Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14622 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hjalmar Soderberg
Opowiastki
Przełożył ze szwedzkiego Paweł Pollak
Wrocław 2003 FUNDACJA SZWEDZKA
Tytuł oryginału: Historietter
Redakcja:
Wojciech Chudoba
Zdjęcie Sztokholmu, projekt okładki i strony tytułowej: Katarzyna Skalska
Skład i łamanie: Dorota Kaczmarek
Wydanie I
Książka dofinansowana przez
Instytut Szwedzki w Sztokholmie.
The publishergratefully acknowledges
the financial help ofSwedish Institute in Stockholm.
© The Estate of Hjalmar Soderberg
First published by Albert Bonniers Fórlag AB,
Stockholm, 1898
© Copyright for the Polish edition by Fundacja Szwedzka,
Wrocław 2003
© Copyright for the Polish translation by Paweł Pollak, 2003
ISBN 83-918915-1-8
Fundacja Szwedzka
www.szwedzka.pl
[email protected]
* * *
Rysunek tuszem
Któregoś kwietniowego dnia przed wieloma laty, w czasach, gdy wciąż zastanawiałem się nad sensem życia, wszedłem do małej trafiki w bocznej uliczce, żeby kupić cygaro. Wybrałem ciemne, kanciaste El Zelo, schowałem je do cygarnicy, zapłaciłem i zebrałem się do wyjścia. Wtem przyszło mi do głowy, żeby młodej dziewczynie pracującej w sklepiku, u której często kupowałem cygara, pokazać niewielki rysunek w tuszu, znajdujący się przypadkiem w moim portfelu. Dostałem go od pewnego młodego artysty i uważałem, że jest bardzo ładny.
- Proszę zobaczyć - powiedziałem i wręczyłem jej rysunek. - Co pani o nim sądzi?
Wzięła go do ręki z wyraźnym zaciekawieniem i przyglądała mu się bardzo długo i z bardzo bliska. Obróciła nim na wszystkie strony, a jej twarzyczka nabrała wyrazu wytężonej pracy umysłowej.
- No, co to oznacza? - zapytała na koniec ze spojrzeniem żądnym wiedzy.
Lekko się zdumiałem.
- To nie ma jakiegoś szczególnego znaczenia -odrzekłem. - To tylko krajobraz. Tu jest pole, na górze niebo, a tam droga... Zwykła droga...
- Tyle chyba widzę - fuknęła dość nieuprzejmie - ale chcę się dowiedzieć, co to oznacza.
Byłem zakłopotany i bezradny - nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że rysunek ma coś oznaczać. Lecz jej przekonaniem nie dało się zachwiać - wmówiła sobie, że obrazek jest czymś w rodzaju zagadki „gdzie jest kotek?" W przeciwnym razie po co bym go pokazywał? Na koniec przyłożyła go do szyby, żeby stał się przeźroczysty. Zapewne kiedyś pokazano jej takie osobliwe karty do gry, na których normalnie widać dziewiątkę karo lub waleta pik, ale które trzymane pod światło przedstawiają coś nieprzyzwoitego.
Badanie nie przyniosło jednak rezultatu. Oddała mi rysunek, a ja zebrałem się do wyjścia. Wtedy ta biedna dziewczyna nagle mocno poczerwieniała i wybuchnęła bliska płaczu:
- A fe! to naprawdę brzydko z pana strony tak się ze mnie naśmiewać. Wiem bardzo dobrze, że jestem ubogą dziewczyną, której nie było stać na zdobycie lepszego wykształcenia, ale nie jest to chyba powód, żeby się ze mnie naśmiewać. Czy nie może mi pan powiedzieć, co ten obrazek oznacza?
Co miałem odrzec? Dałbym wiele, żeby móc jej powiedzieć, co oznacza, ale nie mogłem, albowiem nic nie oznaczał!
Tak, od tamtej chwili minęło wiele lat. Palę teraz inne cygara i kupuję je w innej trafice. Nie zastanawiam się też więcej nad sensem życia; i bynajmniej nie dlatego, że wydaje mi się, iż ów sens znalazłem.
Sen o wieczności
Gdy byłem jeszcze bardzo młody, żywiłem niezachwianą wiarę i przekonanie, że mam nieśmiertelną duszę. Poczytywałem ją za święty i drogocenny dar, byłem z niej szczęśliwy i dumny.
Często powtarzałem sobie:
- Moje obecne życie jest mrocznym i zawikłanym snem. Któregoś dnia obudzę się w innym śnie, znajdującym się bliżej rzeczywistości i mającym głębszy sens. Z tamtego snu obudzę się w następnym, trzecim, później w czwartym, a każdy nowy sen będzie bliżej prawdy od poprzedniego. Owo zbliżanie się do prawdy stanowi sens życia, jest czymś mądrym i natchnionym.
Powodowany radością płynącą z wiedzy, że dzięki nieśmiertelnej duszy mam kapitał, którego nie mogę stracić przez hazard czy komornika, używałem świata i niczym jaki książę trwoniłem, co posiadałem i czego nie posiadałem.
Pewnego wieczoru znalazłem się z kilkoma kompanami w wielkiej sali, mieniącej się złotem i świa-
9
tłem elektrycznym, gdzie ze szpar w podłodze dochodził zaduch zgnilizny. Dwie młode dziewczyny o umalowanych twarzach i stara kobieta ze zmarszczkami wypełnionymi gipsem tańczyły na estradzie, akompaniowały im zawodzenie orkiestry, zachęcające okrzyki mężczyzn i dźwięk tłuczonych kieliszków. Patrzyliśmy na tancerki, dużo piliśmy i rozmawiajmy o nieśmiertelności duszy.
- Szaleństwem jest wierzyć - powiedział jeden z moich kompanów, starszy ode mnie - że nieśmiertelna dusza miałaby dawać szczęście. Spójrzcie na tę tańczącą staruszkę, której głowa i ręce drżą, gdy chwilę stoi bez ruchu. Od razu widać, że jest złośliwa, brzydka i zupełnie bezwartościowa, a z każdym dniem to się pogłębia. Jakimż szyderstwem byłoby uznanie, że ma ona nieśmiertelną duszę! Lecz dokładnie tak samo jest z tobą, ze mną, z nami wszystkimi. Jakim niesmacznym żartem byłoby podarowanie nam wieczności!
- Najbardziej w twoich słowach razi mnie -odparłem - nie to, że zaprzeczasz nieśmiertelności duszy, lecz że owo zaprzeczanie sprawia ci przyjemność. Ludzie przypominają dzieci bawiące się w ogrodzie otoczonym przez wysoki mur. Raz za razem w murze otwiera się furtka i jedno z dzieci znika w niej na zawsze. Pozostałe dowiadują się, że zabrano je do innego, większego i piękniejszego, ogrodu. Słuchają przez chwilę w milczeniu, po czym wracają do zabawy wśród kwiatów. Wyobraź sobie te-
10
raz, że jeden z chłopców jest dociekliwszy od innych, wspina się na mur, żeby sprawdzić, dokąd trafiają koledzy. Zszedłszy z powrotem na dół, opowiada reszcie, co zobaczył: za furtką siedzi olbrzym, który zjada wyprowadzane dzieci. A z czasem wszystkie będą musiały wyjść przez furtkę! Ty jesteś' tym chłopcem, Martin, i moim zdaniem to nieopisanie żałosne, iż o tym, co - jak ci się wydaje - zobaczyłeś', opowiadasz nie pełen rozpaczy, lecz dumny i szczęś-liwy, że wiesz więcej od pozostałych.
- Ta najmłodsza jest bardzo ładna - stwierdził w odpowiedzi Martin.
- Unicestwienie jest przerażające, ale równie przerażająca jest niemożność poddania się unicestwieniu - powiedział drugi przyjaciel.
Martin poszedł za jego mysią:
- Tak, należałoby znaleźć złoty środek. Przepasz biodra, wyjdź i szukaj właściwej proporcji między czasem a wiecznością. Ten, kto ją znajdzie, może zapoczątkować nową religię, gdyż będzie miał w ręku najlepszą przynętę, jaką kiedykolwiek dysponował łowca ludzkich dusz.
Orkiestra zakończyła mocnym akordem. Dym tytoniowy przytłumił blask złota, a przez szpary w podłodze nieustannie dobywał się zaduch zgnilizny.
Wyszliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Błądziłem długo po mieście, wchodziłem na ulice, których nie poznawałem i których miałem więcej nie zobaczyć, dziwnie bezludne i puste, gdzie domy wy-
11
dawały się rozstępować, żeby zrobić mi przejście, dokąd bym nie skierował kroków, a potem zwierały szeregi za moimi plecami. Nie wiedziałem, gdzie jestem, dopóki ni stąd, ni zowąd nie stanąłem przed swoją bramą. Była otwarta na oścież. Wszedłem do środka, wspiąłem się na schody. Zatrzymałem się przy oknie na drugim piętrze i popatrzyłem na księżyc; nie zwróciłem wcześniej uwagi, że świecił tego wieczoru.
Lecz nigdy przedtem ani potem nie widziałem takiego księżyca. Właściwie nie można było o nim powiedzieć, że świecił. Był popielaty, blady i nienaturalnie duży. Długo się weń wpatrywałem, mimo że czułem potworne zmęczenie i pragnąłem się położyć.
Mieszkałem na trzecim piętrze, dziękowałem więc Bogu, że do wejścia zostały mi tylko jedne schody. Lecz kiedy je pokonałem, uderzyło mnie, że podest nie był ciemny jak zazwyczaj, tylko słabo oświetlony podobnie jak pozostałe, na które przez okna klatki schodowej padało światło księżyca. Tymczasem dom miał jedynie trzy piętra, nie licząc strychu, stąd ostatni podest był zawsze ciemny.
- Drzwi na strych są otwarte - powiedziałem do siebie. - Światło pada ze strychu. To niewybaczalne, że służba zostawia otwarte drzwi, mogą tam przecież wejść złodzieje.
Lecz na górze nie było drzwi na strych, tylko kolejne schody, jak dotąd.
12
Pomyliłem się zatem w liczeniu - zostało mi jeszcze jedno piętro do wejścia.
Ale kiedy wszedłem i znalazłem się na podeście, musiałem powstrzymać się, żeby głośno nie krzyknąć. Bowiem także tutaj było jasno i nie z powodu otwartych drzwi na strych, lecz następnych schodów prowadzących znowu na górę. A przez okno świecił księżyc - popielaty, matowy i nienaturalnie duży.
Rzuciłem się przed siebie. W głowie miałem pustkę. Wbiegałem na ciągle nowe schody, których już nie liczyłem.
Chciałem krzyczeć, chciałem obudzić ten zaklęty dom, zobaczyć wokół siebie ludzi, ale gardło miałem jak zasznurowane.
Raptem przyszło mi na myśl, żeby przeczytać nazwiska na drzwiach. Co za ludzie mieszkali w tej wieży Babel? Światło księżyca było za słabe, zapaliłem zapałkę i zbliżyłem ją do mosiężnej tabliczki.
Widniało na niej nazwisko jednego z moich przyjaciół, który już nie żył.
Wtedy odzyskałem głos i zacząłem krzyczeć:
- Pomocy! Pomocy! Pomocy!
To wołanie stało się moim ratunkiem, albowiem wyrwało mnie z przerażającego snu o wieczności.
Sakrament komunii
Zdarzyło się to niemal w moim dzieciństwie.
Był wietrzny jesienny wieczór na pokładzie jednego ze statków pływających wśród szkierów. Nie sprowadziliśmy się jeszcze z letniska do miasta, a ja przeprawiałem się ze względu na szkołę. Wcześniej jak zwykle leniuchowałem i teraz musiałem zdać egzaminy z kilku przedmiotów, żeby przejść do następnej klasy.
Z podniesionym kołnierzem i rękami w kieszeniach marynarki spacerowałem w zapadającym zmroku po pokładzie i rozmyślałem o niepowodzeniach w szkole. Miałem niemal pewność, że będę musiał powtórzyć klasę. Gdy wychyliłem się przez reling i zobaczyłem białą pianę oraz iskrzący w czarnej wodzie zielony odblask światła pozycyjnego statku, naszła mnie pokusa, by wyskoczyć za burtę. Wtedy przynajmniej matematyk pożałowałby swej małostkowości - lecz byłoby już za późno...
Potem zrobiło się jednak zimno, a gdy uznałem, że dość zmarzłem, wszedłem do kajuty.
14
Do dziś' mam w pamięci to ciepłe i przytulne wnętrze, jakie ukazało się moim oczom, kiedy otworzyłem drzwi. Zapalona lampa u sufitu kołysała się z wolna niczym wahadło. Na stole parowały cztery grogi z whisky; dymiły cztery cygara, a czterech panów opowiadało sobie sprośne historie. Znałem ich wszystkich jako sąsiadów z letniska-dyrektor spółki, stary ksiądz, aktor teatru królewskiego i handlarz guzikami. Ukłoniłem się grzecznie i usiadłem w kącie. Miałem wprawdzie niejasne poczucie, że moja obecność może wydawać się zbędna, lecz z drugiej strony trudno było ode mnie wymagać, żebym marzł na wietrze, skoro w kajucie nie brakowało miejsca. Poza tym wiedziałem, że z powodzeniem potrafię zabawić towarzystwo, jeśli zachodzi taka potrzeba.
Czterej panowie spojrzeli na mnie nieco chłodno i zapadło milczenie.
Miałem szesnaście lat i niedawno byłem konfir-mowany. Mówiono mi, że w owym czasie wyglądałem dziecinnie i niewinnie.
Milczenie nie trwało wszakże długo. Kilka łyków ze szklanic, trochę dymu z cygar i rozmowa znów toczyła się na dobre. Zafrapowała mnie jednak znamienna okoliczność: wszystkie opowiadane historie słyszałem już niezliczone razy i w moim mniemaniu były dość oględne. Sprośne historie, jak wiadomo, można podzielić na dwie zasadnicze grupy: pierwsza koncentruje się na procesie trawienia i zwią-
15
zanymi z tym perturbacjami, a druga - ceniona nieporównanie wyżej - z predylekcją mówi o kobietach. Pierwszą grupę ja i moi koledzy dawno mieliśmy za sobą, tym bardziej byłem zaskoczony, że ci dojrzali panowie poświęcali jej żywe zainteresowanie, podczas gdy drugą, daleko ciekawszą, pomijali milczeniem. Nie mogłem tego zrozumieć. Czyżby brali - zupełnie niepotrzebnie - wzgląd na mnie? Nie muszę chyba mówić, w jakim stopniu rozzłościło mnie to podejrzenie. Udzielił mi się nastrój ożywienia panujący w kajucie i pobudził do działania, toteż energicznie przystąpiłem do ukracania tej dziecinady.
- Słuchaj, wujku - wtrąciłem bez wstępów, gdy zapadła cisza po jednej z historii, tak niewinnej, że śmiał się z niej tylko ksiądz - czy wujek pamięta tę anegdotę, którą opowiadał przedwczoraj kapitan?
„Wujkiem" był dyrektor spółki - przyjaźnił się z moim ojcem.
Ciągnąłem niezrażony:
- Najlepsza, jaką w życiu słyszałem. Niech wujek opowie!
Cztery pary zdumionych oczu zwróciły się na mnie i zapanowało krępujące milczenie. Pożałowałem swej spontaniczności.
Sytuację uratował dyrektor lekko frywolnym śmiechem, będącym jednak zaledwie słabym echem salw, jakie wyrzucał z siebie przed kilkoma dniami po historyjce kapitana.
16
- Hi, hi - tak, była niezła...
I przystąpił do jej opowiadania - była bardzo pieprzna i traktowała o kobiecie.
Aktor skrywał swoje wrażenia za zwykłą u niego maską godnej powagi, natomiast handlarz, stary rozpustnik posiwiały na grzechu, spoglądał na mnie z ukradkowym zainteresowaniem, jakbym zyskał w jego oczach.
Lecz kiedy anegdota zaczęła przybierać trochę niebezpieczny obrót, wtrącił się niespodziewanie ksiądz, życzliwy starszy mężczyzna o pobożnym i dziecięcym wyrazie gładko wygolonej twarzy.
- Przepraszam, drogi bracie, że przerywam, ale -przekręcił się lekko, żeby skierować swoje słowa do mnie - ile właściwie ten młody człowiek ma lat? Czy kawaler przystępował już do Pańskiego sto... do komunii?
Poczułem, jak krew napływa mi do twarzy. Zapomniałem, że w towarzystwie był duchowny.
- Ta-ak - wyjąkałem niemal niesłyszalnie. - Byłem konfirmowany w zimie.
- Ach tak - przyjął do wiadomości ksiądz, mieszając powoli w szklance z grogiem.
I nie podnosząc wzroku, głosem, któremu czterdzieści lat powołania do pośrednictwa między Bogiem a światem nadało łagodny ton wyrozumiałości i pobłażania, dodał:
- Mów dalej, drogi bracie. Przepraszam, że przerwałem.
KOMINIARZOWA
To okrutna i smutna historia. Słyszałem ją nieraz w dzieciństwie, zdumiewała mnie i przyprawiała o dreszcze.
W bocznej uliczce stoi stara kamienica o gładkiej, szarej fasadzie. Przez dużą łukowatą bramę pozbawioną ozdób - no, umieszczono tam rok, może też jakieś' owocowe girlandy - wchodzi się na ciasne podwórze wyłożone kocimi łbami - czarna kamienna studnia jak wiele innych, dokąd nigdy nie trafia słońce. Wiekowa lipa z przyciętymi konarami, poczerniałą korą i przerzedzonym ze starości listowiem rośnie tam w rogu, stara jak kamienica, ba, starsza, a wciąż będąca ulubionym punktem spotkań dla dzieci i kotów z podwórka.
Dawno, dawno temu było to podwórze kominiarza Wetzmanna.
Kominiarz Wetzmann uchodził za dobrodusznego człowieka. Powiodło mu się w życiu i dorobił się całkiem sporego majątku. Był życzliwy dla biednych
18
i opryskliwy dla czeladników - tak było w zwyczaju, zresztą może i tak należało - a każdego wieczoru pił grog w winiarni, w domu bowiem mu się przy-krzyło.
Jego żona również była opryskliwa dla czeladników, ale nie życzliwa dla biednych ani dla nikogo innego. Służyła jako pokojówka w domu kominiarza Wetzmanna, zanim została jego drugą żoną. W tamtym czasie Zazdrość i Żądza leżały najbliżej jej natury z siedmiu grzechów głównych, obecnie ustąpiły Gniewowi i Pysze.
Była wysoka i mocno zbudowana, w młodszych latach podobno ładna.
Syn Wetzmanna, Fredrik, był drobny i blady. Pochodził z pierwszego małżeństwa i powiadano, że wrodził się w matkę. Miał bystrą głowę i łagodne usposobienie, uczył się na pastora. Zdał właśnie na studia, kiedy zapadł na przewlekłą i ciężką chorobę, która przykuła go do łóżka na całą zimę.
W oficynie mieszkała posługaczka z córką Magdą. No właśnie, czy miała na imię Magda? Nie wiem, ale tak ją sobie nazywałem, kiedy w dzieciństwie przysłuchiwałem się, jak dorośli opowiadali o niej w mroczne, zimowe wieczory; wydawało mi się wtedy, że widzę bladą i nieśmiałą twarzyczkę, okoloną bujnymi, jasnymi włosami, i mocno czerwone usta. Miała piętnaście lat i niedawno była konfirmowana. Może to „konfirmowana" sprawiało, że wyobrażałem ją sobie poważną i skupioną, jak te dziewczęta,
19
które widywałem w niedzielę w kościele, zawsze jawiła mi się ubrana w długą i prostą czarną sukienkę.
Kiedy student ze zbliżającą się wiosną zaczął powoli zdrowieć, córce posługaczki polecono - na jego prośbę - by posiedziała przy nim popołudniami i mu poczytała.
Nie podobało się to pani Wetzmann. Bała się, że może się między nimi zrodzić sympatia. Nie miała nic przeciwko temu, żeby pasierb zakochał się, w kim chce, a nawet zaręczył, nie jej sprawa, no ale przecież nie z córką posługaczki! Obserwowała podejrzliwie Magdę, lecz musiała patrzeć na to przez palce. Chory potrzebował jakiejś' rozrywki, a że miał słabe oczy i nie mógł się przemęczać, doktor nie pozwolił na samodzielne czytanie.
Siadywała więc Magda przy jego łóżku i czytała mu zarówno z pobożnych, jak i świeckich książek, a student blady i osłabiony słuchał jej głosu, patrzył na nią i myślał, jaka jest ładna.
Miała takie czerwone usta.
Byli prawie równolatkami - on miał nie więcej niż siedemnaście czy osiemnaście lat - i w dzieciństwie wielekroć się ze sobą bawili. Szybko znaleźli wspólny język.
Pani Wetzmann możliwie często wynajdywała pretekst, żeby wejść do pokoju chorego i sprawdzić, jak się sprawy mają. Młodzi powinni byli to zauważyć i mieć się na baczności; lecz przecież ludzie nie zawsze postępują tak, jak powinni. Któregoś dnia,
20
gdy ostrożnie i bezgłośnie otworzyła drzwi, oczom jej ukazał się następujący widok: Magda wstała z krzesła, które ustawiono w pewnej odległości od łóżka, i pochylała się u wezgłowia, obejmując młodzieńca za szyję. On z kolei uniósł się, opierając łokieć na poduszce i głaskał Magdę po włosach chudą bladą dłonią. Namiętnie się całowali. Od czasu do czasu szeptali pozbawione treści półsłówka.
Kominiarzowa zrobiła się ciemnoczerwona. Wszelako nie powstrzymała się od uśmiechu w duchu: czyż sprawy nie potoczyły się dokładnie tak, jak przewidziała, że się potoczą! Lecz teraz położy temu kres. Gniew i Pycha wezbrały w niej, rozsadzały ją, wyzierały z cery i iskrzących się oczu; a kto wie - podczas gdy stała tam niezauważona i bez słowa patrzyła na młodych, którzy poza sobą nikogo nie widzieli ani nie słyszeli - kto wie, czy także Zazdrość i Żądza nie wychynęły po cichu ze swej kryjówki i nie zagrały na ukrytej strunie w duszy kominiarzowej.
Nie hamowała się już dłużej, przystąpiła chybko do łóżka, żelazną pięścią chwyciła dziewczynkę za szczupły przegub, nazwała obelżywym słowem i wyrzuciła za drzwi ze stekiem najbrzydszych wyzwisk. Następnie w obecności zaciekawionych służących i czeladników złożyła świętą i soczystą przysięgę, że jeśli to dziewuszysko jeszcze raz odważy się przekroczyć próg jej domu, dostanie takie baty, że ręką ni nogą nie będzie mogło ruszyć przez czternaście dni.
21
Nikt nie miał wątpliwości, iż zamierzała dotrzymać słowa.
Chory nie czynił macosze wyrzutów. Za każdym razem kiedy przechodziła przez pokój, odwracał się twarzą do ściany - nie chciał jej widzieć po zajściu z Magdą ani z nią rozmawiać. Pewnego dnia zwierzył się ojcu w rozmowie w cztery oczy, że nie będzie mógł żyć, jeśli Magda nie zostanie jego żoną. Stary kominiarz zdumiał się i rozgniewał, ale nie miał odwagi stanowczo się przeciwstawić: syn był jedyną osobą, którą kochał i która jako tako odwzajemniała jego uczucie, i nie mógł znieść myśli, że miałby go stracić.
Odłożył sprawę na przyszłość i podzielił się z żoną zmartwieniem.
Jak mam opisać, co się potem wydarzyło? Historia brzmi jak zły sen lub baśń powstała, żeby straszyć dzieci, gdy są niegrzeczne, aczkolwiek jest prawdziwa.
Miało się to zdarzyć w maju, sobotniego wieczoru.
Podwórze pogrążone jest w ciszy, ulica też. Może ktoś nuci piosenkę w kuchennym oknie albo jakieś dzieci bawią się w zaułku... Chory leży sam w pokoju. Liczy kwadranse i minuty. Tam na dworze jest teraz wiosna. Wkrótce przyjdzie lato. Czy na zawsze będzie przykuty do łóżka, czy nie usłyszy już więcej
22
nucącego i szepczącego lasu, czy nigdy nie będzie mierzył dnia jak kiedyś' chwilami pracy i odpoczynku? A Magda... Gdybyż tylko nie jawiła się wciąż przed nim z owym dzikim przerażeniem w oczach, kiedy macocha złapała ją za przegub dłoni. Nie musiała się bać. Nie odważy się ta złośliwa kobieta zrobić jej krzywdy, skoro wie, że wybrał Magdę na swoją oblubienicę.
Marzy więc, raz na jawie, raz w półśnie, pozwalając źrenicom chłonąć światło z promienia słońca na białych drzwiach; a gdy zamyka oczy, podpływa archipelag jadowicie zielonych wysp otoczonych czarnym jak atrament morzem. I gdy nie podnosi powiek, zieleń przechodzi w błękit, czerń jaśnieje do fioletu o wyszczerbionych ciemnych brzegach, a potem wszystko staje się czarne...
Czuje, jak lekka rączka głaszcze go po czole, siada gwałtownie na łóżku.
To Magda. Stoi przed nim, niska i drobna, z uśmiechem na czerwonych ustach; kładzie mu na kołdrę bukiet wiosennych kwiatów. Sasanki, skalnice i fiołki.
Czy to prawda, czy to rzeczywiście ona?
- Jak się odważyłaś? - szepcze.
- Twojej macochy nie ma - odpowiada mu wówczas. - Widziałam właśnie, jak wychodziła elegancko ubrana. Słyszałam, że wybiera się na Sóder, więc na pewno potrwa, zanim wróci do domu. Toteż wkradłam się na schody i przyszłam do ciebie.
23
I siedzi u niego długo, opowiada o lesie, po którym samotnie się przechadzała, słuchając ptaków i zbierając dla niego kwiaty, bo on jest jej umiłowanym. I całują się co chwila, i pieszczą jak dwoje dzieci, i są szczęśliwi, a godziny mijają i smuga światła na białych drzwiach robi się pomarańczowa, czerwona, matowieje, blednie i znika.
- Może powinnaś już sobie pójść - mówi Fre-drik. - Ona chyba zaraz wróci. Co ja zrobię, jak będzie chciała cię zbić, skoro jestem tak chory i slaby, że kręci mi się w głowie, gdy wstaję z łóżka. Powinnaś już iść!
- Nie boję się - odpowiada Magda.
Chce bowiem pokazać, że jest jej miły, że gotowa jest cierpieć dla swej miłości.
Dopiero z zapadnięciem zmroku całuje go po raz ostatni i wymyka się z domu. Na podwórzu zatrzymuje się na minutkę i spogląda w okno pokoju, gdzie on leży samotnie w białej pościeli z jej skalnicami i fiołkami na kołdrze. Kiedy odwraca się w stronę izdebki w oficynie, staje twarzą w twarz z panią Wetzmann, a z jej piersi wydziera się cichy krzyk.
Na podwórzu nie ma żywej duszy, tylko one dwie. Ściany wokół spoglądają na nie przy zmroku pustymi czarnymi oknami, a stara lipa dygoce w swoim kącie.
- Byłaś na górze - mówi kominiarzowa.
W dzieciństwie zawsze wyobrażałem sobie, że uśmiechała się, wypowiadając te słowa, a jej zęby lśniły w ciemności bielą jak u czeladników męża.
24
- Tak, byłam u niego - odparła może Magda, krnąbrna i dumna w swym kredowobladym strachu.
Co się później wydarzyło? Dokładnie nie wiadomo, lecz pewnie nastąpił dziki pościg wokół podwórza. Pod starą lipą dziewczynka potknęła się i przewróciła. Nie ważyła się wołać pomocy, żeby chory nie usłyszał, zresztą kto miałby pomóc? Jej mama wyszła do pracy. Rozjuszona kobieta dopadła ją - po drodze złapała, co było pod ręką, kij od miotły lub coś w tym rodzaju - i uderzenia spadały jedne po drugim. Parę zduszonych krzyków z gardła ściśniętego śmiertelnym strachem i nic więcej.
Kilku czeladników, którzy właśnie wrócili do domu, przyglądało się z ciemnej bramy; nie ruszyli palcem, żeby pomóc dziecku. Może nie mieli odwagi, może kierowała nimi słaba nadzieja, że ujrzą chlebodawczynię wywożoną więzienną karetką.
Kiedy pani Wetzmann weszła do domu, dokonawszy swej powinności - instynktownie bowiem czuła, że oczywiście przysługuje jej prawo do decydowania o ludziach, o losie których chciała i mogła decydować - zawadziła na schodach o coś miękkiego. Zawołała służącą, żeby przyniosła światło, bo na górze panowała całkowita ciemność. To był Fredrik. Usłyszał owe słabe krzyki, zerwał się z łóżka, a wyszedłszy, upadł na schodach.
Trzy dni żyła Magda, potem umarła i została pochowana.
Kominiarz Wetzmann zapłacił posługaczce, jej mamie, pewną sumę i do procesu nie doszło. Wszelako ten stary człowiek bardzo wziął to sobie do serca. Nie chodził więcej do winiarni na grog, lecz siedział najczęściej w domu w skórzanym fotelu i sylabizując, czytał podniszczoną Biblię. Wychudł, nie odzywał się, zdziwaczał i nie minął rok, jak i jego złożono do grobu.
Syn Fredrik z czasem wyzdrowiał, ale nigdy nie zdał egzaminu kościelnego, bowiem jego pojętność i umysł uległy przyćmieniu. Widywano go często, jak udawał się z kwiatami na grób Magdy - pochylony, szedł bardzo szybko, ba, niemal biegł, jakby miał dużo ważnych spraw do załatwienia; zazwyczaj niósł zresztą kilka książek pod pachą. W końcu stał się całkiem słaby na umyśle.
A kominiarzowa? Wydaje się, że była silną naturą. Pewnym ludziom, którzy właściwie nie są pozbawieni sumienia, nigdy nie postanie w głowie, że mogli zrobić coś złego. Zdarza się, że mężczyzna w kurtce o błyszczących guzikach kładzie im rękę na ramieniu, nakazując, by z nim poszli - wtedy budzi się ich sumienie. Lecz po panią Wetzmann nikt nie przyszedł. Umieściła pasierba w zakładzie, gdy w domu stał się zbyt uciążliwy, nosiła żałobę po mężu, jak zwyczaj nakazuje, po czym ponownie wysz-
26
ła za mąż. Gdy w dniu ślubu jechała do kościoła, miała na sobie jedwabny liliowy kabacik ze złotymi obszyciami, „wystrojona jak nieboskie stworzenie" - tak wyraziła się moja babcia, która siedziała w oknie w domu naprzeciwko i oglądała cały ten przepych, przewracając stronice swojej postylli.
Futro
Zima tego roku była mroźna. Ludzie kulili się z zimna i kurczyli, prócz tych, którzy mieli futra.
Sędzia powiatowy Richardt miał duże futro. Stanowiło to zresztą niemal jego obowiązek służbowy, gdyż był dyrektorem naczelnym pewnej nowo powstałej spółki. Jego stary przyjaciel, doktor Henck, nie posiadał futra, miał za to piękną żonę i troje dzieci. Doktor Henck był chudy i blady. Niektórzy ludzie pod wpływem małżeństwa tyją, inni chudną. Doktor Henck schudł. No i nadeszła Wigilia.
Miałem zły rok - powiedział do siebie doktor Henck, kiedy około trzeciej po południu, w zapadającym akurat zmierzchu, szedł do swojego starego przyjaciela Johna Richardta, żeby pożyczyć od niego pieniądze. - Miałem bardzo zły rok. Zdrowie mi szwankuje, żeby nie powiedzieć, że jest zupełnie zrujnowane. Za to moi pacjenci wyzdrowieli niemal co do jednego; widuję ich teraz tak rzadko. Przypuszczalnie wkrótce umrę. Moja żona też tak uważa, widzę to po niej. W tej sytuacji byłoby dobrze, żeby
28
nastąpiło to przed końcem stycznia, kiedy trzeba opłacić to przeklęte ubezpieczenie na życie.
Kiedy doszedł do tego punktu swoich rozmyślań, znajdował się na rogu Regeringsgatan i Hamngatan. Miał właśnie przejść przez skrzyżowanie, żeby pójść dalej w dół Regeringsgatan, gdy nagle pośliznął się na wyżłobionej w śniegu koleinie i upadł. W tej samej chwili nadjechały z pełną prędkością sanie wiozące pasażerów. Woźnica przeklął, a koń instynktownie uskoczył w bok, mimo to jedna z płoz uderzyła doktora Hencka w ramię, a jakaś śruba, gwóźdź czy coś w tym rodzaju zahaczyło o płaszcz, rozrywając materiał. Wokół doktora Hencka zebrali się ludzie. Policjant pomógł mu wstać, jakaś młoda dziewczyna otrzepała go ze śniegu, starsza pani wymachiwała rękami nad jego zniszczonym płaszczem, dając do zrozumienia, że jakby mogła, chciałaby naprawić go na miejscu; przechodzący tamtędy przypadkiem książę, członek rodziny królewskiej, podniósł czapkę i włożył mu ją na głowę, tak że wszystko - poza płaszczem - znów było w porządku.
- Do kroćset, jak ty wyglądasz, Gustavie - rzekł sędzia Richardt, kiedy Henck wszedł do jego biura.
- Zostałem przejechany - wyjaśnił Henck.
- To do ciebie podobne - powiedział Richardt i zaśmiał się dobrodusznie. - Ale w tym stanie nie możesz iść do domu. Pożyczę ci swoje futro, a sam wyślę gońca, żeby przyniósł mi z domu płaszcz.
- Dziękuję - rzekł doktor Henck.
29
Pożyczywszy te sto koron, których potrzebował, dodał:
- Oczekujemy cię więc na kolacji.
Richardt był kawalerem i zazwyczaj spędzał Wigilię u Hencków.
W drodze do domu Henck był w lepszym niż ostatnio nastroju.
- To za sprawą futra - powiedział do siebie. - Gdybym miał trochę pomyślunku, już dawno kupiłbym sobie futro na kredyt. To dałoby mi więcej pewności siebie i wzbudziło respekt u ludzi. Doktorowi w futrze nie wypada płacić tak niskich honorariów jak doktorowi w zwykłym płaszczu z wytartymi łokciami. Szkoda, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Teraz jest już za późno.
Przeszedł kawałek przez Kungstradgarden. W parku było już ciemno, na nowo zaczął padać śnieg. Znajomi, których spotykał, nie poznawali go.
- Kto zresztą wie, czy rzeczywiście jest za późno? - rozważał dalej Henck. - Nie jestem jeszcze stary i mogłem pomylić się co do swojego stanu zdrowia. Jestem biedny jak mysz kościelna, ale tak samo było z Johnem Richardtem wcale nie tak dawno temu. Żona była dla mnie w ostatnim czasie oschła i nieprzyjemna. Z pewnością pokochałaby mnie ponownie, gdybym zarabiał więcej pieniędzy i chodził
30
w futrze. Mam wrażenie, że bardziej polubiła Johna, odkąd sprawił sobie futro. Jako młoda dziewczyna była w nim nawet trochę zakochana, ale on nigdy się jej nie oświadczył. Powiedział jej wprost - a powtarzał to stale - że nie odważyłby się ożenić, nie mając co najmniej dziesięciu tysięcy rocznie. Ja się odważyłem, a Ellen była biedną dziewczyną, która chciała wyjść za mąż. Nie sądzę, żeby była zakochana we mnie w taki sposób, że mógłbym ją uwieść, gdybym chciał. Zresztą wcale nie chciałem, jak mógłbym marzyć o takiej miłości? Przestałem w wieku szesnastu lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem w operze „Fausta", z Arnoldsonem. Mimo wszystko jestem pewien, że na początku naszego małżeństwa lubiła mnie; człowiek nie myli się w takich sprawach. Dlaczego nie mogłaby znów mnie polubić? Zaraz po naszym ślubie prawiła Johnowi złośliwości, ilekroć go spotkała. Potem on jednak założył spółkę, kupił sobie futro i od czasu do czasu zapraszał nas do teatru. I rzecz jasna mojej żonie powoli znudziło się to prawienie złośliwości.
Henck miał jeszcze do załatwienia parę spraw przed kolacją. Kiedy dotarł do domu, obładowany pakunkami, było już wpół do szóstej. Czuł dotkliwy ból w lewym barku, ale nie licząc futra, było to jedyne wspomnienie przedpołudniowego wypadku.
31
- Jestem ciekaw, jaką minę zrobi moja żona, kiedy zobaczy mnie ubranego w futro - powiedział do siebie doktor Henck.
W korytarzu panowała całkowita ciemność, lampa świeciła się tylko w godzinach przyjęć.
Słyszę, że jest teraz w salonie, uświadomił sobie doktor Henck. Stąpa lekko jak ptaszek. Dziwne, że wciąż jeszcze robi mi się ciepło na sercu, kiedy słyszę jej kroki w sąsiednim pokoju.
Doktor Henck nie pomylił się w swoich przypuszczeniach, że ubrany w futro spotka się ze znacznie serdeczniejszym niż zwykle przyjęciem ze strony żony. Przylgnęła do niego w najciemniejszym kącie korytarza, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała namiętnie. Następnie wtuliła głowę w kołnierz futra i szepnęła.
- Gustava jeszcze nie ma w domu.
- Ależ jest - odrzekł doktor Henck lekko załamującym się głosem, głaszcząc ją obiema rękami po włosach -jest w domu.
# # #
W gabinecie doktora Hencka kominek płonął żywo ogniem. Na stole stała whisky i woda.
Sędzia Richardt siedział wyciągnięty w dużym skórzanym fotelu i palił cygaro. Doktor Henck skulił się w rogu kanapy. Drzwi do salonu, w którym pani Henck i dzieci zapalały świeczki na choince, były otwarte.
32
Kolacja upłynęła w dojmującym milczeniu. Tylko dzieci paplały wesoło, mówiąc jedno przez drugie.
- Cóż tak nic nie mówisz, przyjacielu? - odezwał się Richardt. - Dumasz może nad swoim zniszczonym płaszczem?
- Nie - odrzekł Henck. - Raczej nad futrem. Zamilkli na kilka minut, a potem doktor Henck
dodał:
- Myślę też o czymś innym. Myślę o tym, że to ostatnie Boże Narodzenie, które spędzamy razem. Jestem lekarzem i wiem, że nie zostało mi już dużo czasu. Wiem to z całą pewnością. Dlatego chciałbym podziękować ci za tę ogromną serdeczność, jaką okazywałeś mnie i mojej żonie w ostatnim czasie.
- O, mylisz się - wymamrotał Richardt, patrząc w bok.
- Nie - odpowiedział Henck - nie mylę się. Chciałbym też wyrazić ci wdzięczność za pożyczenie mi futra. Dzięki niemu zaznałem ostatnich sekund szczęścia w życiu.
Papinianus z ojców kościoła
Pojechałem kiedyś' w podróż. Widziałem rzeki, wzniesienia i góry niepodobne do naszych. Zobaczyłem też wiele miast, wśród nich Paryż.
Paryż jest ruchliwym, ładnym miastem. Mężczyźni są grzeczni i uprzedzający, wyłączywszy dorożkarzy. Kobiety piękne i zachłanne. Wieża Eiffla ma trzysta metrów wysokości, ale ściany wygódek są daleko niższe niż u nas. Omnibusy, zaprzęgnięte na ogół w trzy białe konie, przypominają duże domy; nie da się nimi jeździć, bowiem zawsze pełno w nich ludzi. Któregoś wieczoru omal nie zostałem przejechany na bulwarze przez taki omnibus, lecz w ostatniej chwili uciekłem na wysepkę pod wielką lampą łukową. Na tej samej wysepce stał duchowny w długiej czarnej sutannie i płaskim kapeluszu z szerokim rondem; trzymał też bawełniany parasol pod pachą. Nie mogłem dostrzec jego twarzy, kapelusz bowiem całkowicie ją ocieniał.
- Szczęśliwie się skończyło, proszę pana - powiedział uprzejmie.
34
- O tak, proszę księdza - odpowiedziałem. Podobnie jak ja czekał na możliwość przejścia
na przeciwległy trotuar. Omnibusy i dorożki przejeżdżały nieprzerwanym ciągiem, który wydawał się nie mieć końca, a wokół nas krzyczeli gazeciarze, tak że człowiek miał wrażenie, iż słyszy chrzęst w ich biednych płucach:
- La Presse! Via la Presse!
Czekając, wyjąłem papierośnicę, żeby zapalić nowego papierosa. Poprzedniego, kiedy uznałem, że jest wypalony, rzuciłem na ulicę. Lecz oto natychmiast między kołami omnibusów wychynął mały, blady i brudnoszary gazeciarz, czujący się tam najwyraźniej jak lis w leśnych chaszczach, podniósł niedopałek, włożył do buzi i zapalił. I odrobinę weselszy i szczęśliwszy niż przed chwilą pobiegł dalej w dół bulwaru z papierosem w ustach i plikiem gazet pod pachą, wrzeszcząc:
- Via la Presse! Nowe ustalenia w sprawie Dreyfusa! Scheurer-Kestner miał kochankę Murzynkę! Voila la Pre-e-esse!
- Czy nie wydaje się księdzu dziwne - zapytałem duchownego - że upodobanie pana Scheurera-Kestnera do Murzynek (czy to prawdziwe, czy wydumane) przytacza się jako jedną z okoliczności przemawiającą za winą kapitana Dreyfusa i niewinnością hrabiego Esterhazy'ego?
- Och, mój panie - odparł ksiądz bez namysłu -przy pobieżnym spojrzeniu może się to rzeczywi-
35
ście wydać dziwne, lecz jeśli patrzy się na całą sprawę pod właściwym kątem, łączenie tych dwóch wydarzeń trzeba uznać za w pełni uzasadnione. Wzięcie Murzynki za kochankę jest bardzo ciężkim grzechem (aczkolwiek nie grzechem śmiertelnym), świadczy o naturze świadomie i celowo ukierunkowanej na zlo. Nie może być przypadkiem, że Bóg tak wyraźnie upodobnił tych czarnych ludzi do diabłów. Zakochanie się w Murzynce jest niemal odwiedzeniem piekła. Lecz jeśli tacy są obrońcy kapitana Dreyfusa, jakim człowiekiem musi być on sam?!
- Niech jednak ksiądz weźmie pod uwagę, że kapitan Dreyfus nie został skazany i deportowany za złe cechy charakteru, czy to swoje, czy przyjaciół, lecz za konkretne przestępstwo; a jeśli go nie popełnił...
Duchowny ruchem parasola wyraził zdecydowany sprzeciw.
- Ależ mój panie - przerwał mi - porusza pan kwestię, która wcale nie ma tej wagi, jaką pan jej przypisuje. Sędziowie są ludźmi i mogą się mylić. Prawdopodobnym jest, że wielu skazano niewinnie, lecz za wielkie szczęście należy uznać, iż ogół pozostaje nieświadomy takich przypadków. Czymś szaleńczym i zbrodniczym jest dążenie do ich ujawnienia i próba uchylenia raz wydanego i zgodnego z procedurami prawnymi wyroku. Szaleństwem i zbrodnią jest chęć podważenia ze względu na tylko jedną osobę powszechnego zaufania do wymiaru sprawiedliwości, przez co prowadzi się społeczeństwo krok
36
bliżej ku rozpadowi. Gdyby kapitan Dreyfus był prawdziwym patriotą, sam by to dostrzegł. W obecnym stanie rzeczy nie może lepiej przysłużyć się krajowi niż przez przyznanie się do winy. Upierając się przy swej niewinności, dopuszcza się właśnie tej zdrady kraju, o którą na początku może niesłusznie go oskarżono. Ale zaczyna padać, a pan nie ma parasola. Może idziemy w tę samą stronę?
Duchowny rozpostarł życzliwie parasol nad moją głową i weszliśmy w ciżbę na wąskiej Rue du Fau-bourg Montmartre.
- Z tego, co ksiądz mówi, wnioskuję - odezwałem się, zebrawszy myśli po jakiejś' minucie - że ksiądz uznaje los pojedynczego człowieka w tym życiu, doczesnym, za mniej ważny. Lecz jeśli, jak zakładam, ksiądz patrzy z perspektywy wieczności, to czy z tego punktu widzenia powodzenie czy niepowodzenie narodu nie jest równie nieistotne co jednostki?
- To są bezbożne słowa, mój panie. Człowiekowi nie wolno spoglądać na doczesność z perspektywy wieczności. Takie spojrzenie zastrzeżone jest wyłącznie dla Wiecznego.
- Ale... czyli losu kapitana Dreyfusa również nie ocenia ksiądz z tej perspektywy?
- Bynajmniej.
- Ale, proszę księdza, czy uznając kwestię słuszności bądź niesłuszności skazującego go wyroku za rzecz mniejszej wagi, nie brał ksiądz przez cały czas
37
w rachubę boskiej sprawiedliwości, która w przyszłym życiu naprawi, co ludzka zepsuła?
Duchowny zatrzymał się i z namysłem spojrzał na swoje ciężkie buty, na które skapywała woda z parasola. Jego oblicze oświetlał teraz ostro szereg lamp gazowych z witryny sklepiku. Miał dobroduszne, ale grubo ciosane rysy. Przybrał wyraz twarzy matematyka albo szachisty rozważającego trudny problem.
- Wcale niekoniecznie - odparł w końcu. -W tym punkcie najbardziej skłonny jestem zgodzić się z poglądem wyrażonym ongiś przez jednego z ojców kościoła, Papinianusa. Uważał on mianowicie, że nauczanie, iż ludzka sprawiedliwość może być poprawiana przez boską, zbyt mocno osłabiłoby szacunek dla tej pierwszej. Boska, zdaniem Papinianusa, scedowała całą swoją moc na ludzką. Utrzymywał więc, że koniecznym i wskazanym jest, by człowiek, który tu na ziemi został niesłusznie, lecz z poszanowaniem wszelkich procedur prawnych, skazany na śmierć, był w przyszłym życiu potępiony.
Kiedy duchowny wypowiedział te słowa, wyraz zastanowienia znikł z jego twarzy.
- Dobranoc, mój panie - pożegnał się swoim zwykłym dobrotliwym tonem i odszedł wąską, spadzistą ulicą Notre Damę de Lorette.
Vox populi
To miasto jest najprzyzwoitsze na świecie. Jeśli zdarzy się, że poeta lub artysta w swej twórczości przekroczy granice dozwolonego, a tym samym nad-użyje darów, jakimi obdarzyła go opatrzność, nie tylko ludzie, ale i pieski pałają świętym oburzeniem.
Doświadczyłem tego nie dalej niż wczoraj.
Kiedy wybiła trzecia, wyszedłem z Biblioteki po trudach naukowych dociekań w jej chłodnych murach, objuczony książkami tak grubymi, jak ja nigdy nie będę, i tak uczonymi, że nawet nie zrozumielibyście tytułów, gdybym je wymienił.
Był gorący i błogi letni dzień. Skręciłem w boczną uliczkę pod wysokimi zielonymi drzewami. W końcu przypadek doprowadził mnie do wzgórza, na którym milcząco i nieruchomo siedzi Dziad, pogrążony w marzeniach, ze śpiącym chłopcem na kolanach.
Wyczerpany opadłem na ławkę naprzeciwko rzeźby, rzuciłem książki na prawo i lewo, zapaliłem papierosa i przymknąłem na wpół oczy. Zauważyłem, że człowiek widzi wtedy świat bardziej syntetycz-
39
nie - wszystkie linie stają się czystsze i prostsze, zbędne, rozpraszające niuanse rozpływają się, postaci przesuwają się tam i z powrotem po scenie jak figurki na różnych płaszczyznach. A co za szczęśliwy traf, że powieki miałem przymknięte właśnie teraz, kiedy przechodziły dwie okrutnie brzydkie staruchy z małym czarnym psem na smyczy!
Sytuacja wygląda następująco: w głębi sceny siedzi Dziad pogrążony w swym dawnym marzeniu o mających nadejść pokoleniach, o których - niestety chyba niesłusznie - ma bardzo dobre mniemanie, na widowni siedzę ja, a na proscenium między nami wkraczają - od prawej ku lewej - dwie niezwykle brzydkie staruchy z małym czarnym psem na smyczy.
Jak wiadomo, Dziad jest wielce nieprzystojną rzeźbą - muszę o tym przypomnieć na wypadek, gdyby komuś zatarło się już w pamięci, albowiem ów szczegół ma znaczenie w tej historii.
Obie staruchy zatrzymują się przed posągiem z brązu i wymieniają uwagi o dziele sztuki. Nie słyszę, co mówią, ale z kręcenia głowami i gwałtownych ruchów zielonkawych parasolek w powietrzu wnoszę, że oceniają rzecz bardziej z punktu widzenia moralności niż estetyki i że osąd wypada niepomyślnie.
W tym czasie piesek biega w tę i we w tę, na ile smycz pozwala, aż w końcu pojmuje, że coś wzbudziło zainteresowanie właścicielek, a zatem powinno zaciekawić i jego, i że tym czymś jest właśnie po-
40
sąg na trawniku. Przysiada więc grzecznie i cicho na zadzie, wietrząc i strzygąc uszami, zwraca się ku obu okrutnie brzydkim staruchom i podobnie jak ja z kręcenia głowami i wściekłych ruchów czarnozie-lonych parasolek szybko domyśla się, że grupa z brązu stanowi przedmiot ich żywej dezaprobaty. Naturalnym tedy jest i zgodnym z porządkiem rzeczy, iż z miejsca ogarnia go nieprzejednana nienawiść do rzeźby - inaczej byłby złym psem.
- Hau - powiada i rzuca się na posąg z taką złością, że przerażone staruchy milkną. - Hau, hau, hau!
Pantomima nabiera teraz życia: z jednej strony mały pies, który z pianą wokół pyska i oczami lśniącymi wiernością i gniewem skacze raz po raz na swego śmiertelnego wroga i ujada: - Hau, hau, hau! -z drugiej strony dwie blade i chude, ubrane na czarno i okrutnie brzydkie staruchy, które, połączywszy siły, ciągną za smycz, ale udaje im się przesuwać wraz z psem jedynie cal po calu, aż wreszcie znikają za kulisami po lewej.
- Hau! - powiada jeszcze raz ten mały pies, zanim zniknie ze sceny, i jest to jego ostatnie wystąpienie w tej historii, co bynajmniej nie oznacza, że dobiegła końca.
Wiadomo powszechnie, że kiedy mały pies zacznie szczekać, natychmiast włączają się wszystkie o-koliczne psy. W Humlegarden pełno jest młodych radosnych psów, które tarzają się po trawnikach i spędzają dnie na niewinnych igraszkach, a kiedy nada-
41
rzy się okazja, zrywają się, żeby powiedzieć wau, wau, jesli są duże, lub hau, hau, jesli są małe, a te najmniejsze powiadają działk, działk, działk.
- Tu się szczeka - mówią sobie wszystkie te psy - musimy się dołączyć. -1 nadbiegają zewsząd, spod fontanny przy Bibliotece, spod pomnika Linneusza, a nawet ze wzgórza Scheelego, zatrzymują się przed Dziadem i ujadają:
- Wau, wau, hau, hau! Działk, działk, działk! Wciąż ujadają.
Cień
Nie wiem, czy kocham życie, czy go nienawidzę, ale czepiam się życia całą swoją wolą i wszystkimi pragnieniami. Nie chcę umrzeć. Nie, nie chcę umrzeć - ani dzisiaj, ani jutro, ani w tym roku, ani w przyszłym.
Wszelako raz przed wieloma laty miałem sen, przez który pożałowałem, że w ogóle się urodziłem.
Szedłem samotnie cichą, wyludnioną ulicą.
Był dzień odwilży na przedwiośniu, woda kapiąca z dachów mieniła się w słońcu, na chodniku tworzyły się niebieszczące się jeziorka, a nad kominami i dachówkami lśnił błękit bladego nieba. Wdychane tej wiosny powietrze wydawało mi się balsamem i lekiem na skrytą troskę, która w owym czasie także we śnie zatruwała mi duszę. Mimo to odczuwałem pewien niepokój. Czy naprawdę byłem sam? Miałem wrażenie, że ktoś idzie u mego boku, lecz
43
nie widziałem dokładnie, kto to jest, trzymał się bowiem niezmiennie pół kroku za mną; a kiedy raz się odwróciłem, żeby zobaczyć jego rysy, wycierał właśnie nos, przez co prawie całą twarz ukrył w chustce, którą rozwiewał wiatr. Nagle uderzyło mnie, że szedłem słoneczną stroną ulicy i że to mógł być mój cień, podążający zi mną na białej ścianie. Sam nabawiłem się lekkiego kataru od wiosennego powietrza, dlaczego nie mogło się to przydarzyć mojemu cieniowi?
Nigdy wcześniej nie czułem się zażenowany swoim cieniem, lecz tego dnia nieco mnie kłopotał. Miałem na sobie nowe ubranie, nowe rękawiczki, a tymczasem cień był szary i blady, sprawiał wrażenie ubogiego. Dlaczego szedł za mną akurat tego słonecznego dnia, gdy udawałem się na spotkanie z tą, którą kochałem?
Wyszła mi naprzeciw, promieniejąca i uśmiechnięta, ale też coś na kształt łzy lśniło w jej oku. Niosła w ręku dwie róże. Jedna była różowa, druga czerwona. Wręczyła mi tę różową, ale czerwoną, z łodygą pełną kolców, ukryła na piersi.
- Dlaczego nie dasz mi także czerwonej róży? -zapytałem ją.
- Jeszcze nie teraz - odrzekła i uśmiechnęła się. We śnie widziałem, że jej uśmiech był uśmiechem kobiet Leonarda.
Chciałem wziąć ją pod ramię, lecz ujęła moją dłoń. I poszliśmy w dół ulicy jak dwoje dzieci trzy-
44
mających się za ręce. Rozmyślnie pozwoliłem iść jej po tej stronie, gdzie był cień, tak że deptała po nim, aż w końcu znikł.
Lecz sen zmienia się szybciej niż czas.
Ulica, którą szliśmy, była tą samą ulicą co przed chwilą, z drewnianymi domkami i ogródkami o czerwonych sztachetach, a jednak inną, brakło bowiem śniegu i niebieszczących się jeziorek, nastała prawdziwa wiosna. Klony stały obsypane kwiatami, a wiśnie w ogródku naszego sąsiada miały duże pąki. Nagle zrobiło się ciemno; bramy małych domów majaczyły niczym czarne dziury przez niepewne światło snu, a stary człowiek z pochodnią w ręku chodził wokół, to tu, to tam zapalając latarnię.
Zatrzymaliśmy się w bramie mojego domu. Był to dom, w którym mieszkałem jako dziecko i którego już dawno nie ma, podobnie jak ulicy, ogrodów i wiśni. Szeptaliśmy w zapadającym zmierzchu i pieszczotliwie dotykaliśmy się za ręce, a czas rozpłynął się w pocałunku.
- A ta czerwona róża? - zapytałem ją. - Może zwiędła?
- Nie - odrzekła - jeszcze nie zwiędła. Zobacz, ukłuła mnie w pierś aż do krwi, i pragnę ci ją dać, ale nie mam odwagi. Nie, nie mam odwagi!
45
Jej oczy napełniły się łzami, kiedy wyciągnęła rękę i trzymała różę pod prążkowane światło zmierzchu wpadające przez bramę. Nie mogłem się powstrzymać, chwyciłem jej dłoń obiema rękami, przycisnąłem tę czerwoną różę do ust i pocałowałem.
Zakręciło mi się w głowie, zrobiło czarno przed oczami i wszystko zapomniałem. Kiedy przyszedłem do siebie, ona, ta którą kochałem, stała w pewnym oddaleniu, jej skóra była bledsza, a w wyrazie wokół ust rysowało się coś tak bolesnego. Chciałem do niej podejść, lecz, proszę, między nas wśliznął się cień. Był szary i blady, i naznaczony pazurami Nędzy. Próbowałem go odepchnąć, ale był ode mnie silniejszy; a kiedy mocowałem się ze swoim cieniem, moja ukochana odsuwała się coraz dalej w mrok snu i znikła niczym strzęp bladej mgły...
Wyszedłem przez bramę, a cień podążył za mną. Na dworze nie było już wiosny, zapadał zimowy zmierzch, świeżo spadły śnieg bielił się pod ciemnym, szarym niebem, nadal śnieżyło. Nie żywiłem już urazy do mojego cienia, albowiem byłem stary, zgarbiony i o wszystki