane z kupowaniem peruk. Nora powie- 121 działa jej, żeby przestała się denerwować, i kilka minut później obie panie jechały już samochodem do Tampy. Mimo że pani Oliphant początkowo czuła się bardzo spe- szona, Norze udało się namówić ją w końcu do wejścia do sklepu, gdzie sprzedawczynie, wiedzące jak postępować z chorymi na raka, wprowadziły ją do tajemnego świata peruk. - Mamy różne rodzaje i bardzo dużą rozpiętość cen - wyjaśniła ekspedientka. - Najtańsza kosztuje czterdzieści dziewięć pięćdziesiąt, nie jest najlepszej jakości, ale wiele mniej zasobnych pań się nią zadowala. Jeśli wolałaby pani coś lepszego, mamy przepiękne peruki za nieco ponad sto pięćdziesiąt dolarów. A tam są wystawione prawdziwe arcy- dzieła importowane z Paryża po ponad pięćset dolarów. Co mam pani pokazać? Laura rozejrzała się po sklepie, przymierzyła dwie naj- tańsze peruki, zrezygnowana spojrzała na Norę i powie- działa: - Wracajmy do domu. Nie czuję się najlepiej. Ekspedientka pomogła Laurze wsiąść do samochodu, po czym szepnęła do Nory: - Niech się pani nią nie przejmuje. Kobiety często przeżywają szok, kiedy życie zmusza je do włożenia peruki. Proszę zachować dobry nastrój, a za tydzień pani pod- opieczna sama się będzie z siebie śmiała. Zobaczy pani. Nora zdążyła zaledwie wyjechać na drogę wiodącą do Palmowej Alei, kiedy Laura zasłoniła twarz dłońmi i zaczęła żałośnie płakać. Nora zwolniła nieco i zaczęła ją pocieszać, a pani Oliphant odpowiedziała: - Nic pani nie rozumie. Jestem najbiedniejszą pens- jonariuszką w całym ośrodku. Żyję na pograniczu nędzy, a peruka za pięćset dolarów... to nie do pomyślenia. - Przecież były też po pięćdziesiąt. - Wszystko, co nie jest niezbędne, jest wykluczone. - Ale peruka jest niezbędna, żeby miała pani lepsze samopoczucie, żeby mogła pani wyzdrowieć. Laura nie odzywała się już przez całą drogę, dopiero kiedy Nora odprowadziła ją do pokoju, zatrzymała się przy drzwiach i powiedziała: - To wszystko stało się tak nagle, Noro. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że nie mam ani pieniędzy, ani bliskich przyjaciół, a jeśli porobią mi się przerzuty, już 122 wkrótce będę umierała w tym pokoju, zapomniana przez wszystkich. To mi odbiera całą wolę walki. Bardzo trudno żyć samotnej, starzejącej się kobiecie. Nora wiedziała, że musi pomóc jej wyzbyć się takich myśli, oświadczyła więc zdecydowanie: - Łysa czy nie, w peruce czy bez, jutro rozpoczyna pani rehabilitację z panem Yanceyem i jego żoną, a teraz proszę iść do łóżka. Przyjdę do pani jutro o dziewiątej. Następnego dnia rano Laura zgłosiła się u pana Yan- ceya, który wydawał się zupełnie nie zauważać faktu, że jest łysa. - Słyszałem, że przeszła pani poważną operację, pani Oliphant. Nie ma czego zazdrościć, ale wygląda na to, że zaczyna już pani wracać do zdrowia. Wiem też, że ma pani sztuczny staw biodrowy, a chodzi pani tak dobrze, że można dać panią za przykład wszystkim pacjentkom przechodzą- cym rehabilitację. Mam nadzieję, że ułatwi mi pani zada- nie. - Wziął ją za ręce i zaczął poruszać nimi delikatnie, by rozluźnić nieco mięśnie górnej części tułowia, w pewnym momencie podniósł je, a pani Oliphant krzyknęła: - To boli! - Wiem, że boli. Chciałem tylko sprawdzić ruchomość pani ramion. Pani Oliphant, jest pani w dużo lepszym stanie niż większość pacjentek po masektomii. Właściwie już we- szła pani na drogę do pełnej sprawności fizycznej, a ja mogę pani tylko pomóc w szybszym dojściu do celu. - Yancey rozpoczął teraz serię starannie dobranych ćwiczeń, a godzi- nę później Laura zaczęła się nawet uśmiechać, zapomniaw- szy, przynajmniej na chwilę, o braku włosów. Nora umówiła ją również z panią Mallory. Dokładnie o godzinie dziesiątej trzydzieści zaprowadziła ją po prostu do dużego apartamentu na siódmym piętrze, zapukała do drzwi, a kiedy te się otworzyły, powiedziała: - Esther, przyprowadziłam Laurę. - Potem popchnęła ją delikatnie przed siebie, zamknęła drzwi i wyszła. - Usiądźmy przy oknie - zaproponowała pani Mallo- ry. - Może wypatrzymy jelenie. Bez zbędnego wstępu przeszła do rzeczy. - Nora, niech ją Bóg błogosławi, powiedziała mi w naj- większym zaufaniu, że masz Lauro pewne problemy finan- sowe. Wszyscy miewamy kłopoty z pieniędzmi. Wiesz o tym, że Chrisa postawiono kiedyś przed sądem za sprze- 123 niewierzenie trzech milionów dolarów? Powiedziała mi też, że nie możesz pozwolić sobie na kupno peruki. No więc, moja kochana, mam coś dla ciebie. - Esther podała jej pokaźnych rozmiarów pudło leżące na parapecie. Laura, zaskoczona niespodziewanym prezentem, zauważyła tylko, że na pudle znajduje się rysunek Wieży Eiffla, a kiedy podniosła wieko, ujrzała zrobioną z papieru głowę, na której spoczywała piękna, paryska peruka. - Włóż ją - powiedziała pani Mallory. - Jest twoja. - Esther... - Ja też mam za sobą chemioterapię, moja kochana. Trzy paczki papierosów dziennie. Ta peruka bardzo mi pomogła, bo mogłam spojrzeć na siebie w lustrze i powie- dzieć sobie: - No, Es, może masz dziurawe płuca, ale jeszcze paru facetów powinno paść przed tobą trupem. Przez chwilę rozmawiały o chorobie, a potem pani Mal- lory powiedziała: - Masz jakieś siedemdziesiąt pięć lat. Ja będę miała wkrótce dziewięćdziesiąt, więc jeśli ta peruka przyniesie ci tyle szczęścia ile mnie, czeka cię co najmniej dwadzieścia lat wspaniałego życia. Warto spróbować. - Wstała teraz, pode- szła do biurka i wróciła, trzymając w dłoni długą kopertę. - Moja droga, Chris i ja rozmawialiśmy o tobie i postanowili- śmy dać ci ten dokument, ale musisz najpierw obiecać, że nikomu o nim nie powiesz. Z nami też nigdy o nim nie rozmawiaj. A teraz czytaj. Koperta zawierała spis wszystkich wydatków związa- nych z leczeniem pani Oliphant, łącznie z rachunkami wystawionymi przez siedmiu lekarzy, których prosiła o ra- dę. Cała jej dotychczasowa kuracja kosztowała czterdzieści jeden tysięcy dolarów, z czego ponad połowę zapłaciła firma ubezpieczeniowa. Wszystkie pozostałe rachunki, wystawio- ne na panią Oliphant, były zaznaczone na czerwono i opat- rzone napisem: „Zapłacone". Państwo Mallory postanowili pomóc emerytowanej nauczycielce rozpocząć ostatni etap życia, wolny od niepokoju o to, że pewnego dnia może zostać bez pieniędzy. Laura wróciła do pokoju, jeszcze raz przejrzała zawartość koperty i się rozpłakała. Nadszedł wieczór, a Laurę ogarnęła niepewność, czy powinna pojawić się na kolacji. Kiedy jednak ubrała się w jedną ze swoich najpiękniejszych sukienek, a na głowę włożyła drogocenną, paryską perukę, sama przyznała, że 124 wygląda nawet nie najgorzej. Ostrożnie wyszła z pokoju i zadowolona, że nikogo nie spotkała na korytarzu, udała się do jadalni. Kiedy znalazła się w centrum życia towarzyskiego Pal- mowej Alei, zauważyła natychmiast, że wszyscy się jej przyglądają, niektórzy kłaniają jej się, ale nikt nie zwraca uwagi na jej perukę. - Jak ładnie dziś wyglądasz! Lauro, dokonałaś cudu od wyjścia ze szpitala. I zanim podano deser, Laura Oliphant znów stała się pełnoprawnym członkiem socjety Palmowej Alei. Jej po- wrotowi do zdrowia towarzyszyła tak dobra atmosfera, że już wkrótce lekarze mogli ogłosić, że kuracja została uwień- czona pełnym sukcesem, a pacjentka wróciła do swoich dawnych zwyczajów: chodzenia do pobliskiego kościoła w każdą niedzielę, pracy w ogrodzie i brydża po kolacji. Największa zmiana w jej życiu nastąpiła, kiedy doktor Zorn zaproponował, by zgłaszały się do niej, jako eksperta, wszystkie mieszkanki ośrodka, u których wykryto raka pie- rsi. Jedną z nich była pani Clay, niepozorna kobieta, miesz- kająca w jednym z najmniejszych pokoi. Nora i Andy przyglądali się, jak Laura rozmawia z prze- rażoną kobietą, spokojnie wyjaśniając jej każdą z dostęp- nych metod leczenia: masektomię albo wyłyżeczkowanie, po którym należy poddać się naświetlaniom lub chemioterapii, a potem jeszcze ewentualnej terapii tamoxifenem. - Co pani radzi, pani Oliphant? - Niestety, nikt nie może podjąć decyzji za panią, nawet lekarze, dlatego że istnieje zbyt dużo teorii na temat lecze- nia raka. - Ale pani miała raka piersi, więc co pani wybrała? - Wszystkie trzy możliwości: masektomię, chemiotera- pię i tamoxifen. Teraz czuję się już dobrze. Pogodziłam się z utratą piersi. Wypadły mi włosy, ale odrosną, a na razie noszę perukę. - Ile to kosztuje? - Jakieś sześćset dolarów, sprowadzono ją z Paryża. - Pani Clay westchnęła ciężko, a Laura dodała czym prę- dzej: - Ale ja jej nie kupiłam. Podarowała mi ją pewna bardzo bogata przyjaciółka, która miała chemię przede mną. Można też kupić całkiem przyzwoite peruki za mniej niż sto dolarów. I tak nosi się je tylko przez parę miesięcy. 125 - Nie miałam na myśli peruki, tylko operację i resztę terapii. Ile to wszystko panią kosztowało? - Przeprosiła, że zadaje takie pytania i dodała: - Nie mam zbyt dużo pienię- dzy, więc muszę to wiedzieć. - W sumie cała kuracja kosztowała około czterdziestu tysięcy. - Pani Clay znów westchnęła, a Laura powiedzia- ła: - Ale moja była szczególnie droga, bo radziłam się aż siedmiu lekarzy. - Dostała pani jakiś zwrot z ubezpieczalni? - Przy naszym zwariowanym systemie, tylko częściowy, ale informacje, które dostała pani ode mnie, są za darmo. Szybka decyzja i ma pani dziewięćdziesiąt siedem procent szansy na wyzdrowienie. Jeśli będzie pani zwlekać, pochowa- my panią jeszcze przed świętami. Tylko pani może wybrać. Pani Clay była przerażona tym, co przed chwilą usłysza- ła, i niezadowolona, że nie dostała żadnej konkretnej rady. - Więc co mam zrobić? Jeśli pani ma to wszystko za sobą i nie chce mi powiedzieć, to do kogo mam pójść? Laurze zrobiło się jej żal. - No dobrze, powiem pani, co zrobić. Zaoszczędzi pani dzięki mnie piętnaście tysięcy dolarów. Proszę nie chodzić już po lekarzach i nie wydawać pieniędzy na pobieranie wycinków, które potwierdzą tylko to, co jest już jasne. Trzeba poddać się operacji i przejść resztę terapii, ale najlepiej w jakimś małym szpitalu, bo tam jest najtaniej, a potem wycisnąć z ubezpieczalni maksymalnie dużo pie- niędzy. - Uważa pani, że będę mogła sobie na to pozwolić? Laura chwyciła niepozorną kobietkę za ramiona i po- trząsnęła nią, jakby była jedną z jej dawnych uczennic. - Do jasnej cholery, kobieto, tu chodzi o twoje życie. Pewnie, że możesz sobie na to pozwolić. - Zdziwiona włas- nym zachowaniem, Laura zapanowała nad emocjami i po- wiedziała ciepło: - Pani Clay, jeśli będzie musiała pani z czegoś zrezygnować, by zaoszczędzić trochę pieniędzy, zapożyczyć się, aJbo zrobić Bóg jeden wie co, niech się pani nawet przez chwilę nie waha. Mówimy o rzeczy najcenniej- szej, o pani życiu. Bliska łez, dodała jeszcze: - Zanim wyjdzie pani ze szpitala, ja już nie będę po- trzebowała tej peruki i dam ją pani. Rozpocznie pani nowe życie we francuskiej peruce za sześćset dolarów. - Gwał- 126 townym ruchem zerwała ją ze swojej głowy i wcisnęła na włosy pani Clay. Kobiety spojrzały na siebie, przez chwilę siedziały w mil- czeniu, po czym wybuchnęły histerycznym śmiechem. Zorn, który przyglądał się całemu wydarzeniu, odezwał się cicho do siostry Varney: - Całkowicie odzyskała energię. Ciekawe, co na nią tak dobrze wpłynęło. A Nora, która wiedziała wszystko o finansowej pomocy, jakiej udzielili Laurze państwo Mallory, wyjaśniła krótko: - Ta peruka z Paryża. Każda kobieta bez względu na wiek czuje się dobrze, jeśli wie, że dobrze wygląda. * * * Gdyby Księżna nie była tak wścibska, członkowie ter- tulii prawdopodobnie nigdy nie dowiedzieliby się o tajem- nicy pastor Quade. Listonosz przyniósł dla niej paczkę, była jednak za duża, by włożyć ją do zamykanej skrzynki po- cztowej, więc oparł ją o rząd skrzynek stojących na pod- łodze. Księżna odebrała to jak zaproszenie do przeczytania, kto jest nadawcą tak dużej przesyłki, a gdy dowiedziała się, że paczka nadeszła z Nowego Jorku z wydawnictwa Doub- leday, domyśliła się, że musi zawierać rękopis. Przechodził właśnie tamtędy senator Raborn i usłyszał, jak Księżna mówi do osób stojących w pobliżu skrzynek pocztowych: - Coś mi się wydaje, że pastor Quade napisała książkę. Wszyscy obejrzeli teraz dokładnie paczkę i doszli do wniosku, że Księżna ma rację. Wieczorem senator Raborn powiedział do członków ter- tulii: - Wydaje mi się wysoce prawdopodobne, że nasza pani Quade stara się o wydanie książki. Gdy pozostali dowiedzieli się o przesyłce, postanowili dostawić do stołu piąte krzesło i zaprosić Helen do zjedzenia z nimi obiadu. Kiedy usiadła, zapytała cicho: - A czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Senator Raborn opowiedział teraz o tym, jak Księżna przypadkiem zobaczyła wiele mówiącą przesyłkę. 127 - Jesteśmy bardzo ciekawi, co pani pisze. Oczywiście, pod warunkiem, że przypuszczenia pani Elmore były traf- ne - dodał szybko. - Były trafne - odpowiedziała pani Quade nieco ziryto- wanym tonem. Była oburzona, że nie uszanowano jej pry- watności, a jednocześnie zadowolona z tego, że ci wyniośli mężczyźni odkryli fakt, iż pisze książkę - coś, co praw- dopodobnie uważali za osiągalne tylko dla przedstawicieli ich własnej płci. - Czy możemy zapytać - powiedział rektor Armitage, pochylając się w kierunku pastor Quade - o czym traktuje pani książka? Może są to komentarze dotyczące przystawa- nia treści Nowego Testamentu do współczesnego świata? Nie zwracając uwagi na jego protekcjonalny ton, naj- pierw spokojnie zamówiła sobie dania, a dopiero potem podniosła głowę i uśmiechnęła się do przyglądających się jej mężczyzn. - Książka jest już prawie gotowa do wydania. Właśnie dokonuję ostatnich poprawek. Będzie zatytułowana: / pa- nią też. - A skąd właśnie taki tytuł? - zapytał ambasador St. Pres. - Z czymś mi się ten zwrot kojarzy, ale nie wiem z czym. - Odwrócił się do niej i zapytał: - To cytat, praw- da? - a ona skinęła głową i zaczęła opowiadać o pieśni, z której zaczerpnęła tytuł swojej książki: - Jedną z pieśni bożonarodzeniowych, które powstawały jeszcze przed sentymentalnymi kolędami, była Pieśń biesiad- na. Jej słowa są bardzo proste, a muzyka, łatwo wpadająca w ucho, przywodzi na myśl zimowy krajobraz siedemnasto- wiecznej Anglii. Mam nagranie, które kupiłam w Londynie,, kiedy pojechałam tam na zaproszenie kilku grup wyznanio- wych. Chcieli, żebym opowiedziała o tym, jak to się stało, że jestem jedną z pierwszych wyświęconych kobiet w Amery- ce. Mój przyjazd wstrząsnął całym kościelnym establish- mentem. Witano mnie albo bardzo ozięble, albo z nie ukrywanym obrzydzeniem. Pewnego razu, kiedy wracałam z jakiegoś przesłuchania, które mi urządzono, usłyszałam pierwsze dźwięki Pieśni biesiadnej dochodzące z pobliskiego sklepu muzycznego. Tak dobrze oddawała nastrój Świąt, którego tak bardzo mi wtedy brakowało. - Wydaje mi się, że żaden z nas nie zna słów tej pieśni. Nie jest chyba u nas zbyt popularna - powiedział rektor 128 Armitage. Pani Quade skinęła głową i zacytowała słowa pieśni, która dała tytuł jej książce: — Niech Bóg pobłogosławi pana tego domu... śpiewają męskie głosy, po czym włączają się chłopięce soprany - wtedy kobiety nie miały prawa śpiewać w chó- rach - i dodają wysokimi głosikami: I panią też. Zapadła cisza, a członkowie tertulii popatrzyli po sobie i wzruszyli ramionami. Senator Rabom zapytał wreszcie: - Gdzie w tych zwykłych słowach ukryte jest to głębo- kie znaczenie? Pozostali przyznali, że również nic nie rozumieją, pani Quade zatem powiedziała cicho: - Ten drugi wiersz opisuje moje życie, szczególnie wte- dy, podczas tego zimowego tygodnia w Londynie. - Proszę nam to dokładniej wyjaśnić - powiedział rektor Armitage, który w słowach pani Quade odnalazł głosy swoich koleżanek z uniwersytetu, przychodzących do niego i żalących się, że władze uczelni utrudniają kobietom robie- nie naukowej kariery. Nie mylił się, sądząc, że pastor Quade należy do tego samego zakonu. - Słowa i niedbały sposób, w jaki je wypowiadano - jak kawałek bułki umoczonej w mleku i rzuconej wieśniakowi - jak hojnym gestem dodana refleksja - były skierowane do mnie. Męskie głosy śpiewały o rzeczach ważnych, kobiecych zaś, choć je akceptowano, nikt nie brał poważnie. - Jaki wpływ miało na panią to wydarzenie? - zapytał ambasador, a pani Quade odpowiedziała, uważnie dobiera- jąc słowa: - Ta pieśń potwierdziła to, co już od dawna wiedziałam. - A cóż to takiego? - zapytał senator Rabom. - Cóż takiego odkryła pani w zwykłej kolędzie, w tych prostych słowach? - Dla pana mogą się one wydawać proste, ale dla mnie są one potwierdzeniem kościelnej doktryny, która mówi, że kobiety są gorsze od mężczyzn, że właściwie zasługują tylko na pogardę. 9 - Aleja Palmowa 129 Jej słowa wywołały ogólne oburzenie. Członkowie ter- tulii w pewnym stopniu zawdzięczali kościołowi swój życio- wy sukces. Armitage i Jimenez ukończyli prowadzone przez kościół uniwersytety. Senator Raborn wygrał swoje pierw- sze wybory do Izby Reprezentantów dzięki głosom wier- nych, którzy odrzucili, oskarżonego o ateizm, kandydata Partii Republikańskiej. Zanim jednak którykolwiek z nich zdołał powiedzieć coś w obronie kościoła, pani Quade pod- parła swoje oskarżenia wydarzeniami z własnego życia. - Chodziłam do jednej z najbardziej liberalnych szkół w całym kraju, ale kiedy jeździłam do pobliskiego miastecz- ka do szkółki niedzielnej, widziałam mężczyzn siedzących po lewej stronie kaplicy, a kobiety, oddzielnie, po prawej. - Wnioskuję, że przez szacunek dano im lepsze miejsca - powiedział St. Pres, lecz pani Quade poprawiła go szybko: - Tak to wyglądało, kiedy wchodziło się drzwiami od tyłu, kiedy natomiast patrzyło się z miejsca, z którego prowadzono spotkanie, widziało się potężnych mężczyzn po prawej stronie, gdzie było należne im miejsce, a słabe kobiety po lewej, gdzie nakazano im siedzieć. - Cóż za niedorzeczne wnioski pani wyciąga - zaprotes- tował senator Raborn. - Wcale nie takie niedorzeczne, bo kto siedział na ławie zwróconej do tłumu, jak kardynałowie albo diakoni? Głów- nie mężczyźni i tak było od samego początku kościoła. - Czy jako jedna z pierwszych kobiet tak bardzo musiała się pani nacierpieć? - zapytał Armitage, lecz pani Quade zupełnie zignorowała jego pytanie i mówiła dalej: - Prymitywne religie nakładały na kobiety ogromny ciężar. Bywały plemiona, w których skazywano je na śmierć za to, że ich cień padł na główną łódź do połowu ryb. Mogłabym wymienić co najmniej sto dziwacznych praw służących do upokarzania miesiączkujących kobiet. Mężczyźni bali się ich i nienawidzili za to, że miały moc rodzenia dzieci. Czasami widziały rzeczy, których nie dostrzegali mężczyźni, więc nazywano je czarownicami i palono na stosach albo wieszano. - Mówi pani o prymitywnych ludach - wtrącił się Ji- menez, który nie mógł pozwolić, by jej słowa odebrano jak nie dającą się zakwestionować prawdę. - Właśnie od nich zorganizowane religie przejęły struk- turę społeczną. Kiedy pracowałam w Pakistanie, obserwo- wałam w jaki sposób islam poniża kobiety. One nie mogą 130 nawet modlić się obok mężczyzn w meczecie. A jak traktuje się kobiety w Arabii Saudyjskiej czy Zjednoczonych Emira- tach? To po prostu skandal. - Ale w tym pani Pakistanie kobieta została premie- rem - zauważył St. Pres, na co pani Quade odwarknęła: - Tak, a czy nie pozbyli się jej tak szybko, jak tylko mogli? I to w obrzydliwy sposób, a przede wszystkim dlatego, że była kobietą. Kiedy zbierano talerze i zamówienia na deser, pani Quade przeszła do najbardziej spornych kwestii: - Podczas pobytu w Izraelu, co tydzień w piątek w po- łudnie chodziłam do synagogi. Nie rozpoczynano modłów ani nie czytano Pięcioksięgu, dopóki w świątyni nie było co najmniej dziesięciu mężczyzn. Kobiety się nie liczyły, a te które przychodziły - nie było ich wiele - musiały siedzieć na balkonie za kotarą, odgradzającą je od odprawianego na dole obrzędu i - kto wie? - może również chroniącą sam Pięcioksiąg przed rzucanymi przez nie przekleństwami. - To śmieszne! - zawołał Jimenez. - Znałem wielu Ży- dów. Oni podziwiają i szanują swoje kobiety. Na to pani Quade odpowiedziała niskim głosem: - A jaką modlitwę każdego ranka już od wieków od- mawiają Żydzi, kiedy patrzą na siebie w lustrze? Kończy się ona słowami: „Dzięki Bogu, że nie jestem kobietą". Nie przepuściła również mormonom, o których powie- działa, że narzucili kobietom status ludzi drugiej kategorii i że surowo zwalczają każdy objaw niesubordynacji. Siedzą- cy przy stole mężczyźni zaczęli natychmiast protestować, ponieważ według powszechnego mniemania mormoni rów- nież darzą kobiety niezwykłym szacunkiem. - Nie musicie panowie wierzyć w to, co mówię, ale ich kobiety wiedzą, że to prawda. Najwięcej sprzeciwu wzbudził jednak temat samej Bib- lii. Pastor Quade powiedziała, że złe traktowanie kobiet, jakby były kłopotliwymi dziećmi, jest szczególnie wyraźne u świętego Pawła. Następnie zacytowała kilka z jego najbar- dziej znanych uwag: - „Najlepiej, by mężczyzna w ogóle się nie żenił" albo „To nie mężczyzna powstał z kobiety, ale kobieta z męż- czyzny" i „Kobiety w kościele powinny milczeć. Nie wolno im mówić, a jeśli chcą o coś zapytać, niech zapytają włas- nego męża po powrocie do domu". 131 - Wszyscy wiemy, że święty Paweł był mizoginistą - odpowiedział St. Pres - i mówił tylko za siebie. Podanie deseru uratowało ich przed wdaniem się w po- ważniejszą sprzeczkę, a kiedy sprzątnięto talerze, St. Pres zasugerował coś, co wszyscy przyjęli z ogromnym entu- zjazmem: - Ma pani tak interesujące poglądy, pani Quade, że chętnie porozmawialibyśmy z panią dłużej. To wszystko jest dla nas bardzo nowe. A senator Rabom dodał: - Tak, głos nowoczesnej kobiety. Niestety, słowami „przynajmniej kościół katolicki za- wsze szanował kobiety" redaktor Jimenez nieświadomie rozpoczął drugą część sporu. - Przykro mi, ale nie mogę się z panem zgodzić - powiedziała pani Quade, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej ugodowo, jednak Jimenez nie dawał za wy- graną: - Proszę pomyśleć o tym, jak bardzo mój kościół glory- fikuje Najświętszą Panienkę. Musi pani przyznać, że szanu- jemy Maryję. Uważamy ją wręcz za symbol kobiecości. Początkowo wydawało się, że pani Quade będzie musiała przyznać mu rację. Przez chwilę spoglądała na złożone na piersiach dłonie, potem podniosła głowę, rozejrzała się po twarzach wszystkich członków tertulii i powiedziała: - Biblia mówi bardzo niewiele na temat deifikacji Naj- świętszej Panienki; nic o jej dziewictwie, poza tym, że Jezus miał braci, którzy najprawdopodobniej urodzili się później od niego, i również nic o jej wniebowzięciu. Jimenez rzucił na stół zwiniętą serwetkę. - Kwestionuje pani dogmaty naszego Kościoła! Niepod- ważalną prawdę! Pani Quade powiedziała cicho: - Żaden z tych dogmatów nie ma potwierdzenia w Biblii ani w innych materiałach źródłowych aż do roku 431, kiedy to na soborze - o ile mnie pamięć nie myli - w Efezie, Ojcowie Kościoła wymyślili je po prostu, by udobruchać kobiety, które już od dawna narzekały, że w Kościele nie ma dla nich miejsca. To było bardzo odważne i odpowiedzialne posunięcie - wymyślenie faktów w celu ratowania Kościoła. - Nie wierzę w to - zaprotestował Jimenez, a St. Pres wyraził zdziwienie pozostałych mężczyzn: 132 - Z tego co zaobserwowałem w krajach katolickich, Matka Boska jest postacią centralną kultu. Można nawet powiedzieć, że ona definiuje to wyznanie. Nie podnosząc głosu, ponieważ wiedziała, że stąpa po twardym gruncie, pastor Quade odpowiedziała: - Dzisiaj tak, ale na początku była prawie nieobecna. Nie było jej ani w Biblii, ani w doktrynie Kościoła. - Więc skąd wzięła się jej późniejsza chwała? - zapytał Jimenez, a pani Quade odparła: - Z legend i różnych dopisków do Biblii. Proszę pamię- tać, że kiedy Ojcowie Kościoła ostatecznie postanowili ogło- sić jej istnienie światu i obdarzyć ją cechami, które czcimy do dziś, wzbudzili tym powszechną radość. Było to jedno z najlepiej przyjętych postanowień Kościoła i od tego czasu Maryja stała się wieczną dziewicą, żyjącą bez wiedzy o grze- chu pośredniczką między ludźmi i Bogiem. Tak to się zaczęło. Jimenez nie mógł jej dłużej słuchać, wstał od stołu, ukłonił się pozostałym członkom tertulii, ignorując zupełnie panią Quade, a zanim odszedł, wypalił jeszcze: - Nie zamierzam zadawać się z heretykami. Z legend! Też coś. Ta kobieta podważa słowa Boga zawarte w Biblii. Kiedy odszedł, senator Raborn powiedział: - Ale zrobiła pani zamieszanie, pani Quade. - To przecież tylko prawda. - Pokiwała głową i doda- ła: - Wszystko, co powiedziałam, zostało wymyślone przez katolickich teologów wiele stuleci przed narodzinami Lutra. Wiedzieli, jak bardzo potrzebna była im Maryja. Przez trzy dni redaktor Jimenez nie pojawiał się na spotkaniach tertulii, a jego miejsce zajął Lewandowski, który mówił o projekcie opracowania mapy ludzkiego genomu. Czwartego wieczora Jimenez przyszedł na posiedzenie tertulii, przysunął do stołu piąte krzesło, po czym podszedł do siedzącej samotnie pastor Quade i powiedział jak dwo- rzanin zwracający się do królowej: - Czy zaszczyci nas dziś pani swą obecnością? - Kobieta skinęła głową, wstała, pozwoliła wziąć się pod rękę i pode- szła z nim do narożnego stolika. - Zaprosiłem Helen - wyjaśnił - ponieważ winny jej jestem przeprosiny. Ostatnie trzy dni spędziłem w biblio- tekach, sprawdzając to, co powiedziała na temat dziejów 133 Najświętszej Panienki w Kościele Katolickim. Mogę was teraz zapewnić, że to wszystko prawda. Przepraszam - po- wiedział i pochylił się, by pocałować dłoń pani Quade. - Czego dokładnie się dowiedziałeś? - zapytał Armita- ge, a Jimenez odpowiedział: - Ojcowie Kościoła za wszelką cenę chcieli znaleźć w Biblii potwierdzenie faktu, który dzięki legendom i ust- nym przekazom na stałe zakorzenił się w umysłach wier- nych. W Nowym Testamencie nie znaleźli nic, ani słowa, dokładnie tak jak mówiła Helen. Dopiero pod koniec czwar- tego wieku, ponad trzysta lat po śmierci Maryi, pewien bardzo pomysłowy teolog odnalazł w Starym Testamencie niezwykle tajemniczy fragment napisany przez proroka Eze- chiela jakieś sześćset lat przed narodzinami Chrystusa. Teo- log uznał ów fragment za wystarczający dowód na dziewict- wo Maryi, choć trzeba przyznać, że zinterpretował go w sposób dość specyficzny. - Wyjął z kieszeni małą kartkę papieru i mówił dalej: - Zaraz go wam odczytam. Inter- pretacja opiera się na słowie „brama". „Potem zaprowadził mnie do zewnętrznej bramy przy- bytku, która skierowana jest na wschód; była jednakże zamknięta. I rzekł do mnie Pan: - Ta brama ma być zamknięta. Nie powinno się jej otwierać i nikt nie powinien przez nią wchodzić, albowiem Pan, Bóg Izraela wszedł przez nią. Dlatego winna ona być zamknięta".* Jako że żaden z mężczyzn nie dostrzegł w odczytanym tekście niczego szczególnego, Jimenez mówił dalej: - Ojcowie Kościoła uznali, że słowo „brama" oznacza waginę Najświętszej Panienki, przez którą Jezus przyszedł na świat i przez którą nie wolno wejść żadnemu śmiertelniko- wi. - Podniósł ręce w geście zwycięstwa, jakby sam rozwiązał tę zagadkę i dodał: - W tekście napisanym około roku sześć- setnego przed naszą erą nie ma mowy o Jezusie ani o Matce Boskiej, ani tym bardziej o intymnych częściach jej ciała, jednak dziewięćset lat później Kościół tak bardzo pragnął znaleźć potwierdzenie jej dziewictwa, że podparł swoją tezę tak dziwaczną interpretacją niemal tysiącletniego tekstu. * Księga Ezechiela, 44, 1-2, Biblia Tysiąclecia, „Pallotinum", War- szawa 1989, wyd. IV. (przyp. red.) 134 Złożył kartkę z cytatem i dodał: - Wygląda na to, że Ojcowie Kościoła posłużyli się nagiętą interpretacją, ale ostatecznie zrobili coś bardzo dobrego. Pokazali prostym ludziom, którzy bardzo chcieli wierzyć, portret niezwykle szlachetnej kobiety. - Pochylił jeszcze głowę przed pastor Quade i powiedział: - A całą prawdę poznaliśmy tylko dzięki nieustępliwości Helen. * * * Czterej mężczyźni, którzy tworzyli tertulię, byli uważani przez pozostałych mieszkańców Palmowej Alei za mózg ośrodka, a stół, przy którym odbywały się ich spotkania darzono szczególną czcią. Krążyła opinia, że są tak inteligent- ni, że zwykli ludzie nie mieliby o czym z nimi rozmawiać. Poza inteligencją wyróżniało ich coś jeszcze - ich wiek. Jeden z nich - senator Raborn - miał już ponad osiemdziesiąt lat, dwaj - ambasador St. Pres i rektor Armitage - mieli prawie osiemdziesiąt, a ostatni - redaktor Jimenez - właśnie skończył osiemdziesiąt jeden. Podczas jednego ze spotkań postanowili udowodnić, że mimo tak podeszłego wieku stać ich jeszcze na marzenia, jakich nie powstydziliby się pełni życia młodzieńcy. Pewnego dnia po kolacji St. Pres powiedział: - Nasza czwórka powinna zająć się czymś więcej niż tylko filozoficznymi dywagacjami. Wiedza i umiejętności, jakimi dysponujemy, pozwalają nam na podjęcie dużo więk- szych wyzwań. Nastąpiła teraz długa dyskusja na temat jakiegoś od- powiedniego dla nich praktycznego zadania. Wysuwali i od- rzucali propozycje, takie jak wykłady w pobliskim colle- ge^ z czegoś, co mogliby skromnie nazwać „mądrość świa- ta", albo założenie klubu, w którym studenci poznawaliby prawdziwe znaczenie słowa demokracja. - Nie - powiedział ambasador. - To w dalszym ciągu tylko gadanina. Miałem na myśli coś, co moglibyśmy wyko- nać własnymi rękoma. Kiedy poprosili go o przykład, zaproponował coś tak dziwacznego, że początkowo odrzucili jego projekt, lecz im dłużej o nim rozmawiali, tym bardziej wykonalny stawał się w ich oczach, aż około jedenastej wieczorem doszli do wniosku, że sugestia ambasadora warta jest ich wysiłku. 135 Pierwszy etap realizacji rozpoczął się następnego dnia rano, kiedy senator Raborn udał się do Kena Kreneka z broszurą wydaną przez Palmową Aleję kilka lat temu. - Tutaj jest napisane, że gdy ośrodek rozpocznie działa- lność, będzie dysponował - cytuję - „w pełni wyposażonym warsztatem z narzędziami ręcznymi i obrabiarką". Repre- zentuję komitet, który domaga się teraz udostępnienia obie- canego warsztatu. Ken poszedł najpierw do pani Foxworth, by zapytać, czy ośrodek dysponuje jakimiś dodatkowymi pieniędzmi, które mogliby przeznaczyć na utworzenie takiego warsztatu. Księgowa odpowiedziała, że nie, więc zwrócił się do An- dy'ego, który skapitulował, nie stawiając większego oporu. - Mówisz, że napisaliśmy to w jednej z naszych pierw- szych broszur? W takim razie musimy się z tego wywiązać. Nie zrujnujemy się chyba, kupując obrabiarkę do drewna. Krenek zapytał, gdzie ją wstawić, a wówczas Andy przypomniał mu, że na parterze jest jeszcze kilka wolnych pokoi. Wrócił do pani Foxworth, by ostatecznie zadecydo- wać, gdzie powstanie warsztat. Księgowa zauważyła, że mieli trudności ze sprzedażą pewnego pokoju na parterze, gdyż jego okna wychodzą na parking, postanowili więc, że warsztat zostanie utworzony właśnie tam. Kierownictwo Palmowej Alei stanęło na wysokości zada- nia. Kupiło obrabiarkę do drewna i pełny zestaw narzędzi ręcznych, a wkrótce zza zamkniętych drzwi warsztatu za- częły dochodzić odgłosy wzmożonej pracy. Powstawały plo- tki o tym, co może dziać się w środku, lecz nawet żony, Marcia Raborn i Felicita Jimenez, nie wiedziały, jakiemu zadaniu poświęcili się ich mężowie. Oczywiste było tylko to, że potrzebowali dużo drewna, kleju i kawałków płótna, ale samo to nie wyjaśniało zagadki. Pewnego dnia Felicita Jimenez znalazła w poczcie swoje- go męża ilustrowany katalog przeznaczony dla „mężczyzn budujących własne samoloty". - Mój Boże! - krzyknęła z niedowierzaniem. - Czyżby ci starzy głupcy chcieli zbudować samolot? - Przerażona, pobiegła do pani Raborn, a kiedy żona senatora zobaczyła katalog, obie z Felicita poszły do Rabor- na i zażądały, by pokazano im, co dzieje się w warsztacie. Niechętnie senator zgodził się otworzyć zasypany trocinami pokój, a oczom kobiet ukazał się niezwykły widok. 136 Mężczyźni naprawdę budowali samolot. Mieli już goto- we fragmenty szkieletu, które oklejali teraz kawałkami płót- na. Jednak najbardziej przerażający dla kobiet, które wie- działy, jak trudno połączyć ze sobą choćby elementy stroju, był fakt, że ich mężowie próbowali również zbudować drewniane śmigło. Cięli i kleili kawałki różnych rodzajów egzotycznych drzew, po to by po zalaminowaniu i nadaniu odpowiedniego kształtu utrzymały samolot w powietrzu. Wszyscy w ośrodku natychmiast dowiedzieli się o ich projekcie, a do pierwotnej czwórki dołączył piąty marzy- ciel - Maxim Lewandowski, osiemdziesięciosześcioletni, bardzo wszechstronny były naukowiec. Zobowiązał się do wykonania śmigła, zadbania o właściwy kształt i zalamino- wania, które miało przemienić różne kawałki drewna w nie- zniszczalną całość. Budowa samolotu miała ogromne znaczenie dla wszyst- kich mieszkańców ośrodka, którym czasami pozwalano za- glądać do warsztatu i zadawać pytania. Jednak najbardziej przeżywali to ludzie z Bloku Wydłużonej Terapii. Ci, któ- rzy zdawali sobie sprawę z tego, że ich dni są policzone, podchodzili do okien, obserwowali, jak kosiarka przygoto- wuje pas startowy na sawannie, i mówili do siebie: - Zanim umrę, muszę zobaczyć, jak leci. * * * Andy siedział bezczynnie przy biurku. Myślał o tym, czego dokonał podczas czterech miesięcy od przyjazdu do Palmowej Alei, i choć był zadowolony ze swoich osiągnięć zawodowych, głęboko w sercu czuł wielki smutek - ogromne niezadowolenie z własnego życia osobistego. Nie lubił takich rozmyślań, ale tym razem musiał zadać sobie pytanie: - Dlaczego, przemieniwszy to miejsce w przynoszącą zysk inwestycję, czuję się tak cholernie nieszczęśliwy? - i w tej samej chwili znał już odpowiedź: - Straciłem wszystko, co miało dla mnie znaczenie - żonę, pracę w klinice. Miałem być lekarzem... wszystko zaprzepaściłem... przez tchórzost- wo. Pozwoliłem temu prawnikowi zniszczyć moje życie. - Teraz odezwał się drugi wewnętrzny głos, który zdecydowa- nym tonem powiedział: - Zacznij wszystko od nowa. Znajdź sobie wreszcie kogoś i nie odkładaj tego do pięćdziesiątki. 137 Poszedł do swojego pokoju i dzięki kilku szklaneczkom brandy zasnął w ciągu dziesięciu minut. Następnego dnia rano otrzymał list, który według wstęp- nych przypuszczeń mógł oznaczać tylko kłopoty. Został wysłany w Chattanooga, a w lewym górnym rogu koperty znajdowało się nazwisko doktora Zembrighta. Zanim Andy odważył się ją otworzyć, usiadł na krześle i przypomniał sobie tego lekarza - tamtego śnieżnego, noworocznego po- ranka udzielił pomocy dziewczynie, która straciła obie nogi w wypadku samochodowym. Przypomniał sobie również przestrogę Zembrighta, by nigdy nie grał Dobrego Samarytanina: „Zmiatałbym stąd natychmiast" - powiedział. Było mało prawdopodobne, by Zembright sam wniósł sprawę przeciwko niemu, mógł naj- wyżej ostrzegać go przed kimś innym. Andy wzdrygnął się, kiedy wyobraził sobie, że znów składa zeznania przed sądem. Nie mogąc w nieskończoność zwlekać z otwarciem listu, rozciął nożem kopertę i wyjął z niej pojedynczą kartkę, która zawierała tylko trzy zdania: „Ojciec dziewczyny jest wdzię- czny. Nie ma się czego bać. Proszę do mnie zatelefonować". Andy powinien poczuć teraz ulgę, lecz tak bardzo bał się kolejnego procesu, że przez kilka minut siedział jak sparaliżo- wany. W końcu podniósł słuchawkę, poprzez biuro numerów odnalazł telefon Zembrighta i drżącym głosem powiedział: - Mówi doktor Zorn. Właśnie otrzymałem pański list. Co on oznacza? - To co napisałem. Nie ma się czego bać. Kiedy Zorn odetchnął z ulgą, Zembright wyjaśnił: - OHver Cawthorn, ojciec Betsy to wspaniały człowiek. Wie, że uratował pan życie jego córce, i koniecznie chce się z panem zobaczyć. - Po co? - Nie przez telefon. - Mam się zgodzić, żeby przyjechał? - Tak. Mam o nim bardzo dobre zdanie. Obserwowa- łem go przez kilka ostatnich miesięcy, a poza tym sam z nim przyjadę. - Czy to aż tak ważne? - Tak. - Mimo rady, której mi pan udzielił? Żeby czym prędzej uciekać, jeśli się pomagało w ratowaniu ofiar wypadku? - Wszystko zależy od okoliczności. 138 Niechętnie Andy zgodził się, by Zembright i Cawthorn przylecieli do Tampy. Pojechał na lotnisko i cały w nerwach czekał, aż jego goście wysiądą z samolotu. Jak tylko zobaczył uśmiechniętą twarz Zembrighta, uspokoił się nieco. - Jeśli ten człowiek chce mnie w coś wrobić -pomyślał -to cały świat jest już skorumpowa- ny. - A kiedy 01iver Cawthorn podszedł do Zorna i został mu przedstawiony, cały jego niepokój zniknął bez śladu. - Panie doktorze - powiedział szczupły mężczyzna o ży- wym spojrzeniu. - Cała moja rodzina ma u pana ogromny dług. Moja córka zawdzięcza panu życie. Dojechali do Palmowej Alei i zobaczyli ośrodek, a wów- czas Zembright powiedział: - Bardzo piękne miejsce. - Ludzie, którzy tu mieszkają, na pewno nie czują się jak w więzieniu - dodał Cawthorn. - Moglibyśmy obejrzeć gabinet rehabilitacji? - zapytał Zembright. - Po to przyjechaliśmy. - Andy pokazał im salę wyposażoną w najnowocześniejszy sprzęt, a starszy lekarz powiedział do Cawthorna: - OHver, mają tu po prostu wszystko. Ciekawe czy specjalistów również. - Z naszym rehabilitantem zapoznam was później - obiecał Andy. Gdy tylko wrócili do gabinetu Zorna, Cawthorn powie- dział: - Panie doktorze, moja córka Betsy mówi, że zawdzięcza panu życie. Doktor Zembright też tak uważa. Jesteśmy dozgonnie wdzięczni za pańską pomoc. Wcale nie musiał pan przecież tego robić, nie musiał pan jechać z nią do szpitala. - Cawthorn mówił dalej: - Jednak jej stan... nie widać żadnej poprawy. Głównie dlatego, że zupełnie straciła nadzieję. - Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy wyciągał z kieszeni zdjęcia swojej córki, leżącej bez życia na szpitalnym łóżku. Andy z niemałym zdziwieniem stwierdził, że dziewczyna, która zdążyła już odegrać tak ważną rolę w jego życiu, jest dużo ładniejsza niż pamiętał. Poczuł głęboki smutek, kiedy dowiedział się, że straciła nadzieję na odzyskanie sprawności. - Tamtego ranka, kiedy wkładałem ją do helikoptera, wykazywała większą wolę walki. Nie rozpoczęliście jeszcze rehabilitacji? - Nie - odpowiedział ojciec dziewczyny. - Doktor Zem- bright nie daje za wygraną, ale ona wciąż odmawia współ- 139 pracy. Raz czy dwa razy powiedziała nawet, że dla niej życie się już skończyło. - Niemożliwe! - krzyknął Zorn. - Ona musi wstać z łóż- ka, a jak tylko będą gotowe protezy, natychmiast próbować chodzić. - Spojrzał na Zembrighta i zapytał: - Czy kikuty zagoiły się dobrze? - Lepiej niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę rozległość obrażeń. Są twarde jak skały. - A kolana? - Udało się je uratować. - No to trzeba zmusić ją do pracy. Nasi rehabilitanci dokonują tutaj cudów z ludźmi, którym przytrafiło się nieszczęście. Wtrącił się Cawthorn: - Utrata obu nóg to nie jest nieszczęście. To tragedia, a Betsy jest przerażona. - Przepraszam - powiedział Andy. - Nie chciałem, żeby zabrzmiało to jak rutynowa odpowiedź lekarza. Cawthorn wyciągnął do niego swoją masywną dłoń i ści- snął ramię młodego lekarza. - Musi pan nam pomóc. Ona straciła wszelką nadzieję. Andy widział, że mężczyzna znów jest bliski łez. - To proste - odpowiedział z przekonaniem. - Musicie najpierw wyleczyć ją z takiego defetyzmu. Nie jest to przecież trudne, tutaj na co dzień musimy radzić sobie z takimi przypadkami, więc jakiś dobry rehabilitant w Chat- tanooga też może to zrobić. - Wiem o tym - powiedział Cawthorn - ale Betsy ma coś, co oni nazywają monomanią. Jest przekonana, że skoro to właśnie pan ją uratował, teraz również tylko pan może jej pomóc. Andy spuścił oczy i po chwili powiedział cicho: - Lekarze często mają do czynienia z przypadkami monomanii, których nie sposób wyjaśnić. Zwykle są zu- pełnie bezpodstawne, ale jeśli taki stan utrzymuje się zbyt długo, może zniszczyć choremu życie. - Podniósł głowę, spojrzał na Cawthorna i zapytał: - W jaki sposób mógłbym jej pomóc? Wrócić z wami do Chattanooga i po- rozmawiać z nią? - Nie - wtrącił się Zembright. - Dyskutowaliśmy o tym i doszliśmy do wniosku, że pańska wizyta uczyniłaby więcej złego niż dobrego. 140 - Chcielibyśmy, żeby tutaj znalazł pan miejsce dla niej - kontynuował Cawthorn. - Z dala od Chattanooga i złych wspomnień - żeby mogła rozpocząć tu nowe życie. Andy wyraził zgodę i od razu zadecydowano, że Betsy Cawthorn, w głębokiej depresji, ale doskonałym stanie fizy- cznym zostanie natychmiast przeniesiona do Palmowej Alei. Kiedy goście wyjeżdżali z ośrodka, 01iver Cawthorn powie- dział: - Otto, cieszę się z naszej decyzji. Betsy wykorzystała już wszystko, co mogliśmy dać jej w Chattanooga. Teraz potrzebuje nowej krwi, innych ludzi. Zorn spodobał mi się od razu, a poza tym ma ułatwione zadanie. Ona jest przeko- nana, że tylko on może jej pomóc. Wrócili do Chattanooga, by załatwić wszystkie formal- ności związane z przeniesieniem pacjentki do nowego miejs- ca, głęboko przekonani, że Betsy odzyska wiarę w sens życia. Po sz uki wa nia łvehabilitacja Betsy Cawthorn rozpoczęła się trzy minu- ty po przyjeździe dziewczyny do ośrodka, ale nie od spot- kania z Bedfordem Yanceyem, tylko z doktorem Zornem, który natychmiast przyszedł się z nią przywitać. Właściwie zobaczył ją teraz po raz pierwszy. Wtedy, w styczniu, na miejscu wypadku widział tylko cierpiącą młodą kobietę. Teraz siedziała przed nim osoba o przepięknej, choć bladej i zmęczonej twarzy, na której na widok Zorna pojawił się uśmiech. Betsy chwyciła wyciągniętą w jej kierunku rękę doktora i szepnęła: - Dzięki Bogu, że pana znaleźli. Jeśli ktokolwiek może mi pomóc, to właśnie pan. Pierwsze spotkanie z Yanceyem było znacznie bardziej dramatyczne. Podszedł do niej, złapał ją za nadgarstki i pociągnął do siebie, mówiąc: - Witamy w Palmowej Alei. Rozpocznie pani tutaj nowe życie. Nie będziemy się z panią cackać - uderzył otwartą dłonią oparcie jej wózka - i pozbędziemy się tego urządze- nia tak szybko, jak to będzie możliwe, najpóźniej w ciągu miesiąca. Nie chcę słyszeć o tym, że do końca życia będzie pani jeździła na wózku. Pani Cawthorn, jest pani silną, niepokonaną tenisistką, która przeżywa tymczasowe trudno- ści. Przejdzie tu pani szkołę życia. Będzie się pani czołgać, chodzić na czworaka, a jeśli Bóg nam pomoże, również stać i chodzić na własnych nogach. Uwierzy pani, że może się pani obejść bez tego cholernego wózka. 10 - Aleja Palmowa 145 - Jak szybko zacznie chodzić o kulach? - zapytał jej zatroskany ojciec. Yancey popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Panie Cawthorn! Kul nie używa się już chyba od stu lat. To metoda zbyt bolesna, a poza tym opóźnia regenera- cję mięśni. Z czego korzystamy teraz? - Yancey krzyknął prawie. - Teraz korzystamy z balkoników, jednego z naj- wspanialszych wynalazków dwudziestego wieku. Człowiek, który je wymyślił, powinien dostać Nagrodę Nobla. - Po- prosił teraz swojego asystenta o przyniesienie owego cudu nowoczesnej rehabilitacji. Był to dość duży szkielet wyko- nany z metalowych rurek, wyposażony w cztery szeroko rozstawione nogi, zakończone gumowymi nasadkami. - One gwarantują stabilność - powiedział, po czym kopnął jedną z metalowych nóg - a ponieważ mają regulowaną wysokość, balkonik można dostosować do każdego pacjenta. Poprosił teraz do siebie Norę. - Siostro Varney, niech mi siostra pomoże odmierzyć odpowiednią wysokość dla pacjentki. Nora podeszła do niego, po czym oboje wprawnie pod- nieśli Betsy z wózka i ustawili w pozycji, jaką już wkrótce będzie mogła przyjąć bez niczyjej pomocy. Świadomość tego, że prędzej czy później będzie mogła wstać z wózka, dodała dziewczynie pewności siebie i kazała zaufać rudo- włosemu wieśniakowi z Georgii i czarnej pielęgniarce z Ala- bamy, którzy przez następnych kilka miesięcy będą poma- gać jej w powrocie do normalnego życia. Kiedy Yancey posadził już ją na wózku, zrobił coś, na co odważyłoby się bardzo niewielu rehabilitantów. Bez żadnych wyjaśnień ani przeprosin podniósł ciężką, dżinsową spódnicę, która zasłaniała nogi dziewczyny, i uklęknął, by dokładnie przyjrzeć się kikutom. Upewniwszy się, że za- goiły się już całkowicie, uderzył każdy z nich pięścią, po czym podniósł głowę i powiedział do zdziwionego pana Cawthorna: - Bez względu na to, ile zapłacił pan lekarzowi, który zajął się pańską córką, jeszcze dzisiaj proszę wysłać mu czek na drugie tyle. To nie jest dobrze wykonana praca, panien- ko, to przykład perfekcyjnie przeprowadzonego zabiegu. - Palcem pokazał teraz to, co pozwoliło mu uwierzyć, że Betsy będzie jeszcze chodzić. - Proszę spojrzeć na mięśnie biegnące od kolana w dół; proszę zauważyć, że kość jest na 146 tyle długa, a uda na tyle silne, że.bez trudu będzie można dopasować jakąś nowoczesną protezę. Najważniejsze są jed- nak płaty twardej skóry, które utrzymują wszystko we właściwej pozycji. Wszystko pięknie się goi i twardnieje! - podsumował, po czym z radości jeszcze raz mocno uderzył każdy z kikutów. - Mój Boże, ale on ją traktuje - szepnął Andy, a Nora, która już od pewnego czasu miała okazję przyglądać się pracy Yanceya, powiedziała: - Chce zepchnąć ją na samo dno, żeby łatwiej było jej się podnieść. - W Święto Dziękczynienia, panienko - mówił dalej Yancey - oboje pójdziemy na tańce. - Następne słowa były przeznaczone zarówno dla dziewczyny, jak i jej ojca. - W tym ośrodku dokonujemy cudów, ale bez pomocy osób, z którymi pracujemy, jesteśmy skazani na niepowodzenie. Nie używamy słowa „pacjent", bo nikt tutaj nie jest chory. Pani Betsy już jest na najlepszej drodze do pełnej sprawno- ści. Ma kolana, jej kikuty zagoiły się doskonale, a ja i Nora zrobimy co w naszej mocy, by pomóc jej w osiągnięciu tego celu. - Teraz przemówił jak surowy nauczyciel: - Panienko, pozwolono pani zmarnować cztery miesiące życia. Gdyby znalazła się pani tutaj dzień po wypadku, teraz już by pani chodziła. Była pani niedobrą dziewczynką i powinienem porządnie przetrzepać pani tyłek. - Matko Boska! - syknął Andy, widząc w jak poufały sposób Yancey traktuje Betsy. - Przecież ona może nas oskarżyć o napastowanie seksualne. Nora znów stanęła w obronie Bedforda. - Zobacz, jak ona na to reaguje. Andy spojrzał na swoją najmłodszą pensjonariuszkę i ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że Betsy po przyjacielsku wyciąga ręce do obojga państwa Yancey i mówi: - Tam nie byłam gotowa na rehabilitację, ale teraz jestem. Panie Yancey, chcę znowu chodzić, niech mnie pan tego nauczy. - Bedford uścisnął jej dłoń, a Betsy spojrzała na Zorna. Wieczorem do pokoju Betsy wysłano jednego z kel- nerów, który miał pomóc jej usiąść na wózku i przywieźć ją do jadalni. Zorn umówił ją na kolację z państwem Mallory i sędzią Lincolnem Noble'em. Postanowił, że zasiądą przy stoliku numer osiem, który znajdował się najdalej od we- 147 jścia, ponieważ chciał, by możliwie dużo mieszkańców oś- rodka poznało Betsy. Kiedy dziewczyna zobaczyła, ile osób siedzi już w jadal- ni, zupełnie straciła odwagę i przywołała do siebie Andy'ego. - Od miesięcy jadam w pokoju sama albo z kilkoma najbliższymi osobami. Jestem przerażona. On jednak nalegał, by wjechała do środka. - Zarezerwowałem dla ciebie stolik po przeciwnej stro- nie jadalni. - Dlaczego? - zapytała szeptem, a Andy odpowiedział: - Bo chcę, żeby cię wszyscy zobaczyli, żeby przyzwy- czaili się do twojej obecności, do obecności dziewczyny, która uległa poważnemu wypadkowi, ale wkrótce powróci do normalnego życia. - Wepchnął wózek do jadalni i uśmie- chając się do zgromadzonych w niej osób, ruszył w stronę stolika numer osiem, zatrzymując się od czasu do czasu i mówiąc: - Proszę poznać Betsy Cawthorn z Chattanooga. Na razie jeździ na wózku, ale już niedługo wejdzie do jadalni na własnych nogach. Dotarli do stolika, a ojciec Betsy z pomocą pewnego młodego kelnera posadził ją na zwykłym krześle pomiędzy panem Mallorym i sędzią Noble'em. Potem kelner odstawił wózek, a Andy zaprowadził pana Cawthorna do innego stolika. - Uważamy, że najlepiej jest, gdy ludzie muszą sami radzić sobie w nowym środowisku, ale jeśli ma pan na to ochotę, deser może pan zjeść z córką. Betsy, po raz pierwszy od wielu miesięcy pozostawiona w towarzystwie zupełnie obcych jej osób, nie potrafiła znaleźć żadnych odpowiedzi na zadawane jej pytania poza monosylabami „tak" i „nie". Niezwykle przyjacielsko na- stawiona do wszystkich pani Mallory nie mogła pozwolić, by trwało to dłużej. - Chris i ja musimy szybko zjeść dzisiaj kolację i ucie- kać, bo mamy coś bardzo ważnego do zrobienia - powie- działa. Potem uśmiechnęła się łobuzersko i dodała: - Domy- śla się pani co? Powoli Betsy pozwalała się coraz bardziej wciągać w zgadywankę, ale nie udało jej się podać właściwej od- powiedzi. W końcu poddała się. - No dobrze, nie wiem. Co będziecie państwo robić? - a kiedy pani Mallory odpowiedziała: 148 - Jedziemy na dansing do Tampy - Betsy aż otworzyła usta ze zdziwienia. - Tak, moja droga, Chris i ja uwielbiamy tańczyć. Yancey, ten człowiek, który będzie cię leczył, osiąga tak dobre wyniki, iż nie mam żadnych wątpliwości, że pewnego dnia pojedziesz z nami. Ty też będziesz tańczyła. Rozmowa stała się tak interesująca, że Betsy zrobiło się przykro, kiedy państwo Mallory odeszli od stołu, zostawili ją jednak w towarzystwie sędziego, który natychmiast za- prosił ją na ryby. - Zobaczysz z bliska wspaniałe ptaki - zachęcał. Kiedy zapytała go jakim był sędzią, odpowiedział: - Stanowym, federalnym, sędzią sądu apelacyjnego, a teraz jestem sędzią emerytowanym. Po kolacji Andy podszedł do Betsy, a ona powiedziała: - Cieszę się, że namówił mnie pan do przyjścia tutaj. Wszyscy byli dla mnie wprost cudowni. W taki właśnie sposób, po dniu pełnym niespodzianek, Betsy Cawthorn stała się pełnoprawną mieszkanką Palmo- wej Alei. Następny dzień Betsy poświęciła urządzaniu nowego pokoju, poznawaniu ośrodka i zawieraniu kolejnych znajo- mości. Tego dnia zjadła kolację z panią Oliphant i była zachwycona jej towarzystwem. - Szkoda, że nie miałam takiej nauczycielki jak pani. Z pewnością nauczyłabym się dużo więcej - oświadczyła, na co pani Oliphant bardzo poważnie odpowiedziała: - Och, dziecko, już ja bym cię nauczyła. Popamiętałabyś mnie na długo. Gwarantuję. Jeszcze lepsze wrażenie zrobiła na niej pastor Quade. - Mam nadzieję, że będziemy miały okazję porozma- wiać kiedyś dłużej. Wydaje się pani taka energiczna. Czy znała pani kiedyś kogoś... kogoś tak okaleczonego jak ja? - Znacznie gorzej. W Pakistanie widziałam wiele mło- dych, kalekich kobiet, którym los zgotował przyszłość nie- porównywalnie gorszą od twojej. - Jak to? - One nie miały żadnej nadziei. Ubóstwo i rozpacz, a jedynym wyjściem z sytuacji wydawało się samobójstwo. Ty, drogie dziecko, masz wspaniałego ojca, który zapewni ci wszystko, co potrzebne, byś mogła prowadzić normalne 149 życie, i masz naszego szalonego Yanceya, dzięki któremu za kilka miesięcy będziesz biegała i skakała. - Wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni Betsy. - Ty masz w co wierzyć. Następnego ranka po śniadaniu Betsy zabrano do gabi- netu rehabilitacyjnego, gdzie czekał już na nią Bedford Yancey. Kiedy ubrała się już w dość nietypowy strój złożo- ny z podkoszulka bez rękawków i dżinsowych spodni o ob- ciętych i zszytych pod kolanami nogawkach, Bedford uklęk- nął na podłodze obok jej wózka i powiedział swojemu asystentowi, by położył Betsy obok niego. Teraz zaczął czołgać się po podłodze, od czasu do czasu gwałtownie zmieniając kierunek, i kazał dziewczynie naśladować wszys- tkie swoje ruchy. Zadowolony z jej sprawności, zawołał radośnie: - Masz już za sobą pierwszy miesiąc rehabilitacji. Do Święta Dziękczynienia będziesz tańczyć. Kazał jej również przez pół godziny ćwiczyć na maszy- nie, która wzmacniała mięśnie brzucha i górnych partii ud. Obserwował Betsy uważnie i kontrolował, by nie wystąpiły u niej objawy zmęczenia lub znudzenia, a po krótkiej serii ćwiczeń na dwóch innych maszynach, oświadczył: - Wystarczy na dzisiaj! Chodźmy teraz poobserwować czaple. - Posadził ją w pobliżu wózka. - Wyobraź sobie, że wybuchł pożar. Musisz się stąd wydostać, a jesteś zupełnie sama. Możesz spróbować wejść na wózek? Użyj wszystkich sztuczek, jakie przychodzą ci do głowy, ale wejdź na ten cholerny wózek. - Przyglądał się jej bezowocnym zmaga- niom, a kiedy stało się jasne, że Betsy straciła już wszystkie siły i wolę walki, bez słowa podał jej rękę i pomógł usiąść na wózku. Pozwolił jej odetchnąć, po czym powiedział: - Chcę, żebyś zdała sobie sprawę z tego, jak nieznacznej siły użyłem, by pomóc ci osiągnąć cel. - Znów podał jej rękę i pociągnął z taką samą siłą, jak poprzednio. - Byłaś tak blisko, Betsy. Prawie ci się udało. - Proszę posadzić mnie na podłodze. - Czujesz się wystarczająco silna? Masz za sobą bardzo wyczerpujący trening. - Posadź mnie na podłodze - poprosiła zdecydowanym tonem i po raz drugi podjęła próbę wejścia na wózek - znów nieudaną. Bedford i tym razem pomógł jej bez słowa, a kiedy znalazła się już na wózku, powiedziała: - Teraz już wyczułam sposób. Mogę się założyć, że za kilka dni wgra- 150 mole się tu bez niczyjej pomocy. - Zauważyła, że do gabine- tu wszedł Zorn i prawdopodobnie widział obie jej porażki, więc dodała: - Niech pan też tutaj będzie i zobaczy, jak wskakuję na ten wózek. A on odpowiedział poważnie: - Z taką determinacją uda ci się, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Późnym popołudniem Yancey przedstawił ją doktorowi Championowi, protetykowi. - Nazywam go ortopedycznym mechanikiem - zaśmiał się Bedford - a on jest jednym z najlepszych. Kiedy on zrobi ci nowe nogi, będą pasowały i działały bez zarzutu. Szczupły, małomówny mężczyzna, który nie mógł mieć jeszcze trzydziestu pięciu lat, natychmiast zabrał się do pracy. Określił długość i rodzaj protez, jakie należy zrobić, potem dokładnie obejrzał kikuty i powiedział: - Lekarz, który zajął się panią po wypadku, wykonał kawał dobrej roboty. Miejmy nadzieję, że mnie też się to uda. - A dokładność, z jaką dokonywał oględzin i obliczeń, pozwoliła wierzyć, że tak rzeczywiście będzie. - Mogę pani obiecać, że będą świetnie wyważone i bar- dzo elastyczne - zapewnił. - Czy my przypadkiem nie spieszymy się z tym wszyst- kim za bardzo? - zapytała Betsy, a doktor Champion za- śmiał się i odpowiedział: - Pan Yancey mówi, że jest pani idealnym obiektem dla pewnej i szybko przeprowadzonej rehabilitacji. - Uśmiech- nął się do niej i zapytał: - Chciałaby pani już teraz przeko- nać się, co to będzie za uczucie, kiedy założymy pani protezy? - Bardzo - odpowiedziała, podciągnęła nogawki spodni i poprosiła o przypięcie wiązań. Kiedy je zacisnął, wydawały się dość dobrze dopasowane, jednak protetyk zauważył: - A one nie zostały przecież wykonane na podstawie pani odcisków. Pani Cawthorn, kiedy założy pani swoje własne protezy, rozpocznie się dla pani wielka przygoda, a ja będę dumy z tego, że będę miał w niej swój udział. Ona jednak nie podzielała jego entuzjazmu. Owa dziwna rzecz, którą przypiął do jej prawej nogi była zupełnie niepodobna do żadnej części ludzkiego ciała. Składała się z dużej, plastykowej tulei, w której jej kikut znalazł bez- pieczne schronienie, i z czegoś, co przypominało fragment 151 metalowego szkieletu: żelaznych kości nie osłoniętych ni- czym, dzięki czemu konstrukcja choć odrobinę wyglądałaby na ludzką nogę. Na końcu protezy znajdował się zwykły but, ale znacznie większy od tych, które nosiła. - To dla lepszej stabilności - wyjaśnił protetyk, Betsy pomyślała jednak: - Nigdy nie przyzwyczaję się do czegoś równie koszmarnego. Nigdy to coś nie stanie się częścią mnie. Kiedy się żegnali, doktor Champion dał jej egzemplarz „Niepełnosprawnego Sportowca", który zaczęła przeglądać od niechcenia przed pójściem do łóżka. Na jednym ze zdjęć zobaczyła bardzo przystojnego chłopaka ze sztuczną nogą, który uderzał kijem w piłkę golfową i skręcał protezę z taką łatwością, jakby to była jego własna noga. Na następnej stronie była dziewczyna z nogą obciętą powyżej kolana. Grała w koszykówkę, a zdjęcie uwydatniało precyzję, z jaką poda- wała piłkę koleżance z drużyny. Czasopismo było pełne zdjęć ludzi z amputowanymi kończynami, którzy polowali, jeździli szybkimi samochodami, łowili ryby, szkolili psy. Wydawało się, że nie muszą rezygnować z żadnego sportu, z wyjątkiem może pływania. Zauważyła, że jedni mają specjalne osłonki założone na metalowe konstrukcje protez, inni nie; jedni mają nogi obcięte powyżej kolan, inni poniżej. Z coraz większym zainteresowaniem oglądała zamieszczone w czasopiśmie zdjęcia, lecz już po chwili zdała sobie sprawę ze smutnego faktu: wszyscy sportowcy mieli po jednej własnej nodze. Jej wcześniejsza euforia zniknęła bezpowrotnie. Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku i roz- myślała o próbach samodzielnego wejścia na wózek, którym poddano ją dziś rano, a im dłużej o nich myślała, im dłużej analizowała przyczyny swoich porażek, tym lepiej wiedzia- ła, jakie ruchy powinna wykonać, jakie sygnały wysłać do mięśni, kości i wiązadeł, by następnym razem osiągnąć upragniony cel. Potem przypomniało jej się uczucie, jakiego doznała, kiedy do jej kikuta przypięto protezę. Wyobrażała sobie, że ma już obie nogi. Widziała, jak wstaje z łóżka i idzie do łazienki, bez kul, balkonika ani nawet laski. Jej rehabilitacja na dobre rozpoczęła się właśnie teraz, kiedy udało jej się przekonać umysł i całe ciało, że jest w stanie osiągnąć wszystko, czego pragnie. Rano zjadła lekkie śniadanie, wytłumaczywszy się wcze- śniej pielęgniarce: 152 - Mam dziś przed sobą poważne zadanie. Nie chcę czuć się ociężała. - W gabinecie zwróciła się do Yanceya: - Proszę posadzić mnie na podłodze i przytrzymać wózek. Kiedy spełnił jej prośbę, spojrzała na niego oczyma, w których można było wyczytać ogromną determinację, a on nie miał już wątpliwości, że tym razem jej się uda. Powie- dział jeszcze: - Zaczekaj. Jest jeszcze ktoś, kto powinien zobaczyć twój pierwszy triumf. - I poprosił do gabinetu doktora Zorna. Zadowolona z jego obecności, Betsy powiedziała: - Doktorze, niech pan również przytrzyma mi wózek. Kiedy on i Yancey ustawili się za oparciem wózka, ona pokierowała swoim ciałem dokładnie tak, jak wyobraziła sobie podczas swoich nocnych rozmyślań. Uniosła się, jakby pod działaniem jakichś tajemnych mocy, i bez najmniej- szego wysiłku usiadła na wózku. - Brawo! - zawołał Andy. - Wspaniale! - a ona odpo- wiedziała zgodnie z prawdą: - Dokonałam tego dzięki pańskiej obecności. * * * Muley Duggan powiedział kiedyś: - Dwa najgorsze dni w życiu mężczyzny mieszkającego w tym ośrodku to dzień, w którym umiera jego żona, i dzień, w którym musi oddać prawo jazdy. Niekoniecznie w tej kolejności. Zorn zapytał, dlaczego rozsądni ludzie robią tyle zamie- szania z powodu rozstania się z prawem jazdy, a Krenek wyjaśnił: - Pobędziesz tu dłużej, a wkrótce sam zobaczysz, przez co przechodzą ci mężczyźni, gdy nadchodzi ów sądny dzień. Kiedy przekraczają osiemdziesiątkę, zaczynają się zastana- wiać: „Może powinienem dać sobie spokój z prowadzeniem samochodu?", a kiedy żona zawoła na skrzyżowaniu: „Prze- jechałeś na czerwonym świetle. Mogłeś nas zabić!", nie przyznają jej oczywiście racji, lecz później, gdy zostaną sami, mówią sobie: „Teraz już przesadziłem. Chyba powi- nienem poważniej pomyśleć o sprzedaniu samochodu". Mówili mi, że tak to właśnie wygląda. 153 - Kto podejmuje tę decyzję? - zapytał Zorn. - My? Ich żony? Lekarze? A może jakaś agencja rządowa? - Na szczęście nie my. W przeciwnym razie toczylibyś- my wieczną wojnę z pensjonariuszami. Rząd z kolei zupeł- nie nie chce się w to mieszać, więc staruszkowie jeżdżą sobie wesoło, a w gazetach widzimy tytuły: OSIEMDZIESIĘ- CIOSIEDMIOLETNIA KOBIETA ZABIŁA TRZY OSOBY NA CHODNIKU. - No, ale ktoś musi podejmować takie decyzje. - Zwykle są wynikiem kilku zdarzeń. Niebezpieczna sytuacja na drodze - na razie żona nic się nie odzywa. Później napomyka mężowi, że ktoś z pierwszego piętra oddał niedawno prawo jazdy. Mąż nic nie mówi. Potem ktoś z drugiego piętra oddaje prawo jazdy. Mąż nadal odmawia pójścia w ich ślady, a tydzień później powoduje tak niebez- pieczną sytuację, że żona przychodzi do mnie i błaga: „Niech pan go namówi, żeby przestał jeździć samochodem" i trzeba spełnić jej prośbę. Od dziś to zadanie należy do ciebie. Nie będzie łatwo, a jeśli stwierdzisz, że nie jesteś w stanie poradzić sobie z danym człowiekiem, namów jakiegoś lekarza, by z nim porozmawiał i przekonał go, że jego oczy i spostrzegawczość nie są już takie jak dawniej. Jeśli to nie pomoże, będziesz musiał zadzwonić na policję, do jednostki zajmującej się wydawaniem i odbieraniem praw jazdy. Oni rozpoczną dochodzenie, a tutaj rozpęta się wojna. - Aż tak źle? - Andy, gdybyś mi teraz powiedział, że nie wolno mi dłużej prowadzić samochodu, chyba bym oszalał. Moje męstwo byłoby zagrożone. - Ale ty masz dopiero pięćdziesiąt parę lat. Dla ciebie samochód to ważna rzecz. - A kiedy będę miał osiemdziesiąt, będzie dla mnie podwójnie ważny. W tym wieku każdy zdaje już sobie sprawę z bliskości śmierci. Nasi staruszkowie nigdy oczywi- ście tego nie przyznają, ale ukrywanie obaw również nie przynosi im ulgi. Nie pastwią się nad sobą, rozmyślając o śmierci, niemniej jednak czują jej obecność. Kiedy czytają nekrologi ludzi, którzy zmarli w wieku sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu lat, myślą sobie: „Mój Boże, jestem od nich piętnaście lat starszy". I nagle zjawia się ktoś, kto wydaje decyzję i nakazuje im oddać prawo jazdy. To dla nich szok, z którym często nie potrafią sobie poradzić. 154 Andy uśmiechnął się do Kreneka. - Wiele się tu nauczyłeś. Chcesz napisać książkę? - Ludzie, którzy tu mieszkają, piszą ją za mnie. - Wygląda na to, że będziemy musieli wymyślić sposób na odebranie prawa jazdy Chrisowi Mallory'emu. Wiele osób skarżyło się już na niego. - Na naszego tancerza? Z nim nie będzie łatwo. Jest bardzo dumny z tego, że w swoim wieku potrafi jeszcze prowadzić samochód. - Co radzisz? - Popytam najpierw. Czy jego żona rozmawiała już z tobą? - Nie i mam wrażenie, że ona należy do kobiet, które do końca bronią swoich mężów. - Jakim on jeździ samochodem? To ma czasami znacze- nie. Zauważyłem, że mężczyznom łatwiej zrezygnować z fo- rda niż z cadillaca. Jego spostrzeżenie okazało się niezwykle trafne, ponie- waż kiedy Andy zapytał panią Mallory: - Nie sądzi pani, że nadszedł już czas, by Chris zrezyg- nował z prowadzenia samochodu? On ma już dziewięć- dziesiąt lat - ona odpowiedziała: - On nie sprzeda naszych samochodów i będzie nimi jeździł tak długo, jak długo będzie miał siłę w nogach, by naciskać pedały. Poza tym, ja mam osiemdziesiąt siedem lat i jeżdżę równie dobrze jak wcześniej. Więc nic z tego, doktorze Zorn. Niemniej jednak, kilka dni później, kiedy państwo Mal- lory wracali z zakupów w Tampie, Chris w ostatniej chwili zjechał z drogi 41 i skręcił w lewo, w ulicę 117. Jego gwałtowny manewr zmusił policjanta nadjeżdżającego z przeciwka do zjechania na lewy pas ulicy. Tylko doskonałe umiejętności policjanta pozwoliły mu uniknąć wypadku, a kiedy mógł wreszcie zawrócić i podążyć za cadillakiem, Ipan Mallory parkował już samochód przed ośrodkiem w Pal- mowej Alei, zupełnie nieświadomy, że zrobił coś złego. Policjant dogonił państwa Mallory, kiedy ci wchodzili już do budynku. Już miał na nich wrzasnąć, gdy nagle uświadomił sobie, w jakim są wieku. Powiedział więc cicho: - Proszę pana, czy mógłbym zobaczyć pańskie prawo jazdy? Chris, z dumą noszący ów dokument w specjalnej skó- rzanej okładce, podał go policjantowi i zapytał niewinnie: 155 - Czyżbym zrobił coś złego? Dopiero teraz policjant zdał sobie sprawę z tego, że ani Chris, ani jego żona nie wiedzieli, iż przed chwilą o mało co nie spowodowali wypadku. - Może wejdziemy najpierw do środka - zaproponował policjant. Kiedy znaleźli się w recepcji, pan Mallory zapytał z nie udawanym zdziwieniem: - O co właściwie chodzi? - a policjant odpowiedział: - Myślę, że powinniśmy porozmawiać w obecności kie- rownika. W gabinecie Zorna policjant powiedział, ostrożnie do- bierając słowa: - Obawiam się, panie doktorze, że należy ostrzec tych państwa przed prowadzeniem samochodu w ich wieku. He ten pan ma lat? - Dziewięćdziesiąt - warknęła pani Mallory - i dosko- nale prowadzi. - Może o tym zadecyduje policja. - Czy chce pan powiedzieć, że mój mąż jest aresz- towany? - zapytała pani Mallory. - Czy naprawdę zrobił coś złego? - Gwałtownie skręcił z drogi 41. Musiałem zjechać na lewy pas i o mało nie zderzyłem się z nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami. Mógł z tego powstać olbrzymi karambol. - Pewnie jechał pan bardzo nieostrożnie - odpowiedzia- ła pani Mallory, pewna, że policjant kłamie. - Panie doktorze, najprościej będzie, jeśli przekona pan tego dżentelmena, by dobrowolnie oddał prawo jazdy. Nie chciałbym prosić o wszczęcie dochodzenia, bo to utrudni wam tylko życie. Wrócę jutro i mam nadzieję, że odbiorę prawo jazdy tego pana. Kiedy Zorn został sam na sam z państwem Mallory, już po chwili wiedział, że Chris nie da tak łatwo za wygraną. - To nieprawdopodobne! Jeżdżę tak samo dobrze jak zawsze - powiedział pan Mallory, a żona przytaknęła mu bez wahania. Zorn złożył więc sprawę w ręce Kreneka, który był przekonany, że interwencja policjanta nie była bezpodstawna. - Panie Mallory, nadszedł już czas, by poważnie za- stanowił się pan nad oddaniem prawa jazdy. Wielu ludzi 156 było zmuszonych do podjęcia takiej decyzji. Pańscy przyja- ciele zauważyli już, że ma pan nieco gorszy refleks, wzrok też już nie ten. To dla jego dobra, pani Mallory, proszę pomóc nam przekonać męża. — Esther odrzuciła propozycję wymownym machnięciem ręką, więc Krenek zadzwonił do Zorna: - Czy ten policjant powiedział, że wróci jutro? No to problem właściwie sam się rozwiąże, prawda? Pani Mallory, która domyśliła się jak brzmiała odpo- wiedź Zorna, powiedziała: - Nic się nie rozwiąże. Ten człowiek nie może po prostu przyjść i zabrać mu prawa jazdy. Muszą najpierw prze- prowadzić dochodzenie, które może wykazać tylko, że Chris jest wciąż doskonałym kierowcą. Krenek wykorzystał taktykę, która okazała się skuteczna w innych przypadkach. Zaprosił do rozmowy dwóch męż- czyzn znacznie młodszych od Chrisa Mallory'ego, którzy również zostali zmuszeni do oddania prawa jazdy, pożegnali się z samochodami i nie żałują swojej decyzji. Tego wieczora na kolacji pan Mallory był niezwykle markotny. Z jadalni wyszedł bardzo wolnym krokiem i ze spuszczonymi oczyma. Po wejściu do swojego pokoju wyjął z kieszeni obłożone w skórzane okładki prawo jazdy i poło- żył je na stole. Nie poszedł, jak co wieczór, na telewizję, a kładąc się do łóżka, wymamrotał: - Kiedy człowiek jest stary, ludzie robią się dla niego bardzo okrutni. * * Niespodziewanie szybko doktor Champion przyniósł tymczasowe protezy dla Betsy. Składały się z trzech części. Pierwszą stanowiła kielichowato zakończona, plastykowa tuleja, do której wkładało się kikut. - Będą pasowały lepiej w przyszłym tygodniu, jak zrobi- my gipsowe odciski pani kikutów, ale i tak są wystarczająco dobrze dopasowane, by mogła pani rozpocząć naukę cho- dzenia. - Na drugim końcu znajdował się duży but na płaskim obcasie, a powyżej niego najważniejsza część, czyli mechanizm całej nogi. - Oto serce protezy. Na razie to tylko metalowa konstrukcja, osłonkę imitującą nogę założymy wtedy, kiedy będziemy pewni, że wszystko działa popraw- 157 nie. Ta proteza została wyprodukowana w Blatchford, w Anglii. Nie waży dużo i pozwala na wykonywanie niemal wszystkich czynności, jakie potrafiła pani wykonywać wcześniej. Proteza wystarczy pani na całe życie, natomiast tę plastykową tuleję wymienia się co jakiś czas i do- stosowuje do kształtu kikuta, który będzie się odrobinę zmieniał. Kiedy Betsy mierzyła protezy do tego, co pozostało z jej nóg, Yancey wyszedł z sali, a po kilku minutach powrócił w towarzystwie ludzi, z którymi Betsy jadła kolację pierw- szego dnia po przyjeździe do Palmowej Alei. Pomyślała, że państwo Mallory przyszli tylko popatrzeć, jednak Yancey natychmiast wyprowadził ją z błędu. - Pani znajomi przyprowadzili pewną osobę, którą po- znali na dansingu w mieście. Pani Mallory skinęła do kogoś stojącego przy drzwiach, po czym na salę weszła bardzo zgrabna, choć nieco już siwiejąca kobieta po pięćdziesiątce, która wzięła pana Mal- lory'ego za rękę i wykonała z nim kilka tanecznych kroków. Betsy była zdezorientowana, zupełnie nie wiedziała, jaki sens ma taki pokaz. Po chwili jednak kobieta zatrzymała się, podciągnęła spódnicę i pokazała wszystkim mechaniczną nogę, którą poruszała tak sprawnie, jakby to była jej własna kończyna. - Chcieliśmy, żebyś zobaczyła, co można osiągnąć - wyjaśnił Yancey. - Ale ta kobieta ma jedną nogę własną - zauważyła Betsy, na co Yancey odpowiedział: - A ten pan nie ma - po czym skinął na panią Mallory, by wprowadziła pewnego byłego żołnierza, którego także poznali na dansingu. Mężczyzna podszedł do kobiety, która wcześniej tań- czyła z panem Mallorym, wziął ją za rękę i również zaczął tańczyć. Kiedy skończyli, rozpiął suwaki biegnące przez całą długość nogawek spodni i odsłonił dwie protezy, do- kładnie takie jak te, które stały oparte o wózek Betsy. Żołnierz zwrócił się do Betsy: - Wlazłem na minę w Wietnamie. Myślałem, że już nigdy nie będę chodził, a co dopiero tańczył, czy grał w koszykówkę, ale jak pani widzi, udało się. - Na czym polega pański sekret? - zapytała Betsy. Nau- czywszy się siadać na wózku, wiedziała już, że rehabilitacja 158 polega głównie na przekonaniu własnego ciała, iż jest w sta- nie poradzić sobie z nowymi zadaniami. Słowa żołnierza potwierdziły jeszcze jej spostrzeżenia. - Trzeba uwierzyć, że można tego dokonać, a w ciągu pierwszych tygodni, kiedy człowiek ciągle upada, uparcie wstawać i starać się poprawnie wykonywać wszystkie ćwi- czenia. - Często demonstruje pan swoje umiejętności? - zapyta- ła Betsy, a żołnierz odpowiedział: - Tak, pracuję w Klubie Weteranów Wojennych. Mogę w ten sposób trochę zarobić, a poza tym świetnie się bawię. Pana Mallory'ego poznałem na jednym ze swoich pokazów. - Czy są ludzie, którym nie udaje się odzyskać spra- wności? - Może jednemu na dwadzieścia. Ale ci, którym się nie udaje, wmówili sobie, że nigdy nie będą chodzić, a potem nawet nie próbują, tylko po to, żeby udowodnić swoją rację. Sądzi się, że największy wpływ na późniejsze nastawienie pacjenta mają pierwsze godziny po wypadku. Niechęć do współpracy może być tak silna, że właściwie nie można jej przezwyciężyć. - Spojrzał na Betsy, ścisnął ją za ramię i powiedział: - Mówią, że pani wykazuje raczej pozytywne nastawienie. - Po raz pierwszy od czterech miesięcy. - O mój Boże! Straciła pani tyle czasu? - Musiałam wziąć się w garść. Teraz jestem gotowa do pracy. - Czy mogę ucałować pani dłoń? - zapytał, po czym szeptem dodał: - Tę bitwę wygrywa dziewięć osób z dzie- sięciu. Wrócę za trzy miesiące i poproszę panią do tańca. - Zrobił teraz krok do tyłu, ukłonił się dwornie i zapytał: - Czy chciałaby pani przymierzyć swoje nowe nogi? Betsy spojrzała na Yanceya i protetyka, a obaj zgodnie kiwnęli głowami. Kiedy do kikutów przypięto jej protezy, Betsy powiedziała, że jest gotowa wstać. - Nawet o tym nie myśl - krzyknął Yancey. - Będziemy cię trzymać kilka centymetrów nad podłogą, byś mogła wyobrazić sobie, że stoisz. Siostro Varney, proszę przynieść to duże lustro. Kiedy Nora wykonała polecenie, Yancey i żołnierz pod- nieśli Betsy do góry. Poruszali nią, tak by wydawało jej się, że chodzi, a ona obserwowała w lustrze swoje nowe nogi. 159 Eksperyment nie udał się jednak całkowicie, ponieważ dzie- wczynie nagle zrobiło się słabo. Mężczyźni posadzili ją czym prędzej na wózku, z obawy, że zaraz zemdleje, jednak Nora popatrzyła na nią i powiedziała: - Ona jest silna, nie zemdleje. Co się stało, królewno? - W ogóle ich nie czułam. Miałam wrażenie, że nie są częścią mnie. To było przerażające - powiedziała, na co Yancey odparł: - Czasami tak się dzieje. Ale one były częścią ciebie i zaraz ci to udowodnię. Wstań jeszcze raz. - Bedford i żołnierz znów ją podnieśli, a kiedy Yancey zobaczył, że na salę wchodzi Zorn, zawołał do niego: - W samą porę. Proszę mnie zastąpić. Muszę uklęknąć. - Andy zajął jego miejsce, a Betsy dopiero teraz poczuła się naprawdę bezpieczna. Yancey uklęknął tuż przy nogach Betsy i zaczął stukać w podłogę jej prawą stopą, jednocześnie mrucząc pod nosem Nad pięknym, modrym Dunajem. Potem zaczął wołać: - Ta noga należy do Betsy Cawthorn. To jej prawa noga i będzie jej odtąd dobrze służyła. Wstał i powiedział do mężczyzn podtrzymujących Betsy, by stopniowo rozluźniali uścisk, coraz bardziej... coraz bar- dziej, aż do momentu, kiedy trzymali ją dosłownie samymi opuszkami palców. Kiedy dziewczyna praktycznie stała już sama, Bedford uśmiechnął się do niej radośnie i zapytał: - No, pani Cawthorn, czy ta noga jest już częścią pani ciała? Czy stoi pani na niej? Czy może pani nią poruszyć, choć odrobinę? - a kiedy jej się to udało, uścisnął ją serdecz- nie, poklepał po prawej nodze i ogłosił: - Ta noga należy już do pani Cawthorn. Nie jesteśmy jeszcze pewni lewej, ale sprawdzimy ją jutro. * * * Wszystko zaczęło się od rozmowy na temat kryteriów, jakimi posługuje się „Times", kiedy decyduje, czyją śmierć należy uhonorować wzmianką w gazecie i jak dużo miejsca na taką wzmiankę przeznaczyć. Członkowie tertulii chcieli również odkryć, dlaczego jedne notatki pośmiertne zaczyna- ły się na pierwszej stronie i kończyły gdzieś w środku gazety, a inne nie - na przykład Margaret Mead, na pierw- szej stronie i cała strona później; Edward Land, cała strona 160 w głębi, ale nic na pierwszej. Jimenez zasugerował, że przyczyną może być fakt, iż doktor Mead zajmowała się światem idei, a Land rzeczywistymi przedmiotami. Wyna- leziony przez niego aparat fotograficzny Polaroid nie wpły- nął bezpośrednio na dobro ludzkości, natomiast badania doktor Mead nad prymitywnymi społeczeństwami wzboga- ciły wiedzę nas wszystkich. Następnie zabawili się w nieco makabryczną grę. - Przypuśćmy, że wszyscy czterej zginęlibyśmy w kata- strofie lotniczej. Czyje nazwisko pojawiłoby się jutro w ga- zetach? Była to może dość niemądra zabawa, ale pozwoliła gra- czom zastanowić się nad rzeczami najbardziej podstawowy- mi. Co to znaczy być wybitnym człowiekiem? W jaki sposób ocenia się ludzi? Czy bierze się pod uwagę to, gdzie dany człowiek mieszka i pracuje? Lista kryteriów wydawała się nie mieć końca, a składały się na nią czynniki zarówno moralne, społeczne, jak i polityczne. Jego Magnificencja rektor Armitage, który przywykł do rozstrzygania sporów pracowników uniwersytetu, zapropo- nował: - Weźmy najpierw pod uwagę miejsce. Senator Raborn był ważnym i znanym politykiem w całym kraju. Am- basador St. Pres pracował na polu międzynarodowym, więc wielu Amerykanów mogło nawet nie słyszeć jego nazwiska, obcokrajowcy z kolei znali go bardzo dobrze. Jimenez był znany, ale głównie dzięki tej niesmacznej aferze, w którą został wciągnięty. Uniwersytety, którymi kierowałem, nie mogły się nawet równać z Harvardem czy Stanford, ale niewątpliwie wyróżniały się spośród reszty. Gdyby decyzja należała do mnie, opowiedziałbym się za senatorem. Raul Jimenez odegrał teraz ulubioną rolę filozofa pat- rzącego na wszystko z boku. - Panowie, nie bądźmy tacy małomiasteczkowi. My czterej nie jesteśmy jedyni w tym ośrodku. Słońce nie wstaje tylko dla nas. Przypuśćmy, że wszyscy mieszkańcy Palmowej Alei lecieli tym samolotem. Czyje nazwiska wte- dy pojawiłyby się w gazetach? Mężczyźni, którzy tworzyli tertulię, uważali się za in- telektualną elitę Palmowej Alei, ale nie byli aroganccy i dopuszczali myśl, że ktoś inny mógłby okazać się postacią bardziej wybitną od któregokolwiek z nich. Kiedy jednak 11 - Aleja Palmowa 161 próbowali znaleźć taką osobę wśród pozostałych mieszkań- ców ośrodka, nikt nie przychodził im do głowy. W pewnej chwili senator Rabom strzelił palcami. - Zupełnie zapomniałem. Pominęliśmy najważniejszą osobę. - Pozostali ze zdziwieniem spoglądali po sobie, a on wyjaśnił: - Kiedy byłem w Senacie, grupa amerykańskich naukowców zwróciła się do nas z prośbą o poparcie kan- dydatury Maxima Lewandowskiego do Nagrody Nobla. Tak, nasz chudy i długi jak tyczka magik od śmigieł, któremu żona do obcinania włosów wkłada garnek na głowę, był wtedy naszym głównym kandydatem do Nobla. - Dostał tę nagrodę? - Niestety nie, choć, prawdę mówiąc, nie wiem dla- czego. - Zapytajmy go - zaproponował Armitage i następnego wieczora Maxim Lewandowski został zaproszony do zjedze- nia z nimi kolacji. Bez niepotrzebnego wstępu senator Raborn przeszedł od razu do bardzo konkretnego pytania. - Max, kiedy byłem w Senacie, o ile mnie pamięć nie myli, cała izba przyjęła wniosek o podanie twojej kan- dydatury komitetowi Nagrody Nobla w Sztokholmie. Czy mam rację? Wszyscy członkowie tertulii pochylili się teraz w kierun- ku niezbyt urodziwego staruszka i czekali na jego odpo- wiedź. - To prawda? - ponaglił go St. Pres, a naukowiec od- powiedział: - Z tego co wiem, wiele osób i organizacji poparło wtedy moją kandydaturę, łącznie z komisją senacką, zgadza się. - Tak - dodał Raborn. - Pamiętam, że pod pańskim zgłoszeniem podpisało się, oprócz mnie, jeszcze ośmiu czy dziewięciu senatorów. Co stało się potem? Lewandowski zamknął oczy i zaczął wspominać najbar- dziej bolesne chwile swojego życia. - Genetyka stworzyła mnie, dosłownie i w przenośni, ale również zniszczyła moje życie. - By ułatwić słuchaczom zrozumienie swojej skomplikowanej sytuacji, zaczął od wy- jaśnienia spraw najbardziej podstawowych. - Wszyscy z pe- wnością wiemy, jak ważną rolę w życiu człowieka odgrywają miliony genów, w które każdy z nas jest wyposażony. Te 162 niewyobrażalnie małe elemenciki określają nasz wygląd, kolor naszych włosów, grubość kości, wygląd uzębienia, skłonności do pewnych chorób i, jak sądzą niektórzy nauko- wcy, nasze zdolności intelektualne. Nawet godzina naszej śmierci zostaje zapisana już w chwili poczęcia. Mężczyźni pytali o dziedziczenie cech, o choroby będące wynikiem błędów w zapisie genetycznym i wiele innych rzeczy związanych z owym mało znanym działem biologii. Bardzo cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania, genera- lizując i upraszczając co trudniejsze aspekty. Po jakimś czasie zakreślił ręką szeroki łuk, jakby chciał zrobić miejsce na nowy temat i powiedział: - Wiele już mówiłem na temat samych genów, ale nie powiedzieliśmy sobie jeszcze, w jaki sposób są zorganizowa- ne ani jak wykonują swoją pracę. No więc, geny to odcinki chromosomów. Chromosomy, z kolei, to nieprawdopodob- nie długie i cienkie nitkowate włokienka DNA. Każdy człowiek ma dwadzieścia dwa chromosomy, a ponieważ każdy składa się z dwóch niteczek, jednej od matki i jednej od ojca, mamy ich w sumie czterdzieści cztery. Pary chro- mosomów zostały ponumerowane od jednego, największego, do dwudziestego drugiego, najmniejszego. Dzięki umiejęt- ności wyodrębniania ich, barwienia i powiększania, jesteś- my w stanie je nawet sfotografować. - Skąd bierze się materiał, z którego można wyizolować chromosomy? - zapytał St. Pres, na co Lewandowski od- powiedział: - Z każdej wydzieliny ludzkiego ciała. Z krwi, oczywiś- cie, ale również z potu, śliny, moczu, praktycznie ze wszyst- kiego. Lewandowski dalej prowadził swój wykład. - Oprócz tych dwudziestu dwóch par chromosomów jest jeszcze jedna. Najbardziej tajemnicza, nie ma swojego numeru, ale jest również bardzo ważna, ponieważ określa płeć danego człowieka. Jeśli owa para składa się z dwóch chromosomów X - je również można sfotografować - rodzi się dziewczynka. Jeśli ma jeden chromosom X i jeden Y, rodzi się chłopiec. Na całym świecie, we wszystkich cywili- zacjach na każde sto dziewczynek przypada średnio stu czterech chłopców. Musi tak być, ponieważ chłopcy są słabsi od dziewczynek i więcej ich umiera. Nie pamiętam dokładnie ilu, ale chyba ośmiu lub dziewięciu. Dziewczynek 163 jest więcej i tak już pozostaje, kobiet zawsze jest więcej niż mężczyzn. - Domyślam się - powiedział St. Pres - że miał pan coś wspólnego z tą dwudziestą trzecią parą chromosomów. - Blisko, ale nie do końca. Zająłem się badaniem męż- czyzn mających podwójny chromosom Y i wtedy zaczęły się moje kłopoty. - Dlaczego? Jakie skutki powoduje obecność dwóch chromosomów Y? - zapytał Raborn, a Lewandowski opuścił głowę i zasłonił usta dłońmi, jakby to, o co go zapytano, było zbyt bolesne, by o tym mówić. Potem wyprostował plecy, odkaszlnął, spojrzał kolejno na wszystkich członków tertulii i powiedział: - Byłem prekursorem badań nad XYY, ja i pewien znakomity naukowiec we Francji. Jako pierwszy przebada- łem dość dużą grupę mężczyzn podejrzanych o to, że mają dwa chromosomy Y. - A jak to można sprawdzić? - zapytał Armitage. - Procedura jest standardowa. Zdjęcie fotograficzne na- wet najmniejszej drobinki jakiejkolwiek wydzieliny pozwoli stwierdzić to jednoznacznie. - Z kieszeni marynarki wyjął złożoną i wygniecioną kartkę papieru, fotokopię strony z podręcznika medycyny, i uśmiechnął się łobuzersko. - Noszę to przy sobie i analizuję w wolnych chwilach. Mężczyźni zobaczyli gmatwaninę czterdziestu sześciu chromosomów, które wydawały się w ogóle nie tworzyć żadnych par, o których mówił Lewandowski. Na dole strony znajdował się jednak rysunek przedstawiający wszystkie dwadzieścia dwie pary chromosomów ułożone od najwięk- szej z numerem pierwszym do najmniejszej, z numerem dwudziestym drugim, plus parę XY, charakterystyczną dla zdrowego chłopca. To wszystko wydawało się tak nieprawdopodobnie skomplikowane, że redaktor Jimenez zapytał: - Czy istnieją w ogóle naukowcy, którzy potrafią od- czytać coś z tego bałaganu na górze? Czy ty byłbyś w stanie połączyć chromosomy tego człowieka w odpowiednie pary? - Niemal automatycznie - odpowiedział i końcem ołów- ka wskazywał kolejno połówki wszystkich par, które okazały się dość łatwe do wyróżnienia i połączenia. - Widzicie panowie różnice między nimi? - zapytał, a oni zgodzili się jednogłośnie. 164 - A X i Y? - zapytał Armitage, a naukowiec bez waha- nia wskazał wielkie X i powiedział: - Jest tak duże, że człowiek odnosi wrażenie, iż składnik żeński jest znacznie ważniejszy od męskiego. - Więc gdzie się ukrył ten mały Y? Lewandowski zamilkł na chwilę, jakby wzbraniał się przed wskazaniem chromosomu, który zniszczył jego repu- tację. W końcu postawił koniuszek ołówka na małej, niczym nie wyróżniającej się plamce i powiedział: - Tu jest ten skurczybyk. - Jednak żaden z mężczyzn nie potrafił go dostrzec. - A co się dzieje, kiedy mężczyzna ma dwa takie chro- mosomy? - zapytał Armitage, a Lewandowski dorysował na zdjęciu drugi chromosom Y. - Francuz i ja w tym samym czasie udowodniliśmy, że mężczyzn mających chromosony XYY wyróżnia kilka cha- rakterystycznych cech. Są lepiej zbudowani, silniejsi. Nad- zwyczaj agresywni. Trudno ich podporządkować i bardzo często wchodzą w konflikt z prawem. - Potwierdzało się to w praktyce? - Jak najbardziej, z tym że oczywiście nie każdy męż- czyzna z XYY staje się przestępcą. Można mieć XYY i nadal być dobrym obywatelem. - Chcesz powiedzieć, Maxim, że na podstawie zapisu genetycznego można stwierdzić, czy ktoś będzie zły czy dobry? - Właśnie stąd wzięły się moje problemy - odpowiedział były naukowiec. - Wszystko wskazuje na to, że mężczyźni z XYY mają skłonności do agresywnych zachowań, nie można jednak powiedzieć, że ktoś taki na pewno okaże się społeczną czarną owcą. - Ale co się właściwie stało? - Francuz i ja wymyśliliśmy genialny eksperyment. On miał zająć się badaniem więźniów we francuskich zakładach penitencjarnych, a ja miałem zrobić to samo tutaj. Chcieliśmy przebadać próbkę krwi każdego więźnia. To był wielki plan. - I co odkryliście? - Okazało się, że w więzieniach obu krajów znajduje się bardzo duża grupa mężczyzn z XYY. - Naprawdę? - zapytał Armitage. - Chce pan powie- dzieć, że mężczyźni z podwójnym chromosomem Y częściej stają się przestępcami? 165 Lewandowski drgnął, a po chwili odpowiedział: - Takie samo pytanie zadał mi pewien dziennikarz. „Czy XYY w zapisie genetycznym oznacza typ przestęp- cy?" Wtedy zaczęła się ta cała nagonka, od jednego prostego pytania. - Jak to? - Starałem się oczywiście wytłumaczyć mu, że jako naukowiec nie wyciągam pochopnych wniosków. Zwracałem uwagę na fakt, że miałem zbyt małą liczbę badanych. Sugerowałem bardzo różne wyjaśnienia i nakładające się na siebie czynniki sprawcze. Może fakt, że mężczyźni z XYY są wyżsi i lepiej zbudowani sprawił, że policja była w stosunku do nich bardziej podejrzliwa. Może tylko więzienia francuskie i amerykańskie są w tym względzie szczególne. Przygotowa- łem setki wykrętów zamiast oczywistego wniosku, że dodat- kowy chromosom Y oznacza przestępcę lub przynajmniej potencjalnego przestępcę. Ale on mnie w ogóle nie słuchał. - I co zrobił później? - zapytał Armitage. - Kiedy wychodził, zadał mi jeszcze jedno pytanie: „Doktorze Lewandowski, co zawiera każdy chromosom?", a ja odpowiedziałem: „Geny, które kierują rozwojem dane- go człowieka". Następnego dnia gazety w całej Ameryce, a wkrótce na całym świecie krzyczały: „Amerykański nau- kowiec odkrył gen odpowiedzialny za skłonności przestęp- cze". - Przerwał, zaśmiał się sardonicznie i dodał: - Nawet źle to wszystko zrozumiał. Nie mieliśmy pojęcia, który z pięćdziesięciu tysięcy genów w owym fatalnym, dodat- kowym Y jest winowajcą. Wiedzieliśmy tylko, że musi znajdować się w chromosomie Y. Kiedy powiedziałem o tym temu dziennikarzowi, odrzekł żartobliwie: „Chromo- somy to zbyt trudny temat dla przeciętnego czytelnika, a geny są modne w tym roku". No więc został gen. - I co potem? - Cały świat runął mi na głowę. Pewna francuska gazeta napisała, że mój kolega, który pracował w ich kraju, wyko- nał połowę badań, a ja nawet nie powiedziałem mu dziękuję. Po prostu ukradłem jego materiały. Co gorsza, mój francu- ski kolega powiedział, że on nie wykazał istnienia żadnego konkretnego genu ani chromosomu, który byłby odpowie- dzialny za skłonności przestępcze. Napisał wszystko to, o czym ja bezskutecznie próbowałem powiedzieć temu prze- klętemu dziennikarzowi. 166 - Miał pan okazję wyjaśnić później to całe nieporozu- mienie? - Nie. Gazety, czasopisma, nawet całe książki były tak zafascynowane faktem, że można wyróżnić gen, który robi z człowieka kryminalistę, że w oczach opinii publicznej stałem się największym odkrywcą dwudziestego wieku, a biolodzy zaczęli spekulować na temat możliwości dostania się do macicy kobiety, która nosi chłopca z XYY, i zmiany jego struktury genetycznej, tak by chłopiec urodził się bez skłonności przestępczych. - No i? - niecierpliwił się Armitage. - Stałem się pośmiewiskiem całego środowiska nauko- wego. Szalony naukowiec z Wiednia. Chce ulepszać ludzki gatunek. Chłopcy z XYY zaraz po porodzie będą przenosze- ni do specjalnych inkubatorów. A szansa na Nagrodę Nobla została bezpowrotnie zaprzepaszczona. Po tak bolesnym wyznaniu nastąpiła długa cisza, pod- czas której kelnerka poinformowała, że maszyna do produk- cji jogurtu znów się zepsuła. Kiedy przyjęła zamówienie na zastępczy deser, senator Raborn zapytał: - Jaki jest teraz stan wiedzy na temat XYY? - a Lewan- dowski odpowiedział: - Setki badań w więzieniach na całym świecie potwier- dziło, że wśród pensjonariuszy takich zakładów znajduje się podejrzanie dużo mężczyzn z podwójnym chromosomem Y. - Czy nie potwierdza to również pańskiej pierwotnej tezy? - Wcale. Już wtedy, kiedy udzielałem tego przeklętego wywiadu, zdawałem sobie sprawę z tego, że nie wiemy do końca, co to znaczy. Prawdopodobnie około dziewięćdzie- sięciu pięciu procent mężczyzn z XYY prowadzi bardzo spokojne życie. Skąd więc biorą się agresywne zachowania u pozostałych? - Czym zajmujesz się teraz, Maxim? - Jestem urodzonym naukowcem. Zawsze zajmowałem się tylko nauką. Kiedy człowiek łapie takiego bakcyla, nie może się już od niego uwolnić. Mam małe laboratorium na górze. - Nad czym teraz pracujesz? - zapytał Armitage, za- stanawiając się, czy jego college nie mógłby wykorzystać w jakiś sposób odkryć Maxima. - Nad chyba najambitniejszym projektem, jaki jest obe- cnie realizowany. Porównywalnym do wyprawy człowieka na Marsa. 167 - Ale co to takiego? - Naukowcy całego świata postanowili opracować atlas wszystkich czterdziestu sześciu ludzkich chromosomów. - Czy to duże zadanie? - zapytał Jimenez. - Tak duże, że trudno je sobie uzmysłowić. Każdy chromosom zawiera miliony genów, trzeba więc narysować mapę, pokazującą ich układ w obrębie chromosomu i sche- mat działania każdej niteczki genów. - W jakim celu? Z powagą Lewandowski odpowiedział: - Aby poprawić błędy popełnione przez Boga. Zrozumiawszy wagę tego, co powiedział naukowiec, i je- go zaangażowanie w realizowany projekt, mężczyźni za- rzucili Lewandowskiego pytaniami, na które dał jedną, wspólną odpowiedź: - Jeśli uda nam się rozwiązać wszystkie zagadki zapisa- ne w genomie, będziemy mogli stwierdzić, które geny w którym chromosomie są przyczyną takich czy innych chorób i może nawet leczyć je poprzez zmianę zapisu genetycznego. Nie śmiejcie się. Wiemy już na przykład, które geny są odpowiedzialne za chorobę Tay-Sachsa atakującą ludzi pochodzenia semickiego. Ta wiedza daje nam prawo do udzielania rad narzeczonym, którzy mają ten gen i planują zawarcie małżeństwa. „Ponieważ w zapisie genetycznym was obojga znaleźliśmy wadliwy chromosom, lepiej, żebyście nie mieli w przyszłości dzieci". Wiemy również, że uszkodzenie w chromosomie dziesiątym jest przyczyną niedokrwistości sierpowatej, która sieje spus- toszenie wśród Murzynów. Gdyby udało się nam naprawić strukturę tego chromosomu, uchronilibyśmy czarnych przed tą straszną chorobą. Dzięki ciężkiej pracy i sprzyjają- cemu szczęściu udało się nam również stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że gen w chromosomie dwudziestym pierwszym jest odpowiedzialny za powstawanie choroby Alzheimera. Słuchacze pochylili się w jego kierunku i zaczęli słuchać ze zdwojonym zainteresowaniem, ponieważ na własne oczy mogli obserwować skutki owej tajemniczej choroby. - Pewne dowody świadczą również o tym, że winowajcą może być chromosom dziewiętnasty. Jestem członkiem gru- py naukowców, którzy opracowują mapę struktury tego właśnie chromosomu. W jego skład wchodzi pewnie ze 168 trzysta milionów genów, ale jeśli dopisze nam szczęście, uda nam się wypatrzeć w tym nieprawdopodobnie długim łań- cuchu miejsce, które jest przyczyną problemów tak wielu ludzi. - Na czym dokładnie polega twoja rola, Maxim? Zaj- mujesz się analizowaniem setek tysięcy slajdów? Tutaj, w naszym ośrodku? - Nie - zaśmiał się - nic aż tak poważnego. Otrzymuję sprawozdania z bardzo wielu źródeł. Któryś z badaczy zajmuje się jedną częścią łańcucha, następny pracuje nad inną. Trzeci, może gdzieś w Bombaju, analizuje segment, który łączy części analizowane przez pierwszych dwóch. Mogę wtedy przesłać raport zawierający wyniki jego badań do pozostałych członków zespołu. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Lewandowski napił się mrożonej herbaty i powiedział poważnym tonem: - Prędzej czy później rozwiążemy zagadkę tej strasznej choroby, a może nawet opracujemy lek, dzięki któremu pan Duggan będzie mógł odzyskać swoją żonę. Zapadła cisza. Członkom tertulii ze wzruszenia zaschło w gardłach. W końcu St. Pres odezwał się w imieniu wszystkich: - Nie trać zapału do pracy, Maxim. Wielu ludzi czeka na wyniki waszych badań. * * Siostra Varney była pierwszą osobą, która zauważyła, że nauka chodzenia z protezami jest tylko częścią złożonego procesu rehabilitacji, jakiej poddawana jest Betsy Cawt- horn. Nora dostrzegła nawet objawy, które uznała za bardzo niepokojące. Młoda kobieta była tak niewiarygodnie skon- centrowana na wzmacnianiu mięśni torsu i ud oraz po- sługiwaniu się protezami, że pojawiło się ryzyko, iż wkrótce może doprowadzić się do stanu zupełnego wyczerpania i zniechęcić do dalszej pracy. Nora wzięła więc na siebie zadanie zaproponowania dziewczynie innych zajęć i ochro- ny jej przyszłych postępów. Najpierw zasugerowała jej naukę gry w brydża, a kiedy Betsy wyraziła zainteresowanie, zawiozła ją do stolika, przy którym zawsze gromadzili się fanatycy tej gry. 169 - Ta młoda dama poszukuje jakiegoś miłego zajęcia - powiedziała. — Nie może przecież cały dzień katować się na sali gimnastycznej. Gracze natychmiast zaprosili ją do siebie i ustawili jej wózek tak, by mogła zaglądać w karty jednemu z nich i słuchać, jak szeptem objaśnia swoje zagrywki. Dzięki dwóm książkom Charlesa Gorena, które Nora wypożyczyła dla niej z biblioteki, Betsy opanowała zasady gry w stopniu podstawo- wym, ale wystarczającym do podjęcia pierwszego wyzwania. Większość par tworzyła się w sposób przypadkowy, jedynie najwytrawniejsi gracze mieli swoich stałych partne- rów. Betsy udało się znaleźć grupkę ludzi, którzy grali na tyle słabo, że bez trudu mogła dorównać ich umiejętnoś- ciom. Przy jej stoliku zasiedli dwaj mężczyźni: Muley Dug- gan i Harry Pidcock - cichy, niepozorny farmer z Pensylwa- nii. Nora powiedziała jej, że obaj są żonaci, a ich małżonki mieszkają oddzielnie na drugim piętrze budynku, w którym mieszczą się oddziały opieki medycznej - co to naprawdę oznaczało, było dla niej początkowo bardzo niejasne. Czwa- rtą osobą była Marcia Raborn, żona senatora, który należał do grupy ekspertów. Betsy była zachwycona, że wie już na tyle dużo, by móc wykonać swój pierwszy impas. Wylicyto- wała kiery, a jej partner, Muley Duggan, wyłożył karty. Były wśród nich: as, dama, ósemka i siódemka pik, więc kiedy dotarła do jego pików, mając nadzieję na zdobycie króla przeciwników, położyła asa, a Muley zakaszlał tak głośno, że natychmiast domyśliła się, iż robi jakiś błąd. Zastanowiła się przez chwilę i doszła do wniosku, że dużo lepiej będzie położyć damę, ponieważ jeśli króla ma pan Pidcock, siedzący po lewej stronie Betsy, uda jej się wziąć dwie lewy w pikach. Zagrywka wypadła znakomicie, a do końca partii Betsy udawało się wyimpasować wszystko, co chciała. Zauważyła, że jeśli ma na ręce dziewiątkę i siódem- kę, może położyć siódemkę i wyimpasować ósemkę z prawej strony. Oczywiście wielokrotnie uciekała się do tej sztuczki nawet wtedy, kiedy nie było takiej potrzeby, ale dzięki temu opanowała jedną z najbardziej podstawowych technik bry- dża, a dwa tygodnie później grała już na tyle dobrze, że zaczęła uczyć się na pamięć systemu licytacji Gorena. W tym samym czasie kiedy zgłębiała wiedzę na temat owego systemu, dowiedziała się również o obowiązkach, jakie Muley Duggan i pan Pidcock wypełniają na drugim 170 piętrze budynku mieszczącego oddziały opieki medycznej. Pewnego wieczora, po zakończeniu partii zapytała pana Pidcocka, czy jego żona wraca już do zdrowia, a on popat- rzył na nią zdziwionymi oczyma i odpowiedział: - Ona jest w Bloku Wspomagania na stałe. Ma Alz- heimera, a na to nie ma lekarstwa. Wcześniej słyszała zaledwie o istnieniu takiej choroby, zaczęła więc zadawać dalsze pytania, a wtedy pan Pidcock przeprosił wszystkich obecnych i odszedł od stolika. Rów- nież Muley Duggan nie miał ochoty na rozmowę o chorobie żony. Kiedy obaj wyszli z sali, senatorowa przysunęła się do dziewczyny i powiedziała: - Betsy, poruszyłaś bardzo delikatny temat. Ci mężczy- źni borykają się z jedną z najstraszliwszych chorób. - Nie wyglądają wcale na chorych. - Oni nie, ale ich żony cierpią na chorobę Alzheimera. - Co to takiego? Słyszałam o niej w Chattanooga, ale nigdy nie zadałam sobie trudu, żeby dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Proszę opowiedzieć mi o tej chorobie. Pani Raborn powiedziała jej tyle, ile sama wiedziała, a na zakończenie dodała: - Tak więc z jakiejś dziwnej przyczyny człowiek dostaje bzika i nawet najlepsi lekarze nic nie potrafią zrobić. Bardzo ciężko pracują nad rozwikłaniem tej zagadki, ale jak dotąd nie dokonali żadnego przełomowego odkrycia. Nie gniewaj się więc na Muleya za jego grubiańskie dowcipy ani na pana Pidcocka za to, że jest taki zrzędliwy. Ci mężczyźni już zostali świętymi i obie byłybyśmy szczęśliwe, mając takich mężów. A propos, masz może kogoś na oku? - Nie - odpowiedziała Betsy i zarumieniła się w sposób tak wiele mówiący, że pani Raborn pomyślała: - Więc Nora miała rację. Betsy podkochuje się w naszym panu doktorze. A właściwie to dlaczego nie? - No to kiedy będziesz kogoś miała, upewnij się, czy jest równie wspaniały jak Muley i Pidcock. Obaj troszczą się o swoje żony, mimo że one nawet ich nie rozpoznają; nie wiedzą, że mężczyźni, którzy je odwiedzają, to ich mężo- wie. - Wyjęła chusteczkę, otarła oczy i zaczęła szlochać cichutko. - Czasami mówię do swojego męża „Gdybym ja zachorowała, wątpię czy okazałbyś się tak dobrym mężem jak Muley i Pidcock", a on odpowiada: „Pewnie nie". Mam ochotę mu wtedy przyłożyć. 171 Poruszona tym, co usłyszała od pani Raborn, Betsy zapytała: - Czy mogłabym zobaczyć te kobiety? - a w odpowiedzi usłyszała: - To nie powinno być trudne. I będziesz bardzo zdzi- wiona, ponieważ obie panie są tak piękne jak w dzień swojego ślubu. Pani Umlauf, ta niewysoka kobietka, która pomaga personelowi medycznemu w Bloku Wspomagania, będzie zachwycona, że może pokazać ci oddział. Berta na pewno ci się spodoba. Mówią, że miała do czynienia z dwo- ma przypadkami Alzheimera we własnej rodzinie. - Zo- stawiając Betsy w pokoju Nory, pani Raborn powiedziała: - Nasza młoda przyjaciółka chciałaby zwiedzić Bloki Wspo- magania i Terapii. Może mogłaby towarzyszyć pani Umlauf w jej codziennych obowiązkach? - Świetny pomysł - odpowiedziała pielęgniarka, a kiedy pani Raborn zamknęła za sobą drzwi, Nora wyjaśniła: - Ja jestem odpowiedzialna za oba oddziały, ale będzie chyba lepiej, jeśli pokaże ci je Berta Umlauf, jedna z naszych pensjonariuszek. - Pani Raborn mówiła, że Berta chodzi tam codziennie i jest niezastąpiona. Płacicie jej za to? - Ależ skąd! - Robi to na ochotnika? Z dobroci serca? - Zgadza się - odpowiedziała Nora. Nalała Betsy i sobie po szklance Coca-Coli, po czym zdradziła jedną z tajemnic sprawnego działania każdego dobrego domu spokojnej sta- rości: - Mamy tu różne kobiety, wiele z nich przez całe życie pracowało społecznie, nie dostając za to ani grosza. Teraz pomagają nam prowadzić szpitale, biblioteki, szkółki niedzielne. Bez takich osób Stany Zjednoczone byłyby kra- jem godnym pożałowania. - Powiedziała, że w Palmowej Alei założyła dla takich kobiet organizację Złote Anioły i dała każdej jego członkini jasnożółte wdzianko. - Noszą je dumnie, kiedy chodzą po oddziale, dzieląc się z chorymi swoją miłością i dodając im otuchy. - Pani Umlauf chciała zostać Złotym Aniołem, jak tylko dowiedziała się o istnieniu takiej organizacji. Gdy- bym jej nie przyjęła, chyba by mnie zastrzeliła. Teraz przeprasza mnie nawet, jeśli zdarzy jej się któregoś dnia nie przyjść na oddział. Bóg nie stworzył wielu takich ludzi. 172 Dwa dni później, kiedy zapytano panią Umlauf, czy dziewczyna na wózku mogłaby jej towarzyszyć, Berta od- powiedziała radośnie: - Pacjenci będą zachwyceni, kiedy odwiedzi ich osoba tak młoda i pełna życia jak pani Cawthorn. Wszyscy słysze- li, że panienka jest u nas i jak się panienka tu dostała. - Wprowadzając wózek Betsy do windy, powiedziała: - Pa- nienko Betsy, rozpoczniemy od drugiego piętra, od Bloku Wspomagania. Już po kilku spędzonych tam minutach Betsy zrozumia- ła, jak ogromny wpływ na pacjentów miała pani Umlauf. Jeździły od pokoju do pokoju, a energiczna starsza pani podejmowała z każdym krótką rozmowę na temat życia Palmowej Alei. Jednym przynosiła kwiaty, innym książki i choć mieszkała w ośrodku od niedawna, wszyscy wydawali się dobrze ją znać i cieszyli się z tego, że tak bardzo interesuje się ich zdrowiem. Pani Umlauf zauważyła: - Wszyscy z wyjątkiem tych, którzy cierpią na chorobę Alzheimera, prędzej czy później opuszczą ten oddział i wró- cą do swoich pokoi w ośrodku albo do domu, do Tampy. Zajrzały teraz do pokoju Marjorie Duggan, a Betsy po raz pierwszy w życiu zobaczyła osobę chorą na Alzheimera. Nie mogła uwierzyć, że kobieta, która ma prawie siedem- dziesiąt lat, wygląda na trzydzieści pięć. Była anielsko spokojna, miała pięknie ułożone włosy, a jej szczupłe ciało okrywał piękny koronkowy szlafroczek. Betsy przyglądała się jej twarzy o rysach tak delikatnych i cerze tak jasnej jak na obrazach Prerafaelitów. Była niezaprzeczalnie piękna, ale jednocześnie bierna - nie potrafiła czytać ani ze zrozumie- niem oglądać telewizji. Lubiła muzykę, ale reagowała tylko na rytm, nie mogąc już pojąć struktury ani treści utworu. W tej chwili do pokoju wszedł Muley Duggan i krzyknął prawie: - Moja partnerka od brydża! Betsy spojrzała na Marjorie. Leżąca w łóżku kobieta nie zwróciła najmniejszej uwagi na pojawienie się męża. Już kilka lat temu przestała go rozpoznawać. Kiedy wyjechały na korytarz, pani Umlauf powiedziała, że jej nieżyjący już teść, Otto, i mąż, Ludwig, też cierpieli na chorobę Alzheimera. - Ludwig - mówiła dalej - był zapalonym piechurem, a mówię o tym dlatego, że człowiek, którego zaraz od- 173 wiedzimy, zachowuje się dokładnie tak samo. Gdyby udało mu się wyjść z budynku, mielibyśmy przed sobą co najmniej dwa dni poszukiwań. Mężczyzna stał przy oknie i rozmarzonymi oczyma pat- rzył na ptaki. Pobyły z nim przez chwilę, a po wyjściu pani Umlauf powiedziała: - Piętro wyżej jest zupełnie inaczej. Tam nie istnieje pojęcie nadziei. Jesteś pewna, że chcesz tam pójść? - Tak - odpowiedziała Betsy. - Im więcej zobaczę, tym łatwiej będzie mi zrozumieć pewne rzeczy. - Wróciły więc do windy. Całe piętro było jednym wielkim przykładem braku harmonii. Ściany były pomalowane na bardzo agresywne kolory, jakby mieszkający tam ludzie żyli w stanie nieustają- cej euforii, a w rzeczywistości byli apatyczni i w przeci- wieństwie do otoczenia niezwykle bladzi. Pani Umlauf rozmawiała z nimi bardzo rzeczowo, cały czas dając do zrozumienia, że sama jest mniej więcej w ich wieku, ma tylko więcej szczęścia, ponieważ wciąż cieszy się nie najgorszym zdrowiem. Pacjenci wciąż byli w stanie czytać, lubili słuchać muzyki i oglądać telewizję. - Uwielbiają ten popołudniowy talk show - wyjaśniała pani Umlauf- do którego Oprah, Donahue i Sally Jessy Raphael zapraszają różne dziwne osoby i zadają im pytania na temat ich zachowania niezrozumiałego dla większości ludzi. Był u nich facet, który sypiał z trzema siostrami, i nie widział w tym niczego złego, albo kobieta, która wypoży- czyła swoją macicę bezpłodnej córce. Długo zastanawiali się potem -mówiła pani Umlauf - jakie pokrewieństwo istniało między matką i dzieckiem oraz między mężem, którego nasienia użyto, i jego teściową. Na zakończenie obchodu pani Umlauf zajrzała do poko- ju, który zawsze budził w niej trwogę, czuła się jednak zobowiązana do odwiedzania przebywającej w nim osoby. Pokój 312 krył w sobie jeden z najstraszliwszych przejawów życia w Palmowej Alei - bardzo starą kobietę leżącą na łóżku, za którym stała ściana aparatury medycznej. Ze wszystkich tych urządzeń zwisała plątanina kabli i plas- tykowych rurek doprowadzających do organizmu chorej substancje odżywcze w postaci płynnej. Było oczywiste, że mózg kobiety był martwy, jednak dzięki nowoczesnej apara- turze wszystkie organy jej ciała wciąż mogły być utrzymy- 174 wane przy życiu - wszystkie, z wyjątkiem mózgu, który umarł już prawie dwa lata temu. Berta jak zwykle zadała serię pytań, na które nie do- czekała się odpowiedzi: - Słyszy mnie pani, pani Carlson? Pani Carlson, ułożyć panią na boku? Pewnie jest już pani cała obolała. Pani Carlson, widzi pani moją rękę? Odpowiedzi nie było i nigdy nie będzie, chyba że stanie się cud na miarę wskrzeszenia Łazarza. Jednak ogromna rzesza lekarzy, większość sądów i niemal wszyscy ustawoda- wcy mieli nadzieję, że pewnego dnia ludzie podobni do pani Carlson powstaną z martwych i opuszczą szpitalne łóżka. W tej nadziei utwierdzał ich fakt, że mniej więcej raz w roku w całych Stanach Zjednoczonych jakaś osoba, od dwóch, pięciu, czy dziesięciu lat uznawana za martwą, rzeczywiście wracała do życia. Pani Umlauf, która gorąco modliła się o taki cud dla trojga członków własnej rodziny, nauczyła się nie mieć nadziei. Wyraziła jednak życzenie, na które, jak jej się wydawało, powinna mieć wpływ: - Nie pozwól, abym ja albo ktoś, kogo kocham, znalazł się w takim „pokoju 312". - Dlaczego pozwala się na coś takiego? - zapytała Betsy. - Tak mówi prawo. Nie wolno nikomu wyłączyć takiej aparatury bez zgody sądu. W większości przypadków nie sposób jej zdobyć, więc cuda medycyny przedłużają życie, które trudno właściwie nazwać życiem. - Kiedy wyjeżdżały z pokoju, pani Umlauf powiedziała: -To okropne. Zupełnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego nikt nic nie robi, by prze- rwać jej cierpienia. Berta miała już odwieźć Betsy do pokoju Nory, jednak w tym momencie podeszła do nich bardzo młoda pielęgniar- ka z wiadomością: - Pani Pawling z 319 umiera i prosi, by pomogła jej pani wykonać ostatni telefon, bo nie chcą jej na to pozwolić. Niech pani pójdzie ze mną. Berta i Betsy udały się do jej pokoju i natychmiast zorien- towały się, że staruszka nie ma już przed sobą wiele życia. - Muszę zadzwonić do mojego prawnika do małego miasteczka w pobliżu Indianapolis, ale nie chcą się zgo- dzić - skarżyła się umierająca kobieta. - Kto taki? 175 - Siostra Grimes. Pozwala tylko na miejscowe rozmowy. - Porozmawiam z nią - obiecała pani Umlauf, a kiedy poszła do niej na rozmowę, pielęgniarka oddziałowa z wyra- źnym oburzeniem powiedziała: - Znowu ona! Jej dzieci poleciły nam bardzo stanowczo: „Żadnych rozmów zamiejscowych". - Czy mogłabym prosić o wyjątek? Sama chętnie po- kryję koszty rozmowy. - Żadnych wyjątków - odpowiedziała siostra Grimes. - Jeśli pozwolimy jej zadzwonić, sami będziemy musieli za- płacić. Takie obowiązują nas zasady. - Mogę zatelefonować na dół? - Oczywiście - odpowiedziała pielęgniarka i podała jej interkom. Pani Umlauf zadzwoniła na centralę: - Delia, chcę żebyś połączyła panią Pawling z pokoju 319 z Indianą. Tak, wiem, że to zabronione, ale ja zapłacę za rozmowę. Co? Nigdy wcześniej tego nie robiłaś? Poproś pana Kreneka, on się zgodzi. - Kiedy pani Umlauf uzyskała oficjalne pozwolenie, oddała pielęgniarce interkom, a wy- chodząc z jej pokoju, zastanawiała się: - Dlaczego ona tak się tu męczy? Z pewnością znalazłoby się dla niej jakiejś miejsce w fabryce amunicji. Zapytała panią Pawling, o czym chce rozmawiać ze swoim prawnikiem, na co kobieta wyszeptała: - O apelacji mojego zięcia. Od dwóch lat siedzi w wię- zieniu. - Westchnęła. - Błagałam Elinor, żeby za niego nie wychodziła, ale on owinął ją sobie wokół palca. - Po uzys- kaniu połączenia, staruszka zapytała cichutko: - Eryk, jakie są ostatnie wieści? - Słuchała przez chwilę, potem wes- tchnęła znowu i powiedziała: - Obiecałeś, że tym razem... - Nastąpiło teraz długie wyjaśnienie, po którym staruszka odpowiedziała: - Nie wątpię, że zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy, Eryku. Gdyby nie chodziło tu o moją córkę, powiedziałabym: „Niech zgnije w więzieniu", ale ona chce go stamtąd wyciągnąć. - Powiedziała mu, by próbował dalej, życzyła dobrej nocy i odłożyła słuchawkę. Zapytała teraz Bertę: - Pani zapłaciła za rozmowę? - a kiedy ta podniosła dłonie na znak, że to drobiazg, staruszka powie- działa smutno: - Dziękuję. To było dla mnie bardzo ważne. Mój syn i jego żona, którzy płacą za ten pokój, gardzą swoim szwagrem. - Zaczęła płakać, Berta więc próbowała ją 176 pocieszyć. Pani Pawling szepnęła jak małe, bezbronne dzie- cko: - Wszystko kończy się źle, a wcale tak przecież nie miało być. Pani Umlauf przywiozła Betsy do pokoju Nory, a pielęg- niarka natychmiast zauważyła, że dziewczyna była bardzo poruszona tym, co widziała na drugim i trzecim piętrze budynku. - Otworzyły mi się oczy - wyznała Betsy. - Kiedy czło- wiek spędza czas w luksusowych apartamentach, spożywa posiłki w eleganckiej jadalni i widuje panie jeżdżące cadil- lacami, odnosi wrażenie, że Palmowa Aleja to miejsce tylko dla milionerów. Tymczasem tam na górze mieszkają zwykli ludzie, którzy nieustannie walczą o życie. Daje to wszystko do myślenia. Nora była zadowolona z niezwykłej dojrzałości Betsy i jej współczucia wobec tych mieszkańców Palmowej Alei, którzy nie mieli w życiu zbyt wiele szczęścia. Uznała więc, że nadeszła już pora, by porozmawiać z nią o przyszłości. - Wszystko wskazuje na to, że odzyskałaś wiarę w sie- bie, dziecko. Powinnaś już zacząć robić plany. Za trzy czy cztery miesiące będziesz musiała rozejrzeć się za jakimś nowym domem. My już nie będziemy w stanie ci pomagać, sama będziesz musiała ułożyć sobie życie. Mam nadzieję, że twój ojciec będzie mógł utrzymywać cię przez jakiś czas. - Matka zostawiła mi trochę pieniędzy. Ojciec też nie jest biedny, ale, poza mną, ma jeszcze dwie córki. - Dlaczego nie przyjechały cię odwiedzić? Przecież to niedaleko. - Mieszkają na północy, w Chicago i Omaha, ale kiedy leżałam w szpitalu, przyjechały natychmiast. A wracając do poprzedniego pytania, tak, mam dość pieniędzy, by po- zwolić sobie na stopniowe oswajanie się ze wszystkim po powrocie do domu. - Mówiła to wszystko bez większego entuzjazmu, jakby nie czuła potrzeby powrotu do Chattano- oga w zbyt dużym pośpiechu. - Noro, obserwuję panią już od jakiegoś czasu i nie mogę się nadziwić, że potrafi pani wywierać tak ogromny wpływ na innych ludzi. Na czym polega pani tajemnica? - a czarna pielęgniarka odpowie- działa: - Trzeba po prostu kochać ludzi. Złych i dobrych, żywych i umierających. Akceptować ich, pytać, co ich gryzie, i pomagać, tak jak człowiek potrafi najlepiej. Ja 12 - Aleja Palmowa 177 naprawdę lubię pomagać ludziom. Ale porozmawiajmy o to- bie. Masz nadzieję, że uda ci się wyjść za mąż? - Od dawna się nad tym zastanawiam i uświadomiłam sobie jedno: że przed wypadkiem interesowało się mną poważnie pięciu czy sześciu chłopców, po wypadku wszyscy jakby wyparowali. - Pokręciła głową. - A ci, którzy mnie odwiedzali, zaczęli nagle odgrywać rolę starszego brata. - Popatrzyła na Norę, chcąc wybadać, czy powinna podzielić się z nią czymś jeszcze - czymś, co podsumowywało jej problem, lecz w sposób raczej grubiański. - Chłopcy w szko- le średniej mówili, że dzielą się na dwie grupy. Takich, którzy lecą na duże piersi, i takich, którzy lubią długie nogi. Co mogłabym dać chłopakowi z tej drugiej kategorii? Nora, która domyśliła się, że Betsy tak naprawdę chce poznać swoje szanse u doktora Zorna, po krótkim zastano- wieniu odpowiedziała: - Widziałam niektóre z najdziwniejszych małżeństw, na jakie zezwolił Bóg. W moim miasteczku w Alabamie miesz- kała pewna karlica. Bardzo miła dziewczyna, ale miała zaledwie trzy stopy wzrostu. Wszyscy się zastanawiali: „Co się stanie z Gracey?" I co się stało? Wyszła za mężczyznę, który był od niej dwa razy wyższy i do tego biały. Później dowiedziałam się, że był kiedyś misjonarzem i uwielbiał wszystko, co kojarzyło mu się z Afryką. - Nora przytaczała dalsze przykłady kobiet, które wbrew wszelkim przypusz- czeniom wychodziły szczęśliwie za mąż. - Z drugiej jednak strony, znałam wiele prawdziwych piękności, które miały wszystko, a jednak nie potrafiły znaleźć sobie męża albo znalazły, a potem gorzko tego żałowały. Betsy, ja się o ciebie nie martwię, zbyt dużo przemawia na twoją korzyść. Była zadowolona z tego, że Betsy spędza z nią tak dużo czasu, a ich pogawędki często schodzą na bardzo poważne tematy. Wiedziała, jak ogromne znaczenie terapeutyczne mają dla Betsy takie rozmowy, ale też doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że często dziewczyna bywa u niej tylko po to, by zerknąć na doktora Zorna, który czasami również tam przychodził, i z nadzieją czekać na to, że odwzajemni jej spojrzenie. Nora nie wiedziała tylko, dlaczego Betsy stara się ukrywać swoje uczucia, jednak teraz, po przeży- ciach związanych z wizytą na oddziałach opieki medycznej, Betsy chciała rozmawiać o rzeczach, które miały dla niej największe znaczenie. 178 - Noro, jaka była przyczyna rozwodu naszego dokto- ra? - zapytała otwarcie. - To była w sumie dość paskudna sprawa. - Wina leżała po obu stronach? - Głównie po jej. Miała mu za złe, że zbyt dużo czasu poświęca pracy w klinice. Czuła się opuszczona towarzysko, intelektualnie i pewnie również seksualnie, więc zaczęła się puszczać z młodymi facetami, których podrywała w knajpach. - Skąd pani to wszystko wie? - Mam koleżankę w Chicago, też jest pielęgniarką, za- pytałam ją po prostu. Betsy zamyśliła się na chwilę, po czym zapytała: - Czy według pani, doktor ożeni się jeszcze raz? - Przez cztery pierwsze miesiące nie dostrzegał niczego poza pracą, ale odkąd ty się tu zjawiłaś, praca wylądowała na drugiej pozycji. Betsy zapytała odważnie: - Więc mam u niego szansę? - Zaczęłam już odliczać dni do momentu, w którym oboje się przebudzicie. Cieszę się, że możesz teraz świado- mie zabrać się do realizacji swojego zadania. - Zadania? Dziwne to słowo w takiej sytuacji. - Betsy, ty odniosłaś obrażenia cielesne, które pan Yan- cey z łatwością pomoże ci wyleczyć. Andy jest w gorszej sytuacji, jego obrażenia sięgają sfery psychicznej i może mu pomóc tylko osoba, która obdarzy go ogromną miłością i będzie miała dla niego bardzo dużo cierpliwości. - Czy jest człowiekiem tak dobrym, jak mi się wydaje? - Nawet lepszym. Każdy jego krok jest przemyślany i pewny. Ale pamiętaj, nie staraj się niczego przyspieszać. Kiedy stało się jasne, że już wkrótce Betsy Cawthorn będzie w stanie samodzielnie chodzić, bez balkonika, bez laski ani nawet pomocy kogoś, kto trzymałby ją za rękę, Zorn był tak szczęśliwy, że zadzwonił do Oliyera Cawthor- na do Chattanooga. - Betsy poczyniła ogromne postępy. Mamy w ośrodku taki przyrząd rehabilitacyjny z dwiema równoległymi porę- 179 czarni oddalonymi od siebie o jakieś dwie i pół stopy. Pacjenci, którzy chcą wypróbować nowe protezy, mogą przejść się między tymi poręczami i chwycić się nich, gdyby poczuli, że tracą równowagę. Mając takie zabezpieczenie, Betsy naprawdę chodziła. Poszła aż do końca, potem od- wróciła się bez niczyjej pomocy i wróciła, również o włas- nych siłach. Cawthorn powiedział, jak bardzo się cieszy, a Zorn dodał: - Proszę jednak pamiętać, że nie było to zupełnie samo- dzielne chodzenie. Te poręcze to ogromna pomoc, coś w rodzaju psychologicznych kul. Najważniejsza próba na- stąpi, kiedy Betsy wyjdzie spomiędzy poręczy i sama przej- dzie przez pokój. - Kiedy może to nastąpić? - Z taką pacjentką jak Betsy nigdy nie wiadomo. Pewnie wkrótce. Ona traktuje to jak wyzwanie. - Czy mój przyjazd nie popsułby czegoś? - Z pewnością nie. Tak więc OHver Cawthorn przyleciał do Tampy, spotkał się z córką i zabrał ją na obiad do Bernsa - bardzo popular- nej restauracji w mieście - gdzie po zjedzeniu głównego dania wręczono jej menu zawierające ponad sto różnych deserów. Wybrała sernik z wiśniami i zjadła go z ogromnym apetytem. Kiedy wieczorem ojciec odprowadzał ją do poko- ju, powiedziała: - To był wspaniały dzień, tato. Ostatni w pierwszym etapie. Jutro będę chodzić i bardzo chcę, żebyś był tam ze mną. Następnego dnia, zaledwie kilka miesięcy odkąd Bedford Yancey zajął się kaleką dziewczyną, która straciła wszelką nadzieję na odzyskanie sprawności fizycznej, ta sama dziew- czyna weszła w balkoniku do gabinetu rehabilitacyjnego, podeszła do poręczy, których w razie potrzeby mogła się chwycić, i ruszyła przed siebie. Zatrzymała się na końcu, uśmiechnęła wesoło do Yanceya, ojca, Nory, a przede wszy- stkim doktora Zorna i poprosiła: - Niech się wszyscy odsuną i patrzą na mój pierwszy samodzielny lot. Ostrożnie zrobiła krok do przodu. Przez chwilę miało się wrażenie, że zaraz upadnie, odzyskała jednak równowagę i z uśmiechem, który rozświetlił jej twarz, pewnie dostawiła 180 drugą nogę. Wzięła głęboki oddech i znów uśmiechnęła się do ojca i Zorna. Potem, odzyskawszy pewność siebie, zrobi- ła kilka kroków, które wydawały się niezwykle naturalne, i z okrzykiem radości ruszyła w kierunku mężczyzn, z zapa- rtym tchem obserwujących jej wyczyn. Podeszła do Zorna, zatrzymała się i przez chwilę patrzyła mu w oczy. Potem rzuciła mu się na szyję i pocałowała żarliwie. Nora uśmiechnęła się tajemniczo, a pozostali świadko- wie zuchwałego zachowania pacjentki, nie wyłączając same- go Zorna, byli wyraźnie zaskoczeni. Andy cofnął się instyn- ktownie i niemal nie przewrócił dziewczyny, która w tak niespodziewany sposób znalazła się w jego ramionach. Wie- dział, jak bardzo jest mu wdzięczna za to, że uratował jej życie, i już wcześniej obawiał się, że mogła uznać go za kogoś w rodzaju wybawiciela. Wiedział również, że zdarza się to dość często w podobnych przypadkach, lecz prędzej czy później mija bez szkody dla pacjenta i lekarza. Niestety nie zawsze - jak przydarzyło się jego koledze Tedowi Reichertowi. Zadrżał aż, gdy przypomniała mu się tragedia Teda, a kiedy, nieco później, spacerował wzdłuż kanału, rozmyślał o tym, czy jego również nie spotka los Reicherta, jeśli pozwoli, by sympatia dla młodej, pięknej pacjentki zamieniła się w nieposkromioną namiętność. Doktor Reichert był najmłodszym członkiem zespołu lekarzy w klinice w Chicago, w której pracował Zorn. Był doskonałym internistą, jednak jego starsi koledzy dość szyb- ko zauważyli, że miał pewną wadę - choć żonaty z przepięk- ną kobietą, która urodziła mu dwoje dzieci, miał zwyczaj zabierania co ładniejszych pacjentek do pobliskich moteli, gdzie mógł liczyć na to, że nikt go nie rozpozna. Nawet po kilku ostrzeżeniach, łącznie z groźbą męża jednej z takich pacjentek, który chciał złożyć oficjalny protest, nie zrezyg- nował ze swojego ryzykownego hobby. Andy'emu, jako przełożonemu zespołu lekarskiego, przy- padł niemiły obowiązek wezwania Reicherta na dywanik. - Ted, stąpasz po bardzo cienkim lodzie. - O co ci chodzi? - zapytał zuchwałym tonem mło- dzieniec. Zorn stracił cierpliwość. Uderzył otwartymi dłońmi w blat stołu i wrzasnął: - Do jasnej cholery, Ted, latasz za pacjentkami, zacią- gasz je do moteli i narażasz na szwank swoją karierę. 181 Równie obrzydliwe jest to, że narażasz dobre imię tej kliniki. Masz natychmiast zmienić swoje postępowanie al- bo - Andy znów podniósł głos - wylecisz stąd na zbity pysk. I nie licz na żadne rekomendacje. Zawstydzony, że nie udało mu się zapanować nad emoc- jami, dodał jeszcze: - Ted, przyjacielu, wszyscy tutaj, łącznie ze mną, uwa- żają cię za jednego z najlepszych lekarzy. Chcemy, żebyś pracował z nami. Chcemy ci pomóc w robieniu zawodowej kariery, ale nie będzie to możliwe, jeśli nadal będziesz na oślep pędził w kierunku własnej zagłady. Reichert się zjeżył. - Czy mam rozumieć, że utworzyliście jakąś komisję, która za moimi plecami podejmuje decyzje dotyczące mojej osoby? Co wy sobie wyobrażacie? - I nie czekając na od- powiedź, wyszedł. Zorn uśmiechnął się na wspomnienie nieskuteczności własnego postępowania w sprawie Reicherta. Pojawiły się następne kobiety, następne motele, następne plotki w klini- ce i poza nią, a w końcu jakiś rozwścieczony mąż, ku uciesze prasy, wyciągnął całą sprawę na światło dzienne. Odbyło się więc kolejne spotkanie, ale tym razem Andy do końca zachował spokój. Patrząc na Reicherta, który siedział przed nim jak nieposłuszny uczeń, Zorn powiedział lodowatym tonem: - Ted, straciliśmy już do ciebie zaufanie. Od dziś tutaj nie pracujesz. - Nie możecie tego zrobić. Podam was do sądu. - Uważam, że kto jak kto, ale ty powinieneś trzymać się teraz z dala od sądów - odpowiedział stanowczo Zorn. - Nasz prawnik zapewnił mnie, że nie mamy się czego obawiać. Za każdym razem, kiedy Reichert próbował prosić go o jeszcze jedną szansę, Zorn odpowiadał: - Ted, to już koniec. Twoje nierozważne postępowanie kosztowało cię karierę, małżeństwo, dwoje dzieci i moż- liwość znalezienia pracy gdziekolwiek w Chicago. Opuść więc mój gabinet, ten budynek i znajdź sobie jakąś miłą posadkę gdzieś daleko stąd. Był dumny z tego, że tym razem udało mu się zapanować nad nerwami, lecz kiedy został sam, poczuł nagły ból brzu- cha i nudności, jakby chciał zwymiotować truciznę, która dostała się do jego organizmu. 182 Zorn stał się wkrótce ekspertem z dziedziny prób narzu- cania samodyscypliny przez amerykańskie instytucje swoim pracownikom. Z zadowoleniem przyjął do wiadomości fakt, że w Nowym Jorku bardzo uważnie pilnuje się, by prawnicy prowadzący sprawy rozwodowe nie zawierali zbyt bliskich stosunków ze swoimi klientkami. Teraz, kiedy spacerował wzdłuż kanału w Palmowej Alei, Andy Zorn był człowiekiem doskonale zaznajomionym z etyką medyczną i bardzo ostrożnym w postępowaniu z pacjentkami. Było mało prawdopodobne, by wdał się w romans z Betsy. Tłumaczył sobie: - To przecież tylko nastolatka, która zakochała się w dużo od siebie starszym facecie. Minie jej to, jeśli będę traktował ją jak zwykłą pacjentkę. Wkrótce zakończy się jej rehabilitacja i wróci do Tennessee. - Nie chciał, żeby odjeżdżała - dzięki niej życie w Palmowej Alei stało się ciekawsze - ale czuł, że tak będzie lepiej. * * Zorn zauważył, że już od kilku tygodni siostra Varney sprawia wrażenie bardzo zmęczonej. Ponieważ wiedział, że w Palmowej Alei nie przybyło jej obowiązków, wywnios- kował, że Nora prawdopodobnie dorabia sobie gdzieś wie- czorami. Wiedział, że nie robi tego tylko po to, by mieć więcej pieniędzy - w Palmowej Alei dostawała przecież bardzo wysoką pensję - nie śmiał jednak o nic pytać, by Nora nie poczuła się urażona. Zgadzał się z Krenekiem, który zawsze powtarzał, że Nora jest najcenniejszą osobą w ośrodku. Mimo iż Zorn nie chciał ingerować w sprawy swoje- go personelu, zdawał sobie sprawę, że wykonywanie dodat- kowej pracy może pogorszyć ich efektywność w Palmowej Alei. Pewnego ranka zapytał głosem, który miał zabrzmieć bardzo zwyczajnie: - Noro, czy ty sypiasz wystarczająco dużo? Martwię się o ciebie. Pielęgniarka wiedziała już, że Andy dostrzegł zmianę w jej wyglądzie. Z początku próbowała zaprzeczać istnieniu jakichkolwiek problemów, kiedy jednak następnego dnia Andy powiedział: 183 - Chciałbym, żeby zbadał cię doktor Farąuhar - zro- zumiała, że dłużej nie uda jej się zachować tajemnicy. - Mam pewne obowiązki. - Twoim głównym obowiązkiem jest Palmowa Aleja. Musisz przychodzić do pracy wypoczęta. Chyba nie oczeku- jemy zbyt dużo. Stanowczym, choć niezbyt napastliwym tonem odpo- wiedziała: - Może moje obowiązki tam są równie ważne jak te, które wykonuję tutaj. - Kiedy jednak zobaczyła, że Andy poczuł się wyraźnie dotknięty, ugryzła się w język i dodała znacznie łagodniejszym głosem: - Mam nadzieję, że poza rozumem masz także serce i postarasz się mnie zrozumieć. - A co ja mam rozumieć? - Mógłbyś poświęcić mi teraz pół godziny? - Oczywiście. Dla ciebie zawsze. Wsiedli do jej samochodu i pojechali na wschód drogą 117, potem skręcili w lewo na autostradę 78, przejechali przez most, minęli cyprysowe moczary, aż dotarli na połu- dniowy kraniec Tampy. Jechali teraz bocznymi uliczkami, zza szyb przyglądając się zdewastowanym magazynom i nie zamieszkanym, trzypiętrowym domom, których drzwi pra- wdopodobnie zostały wykorzystane jako materiał opałowy. - Co to jest? - zapytał Zorn. - Koniec świata, wejście do piekła - odpowiedziała No- ra, a parkując przy krawężniku, wyznała: - Właśnie tutaj przyjeżdżam już od kilku tygodni. - Zapukała do drzwi, które ledwie trzymały się na zawiasach, i dodała: - Tak wygląda druga strona pracy w służbie zdrowia. Drzwi otworzyły się, po czym jakaś gburowata kobieta w wyciągniętym, męskim swetrze zaprowadziła ich na górę. Kiedy rozlatujące się schody przykryte postrzępioną wy- kładziną szczęśliwie doprowadziły ich na trzecie piętro, kobieta kopnięciem otworzyła drzwi do małego pokoiku. Na łóżku ustawionym obok jedynego okna leżał nienatu- ralnie chudy czarny chłopak, którego mocno zarysowane, męskie rysy twarzy i głęboko osadzone, błyszczące oczy świadczyły o tym, że musiał być kiedyś bardzo przystojny. Nawet teraz jego ciało, chociaż wyniszczone chorobą, było wciąż wysportowane i jędrne. Choć pozbawiony uprawnień lekarskich, Andy Zorn pochylił się jak dawniej, by zmierzyć choremu puls. 184 - Cierpisz na to, co myślę? - Tak, mam AIDS - wyszeptał mężczyzna, a owo stra- szne słowo w jego spękanych ustach zabrzmiało jeszcze bardziej złowrogo. Zapadła cisza, którą po chwili przerwała Nora. - Jaąmeel to mój bratanek. Gra w koszykówkę, dostał nawet stypendium, dzięki któremu studiuje na wydziale wychowania fizycznego na Uniwersytecie w Gainesville, a tu nagle to... - Odepchnęła Zorna, podeszła do łóżka i wzięła chłopaka za rękę. - Pewnie jesteś dobry. Z takim wzrostem i w ogóle. - Zorn celowo użył czasu teraźniejszego, jakby chciał pod- kreślić nadzieję, iż pewnego dnia Jaąmeel wyzdrowieje i powróci na boisko. - Niezły. Nora nie potrafiła pogodzić się z chorobą bratanka. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej wycięte z gazety i rów- niutko złożone zdjęcie przedstawiające koszykarza mającego sześć stóp i cztery cale wzrostu i ubranego w strój uniwer- syteckiej drużyny, który doskonale uwydatniał dwieście dwadzieścia funtów twardych mięśni. Różnica między postacią na zdjęciu i osobą leżącą w łóż- ku była ogromna. Pierwsza przypominała dąb, druga uschniętą trzcinę. - Był wielką gwiazdą sportu - powiedziała Nora, a Jaą- meel uśmiechnął się blado i dodał: - A teraz jestem nikim. Zorn czuł, że musi przerwać tę rozmowę. - Trzeba cię stąd wydostać - powiedział rzeczowo, po- tem zwrócił się do Nory i zapytał: - Dokąd moglibyśmy go zabrać? Nie martw się o pieniądze. Coś się zawsze załatwi. - Nikt go nie przyjmie - odpowiedziała Nora - nawet jeśli będziemy mieć pieniądze. Zorn nie chciał przyjąć tego do wiadomości. - Na pewno coś znajdziemy. To przecież Stany Zjed- noczone, tutaj nie wyrzuca się ludzi na ulicę. - Otworzył drzwi i zawołał po kobietę, która wpuściła ich do środka: - Proszę pani, czy mogłaby pani tu do nas przyjść - a kiedy ta, narzekając przez całą drogę, dotarła w końcu na trzecie piętro, Zorn zapytał: - Proszę nam powiedzieć, gdzie znaj- duje się najbliższy szpital, w którym moglibyśmy umieścić tego młodego człowieka? 185 - Nie ma tutaj takiego. - Jak to nie ma? W tak dużym mieście jak Tampa? Kobieta spojrzała na Norę, potem wzruszyła ramionami i powiedziała: - No, jest jedno takie miejsce, ale strasznie drogie. - Mamy pieniądze - warknął Zorn, a kobieta szepnęła mu coś na ucho. - Dlaczego ona szepcze? - zapytał leżący na łóżku chło- pak. - Nie boję się usłyszeć, co mnie czeka. - To hospicjum - odpowiedziała szorstko kobieta. - Tam zabiera się ludzi, żeby umarli. - Jestem gotowy na wszystko - powiedział obojętnym tonem wyniszczony chorobą chłopak. Zbliżał się już do końca i zdawał sobie z tego sprawę. - Zróbcie co trzeba. Nora skinęła głową. Zorn wziął Jaąmeela na ręce, a właścicielka domu czym prędzej złapała prześcieradła w obawie, że Murzynka mogłaby je ukraść. Bez naj- mniejszego wysiłku Zorn zniósł chłopaka na dół. - On prawie nic nie waży! - myślał. - Jak to możliwe, że grał kiedyś w koszykówkę i ważył ponad dwieście fun- tów? - Popatrzył w jego niezwykle inteligentne oczy i po- przysiągł sobie, że będzie opiekował się chłopakiem tak długo, jak jego wątłe ciało będzie w stanie utrzymać się przy życiu. Kiedy wkładali go do samochodu, Zorn zauważył dziw- nie wyglądających dwoje ludzi - grubą i niską kobietę oraz chudego i wysokiego mężczyznę - którzy stali po drugiej stronie ulicy i robili im zdjęcia. Podszedł do właścicielki domu i zapytał: - Co to za jedni? - Stróże moralności. Fotografują każdego, kto wchodzi i wychodzi z budynku. - Po co? - Chcą mieć pewność, że wszyscy w środku umierają po bożemu i że nikt nie skraca im cierpienia. - Wyciągnęła w ich kierunku zaciśniętą pięść ze sterczącym do góry środkowym palcem, po czym zatrzasnęła drzwi. Hospicjum, do którego zdążali - Anioł Miłosierdzia - mieściło się w zadbanym trzypiętrowym budynku w dość przyzwoitej dzielnicy Tampy, a jego właścicielka nie była jędzowatą babą w rozciągniętym swetrze. Pani Angelotti, z pochodzenia Włoszka, i jej mąż, Tommaso, prowadzili 186 jeden z nielicznych w mieście domów dla ludzi chorych na AIDS. Wszyscy czworo stali na schodach, kiedy Nora wyjaśniała, że próbują uratować jej bratanka przed śmiercią w miejscu tak koszmarnym, iż nikt nie powinien kończyć tam swojego życia. - Nie chcę również zostawiać go tutaj i czekać, aż umrze - mówiła dalej Nora. - To wydaje się tak strasznie niesprawiedliwe. - Bo to nie jest sprawiedliwe - odpowiedziała z ogrom- nym współczuciem pani Angelotti - ale tak niestety jest. - Czy mogliby nam państwo polecić jakieś miejsce, w którym Jaąmeel miałby szansę na całodobową opiekę medyczną? - zapytał Zorn. - Nie ma takiego miejsca. Powinniście się cieszyć, że udało wam się znaleźć nas. Zapewniamy tym ludziom bar- dzo dobrą opiekę, a kiedy umierają, dziękują nam z całego serca, bo wydaje się, że tylko nas obchodzi ich los. - Czy zajmie się tu nim jakiś lekarz? - Lekarze nie lubią do nas przychodzić. Jaki mają z tego zysk? Nie mam oczywiście na myśli pieniędzy. Wielu nawet o nie nie pyta. Ale praca z tymi ludźmi oznacza potencjalne ryzyko zarażenia się AIDS, a poza tym naszych pacjentów i tak nie można wyleczyć. Wszyscy są na straconej pozycji: i lekarze, i chorzy. Ten dom powstał tylko dzięki dobroci mojego męża. Powiedział kiedyś do mnie: „Nie możemy pozwolić, by ci ludzie umierali jak psy". Powinniście państ- wo zobaczyć inne domy, w których chorzy spędzają ostatnie dni swojego życia. - Jeden przed chwilą widzieliśmy - powiedział Zorn. - Właśnie dlatego przyjechaliśmy tutaj. - Zmuszony przyjąć do wiadomości fakt, że nie istnieje żadna alternatywa, chciał przynajmniej mieć pewność, że Anioł Miłosierdzia jest odpowiednim miejscem. - Czy moglibyśmy najpierw zo- baczyć wasze hospicjum? Później podejmiemy decyzję. Pani Angelotti spojrzała na niego i ze zdziwienia po- kręciła głową. - Panie doktorze, niewielu ludzi ma tyle odwagi, by prowadzić hospicjum, więc albo go tu zostawicie, albo zabierzecie tam, skąd go wzięliście. Wybór macie dość ograniczony. Andy zrozumiał natychmiast, jak naiwne było to, co powiedział, uśmiechnął się więc i dodał: 187 - OK. Proszę pozwolić nam jednak zajrzeć do środka, dobrze? Weszli do jednej z instytucji, które powstały w od- powiedzi na wybuch dżumy XX wieku. Dom był czysty, była w nim duża jadalnia z bukiecikami kwiatów ustawio- nych w małych flakonikach na stołach. Był tam kącik do czytania prasy i do gry w karty oraz inne widoczne dowody sprawnego działania kierownictwa, jednak mieszkający w nim ludzie byli tak wyniszczeni, że nikt nie mógł mieć wątpliwości, iż dom daje schronienie tym, którzy zostali odrzuceni przez społeczeństwo, swoich przyjaciół i rodziny, a teraz czekają już tylko na śmierć. Pan Angelotti wyjaśnił, że na pomysł założenia hospic- jum wpadł po przeczytaniu artykułu o tym, jak to szpitale nie chcą przyjmować ludzi chorych na AIDS. Udał się więc na rozmowę do niejakiego doktora Leitonena, którego darzył ogromnym szacunkiem i który powiedział mu, że AIDS nie można zarazić się przez dotyk. Zasugerował wtedy, że on i jego żona chętnie wezmą pod opiekę kilku chorych. - Było już u nas ponad czterdzieści osób - powiedział - a tylko jedna z nich opuściła nas żywa. Kiedy rodzice wyrzucili tego chłopaka z domu, przyszedł do nas, na szczęście jednak o wszystkim dowiedział się jego wujek i zabrał go do siebie. Dzieciak umarł u niego. - Wszyscy wasi pacjenci umierają? - zapytał Zorn, a Angelotti odpowiedział: - Taka to już choroba. Wszyscy, których tu widzicie, czekają na śmierć. Czasami Rosa płacze po nocach, kiedy dwóch lub trzech, których zdążyła już pokochać, umiera jednocześnie. - Kto za to wszystko płaci? - zapytał Zorn. - Coś, co nazywają konsorcjum kościołów: katolicy, ży- dzi, baptyści... prawie wszyscy. Dają nam pieniądze na jedzenie, wodę i światło. A więc kobieta w wyciągniętym męskim swetrze powie- działa nieprawdę. Rozumiał jednak, dlaczego założyła, że umieszczenie kogoś w takim miejscu będzie bardzo kosz- towne. Pan Angelotti mówił dalej: - My dajemy dom, a oni płacą również dwóm pielęg- niarkom, które nam pomagają. 188 - Nie dostajecie żadnego wynagrodzenia? - Nie. Mamy oszczędności. Rosa nigdy nie trwoniła pieniędzy. - Jeśli postanowimy powierzyć waszej opiece tego mło- dego człowieka, zapłacimy. - Zdarzają się rodziny, które płacą, i jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Kiedy weszli na górę, natychmiast zapomnieli o niemal radosnej atmosferze, jaka panowała na dole. Niegdyś prze- stronne pokoje zostały podzielone na dwa lub nawet trzy maleńkie boksy, a w każdym z nich stało metalowe łóżko z cieniutkim materacem, kocem i poduszką tak ubitą, jakby śpiąca tam osoba walczyła z nią przez całą noc jak z wyima- ginowanym potworem. Leżący w łóżkach mężczyźni byli tak chudzi i wyniszczeni, że właściwie już wydawali się martwi. Zupełnie nie zwracali uwagi na gości, wiedzieli przecież, że śmierć jest tuż tuż, a w jej obliczu każda rozmowa traci jakiekolwiek znaczenie. W dwóch boksach chorymi zajmowały się właśnie pie- lęgniarki: masowały zanikające mięśnie i przemywały ok- ropnie wyglądające odleżyny. Nawet jednak ci mężczyźni wydawali się nieświadomi faktu, że ktoś się nimi opiekuje. Tutaj śmierć czekała za każdymi drzwiami, a pomoc, jakiej można było udzielić chorym, nieznacznie tylko opóźniała jej wejście. Widok ludzi umierających w ciasnych boksach zrobił na Zornie wrażenie tak ogromne, że zapytał z wyrzutem: - Czy tylko tyle można zrobić dla ludzi, którzy od- chodzą z tego świata? - a pani Angelotti odpowiedziała spokojnie: - To i tak nieporównywalnie lepsze od tego, co było, kiedy zaczynaliśmy. - Przepraszam, że to powiedziałem. Pani Angelotti, pa- ni rzeczywiście jest aniołem miłosierdzia. Ale czy, jeśli postanowimy zostawić tu Jaąmeela, znajdzie się dla niego większy pokój? Zapłacimy podwójnie. - Przypuszczam, że tak, ale proszę zrozumieć, że dopóki chłopak jest w stanie się poruszać, większość czasu będzie spędzał na dole z innymi, a później taki boks zupełnie mu wystarczy. - Wzięła Zorna za ramię i dodała: - Ludzie tacy jak on rzadko miewają gości. Nie potrzeba miejsca na dodatkowe krzesła. 189 - Zejdziemy na dół i zaraz go tu wniesiemy - powiedział Zorn i z pomocą pana Angelotti zaniósł Jaąmeela na drugie piętro, gdzie natychmiast zajęły się nim pielęgniarki. Zbadały go i zapewniły: - Ma jeszcze przed sobą trochę życia. Dobre odżywia- nie, trochę gimnastyki, rozmowy z innymi bardzo mu po- mogą. A gdy nadejdzie pora, umrze z godnością. Kiedy Zorn i Nora odchodzili, Jaąmeel powiedział do nich ledwie słyszalnym głosem: - Wiem, dokąd mnie zabraliście, i cieszę się z tego. Tutaj nie śmierdzi. W pokoju, który pełnił funkcję sekretariatu, Zorn prze- kazał państwu Angelotti sto pięćdziesiąt dolarów jako opłatę za pierwszy tydzień pobytu Jaąmeela w ich hospicjum, potem uściskał ich oboje i zapytał: - Gdzie znajdę lekarza, który mógłby się nim zająć? - Większość lekarzy nie chce nawet zbliżać się do nasze- go domu - odpowiedziała pani Angelotti - ale ten, o którym panu wspomnieliśmy, święty człowiek, zagląda do nas cza- sem i dokonuje cudów dla naszych pacjentów. - Gdzie mam go szukać? - zapytał Zorn, a pani An- gelotti napisała mu na karteczce adres i telefon doktora Leitonena. - To niedaleko - dodała. Andy zadzwonił do niego. Nie było go w domu, miał jednak wrócić późnym popołudniem. Zorn poprosił więc o spotkanie i w taki oto sposób przestał być tylko biernym obserwatorem postępów najstraszliwszej choroby XX wieku. * * Cała euforia związana z projektem budowy samolotu zniknęła nagle, kiedy do Palmowej Alei przyjechała ciężarów- ka z ogromną paczką zaadresowaną do Raula Jimeneza, który to podjął się zadania zamówienia silnika do srebrzystego ptaka konstruowanego przez członków tertulii. Został przysłany z Lycoming w Pensylwanii i zapakowany w sposób bardzo profesjonalny, z saszetkami absorbującymi wilgoć, które chroniły najdelikatniejsze części silnika przed rdzą. Kiedy w obecności wszystkich pięciu konstruktorów uroczyście 190 otwarto przesyłkę, a w wypolerowanych powierzchniach silnika odbiły się promienie słońca, mężczyźni, wbrew przewi- dywaniom zgromadzonych, nie zareagowali zbytnią radością. Z powagą zajrzeli do wnętrza skrzyni, świadomi tego, że jej nadejście wiele zmieniło. Przestali być małymi chłop- cami, którym zamarzyło się zbudowanie samolotu. Teraz stali się poważnymi konstruktorami, którzy już wkrótce będą musieli zainstalować silnik w samolocie, wlać paliwo do baku i zmusić maszynę do oderwania się od ziemi. - Doskonały silnik do małego samolotu - powiedział fachowo Armitage. - To niewiarygodne, że jest taki maleńki i ma tak wielką moc. Lewandowski był wyraźnie zadowolony z danych tech- nicznych silnika, jakie znalazł w instrukcji obsługi. - Rzeczywiście, nawet dwa razy większą, niż potrzebu- jemy. - Przyjrzał mu się teraz dokładnie i powiedział, że zakup uważa za niezwykle trafiony. Senator Raborn zauważył, że silnik sprawia wrażenie bardzo solidnego. - Daje poczucie bezpieczeństwa. Chyba był wart tych pieniędzy. Tego wieczora, kiedy członkowie tertulii zgromadzili się przy swoim stole, rozmowa nie zeszła na żaden ze zwykle poruszanych tajemnych tematów. Wszyscy mieli w głowie tylko jedno. - Czy nikt nie zmienił zdania co do naszej wielkiej przygody? - zapytał ambasador St. Pres już na początku spotkania. - Ależ oczywiście, że nie! - odpowiedział natychmiast Armitage, a nieco bardziej ostrożny Jimenez zapytał: - Co masz na myśli, Richard? Że straciliśmy zapał? - Nie, nie! Tylko to, że bez względu na to czy nam się to podoba, czy nie, reprezentujemy całą społeczność Palmowej Alei, a każdy nasz błąd może mieć opłakane skutki. Pytam więc tylko, czy jesteśmy gotowi podjąć to ryzyko, nie tylko w imieniu własnym, ale całej społeczności. - Richard, jeśli boisz się wykonać pierwszy lot, powi- nieneś wiedzieć, że dwa tygodnie temu wznowiono mi licencję pilocką - odpowiedział z tupetem Raborn. - Zrobi- łem to na wypadek, gdyby stało się coś takiego. Lekarz powiedział, że mam serce pięćdziesięciolatka, a czas reakcji taki, jak trzydziestopięciolatek... do pomiaru zdjąłem nawet 191 okulary. Traktuj mnie więc jak pilota rezerwowego. Uwa- żam, że nie wolno nam się teraz poddać. Pozostali byli takiego samego zdania, ale nie okazywali już tak wielkiego zapału, jak na początku realizacji projektu. Kolejną dawkę realizmu dostarczył im Lewandowski, który właśnie przysiadł się do stolika. Jako ostrożny naukowiec, powiedział: - Powinniśmy jak najszybciej przetestować silnik. - Przecież jeszcze przez kilka tygodni samolot nie bę- dzie gotowy do tego, żeby go w nim zainstalować - zauwa- żył Armitage. - Tym bardziej powinniśmy sprawdzić silnik już teraz - odpowiedział doświadczony naukowiec. - Możemy go ode- słać i zamówić nowy, gdyby się okazało, że ten jest wadliwy. Umówił się z Rabornem na przeprowadzenie testów z samego rana, a pozostali zgodzili się, że było to bardzo rozważne posunięcie, i nikt nie kwestionował już decyzji, że projekt budowy samolotu powinien jednak zostać ukończony. * * * Poza Norą w Palmowej Alei była jeszcze jedna kobieta, która bardzo interesowała się postępami rehabilitacji Betsy Cawthorn i jej uczuciami do doktora Zorna. Pastor Quade, która niejako zawodowo zajmowała się obserwowaniem mię- dzyludzkich związków, jak na dłoni widziała rosnące zainte- resowanie Betsy jej lekarzem. Kiedy dziewczyna okazała Zornowi swoje uczucia, obejmując go czule po swoim pierw- szym od czasu wypadku spacerze, pani Quade pomyślała: - Biedne dziecko, ona jest w nim zakochana od momentu przyjazdu, a może nawet dłużej. Dzięki Bogu, on nie jest żonaty, bo inaczej mógłby się z tego zrobić nie lada problem. Bardzo chciała porozmawiać z Betsy, czekała jednak na odpowiedni moment. Zobaczyła ją kiedyś samą przy stoliku podczas lunchu, gdy jadalnia była prawie pusta. Poza dzie- wczyną była tam tylko Księżna, która jak zwykle spożywała lunch samotnie przy stoliku numer piętnaście, i kilka mał- żeństw, które nie lubiły przygotowywać posiłków we włas- nych pokojach. - Mogę się dosiąść? - zapytała pastor Quade, a Betsy odpowiedziała radośnie: 192 - Bardzo proszę. Długo czekałam, żebyśmy mogły sobie w końcu porozmawiać. - Mamy teraz świetną okazję - odpowiedziała pani Qu- ade, po czym zamówiła dietetyczną sałatkę. - Chciałam z panią porozmawiać, dlatego że zna się pani na ludziach. Pani praca polega na pomaganiu tym, którym się coś w życiu poplątało. - Poznałam niedawno pewną młodą kobietę, o której można powiedzieć bardzo wiele, ale na pewno nie to, że jej się coś poplątało w życiu. Mam na myśli ciebie, Betsy. Z tego co widzę i co mówią inni, w zadziwiająco szybkim tempie odzyskujesz sprawność. - A co mówią ci inni? - Najlepiej będzie, jak zacznę od samego początku. Ludzie mówią, że po wypadku wpadłaś w głęboką depresję i odmawiałaś podjęcia rehabilitacji. Ponieważ straciłaś obie nogi, lekarze dość długo przymykali oko na twój stan de- presyjny. Ale w pewnym momencie przesadziłaś z użala- niem się nad sobą. - Kimkolwiek byli ci tajemniczy ludzie, postawili bar- dzo trafną diagnozę. Ale to nie wszystko. Jest coś, czego może nie zauważyli albo może nie chcieli zauważyć. - A czy ja dowiem się, co to takiego? - Tak, ponieważ pani ufam. Nie chciałam, by leczyli mnie psychiatrzy. Tata zaproponował, że przyprowadzi do mnie kilku bardzo dobrych lekarzy, ale bałam się ich. - Uważasz, że ze mną będzie się łatwiej dogadać? - Tak, pani jest pastorem, ma pani w sobie więcej współczucia, a poza tym jest pani kobietą. Betsy zamilkła na chwilę, po czym powiedziała nie- pewnie: - Byłam bliska samobójstwa, a żaden z nich nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo. - Wydawało ci się, że wszystko się skończyło, i chciałaś również ostatecznie zakończyć własne życie? - Bałam się, że straciłam wszelkie szanse na normalne funkcjonowanie. Wiedziałam, że już nigdy nie zagram w te- nisa, nie pójdę na spacer do lasu, że już nigdy nie będę się dobrze bawić. Byłam przerażona. - A teraz zdałaś sobie sprawę z tego, że już za kilka tygodni będziemy mogły razem wybrać się na spacer na sawannę. 13 - Aleja Palmowa 193 - Tak, wszystko się zmieniło. Czuję się szczęśliwa, co zapewne pani zauważyła. - Oczywiście, z radością obserwowałam, jak twoje poli- czki robią się coraz bardziej rumiane. - Wzięła Betsy za rękę i dodała: - Miło jest patrzeć, jak po długiej zimie wraca wiosna. - Dotarłyśmy więc do tego, co również wypala mnie od wewnątrz, ale znacznie wolniej niż amputacja. - A czymże jest ten podstępnie tlący się płomień? Cza- sami coś takiego jest groźniejsze od gwałtownego pożaru, który widać i można ugasić. - Czy fakt, że już kiedyś wpadłam w depresję oznacza, iż może się to powtórzyć? Tygodnie spędzone tutaj były wspaniałe. Bedford Yancey pracuje z zapałem sześciu ludzi. Nora jest cudowna, a ten protetyk to po prostu geniusz. Wystarczy mu powiedzieć: „Coś nie jest tak" - on wtedy dokręca albo poluzowuje kilka śrubek, a ja mam wrażenie, że ta angielska sztuczna noga staje się moją własną. Pani Quade świadoma, że Betsy unika pewnego tematu, zapytała: - A doktor Zorn? Czy on nie przyczynił się do twojego dobrego samopoczucia? Betsy oblała się rumieńcem, ale ponieważ bardzo chciała się dowiedzieć, co pani Quade sądzi o Andym, wyznała: - Odnoszę wrażenie, że jego stosunek do mnie jest bardzo niekonsekwentny. Dziś rano w gabinecie rehabilita- cyjnym poświęcił mi bardzo dużo uwagi, ale jutro pewnie w ogóle nie przyjdzie. Mija dzień za dniem, a ja go nawet nie widuję. - Pamiętam, jak było ze mną. Tak samo. Mężczyźni bywają czasem bardzo dziwni. - Zamilkła na chwilę, po czym powiedziała: - Wróćmy jednak do tego, co mówiłaś o depre- sji. Boisz się, że po tych wszystkich wspaniałych rzeczach, jakich doświadczyłaś tutaj, wszystko się nagle skończy. - Nie, nie o to chodzi. Boję się silnych emocji. Nie wiem, jak mogłabym zareagować na przykład na wiadomość o śmierci ojca - on jest dla mnie wszystkim - albo gdyby okazało się, że już nigdy nie znajdę mężczyzny, który zechce być moim mężem. - Masz może na myśli jakiegoś konkretnego mężczyznę? Betsy zupełnie nie spodziewała się takiego pytania. Za- rumieniła się, odwróciła wzrok i milczała, absolutnie nie 194 wiedząc, co odpowiedzieć. Bardzo cichutko pani Quade powiedziała więc: - My, starsze kobiety, doskonale wiemy, że jesteś w nim zakochana. Większość z nas przeżyła przecież coś takiego. - Czy to takie oczywiste? - Betsy, czy tego chcesz, czy nie chcesz, widać to w każdym twoim zachowaniu. Kiedy on wchodzi do pokoju, I wpatrujesz się w niego jak w obrazek. Rumienisz się, kiedy ktoś wypowiada jego imię. A teraz jesteś czerwona jak burak. Wszyscy to widzą i uważają, że to wspaniałe. - Jestem aż tak przezroczysta? - Betsy, moje drogie dziecko. On jest jeszcze gorszy od ciebie. Jak ci się wydaje, dlaczego on ciągle szuka powodów, żeby chodzić do gabinetu rehabilitacyjnego? Dlaczego przy- szedł popatrzeć, jak robisz swoje pierwsze samodzielne kroki? Mówili mi, że nalegał, by to zobaczyć. - Tak, ale jak go pocałowałam, odepchnął mnie. On mnie nie chce. Poza tym - Betsy zniżyła głos do szeptu - straciłam przecież obie nogi. - Wypowiedzenie tych okro- pnych słów kosztowało ją tak dużo, że dziewczyna spuściła głowę i się rozpłakała. Pani Quade poczekała, aż Betsy uspokoi się nieco, po czym powiedziała radosnym tonem: - Chciałabym ci opowiedzieć o tym, co przytrafiło się mnie, kiedy byłam w twoim wieku. Mieszkałam wtedy z całą rodziną w Chinach, w pewnej wiosce nie opodal Szanghaju, a kiedy do miasta przybywał jakiś nowy, młody misjonarz, cała żeńska społeczność - Amerykanki, Brytyjki, Chinki - miały w głowie tylko jedno: „Której szczęściarze uda się go złapać?" Pewnego dnia zjawił się tam pewien wspaniały młodzieniec, prezbiterianin prosto z Princeton, i właśnie mnie udało się go zdobyć. - To musiały być wspaniałe chwile, mimo że teraz pewnie wydają się tak odległe. - Wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Miał powodze- nie u kobiet, ale ja wykorzystałam wszystkie znane mi sztuczki, by go zdobyć, a kiedy kilka lat później, jako jedna z pierwszych kobiet, które dostąpiły zaszczytu bycia pas- torem, borykałam się z różnymi trudnościami, on dodawał mi sił do dalszej pracy. Kiedyś nawet o mało nie pobił się z jakąś ważną kościelną personą. - Zaśmiała się i dodała: - Warto mieć u swego boku dobrego mężczyznę, a z tego co 195 widzę i słyszę, Andy Zorn jest dobrym człowiekiem. Może nie chce podbić świata, Laurence też nie miał takich zamia- rów, ale kiedy był mi potrzebny, zawsze mogłam na niego liczyć i przypuszczam, że Zorn da ci podobne wsparcie. Uśmiechnęła się, wspominając swoją pierwszą wielką miłość, po czym kontynuowała opowieść: - Skąd twoim zdaniem wzięłam tyle siły, by uparcie dążyć do zdobycia Laurence'a? Otóż widziałam, jaka przy- szłość czeka w Chinach kobiety, którym nie udaje się znaleźć męża. Mieszkały w domach swoich żonatych sióstr i stawały się ich służącymi. Sterczały w kuchni i zajmowały się dziećmi. Stawały się coraz starsze i coraz bardziej samotne i nigdy nie miały życia, które mogłyby nazwać własnym. Zamilkła na chwilę, bojąc się, że to, co chce teraz powiedzieć, może podsunąć Betsy myśl, iż kierowało nią jedynie wyrachowanie, zaryzykowała jednak. - Pewnego dnia zdałam sobie po prostu sprawę z tego, że warto mieć męża i warto wysilić się nieco, by znaleźć odpowiedniego kandydata. Tak więc, kiedy pojawił się Lau- rence, natychmiast postanowiłam go zdobyć i włożyłam w to tyle energii, że sama nie mogłam w to uwierzyć. Tobie też się to uda. Mówiąc to, spojrzała na Księżną, która kończyła właśnie lunch, po czym, ignorując wyniosłość owej damy, wstała i podeszła do jej stolika. - Pani Elmore, jem lunch z pewną bardzo nieszczęśliwą młodą damą, która byłaby niezmiernie wdzięczna za kilka słów pocieszenia. Czy mogę ją tutaj zaprosić? - Wolę jadać sama. - Wiem o tym, ale przecież już pani skończyła, a to dziecko potrzebuje rady. - Niech ją pani poprosi. Kiedy we trzy zasiadły przy stoliku, pani Quade powie- działa: - Betsy, jak pani wiadomo, miała bardzo poważny wy- padek. Bardzo szybko odzyskuje sprawność fizyczną, ale gnębi ją jedno pytanie: Czy tak okaleczona kobieta może wyjść za mąż? Księżna zamyśliła się przez chwilę, po czym odpowie- działa: - W Anglii, jak już z pewnością kiedyś wspominałam, chodziłam do wyśmienitej szkoły dla dziewcząt. Nasza nau- 196 czycielka od matematyki miała na lewym policzku potworną purpurową plamę. Do tej pory ją widzę. Poza tym była bardzo ładna i wiodła raczej miłe życie, z tym tylko, że nie zbliżał się do niej żaden mężczyzna. Potem, kiedy była już po trzydziestce, przyjechał z Wiednia jakiś specjalista, który usunął szpecące ją znamię. Po prostu zniknęło bez śladu, a sześć miesięcy później moja nauczycielka wyszła za profe- sora od łaciny. - Spojrzała na Betsy. - Pani problem wydaje się bardzo podobny do zmartwienia pani Blanton. Teraz kiedy ma pani nowe nogi, niczego pani nie brakuje. - Odezwała się teraz do pastor Quade: - Nie wiem, skąd bierze się w pani niepokój o losy panienki Betsy. Ja nie mam ! wątpliwości co do uczuć, jakimi darzy ją doktor Zorn. - Betsy znów zapłonęła rumieńcem, a Księżna wzięła ją za rękę i dodała: - Zdobądź go dziecko, dopóki masz urodę, a wiedz, że jesteś naprawdę piękna. Wróciły do swojego stolika, a wtedy pastor Quade po- wiedziała: - Dostałyśmy nawet więcej niż prosiłam, ale mam na- dzieję, że moje i jej rady pozwolą ci wybrać właściwą drogę. - Tak. W teorii wszystko jest jasne, ale co tak naprawdę powinnam zrobić? - W podobnych sytuacjach zawsze podawałam spraw- dzony chrześcijański przepis. Bierzemy wiarę w Boga ze Starego Testamentu, wsłuchujemy się w to, czego uczył nas Jego Syn poprzez Nowy Testament, i do wszystkiego doda- jemy dużą dawkę zdrowego rozsądku. Wychodząc na umówione spotkanie, Andy powiedział do Nory: - Zastąp mnie. Idę zobaczyć się z doktorem Leitonenem w sprawie twojego bratanka. Doktor Leitonen przyjmował we wspólnym gabinecie z innym lekarzem - doktorem Marshallem, którego tego dnia najwyraźniej nie było w pracy. Ich poczekalnia była nieco zaniedbana, jakby działalność prowadzona przez obu lekarzy nie przynosiła oczekiwanych zysków, tym niemniej na stoliku leżało pięć egzemplarzy „The Economist" - jednego z najle- pszych tygodników świata - według opinii Zorna, oczywiście. 197 Kiedy zapytał w recepcji, czym zajmują się obaj lekarze, siedząca tam pielęgniarka odpowiedziała: - Doktor Marshall już u nas nie pracuje. Nie podobało mu się to, że doktor Leitonen tyle uwagi poświęca ludziom z AIDS. Wie pan, oni zazwyczaj nie mają czym zapłacić. Po krótkim oczekiwaniu znalazł się w towarzystwie bar- dzo osobliwie wyglądającego mężczyzny. Doktor Leitonen był niski, krępy i dość dobrze zbudowany, miał ogromne dłonie, zuchwały wyraz twarzy, psotne spojrzenie, zaraź- liwy uśmiech i, choć nie mógł mieć jeszcze nawet czter- dziestki, bielutkie jak śnieg włosy. Zorn uznał, że jego nazwisko jest z pewnością szwedzkiego pochodzenia, a tak niezwykły kolor włosów jest dość typowy dla mieszkańców owego kraju na północy. Ponieważ wszyscy, którzy do niego przychodzili, bory- kali się z problemem nadchodzącej śmierci swoich najbliż- szych, doktor Leitonen wypracował sobie zwyczaj prze- chodzenia bezpośrednio do sprawy. - Więc pani Angelotti chce, byśmy udzielili pomocy pewnemu niezwykle utalentowanemu koszykarzowi. - Zaj- rzał do swoich notatek. - Nazywa się Jaąmeel Reed. Oglą- dałem go parę razy, kiedy grał w Tampie. Moi przyjaciele, którzy wiedzą o koszykówce dużo więcej niż ja, mówili, że miał duże szanse na zawodową ligę. Pokonał go jednak AIDS. Widziałem chłopca tego dnia, kiedy przywiózł go pan do hospicjum. Koszmarny koniec, ale można sporo zrobić, by zapewnić mu przyzwoite życie, dopóki nie umrze. - Do tego to się właściwie sprowadza, prawda? Do czekania na śmierć? Doktor Leitonen spojrzał w sufit, po czym powiedział: - Doktorze Zorn, ten naród... cały świat wyniszcza zara- za. Udało nam się zaledwie stwierdzić jej przyczynę, a od wynalezienia skutecznego lekarstwa dzielą nas pewnie jesz- cze dziesiątki lat. Zupełnie przypadkiem stałem się skarb- nicą całej współczesnej wiedzy na temat tej choroby i muszę panu powiedzieć, że nie jest ona zbyt obszerna. - Dlaczego zainteresował się pan AIDS? - zapytał Zorn, a Leitonen zmarszczył brwi i odpowiedział: - Kilka lat temu mój bratanek niemal siłą zaciągnął mnie do swojego chorego kolegi. Dzieciak był w tak złym stanie, że powiedziałem: „Powinieneś być w szpitalu", a on 198 odrzekł: „Szpitale nie przyjmują ludzi takich jak ja. Mam AIDS". Byłem przerażony. Bałem się, że mogę to od niego złapać, a potem poczułem złość, że coś takiego może mieć miejsce we współczesnym świecie, że medycyna ucieka przed takimi przypadkami. Właśnie wtedy postanowiłem specjalizować się w AIDS. - Słyszałem, że pański wspólnik się wycofał. - To prawda, ale nie mam mu tego za złe. W naszym gabinecie zaczęło roić się od młodych ludzi w godnym pożałowania stanie oraz od ich przerażonych krewnych i przyjaciół. To nie był przyjemny widok, ale im dłużej zgłębiałem tajemnicę tej choroby, tym bardziej chciałem pomagać jej ofiarom. Przyglądając się Leitonenowi, Zorn pomyślał, że gdyby ten niezwykle zaangażowany człowiek o wspaniałej osobo- wości nie poświęcił się AIDS, mógłby teraz czerpać ogrom- ne zyski z jakiejś bardziej lukratywnej praktyki. - Jak panu wiadomo, AIDS to choroba układu immu- nologicznego. Nosimy w sobie miliony zarazków, wiele śmiercionośnych, ale zwalcza je nasz układ odpornościowy, niemniej jednak kiedy ów układ jest przemęczony, staje się mniej skuteczny. Wiadomo, że jeśli jesteśmy zmęczeni, łatwiej o przeziębienie, ale gdy wypoczniemy, wypocznie również nasz układ immunologiczny, a wtedy będzie silniej- szy i bez trudu zwalczy chorobę. - Jednak w przypadku AIDS układ immunologiczny nie jest po prostu przemęczony. Zupełnie przestaje funkc- jonować, a najzwyklejsze przeziębienie może doprowadzić do śmierci. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co będzie przyczyną śmierci Reeda, nie wiemy również, kiedy może ona nastąpić. Mam pacjentów, którym udało się przetrwać już ponad rok. Codziennie umierają po trochu i przyglądają się, jak umierają inni. Wolniejszy czy szybszy, to okropny koniec dla tych ludzi, a my w niczym nie możemy im pomóc. - Tak więc pan Reed zdaje sobie sprawę z tego, że umiera, możliwe również, że wielokrotnie chciał, by stało się to jak najszybciej. Nie wie tylko, ile bólu będzie musiał znieść przed ową ostateczną chwilą. Jednemu z moich pacjentów - miał na imię Saul, bardzo lubiłem tego chło- paka - zaczął wrastać paznokieć i mimo moich wysiłków wdało się zakażenie. Trzeba było amputować nogę, dzięki 199 czemu zyskał trzy miesiące życia. Kilka razy w tygodniu musiałem dokładnie oczyszczać kikut, ponieważ rana, która powinna zagoić się w ciągu trzech tygodni, była ciągle bardzo świeża. Umrzeć na wrastający paznokieć. Coś strasznego. Po chwili milczenia Leitonen dorzucił jeszcze dość ma- kabryczną anegdotę: - Ten Saul, o którym mówiłem, miał przyjaciela imie- niem Christopher. Chłopak wiernie pielęgnował go aż do chwili śmierci, ale w pewnym momencie Chris zaczął oba- wiać się, że przez kontakt z chorym również mógł zarazić się AIDS. Zrobił sobie badania, a kiedy pokazałem mu ich wyniki, odetchnął z ulgą: „Chwała Bogu, to tylko rak. Można to przynajmniej jakoś wyleczyć". Tak to właśnie wygląda, Zorn, w obliczu AIDS rak wydaje się dziecinną igraszką. Ponieważ spieszył się do swoich pacjentów, przed wyj- ściem obiecał: - Przyjdę do Reeda jutro o jedenastej. Chciałbym, żeby pan również tam był i sam ocenił jego stan. - Podszedł do drzwi, odwrócił się i dodał jeszcze: - Rzadko zdarzają się lekarze, którzy wiedzą, że wszyscy ich pacjenci wkrótce umrą. Innym lekarzom czasami udaje się wyleczyć pacjen- tów, mnie nigdy. Następnego dnia Zorn poszedł do państwa Angelotti, gdzie miał już czekać doktor Leitonen, jednak zapracowany lekarz zadzwonił wcześniej i powiedział, że spóźni się kilka minut. Kiedy pani Angelotti informowała go o tym, Zorn zobaczył za jej plecami postać zbiegającą ze schodów. Był to wysoki mężczyzna w czarnym stroju i kapeluszu o szerokim rondzie, które zasłaniało mu twarz. Zorn pomyślał, że ów tajemniczy człowiek przypomina filmowego Zorro i już miał zapytać o niego panią Angelotti, kiedy uznał, że to pewnie jakiś nieproszony gość, który chce wymknąć się z hospic- jum, nie zauważony przez nikogo. Oczekując doktora Leitonena, Zorn usiadł w pobliżu recepcji. Przy sąsiednim stoliku dwóch wychudłych męż- czyzn grało w szachy. Milczeli przez cały czas, jakby nader wyczerpująca gra kazała im oszczędzać siły. Byli tak chudzi, a ich twarze tak wyniszczone, że zupełnie nie można było określić ich wieku - mogli mieć po czterdzieści, ale równie dobrze po dwadzieścia lat. Niezwykle wolno poruszali ręko- ma, jakby zadanie wprawienia ramion w ruch było tak trudne, że byli zmuszeni pozwolić im na własny, powolny 200 I rytm. Równie dziwne było to, że mężczyźni nie poruszali żadną częścią ciała znajdującą się poniżej ramion: tułów, nogi, stopy były zupełnie nieruchome, nawet głowy, raz ustawione w pewnej pozycji, pozostawały w niej przez dłuższy czas. Pomimo zaskakującej statyczności grze towa- rzyszyło ogromne zaangażowanie intelektualne. Na szczęś- cie mózgi graczy nie były tak wyniszczone jak ich ciała. Dla Andy'ego cała ta scena była karykaturą AIDS: dwie po- stacie grające w szachy i zupełnie nie dbające o wynik meczu, bo nie ma on żadnego znaczenia. Kiedy przyjechał Leitonen, przeprosił za spóźnienie i dodał: - Z każdym dniem wzrasta liczba pacjentów. Potrzeba nam wielu lekarzy, ale tych bynajmniej nie przybywa. - Poprawił się zaraz: - Wielu starszych lekarzy boi się AIDS i nie chce mieć z nim nic wspólnego, na szczęście coraz więcej młodych rozumie ten problem, a niektórzy z nich nawet oferują pomoc. Potem jednak któremuś z nich przydarza się to, co doktorowi Weatherby i wracamy do punktu wyjścia. - A co mu się stało? - zapytał Andy, a Leitonen wyjaśnił: - Na ramieniu jednego ze swoich pacjentów zauważył ropień, więc zgodnie z prawdą powiedział: „Jeśli się nim nie zajmiemy, może wdać się zakażenie". Otwierając ropień, zaciął się w palec i wkrótce sam zmarł na AIDS. Weszli na drugie piętro. Zorn natychmiast zauważył, że Leitonen jest tak zajęty, iż nie traci czasu na miłe pogawę- dki z chorym, tylko od razu przechodzi do rzeczy bez względu na ciężki stan pacjenta. Miało się wrażenie, że jest bardzo szorstki, kiedy zapytał: - Panie Reed, czy chce pan wiedzieć wszystko, czego dowiedziałem się na temat stanu pańskiego zdrowia? Bez owijania w bawełnę? - Tak. Leitonen przedstawił fakty. I - Badania krwi wykazują stopniowe opadanie liczby czerwonych krwinek, w lewym płucu pojawił się wysięk. Nie wygląda to dobrze. Wszystko mniej więcej tak, jak oczekiwalibyśmy na tym etapie. - No więc? - Jest pan dość typowym pacjentem. - Na jakim jestem etapie? Stanowczo, lecz łagodnym tonem Leitonen tłumaczył: 201 - Szybkość, z jaką traci pan wagę, jest porównywalna z innymi przypadkami - ani lepiej, ani gorzej. Podatność na drobne schorzenia - również zbliżona. Podobnie jak inni, wykazuje pan szczególny brak odporności na określoną dolegliwość. Dla jednych mogą to być schorzenia wątroby, dla innych pękające wrzody, a w pańskim przypadku są to choroby układu oddechowego - ten pański suchy kaszel. Trzeba więc uznać pana za przypadek dość klasyczny. - Pędzący autostradą do piekła? Andy był teraz świadkiem modelowego zachowania w stosunku do nieuleczalnie chorego pacjenta. Niezwykle łagodnym głosem Leitonen powiedział: - Panie Reed, nie jestem teologiem i nie potrafię od- powiedzieć na wszystkie pańskie pytania, ale jestem leka- rzem z dużym doświadczeniem, który szczerze pragnie panu pomóc. Jak powiedziałem panu wczoraj, możliwe, że minie jeszcze wiele miesięcy, zanim pańskie ciało będzie musiało się poddać, z drugiej jednak strony, może pan umrzeć w ciągu kilku dni, jeśli męczący kaszel nie ustąpi. - Nie widzę powodu, by to przedłużać. Chciałbym, żeby koniec nastąpił jak najszybciej. Położywszy dłoń w gumowej rękawiczce na ramieniu chorego chłopaka, Leitonen powiedział cicho: - Panie Reed, wiem jakie to wszystko dla pana trudne... - Czy wszyscy muszą wkładać rękawiczki, żeby mnie dotknąć? - Panie Reed - odrzekł Leitonen. - Jeden z moich przy- jaciół nie wkładał rękawiczek, zaraził się i umarł. Lekarze są potrzebni, powinien pan o tym wiedzieć. W pokoju zapanowała cisza. Po chwili odezwał się Reed: - Przepraszam. - To ja przepraszam za to, że mówiłem tak prosto z mostu. Mam obowiązek utrzymywać pana przy życiu. Zobowiązuje mnie do tego nie tylko przysięga i prawo, ale również głęboka wiara w to, że wkrótce nastąpi przełom. Nasi geniusze w laboratoriach pokonują tę zarazę, a pan może być jednym z pierwszych, którzy skorzystają z ich osiągnięć. Żyję nadzieją i pan także powinien. - Więc nie pomoże mi pan zakończyć tej gehenny? - Nie, ale ulżę pańskim cierpieniom. Są już na to sposoby. - Proszę tego nie robić, ja już straciłem nadzieję. - Zaczął nagle kaszleć, a kiedy atak minął, chłopak zwrócił się 202 do Zorna: - Kiedy wyciągnął mnie pan z tamtego chlewa i umieścił w tym przytulnym pokoiku, nie zmieniłem zdania o sobie. Ja już przegrałem swoje życie. Nie potrzebuję niczyjej pomocy ani współczucia. Ja chcę już tylko umrzeć. Doktor Leitonen usiadł na łóżku chorego. - Jaąmeel, szanuję twoje zdanie i rozumiem, co przez ciebie przemawia, ale musisz pamiętać, że w tej grze znaj- dujemy się po przeciwnych stronach: ty próbujesz umrzeć, a ja próbuję utrzymać cię przy życiu. * * Pewnego ranka w sierpniu, kiedy lato miało się już ku końcowi, Nora Varney weszła bez pukania do gabinetu Zorna, usiadła na krześle i się rozpłakała. Andy podszedł do niej natychmiast, wziął ją za ręce i zapytał: - Chodzi o Jaąmeela? - a kiedy ona kiwnęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie ani jednego słowa, objął ją czule i powiedział: - Przecież nie może być aż tak źle. - Dzwoniła pani Angelotti. Powiedziała, że to już chyba koniec. Nie wystarczyła mu opinia z drugiej ręki, sam zadzwonił więc do hospicjum i zapytał o stan chłopaka, a w od- powiedzi usłyszał: - Mieliśmy do czynienia z wieloma takimi przypadkami, doktorze Zorn. Obie pielęgniarki zgadzają się, że to właśnie to. Sama też do niego zaglądałam i wątpię, czy dożyje do zmroku. - Pomyliła się już pani kiedyś? - Wielokrotnie. W przypadku AIDS czasami wydaje się, że śmierć może nastąpić już pierwszego dnia, poza tym on był koszykarzem, więc powinien mieć w sobie jeszcze duże zapasy energii. Zorn zadzwonił jeszcze do doktora Leitonena, który powiedział tylko: - Spotkajmy się tam za dwadzieścia minut. Może mi być potrzebna pańska pomoc. Ostatnie słowa przeraziły Zorna. Jako dyrektor Palmo- wej Alei nie mógł jeszcze bardziej angażować się w udziela- nie pomocy medycznej człowiekowi choremu na AIDS, jednak kiedy Nora ze łzami w oczach błagała go, by poszedł, poczuł, że jest winny jej i jej bratankowi swoją pomoc. - Wsiadajmy do samochodu. Zobaczymy, co da się zrobić. 203 Ku jego wielkiemu zdziwieniu Nora nie chciała nawet wstać z krzesła. - Nie! Nie mogę patrzeć, jak on umiera. On był nadzieją całej mojej rodziny... -powiedziała i wybuchnęła spazmaty- cznym płaczem. Andy złapał ją za ręce i pociągnął do siebie. - Noro! Ty jesteś dla niego najważniejszą osobą. Musisz tam pójść! Ty jesteś jego rodziną, ostatnią więzią z tym światem. Z trudem udało jej się wziąć w garść i oboje udali się do samochodu. Kiedy dojechali do hospicjum, pani Angelotti powiedziała do Andy'ego: - Czekają już na was na górze. Wchodząc po schodach, zastanawiał się, do czego właś- ciwie może być tam potrzebny, a gdy dotarł już do pokoju Jaąmeela, ze zdziwieniem zobaczył, że doktor Leitonen stoi przy łóżku chorego chłopca, trzymając w rękach Biblię z wystającą ze środka zakładką. - Panie Reed, błagał mnie pan, żebym powiedział panu prawdę. Zrobię to teraz. Sytuacja jest bardzo poważna. Badania wykazują, że ma pan infekcje w obu nerkach i w płucach. - Ile zostało mi dni? - Może dwa, może dwieście. - Ale nie dwa tysiące? - Obawiam się, że nie. - A ból będzie coraz większy? - Tak, wszystkie organy pańskiego ciała funkcjonują coraz gorzej. - Czy może pan skrócić moją mękę? - Wie pan, że mi nie wolno - zabrania tego prawo. - Więc muszę znosić to do końca? - Tak, ale mogę złagodzić ten ból. Wie pan o tym, prawda? - Nie potrzebuję żadnych środków uśmierzających. Chcę czuć każdą chwilę. - Jest pan bardzo odważnym mężczyzną, Reed. Czy ktoś z uniwersytetu przyjechał pana odwiedzić? Może trenerzy? - Oni interesują się człowiekiem tylko wtedy, kiedy zdobywa ze dwadzieścia punktów i sześć razy odbiera piłkę przeciwnej drużynie. - Zawstydzony, że ma tak złą opinię o swoich dawnych kolegach, powiedział nieco łagodniej- szym tonem: - Śmiertelnie boją się AIDS. Sami widzieliś- 204 cie, że zawodowi sportowcy odmawiali gry z Magie John- sonem. Ludzie w college'u są podobni. — Słysząc słowa Jaąmeela, Zorn pomyślał: - Cóż to będzie za strata! - Chciał koniecznie zapytać: - Jak się zaraziłeś? Igła? Jakaś dziewczyna? Seks z chłopakiem? Transfuzja? - nie wiedział jednak, jak zadać to pytanie, by nie zabrzmiało moralizator- sko i obraźliwie. Stało się, a sama przyczyna w obliczu potwornych skutków choroby straciła znaczenie. - Więc jest pan zupełnie sam? - zapytał Leitonen. - Ale nie wtedy, kiedy przychodzi do mnie moja cio- cia. - Uśmiechnął się do Nory z taką miłością, że czarna pielęgniarka odwróciła wzrok zawstydzona, że wcześniej odmawiała przyjścia do umierającego bratanka. W tym momencie, ku ogromnemu zaskoczeniu Zorna, ostatnie spotkanie z Jaąmeelem przybrało formę religijnego obrzędu. Doktor Leitonen znów stał się gorliwym luterani- nem, którym był jako małe dziecko, i przemówił łagodnie: - Panie Reed, chcę, żeby popatrzył pan na siebie, zo- baczył, kim pan naprawdę jest, żeby określił pan swoje miejsce w historii. - Doskonale wiem, kim jestem. Facetem, który sam zniszczył swoje życie. - Nie, jest pan człowiekiem, o którym trzy tysiące lat temu, w Księdze Kapłańskiej mówił sam Bóg. Chciałbym, żeby doktor Zorn odczytał, jakie instrukcje Bóg dał ludziom takim, jak pan. - Podał Andy'emu Biblię otwartą na czter- nastym rozdziale Księgi Kapłańskiej i zanim poprosił go o odczytanie tekstu, dodał jeszcze od siebie wyjaśnienie natury medycznej: - W owych czasach Żydów wyniszczała choroba równie straszliwa jak AIDS. Ogromne rzesze ludzi wymierały na trąd, ich ciała rozpadały się stopniowo i nie istniało żadne lekarstwo, które powstrzymałoby rozwój cho- roby. - Popatrzył teraz na Reeda, z ogromną emfazą wyma- wiając każde słowo: - Przez pięć tysięcy lat, tak jak ja obecnie, medycy robili wszystko, by leczyć ludzi dotknię- tych tą chorobą. Posłuchaj, Jaąmeel, co pięć tysięcy lat temu Bóg kazał robić, by uleczyć ubogiego Żyda. Zdjął gumowe rękawiczki i jak kapłan położył ręce na dłoniach chłopca. Teraz dopiero skinął na Zorna, by zaczął czytać: 205 „Jeżeli jednak to jest człowiek ubogi i nie stać go na to, w takim razie weźmie(...) log oliwy i dwie synogarlice albo dwa młode gołębie..." Gdy doszedł do następnego wersu, Leitonen wyciągnął z kieszeni mały flakonik olejku dla niemowląt i wylał jego zawartość na swoją lewą dłoń. „Kapłan wyleje trochę oliwy na swą lewą dłoń" - czytał dalej Zorn. A kiedy Leitonen dokonywał swojego obrzędu, Zorn odczytywał już następny wers - żałosne, choć pełne wiary słowa, które dawały Żydom nadzieję na pokonanie zarazy. „Następnie kapłan pomaże oliwą, która jest na jego lewej dłoni, wierzch prawego ucha człowieka oczyszczające- go się, a także wielki palec jego prawej ręki i wielki palec jego prawej nogi, na tym samym miejscu, które było poma- zane krwią..." Leitonen pochylił się, odsłonił prawą stopę chorego i namaścił jego wielki palec. Tylko niezwykła powaga całego wydarzenia pozwoliła Andy'emu powstrzymać nerwowy śmiech. „Resztę oliwy, która była na jego dłoni, kapłan wyleje na głowę człowieka oczyszczającego się..." Po tych słowach Leitonen wytarł swoją tłustą dłoń o włosy Reeda, po czym nastąpił ostatni wers: „Potem ofiaruje jedną synogarlicę albo jednego młodego gołębia, na co go było stać..."* * Księga Kapłańska, 14, 21-30, Biblia Tysiąclecia, „Pallotinum", War- szawa 1989, wyd. IV (przyp. red.) 206 A Leitonen wykonał gest, który miał symbolizować wypuszczanie jednej synogarlicy i jednego gołębia, „na co było tego biednego chłopaka stać". Obserwatorzy całego obrzędu zupełnie osłupiali. Stali w milczeniu, kiedy Leitonen mówił: - Jaąmeel, jesteś teraz jednością z owym człowie- kiem, do którego przemówił Bóg. Podobnie jak on, zo- stałeś namaszczony i, podobnie jak on, uczestniczyłeś w rytuale, który był tak bezsilny wobec ich zarazy, jak moje obrzędy wobec twojej choroby. Ale jesteś teraz jednością z owym ubogim Żydem, a ja jestem jednością z tym smutnym, sfrustrowanym kapłanem i niech Bóg ma nad nami litość. - Dlaczego pan mówi to wszystko? - Reed usiłował krzyknąć swoim słabiutkim głosem, walił pięściami w mate- rac łóżka i próbował powstrzymać spazmatyczny kaszel. Leitonen odpowiedział cicho: - Dlatego, że chciałem, byśmy obaj, pacjent i lekarz, postarali się pojąć naturę zarazy. Wybuchały regularnie od początku dziejów ludzkości, a najodważniejsi ludzie starali się walczyć z nimi wszystkimi dostępnymi środ- kami. Ty i ja, Jaąmeel, już przegraliśmy, ale dołączyliśmy również do pochodu, który idzie nieprzerwanie już od tysięcy lat. Zorn z takim przejęciem obserwował doktora Leitonena, że nie zauważył nawet, iż do boksu weszła czwarta osoba. Jaąmeel, który najwyraźniej rozmawiał z przybyszem już wcześniej, powitał go bladym uśmiechem. - Cieszę się, że przyszedłeś mnie ocalić. Doktor Leitonen natomiast wyrwał Zornowi Biblię i czym prędzej wyszedł z pokoju, mówiąc: - Doktorze Zorn, mam nadzieję, że potwierdzi pan, że nie widziałem tego człowieka, nie rozmawiałem z nim i zu- pełnie go nie znam. Zbiegł ze schodów i wyszedł z budynku, trzaskając drzwiami. Po jego wyjściu odezwał się donośny głos pani Angelotti: - Mam nadzieję, że siostry zaświadczą, że ani ja, ani doktor Leitonen nie widzieliśmy tego człowieka. Mężczyzna, który spowodował wybuch ogromnego wul- kanu zaprzeczeń, był tym samym, którego Zorn widział tutaj już pierwszego dnia po przywiezieniu Jaąmeela — oso- 207 bnikiem w czerni i kapeluszu z szerokim rondem. Andy chciał wyjść, jednak ku jego zdziwieniu, Nora powiedziała: - Proszę, zostań. Nie był w stanie jej odmówić. - Mam na imię Pablo - powiedział nieznajomy z akcen- tem, w którym nie było nawet śladów włoskiego albo hisz- pańskiego pochodzenia. - Zmieniam je co tydzień, więc będziecie mogli zaprzeczyć, że kiedykolwiek mnie spotkaliś- cie. Widzieliście, jak tamten lekarz szybko stąd uciekał? Nie miał innego wyjścia. Słyszeliście, jak pani Angelotti mówi, że nigdy nie widziała, jak wślizgiwałem się do jej hospicjum. Jest pan bardzo odważny, doktorze, jeśli zdecydował się pan zostać. Kiedy Zorn zapytał: - Dlaczego oni zachowują się w taki sposób? - nie- znajomy wskazał palcem zasłonięte okno i powiedział: - Dlatego, że ci dwoje z aparatem fotograficznym nie spuszczają oka z miejsc takich, jak to. Zorn wyjrzał na zewnątrz, ostrożnie, by nie poruszyć firanką. Po drugiej stronie ulicy zobaczył tego samego wysokiego mężczyznę i pulchną kobietę, którzy niestrudze- nie obserwowali Anioła Miłosierdzia. - Policja? - Sama przez siebie powołana. Stróże moralności leka- rzy, pielęgniarek i ludzi takich jak ja. To ci, którzy twierdzą, że każda forma ludzkiego życia jest święta i w żadnych okolicznościach nie wolno ułatwić nikomu zejścia z tego świata. Nie kiwną nawet palcem, by pomóc komuś takiemu jak Reed, nie znajdą dla niego miejsca, w którym mógłby umrzeć z godnością, ale zmuszą go do ośmiu czy dziesięciu miesięcy piekielnej agonii, pod koniec której i tak umrze, w sposób, jaki im wydaje się właściwy. Andy znów wyjrzał przez okno i zobaczył stojących na ulicy ludzi w zupełnie innym świetle. Był oburzony ich faryzeuszostwem, Pablo jednak stanął w ich obronie. - Kiedy człowiek przypomni sobie, jak Hitler mordował wszystkich, których uważał za niepożądanych, jak Żydów, Cyganów czy szaleńców, przyznaje, że społeczeństwu po- trzebni są tacy stróże. Ja również zgadzam się z tym, że życie prawie zawsze jest lepsze od śmierci. Ale AIDS jest inny. Nikt w tym cholernym społeczeństwie wydaje się nie zdawać sobie z tego sprawy. AIDS to śmierć w samym 208 środku życia, nieunikniona i nieodwracalna. Dawne zasady nie mają tutaj zastosowania. - A jaka jest pańska rola? - zapytał Andy, a mężczyzna odpowiedział: - Pan chyba żartuje! Pisali o mnie we wszystkich gazetach na Florydzie. Wymyślili nawet dla mnie pseudonim - Zaufa- ny Przyjaciel. Nie wiedzą jednak, że nie ja sam, ale trzech czy czterech ludzi wykonuje tę samą pracę. Nikt nie wie, kim jesteśmy, a my sami nie znamy siebie nawzajem. Ten młody człowiek -nieznajomy wskazał Jaąmeela -poznał mnie tam, gdzie leżał, zanim przeniesiono go tutaj. - Zorn spojrzał na pacjenta, a ten kiwnął głową. Człowiek w czerni powiedział: - Często wzywają mnie do tego okropnego miejsca. - Po co? - Mam to jeszcze potwierdzić? Policja i tak mnie już poszukuje. Obawy Andy'ego zostały potwierdzone: Anioł Śmierci został wezwany, by pomóc Jaąmeelowi popełnić samobójst- wo. Nie chcąc mieć z tym nic wspólnego, Andy postanowił wyjść z pokoju i zabrać ze sobą Norę, nieznajomy jednak zagrodził im drogę. - Moglibyście bardzo mu pomóc. Lepiej kiedy przyja- ciele zostają do końca. A Reed, zbyt wyczerpany, by wstać, wbił głowę w po- duszkę i błagał ze łzami w oczach: - Ciociu, proszę cię, zostań ze mną. Anioł Śmierci odezwał się do chłopca, któremu przy- szedł pomóc: - Miałeś rację, kiedy mi mówiłeś, że lepiej odejść w od- powiednim czasie i odpowiednim miejscu. Lepsze łóżko nie oznacza lepszego życia ani lepszej śmierci. - Kim pan jest? - zapytał Zorn. - Mówi pan jak kaz- nodzieja, prawnik albo nauczyciel. - Częściowo ma pan rację. Chciałem pójść na uniwer- sytet i zostać nauczycielem. Byłem jednak świadkiem powo- lnego umierania moich dwóch przyjaciół. Kiedy widziałem, jak chorych na AIDS pozbawia się możliwości godnej śmierci, postanowiłem, że nie będę uczył tylko dzieci, chcia- łem nauczać całe społeczeństwo. Na szczęście jest nas wię- cej. Podczas gdy kościoły, sądy, szpitale i policja sprzeci- wiają się temu, co właściwe, ludzie tacy jak ja wyrastają jak grzyby po deszczu. Nasze społeczeństwo wyniszcza strasz- 14 - Aleja Palmowa 209 liwa zaraza, ale nikt nie chce przyjąć tego do wiadomości. Jaąmeel był zmuszony mnie wezwać, bo jestem jego jedyną deską ratunku. Podszedł do łóżka chorego. - Jaąmeel, zmieniłeś może zdanie? - Nie - wyszeptał chłopak. - Czy z wolnej woli prosisz, żebym ci pomógł? - Tak. - Mógłbyś powtórzyć to swojej ciotce i doktorowi Zo- rnowi? - Chciałbym już odejść. Nie mogę tego dłużej znosić. Czuję się jak w tunelu, na którego końcu nie widzę żadnego światełka. Anioł Śmierci zwrócił się teraz do Nory i Zorna. - Nie powinniście patrzeć na to, co robię. Nie wolno wam zapamiętać niczego poza moim imieniem, Pablo. Wyjął teraz z teczki fiolkę z jakimiś pigułkami i strzyka- wkę, po czym poprosił Norę, by podeszła do łóżka i po- zwoliła Jaąmeelowi wziąć się za rękę. Chłopak przycisnął ją do ust i pocałował. - Cieszę się, że jesteś przy mnie, kiedy wszyscy inni odeszli. - Zamilkł na chwilę, po czym powiedział: - Jestem gotów - a Nora pochyliła się i pocałowała go w czoło. Kiedy jednak zobaczyła w rękach Pabla narzędzia zaka- zanego rzemiosła - białą pastylkę, która mogła zawierać śmiertelną dawkę strychniny, i strzykawkę, za pomocą któ- rej można było wstrzyknąć jakąś śmiercionośną substancję - niezwykle jasno zdała sobie sprawę z tego, co się tutaj za chwilę wydarzy. Przyciskając głowę Reeda do swoich piersi, łkała: - Nie mogę na to patrzeć, Jaąmeel. Byłeś naszym zło- tym chłopcem... - Wybuchnęła spazmatycznym płaczem, rzuciła się na kolana i zaczęła żarliwie całować bratanka. Bez większych oporów pozwoliła się podnieść i wyprowa- dzić z pokoju. - Lepiej, żebym tego nie widziała - mówiła do siebie, wolno schodząc po drewnianych schodach. Pablo podał teraz Jaąmeelowi dwie białe pastylki i po- wiedział: - Połknij je. - Kiedy z ogromnym trudem Reed wyko- nał polecenie, dodał: - A teraz podaj mi rękę. Chłopak wyciągnął do niego rękę tak chudą, że sam jej widok sprawił Zornowi ogromny ból. 210 - Odwróć wzrok - powiedział łagodnie Pablo. - Pan również, doktorze. A Reed i Zorn, trzymając się za ręce, spojrzeli sobie głęboko w oczy. Andy nie wiedział, czy Pablo wstrzyknął coś w wychudłą rękę, a jeśli tak, to czy użył placeba, czy jakiegoś niezwykle silnego środka. Pewne było tylko to, że albo pigułki, albo zastrzyk miały natychmiastowe działanie, a Jaąmeel, wciąż trzymając Zorna za rękę i wdzięczny za jego obecność, zamknął powoli oczy, jego oddech stawał się coraz wolniej- szy, aż w końcu chłopak odnalazł schronienie w ramionach śmierci. Kiedy Zorn położył na kołdrze rękę martwego chłopaka, Pablo powiedział: - Jeśli policja zacznie tu węszyć, proszę opisać mnie w najdrobniejszych szczegółach. Nie będę już nosił tego kostiumu. I wyszedł, zostawiając Zorna z ciałem czarnego chłopca i zadaniem poinformowania państwa Angelotti o tym, czego i tak się spodziewali. Ostatniego dnia sierpnia, kiedy zazwyczaj na Florydzie panował nieludzki upał, tego roku dzień wyjątkowo sprzyjał spacerom, dlatego też Andy wybrał się na przechadzkę po terenie, który należał do Palmowej Alei. Już od dłuższego czasu nosił się zresztą z zamiarem sprawdzenia stanu ście- żek, ogrodów kwiatowych i sadzawki. Był zadowolony z przebiegu inspekcji, a kiedy doszedł do kortów tenisowych, jego oczom ukazał się widok, który wprawił go w zupełne osłupienie. Na korcie stał ubrany w krótkie spodenki Bedford Yancey, a po drugiej stronie siatki dwie kobiety: jego żona Ella, która najwyraźniej całkiem przyzwoicie potrafiła grać w tenisa, i Betsy Cawt- horn ze swoimi nowymi protezami, które dzięki czyjemus geniuszowi przybrały kształt zgrabnych, dziewczęcych nóg. W lewej ręce Betsy trzymała laskę, która oprócz masywnie wyglądających butów na płaskiej podeszwie, pomagała jej zachować równowagę, kiedy odbijała serwowane przez swo- jego rehabilitanta piłki. 211 Mimo że nie mogła biegać po korcie, potrafiła tak doskonale manipulować prawą ręką i tułowiem, że udawało jej się dosięgać piłek, które były prawie nie do odebrania nawet dla pełnosprawnego zawodnika. - Wspaniale! - zawołał Andy, kiedy Betsy odebrała ko- lejną trudną piłkę. - To cud! Betsy, grasz jak prawdziwa mistrzyni. Nie mogę w to uwierzyć. Gracze przerwali na chwilę, a Ella zaproponowała: - Może usiądzie pan sobie i popatrzy, jak nasza dziew- czynka demonstruje swoje nowe umiejętności. Andy z radością przyjął zaproszenie i usiadł na ziemi tuż obok metalowego słupka, do którego była przymocowana siatka, i przez cały kwadrans obserwował, jak Betsy odbija serwowane przez Yanceya piłki. Zauważył, że dziewczynie coraz łatwiej przychodzi utrzymanie równowagi, a jej ruchy stają się coraz bardziej naturalne. Po kilku minutach Betsy zachowywała się na korcie jak ryba w wodzie, dając popis sprawności, jaka jeszcze kilka tygodni temu była zaledwie w sferze jej marzeń. • Miała na sobie biały kostium, dokładnie taki, jakie nosiły najelegantsze tenisistki, a kiedy Andy przyglądał się jej strojowi, uświadomił sobie, jak piękne jest ciało, które jest nim okryte, i - dodał wewnętrzny głos - seksowne. Nigdy wcześniej nie pozwolił sobie myśleć o Betsy w takich kate- goriach. Rozmyślania przerwała mu Ella, która zaproponowała: - Doktorze Zorn, może weźmie pan moją rakietę i pogra trochę? Już miał odmówić i powiedzieć, że nie ma odpowiednich butów, kiedy Betsy zaczęła nalegać: - Panie doktorze, bardzo proszę! Bez pana sobie nie poradzę - więc dość niechętnie zgodził się zostać jej part- nerem. Następne chwile były jak ze snu. Nigdy nie grał zbyt dobrze w tenisa, niemniej jednak wiedział, jak trzymać rakietę i bronić się przy siatce. Teraz, kiedy Betsy stała po jego prawej stronie, całkowicie oddał się grze. Rzucał się, by odebrać piłki, których nie mogła dosięgnąć Betsy, i posłusz- nie biegał po te, które przepuścili oboje. W trakcie gry Betsy stawała się coraz odważniej sza, a kiedy Yancey posłał piłkę, która, wydawało się, minie ją z lewej strony, Zorn podbiegł, by ją odebrać, lecz w tej samej chwili usłyszał krzyk Betsy: 212 - Moja! - i dziewczyna śmiało wyrzuciła rakietę i odbiła piłkę w stronę przeciwnika. Dzięki lasce, na którą przeniosła ciężar ciała, wykonała manewr, który sprawiłby niemałe trudności niejednemu zawodowcowi. Uśmiechając się do Andy'ego, Betsy postawiła laskę w pierwotnej pozycji i powiedziała figlarnie: - Zawsze miałam mocny backhand. Gra toczyła się dalej, a po kolejnych dwóch backhandach Betsy zawołała do Yanceya: - Podaj mi kilka prostych. Bedford spełnił jej życzenie, a Betsy zadziwiła wszyst- kich, nie wyłączając chyba również samej siebie, ponieważ oderwała laskę od ziemi i stojąc jedynie na swoich ciężkich, płaskich butach, łagodnym ruchem odsyłała piłki do prze- ciwnika. - Zachowują się jak prawdziwe nogi! - zawołała radoś- nie, przygotowując się do odebrania kolejnej piłki. Tym razem jednak wykonała ruch tak obszerny i gwałtowny, że jej nowe nogi nie były w stanie sprostać zadaniu utrzymy- wania równowagi i Betsy zaczęła się przewracać. - Łapcie ją! - krzyknął Yancey, wybiegając naprzód. Ella również zerwała się z krzesła i rzuciła na ratunek. Ich pomoc jednak okazała się zbędna, ponieważ Andy, który stał najbliżej upadającej dziewczyny, chwycił ją w pasie i przy- ciągnął do siebie. Przez chwilę oboje stali wtuleni w siebie. Tym razem Betsy nie pocałowała Zorna, przywarła do niego natomiast jeszcze bardziej i szepnęła: - Wcale się nie bałam. Wiedziałam, że mi pan pomoże, jeśli będę się przewracała. Andy był tak zauroczony tym wszystkim, co stało się w ciągu ostatnich dwóch kwadransów, że zawołał radośnie: - Przeżyłem z wami cudowne chwile. Może przedłuży- my je nieco, jedząc wspólnie lunch w moim gabinecie? Cała czwórka udała się więc do ośrodka. Ella i Betsy szły z przodu, a Yancey i Zorn za nimi. Bedford podejrzanie zwalniał coraz bardziej, a kiedy miał już pewność, że Betsy nie usłyszy jego słów, odezwał się do Zorna: - Widział pan na własne oczy, Zorn, że Betsy poczyniła ogromne postępy. Jestem przekonany, że osiągnęła już etap, kiedy powinna sprawdzić swoje umiejętności w rzeczywis- tym świecie i dlatego uważam, że nadszedł już czas, by opuściła ośrodek. 213 Andy był zrozpaczony. Obawiał się, że nie będzie w sta- nie znieść bólu, jaki sprawi mu jej wyjazd. Wszystko zmie- niło się podczas dwóch kwadransów spędzonych na korcie. Jako lekarz zgadzał się z rozumowaniem Yanceya: już czas, żeby wróciła do normalnego życia. Uczucia jednak kazały mu ją zatrzymać. Z trudem udało mu się przybrać radosną minę, kiedy wchodził do gabinetu, w którym czekały już na niego Ella i Betsy. Zadzwonił do Nory i poprosił ją o zamówienie lunchu dla czterech osób oraz siebie, Kreneka i pani Fox- worth. Wszyscy zasiedli przy stole, a wtedy Andy rozpoczął rozmowę. - Nasza Betsy zakończyła już właściwie swój program rehabilitacyjny i powinniśmy zastanowić się, co będzie robi- ła dalej. Po przerwie, podczas której wszystkie spojrzenia skiero- wały się na Betsy, pani Foxworth powiedziała: - Kiedy odjedziesz, Betsy, będzie nam tu ciebie bardzo brakowało. Pokochaliśmy cię wszyscy, ale wiemy też, że powinnaś wrócić do Chattanooga i rozpocząć normalne życie. Yancey dodał jeszcze: - Betsy, zdałaś u nas egzamin na szóstkę - a jego żona zgodziła się, mówiąc: - Byłaś wspaniałą uczennicą. Nie powinnaś rezygnować z dalszych ćwiczeń. Bedford i ja znamy w Chattanooga kilku dobrych rehabilitantów, z którymi będziesz mogła dalej pracować. Teraz odezwała się Nora: - Po powrocie do domu nie izoluj się od ludzi. Postaraj się jak najszybciej wtopić w nową społeczność. - Ale nie zapominaj o nas. Nie chcemy stracić kontaktu z kimś, kogo wszyscy tak bardzo kochamy - dorzucił Andy. W końcu również Betsy miała możliwość ustosunkować się do planów, które snuli za nią ci wszyscy życzliwie do niej nastawieni ludzie. Bardzo cicho, niemal szeptem powiedziała: - Ale ja nie jadę do Chattanooga. Wszyscy byli zaskoczeni jej decyzją, tym bardziej, że sprawiała wrażenie świadomej i ostatecznej. Pani Foxworth odezwała się pierwsza: - Betsy, odzyskałaś sprawność w stopniu wręcz nieosią- galnym dla większości ludzi w podobnej sytuacji, ale jeśli 214 zdecydujesz się na zupełną samodzielność, możesz napotkać znaczne trudności. Powinnaś trzymać się blisko rodziny i przyjaciół. - Właśnie to mam zamiar zrobić. Zostaję tutaj - cicho, lecz dobitnie odpowiedziała Betsy. Dość niepewnie pani Foxworth zaproponowała: - Właściwie nadal mogłabyś mieszkać w swoim poko- ju - a Krenek dodał natychmiast: - Albo moglibyśmy znaleźć inny, który bardziej od- powiadałby twoim potrzebom. Kiedy wszyscy wyrazili już swoje zdanie na temat tego, jak Betsy powinna spędzić resztę swojego życia, najbardziej zainteresowana, ze spuszczonymi oczyma i z butelką Co- ca-Coli w dłoni, powiedziała nieśmiało: - Tutaj znalazłam swój dom. Spotkałam wspaniałych, zaufanych przyjaciół, którzy uratowali mi życie i pozwolili odbudować równowagę psychiczną. Znalazłam sposób na życie, który ma dla mnie sens. Będę waszą najmłodszą pensjonariuszką, o wiele za młodą, ale pragnę służyć lu- dziom, tak jak Berta Umlauf czy moja wspaniała przy- jaciółka Nora Varney albo mój cudotwórca Bedford Yan- cey. - Zamilkła na chwilę, po czym drżącym głosem do- dała: - Chyba się mnie pan tak szybko nie pozbędzie, doktorze Zorn. Spośród wszystkich obecnych, tylko Nora całkowicie rozumiała znaczenie słów Betsy. - Odważne dziecko, chce tu zostać i doprowadzić swoją walkę do końca. Pragnie zdobyć tego człowieka i żadna siła nie zmieni jej postano- wienia. Ciekawe, czy Andy zdaje sobie sprawę ze znaczenia tego, co przed chwilą usłyszał - zastanawiała się. Spojrzała na doktora siedzącego po drugiej stronie stołu i mimowolnie przypomniało jej się wyrażenie, jakiego często używał Jaq- meel: „Biedny zombi, nic nie chwyta". Po lunchu Andy został sam w gabinecie zalanym pro- mieniami słońca. Usiadł przy biurku i pogrążył się w myś- lach. Dużo bardziej niż wydawało się Norze był świadomy ogromnych zmian, jakie nastąpiły podczas spotkania na korcie, kiedy po raz pierwszy zobaczył w Betsy nie pacjent- kę, ale niezwykle pociągającą kobietę. Jednak przed oczyma jego wyobraźni uparcie pojawiała się twarz Teda Reicherta, młodego lekarza z jego dawnej kliniki, który przez roman- sowanie z pacjentkami zniszczył siebie, swoje małżeństwo, 215 karierę i dobre imię w całym Chicago. - Co gorsza - myślał Andy - zniszczył również, lub przynajmniej w poważnym stopniu skomplikował, życie swoich pacjentek. - Andy zda- wał sobie też sprawę z tego, że sam może być uznany za jeszcze większego niegodziwca. Już widział nagłówki w ga- zetach: LEKARZ ŻERUJE NA BOGATEJ KALEKIEJ DZIEWCZYNIE, KTÓRĄ POZOSTAWIONO POD JE- GO OPIEKĄ. A Betsy? Z pewnością czuje się przerażona i zagubiona. Wydaje jej się, że chce zostać w Palmowej Alei, ale to szaleństwo. Jest jeszcze taka młoda i ma przed sobą długie i wspaniałe życie. Natychmiast wezwał do siebie Kreneka, panią Foxworth i Norę, a kiedy wszyscy zebrali się już w jego gabinecie, powiedział stanowczym tonem: - Obawiam się, że plany Betsy, by pozostać tutaj są zupełnie nierealne i mogą tylko wpędzić nas w kłopoty. Dlatego też chcę, żebyście postarali się wybić jej ten pomysł z głowy. To śmieszne, żeby w wieku dwudziestu trzech lat zamieszkała w domu starców. - Jak mamy ją przekonać? - zapytał Krenek, a Zorn odpowiedział: - Na pewno coś wymyślicie. - Ja tylko częściowo podzielam pańskie zdanie - powie- działa pani Foxworth. - Jako osoba odpowiedzialna za fi- nanse ośrodka wolałabym, żeby Betsy nadal mieszkała u nas, a jej ojciec dalej przysyłał pokaźne sumy na jej utrzymanie, jednak jako kobieta uważam, że dziewczyna powinna wyje- chać z Alei i uciec od tej hordy staruszków. Wśród młod- szych będzie miała szansę znalezienia męża. - Betsy ma bardzo silną wolę - odezwała się Nora. - Myślę, że będzie nalegała na pozostanie tutaj bez względu na to, co powiemy. - Postanowiliśmy już, że Betsy musi odejść z miejsca, które jest dla niej nieodpowiednie. - A jeśli się nie zgodzi? - zapytała Nora, a Andy bez większego przekonania odpowiedział: - Coś wymyślimy. Wszyscy wrócili już do siebie, tylko Andy wciąż siedział zamyślony przy biurku. Bębnił palcami w blat i spoglądał na krzesło, na którym podczas lunchu siedziała Betsy. Znów zobaczył ją w stroju do tenisa i na nowo przeżywał chwilę, kiedy podbiegł do niej i złapał ją w ramiona, by uchronić 216 przed upadkiem. Pragnął jej, a jednocześnie bał się siły swojego uczucia. Teraz jednak znów zobaczył twarz Teda Reicherta i uświadomił sobie krzywdy, jakie ów nieodpo- wiedzialny lekarz wyrządził. Właśnie ta świadomość i sprze- czne z nią pragnienia nie pozwalały mu zasnąć przez więk- szą część tamtej nocy. Pożegnania J ak większość domów spokojnej starości. Palmowa Aleja również miała coś, co kierownictwo nazywało „naszą małą tajemnicą". Mimo że opłata wstępna za wykupienie apar- tamentu wynosiła co najmniej sto dziesięć tysięcy dolarów, dwa lub trzy najmniejsze pokoje były wynajmowane na zasadach, jakie obowiązują w hotelach. Pod koniec sierpnia do jednego z takich pokoi wprowa- dził się dość podejrzany osobnik. Miał sześćdziesiąt trzy lata i był stanowczo za młody na pensjonariusza Palmowej Alei. Z jego danych personalnych wynikało, że miał dyplom wydziału prawa jednego z mniejszych college'ów Uniwer- sytetu Harvarda, był ojcem sześciorga dzieci, mieszkał w różnych częściach kraju, a jego żona kilka lat temu zmarła na raka. Zorn zwrócił uwagę na fakt, że w karcie zdrowia Clarence'a Hasslebrooka znajduje się wzmianka o „załamaniu nerwowym spowodowanym przepracowaniem i życiem w ciągłym stresie". Najwyraźniej jednak stres musiał z czasem ustąpić, ponieważ w późniejszych latach Hasslebrook został jednym ze wspólników pewnej niewiel- kiej firmy prawniczej w Bostonie. Dlaczego zrezygnował z tej, jak mogło się wydawać, lukratywnej posady, nie było wiadomo. Zaskakujące było również to, że wszystkie formalności związane z wynajęciem pokoju w Alei zostały załatwione nie przez Hasslebrooka, ale przez jakąś kobietę z jego firmy prawniczej. Kierownictwo ośrodka nie miało nawet okazji 221 poznać nowego pensjonariusza przed jego ostatecznym przyjazdem do zakładu, kobieta zapewniała jednak: - To bardzo miły pan. Na pewno wszyscy bardzo go polubią. Przyczyny jego przyjazdu do Palmowej Alei pewnie bardzo długo pozostałyby nie znane, gdyby nie wrodzona wścibskość Księżnej. Pojawienie się tak tajemniczej osoby jak Hasslebrook zaostrzyło tylko jej apetyt na jakieś sen- sacyjne odkrycie. Wykorzystała tę samą metodę, która wcześniej pozwoliła jej ustalić, że pastor Quade stara się o wydanie własnej książki. Pewnego ranka listonosz przy- szedł nieco wcześniej niż zwykle, a ponieważ Księżna, ze swojego okna wychodzącego na Owal i parking, jako jedyna zobaczyła pocztową furgonetkę, zaraz po wyjściu listonosza z budynku udała się do sali, w której znajdowały się skrzyn- ki pocztowe. Największą skarbnicą wiedzy były oczywiście przesyłki, które nie mieściły się w zamykanych na kluczyk skrzynkach. Księżna sprawdziła więc szybciutko adresatów i nadawców pozostawionych paczek. W większości zawierały one róż- nego rodzaju katalogi wysyłkowych domów handlowych, ale jedna wydała jej się znacznie bardziej interesująca. Była nią pierwsza przesyłka zaadresowana do Clarence'a Hasslebro- oka i zawierająca albo jakąś bardzo dużą książkę, albo zbiór publikacji wydanych na papierze o dużym formacie. Ponie- waż nie miała pewności co do zawartości przesyłki, dokład- nie zbadała, kto był jej nadawcą: Życie Jest Święte, Beacon Street, Boston, Massachusetts. Nazwa organizacji wydała jej się znajoma, więc tym bardziej pragnęła odkryć, dlaczego Życie Jest Święte przy- słało Hasslebrookowi paczkę o tak dużych rozmiarach. Ku- siło ją, by zajrzeć jakoś do środka, bała się jednak, że ktoś mógłby ją przyłapać. Ostatecznie ciekawość zwyciężyła. Księżna wzięła przesyłkę, stanęła w rogu pokoju i ostrym paznokciem zrobiła otwór, przez który jej sprytnym palcom udało się wyciągnąć niewielką broszurkę. Była bardzo ładnie wydana, na okładce znajdował się rysunek przedstawiający Jezusa na krzyżu, napis UMARŁ, ABYŚMY MOGLI ŻYĆ i nazwa wydawcy: Życie Jest Święte. Księżna wróciła do pokoju, usiadła przy oknie i oddała się dogłębnemu studiowaniu swojego odkrycia. Był to bar- dzo przekonujący i bogato ilustrowany traktat religijny 222 napisany w obronie ludzkiego życia przed różnego rodzaju zagrożeniami, takimi jak: aborcja, narkotyki, samobójstwo, a przede wszystkim eutanazja. Autorzy twierdzili, że każda forma przerwania życia jest niemoralna, nielegalna i niezgo- dna z naukami płynącymi z Biblii. Towarzystwo nawoływa- ło swoich członków do walki przeciwko złu, a tych, którzy członkami nie byli, do wstąpienia w szeregi organizacji. W broszurce nie znalazła nigdzie nazwiska Hasslebro- oka. Nie było to jednak zaskakujące, ponieważ towarzystwo szczyciło się, że ma ponad dwa tysiące członków. Księżna długo zastanawiała się, jak powinna postąpić. Wiedziała, że jeśli opowie o treści broszury, będzie również musiała wyjaśnić, jak weszła w jej posiadanie. Rozwiązała więc problem, zakopując znalezisko pod ubraniami na dnie jed- nej ze swoich walizek. Potem otrzepała ręce, jakby chciała usunąć z nich wszelkie ślady kontaktu z obciążającym doku- mentem, i wolnym krokiem udała się do gabinetu dyrektora. Poprosiła o kilka minut rozmowy, a kiedy Zorn wyraził zgodę, usiadła na krześle, uśmiechnęła się niewinnie jak dziecko i powiedziała: - Wszyscy od pewnego już czasu zastanawiamy się, kim może być ów tajemniczy Hasslebrook. Wydaje mi się, że właśnie natknęłam się na odpowiedź. Dziś rano, kiedy wyjmowałam ze skrzynki swoje listy, zauważyłam pokaź- nych rozmiarów paczkę zaadresowaną do niego. Wcale nie myszkowałam, chciałam po prostu wiedzieć, kto może być adresatem tak okazale prezentującej się przesyłki. - Prze- rwała dla lepszego efektu, po czym niemal szeptem doda- ła: - Pewna organizacja z Bostonu. Życie Jest Święte. Cie- kawe, dlaczego interesują się kimś takim jak Hasslebrook. - Czy wie pani, co to za organizacja? - Z pewnością słyszał pan o ich popisowym numerze w Montanie, gdzie za wszelką cenę chcieli utrzymać przy życiu dziewczynę, której rodzice pragnęli skrócić mękę. - Czyżby to ci sami ludzie? Ściągnęli wtedy na siebie uwagę wszystkich mediów. - W tym rzeczywiście są dobrzy. - Skąd pani aż tyle o nich wie, pani Elmore? - Wiele starszych osób uważa ich za obrońców przed chciwymi krewnymi, którzy najchętniej wykończyliby nas, by móc dobrać się do naszych pieniędzy. Ktoś musi bronić naszych praw. 223 - Czy miała pani jakieś nieprzyjemności ze strony krew- nych, którzy okazali się... chciwi? - Wielokrotnie. Nie zostawię im ani centa. Wolę sfinan- sować jakąś wyprawę na Biegun Północny. - Bardzo pani dziękuję, że zechciała pani podzielić się ze mną swoimi spostrzeżeniami - powiedział Zorn i od- prowadził ją do drzwi, mimo że nie okazała jeszcze naj- mniejszej chęci zakończenia rozmowy. Kiedy wyszła, Andy oparł się wygodnie na fotelu i popatrzył w sufit. Miał wrażenie, że gdziekolwiek by pojechał i cokolwiek by zrobił, prędzej czy później zo- stanie wciągnięty w coś, czego bardzo chciałby uniknąć. Obawiał się, że teraz przyjdzie mu bronić prawości Pal- mowej Alei przed Hasslebrookiem, który okazał się nie- bezpiecznym szpiegiem. Zastanawiał się również, czy po- winien już teraz odbyć rozmowę z wrogiem i ustalić zasady gry, doszedł jednak do wniosku, że najpierw skon- sultuje się z Krenekiem i siostrą Varney, którzy mają większe doświadczenie i podobnie jak on poświęciliby wszystko dla dobra ośrodka. - Przede wszystkim proszę nie panikować i nie wyciągać pochopnych wniosków. Księżna powiedziała mi o swoich podejrzeniach, iż Clarence Hasslebrook współpracuje z bos- tońską organizacją Życie Jest Święte. Otrzymał dziś dużą przesyłkę, która prawdopodobnie zawiera broszury propa- gandowe. Co wiemy na temat tej organizacji? Jak powinniś- my postępować z samym Hasslebrookiem? Pierwszy odezwał się Krenek: - Są bardzo silni. Publikują doskonałe materiały i wy- gląda na to, że cieszą się coraz większym poparciem. - Do czego dokładnie mogłoby się sprowadzić ich dzia- łanie w naszym ośrodku? - W Teksasie zrobili prawdziwą nagonkę na domy star- ców. Trzeba przyznać, że w wielu przypadkach krytyka była uzasadniona, a opinia publiczna uznała, że towarzystwo zrobiło ogromną przysługę społeczeństwu. Co do innych przedsięwzięć, mam wrażenie, że chodziło im jedynie o zdo- bycie rozgłosu dla jakichś własnych celów. - Czy któryś z tych celów może mieć coś wspólnego z nami? Dlaczego zainteresowali się naszym ośrodkiem? - W każdym zakładzie, który opiekuje się ludźmi w po- deszłym wieku, doszukują się przypadków eutanazji. 224 - Czytałem też - wtrącił Andy - że są mistrzami na salach sądowych. - Nie ma lepszych - odpowiedział Krenek. - Dokładnie śledziłem przebieg kilku procesów, w których brali udział. Ich metoda polega na związaniu rąk przeciwnikowi i zmu- szeniu go do gry według ich zasad. - Jak wam się wydaje, dlaczego go tutaj przysłali? - Chcą nas po prostu sprawdzić, ale możliwe jest rów- nież to, że przysłali go właśnie tutaj, gdyż jesteśmy częścią sieci Taggarta. Może to ich nowy cel. Andy zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział: - Może masz rację. A co wiemy o samym Hasslebrooku? Interesuje mnie wszystko, nawet najdrobniejsze szczegóły. Noro? - Kelnerka mówiła mi, że to potworny nudziarz. Z ni- kim nie chce rozmawiać. - He ma lat? - Sześćdziesiąt kilka? - zasugerowała Nora. - Ken, jak to się stało, że u nas zamieszkał? - Formalnościami zajęła się jakaś kobieta z firmy pra- wniczej w Bostonie. Miał to być pokój dla człowieka, który niedawno stracił żonę i ma dorosłe dzieci. - Dzieci? - Tak. Sześcioro, o ile dobrze pamiętam. Nie analizo- waliśmy dokładnie jego sytuacji finansowej, ponieważ ko- bieta zapewniała mnie, że Hasslebrook poczynił jakieś ko- rzystne inwestycje. Nie jestem jednak tego taki pewien. Moglibyśmy poprosić Chrisa Mallory'ego. Zabrał niedawno Hasslebrooka na zakupy do miasta, a to, co mówił po powrocie, było nadzwyczaj interesujące. - Dlaczego? - Bo nasz nowy pensjonariusz zrobił z siebie idiotę. Zjeździli pół miasta, żeby kupić dla niego nową marynarkę, a w końcu wybrał jakąś za trzydzieści pięć dolarów w skle- pie, w którym sprzedają odrzuty z fabryk. Obawiam się więc, że nie jest zbytnio bogaty. - Co my z nim zrobimy? - Andy oparł się wygodnie w fotelu, popatrzył ponad głowami swoich rozmówców i zaczął zastanawiać się nad całą sytuacją. Krenek zawołał nagle: - Chyba coś mam! W tym słynnym sporze w jednym z zachodnich stanów przedstawiciel organizacji Życie Jest 15 - Aleja Palmowa 225 Święte wtrącał się w sprawy pewnej rodziny. Rodzice chcie- li spełnić życzenie swojej córki, wyrażone kilka lat wcześ- niej, że nie chce, by utrzymywano ją przy życiu, jeśli z jakichś przyczyn jej mózg będzie już martwy. Pamiętam, że udało mu się zdobyć nakaz sądowy, który uczynił z niego opiekuna prawnego dziewczyny, i uniemożliwił jej rodzi- com spełnienie obietnicy. - Zamilkł na chwilę, by dodać wypowiedzi nieco dramatyzmu, po czym powiedział: - Jes- tem prawie przekonany, że jego nazwisko brzmiało Hassleb- rook. Jeśli zrobił to tam, może zrobić to samo u nas. Zdobyć nakaz sądowy i odebrać nam możliwość decydowania. - Żaden sąd na Florydzie nie wyrazi na to zgody - powiedziała Nora. - Zbyt dużo ludzi w podeszłym wieku przyjeżdża tutaj w poszukiwaniu cichego schronienia. A Krenek odpowiedział: - Problem polega na tym, że może im wpaść do głowy, iż właśnie Hasslebrook chce to schronienie zapewnić. Na papierze ich przekonania prezentują się całkiem nieźle, gorzej kiedy wprowadzają je w życie. Wysłuchawszy wszystkiego, co Nora i Ken mieli do powiedzenia, Andy nie miał wątpliwości, że obecność Has- slebrooka w ośrodku oznacza poważne kłopoty dla niego, dla Palmowej Alei i całej sieci Taggarta. Nie wiedział jeszcze, jakie będą to kłopoty, ale intuicja podpowiadała mu, że powinien jak najszybciej wyjaśnić tę kwestię z ich praw- dopodobnym sprawcą. Westchnął ciężko i powiedział: - Wydawało mi się, że przyjazd tutaj będzie ucieczką od tych wszystkich prawniczych bzdur. Po chwili milczenia położył obie dłonie na blacie biurka, wyprostował łokcie i poprosił: - Ken, przyprowadź go. Zobaczmy, co ma nam do powiedzenia. Zanim wstał, Krenek ostrzegł jeszcze: - Andy, nie trać tylko zimnej krwi. Ten człowiek, mimo że próbował zrobić z siebie durnia, wcale nim nie jest. Wierz mi, że jest bardzo niebezpieczny: dla ciebie, dla mnie i dla całej sieci Taggarta. - Przekonałeś mnie już o tym i właśnie dlatego chcę się z nim natychmiast spotkać. - Noro - zapytał Krenek - co ty o tym sądzisz? Ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Andy spokoj- nym tonem wyjaśnił: 226 - W sytuacjach, w których mamy do czynienia z praw- dziwym niebezpieczeństwem, ważne jest to, co ja myślę. To ja biorę za wszystko odpowiedzialność. Zawsze żyłem we- dług zasady, że niebezpieczeństwu trzeba stawić czoło na- tychmiast. - Zaśmiał się. - I patrzcie, jak na tym wyszed- łem. Najpierw wywalili mnie z Chicago, a teraz może i z Tampy. Ale nie ma na to rady. Przyprowadź go, Ken. Krenek wprowadził Hasslebrooka do gabinetu. Andy wstał, podszedł do gościa i uścisnął mu dłoń: - Z pewnością poznał już pan siostrę Varney, a pana Kreneka musiał pan spotkać, gdy ubiegał się pan o pokój w naszym ośrodku. - Nieco zakłopotany poprawił się natych- miast: - A prawda, pańskie formalności załatwił ktoś z Bosto- nu. W takim razie, niech pan pozna Kennetha Kreneka. A teraz proszę zostawić mnie samego z panem Hasslebroo- kiem. - Nie był to najgrzeczniejszy sposób wyproszenia współ- pracowników z gabinetu, Nora i Ken wyszli jednak posłusznie. Kiedy po raz pierwszy zostali sami - Clarence Hassleb- rook, sześćdziesięciotrzyletni, z niewielką nadwagą i trochę zaniedbany, i Andy Zorn, trzydziestopięcioletni, szczupły i ubrany w elegancki garnitur w sportowym stylu - Andy powiedział: - Jedna z naszych pensjonariuszek poinformowała mnie dziś rano, że kiedy wyjmowała ze skrzynki swoje listy, zauważyła pewną bardzo dużą przesyłkę zaadresowaną do pana i nadaną, o ile się nie mylę, z Bostonu, przez organiza- cję, którą bardzo dobrze znała, Życie Jest Święte. Hasslebrook oparł się wygodnie i uśmiechnął. - A więc to wy zrobiliście tę dziurę, żeby zajrzeć do środka. Chyba pan wie, doktorze Zorn, że może pan za to pójść do więzienia. Zorn był zaskoczony takim obrotem spraw, nie uląkł się jednak. - Zapewniam pana, że jako dyrektor Palmowej Alei, nigdy nie popełniłbym takiego czynu. Nie zaczynajmy więc od gróźb. Mam jednak prawo wiedzieć, czy jest pan działa- czem organizacji Życie Jest Święte, a jeśli tak, to dlaczego właśnie nas zaszczycił pan swoją obecnością. Hasslebrook uśmiechnął się i zauważył, że Zorn zadał mu właśnie dwa pytania, z których każde można uznać za ingerujące w jego prywatne sprawy, i dlatego też może pozwolić sobie na nieudzielenie odpowiedzi. 227 Zorn roześmiał się. - Mówiono mi, że jest pan mało inteligentny, że nie potrafi pan sklecić zdania, co najwyraźniej nie jest prawdą. W rzeczywistości jest pan niewiarygodnie przebiegły. - Skończyłem prawo w Świętym Krzyżu, w Bostonie. Nie jestem może bardzo przebiegły, ale na pewno zdeter- minowany. - Zdeterminowany? - Skontrolować wasz elitarny dom starców. - Nie używamy tutaj takiego określenia. - Ale opinia publiczna go używa, sądy również. Niech mi pan wierzy, doktorze, że domom starców potrzebny jest nadzór. - Zrobił krótką przerwę, po czym zapytał: - Dok- torze Zorn, czy sprawuje pan również w ośrodku funkcję lekarza? Andy się uśmiechnął. - Panie Hasslebrook, zna pan odpowiedź równie dobrze jak ja. Nie mam uprawnień do praktykowania na Florydzie, a poza tym, jak się pan zapewne orientuje, domy spokojnej starości w tym stanie rzadko miewają etatowych lekarzy. Korzystamy z usług lekarzy pracujących w rejonie. Rozmowa utknęła w martwym punkcie, a obaj mężczyź- ni dali sobie jednoznacznie do zrozumienia, że żaden z nich nie ma zamiaru ustąpić. Andy przerwał w końcu ciszę. - No dobrze, panie Hasslebrook, przejdźmy do rzeczy. Domyślam się, że jest pan jednym z ważniejszych członków waszej organizacji. - Jestem jej zaufanym członkiem, to prawda. Postano- wiliśmy kontrolować domy starców, by zapewnić ich miesz- kańcom stuprocentowe bezpieczeństwo. - Na tym polega pańskie zadanie tutaj? - Tak, tutaj i w innych ośrodkach w okolicy. - Pańska organizacja płaci ogromne pieniądze na pańs- kie utrzymanie u nas. Dlaczego nie wybraliście jakiegoś tańszego domu? - Są cele, na które warto wydać dużo pieniędzy. Chcie- liśmy z bliska zobaczyć, jak funkcjonuje luksusowy dom starców, taki jak wasz. - Mogę panu wszystko natychmiast pokazać. Zaoszczę- dzicie w ten sposób sporo pieniędzy. - Nie interesuje mnie oficjalna wycieczka po ośrodku. Chcę zobaczyć wszystko to, co staracie się ukryć. 228 - Nie da się pana przekonać do przeprowadzki w jakieś inne miejsce? Pański pobyt tutaj będzie bardzo krępujący dla nas obu. - Jeśli spróbuje mnie pan stąd wyrzucić, spotkamy się w sądzie. Przegra pan, ponieważ nazwa mojej organizacji ma w sobie coś magicznego. Nie tylko wyraża najgłębszą prawdę, ale przyciąga również uwagę milionów ludzi. Dok- torze Zorn, radzę panu nie zaczynać ze mną wojny w sądzie, bo pan przegra. Andy słyszał już kiedyś takie groźby i dwukrotnie pra- wnik, który był ich autorem, miał rację - Andy przegrał. Wiedział, że jest w sytuacji bez wyjścia, ale ponieważ nie był to pierwszy raz, nie stracił zimnej krwi. Zapytał tylko: - Więc jakie stosunki mają nas łączyć? - a Hasslebrook odpowiedział: - Przyjazne. Mam tu do wykonania pewną pracę: będę was obserwował. Pan ma swoją: utrzymanie dobrego imie- nia swojego ośrodka. Jeśli pańscy ludzie nie robią niczego, co jest niezgodne z prawem, nie będzie pan miał żadnych kłopotów, ale jeśli coś odkryję, zrobię tu piekło. - Hassleb- rook wyciągnął rękę na znak rozpoczęcia honorowej wojny, a ponieważ nie doczekał się żadnej reakcji ze strony An- dy'ego, udowodnił, że jest lepszym dyplomatą i nie daje się łatwo ponieść emocjom; uśmiechnął się i powiedział: - Wie- rzę panu, doktorze. Cieszę się, że to nie pan otworzył tę przesyłkę, niemniej jednak ktoś to zrobił, a nie jest to najlepszy sposób na rozpoczęcie naszej znajomości. * * Doktor Zorn coraz bardziej ustępował swoim najbli- ższym współpracownikom, którzy sprzeciwiali się jego nie przemyślanej decyzji i twierdzili, że Betsy Cawthorn po- winna jednak pozostać jeszcze w ośrodku. Najsilniejsze veto nadeszło jednak z Chattanooga od ojca samej zain- teresowanej. Drogi panie Zorn, Byłem zdumiony, kiedy Betsy powiedziała mi przez telefon, że uznał Pan, iż nadszedł już czas, by opuściła Pański ośrodek i wróciła do Chattano- 229 oga. Uważam, że to bardzo zła decyzja, i mam nadzieję, że ostatecznie nie wprowadzi jej Pan w życie. Nie może Pan wiedzieć, w jak złym stanie była przed wyjazdem do Palmowej Alei. Bałem się wręcz, że jest bliska śmierci. Pan i Yancey ocaliliś- cie ją, w ostatniej chwili. Zembright i ja uważamy, że powinna spędzić u Pana jeszcze co najmniej rok. Jej stan, kiedy widziałem ją po raz ostatni, był taki, jaki być powinien. Obawiam się, że bez Pańskiego wsparcia Betsy znów może się pogorszyć. Bardzo proszę o powtórne rozważenie pańskiej decyzji. Oliver Cawthorn Andy, zmuszony pogodzić się z tym, że jego decyzja nie zostanie zrealizowana, stanął przed poważnym emocjonal- nym dylematem. Z jednej strony był zły, że nie udało mu się postawić na swoim, z drugiej jednak, kiedy Yancey propono- wał mu partię tenisa z Betsy, z radością biegł na kort. Ubrany w nowe szorty i koszulkę polo, musiał przyznać przed samym sobą, że wygląda nie najgorzej... może nawet atrakcyjnie. Kiedy pojawiał się na korcie, państwo Yancey i Betsy witali go ciepło, a kibicujący grze pensjonariusze mówili do niego i Betsy: - Bardzo ładnie razem wyglądacie. - Wyjątkowo dobrana para - mówili inni, a pan Mallory zauważył pewnego dnia: - Panienko Cawthorn, już wkrótce rozstanie się pani z tą laską. Wszystkie te komentarze pogłębiały jeszcze kakofonię myśli na temat Betsy. Jedyną osobą w Palmowej Alei, która jasno widziała całą sytuację, była Nora. Dla pani Foxworth Betsy była tylko pensjonariuszką wynajmującą jeden z najdroższych apar- tamentów w całym ośrodku; dla Kreneka - młodą dziew- czyną, której potrzebna jest dalsza rehabilitacja pod okiem doświadczonego ortopedy; dla Yanceyów - upartą i odważ- ną młodą osobą, której ojciec zgodził się na ponoszenie dalszych kosztów, by tylko spełnić życzenia córki. 230 Jednak Nora, która przyglądała się, jak Zorn i Betsy bezowocnie próbują zbliżyć się do siebie, była coraz bar- dziej niecierpliwa i czekała tylko na okazję, by sama wyko- nać pierwszy ruch. Pewnego dnia, wiedząc, że Andy jest sam w gabinecie, weszła do środka, usiadła na krawędzi biurka i zapytała śmiało: - Czy nie byłoby dobrze, gdybyś zabrał Betsy, nasze drogie dziewczątko... - To nie dziewczątko, Noro. To już dorosła kobieta. - Co powoduje, że moje pytanie jest jeszcze bardziej na miejscu. Czy nie byłoby dobrze zabrać ją gdzieś na lunch albo do kina? - Mogłoby jej to pomóc odzyskać pewność siebie. Może rzeczywiście zabierzesz ją gdzieś po południu. - Andy! Ty nic nie rozumiesz! Teraz, kiedy już jest jasne, że spędzi u nas trochę więcej czasu, właśnie ty powinieneś ją gdzieś zaprosić, żeby pokazać, iż nie żywisz do niej żadnych negatywnych uczuć. - Tak sądzisz? - Nie sądzę, tylko wiem. Zrób sobie wolne dziś po południu. - Sam nie wiem. Coś się ostatnio... nie najlepiej między nami układa. - Ale ona tu jest i zasługuje na to, by ją dobrze trak- tować. Podnieś teraz słuchawkę i zadzwoń do niej, bo inaczej stąd nie wyjdę. Na szczęście Betsy była w swoim pokoju. Niepewnym głosem Andy powiedział: - Nora właśnie poinformowała mnie, że dziś po połu- dniu jestem zupełnie wolny. Przyszło mi więc do głowy, że moglibyśmy wybrać się gdzieś na lunch. Betsy, próbując za wszelką cenę ukryć niezmierną radość, jaką poczuła, usłyszawszy jego zaproszenie, odpowiedziała: - Będzie mi bardzo miło, panie doktorze. Dokąd pój- dziemy? - Nie mam pojęcia. Myślałem o czymś małym, gdzie moglibyśmy porozmawiać. Ostrożnie podsuwała propozycje, wiedziała bowiem, jak ważne jest, by to on podjął ostateczną decyzję. - Jest tu gdzieś w okolicy jakaś dobra chińska restaura- cja, ale słyszałam, że jedzenie wietnamskie jest dużo lżejsze 231 i smaczniejsze. Jest też restauracja niemiecka, która podob- no jest pierwszorzędna, ale ich jedzenie jest za ciężkie, jeśli planujemy zagrać później w tenisa. - Po chwili zastanowie- nia dodała: - Moi partnerzy od brydża polecali mi jeszcze jedno miejsce. Bardzo przytulne i miłe, nazywa się Kapitań- ski Stół, podają tam ryby i owoce morza. - Chodźmy więc tam - powiedział entuzjastycznie. Ściany trzech niewielkich pomieszczeń, z których skła- dała się restauracja, były obwieszone wiosłami, sieciami i kołami sterowymi, jednak to, co rzucało się w oczy najbar- dziej, to wypreparowane ogromne ryby i morskie ssaki. W salce, wybranej przez Betsy, znajdował się wielki rekin z potężną szczęką, w której były chyba dwa komplety śmiercionośnych zębów. Zamówili zupę ze strąków piżmiana i danie składające się z trzech rodzajów ryb i ziemniaków w mundurkach. Po posiłku Andy stwierdził: - Jeśli Niemcy jedzą jeszcze cięższe dania, niech Bóg ma ich w swojej opiece - a Betsy odpowiedziała: - Nie musiał pan przecież jeść wszystkiego. Zresztą przy pańskim wzroście może pan sobie czasami pozwolić na tak sycący posiłek, tym bardziej, że grywa pan często w tenisa. Mówiąc to, zauważyła, że ich dłonie, spoczywające na blacie stołu, znajdują się tak blisko siebie, jak jeszcze nigdy dotąd, a kiedy podano kawę i deser, niby przypadkiem spotkały się. Drugą ręką Betsy zaczęła wodzić teraz po stole, po czym powiedziała: - To musi być bardzo stary mebel. - Jej uwaga jednak była wciąż skupiona na ich złączonych dłoniach. Przy wyjściu z restauracji zobaczyli wiszący na ścianie obok kasy plakat reklamujący nowy film z Antonym Hop- kinsem, a Betsy zawołała radośnie: - Słyszałam, że to doskonały film, a Hopkins to taki wspaniały aktor, zawsze czymś zaskakuje. Andy odpowiedział więc bez zastanowienia: - No to chodźmy jeszcze do kina. A kiedy akcja filmu wolno toczyła się na ekranie, ich dłonie znów się spotkały i pozostały złączone aż do chwili włączenia świateł. Andy odprowadził Betsy do pokoju, a potem wolno wracał do siebie i myślał: - Zachowuję się jak czternasto- 232 latek. Z tym tylko, że czterna stolatk owie nie mają takich proble mów, jak ja. Wciąż męczą mnie zdarze nia z prze- szłości. Poc zynił jednak ogrom ny krok naprzó d. Udało mu się w końcu pogrze bać wspom nienia o Tedzie Reiche rcie, mło- dym lekarzu , którego musiał wyrzuc ić z kliniki. - Nie mogę się do niego porówn ywać. On był arogan ckim głupce m, ja nie. On zdoby wał kobiety na jedną noc, a ja nie. - Po raz pierws zy równie ż zaczął poważ nie zastana wiać się nad moż- liwości ą wspóln ego życia z Betsy. - Jestem od niej tylko dwanaś cie lat starszy, a w samej Alei spotkał em wiele osób żyjącyc h w niezwy kle zgodny ch małżeń stwach, mimo jesz- cze większ ej różnicy wieku. - Dotarł do swojeg o pokoju, wszedł do łazienk i i stanął przed lustrem . Uczesa ł włosy i wciągn ął brzuch, po czym stwierd ził, że wygląd a jeszcze całkie m możliw ie, a dwanaś cie lat to nie wieczn ość. * * * Od kąd tożsam ość Hassle brooka została ujawni ona, przedst awiciel organiz acji Życie Jest Święte stał się nie- zwykle ważną postaci ą w Palmo wej Alei. Otworz ył w swoim pokoju coś w rodzaju biura i był jednoc ześnie surowy m krytyki em funkcjo nowani a domów spokoj nej starości i obrońc ą prawa do życia dla zamies zkując ych je ludzi. Na stoliku w jego pokoju leżały nie tylko broszur ki wydan e przez Życie Jest Święte, ale równie ż pisemk a siostrza nych organiz acji, które sprzeci wiały się aborcji. On sam rzadko mówił o krucjac ie w celu obrony dziecka poczęte go, uważa- jąc, że jego główne zadanie jest na tyle trudne, iż musi poświę cić mu całą swoją energię . Dok tor Zorn i Krenek próbow ali powstr zymać go od odwied zania Bloku Wydłu żonej Terapii, ale dowied zieli się, że Hassle brook ma status amicus curiae, przyjac iel sądu, co daje mu prawo kontrol owania, czy w różneg o rodzaju hos- picjach i domac h opieki nie zdarzaj ą się wypad ki eutanaz ji. Kiedy zagląda ł na trzecie piętro budynk u opieki medycz nej, zapewn iał leżącyc h tam ludzi, że on jest dla nich gwaran tem dobrej opieki i on równie ż nie pozwol i nikomu odebra ć im życia: 233 - Jestem tu, by wykonać zadanie, które zlecił mi Bóg i upewnić się, że przestrzega się tu wartości chrześcijańs- kich. Jestem waszym przyjacielem i w każdej chwili możecie prosić mnie o pomoc i radę. Był bardzo poważny, ale przekonujący, a wielu uznało, że w tym całym nieprzyjaznym świecie białych fartuchów odnalazło przyjaciela, któremu mogą zaufać. Gdy jakaś osoba, jak na przykład pani Umlauf, składała oświadczenie, że nie chce, by sztucznie podtrzymywano jej ciało przy życiu, jeśli mózg będzie już tylko kawałkiem martwej tkanki, nie starał się namawiać jej do zmiany decyzji. Modlił się z kolei żarliwie za tych, którzy mieli nadzieję na to, że jak najdłużej uda im się zachować władze umysłowe, i obiecywał, że zrobi wszystko, by pomóc im nie zapaść w śpiączkę, z której mogliby się już nie obudzić. Co do powolnego umierania pani Carlson, był zdania, że decy- zja o jej losie należy teraz do Boga. Uważnie obserwował wszystkich lekarzy i pielęgniarki, był również zadowolony z tego, że pani Umlauf zaprzestała odwiedzania pani Carl- son. Powiedziała kiedyś do siostry przełożonej: - Nie mogę patrzeć na to, co się dzieje z panią Carlson. To nieludzkie, niechrześcijańskie i pewnie również niezgod- ne z prawem. Zapewniono ją, że nie ma racji, że wszystko, co ma miejsce na oddziale, jest w stu procentach zgodne z prawem obowiązującym na Florydzie, a pan Hasslebrook jest tego prawa najoddańszym stróżem. Przez kilka tygodni członkowie tertulii przyglądali się Hasslebrookowi z bezpiecznej odległości, nie mogąc dać wiary swoim oczom i uszom. Niektórzy pensjonariusze uważali, że zesłał go sam Bóg, by chronił tych, którzy o siebie walczyć już nie mogą. Inni z kolei byli zdania, że niepotrzebnie wtyka nos w nie swoje sprawy. Tak rozbieżne opinie pobudziły jeszcze bardziej ciekawość członków ter- tulii, aż pewnego wieczora Raul Jimenez zaproponował, by zaprosić Hasslebrooka do zjedzenia z nimi kolacji. Armitage zaprotestował natychmiast: - Rozmawiałem z nim kiedyś, a właściwie usiłowałem. Okropny z niego nudziarz. Na wszystkie pytania odpowiada tylko „tak" lub „nie" i właściwie nie ma nic do powie- dzenia. 234 Jimenez był odmiennego zdania. - Jeśli działa w Życie Jest Święte, musi mieć coś do powiedzenia i chcielibyśmy to usłyszeć. Zaproszenie zostało więc wystosowane, a mężczyźni, którzy spodziewali się zjeść kolację z nieśmiałym nudzia- rzem, zostali wprawieni w zupełne osłupienie. Hasslebrook mówił z ogromnym przekonaniem i niezwykłą biegłością. Okazało się wręcz, że jest bardzo gadatliwy. - Skończyłem prawo na Uniwersytecie Harvarda. Moja żona zmarła kilka lat temu. Mamy szóstkę dzieci, dobrze wychowanych i ustawionych w życiu. Byłem członkiem, ale nie wspólnikiem, pewnej dobrze prosperującej firmy pra- wniczej w Bostonie. Szukałem czegoś, co nadałoby sens reszcie mojego życia i odkryłem Życie Jest Święte. Przypu- szczam, że w znacznym stopniu wpłynęła na to strata żony. - Jakimi zasadami kieruje się pańska organizacja? - za- pytał ambasador St. Pres, a Hasslebrook wyjaśnił: - Jej nazwa mówi sama za siebie. W chwili poczęcia ludzkie życie staje się najcenniejszą rzeczą na ziemi. Nie zajmuję się problemem aborcji, wielu wspaniałych chrześ- cijan robi to za mnie. Obiektem moich zainteresowań są ludzie w podeszłym wieku i chrześcijańska śmierć, która kończy święte życie. - Rozumiem - odpowiedział senator Raborn - że jest pan przeciwnikiem eutanazji. - To okropne słowo i okropny czyn. Jestem gotów walczyć z nią wszystkimi dostępnymi środkami. Właśnie dlatego przyjechałem tutaj. Moja organizacja wprowadza swoich członków do hospicjów takich jak to, gdzie dzieją się straszne rzeczy. Złoczyńców należy zdemaskować, skazać i wtrącić do więzienia, jeśli nadal będą mordować bezbron- nych ludzi. - Nazywa pan to mordowaniem? - zapytał Raborn, a Hasslebrook, gotowy do udzielenia wyczerpującej odpo- wiedzi, zaczął: - Przypuszczam, że was panowie, należy uznać za typo- wych liberałów ze wschodniego wybrzeża... Jimenez jednak przerwał mu w pół zdania: - Jestem katolikiem i konserwatystą. Jak pan, ja również jestem przeciwnikiem eutanazji i uważam ją za morderstwo. Hasslebrook przeprosił i kontynuował wypowiedź: 235 - Na ludzi, którzy wykonują pracę podobną do mojej, którzy chronią ludzi w podeszłym wieku i starają się egzek- wować przestrzeganie prawa, ogromny wpływ miała historia hitlerowskich Niemiec. Naziści zabijali najpierw Żydów, których uważali za nieczystą rasę. Potem Cyganów. Następ- nie Polaków, również niższą rasę. Homoseksualistów, po- nieważ odbiegali od obowiązującej normy. Niepełnospraw- nych. A w obozach koncentracyjnych planowali stopniowe wybijanie ludzi w podeszłym wieku, którzy byli za starzy, by w jakikolwiek sposób przydać się Rzeszy. Panowie, kiedy ludzie zaczynają kroczyć tą niebezpieczną drogą, nie wie- dzą, gdzie powinni się zatrzymać, i w końcu okazuje się, że zabijają wszystkich, którzy są od nich inni. Zważcie moje słowa, gdyby Hitler zaatakował jakiś kraj, w którym miesz- kali czarni, również próbowałby ich wszystkich wybić. Nie mogę tylko pojąć, jakim cudem ci czyści rasowo Niemcy potrafili współpracować z żółtymi przecież Japończykami. Prędzej czy później... Rektor Armitage, który czuł niechęć do Hasslebrooka już od dnia jego przyjazdu do Alei, był niezwykle za- intrygowany osobliwą logiką tego rozumowania. - Niech mi pan wyjaśni, panie Hasslebrook, jak ma się to wszystko do eutanazji czy aborcji. - Jeśli prawo zezwoli na odbieranie życia na obu koń- cach kontinuum, jakim jest nasz pobyt na ziemi - czy to płodowi, czy starcowi - ludzie wkrótce zaczną usprawied- liwiać ten akt również pomiędzy owymi biegunami. Za- czyna się od sugerowania kobiecie, by usunęła ciążę, ponie- waż istnieje pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieńst- wo, że dziecko może urodzić się z zespołem Downa, a koń- czy na pozbywaniu się męczącej ciotki. Również babka, która jest tylko ciężarem, powinna jak najszybciej odejść. A żona, która bardzo cierpi, a my nie możemy patrzeć jak się męczy? Trzeba ją zastrzelić. Nie chodzi o to, że o n a nie może tego znieść, to m y nie możemy dłużej na nią patrzeć, więc ją mordujemy. Tak, mordujemy, panowie. To właśnie najodpowiedniejsze słowo i proszę nie zastępować go jaki- miś greckimi zapożyczeniami. Ostatnie słowa miały w sobie tyle siły, że przez chwilę przy stole zapanowała zupełna cisza. Przerwał ją Armitage, który, jako humanista, zapytał: 236 - Kto dał panu prawo dyktować ludziom jak powinni zakończyć życie? - A kto dał takie prawo tym, którzy mówili Hitlerowi, że zabijanie Żydów to przestępstwo? Nikt, ale ktoś musiał mu to powiedzieć. Tak samo teraz. Kieruje mną jedynie moral- ny obowiązek i czyni ze mnie kapłana najwyższej wiary. - Czy nie uważa się pan za fanatyka? - spytał Raborn niemal obraźliwie. Hasslebrook uśmiechnął się i odpowiedział: - Gdybym był fanatykiem, czyniłbym zło, ale kiedy społeczeństwo zmierza ku zagładzie, ktoś powinien je przed nią ostrzec. - Uważa pan eutanazję za początek zagłady ludzkości? - Raborn nie dawał za wygraną, a Hasslebrook warknął: - Tak. Raborn, który chciał wybadać, jak daleko jego rozmówca może posunąć się w zwalczaniu obowiązującego prawa, kontynuował: - Jak wielu z nas, siedzących przy tym stole, złożyło oświadczenia woli o sztucznym utrzymywaniu przy życiu? Zanim jednak mężczyźni mieli okazję odpowiedzieć, Jimenez zobaczył, że do sali wchodzi doktor Zorn i zawołał: - Panie doktorze! Tutaj! Niech pan zje z nami deser. Prowadzimy bardzo interesującą dyskusję. Andy usiadł naprzeciwko Hasslebrooka, a Armitage, który niezwykle wnikliwie potrafił obserwować ludzi, na- tychmiast zauważył, że obaj mężczyźni nie pałają do siebie zbyt wielką sympatią. Dyrektor uważał oczywiście nowego mieszkańca ośrodka za szpiega, który pragnie zniszczyć Palmową Aleję, a Hasslebrook był świadom, że jeśli nie zaprzestanie dalszych wizyt na oddziale Wydłużonej Tera- pii, prędzej czy później sprowadzi na siebie gniew kierow- nictwa. Jimenez wyjaśnił: - Pan Hasslebrook powiedział nam, że jest zaciekłym przeciwnikiem eutanazji. Senator Raborn zaproponował, byśmy powiedzieli, ilu z nas podpisało oświadczenia, że chcemy, by rozsądni lekarze lub zaufani przyjaciele pomogli nam godnie zakończyć życie. Panowie, proszę podnieść ręce. Jimenez i St. Pres siedzieli nieruchomo, a ramiona Raborna, Armitage'a i Zorna znalazły się w górze. 237 - Dziwię się... - zaczął Hasslebrook, lecz po chwili zdecydował się nie kończyć. - Co chciał pan powiedzieć? - dopytywał Armitage. - Patrzył pan na doktora Zorna. Niechętnie Hasslebrook odpowiedział: - Dziwię się, że doktor Zorn, który kieruje hospicjum... - Nie używamy tutaj tego słowa - przerwał mu Andy. - Ale przecież taką funkcję spełnia wasz ośrodek, bez względu na to jak go nazywacie. Dziwię się, że właśnie pan okazuje się zwolennikiem takich oświadczeń woli. Czy prze- dłużanie ludzkiego życia nie należy do pańskich obowiąz- ków? Czy prawo nie wymaga tego od pana? Czy religia nie wymaga tego od pana? Wolno i ostrożnie, pod nosem przeklinając Jimeneza za wciągnięcie go do takiej rozmowy, Andy powiedział: - Cały zespół medyczny pracujący w Bloku Wydłużonej Terapii, łącznie ze mną, jest przeciwny eutanazji... - Nie mówimy teraz o eutanazji - przerwał mu Hassleb- rook. — Mówimy o oświadczeniach woli, zaproszeniach do popełniania morderstw. - Zaraz, zaraz! - Senator Raborn nie mógł już dłużej wytrzymać. - Takie oświadczenie nie jest równoznaczne z przekazaniem innej osobie prawa decydowania o życiu danego człowieka. Ale kiedy stanę się non compos mentis, zwyczajnym warzywem... - Proszę nie używać tego pejoratywnego określenia dla istoty ludzkiej pogrążonej w tymczasowej śpiączce... - A jeśli nie jest tymczasowa? - Panowie! -powiedział Jimenez. -To ma być dyskusja, a nie uliczna bójka. Pytanie, które postawiliśmy, o ile mnie pamięć nie myli, brzmiało: „Jak to możliwe, że Andy Zorn, lekarz zobowiązany do ochrony ludzkiego życia bez względu na okoliczności, sam złożył oświadczenie woli o stosowaniu względem niego eutanazji?" No więc, panie doktorze? - Jako osoba kierująca oddziałem Wydłużonej Terapii czuję się zobowiązany do podtrzymywania każdego ludz- kiego życia tak długo, jak to tylko możliwe. Jednak jako zwykły człowiek, który ma prawo do decydowania o sobie, nie chcę, by utrzymywano mnie przy życiu dzięki aparatu- rze wynalezionej przez jakiegoś ambitnego medyka - od- powiedział Andy niechętnie. 238 - Nikt o pańskich poglądach nie powinien kierować ośrodkiem opieki medycznej, a już na pewno nie hospic- jum - powiedział Hasslebrook. - Jeśli ma charakter i jest oddany swojej pracy, nie widzę przeciwwskazań - sprzeciwił się Armitage. Wymianę zdań przerwał St. Pres, który ugodowym to- nem zaproponował: - Wróćmy może do pierwotnego pytania senatora Rabo- rna: „Jak wielu z nas złożyło oświadczenia w sprawie eutanazji?" Pierwszy odezwał się Jimenez. - Nie złożyłem takiego oświadczenia, dlatego że jestem dobrym katolikiem, moja religia narzuca bardzo surowe zasady. Nikt, kto popełnił samobójstwo, nie może zostaći pochowany w poświęconej ziemi. — ĄĄXQJ\A sTXiiM^jx- » - Czy uważa pan, że eutanazja jest jednoznaczna z sa- mobójstwem? - zapytał Rabom, a Jimenez odpowiedział: - Kościół tak uważa i mnie to wystarcza. - A pan? - Raborn zwrócił się do ambasadora, który odparł: - Tak bardzo kocham życie, że chcę pozostać przy nim aż do samego końca, jakikolwiek by on był. - A jeśli będzie pan zupełnie nieprzytomny? - pytał dalej Raborn. - Co to będzie za koniec? - Nawet jeśli będę nieprzytomny, wydaje mi się, że jednak będą dochodziły do mnie jakieś sygnały. Wciąż będę grał w tę wielką grę, która nazywa się życie. To mi wystarczy. Nie podpiszę oświadczenia, dającego prawo jakiemuś sędziemu, którego nawet nie będę znał, zakończyć tę grę za mnie. Raborn zwrócił się teraz do Hasslebrooka. - Ma pan coś do powiedzenia mnie i Armitage'owi, którzy złożyliśmy oświadczenia legalizujące coś, co nazywa pan samobójstwem? - Mogę mieć tylko nadzieję, że coś wpłynie na zmianę waszej decyzji. - Chce więc pan, by ludzie tacy jak ja i Armitage skończyli obok pani Carlson w Bloku Wydłużonej Terapii? Czy na tym ma polegać triumf głoszonej przez pana prawdy? - Panie senatorze, Bóg wysłał na ten świat osoby, któ- rym przypisał rolę miar dla reszty ludzi. One nie znalazły 239 się tutaj przypadkowo. Bóg chciał, by wystawały ponad nas jak latarnie morskie. Dziecko z zespołem Downa jest próbą dla rodzicielskiej miłości. Szesnastoletni chłopak cierpiący na hemofilię, który w wyniku transfuzji zostaje zarażony AIDS. Pani Carlson, która powoli odchodzi z tego świata. Oni są jak papierki lakmusowe dla reszty społeczeństwa. Pani Carlson dodaje szlachetności całej Palmowej Alei. Bóg nie poddaje nas takiej próbie, ale z uwagą obserwuje nasze reakcje na papierki lakmusowe, które rozrzucił po całym świecie. Senator Raborn, który był znany z bezwzględności dla świadków powoływanych przez senackie komisje, zapytał: - Ale pozwolicie mam nadzieję, myślę o pańskiej or- ganizacji, na wykonanie mojego oświadczenia, które jest w stu procentach zgodne z nowym prawem obowiązującym na Florydzie? - Prawo w tym stanie przeżywa chwilowe zachwiania i wierzę, że wkrótce wróci na właściwą drogę. - A pańska grupa zrobi wszystko, by ten powrót przy- spieszyć. - Tak. - Zgadzam się z panem, panie Hasslebrook - powiedział Jimenez. - Jest pan głosem rozsądku w tym całym zwario- wanym świecie. - A ja się obawiam, że jest pan fanatykiem - oświadczył Raborn - który prawdopodobnie uczyni więcej złego niż dobrego. Niech pan trzyma się jak najdalej od moich osobis- tych spraw. Na zakończenie dyskusji rektor Armitage zauważył je- szcze: - Panie Hasslebrook, podczas naszego pierwszego spot- kania sprawiał pan wrażenie człowieka małomównego i wręcz gburowatego, dziś okazał się pan niezwykle oczyta- nym prawnikiem z Bostonu. Skąd ta zmiana? - To proste, wtedy zadawał mi pan pytania, na które nie mogłem jeszcze panu odpowiedzieć. Musiałem wybadać grunt. Teraz, kiedy wiecie, kim jestem i na czym polega moja misja, jestem zmuszony grać w otwarte karty. * * 240 Pewnego wieczora, kiedy wrócili z kina, Betsy poprosiła Andy'ego, by odprowadził ją do jej pokoju na Półwyspie, z którego rozciągał się widok zarówno na rzekę, jak i na alejkę wjazdową i wysokie palmy. Podała mu klucze, a kiedy otworzył drzwi, zapytała niby od niechcenia: - Może napijemy się jeszcze wina? Weszli do środka, po czym Betsy laską zatrzasnęła drzwi. Następnie, chcąc podkreślić swoją niezależność, od- łożyła laskę i bez jej pomocy odważnie, acz ostrożnie, poruszała się po pokoju. Andy usiadł na kanapie i z po- dziwem obserwował, jak Betsy idzie do kuchni, otwiera butelkę wina i stawia ją, wraz z dwoma kieliszkami, na tacy. Patrzył tak na nią, a jego głowę zaprzątała tylko jedna myśl: - Jaka ona jest piękna! Kiedy przyjechała tutaj w ma- ju zeszłego roku, była blada i wyniszczona, a teraz zmieniła się w prawdziwą piękność, jak marmurowy posąg. Uśmiechnął się, a na pytanie Betsy, co go tak rozbawiło, odpowiedział: - Właśnie myślałem o tym, jaka piękna się stałaś, odkąd jesteś tutaj, i o tym, że twoja nieco dojrzalsza już twarz przypomina mi marmurowy posąg jakiejś bogini. - Dobrze, że marmurowy, a nie granitowy, który sta- wiałby mnie obok tych prezydentów na Górze Rushmore. Andy się zaśmiał. - Naprawdę jesteś dużo piękniejsza, niż kiedy tu przyje- chałaś. Yancey dokonał cudu. Ostrożnie Betsy powiedziała: - Uważam, że ty bardziej się do tego przyczyniłeś. - Zaczął protestować, więc dodała: - Kiedy życie wydawało mi się piekłem, przyświecała mi tylko jedna iskierka nadziei. Byłeś nią ty. Nie miałam pojęcia, jak wyglądasz, wiedziałam jedynie, że przybyłeś znikąd tylko po to, by mnie uratować. Wcale nie musiałam wiedzieć, jak wyglądasz, wystarczyło, że czułam, jak twoje ręce podnoszą mnie do góry, jak zarzucają kurtkę na moje ociekające krwią nogi. Słyszałam twój głos, który zapewniał, że będę jeszcze chodzić. Ze wszystkich tych wspomnień zbudowałam sobie swój świat. Wiedziałam, że gdzieś znajduje się mężczyzna, który mnie zrozumie; ten sam, który ocalił mi życie; wyimaginowany bohater, który przecież istnieje w rzeczywistym świecie. Musiałam cię tyjko odnaleźć. 16 - Aleja Palmowa 241 Andy objął ją czule: - Zawsze będę ci wdzięczny za to, że mnie odnalazłaś. Nawet nie wiesz, jak bardzo się z tego cieszę. - Naprawdę? - Tak! Pocałowała go, wtuliła się jeszcze bardziej w jego ramio- na i kontynuowała swoją opowieść. - Ojciec wynajął detektywa, a ten dowiedział się od doktora Zembrighta, że jesteś lekarzem z Chicago, który miał rozpocząć nową pracę na Florydzie. Potem łatwo już było cię odnaleźć. Zorn odsunął się od niej i popatrzył jej w oczy. - W takim razie, gdybyś chciała podać mnie do sądu, również udałoby ci się mnie odnaleźć. Dowiedziałaś się o mnie wszystkiego. - O czym ty mówisz? - zapytała, a Andy opowiedział jej o radzie doktora Zembrighta, by z daleka omijał wypadki drogowe, ponieważ ktoś mógłby go później oskarżyć o nie- umiejętne udzielenie pomocy. - Ależ, Andy, cóż to za okro- pna myśl! Ocaliłeś mi życie. Dzięki tobie się tutaj znalaz- łam... dzięki tobie żyję. - Znów go pocałowała i szepnęła: - Dopóki żyję, Andy, zawsze będę przy tobie... nie ma dla mnie ucieczki i mam nadzieję, że dla ciebie również. Nadeszła decydująca chwila. Betsy wstała, odstawiła kieliszek i ruszyła w stronę sypialni, jednoznacznie zapra- szając Zorna do pójścia za nią. Ale on nie poruszył się nawet. Natychmiast spostrzegła, że się waha, zatrzymała się i przez chwilę patrzyli na siebie, oboje targani strachem i niepewnością. Betsy pomyślała: - Może on nie dostrzega we mnie kobiety? - i aż zadrżała, kiedy w jej głowie pojawi- ło się następne pytanie: - Czy mężczyzna może kochać kobietę, która nie ma nóg? Andy miał inne obawy. - Czy będę w stanie wspierać ją emocjonalnie przez całe życie? Czy to, co mówi, to nie są tylko dziewczęce fantazje? Nie udało mi się w jednym małżeństwie, mimo że wydawało się, iż będzie trwało wiecznie. Czy to był błąd, że po- zwoliłem jej tutaj przyjechać? Czy ona wie, jaki naprawdę jestem? Po długiej i niezwykle męczącej chwili inne, bardziej namiętne uczucia wzięły jednak górę. 242 - Andy - odezwała się Betsy - jesteś nawet lepszy niż wydawało mi się w Chattanooga. Jesteś człowiekiem pośród ludzi. Widzę to, kiedy rozmawiasz z mieszkańcami, kiedy odwiedzasz pacjentów na górze. Jesteś człowiekiem, o jakim zawsze marzyłam. Nie pozwolę ci odejść! Kocham cię! Podszedł do niej i wziął ją za rękę. - To straszne, że tak dużo czasu potrzebowałem, by się w końcu obudzić. Dzięki Bogu, że mnie znalazłaś. Kiedy następnego dnia rano wychodził z jej pokoju, oboje wiedzieli już, że łączy ich prawdziwa miłość. Będą to sobie udowadniać przez wiele kolejnych nocy, byli jednak świadomi przeszkód, jakie będą musieli pokonać, by owa miłość stała się początkiem małżeństwa na całe życie. * * Pewnej pogodnej, listopadowej nocy ambasador St. Pres udał się do prowizorycznego hangaru wybudowanego na końcu wąskiego pasa startowego, wyrównanego i pokrytego krótko przystrzyżoną trawą. Samolot znajdował się w środku. Przyglądając się smukłej linii kadłuba, silnym skrzydłom i błyszczącemu w świetle księżyca śmigłu, St. Pres wykonywał czynności, których nauczył się od pilotów pracujących razem z nim w ambasadzie w Afryce. Sprawdził poziom paliwa metalową bagietką, potem na czworakach wszedł pod kadłub i odkręcił zawór znajdujący się na samym spodzie zbiornika z benzyną i pozwalający na odsączenie wody, która mogła dostać się do środka wraz z zanieczyszczonym paliwem lub skroplić się wewnątrz zbiornika. Powąchał ostatnie kropelki, by upewnić się, że to już benzyna, a nie resztki wody, po czym zakręcił zawór. Sprawdził ciśnienie w oponach, a następnie spróbował przekręcić śmigło, by mieć pewność, że luźnie jest zbyt duży. Podszedł do końca każdego ze skrzydeł, poruszył nim w górę i w dół, w celu sprawdzenia elastyczności, a w końcu wypchnął samolot na pas startowy. Kiedy maszyna znalazła się już w odpowiednim miejscu, podszedł do telefonu, który zawieszono na zewnętrznej ścianie hangaru, i zadzwonił do kontrolera ruchu lotniczego na lotnisku w Tampie. - Mówi ambasador Richard St. Pres z Palmowej Alei, na południe od Tampy. Pewnie słyszał pan o tym, że pięciu 243 z nas buduje własny, mały samolocik. Za kilka minut chciał- bym odbyć lot próbny i pozostać w powietrzu przez mniej więcej pół godziny. Proszę o udzielenie zezwolenia. - Panie ambasadorze, jestem zaszczycony, że zechciał pan do mnie zatelefonować, ale jeśli nie przekroczy pan pułapu tysiąca dwustu stóp, nie potrzebuje pan mojego ze2wolenia. Jeśli jednak wzbije się pan wyżej, ściągnie pan na siebie piekło. - Mogę więc startować? - Ma pan licencję na latanie nocą? - Tak, zdobyłem ją, kiedy pracowałem w Afryce. - W takim razie wszystko w porządku, ale muszę pana przed czymś ostrzec. Służby Ochrony Wybrzeża patrolują niebo w poszukiwaniu samolotów przemycających narkoty- ki. Proszę nie robić żadnych podejrzanych manewrów, bo mogą pana zestrzelić. - Mógłby pan powiadomić ich, że będę w powietrzu? - Oczywiście. Piękna dziś noc na latanie samolotem. Zadowolony, że wszystko odbędzie się zgodnie z przepi- sami, wrócił do samochodu i ustawił go tak, by reflektory oświetlały możliwie największą część pasa startowego. Zo- stawił włączone światła i podszedł do samolotu. Wszedł do kokpitu, usadowił się wygodnie w fotelu i poprosił Boga o szczęśliwy lot. Zapalił silnik, sprawdził wszystkie wskaź- niki i wymamrotał pod nosem: - No to lecimy! Jak tylko zwolnił hamulce, poczuł ogromne podniecenie, gdy jednak samolot zaczął coraz szybciej posuwać się po pasie startowym, uspokoił nerwy i znów stał się pilotem startującym z wielkiej afrykańskiej równiny. Kiedy osiągnął odpowiednią prędkość, płynnie poderwał nos maszyny i wzbił się w powietrze. Żaden samolot, nawet pochodzący z seryjnej produkcji, nie mógł zachowywać się lepiej, a St. Pres zadowolony z dzieła swojego i swoich przyjaciół, prze- leciał nad kanałem, potem nad rzędami luksusowych posia- dłości, aż dotarł nad Zatokę Meksykańską. Dopiero teraz przyznał się przed samym sobą, co było przyczyną jego nocnego lotu. - To ja namówiłem ich do budowania samo- lotu. Kiedy widziałem, że tracą zapał, mówiłem: „Musimy go skończyć". Jeśli sam zaczynałem mieć obawy, gryzłem się w język. Wziąłem na siebie moralną odpowiedzialność. 244 Wiedziałem, że tego dokonamy, sprawdziłem wszystko, a dzięki krytycznemu spojrzeniu Lewandowskiego nie ma mowy o żadnych niedociągnięciach. Gdyby jednak podczas pierwszego lotu samolot runął na ziemię? Nie mogłem do tego dopuścić, po prostu nie mogłem dopuścić, by coś takiego stało się na oczach wszystkich. Teraz jednak, lecąc nad zatoką, czuł ogromne zadowo- lenie z tego, że udało im się doprowadzić wszystko do szczęśliwego końca. Silnik warczał miarowo, skrzydła bez najmniejszego problemu utrzymywały samolot w górze, igła kompasu obracała się zgodnie z kierunkiem lotu, zbiornik paliwa był niemal pełny, a przygoda, która jeszcze niedawno była w sferze marzeń, teraz stała się rzeczywistością. Leciał nad pobłyskującymi w świetle księżyca falami, a cisza, która nakryła wszystko swoją peleryną, wydawała się również tłumić warkot silnika. Czuł się wolny, znów, jak wiele lat temu, znalazł się w powietrzu. Wtedy kiedy leciał nad rozległymi rów- ninami Afryki, był nowicjuszem, odważnym i chętnym do niesienia pomocy innym, teraz znów czuł się jak począt- kujący pilot. Starał się przypominać sobie umiejętności, które, jak obawiał się, mógł utracić. Jakże bezkresne wydawało mu się nocne niebo zamknięte z jednej strony pasmem wzgórz Meksyku, a z drugiej niewidocznym wybrzeżem Florydy. Teraz ostrożny zwrot przy lekko opuszczonym lewym skrzydle i lot w stronę domu - czarne, bezkresne morze za plecami i wyłaniające się przed oczyma światła. Jakże głębo- ko w naturze ludzkiej tkwi romantyczna chęć powrotu poprzez zatopione w ciemności morze, wypaloną słońcem pustynię lub zasypaną śniegiem tundrę i zobaczenia przed sobą samotnego światełka, które jest symbolem domu. - Jakie to dziwne - powiedział sam do siebie - że przybyłem do Palmowej Alei, która była dla mnie miejscem zupełnie obcym, pozwoliłem jej wślizgnąć się do mojego serca, a te- raz nazywam ją domem. Zapłaciłem tak mało, by zdobyć tak niewiarygodnie dużo! Czeka teraz na mnie, uśpiona w świe- tle księżyca. Wyraźnie widział już pas startowy, leciał coraz niżej, przygotowując się do lądowania. Kiedy był na odpowiedniej wysokości, ustawił lotki, tak by przyjęły funkcję hamulców, 245 a chwilę później maszyna osiadła na ziemi. Gdy już się zatrzymał, łagodnym łukiem, by nie nadwyrężać zbytnio tylnego koła, skręcił w kierunku małego hangaru. Czekał tam na niego senator Raborn, który powitał go chłodno: - Mogłem się domyślić, co zamierzasz zrobić. Planowa- łem zrobić to samo w przyszłym tygodniu, gdybyś ty nie zrobił tego pierwszy. Nie chciałeś, żeby twój ewentualny upadek widziało setki gapiów. To nie byłoby fair w stosun- ku do Alei. St. Pres kiwnął głową, pomagając Rabornowi wepchnąć samolot do hangaru, a kiedy maszyna stała już na swoim pierwotnym miejscu, Raborn zapytał: - Jak się prowadzi? Ciężko się steruje? - Wiesz, Stanley, nie bardzo mogę porównać go z ja- kimś innym, więc trudno mi powiedzieć. Ale leciało się bardzo przyjemnie. Uważam, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty. - Więc oficjalny lot odbędzie się po Świętach? - Zgodnie z planem. - Było nie do pomyślenia, by obaj, ramię w ramię, wrócili teraz do samochodów, dając w ten sposób wyraz swojemu braterstwu. St. Pres pozwolił sobie jednak powiedzieć: - Stanley, bardzo byłem ci wdzięcz- ny... - niełatwo było mu znaleźć odpowiednie słowa - ...to znaczy, kiedy pojawiły się pierwsze wątpliwości, kiedy przywieźli nam silnik, widziałem, że niektórzy chcieli się wycofać. Jestem ci wdzięczny za to, że głosowałeś za reali- zacją naszego projektu. - Ponieważ Raborn nic nie odpo- wiedział, ambasador dodał jeszcze: - Tak samo silny głos przeciw... czyjkolwiek, nawet twój... i mógłbym się poddać, również zagłosować przeciw. Pewnie wielokrotnie obser- wowałeś w senacie, jak bardzo los danej propozycji zależy od pierwszego mówcy i siły jego głosu. - W takich przypadkach trzeba mieć pewność, kto za- bierze głos pierwszy. Mogłeś był mnie wtedy uprzedzić, Richard. W moich komisjach senackich zawsze wszystko było zapięte na ostatni guzik. - Uśmiechnął się, wspomina- jąc dawne czasy, a kiedy doszli już do samochodów, powie- dział: -A więc lata? I trzy dni po Świętach wzbijesz się nim w powietrze, słuchając wiwatujących tłumów. - Taki był nasz plan od samego początku, czyż nie? 246 * Mc Dok tor Farąuh ar wraz z zespołe m specjali stów, korzys- tając ze wszyst kich dostępn ych środkó w, próbow ał sprawić , by Berta Umlauf odzysk ała przyto mność po zawale, który przebył a już wiele tygodni temu. Wszyst ko jednak na próż- no, po długim paśmie niepow odzeń i przepro wadzen iu skompl ikowan ych badań, lekarze musieli uznać, że podcza s zawału nastąpił o odcięci e dopływ u krwi do mózgu, co spo- wodow ało nieodw racalne uszkod zenia tkanki. Far ąuhar wezwał więc Noela i Gretch en Umlauf do swojeg o gabinet u. Od dnia, w którym ich matka przeszł a zawał, oboje mieszk ali w poblisk im hotelu, ale większ ość czasu i tak spędzal i przy łóżku Berty. - Proszę państw a, podczas swojej długole tniej praktyk i lekarski ej widywa łem, jak ludzie, dla których nie było już żadnej nadziei, wracali nagle do zdrowia . Miałem kiedyś pacjent a z nowotw orem prostaty . Według mojej oceny zo- stało mu co najwyż ej kilka miesięc y życia. Było to dwa lata temu, a w zeszły m tygodni u ten sam facet wygrał ze mną w golfa. Albo kobieta z rakiem jajnikó w. Znowu lekarze, łącznie ze mną, wróżyli jej bardzo szybką śmierć, a ona przeżył a jeszcze kilka dobryc h lat. Widział a ślub córki i zdążyła jeszcze zostać babcią. Tak więc, zdarzaj ą się takie niepraw dopodo bne przypad ki, właści wie trzeba by je na- zwać cudami. Wiecie, że jestem waszy m oddany m przyja- cielem i modlę się za waszą matkę. Bardzo ją lubiłem i głęboko wierzę, że stanie się cud i Berta znów będzie tą samą kobietą, którą wszysc y tak bardzo kocham y. Ale jako lekarz, jestem zmuszo ny powied zieć wam, że właści wie nie ma już szans, by wróciła do zdrowia . Wątpię również , czy kiedyko lwiek odzysk a przyto mność. - T ego się właśnie obawia łem, panie doktorz e - od- powied ział Noel, nie zwracaj ąc uwagi na łzy cieknąc e mu po policzk ach. - Dzień po dniu siadyw ałem na łóżku mojej matki i patrzył em jej w oczy, ale tam nic nie ma, nic tam nie ma... - powied ział i zasłonił dłońmi twarz. Ode zwa ła się tera z Gre tche n: - D oktorze Farąuh ar, przynie śliśmy ze sobą testame nt naszej matki. Właśni e takiej powoln ej śmierci za życia 247 obawiała się najbardziej. Jeśli rzeczywiście nie ma już na- dziei na powrót do zdrowia, z pewnością pragnęłaby, żebyś- my spełnili jej prośbę. Obiecaliśmy nawet, że uszanujemy jej wolę. - Wyjęła z torebki dokument i podała go lekarzowi. Farąuhar przeczytał go dokładnie, po czym położył na biurku. Przez chwilę siedział w milczeniu, wpatrzony we własne dłonie złożone w modlitewnym geście. Potem spoj- rzał na Noela i Gretchen. - Jeśli nie macie państwo nic przeciwko temu, chciał- bym, żebyśmy przedyskutowali tę sprawę z doktorem Zornem. Zadzwonił do niego, przeprowadził krótką rozmowę, po czym wziął testament z biurka, przeprosił państwa Umlauf i wyszedł na korytarz, by tam poczekać na Zorna. Przez szybę w drzwiach Noel i Gretchen obserwowali rozmowę obu mężczyzn. Byli czymś wyraźnie zaniepokojeni, marsz- czyli czoła, a Farąuhar wielokrotnie wskazywał coś w tes- tamencie. Kiedy weszli do gabinetu, Zorn przywitał się z Gretchen i Noelem, po czym usiadł na krześle. Odezwał się Farąuhar: - Ani doktor Zorn, ani ja nie chcemy sprawiać wam bólu ponad ten, który i tak towarzyszy waszej tragedii. Ale muszę z przykrością powiedzieć, że Palmowa Aleja nie może spełnić prośby waszej matki. - Ale dlaczego? - zapytał Noel. - Przecież jej życzenie jest zupełnie oczywiste. - Ależ tak - odpowiedział Farąuhar. - Doktor Zorn i ja nie mamy co do tego wątpliwości, ale sam testament jest nieważny. - Co takiego? - Jest przestarzały. Kto go sporządził dla waszej matki? - Sama go spisała, na podstawie książki, którą pożyczyła z biblioteki. - Więc albo książka była nieodpowiednia, albo Bercie coś się pomyliło - powiedział Zorn, smutno kiwając głową. - To co nam teraz pozostaje? - Znam pewnego dobrego prawnika - powiedział Far- ąuhar. - Nazywa się Laurence Brookfield. Ma ogromne doświadczenie. Trzeba z nim porozmawiać, może jemu uda się coś wymyślić. 248 Po wykonaniu kilku telefonów uzgodniono, że Brook- field spotka się z państwem Umlauf w gabinecie Zorna o dziewiątej następnego ranka. Na spotkaniu obecni byli również Ken Krenek, doktor Farąuhar i Victor Umlauf, student trzeciego roku medycyny na Uniwersytecie Colum- bia. Przyleciał na Florydę, jak tylko dowiedział się od rodziców, że babci oświadczenie woli w sprawie zastosowa- nia eutanazji jest nieważne. Wszyscy słuchali w skupieniu, kiedy Brookfield potwierdzał opinię Zorna i Farąuhara: - Obawiam się, że panowie mieli rację. Ten testament jest nieważny w stanie Floryda. Napięcie, jakie już od tygodni towarzyszyło całej spra- wie, doprowadziło Gretchen do takiego stanu, że kobieta wrzasnęła nagle: - Ma pan zamiar tutaj siedzieć i wmawiać nam, że z powodu jakiegoś durnego stwierdzenia... - Nie, proszę pani - przerwał jej prawnik. - Nie chodzi tu o jakieś głupie stwierdzenie. Prawo zostało pomyślane tak, by chronić życie starszych osób, takich jak pani matka. Największe korzyści po śmierci takiej osoby odnoszą zwykle członkowie rodziny. Procedura prawna wymagająca, by choć jeden świadek spisywania testamentu był spoza rodzi- ny, ma zapobiec przejawom chciwości. Widząc, że na twarzach Noela i Gretchen pojawia się złość i zniechęcenie, przeprosił ich, mówiąc: - Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie dotyczy to waszej rodziny. Wiem, że bardzo kochacie swoją matkę. Ale pozwólcie, że przybliżę wam fakty dotyczące tej sprawy. Wasza matka, wspaniała i rozsądna kobieta, pragnie, by spełniono jej życzenia. Nie chce, by utrzymywano ją przy życiu, jeśli jej mózg przestanie funkcjonować. Sama miała okazję napatrzeć się tutaj, w Palmowej Alei, w jak pożało- wania godnym stanie znajdują się tacy ludzie. Doskonale wiemy, co znaczy pozwolić komuś odejść w sposób, jaki przed pięcioma milionami lat wymyślił dla nas Bóg. Dosko- nale wiemy, czego życzyła sobie Berta Umlauf, tym bar- dziej, że w sposób jednoznaczny wyraziła to na piśmie. Doskonale to wszystko wiemy. - Zamilkł i pokiwał głową, a na jego gest słuchacze odpowiedzieli podobnym. - Ale ten, który ma tu najwięcej do powiedzenia, to znaczy system prawny Florydy, nie wie tego, ponieważ 249 dokument będący zapisem życzenia pani Umlauf został sporządzony w sposób niewłaściwy. Gdybyśmy więc wyko- nali ten testament, działalibyśmy wbrew prawu, narażając doktora Farąuhara i całą Palmową Aleję. - A na to pozwolić sobie nie możemy - przerwał mu Krenek. Zorn wiedział, że Krenek ma rację. Zrobiło mu się niedobrze. Po raz kolejny system prawny uniemożliwia zrobienie czegoś, co z punktu widzenia medycyny i etyki wydaje się słuszne. Odezwał się Victor: - Przecież musi być jakieś wyjście. - Student medycyny z ogromnym entuzjazmem opowiadał o decyzjach sądu w Missouri, Oregonie i Kalifornii, które dowodziły, że istnieją stany, w których rodziny, takie jak państwo Umlauf, otrzymywały zgodę na to, by przerwać sztuczne utrzymy- wanie przy życiu któregoś z jej starszych członków. Brook- field wysłuchał go z ogromnym zainteresowaniem i po- gratulował mu wspaniałej wiedzy prawniczej. - Ma pan rację, młody człowieku. Istnieje szansa, że nam uda się dokonać tego samego na Florydzie. Musimy postarać się o decyzję sądową, która uczyni kogoś z was - myślę, że powinien być to Noel - opiekunem prawnym waszej matki. Pozwoli mu to na podejmowanie decyzji dotyczących opieki medycznej, jaką objęta jest Berta. Kiedy Brookfield zaczął wyjaśniać całą procedurę, pańs- two Umlauf znów poczuli, że ich problem zostanie jakoś rozwiązany, potem jednak dodał: - Dziś rano, kiedy wychodziłem na spotkanie z pań- stwem, złożył mi wizytę prawnik o nazwisku Hasslebrook. Pracuje dla bardzo wpływowej organizacji Życie Jest Święte. Zorn aż jęknął. - W jakiś sposób - mówił dalej Brookfield - dowiedział się, dokąd się wybieram i w jakiej sprawie. - Prawnik popatrzył na Zorna i Farąuhara. - Nie wiem, co się tutaj dzieje, ale na waszym miejscu, panowie, dowiedziałbym się, kto przekazuje mu informacje. - Brookfield wrócił do tema- tu. - Żądał możliwości uczestniczenia w spotkaniu. Powie- dział, że zgotuje piekło państwu Umlauf, Palmowej Alei i mnie, jeśli go nie wysłuchamy. Jego groźby wydawały się 250 na tyle poważne, że zaproponowałem, by dołączył do nas o dziesiątej. Zorn spojrzał na zegarek. Była już prawie dziesiąta. Państwo Umlauf wyrazili niezadowolenie z faktu, że ktoś zupełnie obcy będzie zabierał głos w ich sprawach rodzinnych, na co Brookfield powiedział: - Bardzo państwa przepraszam, ale ten człowiek ma w ręku strasznie niebezpieczną broń - opinię publiczną. Proszę więc obchodzić się z nim nadzwyczaj ostrożnie i nie ściągnąć na siebie jego gniewu. Do drzwi zapukała siostra Varney i powiedziała, że przyszedł pan Hasslebrook, po czym wpuściła niezbyt mile widzianego gościa do środka. Brookfield przejął obowiązki gospodarza. - Myślę, że poznaliście już państwo pana Clarence'a Hasslebrooka, mieszkańca Palmowej Alei i znakomitego prawnika z Bostonu w stanie Massachusetts. Jako członek organizacji Życie Jest Święte jest zainteresowany sprawą pani Umlauf i zrobi wszystko, by do samego końca chora była utrzymywana przy życiu. Hasslebrook nic się nie odzywał, a kiedy młody Umlauf zawołał: - Dostaniemy pozwolenie sądowe - uśmiechnął się tyl- ko pobłażliwie. Gdy rozwścieczony już młodzieniec wrzas- nął: - Wiemy, czego chciała moja babcia, i stoczymy tę bitwę w jej imieniu - Hasslebrook odezwał się wreszcie: - Nie macie pojęcia, czego chciała pani Berta. Mogę przedstawić oświadczenie, złożone przez pielęgniarkę, która opiekowała się pańską babką po zawale i słyszała jej błaga- nia, żeby zrobiono wszystko co w ludzkiej mocy, by mogła jeszcze pożyć. Jak większość ludzi zmieniła zdanie, kiedy sama spojrzała śmierci w oczy. Noel otworzył ze zdziwienia usta, a Gretchen, bardziej wygadana z ich dwojga, powiedziała: - Panie Hasslebrook, pan kłamie. Znam moją teściową dużo lepiej niż pan czy którakolwiek z pielęgniarek. Bardzo cierpiała, patrząc, jak jej własna teściowa i mąż spędzają ostatnie miesiące życia przykuci do szpitalnych łóżek. Nie chciała takiego losu dla siebie i w głębi serca czuję, że nie zmieniła zdania nawet w obliczu własnej śmierci. - I przekonamy o tym również sąd - dodał Victor. 251 - Zobaczymy - odpowiedział Hasslebrook. - Rodzina państwa najwyraźniej pragnie śmierci pani Umlauf i ma pieniądze na opłacenie dobrego prawnika, ale moja organi- zacja nie dopuści do tego. Zwrócimy się nawet z prośbą do sądu, by mnie uczynił opiekunem prawnym pani Berty Umlauf. Uczynimy z tego proces pokazowy dla wszystkich stanów, w których czyni się starania o zalegalizowanie bezmyślnej rzezi schorowanych, starszych osób. Jego oskarżenie tak bardzo nie przystawało do sytuacji państwa Umlauf, że Noel zerwał się na równe nogi i powie- dział zdecydowanym tonem: - Panie Hasslebrook, jesteśmy typową amerykańską ro- dziną. Chodzimy do kościoła i płacimy podatki. Nie jesteś- my jakimiś nieprzystosowanymi do życia dziwakami, tylko pełnoprawnymi obywatelami tego kraju i zamierzamy wal- czyć o prawo starszych osób pozostających w pełni władz umysłowych do decydowania o swoim życiu. - Tymi słowa- mi spotkanie zostało zakończone. Lokalnej prasie Noel i Gretchen wyjaśnili, że proszą sąd jedynie o „prawo do odłączenia plastykowych rurek, wyłą- czenie wszystkich urządzeń i umożliwienie siłom witalnym, które utrzymywały matkę przy życiu przez osiemdziesiąt jeden lat, podjęcie ostatecznego wyzwania. To wszystko, o co prosimy - to wszystko, o co prosiła matka w swoim oświad- czeniu. O takie prawo dla niej i innych będziemy walczyć". Krenek wydał polecenie, by nikogo obcego nie wpusz- czano do Bloku Wydłużonej Terapii i by pielęgniarki zwra- cały szczególną uwagę na sprawne działanie urządzeń utrzy- mujących panią Umlauf przy życiu. Zatrudniono dodat- kowe osoby do kontrolowania recepcji i wind, a doktor Farąuhar i Brookfield byli zmuszeni poinformować państwa Umlauf, że zostali zobowiązani do zatrzymania ich matki na oddziale Wydłużonej Terapii, co w praktyce oznaczało, że nie wolno im podejmować żadnych działań, które przy- spieszyłyby śmierć Berty Umlauf. Cała sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna dwa dni później, kiedy młody Victor Umlauf, rozwścieczony tym, co spotkało jego rodzinę, wślizgnął się na trzecie piętro przez rzadko używane tylne drzwi, wygłosił krótki monolog do swojej nieprzytomnej babki, pocałował ją na pożegnanie, po czym zaczął niszczyć aparaturę, która utrzymywała ją 252 przy życiu. W dyżurce odezwał się alarm, a po chwili do pokoju pani Umlauf wbiegła siostra Grimes, która rzuciła się na chłopaka i głośnym wołaniem wezwała na pomoc pozostałe pielęgniarki. Teraz już cztery młode kobiety siło- wały się z młodzieńcem, próbując uratować cenną aparaturę przed całkowitym zniszczeniem, a chwilę potem do pokoju wszedł jeden ze strażników, który bez trudu poradził sobie z chłopakiem i wyciągnął go na zewnątrz. Następnego ranka Hasslebrook zakomunikował, że takie incydenty już się nie powtórzą. Miejscowy sędzia wydał polecenie, by młody Umlauf trzymał się z daleka od Bloku Wydłużonej Terapii, a w razie nieposłuszeństwa spotka go kara więzienia. O całej sprawie głośno było oczywiście w prasie i telewi- zji. Konserwatyści uznali Hasslebrooka za bohatera i obroń- cę ludzkiego życia, liberałowie natomiast przyznawali rację rodzinie chorej. Młody Victor Umlauf stał się prawdziwą gwiazdą, a kiedy po raz drugi wdarł się do bloku Wy- dłużonej Terapii i został wsadzony do więzienia za nieza- stosowanie się do nakazu sądu, setki ludzi domagało się jego zwolnienia. Gretchen była tak poruszona głęboką niesprawiedliwoś- cią całej sytuacji, że pewnego wieczora namówiła syna, by zignorował nakaz sądowy, znów wślizgnął się na oddział Terapii i tym razem naprawdę zniszczył całą aparaturę. Udało mu się wejść na górę i dostać do pokoju babki, ale jak poprzednio, teraz również nakryła go siostra Grimes i wsa- dzono go do więzienia na dodatkowe piętnaście dni. Znów ze wszystkich stron napłynęły petycje od ludzi domagają- cych się jego zwolnienia i prawa do śmierci dla Berty Umlauf. Podczas trwania całej awantury, Clarence Hasslebrook pozostał niewzruszony. Dla wielu stał się obrońcą pewnej staruszki przed jej pozbawioną uczuć rodziną, a kiedy w in- nej części Florydy jakiś starszy mężczyzna zaczął domagać się prawa do śmierci dla swojej ciężko chorej żony, wśród obrońców życia zawrzało. - Nie dopuścimy, by na Florydzie bezkarnie mordowa- no chorych ludzi. Zaprawdę życie jest święte. Mimo że Victor znalazł się w więzieniu, państwo Umlauf nie byli zupełnie bezsilni. Szybko nauczyli się 253 korzystać z prasy. Gretchen chciała pokazać mediom, przed czym broniła się Berta Umlauf. Wprowadziła dwóch dzien- nikarzy do maleńkiego pokoiku, w którym została umiesz- czona pani Carlson, ponieważ jej zasoby finansowe zostały już tak uszczuplone, że pokój 312 był dla niej zbyt drogi. Pani Carlson leżała na łóżku otoczonym ścianą elektronicz- nych urządzeń, które robiły za nią wszystko, nie potrafiły tylko pobudzić do działania jej martwego mózgu. Gretchen zapytała dziennikarzy: - Czy chcielibyście, by wasza matka w ten sposób za- kończyła życie? - Potem zadała jeszcze jedno pytanie: - Zgadnijcie, jak długo ta kobieta znajduje się w takim sta- nie? - a po chwili sama podała odpowiedź: - Prawie pół roku w tej norze. Wcześniej dwa lata w dość przyzwoitym pokoju na oddziale Terapii. He to wszystko kosztowało nasze społe- czeństwo? Ponad ćwierć miliona dolarów. Jaki koszt ponios- ły jej dzieci? Zupełne bankructwo. - Kiedy te i podobne informacje ujrzały światło dzienne, opinia publiczna łaskaw- szym okiem spojrzała na wysiłki państwa Umlauf. Berta zaczęła miewać chwilowe przebłyski świadomości, które pozwoliły jej uprzytomnić sobie, że jej ciało oplatają niezliczone kable i plastykowe rurki. Gdy pielęgniarki za- uważyły, że udało jej się wyciągnąć z obu rąk igły od kroplówek, siostra Grimes kazała włożyć jej kaftan bezpie- czeństwa. To była wręcz barbarzyńska kara, nieludzka nawet dla recydywisty, a co dopiero dla bezbronnej starszej kobiety. Państwo Umlauf dowiedzieli się co zaszło, zwrócili się zatem do Kreneka, który jednak powiedział, że kwestionowanie poleceń siostry przełożonej wykracza poza jego kompetencje. Dodał również, że Zorn także jest wobec niej bezsilny. Państwo Umlauf nie dawali jednak za wygraną. Wnu- czek Berty, po raz kolejny wypuszczony z więzienia, wraz z matką znów rozpoczął knowania. Ponieważ Victor nie miał wstępu do Bloku Terapii, Gretchen weszła na górę i zanim siostra Grimes zdała sobie sprawę z jej obecności, wślizgnęła się do pokoju Berty. Z przerażeniem zobaczyła swoją teściową unieruchomioną przez kaftan bezpieczeńst- wa. Plastykowe rurki znów były na swoim miejscu, aparatu- ra pracowała miarowo, a Berta Krause Umlauf patrzyła na synową bezmyślnymi oczyma, jakby błagała: - Gretchen, przysięgałaś, że mnie przed tym obronisz. Odpowiedziała głośno, choć i tak nikt jej nie słyszał: - Mamo! Co oni z tobą zrobili? — Potem pocałowała Bertę i wezwała pielęgniarkę. - Z pewnością obowiązujące tu przepisy nie upoważ- niają was do takiego traktowania pacjentów. Na co siostra Grimes odpowiedziała: - Upoważniają. Możliwe, że doktor Zorn nie byłby zachwycony, gdyby to zobaczył, ale pani teściowa stała się nieznośna. - Proszę ją natychmiast rozwiązać! - Nie ma pani prawa wydawać mi poleceń. Jeśli pani stąd zaraz nie wyjdzie, zawołam strażnika. - Jako członek rodziny mam prawo tu przebywać. Pro- szę się odsunąć, sama uwolnię moją teściową. Gretchen, młodsza i silniejsza od siostry Grimes, ode- pchnęła pielęgniarkę i rozwiązała kaftan krępujący Bertę. Wolna, po wielu godzinach cierpienia, Berta spojrzała na synową, a kiedy ta pochyliła się, by ją ucałować, w spoj- rzeniu starszej kobiety dostrzegła głęboką wdzięczność. Gretchen wracała już do windy. Nagle zrobiło jej się niedobrze, zaczęła więc rozglądać się za toaletą. Po chwili podeszła do niej siostra Grimes w towarzystwie jakiegoś strażnika i zapytała opryskliwie: - No to niby jakie jeszcze prawa tu pani przysługują? - Szukam... - zaczęła cicho Gretchen, a potem krzyk- nęła: - Mam nudności! - i zwymiotowała na środku koryta- rza. Spoglądając na siostrę Grimes, Gretchen wytarła usta i powiedziała gorzko: - To, co tu widziałam, przyprawiło mnie o mdłości. - Wsiadła do windy i przysięgła samej sobie: - Jeśli Bóg nam dopomoże, jeszcze dzisiejszej nocy będzie wolna. Syn wysłuchał opowieści o cierpieniach swojej babki i odpowiedział: - Mamo, musimy jej pomóc, zgadzam się, ale jeśli znów mnie przyłapią, mogę wylecieć ze studiów. Czy czujesz się dość odważna, by zrobić coś naprawdę szalonego? Gretchen Umlauf nie należała do kobiet, które lubią ryzyko, daleka była również od narażania kariery własnego syna, powiedziała więc: - Zanim posuniemy się do ostateczności, dajmy rozsąd- nym ludziom, którzy pewnie jeszcze tu gdzieś są, ostatnią 255 szansę. Powiedzmy doktorowi Zornowi o kaftanie bezpie- czeństwa. Poprosili o spotkanie, na które wyraził zgodę, choć bez większego entuzjazmu, ponieważ wiedział, że niewiele może im pomóc. - Panie doktorze, czy wie pan, jak traktowana jest moja teściowa? - Andy poczuł wściekłość, kiedy usłyszał o tym, co dzieje się na oddziale Wydłużonej Terapii. Już chwycił za słuchawkę telefonu, by zadzwonić do siostry Grimes i kazać jej zaprzestać podobnych praktyk, gdy nagle zdał sobie sprawę z tego, że dopóki sąd nie poweźmie decyzji w sprawie Berty Umlauf, jest zupełnie bezsilny. Powiedział więc tylko: - Proszę wrócić za godzinę. Muszę porozmawiać z per- sonelem. Przy wyjściu młodsza pani Umlauf ostrzegła: - Jeśli nic pan nie zrobi, my przejdziemy do działania. Zorn zapytał Kena i Norę, czy wiedzieli o wyczynach siostry Grimes, a ci musieli przyznać, iż rzeczywiście sły- szeli o tym, że pani Umlauf została skrępowana kaftanem bezpieczeństwa. Kiedy wrzasnął: - Dlaczego nikt nie zwrócił jej uwagi? - Nora odpowie- działa spokojnie: - Dlatego, że jedna z moich dziewcząt widziała niedaw- no, jak siostra Grimes je kolację z panem Hasslebrookiem. Wystarczy tylko podejść do łóżka pani Umlauf, by wywołać jeszcze większą burzę. Wyobrażasz sobie, co się stanie, kiedy zrobią z niej obrończynię ludzkiego życia, a z ciebie bezdusznego mordercę? Andy poczuł mrowienie na plecach - po raz kolejny znalazł się w pułapce przepisów i paragrafów i po raz kolejny był wobec nich bezsilny. Czuł się skrępowany tak bardzo, jak jeszcze do niedawna biedna pani Umlauf. Zroz- paczony powiedział do Nory: - Sprowadź tu Gretchen i jej syna - a kiedy oboje weszli do jego gabinetu wyznał ze wstydem: -Jestem bezsilny. Pani teściowa nie jest już w rzeczywistości naszą pacjentką. Dopóki sąd nie poweźmie decyzji w jej sprawie, mamy związane ręce. Zapadła cisza, a po chwili młody Umlauf zapytał: - Czy będzie pan interweniował, jeśli ja i matka weź- miemy tę sprawę w swoje ręce? 256 Andy milczał. Jako lekarz, który przysięgał za wszelką cenę bronić ludzkiego życia, nie mógł opowiedzieć się za eutanazją, jednak wrażliwe serce podpowiadało mu coś zupełnie innego. Spojrzał prosto w oczy najpierw matce, a później synowi, potem zacisnął zęby, odwrócił głowę i wyjrzał przez okno. Bez trudu zrozumieli jego gest - będzie udawał, że niczego nie widzi. Za piętnaście druga w nocy, Gretchen Umlauf ubrana w długą białą suknię, pożyczoną od pewnego przyjaciela z Palmowej Alei, wraz z synem przemierzała drogę wiodącą na trzecie piętro ośrodka. Zza uchylonych drzwi Victor Umlauf obserwował, jak matka idzie korytarzem, po czym bezszelestnie wślizguje się do pokoju, który stał się więzie- niem jego babki. Niewidoczna w niebieskim świetle, jakiego używa się do oświetlania szpitalnych pomieszczeń, Gret- chen pocałowała nieprzytomną staruszkę, wyłączyła całą aparaturę, po czym zerwała plątaninę kabli, jaka łączyła wszystkie urządzenia, tak by nie można ich było szybko uruchomić. Usłyszawszy natrętne brzęczenie systemu alar- mowego, Gretchen wróciła do miejsca, w którym czekał na nią syn. Złamali prawo, ale dzięki nim Berta Umlauf, która bezskutecznie walczyła z systemem opieki medycznej, z prawnikami, ze stowarzyszeniem Hasslebrooka i z całym stanem Floryda, ostatecznie wygrała wojnę o prawo do godnej śmierci. * Doktor Zorn i Betsy chcieli pobrać się w Palmowej Alei, ponieważ tam zrodziła się i dojrzała ich miłość, jednak OHver Cawthorn uparcie twierdził, że uroczystość powinna odbyć się w Chattanooga, w mieście rodzinnym Betsy. Państwo Cawthorn byli wyróżniającymi się obywatelami miasta już od chwili jego założenia, to znaczy od 1835 roku. Rodzina, bardzo liczna, z wieloma ciotkami, obawiała się, że po wypadku Betsy nigdy nie wyjdzie za mąż, więc kiedy dziewczyna znalazła sobie młodego i do tego przystojnego lekarza, wszyscy odetchnęli z ulgą. Cawthornowie gorąco popierali starania OHvera o to, by jego córka stanęła przed ołtarzem w którymś ze starych kościołów w Chattanooga. 17 - Aleja Palmowa 257 Betsy poddała się natychmiast, a Zorn, mimo że wolałby, aby ceremonia odbyła się w Alei, ostatecznie również ustą- pił przyszłemu teściowi. Kiedy jednak Cawthorn zapropo- nował także księdza, który miałby udzielić młodym sak- ramentu małżeństwa - znanego babtystę o nazwisku Cawt- horn - spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem. Betsy powiedziała: - Chcę, by ślubu udzieliła nam osoba, która wspierała mnie duchowo podczas całej mojej rekonwalescencji. Tym razem nie ustąpię, ojcze. OHver cofnął więc propozycję odległego kuzyna Cawt- horna, a krewnym wyjaśnił: - Ja wybrałem kościół, niech więc oni wybiorą sobie księdza. Gdy jednak stało się jasne, że księdzem, którego wybrała Betsy, jest kobieta, pastor Helen Quade, wielu nie mogło powstrzymać się od złośliwych komentarzy. - A jak do niej mówić? Proszę księżnej? Ktoś taki miałby udzielać ślubu w naszych sferach? Betsy była równie uparta, jak większość członków jej rodziny, zanim jednak zdecydowała się postawić wszystko na ostrzu noża, musiała mieć pewność, że pastor Quade zechce wziąć udział w uroczystości, która może przerodzić się w dość nieprzyjemny rodzinny spór. Podeszła więc do pani Quade i zapytała: - Czy zechciałaby pani pojechać z nami do Chattanooga i udzielić nam ślubu? - Będę zaszczycona. Tak się cieszę, że się pobieracie. - Nawet jeśli spotka się pani z niechęcią lokalnych księży? Helen zastanowiła się przez chwilę. - Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że miejscowi księża nie będą zachwyceni, iż ktoś z zewnątrz, a tym bardziej kobieta, zabiera im pracę. Nie zapominaj jednak, że jestem zaprawionym w boju weteranem i nigdy nie uciekam przed tym, co trzeba zrobić. - Uśmiechnęła się, wspomina- jąc swoje wcześniejsze potyczki, i powiedziała: - Ty i Andy jesteście jednymi z moich najlepszych przyjaciół. Pewnie, że pojadę. Betsy, chcąc uniknąć jakichkolwiek niedomówień zwią- zanych z osobą pastor Quade, poprosiła pewnego dzien- 258 nikarza z lokalnej gazety z Chattanooga, by pojechał do Palmowej Alei, przeprowadził wywiad z Helen Quade i na- pisał artykuł o jej ogromnych osiągnięciach. Dziennikarz natychmiast zauważył, że ma do czynienia z niezwykłą osobą, i otwarcie napisał to w artykule, który czym prędzej wysłał do Chattanooga. Za namową Betsy artykuł ukazał się wraz z sześcioma zdjęciami, które przedstawiały pastor Quade na ceremoniach przyznania jej różnych ważnych odznaczeń państwowych. „Zapraszając panią Quade do na- szego miasta - brzmiało zakończenie artykułu - OHver Ca- wthorn sprawi nam wszystkim ogromny zaszczyt". * * * Kiedy Clarence Hasslebrook, fanatyczny działacz or- ganizacji Życie Jest Święte, dowiedział się, że mimo jego wysiłków, osoba, wokół której zrobił tyle hałasu - staruszka, o której wrzało w prasie i telewizji - zdołała jednak umrzeć, nie miał wątpliwości, że winą należy obarczyć jej bezduszną rodzinę. Dziennikarzom powiedział, że było to morderstwo, nie potrafił jednak wskazać tego, który je popełnił. Jego przypuszczeniom przeczyły niestety zeznania dwóch pac- jentów z Bloku Wydłużonej Terapii, którzy utrzymywali, że widzieli, jak anioł ubrany w białe szaty wchodzi do pokoju pani Umlauf, potem rozległ się jakiś dziwny hałas, po czym biała postać wyszła z pokoju chorej, przemierzyła cały korytarz i zniknęła za ścianą, w której nie było ani drzwi, ani okna. Czy świadkowie mogli wspólnie wymyślić tak nie- prawdopodobną opowieść? Nie, leżeli na znacznie oddalo- nych od siebie łóżkach i obaj uparcie twierdzili, że poprzed- niej nocy widzieli anioła. Przedstawione przez obu świad- ków opisy postaci zgadzały się ze sobą, obaj panowie utrzy- mywali również, że anioł przeszedł przez ścianę. Na znak protestu państwo Umlauf postanowili zabrać ciało Berty z Florydy i pochować je w jej rodzinnym grobie w Marąuette, w stanie Michigan. Wszystkich jej dawnych sąsiadów zapewnili, że Berta zmarła w bardzo kosztownym apartamencie najlepszego szpitala na Florydzie, a pogrzeb, jaki jej wyprawili, na długo pozostanie w pamięci mieszkań- ców Marąuette. 259 Hasslebrook nie pogodził się jednak z przegraną. Po- przysiągł zemstę, ale ponieważ nie mógł już dłużej nękać państwa Umlauf, skierował swój gniew przeciwko Palmowej Alei, a szczególnie przeciwko jej dyrektorowi, Andy'emu Zornowi, którego podejrzewał o udzielenie pomocy spraw- com zbrodni. Zajmie się teraz tym szarlatanem. Zaczął od składania wizyt człowiekowi, który zgodnie z tym, czego się dowiedział, szczerze nienawidził Zorna. Doktor Velenius, dentysta prowadzący własny gabinet na przedmieściach Tampy, podał mu mieszaninę faktów i podej- rzeń skierowanych przeciwko dyrektorowi Palmowej Alei. - Wiem, że wtykał nos w sprawy moje i moich pacjen- tów. Mam podstawy sądzić, że pracuje z ludźmi chorymi na AIDS, mimo że nie ma pozwolenia na prowadzenie praktyki lekarskiej na Florydzie. - Tego lepiej nie ruszać - powiedział Hasslebrook. - Nie wyglądałoby to dobrze - jeździć na lekarzu za to, że pomaga chorym na AIDS. - Ma pan rację. Ale mam coś jeszcze. Jestem przekona- ny, że Zorn złamał prawo, proponując technikom dentys- tycznym naprawianie protez dla mieszkańców Palmowej Alei za połowę ceny i bez konsultacji ze stomatologiem. - Proszę mieć na niego oko. Nie wywalili go przecież z Chicago za niewinność. Wiedziony żądzą zdyskredytowania Zorna, Hasslebrook zwrócił się do oddziału swojej organizacji w Illinois z pro- śbą o zbadanie przyczyn usunięcia doktora Andy'ego Zorna z szeregów izby lekarskiej tego stanu. Kiedy okazało się, że Zorn nigdy nie przestał być członkiem izby i mógłby dalej praktykować, gdyby tylko było go stać na zapłacenie bardzo wysokiej składki asekuracyjnej wymaganej od położników, Hasslebrook poprosił swoich współpracowników z Chicago, by przyjrzeli się zarzutom, jakie postawiono Zornowi pod- czas obu przegranych procesów. Dzięki niezwykle wnik- liwym rozmowom z czworgiem rodziców, którzy wnieśli sprawy do sądu, i z prokuratorem, który zebrał dowody i przeprowadził oba procesy, wyłonili ogromną liczbę tak poważnych przewinień, iż fakt, że Zorn nie poszedł do więzienia, należy uznać za cud. Jednak najbardziej kompromitujące materiały zostały mu przedstawione, kiedy pojechał do pewnej ubogiej dziel- 260 nicy Tampy i spotkał się z dwojgiem fotografów zatrud- nionych przez jego organizację do obserwowania i doku- mentowania podejrzanej działalności różnego rodzaju do- mów noclegowych, prowizorycznych szpitali i cieszących się raczej złą renomą hospicjów, w których przebywali pacjenci z AIDS w ostatniej fazie choroby. - Zrobiliśmy doktorowi Zornowi bardzo ładne zdjęcia - powiedział mężczyzna, a jego żona rozłożyła odbitki na brudnym stole. - Widać na nich, jak pan doktor wchodzi i wychodzi z budynków, w których umierają ludzie, w bar- dzo tajemniczych okolicznościach. - Kim jest ta czarna kobieta? - Nora Varney, pielęgniarka z Palmowej Alei. Najwyra- źniej pomaga mu w prowadzeniu takiej czy innej nielegalnej działalności. - A te, co to za zdjęcia? Niewyraźne postacie, kiepska ostrość. - Te są właśnie najważniejsze - odpowiedziała kobie- ta. - Najlepszy dowód na to, że w budynku dokonuje się przestępstw. Dalej mówił mężczyzna: - O tych ludziach aż huczy w gazetach. Wysłannicy śmierci. Miejscowi odpowiednicy tego faceta z Michigan. Ten - szkoda, że ostrość jest taka słaba - jest poszukiwany przez policję. Na tym zdjęciu widać go najlepiej. Nosi czarną pelerynę, choć nie jest Latynosem, i kapelusz bor- salino, choć Włochem również nie jest. - Co to za człowiek? W jaki sposób wykorzystać infor- macje o nim przeciwko Zornowi? - Możemy dowieść, że ten człowiek pojawia się w kry- zysowej chwili i pomaga pacjentowi popełnić samobójstwo. Działalność w stu procentach nielegalna. Ściga go policja w całym kraju. - Można nawiązać z nim jakiś kontakt? - Wygląda na to, że zmienił rejon. Albo pracuje w in- nym przebraniu. Raczej niewielkie szanse. - Ale można udowodnić, że Zorn ma z nim jakieś powiązania? - Oczywiście. To zdjęcie i to pokazują jego i Zorna u wejścia do hospicjum prowadzonego przez państwa Ange- lotti tego samego dnia, kiedy zmarł ten czarny koszykarz. 261 - Czy powtórzylibyście państwo to samo przed sądem? - Tak. Nie mamy wątpliwości, że Zorn wplątał się w jakąś śmierdzącą aferę, on i ta czarna pielęgniarka. Niech pan spojrzy, na tych zdjęciach widać, jak wchodzi do jednego z najgorszych miejsc. Tutaj ludzie wymierają maso- wo. Mamy zdjęcia, które ukazują wynoszenie ciał. Kiedy Hasslebrook zebrał już wszystkie dane - insynua- cje, nie udowodnione oskarżenia, brudy wyciągnięte od prokuratora z Chicago, a przede wszystkim fotografie, które tak wspaniale będą wyglądać w prasie i telewizji - zatele- fonował do Johna Taggarta. Gdy ten podniósł słuchawkę, Hasslebrook powiedział: - Czy rozmawiam z Johnem Taggartem, zarządzającym siecią tak zwanych domów spokojnej starości? Do was chyba - to znaczy, do pańskiego przedsiębiorstwa - należy wspaniały ośrodek w Tampie, zwany Palmową Aleją. Mam rację? Otóż, panie Taggart, z pewnością mnie pan nie zna, ale jestem członkiem bardzo wpływowej organizacji Życie Jest Święte... - Jakże mógłbym pana nie znać. Swego czasu intereso- wałem się nawet pańskimi osiągnięciami. Widziałem jakąś wzmiankę w telewizji - pan i biały anioł - niezwykle in- trygująca historia. W czym mogę panu pomóc? - Uważam, że dla własnego dobra, panie Taggart, powinien pan tu jak najszybciej przyjechać, powiedzmy jutro, i porozmawiać ze mną. Może się okazać, że dzięki mnie uratuje pan ogromny kapitał zainwestowany w domy starców. - To zaproszenie czy nakaz? - Niech pan sam oceni. - Nigdy nie używamy wyrażenia „dom starców". - Ale ja używam. Wasze zakłady są po prostu dużo droższe. Czy mogę pana oczekiwać? Jutro? - Przylecę z samego rana. O dziesiątej powinienem już być w Palmowej Alei. - Proszę do mnie zadzwonić po przyjeździe. W centrali znają mój numer. Sam również mieszkam w Palmowej Alei. - Wiem, mówiono mi o tym. Hasta la vista, bracie Hasslebrook - powiedział Taggart i odłożył słuchawkę. Hasslebrook poczuł niepokój. Tak nonszalanckie pożeg- nanie mogło świadczyć tylko o tym, że Taggart był przygo- 262 towany na odparcie każdego ataku na swój lukratywny interes. - A niech tam - pomyślał Hasslebrook. - Z takimi dowodami wcale się pana nie boję, panie Taggart. Nazajutrz Taggart wstał już o szóstej.. Zjadł muesli z mlekiem, pojechał na lotnisko - gdzie czekał na niego służbowy odrzutowiec - poleciał na Florydę, a o dziewiątej siedział już w gabinecie Zorna i pytał spokojnie: - Andy, co się tutaj działo? Zorn opowiedział w skrócie: - Jedna z naszych pensjonariuszek, bardzo miła osiem- dziesięciojednoletnia pani, chciała, byśmy wykonali jej oświadczenie woli w sprawie zastosowania eutanazji, które, jak się okazało, nie było prawomocne. Hasslebrook, ten człowiek z Życie Jest Święte, postanowił zrobić z tego pokazówkę. Wie, jak zrobić użytek z sądu, próbował prze- konać miejscowego sędziego, by uczynił go opiekunem prawnym staruszki, w wyniku czego jej rodzina straciłaby wszelkie prawa do decydowania w jej sprawie. Kobieta zmarła jednak, zanim sąd zdążył powziąć jakąkolwiek de- cyzję. - A o co chodzi z tym białym aniołem? - Właściwie nie wiadomo. Dwóch pacjentów z oddziału Wydłużonej Terapii zgodnie twierdzi, że widzieli, jak anioł przechodzi przez ścianę. Leżą daleko od siebie, więc zmowa nie wchodzi w rachubę. - Czego ten facet może ode mnie chcieć? Żądał, bym się z nim jak najszybciej zobaczył. - Ma do mnie jakieś pretensje. Węszy wszędzie i szuka plotek. - Ale mam nadzieję, że jesteś czysty. - No pewnie. - A ta sprawa z kaftanem bezpieczeństwa, o której mówiła synowa tej staruszki na konferencji prasowej? Mam nadzieję, że to nieprawda. - Obawiam się, że jednak prawda. - Andy! W naszym ośrodku? Popełniłeś wielki błąd. - Nadgorliwa pielęgniarka. - Mam nadzieję, że ją wylałeś. - Hasslebrook nie dopuściłby do tego. Groził, że wywo- ła jeszcze większy skandal, jeśli usuniemy ją z ośrodka. - Nadal dla nas pracuje? 263 - Tak. - I co, wymierza teraz chłostę, jeśli któremuś ze starusz- ków wyleje się owsianka? Dokładnie, o dziesiątej do gabinetu dyrektora ośrodka wkroczył miejscowy przedstawiciel organizacji Życie Jest Święte, sam przedstawił się Taggartowi i powiedział: - Chciałbym porozmawiać z panem w cztery oczy - na co Taggart odpowiedział: - Doktor Zorn i ja jesteśmy wspólnikami. - W takim razie fatygował się pan zupełnie niepotrzeb- nie. Wychodzę - rzucił i skierował się do drzwi, w obliczu czego Taggart był zmuszony powiedzieć: - Andy, będzie chyba lepiej, jak wyjdziesz na chwilę. Kiedy zostali sami, Hasslebrook zmienił zupełnie ton i zaczął przemawiać jak roztropny doradca, który pragnie uratować najlepszego przyjaciela przed klęską. - Obawiam się, że pański doktor Zorn sprawił nam obu niemały kłopot. - A cóż on takiego zrobił? - Może poważnie zagrozić istnieniu pańskiego przedsię- biorstwa. - Radzi mi pan, żebym się go pozbył? Po tym wszyst- kim, co zrobił dla Palmowej Alei? Przecież on wyprowadził ten ośrodek z kryzysu. - Z pewnością pozbycie się czarnej owcy wyjdzie panu na dobre. - Wytacza pan przeciwko niemu jakieś oskarżenia, zu- pełnie nie podpierając ich dowodami. - Właśnie w celu przedstawienia dowodów zaprosiłem tu pana - odpowiedział Hasslebrook, po czym otworzył teczkę, wyjął z niej plik zdjęć i ułożył je na biurku w równe kupki. - Chciałbym, żeby przyjrzał się pan ze mną tym fotografiom i sam przekonał się, jakiego człowieka wysłał pan na Florydę. - Rozkładał teraz przed nim fotografie z każdej kolejnej kupki i wyjaśniał: - Na tych zdjęciach widzi pan swojego doktora wchodzącego do jednego z naj- gorszych hospicjów dla chorych na AIDS. To prawdziwa umieralnia. Proszę zauważyć, że jest z nim ta czarna pielęg- niarka. A co on tam robi? Pomaga pacjentom popełniać samobójstwa. - Jak pan może oskarżać go o coś takiego? 264 - Tam jest to na porządku dziennym, a nawet jeśli nie robi tego osobiście, z pewnością praktykuje jako lekarz, czego w tym stanie robić mu nie wolno. Jednak te zdjęcia dowodzą, że Zorn jest zamieszany w proceder uśmiercania pacjentów. Ten dziwnie wyglądający człowiek, współczesny Zorro, to słynny Anioł Śmierci. Na pewno słyszał pan o nim, znany z tego, że pomaga chorym na AIDS popełnić samobójstwo lub, jak nam się wydaje, po prostu ich zabija. Na tym zdjęciu widać, jak wchodzi do hospicjum, kilka minut później jego śladem podąża Zorn, tutaj wychodzi z budynku, a chwilę potem Zorn robi to samo. Czarna pielęgniarka czeka już na niego w samochodzie. Widzi pan? Analiza fotografii zrobionych przez dwoje szpiegów trwała dalej. - Zdjęcia Anioła Śmierci nie są zbyt wyraźne, ponieważ wszedł i wyszedł w dużym pośpiechu, a kiedy nas zobaczył, odwrócił twarz. Ale to na pewno on. Podczas wykładu, do którego wplótł również nie po- twierdzone informacje od doktora Veleniusa i ludzi z Chica- go, Hasslebrook odmalował portret szalonego lekarza, który pała żądzą zabijania, ignoruje prawa obowiązujące na Flory- dzie i naraża dobre imię nie tylko Palmowej Alei, ale wszystkich osiemdziesięciu siedmiu ośrodków należących do Taggarta. - Dlaczego nie wniósł pan jeszcze sprawy do sądu? - Dlatego, że Zorn jest bardzo przebiegły. Zaciera za sobą ślady, ale nie zamierzam tego dłużej tolerować, panie Taggart. Chcę ujawnić wszystkie informacje na temat tego człowieka, a współudział mojej organizacji zapewni mi za- interesowanie ogromnej rzeszy ludzi. Myślę o tym, by zrobić użytek z wiedzy na temat łamania prawa w pańskiej instytucji. John Taggart, weteran walk prowadzonych na salach sądowych i w gabinetach prawników, wiedział już, że kiedy jakiś podejrzany typ mówi „myślę o", to naprawdę myśli o szantażu, tak wyrafinowanym, że wręcz całkowicie legal- nym. Musiał teraz tylko wybadać, ile będzie go to wszystko kosztowało. Hasslebrook zauważył, że jego przeciwnik zamyślił się, wywnioskował więc, iż Taggart próbuje ocenić rozmiary szkód, jakie on i organizacja Życie Jest Święte mogliby mu wyrządzić. Cały projekt był już gotowy. 18 - Aleja Palmowa 265 - O ile nie poczyni pan żadnych kroków zmierzających do poprawy sytuacji, zamierzam przeprowadzić przeciwko wam ostrą kampanię — mam dostęp do mediów, wie pan? - i opowiem o wszystkim, co dzieje się na tej waszej Wy- dłużonej Terapii, którą nazwę Kamienicą Morderców. - Zamilkł na chwilę, jakby sam chciał usłyszeć złowróżbne brzmienie swych słów. - Kamienica Morderców. Taka na- zwa mogłaby przylgnąć, a kiedy będzie kojarzona z całą siecią pańskich domów, zacznie pan odnosić dotkliwe straty, szczególnie tam, gdzie religię traktuje się poważniej niż na południowej Florydzie. Nie zabrzmiało to jak czcza pogróżka, a Taggart musiał z ogromną rozwagą zastanowić się, w jakim stopniu groźba Hasslebrooka mogłaby zostać zrealizowana. Pierwszym ar- gumentem przemawiającym za tym, że słów Hasslebrooka nie można było zlekceważyć, był fakt, że człowiek ów należał do organizacji, której sama nazwa - Życie Jest Święte - wzbudzała ogromny respekt i którą popierało prawdopodob- nie z tysiąc kościołów. Gdyby nazwa była bardziej zgodna z rodzajem prowadzonej działalności i brzmiała, na przykład, Wtykamy Nos W Cudze Sprawy albo Banda, Która Wie Lepiej Jak Powinieneś Żyć, łatwiej byłoby z nimi walczyć, kto jednak zechce wmieszać się w wojnę z boską brygadą. - Wyjaśnijmy sobie pewne sprawy, panie Hasslebrook. Wydaje się pan człowiekiem rozsądnym, ma pan niezwykle mocne przekonania i jest pan związany z pewną bardzo wpływową organizacją. Niech mi pan powie, dlaczego właś- nie Palmowa Aleja stała się celem waszej akcji? - To proste - odpowiedział Hasslebrook, dumny z prze- biegłości swojej organizacji. - Uważamy, że najlepiej atako- wać najlepszych. Wzbudza to większe zainteresowanie me- diów. - Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Poza tym, wy jesteście naszym największym celem. Pan ma domy starców w całym kraju. - Już mówiłem, że nie używamy tego wyrażenia. - Ale my używamy - odpowiedział Hasslebrook i przez chwilę wydawało się, że nastąpił impas w rozmowie, jednak Taggart zdołał uratować sytuację. - Proszę mi powiedzieć, panie Hasslebrook - zapytał spokojnie - skąd wzięła się pańska nienawiść do doktora Zorna? Cóż on takiego zrobił? 266 - Opowiedział się za wykonaniem oświadczenia woli w sprawie przedłużania życia i sprzeciwił wszystkiemu, co chciałem zrobić. - A czy nie uważa pan, że jego reakcja była zupełnie oczywista? Zachowuje się pan tutaj jak szpieg. - Ja tylko obserwuję, dokumentuję przypadki łamania prawa i staram się chronić bezbronne starsze osoby, które ludzie tacy jak Zorn najchętniej wysłaliby na tamten świat. - Więc obrał pan za cel Zorna, ponieważ poprzez re- spektowanie prawomocnych oświadczeń woli mógłby prze- szkodzić panu w wypełnianiu misji. - Tak, uważaliśmy go za wroga i potwierdził nasze domysły. Taggart uznał, że nadeszła już pora, by poznać żądania Hasslebrooka. - Więc czego pan właściwie ode mnie oczekuje? - zapytał. - Chcę, żeby zwolnił pan doktora Zorna, zupełnie usu- nął go z ośrodka - a zanim Taggart zdołał cokolwiek powie- dzieć, Hasslebrook dodał: - Przeniesienie do innego zakładu również nie wchodzi w grę, bo tam też go odnajdziemy. Ten człowiek to morderca i dla dobra społeczeństwa należy go unieszkodliwić. Taggart wiedział, że jeśli się podda, wkrótce zażądają od niego wprowadzenia zakazu wykonywania prawomocnych oświadczeń woli we wszystkich jego ośrodkach. Na to nie mógłby się zgodzić, tak samo jak na zwolnienie tak zdolnego człowieka jak Zorn, tym bardziej, że młody dyrektor Pal- mowej Alei dopiero co się ożenił. Hasslebrook, wyczuwając wahanie w przedłużającym się milczeniu, dorzucił: - Wszystkie pańskie domy będą wkrótce znane jako Kamienice Morderców. Wciąż nie mogąc znaleźć racjonalnego wyjaśnienia, Tag- gart zapytał: - Dlaczego to robicie? Co będziecie z tego mieć? - Satysfakcję, że chronimy ludzkie życie przed morder- cami i że dzięki nam Ameryka nie pójdzie w ślady hitlerow- skich Niemiec. - Wypowiedział te słowa z takim przekona- niem, że Taggart aż odsunął się od niego i popatrzył z niedowierzaniem. - Pan naprawdę w to wierzy? - a Hasslebrook odpowie- dział: 267 - Tak. Kiedy Taggart zapytał: - Czy bierzecie pod uwagę możliwość, że wojna z nami będzie trwała nieustannie? - odpowiedział: - Tak. Gdziekolwiek się ten człowiek ukryje, zawsze go odnajdziemy. John Taggart usłyszał już wystarczająco dużo. Pochylił się, wbił wzrok w swojego gościa i powiedział niskim, pogardliwym tonem: - Hasslebrook, jest pan małym, śmierdzącym szantażys- tą. Wywołał pan wojnę przeciwko wspaniałemu, młodemu lekarzowi, a każde z pańskich oskarżeń jest zupełnie bez- podstawne. Oddziałem Wydłużonej Terapii kieruje w spo- sób nie budzący najmniejszych zastrzeżeń. Nigdy nie pro- pagował eutanazji, stara się tylko przestrzegać prawa i niech świadczy o tym fakt, że pani Carlson jest sztucznie utrzy- mywana przy życiu już od ponad dwóch lat. - Ale on chce zalegalizować oświadczenia woli w spra- wie eutanazji. - Tylko wtedy, kiedy są zgodne z prawem stanu Flory- da. A pan, chcąc zaspokoić swoją żądzę zemsty, pragnie zniszczyć jednego z najwspanialszych ludzi. Nikt tak jak on nie rozumie ludzkich problemów. - Takie są nasze żądania. - To nie są żądania pańskiej organizacji, tylko pańs- kie. - Podszedł do drzwi, otworzył je i zawołał: - Krenek, niech pan wejdzie! - a kiedy Ken pojawił się w drzwiach, Taggart powiedział: - Jeszcze dziś ten skurwysyn ma wy- nieść się z ośrodka. Proszę zwrócić mu pieniądze i znaleźć jakiś pokój w mieście. - Jeśli mnie pan stąd wyrzuci, podam pana do sądu. Taggart uśmiechnął się i wyjął z kieszeni marynarki maleńki dyktafon. - Panie Hasslebrook, wątpię czy będzie pan miał od- wagę wejść do budynku sądu, a jeśli się pan tam znajdzie, to tylko dlatego, że ja tam pana zaciągnę. - Uśmiechnął się szeroko, poklepał zmyślne urządzonko i powiedział: - Tym facetom z Sony należy pogratulować takiego wynalazku. Ma tak czuły mikrofon, że można nim nagrać nawet szept - każdą sylabę, głośno i wyraźnie. Ken, niech pan przy- prowadzi doktora Zorna i Norę. Chcę mieć świadków. 268 Kiedy wszyscy się zebrali, Taggart cofnął taśmę, a po chwili z małego głośniczka dały się słyszeć oskarżycielskie słowa Hasslebrooka: - Chcę, żeby zwolnił pan doktora Zorna, zupełnie usu- nął go z ośrodka. Przeniesienie do innego zakładu również nie wchodzi w grę, bo tam też go odnajdziemy. Ten czło- wiek to morderca i dla dobra społeczeństwa należy go unieszkodliwić. Blady z wściekłości, Hasslebrook zawołał: - To bezprawie. Nie wolno nagrywać rozmów bez żad- nego uprzedzenia. - Zgadzam się, to bezprawie, ale dopuszczalne, kiedy wykorzystuje się je do ujawnienia jeszcze większego bez- prawia. Niech pan sobie wyobrazi, co się stanie, jeśli ta kaseta wpadnie w ręce prasy. - Taggart zamilkł na chwilę, po czym powiedział cicho: - Będzie chyba lepiej, jak się pan podda i wyniesie stąd jak najszybciej. Taggart i Zorn zostali sami, a wtedy Andy powziął ostateczną decyzję i powiedział o niej swojemu szefowi: - Panie Taggart, rezygnuję. - Z czego? Z wieczornego posiłku? - Z pracy w Palmowej Alei. Taggart był przerażony. - Jesteś jednym z moich najlepszych dyrektorów. Skąd przyszedł ci do głowy tak idiotyczny pomysł? - Są dwa powody. Po pierwsze, nie mogę pozwolić, by toczył pan z mojego powodu nie kończącą się wojnę z Has- slebrookiem i jego organizacją. - Andy, przed chwilą pokazałem ci, jak radzić sobie z takimi typami. Wywalić za drzwi i zagrozić sądem - zawsze skutkuje. - Słyszałem co powiedział: „Gdziekolwiek się ten czło- wiek ukryje, zawsze go odnajdziemy". To jawna groźba. - Spróbował zmusić się do uśmiechu, po czym dodał: - Jest jeszcze jeden powód, dużo ważniejszy. Znów chcę być lekarzem, a nie kierownikiem instytucji, w której inni leczą, a ja odwalam tylko papierkową robotę. - To przejściowe. Tutaj w Palmowej Alei odnalazłeś prawdziwe powołanie. Ci staruszkowie kochają cię. A poza tym, możesz tu wysoko zajść. Ja przecież wiecznie nie będę sprawował swojego stanowiska. 269 - Przeglądałem takie pismo medyczne z ogłoszeniami ośrodków poszukujących lekarzy... - Andy, te ogłoszenia są dla ludzi dziesięć lat od ciebie młodszych. Daj spokój tym marzeniom i zajmij się praw- dziwą pracą. - Zamilkł na chwilę, po czym powiedział: - Zastanawialiśmy się nad przeniesieniem cię do Karoliny Południowej. Może tam również udałoby ci się osiągnąć takie wyniki jak tutaj. - Za późno. Mam już inne plany. Chcę robić to, co naprawdę potrafię. - Ty nie żartujesz, co? Pozwoliłeś się zastraszyć temu Hasslebrookowi? - a zanim Andy zdołał odpowiedzieć, Taggart spojrzał w sufit i dodał: - Andy, już od niepamięt- nych czasów walczę z takimi typami. Ale to również twój obowiązek. Weźmiesz tę pracę w Karolinie? - Nie. - W takim razie będziemy musieli powiadomić o wszys- tkim panią Zorn - powiedział, zadzwonił do Kreneka i po- prosił go, by przyprowadził Betsy. Kiedy przyszła, Taggart zakomunikował: - Pani mąż podziękował nam za współ- pracę. Miał nadzieję, że Betsy ze łzami w oczach zacznie błagać męża o zmianę postanowienia, a ona uśmiechnęła się, wzięła Andy'ego za rękę i powiedziała: - Spodziewałam się tego. Dużo o tym ostatnio mówił. Korespondował nawet z ośrodkami, które poszukują le- karzy. - Ale on odrzucił również propozycję objęcia stanowis- ka dyrektora ośrodka w Karolinie Południowej. - Andy ma już za sobą etap urzędnika prowadzącego ośrodek zdrowia. Pragnie teraz leczyć, i zgadzam się z nim. - Nigdy na prowincji nie zarobi tyle, co u nas, a jeśli przyjmie tę posadę w Karolinie, podwoimy mu stawkę. - Andy po prostu znów chce być lekarzem, a co do pieniędzy - matka zostawiła mi mały majątek, samych od- setek wystarczy nam na dość wygodne życie, więc popieram decyzję męża. Taggart popatrzył na nią, zastukał palcami w blat biurka i powiedział: - Jest pani równie szalona jak on. Mogę tylko życzyć wam obojgu dużo szczęścia. 270 - Moje szczęście zaczęło się w dniu przyjazdu tutaj. Nora i ten nieokrzesany ortopeda z Georgii uratowali mi życie, a w końcu zostałam panią Zorn. - Niemniej jednak ktoś musi kierować tym ośrodkiem - powiedział Taggart. - Porozmawiam z personelem. - Niech pan najpierw poprosi siostrę Varney - zapropo- nował Andy. - Ona spełnia tu najważniejszą rolę. Kiedy Nora weszła do gabinetu dyrektora, nie wiedziała, kim jest mężczyzna rozmawiający z Andym i Betsy. - Noro, to jest pan John Taggart, szef sieci naszych ośrodków. Panie Taggart, oto siostra Varney, dobry duch Palmowej Alei. - Nora i Taggart podali sobie ręce, a Andy powiedział: - Z wielu powodów postanowiłem zrezygnować ze stanowiska dyrektora tego ośrodka i wyjechać. - Dokąd? - Nie wiem jeszcze. Prawdopodobnie do jakiegoś małe- go miasteczka... znów chciałbym być lekarzem. Czarna pielęgniarka uśmiechnęła się, słysząc, że Andy podjął decyzję, którą sama uważała za słuszną, jednak do oczu napłynęły jej łzy. - Szkoda, że chcesz nas opuścić. Jesteś tu bardzo po- trzebny, Andy. - Potem powiedziała coś, co zupełnie zmie- niło atmosferę spotkania: - Doktor Leitonen nie poradzi sobie bez ciebie. - A kto to taki? - zapytał Taggart, a Nora pogorszyła jeszcze sytuację, wyjaśniając: - Pewien szwedzki lekarz - jedyny, który ma odwagę pomagać ludziom chorym na AIDS. Taggart zamarł na chwilę, po czym powiedział chłodno: - A więc fotografie Hasslebrooka nie były sfałszowane. Jednak byłeś w to zamieszany. Nie próbował nawet ukryć swojego rozczarowania, a Andy powiedział tylko: - On nie jest Szwedem, tylko Finem. Taggart nic nie odpowiedział. Zamyślił się. - Udowodniłem, że potrafię obronić nasze ośrodki przed atakami Hasslebrooka. Jeśli jednak nasza sieć będzie kojarzona z AIDS, możemy wszystko zaprzepaścić. - Smut- nym wzrokiem popatrzył na nowożeńców i powiedział: - Może rzeczywiście tak będzie lepiej - i rezygnacja An- dy'ego została przyjęta. 271 * * * Pewnej grudniowej nocy jakiś dziwny hałas wyrwał Księżną ze snu. Miała wrażenie, że ktoś próbuje zapar- kować samochód na miejscu, które zawsze należało do niej. Zdenerwowało ją nie tylko to, że ktoś w ogóle śmiał zrobić coś takiego. Była jeszcze jedna przyczyna. Miała ostatnio problemy ze swoim bentleyem i musiała oddać go do mechanika. Obiecano jej, że do godziny ósmej rano następnego dnia samochód zostanie odprowadzony na swoje miejsce, co było o tyle ważne, że planowała od- wiedzić tego dnia znajomych w Tampie. Jeśli mechanik przyprowadzi jej samochód i nie będzie miał go gdzie zaparkować, może zabrać wóz z powrotem do zakładu. I co wtedy? Wstała z łóżka i podeszła do okna. Ku jej przerażeniu, wcześniejsze podejrzenia się potwierdziły. Na miejscu jej samochodu stał ciemny chevrolet z niewidocznymi w ciem- nościach tablicami rejestracyjnymi. Ponieważ fotel kierow- cy był pusty, domyśliła się, że samochód zostanie tam przez resztę nocy. Postanowiła wyjść na zewnątrz i spisać numery rejestracyjne wozu, włożyła więc na siebie szlafrok i luźny płaszcz z dużymi kieszeniami. Zanim jednak wyszła z pokoju, włożyła jeszcze do kieszeni sześciostrzałowy rewolwer, który zwykle zabierała ze sobą w podobnych przypadkach. Zawsze okazywał się bardzo skutecznym środkiem zastraszania opornych kierowców. Kiedy stała na parkingu i spisywała numery samochodu, usłyszała dwa głuche puknięcia, które wydawały się dochodzić nie z wnę- trza budynku, ale z jakiegoś punktu położonego bliżej rzeki. Odruchowo włożyła rękę do kieszeni i odbezpieczyła pistolet, po czym ostrożnie ruszyła w kierunku głównego wejścia do gmachu. Weszła do holu i niespodziewanie stanęła twarzą w twarz z dwoma smagłymi mężczyznami, którzy biegli w jej kierunku. Nie miała wątpliwości, że byli sprawcami jakiegoś przestępstwa. Niemal automatycznie sięgnęła po pistolet i wymierzyła w nich, zanim oni zdążyli przebiec obok niej. Mężczyzna biegnący z przodu, nieco wyższy, widząc rewolwer, sam sięgnął po broń. Księżna 272 strzeliła jednak pierwsza, a kula ugodziła go w klatkę pier- siową, nieco powyżej serca. Upadł natychmiast, a pistolet wypadł mu z ręki. Jego wspólnik, chcąc wydostać się jakoś z budynku, popchnął starszą panią na ścianę. Kobiecie jednak udało się oddać jeszcze dwa strzały, z których jeden, tak przynajmniej jej się wydawało, ugodził uciekającego mężczyznę. Choć zupełnie osłupiała tym, co stało się w ciągu tych kilku krótkich chwil, zaczęła wołać donośnym głosem: - Nie martwcie się o mnie! Łapcie tego skurczybyka, który wydostał się na zewnątrz. Ponieważ strzelanina zbudziła niemal wszystkich w oś- rodku, z pokojów wybiegło dziesiątki ludzi, którym leżąca na podłodze Księżna wskazywała drogę ręką uzbrojoną w rewolwer. Kiedy usłyszała pisk opon na parkingu, za- wołała: - Cholera, zwiał! - a doktorowi Zorn i Krenekowi, któ- rzy dobiegli do niej, powiedziała: - Nie ucieknie daleko. Jestem pewna, że dostał w plecy. - Skąd ta pewność? - zapytał Andy, a ona odpowie- działa: - Bo jeszcze nigdy nie chybiłam, a już na pewno nie z takiej odległości. Zabrała ich później na parking i z pomocą latarki Krene- ka odnalazła ślady krwi prowadzące do miejsca, w którym I stał chevrolet. Oczywiście w kieszeni płaszcza nadal miała kartkę z numerami rejestracyjnymi samochodu, dzięki cze- mu zanim mieszkańcy Alei zdążyli wrócić do holu, policja w Tampie przekazywała już opis poszukiwanego wozu wszystkim okolicznym komisariatom. Kiedy wynoszono z holu zakrwawione ciało, ludzie za- częli zadawać sobie pytanie: „Po co ci bandyci właściwie tutaj przyszli?" Zarządzono więc przeprowadzenie kontroli obecności mieszkańców. Okazało się, że trzy małżeństwa przespały całe zdarzenie. Znaleźli się wśród nich państwo Jimenez. Krenek wziął więc klucze i udał się do ich pokoju, a chwilę później wszystkich mieszkańców zmroził przeraź- liwy krzyk. Wbiegli na górę i zajrzeli do pokoju, przy którym czekał Krenek. Tam zobaczyli, że Raul Jimenez i jego żona Felicita zostali zamordowani. Księżna prze- pchnęła się przez tłum i weszła do środka, po czym powie- działa: 273 - A więc to, co słyszałam, to były strzały, głuche, bo pistolet miał tłumik. - W obecności wszystkich opowiedzia- ła teraz przebieg całego zdarzenia, a na zakończenie stwier- dziła: - Temu drugiemu udało się zwiać, ale nie ucieknie daleko, bo postrzeliłam go w plecy. Może właśnie w tej chwili kona za kierownicą. Krenek wysłuchał jej relacji do końca, po czym zapytał: - Powiedziała pani smagły. - Tak. - Ale nie czarny? - Na pewno nie. Mimo tak niewielkiej liczby dowodów, Krenek wywnio- skował, że zabójcy zostali przysłani przez kolumbijskich handlarzy narkotyków z zadaniem zamordowania Jimeneza, byłego redaktora z Bogoty, który atakował ich bezlitośnie nawet ze swojego cichego schronienia na Florydzie, a kiedy do ośrodka przybyli policjanci i agenci FBI, właśnie taką hipotezę im podsunął. Poranne wiadomości zarówno prasowe, jak i telewizyj- ne bardzo ostrożnie sugerowały, że motywem zabójstwa mogła być zemsta kolumbijskiego kartelu narkotykowego, bez wahania jednak wychwalały niezwykłą odwagę pani Francine Elmore, znanej w ośrodku jako Księżna. „Zupeł- nie sama i uzbrojona tylko w rewolwer, który dostała od swojego zmarłego męża, stanęła twarzą w twarz z dwoma bandytami, z których jednego zabiła, a drugiego ciężko raniła". Ukazały się zdjęcia Księżnej ubranej w ciepłe bambosze i ciężki płaszcz narzucony na szlafrok, a pod nimi umieszczono jej dumne stwierdzenie: „Nie ucieknie daleko. Postrzeliłam go w plecy". W rzeczywistości drugi z zabójców uciekł dość daleko. Udało mu się nawet przekroczyć granicę z Georgią. W pew- nym momencie jednak zaczął się zastanawiać, czy jest w sta- nie jechać dalej, ponieważ ból promieniujący z lewego biodra, w którym utkwiła kula, stawał się coraz bardziej nie do zniesienia. Zatrzymał się w pewnym małym miasteczku na wschód od Macon i poszedł do apteki, w której zapytał: - Gdzie mogę znaleźć lekarza? Potwornie boli mnie w krzyżu. Aptekarz wskazał mu drogę do pobliskiego szpitala, a kiedy zobaczył na podłodze ślady krwi, podszedł do 274 telefonu, wykręcił numer komisariatu i powiedział do ofice- ra dyżurnego: - Mówi Forsby. Tak, Nathaniel. Wyślijcie kogoś do szpitala, najlepiej dwóch albo trzech uzbrojonych ludzi. Coś mi podpowiada, że znajdą tam tego zabójcę, o którym mówili przez radio. Tak. Wyglądał na Latynosa. Lekarz, który miał nocny dyżur, wybierał się już do domu, gdy do izby przyjęć wszedł krwawiący mężczyzna. Ponieważ lekarzowi nie przyszło do głowy, że ma do czynienia z raną postrzałową, nie zawiadomił policji. Kiedy pacjent znalazł się już na leżance, do pokoju obok cichutko weszło trzech policjantów, którzy wysłali pielęgniarkę, by powiedziała dyżurnemu lekarzowi, że u któregoś z pacjen- tów nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Lekarz, usłyszawszy wiadomość, powiedział do rannego mężczyzny: - Zaraz wracam. To nagły przypadek. Jednak coś w zachowaniu pielęgniarki lub cisza, jaka zapadła po wyjściu lekarza, zaniepokoiło mężczyznę, który na wszelki wypadek sięgnął po broń, a kiedy do pokoju weszli policjanci, nastąpiła gwałtowna wymiana ognia, w wyniku której kolumbijski morderca został zabity, a jeden z policjantów ciężko ranny. W tym samym czasie w Palmowej Alei pastor Quade odprawiała mszę za niezmiernie lubianą w Alei parę Kolu- mbijczyków. - Byli - mówiła - bohaterami walczącymi o wolność i godność we własnym kraju i przykładnymi chrześcijanami w kraju, który stał się ich drugim domem. Dopadła ich jednak tutaj czyjaś zemsta, a ich śmierć jest niepowetowaną stratą dla nas wszystkich. Przybyli tu, jak większość z nas, by spokojnie doczekać końca. Z pewnością nie spodziewali się, że spotka ich tak brutalna śmierć. Niech ich dusze wypoczną sobie w niebie, które próbowali zbudować tutaj, na ziemi. Podczas krótkiego, ale niezwykle smutnego nabożeń- stwa, za drzwiami kaplicy zgromadziły się trzy ekipy telewizyjne, które przybyły, by przeprowadzić wywiad z Księżną. W jaskrawym świetle reflektorów prezentowała się naprawdę wspaniale, jednak jej pewna siebie postawa była tylko pozorna, ponieważ kiedy starsza pani uświa- domiła sobie co się rzeczywiście stało, poczuła, że nie jest w stanie powiedzieć ani słowa, więc Andy i Nora 275 odprowadzili ją do pokoju. Zastąpił ją Krenek, który był świadkiem większej części wydarzeń i autorem hipotezy o motywie morderstwa. Opowiadając o całym zdarzeniu, nie zapomniał podkreślić niezwykłej odwagi i trzeźwości umys- łu Księżnej. - Spisała nawet numery rejestracyjne ich samochodu - powiedział. W trakcie wywiadu przedstawiciele stacji telewizyjnych dowiedzieli się, że drugi z zabójców zginął w wyniku strzelaniny w małym szpitaliku w Georgii. Wiadomość dotarła do Księżnej, która natychmiast odzyskała głos i za- wołała radośnie: - A nie mówiłam, że postrzeliłam go w tyłek! Jeszcze nigdy nie chybiłam. * * Kiedy opadły już nieco emocje związane z zabójstwem państwa Jimenez, a agenci FBI, po przeprowadzeniu do- chodzenia, wyjechali z ośrodka, pastor Quade, za namową mieszkańców Palmowej Alei, odprawiła nabożeństwo za zmarłych. Mówiła o nich tak wspaniale, że Krenek po- stanowił zamieścić jej słowa w broszurce poświęconej tym jakże lubianym mieszkańcom Alei. Raul i Felicita przybyli do nas jako emig- ranci. Uciekli przed tyranią, której sprzeciwiali się z całego serca. Poświęcili siebie, wszystko, co posiadali, i wysokie stanowiska, jakie piastowali w swoim kraju. „Oddali głos własnymi noga- mi" - słyszałam kiedyś takie określenie w Mis- souri - i w poszukiwaniu drugiego domu przyby- li aż tutaj. Dzięki ogromnej miłości udało im się zjednoczyć całą rodzinę. Co roku przybywa do nas coraz więcej jej członków. Znamy ich dzieci i wnuki, jak swoje własne. Nauczyli je znaczenia słów: miłość, rodzina, solidarność i wartości chrześcijańskie. Zmarli w samym środku bitwy, w której z niezwykłą odwagą brali udział. Walczyli za nas 276 i wszyscy, którzy ich znaliśmy, mamy u nich ogromny dług. Wciąż czujemy ich obecność - Raul, wysoki, szczupły, szlachetny Latynos i Fe- licita, tryskająca życiem i nigdy nie pozwalająca sobie na odrobinę złego nastroju. Słyszycie? Cią- gle się z nami śmieje. Jakże często w naszym cichym, przytulnym domu spotykamy się ze słowem „śmierć", ale żadne z nas nie chce, by spowodowała ją jakaś straszna choroba, utrata władz umysłowych czy morderstwo. Jednak brutalna śmierć, jaka ich spotkała, również jest częścią życia i wiedzieli o tym, tak odważnie występując w obronie ludz- kiej godności i wolności. Zawsze będę pamiętała, jak Raul grywał ze mną w brydża i jak spoglądał, kiedy zrobiłam jakiś głupi błąd. Będę pamiętała, jak Felicita zapukała do moich drzwi i przyniosła mi ciasteczka, które sama upiekła. Niech Bóg da nam siłę, by żyć i szerzyć dobro, jak robili to oni, i pozwoli nam spotkać się z nimi w przyszłym, spokojniejszym życiu. Następnego ranka doktor Zorn na trzy dni wyjechał z ośrodka. Nie powiedział nikomu, nawet swojej żonie, dokąd się wybiera i z kim zamierza się spotkać. Krenek i Nora uważali, że pojechał do Chicago, by zdać relację panu Taggartowi z niedawnych tragicznych wydarzeń w ośrodku, kiedy jednak otrzymali telefon w tej sprawie z jego biura, stało się jasne, że Andy'ego tam nie było. Krenek zapewniał Norę i Betsy, że mimo rezygnacji Andy był ostatnio w dość dobrym nastroju, i zasugerował nawet: - Założę się, że pojechał w sprawie jakiejś nowej pracy i nie chciał robić Betsy nadziei, jeśli musiałby je później zawieść. Czwartego dnia Andy przyleciał na lotnisko w Tampie, pojechał do Palmowej Alei i natychmiast spotkał się z Betsy, Norą i Krenekiem. Uściskał żonę, przeprosił ją za tajemniczość w ciągu kilku ostatnich dni i wyjął z teczki dość duży plik różnego rodzaju broszurek, pla- katów i map. 277 - Przepraszam was wszystkich, a szczególnie Betsy, ale miałem coś bardzo ważnego do załatwienia i wydawało mi się, że będzie najlepiej, jak uporam się z tym sam. - Spośród papierów, które miał w teczce, wyciągnął jakiś medyczny periodyk, otworzył na stronie zaznaczonej spinaczem biuro- wym, po czym położył pismo na blacie biurka okładką do góry i powiedział: - Wydaje mi się, że Clarence Hasslebro- ok zrobił mi ogromną przysługę, zmuszając mnie do opusz- czenia cichej posadki w Palmowej Alei. Betsy i ja mogliśmy tu pozostać i wspaniale ułożyć sobie życie. - Zamilkł, po czym wolno i niezwykle dobitnie dodał: - Ale ja chcę być lekarzem. Chcę pomagać pacjentom, którzy potrzebują mo- jej opieki i wiedzy. Praca z Norą i doktorem Leitonenem wskazała mi ścieżkę, którą powinienem pójść. Odwiedzanie pacjentów cierpiących na chorobę Alzheimera przypomina mi o obowiązkach, jakie spoczywają na lekarzach, a kiedy zatrzymuję się obok pokoju pani Carlson, pytam sam siebie, na czym powinna polegać opieka medyczna. Jestem leka- rzem, a nie dyrektorem luksusowego hotelu. Podniósł teraz z biurka periodyk leżący okładką do góry, zaznaczył palcem interesującą go stronę i powiedział: - Kiedy zostałem zmuszony do rozważenia, czym będę się zajmował przez resztę swojego życia, zacząłem prze- glądać ogłoszenia o pracę... wiecie, te, w których małe miasteczka piszą, jakich lekarzy poszukują, i natknąłem się na takie, które wydaje mi się idealne. Otworzył teraz periodyk, wskazał palcem małe ogłosze- nie zakreślone czerwonym flamastrem i podał pismo Betsy. W ogłoszeniu było napisane: „Silver Butte, miasteczko o tysiącu ośmiuset mieszkańcach, położone nad przepiękną rzeką Madison w południowej Montanie, w pobliżu Parku Yellowstone, poszukuje lekarza. Oferujemy darmowy gabi- net na okres jednego roku, samochód i zniżki na benzynę. Najpiękniejsze krajobrazy w Stanach Zjednoczonych, łago- dne zimy." - Tam właśnie pojechałeś? - zapytała Betsy, zupełnie nie zdradzając, co myśli na temat jego pomysłu. - Tak. Poleciałem do Billings. Na lotnisku powitali mnie przedstawiciele miasteczka, a później pojechaliśmy do Silver Butte. - Jak to wszystko wyglądało? - zapytała Betsy. - Dla moich potrzeb wystarczy. 278 - No właśnie, a jakie są twoje potrzeby? - zapytał Kre- nek, na co Andy odpowiedział: - Chcę być lekarzem. Chcę wybudować mały szpitalik, ściągnąć do pracy młodych lekarzy i leczyć wszystkich, którzy poproszą nas o pomoc. - Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Chcę być takim lekarzem, jakim chciałem być, kiedy zaczynałem w Illinois. - Jest tam jakiś szpital w okolicy? - zapytała Nora. - Mają budynek, który spełnia funkcję ośrodka pierw- szej pomocy. Całkiem dobry szpital jest w Bozeman, pięć- dziesiąt dwie mile od miasteczka, i w Butte, sześćdziesiąt jeden, no i oczywiście pierwszorzędna klinika w Billings. - Pracują tam w okolicy jacyś inni lekarze? - zapytała Nora. - Dwaj starsi panowie w dość odległych miasteczkach, ale obaj myślą już o emeryturze. - Czy tak mała społeczność, jak ta w Silver Butte, jest w stanie utrzymać lekarza? - zapytał Krenek. - Co o tym sądzi stowarzyszenie lekarzy? - Wydaje mi się, że za minimum uważają dwa tysiące czterystu mieszkańców. - A w tym Silver Butte jest tysiąc ośmiuset? Czy to znaczy, że lekarz umiera tam z głodu? - To znaczy, że dobry lekarz może wykorzystać to jako podstawę i z czasem poszerzyć swoją klientelę. Teraz odezwała się Betsy: - Czy Madison to rzeczywiście taka ładna rzeka? - a Andy pokazał jej resztę broszurek, w których były zamie- szczone zdjęcia wielkich prerii ciągnących się od Madison i szczytów pobliskiego Parku Yellowstone. Bystra jak zwykle Nora zauważyła: - Wszystkie fotografie zrobili latem. Masz jakieś zimo- we krajobrazy? Andy popatrzył na pielęgniarkę. - Właśnie miałem zapytać, jak podoba ci się ta propozy- cja, bo jeśli tam pojadę, chciałbym, żebyś pojechała ze mną. - Chyba będzie lepiej - odparła Nora z szerokim uśmie- chem - jak najpierw zapytasz o to żonę. Przypuszczam, że w Silver Butte nie znajdzie dobrego ortopedy. Andy spojrzał na żonę, o nic nie prosił, chciał tylko poznać jej zdanie, zanim zacznie przekonywać ją o słusznoś- ci swojej decyzji. Betsy milczała przez chwilę, po czym 279 powiedziała: - Wydaje mi się, że w moim przypadku zwykły lekarz przyda mi się bardziej niż nawet najlepszy ortopeda. Będzie mi potrzebny godny zaufania położnik, ale przecież za takiego wyszłam. Wszyscy spojrzeli na nią ze zdziwieniem, a ponieważ nikt nic nie powiedział, Betsy dodała: - Doktor Farąuhar był prawie pewny, że jestem w cią- ży, wysłał mnie jednak na przeprowadzenie testów. Teraz nie ma już żadnych wątpliwości. - Szturchnęła męża pal- cem i powiedziała: - Kiedy ty ukrywałeś coś przede mną w Mon tanie, ja miałam swój własny sekret tutaj. * * Planowany wyjazd do Montany nie nastąpił jednak, a to z powodu niewiarygodnie kuszącej propozycji z Chattanooga. Kiedy OHver Cawthorn i jego wpływowi przyjaciele dowiedzieli się, że doktor Zorn rezygnuje z pracy w Pal- mowej Alei, natychmiast przystąpili do realizacji projektu, nad którym bardzo poważnie zastanawiali się od chwili wyjazdu Betsy na Florydę. Kreślarze i architekci pracowali przez całe dnie, żeby jak najszybciej rozrysować plany ogromnego przedsięwzięcia. Cawthorn zebrał czterech po- zostałych wspólników - doktora Zembrighta - eksperta do spraw medycznych, Chestera Binghama - właściciela firmy budowlanej, Lawrence'a Desmonda - zajmującego się obro- tem nieruchomościami i Charlesa Gilmana - prawnika i fi- nansistę - polecieli do Tampy, tam wynajęli samochód i czym prędzej pojechali do Palmowej Alei. Poprosili do siebie państwa Zornów, a na biurku, które Andy miał zamiar wkrótce zwolnić, rozłożyli wielkie zdjęcie lotnicze górzystego i lesistego terenu. Czerwone kreski oznaczały zakupione niedawno działki. Chester Bingham odezwał się pierwszy: - Zaczęliśmy od pięciu tysięcy akrów, które należą do Desmonda. Mógłbyś pokazać, gdzie się znajdują, Desmond? - a dumny właściciel wskazał na zdjęciu swój teren, wyjaśniając: - Te przepiękne góry, które graniczą z posiadaną przeze mnie ziemią, to Park Narodowy Great Smoky Mountains, chroniony, ale udostępniony dla turystów. Chester, mów dalej. - Postanowiliśmy więc dokupić jeszcze osiemset akrów. 280 - I mamy teraz tysiąc trzysta akrów najwspanialszej ziemi w Tennessee — wtrącił się Cawthorn — bez żadnych zabudowań, więc mamy wolną rękę. Bingham zauważył teraz bardzo interesującą rzecz: - Z jednej strony graniczymy z Parkiem Narodowym, poza tym nie chcemy w żaden sposób zagospodarowywać terenów leżących wokół serca naszego przedsięwzięcia. Dzięki temu stworzymy zupełnie dziki obszar, który jest wręcz idealny dla naszego celu. - No, ale co właściwie nim jest? - zapytał zniecierp- liwiony Andy, a Bingham sprzątnął z biurka ogromne zdję- cie lotnicze i zamiast niego rozłożył projekt architektonicz- ny ukazujący część posiadanej przez spółkę ziemi z kom- pleksem budynków u góry, jeziorem pośrodku i dwiema górami u dołu - mniejszą nieco na zachód, i większą, z dwo- ma szczytami, na wschód od jeziora. - Przepiękna głusza, idealna na wszystko, co chcemy tam stworzyć - powiedział Bingham - i jaka przestrzeń. - A same budynki? - zapytał Andy, a Zembright od- powiedział z dumą: - Najnowocześniejszy kompleks domów spokojnej staro- ści. - Potem palcem wskazywał wszystkie jego elementy: trzy budynki główne ustawione w lekkim łuku, trzy ścieżki - najkrótsza wiodąca do brzegu jeziora i z powrotem, dłuższa obiegająca jezioro i najtrudniejsza wiodąca wzdłuż stoków wzniesienia, a do tego coś, co szczególnie spodobało się Andy'emu - na równinie w pobliżu głównych budynków rozmieszczono pewną liczbę małych domków przeznaczonych dla małżeństw, które chcą, dokąd to będzie możliwe, mieszkać osobno, i dopiero później przeprowadzić się do bloku. - Czy jesteście panowie gotowi na poniesienie takich wydatków? - Częściowo chcemy sfinansować budowę z pieniędzy przyszłych mieszkańców - odpowiedział Bingham - choć na początku zakładaliśmy, że sami pokryjemy wszystkie koszty. Desmond, właściciel największej części gruntów, powie- dział: - Dużo więcej ludzi, niż się panu wydaje, doktorze Zorn, ^ poważnie myśli o tym, jak spędzić jesień swojego życia. Kiedy usłyszeli o naszym projekcie, natychmiast wyłożyli pieniądze na jego realizację. Wszystko jest już właściwie sfinalizowane. - Jak duży jest wkład? 19 - Aleja Palmowa 281 - Dwadzieścia pięć milionów. - O mój Boże! Czy ja dobrze słyszę? - Dwadzieścia pięć baniek i zaczęliśmy już nawet przy- gotowywać teren. - Zaraz! Zaraz! - wtrąciła się Betsy. - Jeśli my mamy objąć nad tym wszystkim kierownictwo, a chyba o to panom chodzi... - Zgadza się, chcemy zaproponować państwu kierow- nictwo - powiedział Gilman. - Dokładnie sprawdziliśmy pana Zorna, zarówno w Chicago, jak i w Tampie. Uważa- my, że jesteście idealną parą. - Jeśli mam być wspólniczką - powiedziała Betsy - to chcę mieć prawo decydowania, które drzewa zostaną wycię- te, a które nie. Ludzie, których pragniemy przyciągnąć, nie będą chcieli żyć na pustkowiu. - Będzie pani miała do wyboru jakieś dziesięć tysięcy drzew - powiedział prawnik. - To bardzo lesisty teren. Proszę zapytać Desmonda, do niego należy większość tego obszaru. - Z większości miejsc, z powodu drzew nie widać nawet szczytów gór. Wycięliśmy tylko te, które rosły na miejscu przyszłych budynków i parkingu. - No więc - zapytał Cawthorn - przyjmiecie naszą pro- pozycję? - Chciałbym najpierw zobaczyć teren - powiedział An- dy - i dokładnie przeanalizować wszystkie plany. - Proponuję - powiedział doktor Zembright - żebyśmy polecieli tam natychmiast. Jeden telefon i w Knoxville będą już czekały na nas samochody. Tam jest najbliższe lotnisko. - A są tam również szpitale? - zapytała Betsy, a Ze- mbright zapewnił ją: - Jedne z najlepszych i tylko godzina drogi od naszego ośrodka. - No to jedźmy. - A jutro chciałbym, żebyśmy polecieli do Chicago - wtrącił Andy. - Oczywiście, jeśli pan Taggart jest w mieście. - A dlaczego Taggart - zapytał Cawthorn. - Przecież właśnie się z nim rozstałeś. Andy wyjaśnił: - Dlatego, że on najwięcej wie o domach spokojnej starości. Kiedy spotkali się w biurze przy Boul Mich, Taggart powiedział otwarcie: 282 - Wspaniały pomysł, doskonałe usytuowanie, a Zorn w ciągu jednego roku dał się poznać jako jeden z moich najlepszych dyrektorów. Obejrzyjmy teraz wasze plany. Przedstawiono mu wszystkie projekty. Natychmiast spo- dobał mu się plan wybudowania ośrodka w pobliżu gór. - To bardzo odważny pomysł - powiedział. - Jezioro jest warte z milion dolarów. Czy te wzniesienia będzie widać z okien głównych budynków? - Co do innych ele- mentów okazał nieco mniej entuzjazmu: - Nie podoba mi się nazwa. „Wzgórza". Niby wszystko w porządku, jak „Palmowa Aleja", ale okazuje się, że można dużo zyskać, kiedy doda się jakiś przymiotnik. Dzięki niemu klienci zobaczą całe miejsce w taki sposób, jaki im za- sugerujemy. Jak wam się podoba nazwa „Ochronne wzgó- rza"? Nie, za bardzo techniczne. Albo „Gościnne wzgó- rza"? Już brzmi lepiej. Na pewno wymyślicie coś jeszcze lepszego. Nie był również zachwycony, że główny budynek miesz- kalny ma nosić nazwę „Zachód Słońca." - Nie wolno wam w żaden sposób sugerować, że to ostatni przystanek. Odstraszycie w ten sposób ludzi. - Ołó- I wkiem skreślił wyraz „Zachód Słońca" i napisał „Jutrzen- ka". Jeden z inwestorów zaprotestował: - Ale ten budynek wychodzi na zachód - a Taggart wyjaśnił: - Tego zmienić nie możecie, ale nie możecie również przypominać im o końcu dnia. Zawsze podkreślajcie po- czątek. Zaproponował również, by szpital był oddzielony od ! pozostałych budynków i by nadać mu inną nazwę, na przykład ośrodek opieki zdrowotnej. Podobał mu się pomysł przeprowadzenia korytarzy łączących wszystkie budynki. - Starajcie się, by wszystko było dostępne i dobrze ze sobą współgrało. - Żaden szczegół nie umknął jego uwagi. I Zasugerował również, by zróżnicować nazwy trzech wy- znaczonych ścieżek. - Tę najkrótszą nazwijmy „Przechadz- ką". Tę, która biegnie wokół jeziora, nazwijmy, na przy- kład, „Spacer", a tę najtrudniejszą - „Eskapada". Uwierz- cie mi, że ludziom się to spodoba i każdy będzie chciał się zmierzyć z najtrudniejszym wyzwaniem. Co do pomysłu wybudowania małych domków, powie- dział: 283 - Będą bardzo popularne. Pewnie już część z nich udało się wam sprzedać - a pan Bingham przytaknął skinieniem głowy. Kiedy doszedł do kolejnego rysunku, skrzywił się i wskazał coś palcem, mówiąc: - Po co wam ten rządek małych pokoików na pierwszym piętrze? Zorn wyjaśnił: - Chcemy je przeznaczyć dla ludzi, którzy nie dys- ponują zbyt dużymi pieniędzmi. - A po co? - zapytał Taggart. - Dlatego, że nie chcę prowadzić luksusowego hotelu dla najbogatszych. Chciałbym, żeby mogli u nas zamieszkać nauczyciele, sklepikarze, rolnicy i wszyscy, którzy chcą dobrze przeżyć starość. - To najlepszy sposób na bankructwo, panie doktorze. Pierwszą rzeczą, o jaką musi się pan zatroszczyć, są solidne podstawy finansowe ośrodka. - Nauczyłem się tego u pana. Będę miał bardzo dobrego doradcę finansowego. - A gdzie go pan znajdzie? Powodzenie całego przedsię- wzięcia spocznie przecież na jego barkach. Wtrącił się Desmond: - Nie musimy nikogo szukać. Będzie nim mój młodszy brat Alfred. Krzywi się za każdym razem, kiedy chcę wydać na coś choćby dziesięć centów, a potem dokładnie spraw- dza, czy pieniądze nie zostały w jakiś sposób sprzeniewie- rzone. Jeśli Alfred będzie miał nad wszystkim pieczę, nie zbankrutujemy. Na twarzy Taggarta pojawił się teraz szeroki uśmiech. - Nawet podobają mi się te małe pokoiki i pomysł, by nauczyciele i sklepikarze mogli cieszyć się życiem na sta- rość. Zorn, jest pan wspaniałym człowiekiem. Uważam tak od tego mroźnego dnia, kiedy spotkaliśmy się w tym biurze po raz pierwszy. Ala pan moje błogosławieństwo. Trzy dni po Świętach Bożego Narodzenia i zgodnie z tym, co zaplanowano już w kwietniu, członkowie tertulii Raula Jimeneza, choć pozbawieni swojego przywódcy, po- 284 łożyli dłonie na wypolerowanym kadłubie samolotu i wy- pchnęli maszynę na pas startowy. Przyglądali im się niemal wszyscy mieszkańcy Palmowej Alei oraz dwie ekipy telewi- zyjne. Podobnie jak przed swoim pierwszym, nocnym lotem St. Pres dokonał przeglądu technicznego samolotu. Uklęk- nął i otworzył zawór kontrolny paliwa. Pojawiła się maleńka ilość wody. Odsączył ją, po czym powąchał palce, by upew- nić się, że reszta to benzyna - dopiero teraz silnik był gotowy do pracy. Rektor Armitage i senator Raborn pomo- I gli ambasadorowi zasiąść w fotelu pilota, a Max Lewandow- ski dokonał ostatecznego przeglądu śmigła, po czym wszys- cy odsunęli się na bezpieczną odległość. Silnik zakaszlał najpierw kilkakrotnie, lecz już po chwili zaryczał jak wście- kłe zwierzę. Ponieważ w kokpicie nie było drzwi, St. Pres, dumnie siedząc w fotelu, pomachał widzom, po czym zajął się swoimi obowiązkami. Po otrzymaniu pozwolenia na start, zwolnił hamulce i oparł się wygodnie, a samolot ruszył naprzód. Kiedy prędkość była już wystarczająco duża, po- ciągnął do siebie wolant, a maszyna wzbiła się w powietrze. Pilot krążył nad ośrodkiem, tak by nie zniknąć z pola ! widzenia osób, które z ogromnym przejęciem obserwowały go z ziemi i okien Bloku Wspomagania Życia. Samolot zmieniał wysokość. To przelatywał tuż nad głowami gapiów, to znów niemal pionowo wzbijał się w po- wietrze, po czym przechodził do poziomu i spokojnie leciał sobie po bezchmurnym, zimowym niebie. Podczas gdy St. Pres demonstrował możliwości samolo- tu - niebagatelne, biorąc pod uwagę sposób, w jaki go wykonano - cały tłum zjednoczyła ta sama myśl. Średni wiek pięciu konstruktorów to siedemdziesiąt dziewięć lat i dwa miesiące, prawdopodobny wiek mieszkańców ośrodka to siedemdziesiąt cztery, a kiedy tak wszyscy patrzyli na samolot, który w pewnym sensie sami zbudowali, i zdali sobie sprawę z tego, że pilot za rok skończy osiemdziesiątkę, ich serca przepełniła ogromna duma. Dokonali tego! Staru- szkowie, których poza ośrodkiem uważano za niezdolnych do zrobienia niemal czegokolwiek, zbudowali samolot i wzbili się nim w powietrze dla uczczenia Nowego Roku. - Patrzcie! Pozdrawia nas! - wołali widzowie zachryp- niętymi z podniecenia głosami, a widząc, że samolot leci coraz niżej, ruszyli naprzód, by zobaczyć jak ambasador 285 zakończy swój historyczny lot. St. Pres zmylił ich jednak, ponieważ zawrócił nagle, potem zrobił jedno duże koło, ,a kiedy rozpoczynał następne, uruchomił urządzenie wymy- ślone przez Lewandowskiego. Zwolnił dźwignię, a pod kadłubem samolotu rozwinęła się bela białego płótna z napi- sem RAUL Y FELICITA. Wykonawszy zadanie, St. Pres poleciał na koniec pasa startowego, zerknął na rękaw, by sprawdzić kierunek wiat- ru, i wylądował, po czym doprowadził samolot do pierwo- tnego miejsca, gdzie czekał już na niego tłum podekscyto- wanych widzów. Tego wieczora, podczas posiedzenia ter- tulii - z Lewandowskim jako honorowym gościem - jej członkowie mieli zastanowić się, co teraz zrobić z samolo- tem. Rektor Armitage miał już gotową odpowiedź: - Oddajmy go którejś z okolicznych szkół zawodowych. Im wcześniej przyszli mechanicy nauczą się czegoś o budo- wie samolotu, tym lepiej. Mężczyźni wybrali szkołę, w której kierownik warsztatu posiadał już licencję pilota, a przez następne miesiące pens- jonariusze Palmowej Alei widywali czasami swój samolot na tle błękitnego nieba i wspominali ambasadora St. Presa albo Raula Jimeneza. * * * Nazajutrz po wyjeździe Zorna, zaraz po przebudzeniu Richard St. Pres zauważył wyraźne pogorszenie stanu swo- jego wzroku. Kiedy próbował przeczytać poranną gazetę, zdał sobie sprawę z tego, że katarakta w lewym oku wyraź- nie przeszkadza mu w odczytaniu tekstu. Nie panikował, ponieważ ostrzegano go, iż pewne pogorszenie wzroku prę- dzej czy później nastąpi, niemniej jednak był zdenerwowa- ny, a to dlatego, że uświadomił sobie konieczność rychłego skorzystania z usług chirurga. Próbował pocieszać samego siebie, mówiąc: - Nie ma się czego bać. Człowiek idzie do okulisty o dziewiątej, przechodzi operację - czterdzieści minut - a jeśli ma ochotę, o jedenastej wraca już do domu. Nie tak jak dawniej, kiedy przez kilka dni leżało się z głową unie- ruchomioną za pomocą worków z piaskiem. - Gdy jednak zauważył, że wzrok pogarsza mu się jeszcze bardziej w trak- 286 cie czytania, postanowił: - Lepiej pójdę do doktora Far- ąuhara. Nadeszła pora, by się ubrać. Tego ranka miał reprezento- wać mieszkańców Palmowej Alei na spotkaniu z kierownict- wem ośrodka w sprawie podwyżki opłat. Zabrał się do wiązania krawata - czynność tę wykonywał już tysiące razy. Ponad pięćdziesiąt lat temu pewien kolega z uniwersytetu, ogólnie znany z nieprzeciętnej elegancji, zauważył, że St. Pres ma zwyczaj używania węzła prostego do wiązania krawata. Węzeł był nierówny i ciągle przechylał się na lewą stronę. - Richard, drogi przyjacielu - zbeształ go kolega - czy nikt nie nauczył cię jeszcze najnowszego krzyku mody w dziedzinie wiązania krawatów? - po czym zademonst- rował mu, jak wiąże się węzeł windsorski. - Widzisz? Węzeł jest szeroki u góry i pięknie zwęża się ku dołowi. Voila\ Wyglądasz teraz jak prawdziwy dżentelmen. Od tamtego dnia St. Pres niezliczoną ilość razy powta- rzał całą skomplikowaną procedurę, tym bardziej dumny ze swojej nowej umiejętności, kiedy jego jedwabne krawaty, na które wydał fortunę, paradowały przed tłumami ludzi i ka- merami telewizyjnymi. Tego ranka jednak jego prawa ręka zapomniała sekwencję ruchów, które kiedyś tak bezbłędnie wykonywała, długi koniec krawata zachowywał się wyjątko- wo niesfornie, a z trudem zawiązany węzeł przypominał przypadkowo zamotany supeł. St. Pres zirytowany, rozwią- zał nieudaną plątaninę, wyprostował końce krawata i zaczął wszystko od nowa. Okazało się jednak, że kiedy próbował świadomie wykonać czynność, która była tak rutynowa, że nigdy wcześniej nie musiał się nad nią zastanawiać, miał wrażenie, że zupełnie nie wie, co robi. Mózg nie potrafił nadążyć za palcami - w rzeczy samej palce nie potrzebowały żadnych informacji z mózgu, a kiedy te jednak zaczęły docierać, tylko utrudniły dłoni pracę, zamiast ją ułatwić. Po raz drugi nie udało mu się wykonać tej jakże prostej czynności, a zawiązany węzeł znów okazał się niezgrabnym supłem. Rozwiązał go nerwowym szarpnięciem, znów wypros- tował końce krawata i zaczął mówić do siebie jak do małego dziecka: - Dłuższy koniec krawata weź do prawej ręki. Teraz przepleć go nad i pod, potem wokół i znowu pod, tak żeby powstał taki elegancki, kwadratowy węzeł. Następnie znów 287 nad i pod, a wreszcie wetknij koniec, który trzymasz w ręce, w środek węzła i zaciśnij. - Przyglądając się z dziecięcą dumą swojemu dziełu, pogratulował sam sobie: - No wi- dzisz? To wcale nie było takie trudne. Potem popatrzył na siebie w lustrze i dostał napadu nerwowego śmiechu. Przypomniało mu się, że kiedy był na obozie skautingowym w Vermont, dostał burę od zastępo- wego, który powiedział: - Richard, nigdy nie zostaniesz dobrym skautem, dopó- ki nie nauczysz się wiązać innych węzłów poza babskim. Widzisz? Prawie sam się rozwiązuje. Tak łatwo przecież zawiązać węzeł prosty i, popatrz, żadna siła nie da mu rady. - A jak go zawiązać? - zapytał Richard, a instruktor wyjaśnił spokojnie: - Lewa ręka powinna być zupełnie nieruchoma. Prawą wkłada się linę od dołu, przeplata, wyciąga górą i zaciska. Proszę, jaki piękny węzeł. Niepewny uśmiech w lustrze zaczął powoli ustępować miejsca przerażonemu spojrzeniu. - Czy to początek mojego końca? Taka prosta rzecz jak zawiązanie krawata, a ja nie potrafię sobie z nią poradzić. - Przyglądając się swojej twarzy w lustrze, stwierdził: - Wło- sy coraz rzadsze i zupełnie siwe. Zęby coraz bardziej się kruszą. Nos nie dostarcza już takiej ilości tlenu jak dawniej, płuca też nie są już takie sprawne. Serce wydaje się w po- rządku, ale nogi już ledwie mnie noszą, a teraz ta cholerna katarakta. - Niemniej jednak na zakończenie przeglądu po- wiedział do siebie: - Nie jest jeszcze beznadziejnie. Nadal trzymam się prosto i wyglądam równie dobrze jak ci, którzy są ode mnie dziesięć lat młodsi. Teraz jednak pojawiły się pewne wątpliwości. - Czy kłopoty z zawiązaniem krawatu będą miały jakiś ciąg dalszy? Czy to było ostatnie ostrzeżenie przed nadchodzącą kata- strofą? - To pytanie zupełnie wytrąciło go z równowagi. Nie mógł oderwać się od lustra; stał i patrzył, a im dłużej przyglądał się swojej twarzy, tym bardziej był przerażony. W końcu zadzwonił do Armitage'a: - Obawiam się, że nie przyjdę na dzisiejsze spotkanie. Czuję się jakoś dziwnie. Muszę wyjść na świeże powietrze. Przygotowując się do opuszczenia pokoju, jeszcze raz rzucił okiem na swoje odbicie w lustrze. Machnął ręką i powiedział do siebie: 288 - Wyglądam tak, jak mam na to ochotę - po czym ze złością zdjął krawat, ściągnął koszulę, czarne spodnie od garnituru oraz czarne lakierki i włożył swój, jak go nazywał, „strój afrykański": wysokie kozaki z grubej skóry, spodnie w kolorze khaki, flanelową koszulę, angielską apaszkę i fil- cowy kapelusz z szerokim rondem. Tak ubrany, wyszedł dziarskim krokiem z pokoju, wsiadł do windy i zjechał na dół, zadowolony, że nie spotkał nikogo, komu musiałby tłumaczyć, dokąd się wybiera. Kiedy wyszedł z budynku i ruszył w kierunku sawanny, w powietrzu natychmiast zaczęły krążyć hałaśliwe mewy. Jak tylko zdały sobie sprawę z tego, że St. Pres nie przyniósł im nic do jedzenia, zaczęły go besztać głośnymi okrzykami i prawie atakować jego duży filcowy kapelusz. Dwa najodważniejsze ptaki zanurkowały w jego kierun- ku jak japońskie samoloty, które próbowały zatopić jego krążownik podczas bitwy o Okinawę. Kamikadze - zbudo- wane najtańszym kosztem samoloty z ogromną ilością ła- dunków wybuchowych na pokładzie i pilotowane przez nieustraszonych młodzieńców, których zadanie polegało na wyszukiwaniu okrętów amerykańskiej marynarki wojennej i zanurkowaniu w ich kierunku. W wyniku akcji zupełnej zagładzie ulegał samolot wraz z pilotem i okręt przeciwnika. Tak wielu próbowało wtedy zniszczyć jednostkę St. Presa, że dziś niebo wypełniły nie krzyczące mewy, ale japońskie samoloty, a on, ubrany w mundur, walczył z wrogiem. Jeden z ptaków, rozwścieczony, że St. Pres przyszedł do nich z pustymi rękoma, zatoczył koło w powietrzu, po czym zaatakował go od tyłu, zupełnie jak japoński kamikadze, a St. Pres wrzasnął: - To on! Ten, który prawie nas zatopił! - i zacisnął pięści, jakby za chwilę miał dać znak do rozpoczęcia ostrza- łu. Kamikadze wydawał się nieśmiertelny - ryczące działa nie potrafiły go powstrzymać, a on zbliżał się nieuchronnie do krążownika. W ostatniej jednak chwili dopadły go poci- ski artylerii, a samolot wpadł w korkociąg, eksplodował i runął do morza. Pilot zginął, nie osiągnąwszy niczego, a St. Pres przyło- żył teraz do czoła otwartą dłoń i oddał cześć temu, któremu niemal udało się zniszczyć jego okręt. Znalazł się w tej części sawanny, która najbardziej przy- pominała mu Afrykę - olbrzymie, porośnięte trawą równiny 289 Kongo. Przypomniały mu się czasy, kiedy był jedynym pracownikiem konsulatu amerykańskiego w jednym z naj- mniejszych państewek afrykańskich, utworzonym z części ziem belgijskiej kolonii nad rzeką Kongo. - Tu jest zupełnie jak w Afryce - mówił sam do sie- bie. - Te niskie krzewy, pieprzówki brazylijskie, gdzienie- gdzie pojedyncze drzewa, wciąż niskie, ale nadal rosną. Mówi się, że dyplomaci najlepiej zapamiętują miejsca, w którym jest im najciężej. Afrykę pamiętam dziesięć razy lepiej niż wspaniałe wieczory w Wiedniu. Jak tylko to powiedział, jego myśli powędrowały do stolicy Austrii i zatrzymały się tuż przy wspaniałym gma- chu opery, gdzie najwięksi śpiewacy świata brali udział w przedstawieniach Śpiewaków norymberskich, Lohengrina i Aidy. - Ależ miałem różnorodne życie. Kamikadze pod Oki- nawą, żeby sprawdzić, czy zasługuję na miano mężczyzny; konsulat w Afryce, bym mógł udowodnić, że potrafię praco- wać na zupełnym pustkowiu; a potem Wiedeń, gdzie poka- załem, że jestem również w stanie kierować całą ambasadą. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy przypomniał sobie śmierć żony, szybko jednak otarł je grzbietem dłoni. - Wstyd mi za siebie. Te wszystkie wątpliwości dziś rano. Te wahania. Pewnie, że się starzeję, ale na miłość boską, Richard, starzej się z klasą. Napraw sobie te cholerne oczy. Napisz do starych przyjaciół. Zaproś tu tego Anglika, którego poznałeś w Afryce. Zakończ życie z klasą. Pamiętaj, czego uczył cię zastępowy: „Nie wiąż węzła babskiego, który sam się rozwiązuje. Zawiąż prosty, którego nie roze- rwą nawet dzikie konie". Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się w pobliżu szmara- gdowej sadzawki, a jego słowa usłyszał wieloletni miesz- kaniec tego miejsca. Był nim grzechotnik, dla którego ostat- nie miesiące były nadzwyczaj trudne. Wielka biała czapla przepędziła go, gdy próbował wykraść jej pisklaki, a kiedy ostatecznie dał za wygraną i chciał się wycofać, wielokrotnie atakował go jej partner. Już od tygodni nie udało mu się upolować zająca ani nawet myszy, a wszystkie te porażki wprawiły go w bardzo zły nastrój. Przyglądał się więc teraz nadchodzącej postaci, takiej samej jak te, które przez wiele lat zupełnie ignorował, o ile nie zakłócały jego spokoju. Przygotowując się do obrony, 290 zwinął się w kłębek, by w razie konieczności móc zaatako- wać, zanim ruchomy obiekt zaatakuje jego, i czekał. Ciężkie buty uzbrojone w metalowe noski były coraz bliżej, a kiedy olbrzymia stopa uniosła się, jakby chciała zgnieść leżącego węża, ten wyrzucił swoje zwinięte jak sprężyna ciało w kierunku nogi intruza. Głowa, która do złudzenia przypominała pędzący pocisk, poszybowała w kie- runku łydki człowieka, a ostre zęby wbiły się tuż nad jego butem. Wąż wstrzyknął śmiertelną dawkę jadu i natych- miast się wycofał. St. Pres wyraźnie widział głowę węża, wiedział również, że zęby wbiły się bardzo głęboko i dość długo pozostały w ranie. Patrząc na uciekające stworzenie, poczuł w nodze jakieś dziwne ciepło, które przesuwało się w górę wewnątrz jakiejś żyły czy tętnicy. Kurczowo zaciskając palce powyżej zranionego miejsca, by spowolnić działanie jadu, przewrócił się do tyłu na niewysoki kopiec porośnięty trawą i mchem. - Czy tak to ma się zakończyć? - zapytał sam siebie i miał na tyle odwagi, by sobie na to pytanie odpowie- dzieć: - Tak daleko od szpitala! Nie uda mi się tam do- trzeć. - Drzemiący w nim naukowiec, mimo że tylko ama- tor, zaczął analizować całą sytuację. - Wydawał się bardzo duży. Gruby jak moja ręka. Musiał wstrzyknąć mi... Nie dokończył myśli, ponieważ jad grzechotnika dotarł już w okolice serca, blokując dopływ tlenu i powodując stopniową utratę przytomności. Wiedział, że dawka jadu była śmiertelna; czuł, jak całe jego ciało staje się coraz bardziej zdrętwiałe. Spojrzał w stronę Palmowej Alei i po- wiedział do siebie: - Dobrze nam się tutaj żyło. Mam nadzieję, że następca Zorna oraz Helen Quade... Przeszył go potworny ból, kiedy jad dostał się do wnętrza serca. Był jednak mężczyzną na tyle silnym, że nie stracił przytomności od razu. Przycisnął dłoń do swojej lewej piersi i spojrzał na północ, gdzie na niebie krążyły mewy, zdener- wowane, że nieznajomy nie przyniósł im nic do jedzenia. Znów zobaczył w nich japońskie samoloty, które wybuchały przed osiągnięciem celu, i oddał im cześć, choć jego prawa ręka była już tak ciężka, że prawie nie mógł jej podnieść. Patrząc w niebo, widział blask medali, które udało mu się zdobyć, a kiedy nastąpił kolejny i ostatni atak, zawołał: 291 - Margaret! - jakby chciał przywołać do siebie żonę, która umarła wiele lat wcześniej. * * Nikt właściwie nie zauważył nieobecności ambasadora aż do godziny trzeciej, kiedy zadzwoniła do niego pastor Quade w sprawie stypendium dla jednej z kelnerek, która ubiegała się o przyjęcie do Duke University. Ponieważ aż trzykrotnie bezskutecznie próbowała zastać St. Presa w po- koju, zaczęła się obawiać, że coś mogło mu się stać, a jej przeczucie miało bardzo poważne podstawy. Podczas pracy w Palmowej Alei nabrała nawyku pat- rzenia pensjonariuszom prosto w oczy i odkryła coś charak- terystycznego w spojrzeniu ludzi, którzy przestali już bronić się przed nieuniknionym końcem. - Dają jakieś znaki tym, którzy się o nich troszczą, jakby chcieli powiedzieć: „Czasu zostaje coraz mniej. Odsłużyłem swoje na wszystkich frontach życia i czas się teraz wycofać". Zauważyła, że ludzie, którzy wysyłają takie sygnały, są zadowoleni z tego, że ich synowie znaleźli sobie miejsce w życiu, córki wyszły dobrze za mąż, a wnuczki radzą sobie jakoś w szkole, nie biorą narkotyków, nie zachodzą przed- wcześnie w ciążę, dostają stypendia i idą do przyzwoitych college'ów. - W ich oczach nie widać kapitulacji - powiedziała pewnego wieczora na spotkaniu tertulii - raczej satysfakcję. Wyścig już się zakończył, mają na koncie kilka skromnych zwycięstw. - Zdała sobie teraz sprawę z tego, że od kilku dni widziała podobne spojrzenie w oczach Richarda, jednak w jego przypadku było to spojrzenie wyrażające rezygnację, a nie triumf. Niepokój kazał jej udać się do recepcji. - Martwię się o ambasadora. Miał zadzwonić do mnie o trze- ciej, a do tej pory się nie odzywa. - Spróbuję zadzwonić do niego jeszcze raz - powiedzia- ła recepcjonistka, ale znów nikt nie podnosił słuchawki. - Chce pani zajrzeć do jego pokoju? - Nie. - Jej spokojna twarz zaczerwieniła się lekko. - Nie mamy prawa go sprawdzać. Kiedy wychodziła z holu recepcyjnego, nie czuła się ani trochę spokojniejsza. Była przekonana, że Richard St. Pres 292 wzywał pomocy, zaczęła więc wypytywać, czy nikt nie widział go po śniadaniu i dowiedziała się, że zrezygnował z uczestnictwa w porannym spotkaniu z kierownictwem i udał się na spacer na sawannę. - Widziałam, jak atakowały go mewy za to, że nie przyniósł im nic do jedzenia - powiedziała Laura Oliphant, ktoś inny z kolei widział go, kiedy szedł w kierunku szmara- gdowej sadzawki. - Czy ktoś widział go po powrocie? - Nie. Nie mówiąc o tym nikomu, sama również wybrała się na sawannę i również musiała odeprzeć atak niezadowolonych mew. Uwolniła się od ptaków i ruszyła w kierunku szmarag- dowej sadzawki. Wspominała dzień, w którym Richard zabrał ją tam po raz pierwszy, a potem ich ostatni wspólny spacer, kiedy oświadczył jej się nad brzegiem owego zielo- nego i pobłyskującego w słońcu klejnotu. Miała nadzieję, że zastanie tam Richarda, leżącego na hamaku i czytającego książkę lub obserwującego nadbrzeżną florę i faunę. Kiedy była już wystarczająco blisko, zdała sobie sprawę z tego, że go tam nie ma. Bała się, że jeśli poszedł gdzieś dalej, bardzo trudno będzie go odnaleźć. Już miała za- wrócić. Nagle zobaczyła go, leżącego na małym kopcu, z twarzą zwróconą do góry. Nie wpadła w histerię ani nie uciekła w popłochu. Pochyliła się nad nim, jakby był chorym dzieckiem, dokład- nie przyjrzała jego pobladłej twarzy i przyłożyła ucho do serca, które już dawno przestało bić. Był martwy, już od kilku godzin, a ona usiadła obok niego i zaczęła zastanawiać się, co powinna zrobić. Kolacja rozpocznie się za pół godziny, mniej więcej tyle, ile pastor Quade potrzebowałaby na powrót do ośrodka. Jeśli teraz zaniesie wiadomość o śmierci ambasadora, wywo- ła ogromne zamieszanie i lawinę pytań, na które nie zna odpowiedzi. A co właściwie było przyczyną jego śmierci? Atak serca? Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, by obejrzeć jego nogi w poszukiwaniu ewentualnych śladów ukąszenia; nie przyszłoby jej również do głowy, że grzechotnik, który zaatakował ambasadora, leży zwinięty nie opodal i przygląda się kolejnej postaci, która ośmieliła się naruszyć jego spokój. Wąż nie musiał jednak atakować po raz drugi, ponieważ pastor Quade, która wiedziała już, jak powinna postąpić, 293 odeszła wolno w kierunku ośrodka. Weszła do głównego budynku, kiedy pozostali mieszkańcy zasiadali już do kola- cji. Unikając jakichkolwiek spotkań, udała się prosto do gabinetu pana Kreneka. Przywitała się z nim chłodno i usia- dła. Otworzyła usta, by powiedzieć co ją tu sprowadza, a wtedy poczuła tak ogromny smutek po stracie swego jakże szlachetnego przyjaciela, że nie była już w stanie dłużej powstrzymywać łez. - Pani Quade! Co się stało? Łkała jeszcze przez chwilę, w końcu udało jej się zapa- nować nieco nad emocjami, przyłożyła do ust palec wskazu- jący prawej ręki, by dać Krenekowi do zrozumienia, że oczekuje od niego dyskrecji, i szepnęła: - Ambasador St. Pres, pańscy ludzie znajdą go nad sadzawką. - Nie żyje? - Tak. - Co się stało? - Wygląda na to, że zmarł z przyczyn naturalnych. - Widziała go pani? Ma pani pewność, że nie żyje. - Proszę samemu sprawdzić. - Chce pani, byśmy trzymali to w tajemnicy, dopóki ciało nie zostanie stamtąd zabrane? - Tak. Nie ma sensu burzyć przyjemnego nastroju - powiedziała i gestem wskazała tętniącą życiem jadalnię. - Zaraz po niego pójdę - powiedział Krenek, a zanim pastor Quade zdążyła wyjść z gabinetu, zjawili się dwaj silni mężczyźni, którzy przyszli zapoznać się z treścią zadania. - Mamy do wykonania bardzo smutny obowiązek, panowie, i trzeba, by wszystko pozostało na razie w zupełnej tajem- nicy. - Wszyscy trzej ruszyli w kierunku szmaragdowej sadzawki. Pastor Quade weszła do jadalni, zatrzymała się na chwilę przy drzwiach, rozejrzała po twarzach ludzi siedzących przy stołach i powiedziała do siebie: - To są moje owieczki, którym będę służyła aż do śmierci. - Przyglądając im się, zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo kocha tych poważnych ludzi, którzy podjęli już decyzję dotyczącą ostatniego okresu swojego życia. Życzyła im wszystkim zdrowia i wielu szczęśliwych lat. Nagle miała wrażenie, że słyszy utwór organowy, który poznała wiele lat temu. Jako młoda misjonarka została 294 wysłan a do pewnej maleńk iej parafii w Chinac h, gdzie w rozpad ającym się kościół ku znalazł a przepię knie brzmią - ce, stare niemie ckie organy. Pewien stary Chińcz yk nauczy ł się kilku prostyc h melodi i, które wykorz ystywa li podcza s liturgii, a na zakońc zenie mszy, kiedy odchod ziła od ołtarza, z ogrom nym entuzja zmem grał jakiś cudow ny utwór, które- go nigdy wcześn iej nie słyszał a. Cz warteg o wieczo ra podeszł a do niego i zapytał a, jak nazywa się utwór, który zagrał na zakońc zenie, a on podał jej wygnie ciony arkusz nutowy , na którym widniał napis: „Pieśń na wyjście - grać na zakońc zenie mszy". Nie było na nim nazwy wydaw nictwa, daty publika cji ani nazwis ka kompo zytora, było jednak pewne, że utwór jest niezwy kle stary. Mimo że nie miał tekstu, był niezwy kle porywa jący i bardzo stosow ny w chwili zakońc zenia naboże ństwa, kiedy wierni wycho dzili z kościoł a. - „Pieśń na wyjści e" - szepnęł a, rozgląd ając się po jadalni. - Wszys cy wolno i godnie odchod zimy z tego świata. Jej wzrok powędr ował w kierunk u okrągłe go stołu, gdzie będą odbyw ały się kolejne posiedz enia tertulii, choć teraz pozbaw ionej już drugieg o członka . Kto zajmie miejsce am- basador a? Może Maxim Lewan dowski. A może tym razem nie będzie to mężczy zna? Kie dy szła wolny m krokie m w kierunk u stolika, przy którym czekali już na nią Jego Magnif icencja rektor Ar- mitage i senator Rabom, zauważ yła, że pani Olipha nt znów robi komuś jakiś wykład , państw o Mallor y opowia dają o po- tańców ce w mieście , a maszyn a do produk cji jogurtu po raz kolejny się zepsuła .