Hjalmar Soderberg Opowiastki Przełożył ze szwedzkiego Paweł Pollak Wrocław 2003 FUNDACJA SZWEDZKA Tytuł oryginału: Historietter Redakcja: Wojciech Chudoba Zdjęcie Sztokholmu, projekt okładki i strony tytułowej: Katarzyna Skalska Skład i łamanie: Dorota Kaczmarek Wydanie I Książka dofinansowana przez Instytut Szwedzki w Sztokholmie. The publishergratefully acknowledges the financial help ofSwedish Institute in Stockholm. © The Estate of Hjalmar Soderberg First published by Albert Bonniers Fórlag AB, Stockholm, 1898 © Copyright for the Polish edition by Fundacja Szwedzka, Wrocław 2003 © Copyright for the Polish translation by Paweł Pollak, 2003 ISBN 83-918915-1-8 Fundacja Szwedzka www.szwedzka.pl fundacja@szwedzka.pl * * * Rysunek tuszem Któregoś kwietniowego dnia przed wieloma laty, w czasach, gdy wciąż zastanawiałem się nad sensem życia, wszedłem do małej trafiki w bocznej uliczce, żeby kupić cygaro. Wybrałem ciemne, kanciaste El Zelo, schowałem je do cygarnicy, zapłaciłem i zebrałem się do wyjścia. Wtem przyszło mi do głowy, żeby młodej dziewczynie pracującej w sklepiku, u której często kupowałem cygara, pokazać niewielki rysunek w tuszu, znajdujący się przypadkiem w moim portfelu. Dostałem go od pewnego młodego artysty i uważałem, że jest bardzo ładny. - Proszę zobaczyć - powiedziałem i wręczyłem jej rysunek. - Co pani o nim sądzi? Wzięła go do ręki z wyraźnym zaciekawieniem i przyglądała mu się bardzo długo i z bardzo bliska. Obróciła nim na wszystkie strony, a jej twarzyczka nabrała wyrazu wytężonej pracy umysłowej. - No, co to oznacza? - zapytała na koniec ze spojrzeniem żądnym wiedzy. Lekko się zdumiałem. - To nie ma jakiegoś szczególnego znaczenia -odrzekłem. - To tylko krajobraz. Tu jest pole, na górze niebo, a tam droga... Zwykła droga... - Tyle chyba widzę - fuknęła dość nieuprzejmie - ale chcę się dowiedzieć, co to oznacza. Byłem zakłopotany i bezradny - nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że rysunek ma coś oznaczać. Lecz jej przekonaniem nie dało się zachwiać - wmówiła sobie, że obrazek jest czymś w rodzaju zagadki „gdzie jest kotek?" W przeciwnym razie po co bym go pokazywał? Na koniec przyłożyła go do szyby, żeby stał się przeźroczysty. Zapewne kiedyś pokazano jej takie osobliwe karty do gry, na których normalnie widać dziewiątkę karo lub waleta pik, ale które trzymane pod światło przedstawiają coś nieprzyzwoitego. Badanie nie przyniosło jednak rezultatu. Oddała mi rysunek, a ja zebrałem się do wyjścia. Wtedy ta biedna dziewczyna nagle mocno poczerwieniała i wybuchnęła bliska płaczu: - A fe! to naprawdę brzydko z pana strony tak się ze mnie naśmiewać. Wiem bardzo dobrze, że jestem ubogą dziewczyną, której nie było stać na zdobycie lepszego wykształcenia, ale nie jest to chyba powód, żeby się ze mnie naśmiewać. Czy nie może mi pan powiedzieć, co ten obrazek oznacza? Co miałem odrzec? Dałbym wiele, żeby móc jej powiedzieć, co oznacza, ale nie mogłem, albowiem nic nie oznaczał! Tak, od tamtej chwili minęło wiele lat. Palę teraz inne cygara i kupuję je w innej trafice. Nie zastanawiam się też więcej nad sensem życia; i bynajmniej nie dlatego, że wydaje mi się, iż ów sens znalazłem. Sen o wieczności Gdy byłem jeszcze bardzo młody, żywiłem niezachwianą wiarę i przekonanie, że mam nieśmiertelną duszę. Poczytywałem ją za święty i drogocenny dar, byłem z niej szczęśliwy i dumny. Często powtarzałem sobie: - Moje obecne życie jest mrocznym i zawikłanym snem. Któregoś dnia obudzę się w innym śnie, znajdującym się bliżej rzeczywistości i mającym głębszy sens. Z tamtego snu obudzę się w następnym, trzecim, później w czwartym, a każdy nowy sen będzie bliżej prawdy od poprzedniego. Owo zbliżanie się do prawdy stanowi sens życia, jest czymś mądrym i natchnionym. Powodowany radością płynącą z wiedzy, że dzięki nieśmiertelnej duszy mam kapitał, którego nie mogę stracić przez hazard czy komornika, używałem świata i niczym jaki książę trwoniłem, co posiadałem i czego nie posiadałem. Pewnego wieczoru znalazłem się z kilkoma kompanami w wielkiej sali, mieniącej się złotem i świa- 9 tłem elektrycznym, gdzie ze szpar w podłodze dochodził zaduch zgnilizny. Dwie młode dziewczyny o umalowanych twarzach i stara kobieta ze zmarszczkami wypełnionymi gipsem tańczyły na estradzie, akompaniowały im zawodzenie orkiestry, zachęcające okrzyki mężczyzn i dźwięk tłuczonych kieliszków. Patrzyliśmy na tancerki, dużo piliśmy i rozmawiajmy o nieśmiertelności duszy. - Szaleństwem jest wierzyć - powiedział jeden z moich kompanów, starszy ode mnie - że nieśmiertelna dusza miałaby dawać szczęście. Spójrzcie na tę tańczącą staruszkę, której głowa i ręce drżą, gdy chwilę stoi bez ruchu. Od razu widać, że jest złośliwa, brzydka i zupełnie bezwartościowa, a z każdym dniem to się pogłębia. Jakimż szyderstwem byłoby uznanie, że ma ona nieśmiertelną duszę! Lecz dokładnie tak samo jest z tobą, ze mną, z nami wszystkimi. Jakim niesmacznym żartem byłoby podarowanie nam wieczności! - Najbardziej w twoich słowach razi mnie -odparłem - nie to, że zaprzeczasz nieśmiertelności duszy, lecz że owo zaprzeczanie sprawia ci przyjemność. Ludzie przypominają dzieci bawiące się w ogrodzie otoczonym przez wysoki mur. Raz za razem w murze otwiera się furtka i jedno z dzieci znika w niej na zawsze. Pozostałe dowiadują się, że zabrano je do innego, większego i piękniejszego, ogrodu. Słuchają przez chwilę w milczeniu, po czym wracają do zabawy wśród kwiatów. Wyobraź sobie te- 10 raz, że jeden z chłopców jest dociekliwszy od innych, wspina się na mur, żeby sprawdzić, dokąd trafiają koledzy. Zszedłszy z powrotem na dół, opowiada reszcie, co zobaczył: za furtką siedzi olbrzym, który zjada wyprowadzane dzieci. A z czasem wszystkie będą musiały wyjść przez furtkę! Ty jesteś' tym chłopcem, Martin, i moim zdaniem to nieopisanie żałosne, iż o tym, co - jak ci się wydaje - zobaczyłeś', opowiadasz nie pełen rozpaczy, lecz dumny i szczęś-liwy, że wiesz więcej od pozostałych. - Ta najmłodsza jest bardzo ładna - stwierdził w odpowiedzi Martin. - Unicestwienie jest przerażające, ale równie przerażająca jest niemożność poddania się unicestwieniu - powiedział drugi przyjaciel. Martin poszedł za jego mysią: - Tak, należałoby znaleźć złoty środek. Przepasz biodra, wyjdź i szukaj właściwej proporcji między czasem a wiecznością. Ten, kto ją znajdzie, może zapoczątkować nową religię, gdyż będzie miał w ręku najlepszą przynętę, jaką kiedykolwiek dysponował łowca ludzkich dusz. Orkiestra zakończyła mocnym akordem. Dym tytoniowy przytłumił blask złota, a przez szpary w podłodze nieustannie dobywał się zaduch zgnilizny. Wyszliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Błądziłem długo po mieście, wchodziłem na ulice, których nie poznawałem i których miałem więcej nie zobaczyć, dziwnie bezludne i puste, gdzie domy wy- 11 dawały się rozstępować, żeby zrobić mi przejście, dokąd bym nie skierował kroków, a potem zwierały szeregi za moimi plecami. Nie wiedziałem, gdzie jestem, dopóki ni stąd, ni zowąd nie stanąłem przed swoją bramą. Była otwarta na oścież. Wszedłem do środka, wspiąłem się na schody. Zatrzymałem się przy oknie na drugim piętrze i popatrzyłem na księżyc; nie zwróciłem wcześniej uwagi, że świecił tego wieczoru. Lecz nigdy przedtem ani potem nie widziałem takiego księżyca. Właściwie nie można było o nim powiedzieć, że świecił. Był popielaty, blady i nienaturalnie duży. Długo się weń wpatrywałem, mimo że czułem potworne zmęczenie i pragnąłem się położyć. Mieszkałem na trzecim piętrze, dziękowałem więc Bogu, że do wejścia zostały mi tylko jedne schody. Lecz kiedy je pokonałem, uderzyło mnie, że podest nie był ciemny jak zazwyczaj, tylko słabo oświetlony podobnie jak pozostałe, na które przez okna klatki schodowej padało światło księżyca. Tymczasem dom miał jedynie trzy piętra, nie licząc strychu, stąd ostatni podest był zawsze ciemny. - Drzwi na strych są otwarte - powiedziałem do siebie. - Światło pada ze strychu. To niewybaczalne, że służba zostawia otwarte drzwi, mogą tam przecież wejść złodzieje. Lecz na górze nie było drzwi na strych, tylko kolejne schody, jak dotąd. 12 Pomyliłem się zatem w liczeniu - zostało mi jeszcze jedno piętro do wejścia. Ale kiedy wszedłem i znalazłem się na podeście, musiałem powstrzymać się, żeby głośno nie krzyknąć. Bowiem także tutaj było jasno i nie z powodu otwartych drzwi na strych, lecz następnych schodów prowadzących znowu na górę. A przez okno świecił księżyc - popielaty, matowy i nienaturalnie duży. Rzuciłem się przed siebie. W głowie miałem pustkę. Wbiegałem na ciągle nowe schody, których już nie liczyłem. Chciałem krzyczeć, chciałem obudzić ten zaklęty dom, zobaczyć wokół siebie ludzi, ale gardło miałem jak zasznurowane. Raptem przyszło mi na myśl, żeby przeczytać nazwiska na drzwiach. Co za ludzie mieszkali w tej wieży Babel? Światło księżyca było za słabe, zapaliłem zapałkę i zbliżyłem ją do mosiężnej tabliczki. Widniało na niej nazwisko jednego z moich przyjaciół, który już nie żył. Wtedy odzyskałem głos i zacząłem krzyczeć: - Pomocy! Pomocy! Pomocy! To wołanie stało się moim ratunkiem, albowiem wyrwało mnie z przerażającego snu o wieczności. Sakrament komunii Zdarzyło się to niemal w moim dzieciństwie. Był wietrzny jesienny wieczór na pokładzie jednego ze statków pływających wśród szkierów. Nie sprowadziliśmy się jeszcze z letniska do miasta, a ja przeprawiałem się ze względu na szkołę. Wcześniej jak zwykle leniuchowałem i teraz musiałem zdać egzaminy z kilku przedmiotów, żeby przejść do następnej klasy. Z podniesionym kołnierzem i rękami w kieszeniach marynarki spacerowałem w zapadającym zmroku po pokładzie i rozmyślałem o niepowodzeniach w szkole. Miałem niemal pewność, że będę musiał powtórzyć klasę. Gdy wychyliłem się przez reling i zobaczyłem białą pianę oraz iskrzący w czarnej wodzie zielony odblask światła pozycyjnego statku, naszła mnie pokusa, by wyskoczyć za burtę. Wtedy przynajmniej matematyk pożałowałby swej małostkowości - lecz byłoby już za późno... Potem zrobiło się jednak zimno, a gdy uznałem, że dość zmarzłem, wszedłem do kajuty. 14 Do dziś' mam w pamięci to ciepłe i przytulne wnętrze, jakie ukazało się moim oczom, kiedy otworzyłem drzwi. Zapalona lampa u sufitu kołysała się z wolna niczym wahadło. Na stole parowały cztery grogi z whisky; dymiły cztery cygara, a czterech panów opowiadało sobie sprośne historie. Znałem ich wszystkich jako sąsiadów z letniska-dyrektor spółki, stary ksiądz, aktor teatru królewskiego i handlarz guzikami. Ukłoniłem się grzecznie i usiadłem w kącie. Miałem wprawdzie niejasne poczucie, że moja obecność może wydawać się zbędna, lecz z drugiej strony trudno było ode mnie wymagać, żebym marzł na wietrze, skoro w kajucie nie brakowało miejsca. Poza tym wiedziałem, że z powodzeniem potrafię zabawić towarzystwo, jeśli zachodzi taka potrzeba. Czterej panowie spojrzeli na mnie nieco chłodno i zapadło milczenie. Miałem szesnaście lat i niedawno byłem konfir-mowany. Mówiono mi, że w owym czasie wyglądałem dziecinnie i niewinnie. Milczenie nie trwało wszakże długo. Kilka łyków ze szklanic, trochę dymu z cygar i rozmowa znów toczyła się na dobre. Zafrapowała mnie jednak znamienna okoliczność: wszystkie opowiadane historie słyszałem już niezliczone razy i w moim mniemaniu były dość oględne. Sprośne historie, jak wiadomo, można podzielić na dwie zasadnicze grupy: pierwsza koncentruje się na procesie trawienia i zwią- 15 zanymi z tym perturbacjami, a druga - ceniona nieporównanie wyżej - z predylekcją mówi o kobietach. Pierwszą grupę ja i moi koledzy dawno mieliśmy za sobą, tym bardziej byłem zaskoczony, że ci dojrzali panowie poświęcali jej żywe zainteresowanie, podczas gdy drugą, daleko ciekawszą, pomijali milczeniem. Nie mogłem tego zrozumieć. Czyżby brali - zupełnie niepotrzebnie - wzgląd na mnie? Nie muszę chyba mówić, w jakim stopniu rozzłościło mnie to podejrzenie. Udzielił mi się nastrój ożywienia panujący w kajucie i pobudził do działania, toteż energicznie przystąpiłem do ukracania tej dziecinady. - Słuchaj, wujku - wtrąciłem bez wstępów, gdy zapadła cisza po jednej z historii, tak niewinnej, że śmiał się z niej tylko ksiądz - czy wujek pamięta tę anegdotę, którą opowiadał przedwczoraj kapitan? „Wujkiem" był dyrektor spółki - przyjaźnił się z moim ojcem. Ciągnąłem niezrażony: - Najlepsza, jaką w życiu słyszałem. Niech wujek opowie! Cztery pary zdumionych oczu zwróciły się na mnie i zapanowało krępujące milczenie. Pożałowałem swej spontaniczności. Sytuację uratował dyrektor lekko frywolnym śmiechem, będącym jednak zaledwie słabym echem salw, jakie wyrzucał z siebie przed kilkoma dniami po historyjce kapitana. 16 - Hi, hi - tak, była niezła... I przystąpił do jej opowiadania - była bardzo pieprzna i traktowała o kobiecie. Aktor skrywał swoje wrażenia za zwykłą u niego maską godnej powagi, natomiast handlarz, stary rozpustnik posiwiały na grzechu, spoglądał na mnie z ukradkowym zainteresowaniem, jakbym zyskał w jego oczach. Lecz kiedy anegdota zaczęła przybierać trochę niebezpieczny obrót, wtrącił się niespodziewanie ksiądz, życzliwy starszy mężczyzna o pobożnym i dziecięcym wyrazie gładko wygolonej twarzy. - Przepraszam, drogi bracie, że przerywam, ale -przekręcił się lekko, żeby skierować swoje słowa do mnie - ile właściwie ten młody człowiek ma lat? Czy kawaler przystępował już do Pańskiego sto... do komunii? Poczułem, jak krew napływa mi do twarzy. Zapomniałem, że w towarzystwie był duchowny. - Ta-ak - wyjąkałem niemal niesłyszalnie. - Byłem konfirmowany w zimie. - Ach tak - przyjął do wiadomości ksiądz, mieszając powoli w szklance z grogiem. I nie podnosząc wzroku, głosem, któremu czterdzieści lat powołania do pośrednictwa między Bogiem a światem nadało łagodny ton wyrozumiałości i pobłażania, dodał: - Mów dalej, drogi bracie. Przepraszam, że przerwałem. KOMINIARZOWA To okrutna i smutna historia. Słyszałem ją nieraz w dzieciństwie, zdumiewała mnie i przyprawiała o dreszcze. W bocznej uliczce stoi stara kamienica o gładkiej, szarej fasadzie. Przez dużą łukowatą bramę pozbawioną ozdób - no, umieszczono tam rok, może też jakieś' owocowe girlandy - wchodzi się na ciasne podwórze wyłożone kocimi łbami - czarna kamienna studnia jak wiele innych, dokąd nigdy nie trafia słońce. Wiekowa lipa z przyciętymi konarami, poczerniałą korą i przerzedzonym ze starości listowiem rośnie tam w rogu, stara jak kamienica, ba, starsza, a wciąż będąca ulubionym punktem spotkań dla dzieci i kotów z podwórka. Dawno, dawno temu było to podwórze kominiarza Wetzmanna. Kominiarz Wetzmann uchodził za dobrodusznego człowieka. Powiodło mu się w życiu i dorobił się całkiem sporego majątku. Był życzliwy dla biednych 18 i opryskliwy dla czeladników - tak było w zwyczaju, zresztą może i tak należało - a każdego wieczoru pił grog w winiarni, w domu bowiem mu się przy-krzyło. Jego żona również była opryskliwa dla czeladników, ale nie życzliwa dla biednych ani dla nikogo innego. Służyła jako pokojówka w domu kominiarza Wetzmanna, zanim została jego drugą żoną. W tamtym czasie Zazdrość i Żądza leżały najbliżej jej natury z siedmiu grzechów głównych, obecnie ustąpiły Gniewowi i Pysze. Była wysoka i mocno zbudowana, w młodszych latach podobno ładna. Syn Wetzmanna, Fredrik, był drobny i blady. Pochodził z pierwszego małżeństwa i powiadano, że wrodził się w matkę. Miał bystrą głowę i łagodne usposobienie, uczył się na pastora. Zdał właśnie na studia, kiedy zapadł na przewlekłą i ciężką chorobę, która przykuła go do łóżka na całą zimę. W oficynie mieszkała posługaczka z córką Magdą. No właśnie, czy miała na imię Magda? Nie wiem, ale tak ją sobie nazywałem, kiedy w dzieciństwie przysłuchiwałem się, jak dorośli opowiadali o niej w mroczne, zimowe wieczory; wydawało mi się wtedy, że widzę bladą i nieśmiałą twarzyczkę, okoloną bujnymi, jasnymi włosami, i mocno czerwone usta. Miała piętnaście lat i niedawno była konfirmowana. Może to „konfirmowana" sprawiało, że wyobrażałem ją sobie poważną i skupioną, jak te dziewczęta, 19 które widywałem w niedzielę w kościele, zawsze jawiła mi się ubrana w długą i prostą czarną sukienkę. Kiedy student ze zbliżającą się wiosną zaczął powoli zdrowieć, córce posługaczki polecono - na jego prośbę - by posiedziała przy nim popołudniami i mu poczytała. Nie podobało się to pani Wetzmann. Bała się, że może się między nimi zrodzić sympatia. Nie miała nic przeciwko temu, żeby pasierb zakochał się, w kim chce, a nawet zaręczył, nie jej sprawa, no ale przecież nie z córką posługaczki! Obserwowała podejrzliwie Magdę, lecz musiała patrzeć na to przez palce. Chory potrzebował jakiejś' rozrywki, a że miał słabe oczy i nie mógł się przemęczać, doktor nie pozwolił na samodzielne czytanie. Siadywała więc Magda przy jego łóżku i czytała mu zarówno z pobożnych, jak i świeckich książek, a student blady i osłabiony słuchał jej głosu, patrzył na nią i myślał, jaka jest ładna. Miała takie czerwone usta. Byli prawie równolatkami - on miał nie więcej niż siedemnaście czy osiemnaście lat - i w dzieciństwie wielekroć się ze sobą bawili. Szybko znaleźli wspólny język. Pani Wetzmann możliwie często wynajdywała pretekst, żeby wejść do pokoju chorego i sprawdzić, jak się sprawy mają. Młodzi powinni byli to zauważyć i mieć się na baczności; lecz przecież ludzie nie zawsze postępują tak, jak powinni. Któregoś dnia, 20 gdy ostrożnie i bezgłośnie otworzyła drzwi, oczom jej ukazał się następujący widok: Magda wstała z krzesła, które ustawiono w pewnej odległości od łóżka, i pochylała się u wezgłowia, obejmując młodzieńca za szyję. On z kolei uniósł się, opierając łokieć na poduszce i głaskał Magdę po włosach chudą bladą dłonią. Namiętnie się całowali. Od czasu do czasu szeptali pozbawione treści półsłówka. Kominiarzowa zrobiła się ciemnoczerwona. Wszelako nie powstrzymała się od uśmiechu w duchu: czyż sprawy nie potoczyły się dokładnie tak, jak przewidziała, że się potoczą! Lecz teraz położy temu kres. Gniew i Pycha wezbrały w niej, rozsadzały ją, wyzierały z cery i iskrzących się oczu; a kto wie - podczas gdy stała tam niezauważona i bez słowa patrzyła na młodych, którzy poza sobą nikogo nie widzieli ani nie słyszeli - kto wie, czy także Zazdrość i Żądza nie wychynęły po cichu ze swej kryjówki i nie zagrały na ukrytej strunie w duszy kominiarzowej. Nie hamowała się już dłużej, przystąpiła chybko do łóżka, żelazną pięścią chwyciła dziewczynkę za szczupły przegub, nazwała obelżywym słowem i wyrzuciła za drzwi ze stekiem najbrzydszych wyzwisk. Następnie w obecności zaciekawionych służących i czeladników złożyła świętą i soczystą przysięgę, że jeśli to dziewuszysko jeszcze raz odważy się przekroczyć próg jej domu, dostanie takie baty, że ręką ni nogą nie będzie mogło ruszyć przez czternaście dni. 21 Nikt nie miał wątpliwości, iż zamierzała dotrzymać słowa. Chory nie czynił macosze wyrzutów. Za każdym razem kiedy przechodziła przez pokój, odwracał się twarzą do ściany - nie chciał jej widzieć po zajściu z Magdą ani z nią rozmawiać. Pewnego dnia zwierzył się ojcu w rozmowie w cztery oczy, że nie będzie mógł żyć, jeśli Magda nie zostanie jego żoną. Stary kominiarz zdumiał się i rozgniewał, ale nie miał odwagi stanowczo się przeciwstawić: syn był jedyną osobą, którą kochał i która jako tako odwzajemniała jego uczucie, i nie mógł znieść myśli, że miałby go stracić. Odłożył sprawę na przyszłość i podzielił się z żoną zmartwieniem. Jak mam opisać, co się potem wydarzyło? Historia brzmi jak zły sen lub baśń powstała, żeby straszyć dzieci, gdy są niegrzeczne, aczkolwiek jest prawdziwa. Miało się to zdarzyć w maju, sobotniego wieczoru. Podwórze pogrążone jest w ciszy, ulica też. Może ktoś nuci piosenkę w kuchennym oknie albo jakieś dzieci bawią się w zaułku... Chory leży sam w pokoju. Liczy kwadranse i minuty. Tam na dworze jest teraz wiosna. Wkrótce przyjdzie lato. Czy na zawsze będzie przykuty do łóżka, czy nie usłyszy już więcej 22 nucącego i szepczącego lasu, czy nigdy nie będzie mierzył dnia jak kiedyś' chwilami pracy i odpoczynku? A Magda... Gdybyż tylko nie jawiła się wciąż przed nim z owym dzikim przerażeniem w oczach, kiedy macocha złapała ją za przegub dłoni. Nie musiała się bać. Nie odważy się ta złośliwa kobieta zrobić jej krzywdy, skoro wie, że wybrał Magdę na swoją oblubienicę. Marzy więc, raz na jawie, raz w półśnie, pozwalając źrenicom chłonąć światło z promienia słońca na białych drzwiach; a gdy zamyka oczy, podpływa archipelag jadowicie zielonych wysp otoczonych czarnym jak atrament morzem. I gdy nie podnosi powiek, zieleń przechodzi w błękit, czerń jaśnieje do fioletu o wyszczerbionych ciemnych brzegach, a potem wszystko staje się czarne... Czuje, jak lekka rączka głaszcze go po czole, siada gwałtownie na łóżku. To Magda. Stoi przed nim, niska i drobna, z uśmiechem na czerwonych ustach; kładzie mu na kołdrę bukiet wiosennych kwiatów. Sasanki, skalnice i fiołki. Czy to prawda, czy to rzeczywiście ona? - Jak się odważyłaś? - szepcze. - Twojej macochy nie ma - odpowiada mu wówczas. - Widziałam właśnie, jak wychodziła elegancko ubrana. Słyszałam, że wybiera się na Sóder, więc na pewno potrwa, zanim wróci do domu. Toteż wkradłam się na schody i przyszłam do ciebie. 23 I siedzi u niego długo, opowiada o lesie, po którym samotnie się przechadzała, słuchając ptaków i zbierając dla niego kwiaty, bo on jest jej umiłowanym. I całują się co chwila, i pieszczą jak dwoje dzieci, i są szczęśliwi, a godziny mijają i smuga światła na białych drzwiach robi się pomarańczowa, czerwona, matowieje, blednie i znika. - Może powinnaś już sobie pójść - mówi Fre-drik. - Ona chyba zaraz wróci. Co ja zrobię, jak będzie chciała cię zbić, skoro jestem tak chory i slaby, że kręci mi się w głowie, gdy wstaję z łóżka. Powinnaś już iść! - Nie boję się - odpowiada Magda. Chce bowiem pokazać, że jest jej miły, że gotowa jest cierpieć dla swej miłości. Dopiero z zapadnięciem zmroku całuje go po raz ostatni i wymyka się z domu. Na podwórzu zatrzymuje się na minutkę i spogląda w okno pokoju, gdzie on leży samotnie w białej pościeli z jej skalnicami i fiołkami na kołdrze. Kiedy odwraca się w stronę izdebki w oficynie, staje twarzą w twarz z panią Wetzmann, a z jej piersi wydziera się cichy krzyk. Na podwórzu nie ma żywej duszy, tylko one dwie. Ściany wokół spoglądają na nie przy zmroku pustymi czarnymi oknami, a stara lipa dygoce w swoim kącie. - Byłaś na górze - mówi kominiarzowa. W dzieciństwie zawsze wyobrażałem sobie, że uśmiechała się, wypowiadając te słowa, a jej zęby lśniły w ciemności bielą jak u czeladników męża. 24 - Tak, byłam u niego - odparła może Magda, krnąbrna i dumna w swym kredowobladym strachu. Co się później wydarzyło? Dokładnie nie wiadomo, lecz pewnie nastąpił dziki pościg wokół podwórza. Pod starą lipą dziewczynka potknęła się i przewróciła. Nie ważyła się wołać pomocy, żeby chory nie usłyszał, zresztą kto miałby pomóc? Jej mama wyszła do pracy. Rozjuszona kobieta dopadła ją - po drodze złapała, co było pod ręką, kij od miotły lub coś w tym rodzaju - i uderzenia spadały jedne po drugim. Parę zduszonych krzyków z gardła ściśniętego śmiertelnym strachem i nic więcej. Kilku czeladników, którzy właśnie wrócili do domu, przyglądało się z ciemnej bramy; nie ruszyli palcem, żeby pomóc dziecku. Może nie mieli odwagi, może kierowała nimi słaba nadzieja, że ujrzą chlebodawczynię wywożoną więzienną karetką. Kiedy pani Wetzmann weszła do domu, dokonawszy swej powinności - instynktownie bowiem czuła, że oczywiście przysługuje jej prawo do decydowania o ludziach, o losie których chciała i mogła decydować - zawadziła na schodach o coś miękkiego. Zawołała służącą, żeby przyniosła światło, bo na górze panowała całkowita ciemność. To był Fredrik. Usłyszał owe słabe krzyki, zerwał się z łóżka, a wyszedłszy, upadł na schodach. Trzy dni żyła Magda, potem umarła i została pochowana. Kominiarz Wetzmann zapłacił posługaczce, jej mamie, pewną sumę i do procesu nie doszło. Wszelako ten stary człowiek bardzo wziął to sobie do serca. Nie chodził więcej do winiarni na grog, lecz siedział najczęściej w domu w skórzanym fotelu i sylabizując, czytał podniszczoną Biblię. Wychudł, nie odzywał się, zdziwaczał i nie minął rok, jak i jego złożono do grobu. Syn Fredrik z czasem wyzdrowiał, ale nigdy nie zdał egzaminu kościelnego, bowiem jego pojętność i umysł uległy przyćmieniu. Widywano go często, jak udawał się z kwiatami na grób Magdy - pochylony, szedł bardzo szybko, ba, niemal biegł, jakby miał dużo ważnych spraw do załatwienia; zazwyczaj niósł zresztą kilka książek pod pachą. W końcu stał się całkiem słaby na umyśle. A kominiarzowa? Wydaje się, że była silną naturą. Pewnym ludziom, którzy właściwie nie są pozbawieni sumienia, nigdy nie postanie w głowie, że mogli zrobić coś złego. Zdarza się, że mężczyzna w kurtce o błyszczących guzikach kładzie im rękę na ramieniu, nakazując, by z nim poszli - wtedy budzi się ich sumienie. Lecz po panią Wetzmann nikt nie przyszedł. Umieściła pasierba w zakładzie, gdy w domu stał się zbyt uciążliwy, nosiła żałobę po mężu, jak zwyczaj nakazuje, po czym ponownie wysz- 26 ła za mąż. Gdy w dniu ślubu jechała do kościoła, miała na sobie jedwabny liliowy kabacik ze złotymi obszyciami, „wystrojona jak nieboskie stworzenie" - tak wyraziła się moja babcia, która siedziała w oknie w domu naprzeciwko i oglądała cały ten przepych, przewracając stronice swojej postylli. Futro Zima tego roku była mroźna. Ludzie kulili się z zimna i kurczyli, prócz tych, którzy mieli futra. Sędzia powiatowy Richardt miał duże futro. Stanowiło to zresztą niemal jego obowiązek służbowy, gdyż był dyrektorem naczelnym pewnej nowo powstałej spółki. Jego stary przyjaciel, doktor Henck, nie posiadał futra, miał za to piękną żonę i troje dzieci. Doktor Henck był chudy i blady. Niektórzy ludzie pod wpływem małżeństwa tyją, inni chudną. Doktor Henck schudł. No i nadeszła Wigilia. Miałem zły rok - powiedział do siebie doktor Henck, kiedy około trzeciej po południu, w zapadającym akurat zmierzchu, szedł do swojego starego przyjaciela Johna Richardta, żeby pożyczyć od niego pieniądze. - Miałem bardzo zły rok. Zdrowie mi szwankuje, żeby nie powiedzieć, że jest zupełnie zrujnowane. Za to moi pacjenci wyzdrowieli niemal co do jednego; widuję ich teraz tak rzadko. Przypuszczalnie wkrótce umrę. Moja żona też tak uważa, widzę to po niej. W tej sytuacji byłoby dobrze, żeby 28 nastąpiło to przed końcem stycznia, kiedy trzeba opłacić to przeklęte ubezpieczenie na życie. Kiedy doszedł do tego punktu swoich rozmyślań, znajdował się na rogu Regeringsgatan i Hamngatan. Miał właśnie przejść przez skrzyżowanie, żeby pójść dalej w dół Regeringsgatan, gdy nagle pośliznął się na wyżłobionej w śniegu koleinie i upadł. W tej samej chwili nadjechały z pełną prędkością sanie wiozące pasażerów. Woźnica przeklął, a koń instynktownie uskoczył w bok, mimo to jedna z płoz uderzyła doktora Hencka w ramię, a jakaś śruba, gwóźdź czy coś w tym rodzaju zahaczyło o płaszcz, rozrywając materiał. Wokół doktora Hencka zebrali się ludzie. Policjant pomógł mu wstać, jakaś młoda dziewczyna otrzepała go ze śniegu, starsza pani wymachiwała rękami nad jego zniszczonym płaszczem, dając do zrozumienia, że jakby mogła, chciałaby naprawić go na miejscu; przechodzący tamtędy przypadkiem książę, członek rodziny królewskiej, podniósł czapkę i włożył mu ją na głowę, tak że wszystko - poza płaszczem - znów było w porządku. - Do kroćset, jak ty wyglądasz, Gustavie - rzekł sędzia Richardt, kiedy Henck wszedł do jego biura. - Zostałem przejechany - wyjaśnił Henck. - To do ciebie podobne - powiedział Richardt i zaśmiał się dobrodusznie. - Ale w tym stanie nie możesz iść do domu. Pożyczę ci swoje futro, a sam wyślę gońca, żeby przyniósł mi z domu płaszcz. - Dziękuję - rzekł doktor Henck. 29 Pożyczywszy te sto koron, których potrzebował, dodał: - Oczekujemy cię więc na kolacji. Richardt był kawalerem i zazwyczaj spędzał Wigilię u Hencków. W drodze do domu Henck był w lepszym niż ostatnio nastroju. - To za sprawą futra - powiedział do siebie. - Gdybym miał trochę pomyślunku, już dawno kupiłbym sobie futro na kredyt. To dałoby mi więcej pewności siebie i wzbudziło respekt u ludzi. Doktorowi w futrze nie wypada płacić tak niskich honorariów jak doktorowi w zwykłym płaszczu z wytartymi łokciami. Szkoda, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Teraz jest już za późno. Przeszedł kawałek przez Kungstradgarden. W parku było już ciemno, na nowo zaczął padać śnieg. Znajomi, których spotykał, nie poznawali go. - Kto zresztą wie, czy rzeczywiście jest za późno? - rozważał dalej Henck. - Nie jestem jeszcze stary i mogłem pomylić się co do swojego stanu zdrowia. Jestem biedny jak mysz kościelna, ale tak samo było z Johnem Richardtem wcale nie tak dawno temu. Żona była dla mnie w ostatnim czasie oschła i nieprzyjemna. Z pewnością pokochałaby mnie ponownie, gdybym zarabiał więcej pieniędzy i chodził 30 w futrze. Mam wrażenie, że bardziej polubiła Johna, odkąd sprawił sobie futro. Jako młoda dziewczyna była w nim nawet trochę zakochana, ale on nigdy się jej nie oświadczył. Powiedział jej wprost - a powtarzał to stale - że nie odważyłby się ożenić, nie mając co najmniej dziesięciu tysięcy rocznie. Ja się odważyłem, a Ellen była biedną dziewczyną, która chciała wyjść za mąż. Nie sądzę, żeby była zakochana we mnie w taki sposób, że mógłbym ją uwieść, gdybym chciał. Zresztą wcale nie chciałem, jak mógłbym marzyć o takiej miłości? Przestałem w wieku szesnastu lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem w operze „Fausta", z Arnoldsonem. Mimo wszystko jestem pewien, że na początku naszego małżeństwa lubiła mnie; człowiek nie myli się w takich sprawach. Dlaczego nie mogłaby znów mnie polubić? Zaraz po naszym ślubie prawiła Johnowi złośliwości, ilekroć go spotkała. Potem on jednak założył spółkę, kupił sobie futro i od czasu do czasu zapraszał nas do teatru. I rzecz jasna mojej żonie powoli znudziło się to prawienie złośliwości. Henck miał jeszcze do załatwienia parę spraw przed kolacją. Kiedy dotarł do domu, obładowany pakunkami, było już wpół do szóstej. Czuł dotkliwy ból w lewym barku, ale nie licząc futra, było to jedyne wspomnienie przedpołudniowego wypadku. 31 - Jestem ciekaw, jaką minę zrobi moja żona, kiedy zobaczy mnie ubranego w futro - powiedział do siebie doktor Henck. W korytarzu panowała całkowita ciemność, lampa świeciła się tylko w godzinach przyjęć. Słyszę, że jest teraz w salonie, uświadomił sobie doktor Henck. Stąpa lekko jak ptaszek. Dziwne, że wciąż jeszcze robi mi się ciepło na sercu, kiedy słyszę jej kroki w sąsiednim pokoju. Doktor Henck nie pomylił się w swoich przypuszczeniach, że ubrany w futro spotka się ze znacznie serdeczniejszym niż zwykle przyjęciem ze strony żony. Przylgnęła do niego w najciemniejszym kącie korytarza, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała namiętnie. Następnie wtuliła głowę w kołnierz futra i szepnęła. - Gustava jeszcze nie ma w domu. - Ależ jest - odrzekł doktor Henck lekko załamującym się głosem, głaszcząc ją obiema rękami po włosach -jest w domu. # # # W gabinecie doktora Hencka kominek płonął żywo ogniem. Na stole stała whisky i woda. Sędzia Richardt siedział wyciągnięty w dużym skórzanym fotelu i palił cygaro. Doktor Henck skulił się w rogu kanapy. Drzwi do salonu, w którym pani Henck i dzieci zapalały świeczki na choince, były otwarte. 32 Kolacja upłynęła w dojmującym milczeniu. Tylko dzieci paplały wesoło, mówiąc jedno przez drugie. - Cóż tak nic nie mówisz, przyjacielu? - odezwał się Richardt. - Dumasz może nad swoim zniszczonym płaszczem? - Nie - odrzekł Henck. - Raczej nad futrem. Zamilkli na kilka minut, a potem doktor Henck dodał: - Myślę też o czymś innym. Myślę o tym, że to ostatnie Boże Narodzenie, które spędzamy razem. Jestem lekarzem i wiem, że nie zostało mi już dużo czasu. Wiem to z całą pewnością. Dlatego chciałbym podziękować ci za tę ogromną serdeczność, jaką okazywałeś mnie i mojej żonie w ostatnim czasie. - O, mylisz się - wymamrotał Richardt, patrząc w bok. - Nie - odpowiedział Henck - nie mylę się. Chciałbym też wyrazić ci wdzięczność za pożyczenie mi futra. Dzięki niemu zaznałem ostatnich sekund szczęścia w życiu. Papinianus z ojców kościoła Pojechałem kiedyś' w podróż. Widziałem rzeki, wzniesienia i góry niepodobne do naszych. Zobaczyłem też wiele miast, wśród nich Paryż. Paryż jest ruchliwym, ładnym miastem. Mężczyźni są grzeczni i uprzedzający, wyłączywszy dorożkarzy. Kobiety piękne i zachłanne. Wieża Eiffla ma trzysta metrów wysokości, ale ściany wygódek są daleko niższe niż u nas. Omnibusy, zaprzęgnięte na ogół w trzy białe konie, przypominają duże domy; nie da się nimi jeździć, bowiem zawsze pełno w nich ludzi. Któregoś wieczoru omal nie zostałem przejechany na bulwarze przez taki omnibus, lecz w ostatniej chwili uciekłem na wysepkę pod wielką lampą łukową. Na tej samej wysepce stał duchowny w długiej czarnej sutannie i płaskim kapeluszu z szerokim rondem; trzymał też bawełniany parasol pod pachą. Nie mogłem dostrzec jego twarzy, kapelusz bowiem całkowicie ją ocieniał. - Szczęśliwie się skończyło, proszę pana - powiedział uprzejmie. 34 - O tak, proszę księdza - odpowiedziałem. Podobnie jak ja czekał na możliwość przejścia na przeciwległy trotuar. Omnibusy i dorożki przejeżdżały nieprzerwanym ciągiem, który wydawał się nie mieć końca, a wokół nas krzyczeli gazeciarze, tak że człowiek miał wrażenie, iż słyszy chrzęst w ich biednych płucach: - La Presse! Via la Presse! Czekając, wyjąłem papierośnicę, żeby zapalić nowego papierosa. Poprzedniego, kiedy uznałem, że jest wypalony, rzuciłem na ulicę. Lecz oto natychmiast między kołami omnibusów wychynął mały, blady i brudnoszary gazeciarz, czujący się tam najwyraźniej jak lis w leśnych chaszczach, podniósł niedopałek, włożył do buzi i zapalił. I odrobinę weselszy i szczęśliwszy niż przed chwilą pobiegł dalej w dół bulwaru z papierosem w ustach i plikiem gazet pod pachą, wrzeszcząc: - Via la Presse! Nowe ustalenia w sprawie Dreyfusa! Scheurer-Kestner miał kochankę Murzynkę! Voila la Pre-e-esse! - Czy nie wydaje się księdzu dziwne - zapytałem duchownego - że upodobanie pana Scheurera-Kestnera do Murzynek (czy to prawdziwe, czy wydumane) przytacza się jako jedną z okoliczności przemawiającą za winą kapitana Dreyfusa i niewinnością hrabiego Esterhazy'ego? - Och, mój panie - odparł ksiądz bez namysłu -przy pobieżnym spojrzeniu może się to rzeczywi- 35 ście wydać dziwne, lecz jeśli patrzy się na całą sprawę pod właściwym kątem, łączenie tych dwóch wydarzeń trzeba uznać za w pełni uzasadnione. Wzięcie Murzynki za kochankę jest bardzo ciężkim grzechem (aczkolwiek nie grzechem śmiertelnym), świadczy o naturze świadomie i celowo ukierunkowanej na zlo. Nie może być przypadkiem, że Bóg tak wyraźnie upodobnił tych czarnych ludzi do diabłów. Zakochanie się w Murzynce jest niemal odwiedzeniem piekła. Lecz jeśli tacy są obrońcy kapitana Dreyfusa, jakim człowiekiem musi być on sam?! - Niech jednak ksiądz weźmie pod uwagę, że kapitan Dreyfus nie został skazany i deportowany za złe cechy charakteru, czy to swoje, czy przyjaciół, lecz za konkretne przestępstwo; a jeśli go nie popełnił... Duchowny ruchem parasola wyraził zdecydowany sprzeciw. - Ależ mój panie - przerwał mi - porusza pan kwestię, która wcale nie ma tej wagi, jaką pan jej przypisuje. Sędziowie są ludźmi i mogą się mylić. Prawdopodobnym jest, że wielu skazano niewinnie, lecz za wielkie szczęście należy uznać, iż ogół pozostaje nieświadomy takich przypadków. Czymś szaleńczym i zbrodniczym jest dążenie do ich ujawnienia i próba uchylenia raz wydanego i zgodnego z procedurami prawnymi wyroku. Szaleństwem i zbrodnią jest chęć podważenia ze względu na tylko jedną osobę powszechnego zaufania do wymiaru sprawiedliwości, przez co prowadzi się społeczeństwo krok 36 bliżej ku rozpadowi. Gdyby kapitan Dreyfus był prawdziwym patriotą, sam by to dostrzegł. W obecnym stanie rzeczy nie może lepiej przysłużyć się krajowi niż przez przyznanie się do winy. Upierając się przy swej niewinności, dopuszcza się właśnie tej zdrady kraju, o którą na początku może niesłusznie go oskarżono. Ale zaczyna padać, a pan nie ma parasola. Może idziemy w tę samą stronę? Duchowny rozpostarł życzliwie parasol nad moją głową i weszliśmy w ciżbę na wąskiej Rue du Fau-bourg Montmartre. - Z tego, co ksiądz mówi, wnioskuję - odezwałem się, zebrawszy myśli po jakiejś' minucie - że ksiądz uznaje los pojedynczego człowieka w tym życiu, doczesnym, za mniej ważny. Lecz jeśli, jak zakładam, ksiądz patrzy z perspektywy wieczności, to czy z tego punktu widzenia powodzenie czy niepowodzenie narodu nie jest równie nieistotne co jednostki? - To są bezbożne słowa, mój panie. Człowiekowi nie wolno spoglądać na doczesność z perspektywy wieczności. Takie spojrzenie zastrzeżone jest wyłącznie dla Wiecznego. - Ale... czyli losu kapitana Dreyfusa również nie ocenia ksiądz z tej perspektywy? - Bynajmniej. - Ale, proszę księdza, czy uznając kwestię słuszności bądź niesłuszności skazującego go wyroku za rzecz mniejszej wagi, nie brał ksiądz przez cały czas 37 w rachubę boskiej sprawiedliwości, która w przyszłym życiu naprawi, co ludzka zepsuła? Duchowny zatrzymał się i z namysłem spojrzał na swoje ciężkie buty, na które skapywała woda z parasola. Jego oblicze oświetlał teraz ostro szereg lamp gazowych z witryny sklepiku. Miał dobroduszne, ale grubo ciosane rysy. Przybrał wyraz twarzy matematyka albo szachisty rozważającego trudny problem. - Wcale niekoniecznie - odparł w końcu. -W tym punkcie najbardziej skłonny jestem zgodzić się z poglądem wyrażonym ongiś przez jednego z ojców kościoła, Papinianusa. Uważał on mianowicie, że nauczanie, iż ludzka sprawiedliwość może być poprawiana przez boską, zbyt mocno osłabiłoby szacunek dla tej pierwszej. Boska, zdaniem Papinianusa, scedowała całą swoją moc na ludzką. Utrzymywał więc, że koniecznym i wskazanym jest, by człowiek, który tu na ziemi został niesłusznie, lecz z poszanowaniem wszelkich procedur prawnych, skazany na śmierć, był w przyszłym życiu potępiony. Kiedy duchowny wypowiedział te słowa, wyraz zastanowienia znikł z jego twarzy. - Dobranoc, mój panie - pożegnał się swoim zwykłym dobrotliwym tonem i odszedł wąską, spadzistą ulicą Notre Damę de Lorette. Vox populi To miasto jest najprzyzwoitsze na świecie. Jeśli zdarzy się, że poeta lub artysta w swej twórczości przekroczy granice dozwolonego, a tym samym nad-użyje darów, jakimi obdarzyła go opatrzność, nie tylko ludzie, ale i pieski pałają świętym oburzeniem. Doświadczyłem tego nie dalej niż wczoraj. Kiedy wybiła trzecia, wyszedłem z Biblioteki po trudach naukowych dociekań w jej chłodnych murach, objuczony książkami tak grubymi, jak ja nigdy nie będę, i tak uczonymi, że nawet nie zrozumielibyście tytułów, gdybym je wymienił. Był gorący i błogi letni dzień. Skręciłem w boczną uliczkę pod wysokimi zielonymi drzewami. W końcu przypadek doprowadził mnie do wzgórza, na którym milcząco i nieruchomo siedzi Dziad, pogrążony w marzeniach, ze śpiącym chłopcem na kolanach. Wyczerpany opadłem na ławkę naprzeciwko rzeźby, rzuciłem książki na prawo i lewo, zapaliłem papierosa i przymknąłem na wpół oczy. Zauważyłem, że człowiek widzi wtedy świat bardziej syntetycz- 39 nie - wszystkie linie stają się czystsze i prostsze, zbędne, rozpraszające niuanse rozpływają się, postaci przesuwają się tam i z powrotem po scenie jak figurki na różnych płaszczyznach. A co za szczęśliwy traf, że powieki miałem przymknięte właśnie teraz, kiedy przechodziły dwie okrutnie brzydkie staruchy z małym czarnym psem na smyczy! Sytuacja wygląda następująco: w głębi sceny siedzi Dziad pogrążony w swym dawnym marzeniu o mających nadejść pokoleniach, o których - niestety chyba niesłusznie - ma bardzo dobre mniemanie, na widowni siedzę ja, a na proscenium między nami wkraczają - od prawej ku lewej - dwie niezwykle brzydkie staruchy z małym czarnym psem na smyczy. Jak wiadomo, Dziad jest wielce nieprzystojną rzeźbą - muszę o tym przypomnieć na wypadek, gdyby komuś zatarło się już w pamięci, albowiem ów szczegół ma znaczenie w tej historii. Obie staruchy zatrzymują się przed posągiem z brązu i wymieniają uwagi o dziele sztuki. Nie słyszę, co mówią, ale z kręcenia głowami i gwałtownych ruchów zielonkawych parasolek w powietrzu wnoszę, że oceniają rzecz bardziej z punktu widzenia moralności niż estetyki i że osąd wypada niepomyślnie. W tym czasie piesek biega w tę i we w tę, na ile smycz pozwala, aż w końcu pojmuje, że coś wzbudziło zainteresowanie właścicielek, a zatem powinno zaciekawić i jego, i że tym czymś jest właśnie po- 40 sąg na trawniku. Przysiada więc grzecznie i cicho na zadzie, wietrząc i strzygąc uszami, zwraca się ku obu okrutnie brzydkim staruchom i podobnie jak ja z kręcenia głowami i wściekłych ruchów czarnozie-lonych parasolek szybko domyśla się, że grupa z brązu stanowi przedmiot ich żywej dezaprobaty. Naturalnym tedy jest i zgodnym z porządkiem rzeczy, iż z miejsca ogarnia go nieprzejednana nienawiść do rzeźby - inaczej byłby złym psem. - Hau - powiada i rzuca się na posąg z taką złością, że przerażone staruchy milkną. - Hau, hau, hau! Pantomima nabiera teraz życia: z jednej strony mały pies, który z pianą wokół pyska i oczami lśniącymi wiernością i gniewem skacze raz po raz na swego śmiertelnego wroga i ujada: - Hau, hau, hau! -z drugiej strony dwie blade i chude, ubrane na czarno i okrutnie brzydkie staruchy, które, połączywszy siły, ciągną za smycz, ale udaje im się przesuwać wraz z psem jedynie cal po calu, aż wreszcie znikają za kulisami po lewej. - Hau! - powiada jeszcze raz ten mały pies, zanim zniknie ze sceny, i jest to jego ostatnie wystąpienie w tej historii, co bynajmniej nie oznacza, że dobiegła końca. Wiadomo powszechnie, że kiedy mały pies zacznie szczekać, natychmiast włączają się wszystkie o-koliczne psy. W Humlegarden pełno jest młodych radosnych psów, które tarzają się po trawnikach i spędzają dnie na niewinnych igraszkach, a kiedy nada- 41 rzy się okazja, zrywają się, żeby powiedzieć wau, wau, jesli są duże, lub hau, hau, jesli są małe, a te najmniejsze powiadają działk, działk, działk. - Tu się szczeka - mówią sobie wszystkie te psy - musimy się dołączyć. -1 nadbiegają zewsząd, spod fontanny przy Bibliotece, spod pomnika Linneusza, a nawet ze wzgórza Scheelego, zatrzymują się przed Dziadem i ujadają: - Wau, wau, hau, hau! Działk, działk, działk! Wciąż ujadają. Cień Nie wiem, czy kocham życie, czy go nienawidzę, ale czepiam się życia całą swoją wolą i wszystkimi pragnieniami. Nie chcę umrzeć. Nie, nie chcę umrzeć - ani dzisiaj, ani jutro, ani w tym roku, ani w przyszłym. Wszelako raz przed wieloma laty miałem sen, przez który pożałowałem, że w ogóle się urodziłem. Szedłem samotnie cichą, wyludnioną ulicą. Był dzień odwilży na przedwiośniu, woda kapiąca z dachów mieniła się w słońcu, na chodniku tworzyły się niebieszczące się jeziorka, a nad kominami i dachówkami lśnił błękit bladego nieba. Wdychane tej wiosny powietrze wydawało mi się balsamem i lekiem na skrytą troskę, która w owym czasie także we śnie zatruwała mi duszę. Mimo to odczuwałem pewien niepokój. Czy naprawdę byłem sam? Miałem wrażenie, że ktoś idzie u mego boku, lecz 43 nie widziałem dokładnie, kto to jest, trzymał się bowiem niezmiennie pół kroku za mną; a kiedy raz się odwróciłem, żeby zobaczyć jego rysy, wycierał właśnie nos, przez co prawie całą twarz ukrył w chustce, którą rozwiewał wiatr. Nagle uderzyło mnie, że szedłem słoneczną stroną ulicy i że to mógł być mój cień, podążający zi mną na białej ścianie. Sam nabawiłem się lekkiego kataru od wiosennego powietrza, dlaczego nie mogło się to przydarzyć mojemu cieniowi? Nigdy wcześniej nie czułem się zażenowany swoim cieniem, lecz tego dnia nieco mnie kłopotał. Miałem na sobie nowe ubranie, nowe rękawiczki, a tymczasem cień był szary i blady, sprawiał wrażenie ubogiego. Dlaczego szedł za mną akurat tego słonecznego dnia, gdy udawałem się na spotkanie z tą, którą kochałem? Wyszła mi naprzeciw, promieniejąca i uśmiechnięta, ale też coś na kształt łzy lśniło w jej oku. Niosła w ręku dwie róże. Jedna była różowa, druga czerwona. Wręczyła mi tę różową, ale czerwoną, z łodygą pełną kolców, ukryła na piersi. - Dlaczego nie dasz mi także czerwonej róży? -zapytałem ją. - Jeszcze nie teraz - odrzekła i uśmiechnęła się. We śnie widziałem, że jej uśmiech był uśmiechem kobiet Leonarda. Chciałem wziąć ją pod ramię, lecz ujęła moją dłoń. I poszliśmy w dół ulicy jak dwoje dzieci trzy- 44 mających się za ręce. Rozmyślnie pozwoliłem iść jej po tej stronie, gdzie był cień, tak że deptała po nim, aż w końcu znikł. Lecz sen zmienia się szybciej niż czas. Ulica, którą szliśmy, była tą samą ulicą co przed chwilą, z drewnianymi domkami i ogródkami o czerwonych sztachetach, a jednak inną, brakło bowiem śniegu i niebieszczących się jeziorek, nastała prawdziwa wiosna. Klony stały obsypane kwiatami, a wiśnie w ogródku naszego sąsiada miały duże pąki. Nagle zrobiło się ciemno; bramy małych domów majaczyły niczym czarne dziury przez niepewne światło snu, a stary człowiek z pochodnią w ręku chodził wokół, to tu, to tam zapalając latarnię. Zatrzymaliśmy się w bramie mojego domu. Był to dom, w którym mieszkałem jako dziecko i którego już dawno nie ma, podobnie jak ulicy, ogrodów i wiśni. Szeptaliśmy w zapadającym zmierzchu i pieszczotliwie dotykaliśmy się za ręce, a czas rozpłynął się w pocałunku. - A ta czerwona róża? - zapytałem ją. - Może zwiędła? - Nie - odrzekła - jeszcze nie zwiędła. Zobacz, ukłuła mnie w pierś aż do krwi, i pragnę ci ją dać, ale nie mam odwagi. Nie, nie mam odwagi! 45 Jej oczy napełniły się łzami, kiedy wyciągnęła rękę i trzymała różę pod prążkowane światło zmierzchu wpadające przez bramę. Nie mogłem się powstrzymać, chwyciłem jej dłoń obiema rękami, przycisnąłem tę czerwoną różę do ust i pocałowałem. Zakręciło mi się w głowie, zrobiło czarno przed oczami i wszystko zapomniałem. Kiedy przyszedłem do siebie, ona, ta którą kochałem, stała w pewnym oddaleniu, jej skóra była bledsza, a w wyrazie wokół ust rysowało się coś tak bolesnego. Chciałem do niej podejść, lecz, proszę, między nas wśliznął się cień. Był szary i blady, i naznaczony pazurami Nędzy. Próbowałem go odepchnąć, ale był ode mnie silniejszy; a kiedy mocowałem się ze swoim cieniem, moja ukochana odsuwała się coraz dalej w mrok snu i znikła niczym strzęp bladej mgły... Wyszedłem przez bramę, a cień podążył za mną. Na dworze nie było już wiosny, zapadał zimowy zmierzch, świeżo spadły śnieg bielił się pod ciemnym, szarym niebem, nadal śnieżyło. Nie żywiłem już urazy do mojego cienia, albowiem byłem stary, zgarbiony i o wszystkim zapomniałem. Splin Moje życie ma kontury snu i osobliwie rozmazane kolory. Pierwsze latarnie już rozbłysły, kiedy wczoraj wieczorem wyszedłem z domu po całodziennych rozważaniach nad zagadką życia. Zrozpaczony, że nie znajduję rozwiązania, rzekłem do siebie: ty szaleńcze trawiący dnie na bezowocnym roztrząsaniu doniosłych pytań, choć na pewno nie byłbyś szczęśliwszy, gdybyś poznał odpowiedzi - i skierowałem wobec tego swe wysiłki na zadanie szachowe - cztero-chodówkę. Lecz gdy moja przenikliwość także w tym przypadku okazała się niewystarczająca, cisnąłem szachownicę za okno, prosto na głowę starca z drewnianą nogą, dla którego śmierć była tylko wybawieniem, i w pogardzie dla siebie rzuciłem się w wir świata. Wieczór był ciepły, pogodny i cudownie bezwietrzny. Wprost nad zamkiem stał księżyc, pucołowaty jak stary ksiądz, pomarańczowy i bajecznie duży. Odgłos ludzkich kroków na bruku przypominał ty- 47 kot tysięcy zegarów i spowodował, że wzdrygnąłem się na myśl o prędkości, z jaką sekundy wyciekają mi z rąk... Przetoczył się koło mnie tramwaj - wskoczyłem i przejechałem kilka razy linią okrężną. Ta rozrywka potrafi bowiem osobliwie rozproszyć moją melancholię - wydaje mi się, że cały świat obraca się jak karuzela, a w dzieciństwie gdy jeździłem na karuzeli, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Podobnie było i teraz, przejechałem ledwie trzy okrążenia, gdy zacząłem śmiać się do rozpuku. - Dobry wieczór - odezwał się z bliska jakiś' głos i z ławki przede mną odwróciła się blada i pociągła twarz, którą na próżno starałem się z kimś' skojarzyć. - Poznaję pana po śmiechu. Śmiał się pan dokładnie tak samo na pogrzebie mej ciotki przed siedmiu laty, w chwili gdy ksiądz dawał wyraz żałobie, mojej i pozostałych spadkobierców. Zaraził nas pan tym śmiechem, również księdza i pewnie także ciotkę. Ma pan wesołe usposobienie. - Tak - odrzekłem grzecznie - mam bardzo wesołe usposobienie. A pan, drogi panie? - Och, nie mówmy o mnie, jestem beznadziejnym ponurakiem. W każdym razie odkąd odziedziczyłem po ciotce. - Tak, wiem - przyznałem z roztargnieniem. - Wie pan? - zapytał i wytrzeszczył na mnie dwoje dużych, naiwnych i melancholijnych oczu. - Kto panu powiedział? - To się rozumie samo przez się. Zanim pańska 48 ciotka umarła, był pan pogodny i wesoły, bo miał pan nadzieję, że ciotka umrze, a pan dostanie spadek. Ciotka umarła, pan dostał spadek i teraz nie ma pan już więcej ciotek, po których mógłby dziedziczyć. Nie ma pan więc już na co czekać i z tego powodu jest przygnębiony. To proste. Teraz biedaczysko miał nie tylko szeroko rozwarte oczy, ale i usta. Cała jego dusza wyzierała na mnie przez trzy ogromne otwory. - Ma pan rację - stwierdził w końcu. - Ubrał pan w słowa to, co od dawna przeczuwałem. Dziękuję, serdecznie dziękuję. Ściskał mi ze wzruszeniem rękę i mówił dalej: - Zwalił mi pan kamień z piersi. Nie ma nic bardziej nieprzyjemnego od melancholii, której przyczyny nie widać. Lecz teraz to minęło, wyświadczył mi pan wielką przysługę. Zjedzmy razem kolację. Ta nowa propozycja odpowiadała mi pod wieloma względami. Nie mogłem wprawdzie przypomnieć sobie nazwiska mężczyzny, ale już dawno nauczyłem się, że nie należy przejmować się błahostkami; a czymże jest nazwisko? Wyskoczyliśmy więc z tramwaju, wskoczyliśmy do dorożki i pojechaliśmy szaleńczym galopem do małej gospody daleko za miastem. W tym idyllicznym gniazdku spędziliśmy czas, jedząc śledzia z rzodkiewkami i młodymi ziemniakami oraz pijąc norweską wódkę i trzy gatunki szampana. Potem wyszliśmy przez okno zaopatrzeni w butelkę whisky 49 i wodę mineralną Apollinaris - ku naszemu zadowoleniu znaleźliśmy się na lekko nachylonym dachu z pięknym widokiem na nieopisanie sielankowe jeziorko okolone sitowiem i wierzbami. Wypiliśmy po grogu i ciągnęliśmy naszą rozmowę. - Tak - powiedziałem - bogactwo jest dla człowieka źródłem licznych zmartwień. Miałem raz przyjaciela, który był wielkim zmarzluchem. Grał na loterii hamburskiej w nadziei, że wygra dostatecznie dużo pieniędzy, by móc kupić sobie futro. I wygrał trzysta tysięcy koron. Tak ogromnej wygranej nie dało się utrzymać w tajemnicy - usłyszeli o niej wszyscy jego przyjaciele i zaraz pożyczyli tyle, że zostało mu zaledwie na futro ze sztucznych nutrii. Którego też jednak wcale nie kupił. Bo jakże mógłby to zrobić? Ludzie wiedzieli przecież, że pieniądze wygrał na loterii, a nie można u licha pokazywać się na ulicy w futrze kupionym za pieniądze z loterii! - Nie, to zupełnie nie przystoi. - No właśnie. - Ta-ak. Siedzieliśmy przez kilka chwil w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Raptem pan Kihlberg (przy piątym kieliszku trzeciego gatunku szampana zwierzył mi się, że tak się nazywa) wstał z nagłym błyskiem w oku i zapytał mnie: - Jaka jest najwyższa wygrana na hamburskiej loterii? 50 - Wydaje mi się, że pięćset albo siedemset tysięcy - odpowiedziałem. - W każdym razie z całą pewnością nie sześćset, albowiem organizatorzy gier doskonale wiedzą, że liczby nieparzyste potrafią zawładnąć ludzką wyobraźnią, podczas gdy parzyste nie mają takiej mocy. - Czyli co najmniej pięćset tysięcy - podchwycił pan Kihlberg. - Po ciotce odziedziczyłem tylko dwieście tysięcy koron. Jeśli będę grał na hamburskiej loterii, mogę liczyć na więcej niż podwojenie majątku - mogę mieć nadzieję, że odziedziczę po jeszcze półtorej ciotki. Czyli mam po co żyć! - Oczywiście, przyszłość na nowo się do pana uśmiecha. - Tak, wciąż mogę mieć nadzieję. Chcę grać na hamburskiej loterii. Ale co będzie, jak wygram? Wtedy wszystko stracone, pozostanie mi jedynie śmierć! Filiżanka herbaty Podobno w Anglii ryzykuje się utratę dobrego imienia, pijąc wódkę lub podobny jej napitek w miejscu publicznym. Ano co kraj, to obyczaj. Wczoraj wieczorem popadłem w niemałe tarapaty z tego powodu, że chciałem wypić filiżankę herbaty w kawiarni.. . hm, powiedzmy, że nieważne, która to kawiarnia. Rzecz ma się tak, że obecnie pracuję nad zakończeniem dwutomowej powieści, w której zdemaskuję humbug całego współczesnego społeczeństwa. Brakuje tylko ostatniego rozdziału i właśnie postanowiłem go wczoraj napisać. Wstałem więc o ósmej rano i płonąc twórczą gorączką, usiadłem przy biurku w samej tylko koszuli i zacząłem: „Październikowy zmierzch gęstniał nad miastem, a jesienny deszcz..." Dalej nie zdążyłem, bo zadzwonił telefon. Był to jeden z moich przyjaciół, który chciał pożyczyć pieniądze - bagatela, kilkaset koron - ale potrzebował ich od razu. Nie mogłem oczywiście odmówić, a ponieważ akurat nie miałem kogo posłać, musiałem 52 pójść samemu. Poszedłem - a wracając, pod samą bramą, spotkałem innego z moich przyjaciół, który jeździł po mieście dorożką i organizował przedsiębiorstwo. Zapytał mnie, czy nie miałbym ochoty objąć stanowiska dyrektora kasy. Nie chciałem tak z miejsca odmawiać, nieładnie by to wyglądało, toteż zgodziłem się na początek zjeść z nim śniadanie, żeby omówić rzecz dokładniej. Najpierw zjedliśmy śniadanie, a potem zaczęliśmy omawiać. Zrobiła się druga po południu i właśnie byliśmy bliscy podjęcia ostatecznych decyzji, kiedy wbiegła moja gosposia, która w jakiś niewytłumaczalny sposób ustaliła, gdzie przesiaduję, i powiedziała, że moja teściowa jest umierająca. Teściowa mieszka na Kungsholmen, wziąłem zatem dorożkę i pojechałem do niej. Rzeczywiście była umierająca, ale pociągnęła jeszcze do szóstej. Wreszcie mogłem udać się do domu i napisać zakończenie powieści... Ale cóż: na placu Ja-kobstorg zatrzymałem się jak zwykle przed Silvan-derem, żeby obejrzeć nowe modele rękawiczek, a gdy odwróciłem się, żeby iść dalej, stanąłem twarzą w twarz z trzecim z moich przyjaciół, który miał dosyć zakładania spółek i wolał pograć w szachy. Zapytał mnie tedy, czy nie chciałbym napić się whisky i zagrać partyjki. - Z miłą chęcią, odpowiedziałem bez namysłu, albowiem powieść zupełnie wypadła mi z głowy, a kiedy w następnej chwili sobie o niej przypomniałem, nie mogłem już się wycofać, bo przecież wyraziłem zgodę - sprawiałoby to wraże- 53 nie braku charakteru. Poszliśmy więc do niego i piliśmy whisky, i graliśmy w szachy do jedenastej. Wtedy pożegnałem się i wyszedłem do domu z niezłomnym postanowieniem, że dokończę pisanie powieści - i teraz zaczyna się właściwa historia. Posłuchajcie. Do domu miałem jakieś dziesięć minut na piechotę. W połowie drogi stwierdziłem, że jestem zmęczony i trochę śpiący i musiałem przyznać, acz niechętnie, że jeśli w tym stanie zasiądę przy biurku, to przypuszczalnie niewiele napiszę. - Tu na prawo jest przytulna kawiarenka - powiedziałem do siebie. - Jeśli tam wstąpię i wypiję dużą filiżankę mocnej herbaty, i dopiero potem pójdę do domu pisać, ostatni rozdział mojej powieści będzie wyśmienity. Zaszedłem więc do kawiarni. W kawiarni moi ziomkowie jak zwykle pili poncz. Wolny był tylko jeden mały stolik, akurat na środku sali. Usiadłem przy nim. - Poproszę filiżankę herbaty - powiedziałem do jednej z kelnerek. W kawiarni zrobiło się zupełnie cicho. Wokół siedzieli brzuchaci rodacy o czerwonych policzkach, pili poncz i w regularnych odstępach czasu trącali się szklankami, mówiąc: do dna! Lecz kiedy poprosiłem o herbatę, na sali zapadła cisza jak makiem zasiał. 54 - Filiżankę herbaty? - zapytała kelnerka niepewnym głosem. - Tak - odpowiedziałem. - Filiżankę herbaty! - Tylko herbata? Nie podać panu chleba z masłem? Wódki albo piwa? A może ponczu? - Nie, dziękuję - grzecznie odmówiłem. - Chcę tylko filiżankę herbaty. - Już przynoszę - ustąpiła kelnerka. Patrzono na mnie ze wszystkich stron. Przez całą minutę nikt nie wypił do dna. Wokół rozmawiano o mnie, sporo docierało do moich uszu. To obłąkany cudzoziemiec - stwierdził jeden. Do jasnej anielki, ile dzisiaj w ludziach hipo-kryzji i fałszu dodał drugi. ()u |es< pijany i chce wytrzeźwieć-uznał trzeci. Jak można chcieć wytrzeźwieć, będąc pijanym? zdziwił się czwarty. Kelnerka przyniosła herbatę. Zapłaciłem od razu i dałem jej koronę napiwku, żeby nie myślała, iż piję herbatę dlatego, że nie stać mnie na poncz. Lecz nie udało mi się wypić tej herbaty. Siedziałem jak trusia, mieszałem w filiżance i całym swym zachowaniem starałem się dać sąsiadom do zrozumienia, że nie mam wobec nich złych zamiarów -kiedy nagle stanął przede mną dawny kolega z Up-psali, którego nie widziałem od piętnastu lat, i spojrzał pochmurnym wzrokiem na mnie i moją filiżankę herbaty. 55 - To ty? - zapytał wzburzony. - Naprawdę zamierzasz wypić te popłuczyny? - Tak - odpowiedziałem nieśmiało. - Aha, więc na to ci w końcu przyszło. Ohyda! Myślałem, że żartuje i spróbowałem odpowiedzieć w tym samym stylu. - Nie sil się na dowcipność - utemperował mnie dawny kolega. Dopiero teraz zauważyłem, że jest pijany jak kot. Bez ogródek wyjawił mi, że od pierwszej chwili naszej znajomości nie mógł mnie znieść. Od razu dostrzegł, że jest ze mnie humbug lub - jeśli wolę, by wyrażał się wprost - zwykły drań. Zawsze marzył, by nadarzyła się okazja, żeby mi to powiedzieć; i wreszcie teraz powiedział! Mój dawny kolega zapalał się coraz bardziej, aż w końcu krzyczał tak, że słychać go było w całej kawiarni. Goście słuchali zachwyceni, a w drzwiach stanął właściciel - rosły chłop o czerwonej, obrzmiałej twarzy. - Co się dzieje? - zapytał z lekką groźbą w głosie i rozejrzał się po zebranych. Wtedy wszyscy wskazali na mnie i powiedzieli chórem: - To tamten gość zachowuje się bezczelnie! W następnej chwili znalazłem się na ulicy, a jeśli chodzi o moją powieść, zamierzam dokończyć ją dzisiaj. Karczoch Miałem raz nowego przyjaciela. Pewnego dnia jedliśmy razem obiad w jednej z otwartych latem restauracji. Smak mam raczej przytępiony, potraw sobie nie przypominam; nie jest wcale pewne, Że w czasie posiłku znałem ich nazwy. Wizelako bardzo dobrze pamiętam, że dogodziliśmy lOble, IDOŻywająC p<> karczochu, który popijaliśmy wyśmienitym burgundem. Zawsze lubiłem karczochy, jednak ich łuskowalc czarno-zielone odrosty nigdy nie dostarczyły mi tak wyrafinowanej przyjemności jak tamtym razem. Dzień był piękny. Blady, wrześniowy, jeden z tych szczęśliwych dni na progu jesieni, których jasna, słaba melancholia już tak wiele razy zdążyła odcisnąć piętno na naszych zmysłach, że lekkie poruszenie, jakie wcześniej wywoływały, opadło i ustąpiło miejsca dobremu samopoczuciu o bardziej doczesnym charakterze. Niebo lśniło czyste i błękitne. Owady bzykały w listowiu nad nami i wokół nas, woda mieniła się, port i miasto majaczyły w oddali. 57 Tak, to był piękny dzień. - Mój karczoch jest wyborny, a jak twój? - zapytałem przyjaciela, podnosząc kieliszek do słońca i przymykając jedno oko. - Wspaniały - odrzekł. - Jest nawet lepszy od twojego. I dodał z ponurym uśmiechem, który właściwie nie pasował do jego zdrowej, rumianej twarzy o pogodnych rysach: - Przepadam za karczochami. Mają taki pyszny posmak kwasu pruskiego. W roztargnieniu skinąłem potakująco głową, wysysając największą łuskę, którą zachowałem na koniec. Kwas pruski, niech będzie... Nie uważałem za nieprawdopodobne, że karczoch może mieć smak kwasu pruskiego, w każdym razie nie miałem wiedzy, by o tym dysputować. Owady bzykały. Woda migotała między drzewami. Za to niewielka chmura przesłoniła słońce. Nie wiem, dlaczego mój przyjaciel uznał za konieczne, by właśnie w tej chwili sprowadzić rozmowę na wstrząsające wydarzenie z ostatnich dni, w którym nasz wspólny, acz dalszy znajomy odegrał główną rolę. - Przerażająca historia - powiedział. Miał rację, bo rzeczywiście taka była. Tylko dlaczego musiał o niej mówić właśnie teraz, czy może z tego powodu, że słońce zaszło chmurą? Odpowiedziałem wszakże z pełnym przekonaniem: 58 - Tak, bardzo smutna. Dowiedziałem się wczoraj rano i przez całe przedpołudnie byłem przygnębiony. Faktem jest, że przedpołudniami dosyć często czuję się przygnębiony. Nie mrugnąwszy okiem, mój przyjaciel zarepli-kował: - Tak, ja nie mogłem zasnąć przez całą noc. Nic nie odpowiedziałem, tylko spojrzałem na niego spode łba. Te gorączkowe współczesne czasy Z brutalną konkurencją na każdym polu staną się wkrótce nic- do wytrzymania. Naraz przypomniałem sobie jego stwierdzenie, że kari hs imakują kwasem pruskim, i wpadłem na ii pomyl! Na początku znajomości ludzie sta-i.i|.| lic pokaza< w lepszym świetle. Gdybym teraz zastawi) lidia i kwasem pruskim jako przynętą, ciekawe, czy by w nie wpadł? Zobaczmy. Szturchnąłem go lekko w bok knykciem palca wskazującego i zapytałem tonem najżywszego zainteresowania: - Jak to powiedziałeś przed chwilą, że karczochy smakują kwasem pruskim? Nie mógł wiedzieć, do czego zmierzam, więc z jego twarzy wyczytałem jedynie stanowczą decyzję, że będzie bronił tej tezy do ostatka. - Oczywiście - odparł ze spokojnym uśmieszkiem. - Nie wiedziałeś o tym wcześniej? 59 - Nie, nie wiedziałem. Nie mam mianowicie pojęcia, jak smakuje kwas pruski. Ale może ty wiesz? -dodałem tak niewinnie, jak potrafiłem, niejako mimochodem. Na tym zasadzał się pomysł. Mój przyjaciel nie zdawał sobie sprawy, że mówię wedle przyjętego planu, i nie miał powodu, by w pytaniu doszukiwać się jakiejś' celowości; musiał przypisać je przypadkowi, nieprzewidzianym kaprysom luźnej rozmowy. Ja ze swej strony zrobiłem wszystko, żeby odniósł takie wrażenie - ledwie skończyłem mówić, skinąłem na kelnera i wymamrotałem coś o papierosach, przez co pytanie nabrało charakteru rzuconego od niechcenia i w tej samej chwili zapomnianego, czyli pytania, na które można odpowiedzieć lub nie, obojętne. Musiałem mianowicie liczyć się z możliwością, aczkolwiek niewielką, że mój przyjaciel kiedyś rzeczywiście na serio zetknął się z kwasem pruskim, i mając tę, wprawdzie minimalną, możliwość przed oczami, miałem obowiązek tak postawić pytanie, by mógł je zignorować, gdyby chciał. Szczęściem nie chciał, na co właśnie liczyłem. Po kilku sekundach widocznych wewnętrznych zmagań odpowiedział ze ściągniętymi brwiami: - Poruszasz temat, w który z pewnych względów wolałbym się nie wgłębiać. Pomówmy o czym innym! Milczałem, wiwatując w duchu. I jeszcze dzisiaj, kiedy spisując tę błahą anegdo- tę, staram się ująć w słowa godzinę pustki i próżności, jeszcze dzisiaj delektuję się karczochem, który zjadłem przed ponad trzema laty. Prawdziwa historia Nie jest to historia dla poważnych ludzi. Przeczytawszy ją, człowiek nie stanie się ani mądrzejszy, ani lepszy, nic szczególnego z niej się nie dowie. Poza tym wydarzyła się tak dawno temu, że jej opowiadanie właściwie wydaje się zbędne, ale przynajmniej jest prawdziwa, a prawdę powinno się poważać. Moja babcia mówi, że tamta zima była najmroź-niejszą, jaką przeżyła, i wierzę jej, bo nie zwykła kłamać, chyba że zachodziła taka konieczność. Zresztą obojętne, jaką była ta zima, mało kogo to ciekawi - w każdym razie wtedy wydarzyła się ta historia. Tak, w czasie bardzo surowej zimy. Moja babcia miała kota, który zazwyczaj wieczorami wracał nieco późno i jednej nocy nie dostał się do domu - do rana całkowicie odmroził sobie nos i przez resztę życia wyglądał na lekko przepitego. A zasługiwał na szczególne współczucie, ponieważ był zdecydowanym abstynentem i bardzo porządnym kotem. Muszę przyznać, że płakałem rzewnymi łzami, kiedy babcia po raz pierwszy opowiedziała mi tę historię. Mogło zresztą wziąć się to stąd, że zawsze opowiadała w taki żywy i poruszający sposób. Czas leczy jednak wszystkie rany, kot już nie żyje, nie ma poza tym z tą historią nic wspólnego. Tak... Był sobie raz parkan. Najpewniej w którejś z tych obskurnych dzielnic, Soder albo Kungsholmen, lub w dawnym Ladugardslandet, w każdym razie tutaj w Sztokholmie. Był to dość stary parkan i od dawien dawna gromady rozradowanych, płaczliwych i kłótliwych dzieci skracały sobie przezeń drogę między ulicą a ogródkiem sklepikarza Walla. Tym sposobem przyzwyczaił się do ruchu, i wesołego towarzystwa. Zimą został nagle opuszczony. Biedni ludzie nie mają futer nawet dla siebie. Dopiero ich dzieci, te wychodziły więc do brum) przestępowały z nogi na nogę, mtll i ni i siadywały w kącie, żeby l Htei Inm To znaczy Ic najgrzeczniejsze; muc przywiązywały może kotu papierową kulkę do ogona i zmuszały do biegania, co prawdę mówiąc, jest całkiem zabawne. Sam tak robiłem wiele razy, no i przecież kot też ma rozrywkę. Lecz parkan się nudził. Obawiam się, że przewróciłby się ze zgryzoty, gdyby za sąsiada i adwersarza nie miał starego, dość mocno zmurszałego pala, który w czasach lamp naftowych służył za słup latarni. Lampy naftowe stanowiły zresztą jedyną formę oświetlenia, jaką uznawał. Ponieważ parkan był odmiennego zdania, szybko znaleźli temat do dyskusji, w którą też się wdawali. O parkanie powiedzielibyśmy dzisiaj, że liznął nieco wykształcenia. Małe dzieci obrysowały go z obu stron swoimi imionami, inicjałami i różnymi wyrazami, które same wymyśliły; pewnego dnia przechodził tamtędy uczony człowiek ze swoim synem i powiedział, że sztuka pisania jest najważniejsza w całym kształceniu. Tyle mniej więcej wiedział parkan i nie miał przecież powodów, by trzymać to w tajemnicy. Ale pal nie dawał się zbić z pantałyku. Dawno, dawno temu, w czasach swej świetności, gdy był jeszcze latarnią, rzucał światło przez okno do pokoju bladego studenta, który czytał Rousseau, ale nie miał pieniędzy na świece. Niekiedy czytał na głos i bardzo możliwe, że właśnie palowi - z wdzięczności; tak, oczywiście, że zwracał się do pala; tematem była na ogół ludzkość uginająca się pod przekleństwami cywilizacji. Później pal w ciągu długich samotnych chwil wiele o tym myślał: o przekleństwach cywilizacji. Człowiek (i pal) myśli na tym świecie, jak potrafi; na przykład Pascal. I ze swej strony pal doszedł do wniosku, że przez przekleństwa cywilizacji całkiem zwyczajnie rozumie się po pierwsze latarnie uliczne, po drugie ten czy ów postarzały i zarozumiały parkan, który wmawia sobie, że bazgrały kilku głupich dzieciaków mają coś wspólnego z oświeceniem. A w kwestii oświecania, to pal widział spróchniałe drewno świecące w ciemności, chociaż oczywiście nie tak jasno jak lampy naftowe, tylko raczej jak latarnie gazowe, natomiast parkan był malowany - co z tego, że dawno temu - więc nie mógł świecić, choćby całkowicie spróchniał! Złośliwie było to powiedziane, nazbyt złośliwie; aż nadeszła odwilż. Słońce świeciło, śnieg skapy-wał z dachów, a większość rynsztoków zamieniła się w rwące wiosenne potoki, które z przynależną młodości pogardą dla wszystkiego, co stare i uświęcone zwyczajem, porywały ze sobą zarówno przysypane śniegiem skorupy raków, jak i ziemskie szczątki nad-psutego leszcza, wydzielające niemiły zapach. Tak, nasłała prawdziwa wiosna, między kamieniami bruku zaczęła puszczać trawa; do sieni każdego domu prowadziły niewielkie schodki i na każdych wylegi-wal lic kol Na schodach mojej babci leżał jej biedny przepity kocur, lizał promień słońca i mruczał z zadowolenia; na schodach sąsiada ten z papierową kulką na ogonie, i lak dalej przez całą ulicę. A w ogródku sklepikarza Walberga pieniła się zieleń; pąki pękały, przeobrażając się w duże, zielone liście, a nad starym parkanem schylała swe gałęzie czeremcha, ciężkie od śnieżnobiałych kwiatów. A potem przyszło lato. Z bramy wysypała się chmara dzieci, niektóre czyste, inne brudne; biegiem pokonały drogę przez parkan do ogrodu, a stare parkaniane serce pęczniało z zachwytu. Lecz za nimi przybiegł Karl Johan, syn sklepikarza, zdyszany i zziajany; był bardzo gruby, choć nie tak gruby jak tata. Też chciał przeskoczyć, 65 złapał więc za sztachety, aż zatrzeszczały, i przeskoczył. - Bardzo lubię dzieci - westchnął parkan - ale Karl Johan jest za ciężki; tak, zdecydowanie jest za ciężki. Teraz opowiem także o pewnym rajcy; ale niejednym z tych, jakich mamy obecnie, nie, tamten był całkowicie odmiennego pokroju. Ludzie byli niegdyś' zupełnie inni niż dzisiaj, a rajcowie również są ludźmi; i nie należy mówić o nich gorzej niż o zwykłych obywatelach, albowiem człowiek wie, kim jest, ale nie wie, kim zostanie. Oto drogą zbliżało się dwóch starszych panów, jednym z nich był ów rajca. Czasami przechodził tędy wieczorami i złościł się na liche oświetlenie - na całej ulicy nie uświadczyło się żadnej latarni gazowej. Lecz teraz dzięki jego staraniom miało się to zmienić; dlatego zatrzymał się przed palem, ostukał laską z góry na dół, po czym powiedział do drugiego mężczyzny, pracownika gazowni: - Zmurszały, ale będzie się trzymał, jak długo Pan Bóg pozwoli, a potem się przewróci. Tak, nakładamy na niego latarnię! Niezły komplement, pomyślał słup, choć można go było ubrać w ładniejsze słowa. I poczuł, jak w okamgnieniu połowa jego światopoglądu ulega zachwianiu, a mianowicie ta dotycząca latarń gazowych (ta dotycząca parkanu pozostała niewzruszona); jasno sobie teraz uświadamiał, że latarnia gazowa jest jedynie bardziej rozwiniętą formą lampy naftowej, postanowił więc iść z duchem czasu. Pojawili się ubrani na czarno mężczyźni z kilofami i łopatami, rozkopali ziemię i położyli rury gazociągowe, potem przyszli inni i nałożyli latarnię - ale jaką latarnię! Oczyścili ją i pieczołowicie wypolerowali, a na koniec zjawił się malarz i pociągnął stary pal jasnozieloną farbą. Lecz nie wszyscy są w stanie udźwignąć szczęście Szybko dało się zauważyć, że powodzenie uderzyło Haremu palowi do głowy, zwłaszcza że teraz w kształt głowy go wyposażono. -Naprawdę żyjesz, ty tandetny parkanie? - krzyczał z całych sił. Czekaj, zobaczysz, co oświeceni mają do powiedzenia! Zresztą mógłbyś w każdej chwili się położyć; przyjaźnimy się od dawna i powiem ci szczerze, że to dość nietaktownie z twojej strony tak wystawać i zaśmiecać okolicę, skoro już do niej nie pasujesz. Nie musisz się rozsierdzać, przecież dobrze ci życzę. Bardzo nieuprzejma wypowiedź, nie da się zaprzeczyć, aż trudno uwierzyć, że prawdziwa. Moja babcia siedziała jednak w otwartym oknie i czytała obszerną postyllę, którą czytuje do dzisiaj, słyszała więc każde słowo. I widziała na własne oczy, jak parkan staruszek trząsł się z oburzenia - nie należy wszak do przyjemności tak na stare lata usłyszeć publicznie, że jest się zbędnym. Zresztą bezsprzecznie był w mocno opłakanym stanie i sam nie miał większych życzeń, jak godnie odejść z tego świata, i tak właśnie odszedł; odbyło się to nawet w dość spektakularny sposób. W chwili, gdy u wylotu ulicy pojawił się latarnik, parkan poczuł, jak drży pod nim ziemia; hurma dzieci przebiegła przez ogródek, wspięła się na parkan i zniknęła w bramie po drugiej stronie. Za nimi nadbiegł gruby Karl Johan, był jeszcze grubszy niż wcześniej, choć nie tak gruby jak jego tata. Też wdrapał się na parkan, lecz ten runął - prosto na pal, który pękł wpół, a gazowa latarnia rozpadła się na tysiąc kawałków. Leżeli tam teraz, to był ich koniec. Karl Johan również się uszkodził, ale później go naprawiono. Ze wszystkich stron nadciągnęli ludzie, wśród nich także moja babcia ze swoim kotem. Jako ostatni dotarł latarnik, lecz będąc fachowcem, i to z doświadczeniem, bo latarnikiem był od trzydziestu sześciu i pół roku, szybko się zorientował, że tego wieczoru nie będzie mógł zapalić latarni - od czego też odstąpił. Zapłata za grzech Ta historia opowiada o młodej dziewczynie i farmaceucie w białej kamizelce. Ona była smukłym dziewczęciem, pachniała lasem iglastym i wrzosem, cerę miała spieczoną słońcem i lekko piegowatą. Taką ją poznałem. Farmaceuta był zaś całkiem zwyczajnym farmaceutą; w niedziele nakładał białą kamizelkę, a to wydarzyło się w niedzielę. Na prowincji tak zapadłej, że nikt w okolicy poza farmaceutą nie widział potrzeby nakładania w niedzielę białej kamizelki. Otóż rzecz miała się tak, że niedzielnego ranka ktoś' zapukał do moich drzwi, a kiedy otworzyłem, stał za nimi farmaceuta w swojej białej kamizelce i kłaniał się raz po raz. Był bardzo uprzejmy i bardzo zażenowany. - Błagam usilnie o wybaczenie - powiedział -ale panna Erika przyszła tutaj wczoraj ze swoimi siostrami - studenta akurat nie było - a wychodząc, zostawiła sztambuch, żebyśmy wpisali się ze studentem. Oto on. Tyle że ja zupełnie nie wiem, co mam 69 napisać. Czy student mógłby ewentualnie...? I ponownie ukłonił się kilka razy. - Coś pomyślimy - odpowiedziałem grzecznie. Wziąłem sztambuch i ze swej strony wpisałem przekład własnego autorstwa wiersza „Du bist wie eine Blume", przeznaczony właśnie do tego celu. Potem zacząłem szukać w papierach, czy nie mam przypadkiem jakiejś starej poezji z czasów szkolnych, która nadałaby się dla farmaceuty. W końcu natrafiłem na poniższą ramotę: Wprawiasz me myśli w zamęt, usycham z tęsknoty za tobą miła. Przychodzisz, gdym samotny - dzisiejszej nocy żeś mi się śniła. Szliśmy ramię w ramię drogą przed siebie w mrok. Na twoich rzęsach błyszcząca łza przesłoniła wzrok. Pocałowałem cię w policzek, a z oka scałowałem łzę płynącą, ale twoje czerwone usta całowałem namiętnie i gorąco. 70 Nie zawsze tak pięknie się śni! - Porzucił mnie sen okrutny. Przez, długie nocne godziny czuwałem zmęczony i smutny. Albowiem twoje delikatne policzki pieściłem spojrzeniem w milczeniu, a twych czerwonych ust nie całowałem inaczej jak w marzeniu. Pokazałem farmaceucie wiersz i zaproponowałem, by go wpisał. Przeczyta! uważnie dwa razy i za-czerwienil się z zachwytu po korzonki włosów. Student naprawdę sam go napisał? - zapytał w prostocie sen a ja niestety potwierdziłem. Podziękował mi bardzo gorąco za pozwolenie skorzystania z. wiersza, a kiedy wychodził z pokoju, myślę, iż obaj poczuliśmy, że jak najszybciej musimy przejść na „ty". Wieczorem odbywało się małe przyjęcie u rodziców owej młodej dziewczyny. Była tam młodzież. Piliśmy sok wiśniowy na werandzie oplecionej pnączami chmielu. Przyglądałem się dziewczynie. 71 Zmieniła się. Oczy miała większe i ruchliwsze niż zwykle, a usta bardziej czerwone. I nie mogła usiedzieć spokojnie na krześle. Chwilami spoglądała na mnie ukradkiem, ale znacznie częściej na farmaceutę. A farmaceuta przypominał tego wieczoru koguta. Kiedy podano poncz, przeszliśmy na „ty". My młodzi zeszliśmy na łąkę. Rzucaliśmy kółkami do celu i bawiliśmy się w inne gry, słońce w tym czasie zaszło za wzgórzami i zrobiło się ciemno. Złożyliśmy kółka i kijki na ziemi, stanęliśmy grupkami, szepcząc i śmiejąc się w zapadającym zmierzchu. Ta młoda dziewczyna podeszła do mnie z ciemności, wzięła pod ramię i odprowadziła na stronę, za stodołę. - Musi mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie -rzekła. - Czy magister naprawdę sam napisał swój wiersz? Głos jej drżał i mówiąc, starała się patrzeć w bok. - Tak - skłamałem. - Napisał go w nocy. Słyszałem, jak przez całą noc chodził po pokoju. Lecz kiedy wypowiedziałem te słowa, poczułem ukłucie w sercu - widziałem bowiem, że jest pięknym i kochanym dziewczęciem i oszukiwanie jej w ten sposób było ciężkim grzechem. 72 - Kto wie - powiedziałem do siebie - kto wie, może to taki grzech, o którym pismo powiada, że nie da się go wybaczyć. Mrok zgęstniał i zapadła noc, gwiazda płonęła między drzewami młodnika, po którym przechadzaliśmy się parami. Lecz ja spacerowałem samotnie. Nie pamiętam już, jakimi ścieżkami chodziłem tamtego wieczoru. Odłączyłem się od pozostałych i wszedłem głębiej w las. Tam głęboko w lesie, w świcrczynie, dostrzegłem brzozę O błyszczącym bielą pniu. Stało przy nim dwoje młodych ludzi, którzy się całowali. Zobaczyłem młodą dziewczynę pachnącą lasem iglastym i wrzosem. I farmaceutę, całkiem zwyczajnego farmaceutę w białej kamizelce. Przyciskał dziewczynę do białego pnia brzozy i całował. Gdy pocałował ją po raz trzeci, odszedłem i gorzko zapłakałem. Mżawka Ponownie przyszła jesień z pochmurnymi dniami, słońce chowa się w najciemniejszym kącie nieba, żeby nikt nie widział, jak się postarzało, pobladło i zmizerniało w ostatnim czasie. Podczas gdy wiatr gwiżdże w okiennych szparach, deszcz szemrze w rynnie, a zmokły pies wyje na ulicy przed zamkniętą bramą, zanim pierwszy jesienny węgiel wypali się w naszym piecu, opowiem wam gawędę o mżawce. Posłuchajcie! Dobry Bóg jakiś' czas temu tak rozgniewał się grzechami ludzi, że postanowił ich ukarać, czyniąc jeszcze bardziej grzesznymi. W swej wielkiej dobroci najchętniej utopiłby ludzkość w nowym potopie - nie zapomniał, jakim przyjemnym był widok, gdy wszystko co żywe ginęło pod wodą. Niestety, w chwili słabości obiecał Noemu, że się to więcej nie powtórzy. - Posłuchaj, przyjacielu - zwrócił się więc któregoś' dnia do diabła. - Nie jesteś' wprawdzie święty, 74 ale niekiedy miewasz doskonałe pomysły i można z tobą sensownie podyskutować. Ludzie są źli i nie chcą się poprawić. Moja bezgraniczna cierpliwość sięgnęła właśnie granic i postanowiłem ich ukarać, czyniąc jeszcze gorszymi. Mam mianowicie nadzieję, że wyniszczą się nawzajem. Wygląda mi na to, że nasze interesy - zazwyczaj całkowicie sprzeczne -mogą tym razem okazać się zbieżne. Jakiej rady byś" mi udzielił? Diabeł przygryzał w zamyśleniu koniuszek swego ogona. - Panie - odpowiedział w końcu - twoja mądrość jest równie wielka jak twoja dobroć. Ze statystyk wynika, że najwięcej przestępstw popełnia się jesienią, gdy dni są ciemne, niebo szare, a ziemię spowija deszcz i mgła. Dobry Bóg długo zastanawiał się nad tymi słowami. - Rozumiem - rzekł wreszcie. - Udzieliłeś' dobrej rady i z niej skorzystam. Masz spore talenty, mój przyjacielu, tylko powinieneś' robić z nich lepszy użytek. Diabeł uśmiechnął się i zamachał ogonem - te słowa mu schlebiły i poczuł się wzruszony - a potem pokuśtykał do domu. Dobry Bóg powiedział do siebie: - Odtąd zawsze będzie mżyć. Chmury nigdy się nie rozproszą, mgła się nie podniesie, słońce nie zaśmieci. Będzie ciemno i szaro do kresu dni. I zaiste tak było. 75 Parasolnicy i fabrykanci kaloszy na początku się cieszyli, ale nie trwało długo, jak uśmiech zamarł także na ich wargach. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie znaczenie ma dla nich ładna pogoda, dopóki nie zostaną jej pozbawieni na pewien czas. Radośni posmutnieli. Smutni dostawali pomieszania zmysłów i wieszali się jeden po drugim albo spotykali na konwentyklach. Szybko przestano pracować i bieda zapanowała ogromna. Przestępczość rosła w zawrotnym tempie, więzienia były przepełnione, a domy wariatów mieściły tylko zdrowych na umyśle. Liczba żywych się zmniejszała, domy stały opuszczone. Wprowadzono karę śmierci za samobójstwo - nic nie pomogło. Ludzkość, która przez tak wiele pokoleń marzyła i pisała poematy o wiecznej wiośnie, zbliżała się teraz do kresu swych dni przez wieczną jesień. Dzień za dniem postępowało spustoszenie. Prowincja wyludniała się, miasta popadały w ruinę. Na rynek ściągały psy i wyły; tylko chromy starzec z workiem na plecach chodził ulicami od drzwi do drzwi i zbierał dusze. Każdego wieczoru kuśtykał do domu z pełnym workiem. Lecz pewnego wieczoru nie pokuśtykał do domu. Poszedł za to do niebieskich bram, prosto do tronu dobrego Boga. Tam zatrzymał się, ukłonił i powiedział: - Panie, zestarzałeś się w ostatnim czasie. Obaj się postarzeliśmy, a bierze się to z nudów. Ech, pa- 76 nie Boże, złej rady ci udzieliłem. Te grzechy, które mnie interesują, potrzebują od czasu do czasu trochę słońca, by rozkwitnąć. Zobacz, zrobiłeś' ze mnie szmaciarza! I mówiąc te słowa, cisnął swój brudny worek ku schodkom tronu z taką siłą, że sznurek pękł i dusze wyfrunęły. Nie były czarne, lecz szare. - To dusze ostatnich ludzi - rzekł diabeł. - Daję ci je w prezencie, panie. Lecz strzeż się przed ich użyciem, jeśli masz zamiar stworzyć nowy świat! Wiatr gwiżdże w okiennych szparach, deszcz szemrze w rynnie, a gawęda dobiegła końca. Kto jej nie zrozumiał, może się pocieszyć tym, że jutro będzie ładna pogoda. Nauczyciel historii Na kanapce w kawiarni, poobiednią porą. Nastaje wczesny, zimowy zmierzch. Pada mokry śnieg z deszczem, a zgarbione czarne sylwetki jedna po drugiej przesuwają się w niespokojnym pośpiechu popołudniowej godziny mimo dużego szaro-błyszczącego okna kawiarni, podobnie jak kiedyś dawno temu te fantastyczne postaci z teatru cieni domowego wyrobu prowadzone niewidzialną ręką tam i z powrotem po natłuszczonej bibułce w dziecięcym pokoju. Oto tamten. Ale się ostatnimi czasy postarzał. Tam znów ten; jak długo zdoła utrzymać się w interesach? A tam ona... Naprawdę zadała sobie trud, żeby umalować się również takiego dnia jak dziś? Właśnie przeszedł mój stary historyk, siwy, chudy i zgarbiony. Zapewne już od dawna na emeryturze. Wyglądał na steranego i przybitego. Gdy zobaczyłem, jak mija okno na uginających się kolanach i z plecami w pałąk, doznałem uczucia, jakby moje 78 ciało, niczym powodowane tajemniczą sympatią, bliskie było złożenia się jak ostrze scyzoryka znikające w oprawce. Tak, mój stary historyk... Jakiż głęboki respekt i szacunek wzbudził we mnie, gdy jako mały chłopiec pierwszy raz poszedłem do szkoły i zobaczyłem jego piękną i przyjazną siwą głowę -już wtedy siwą. Jakież ogarnęło mnie zdumienie i szydercze rozczarowanie, kiedy po kilku latach trafiłem do wyższych klas, w których nauczał, i zetknąłem się z nim z bliska! Nie było bowiem w całej szkole drugiego nauczyciela, któremu uczniowie ważyliby się dokuczać tak nieokiełzanie, zuchwale i bez umiaru. ^Jak do tego doszło? W gruncie rzeczy dokuczano mu od zawsze. Przypuszczalnie od samego początku zdawał sobie sprawę, że nie potrafi napędzić nikomu strachu, tym bardziej chciał więc, by go polubiano. Sposobem, jaki obrał, była próba uczynienia lekcji możliwie zabawnymi i wesołymi. Do domu zadawał mało lub wcale, opowiadał anegdoty, na czarnej tablicy rysował karykatury papieży i cesarzy i odgrywał pantomi-miczne scenki z najbardziej dramatycznych epizodów światowej historii. Chciał, żeby uczniowie się śmiali i to osiągał. Jego lekcje były niekończącymi się paroksyzmami śmiechu. Lecz nie śmiano się z dowcipów - bowiem te rozumieli jedynie nieliczni - tylko z niego. Zamiast stać się naszym katem, został naszym nadwornym błaznem. Przy nim można 79 było pozwolić sobie na wszystko. Znosiliśmy do klasy całe naręcza rzepów i zamienialiśmy lekcje w batalię, nic sobie nie robiąc z błagalnych próśb histo? ryka, by przynajmniej nie rzucać w niego, bo to oczywiście było najzabawniejsze i najbardziej ekscytujące, najlepiej jak się trafiło we włosy... A gdy pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że ten stary kawaler zamierza się ożenić, spisaliśmy na dużej przerwie życzenia w mocno kalekiej łacinie, w które wpletliśmy liczne całkowicie niestosowne rady związane z wstąpieniem w stan małżeński, i na początku następnej lekcji historii prymus odczytał te życzenia z niezachwianą powagą... Nawet wobec nauczyciela greki, który byl głuchy i niemal ślepy, ba, nawet wobec zalęknionych stażystów nie pozwalaliśmy sobie na coś takiego. Lecz było jeszcze coś, otóż historyk miał kłopoty finansowe i raz po raz w klasie pojawiali się mężczyźni o niemiłym wyglądzie, szukający go w ważnej sprawie. Śmiertelne przerażenie starego nauczyciela stanowiło niewyczerpane źródło kpin za każdym pukaniem do drzwi, gdy chłopak, który poszedł otworzyć, wracał z nieuchronnym: - Jakiś pan chce porozmawiać z profesorem. I pewnego dnia - o, pamiętam go jak wczorajszy, to był listopadowy dzień, taki sam jak dzisiaj z wcześnie zapadającym zmrokiem, deszczem i śniegiem -pewnego dnia zdarzyło się, że w ciągu jednej lekcji nastąpiły dwie takie wizyty, zaraz po sobie. Nasza 80 wesołość była nieopisana, ale nauczyciel wyglądał na przygnębionego. Poczynił jedną czy drugą próbę, by odzyskać swój zwykły pajacowaty nastrój, ale tego dnia mu się nie udało. Zaczęło się nam dłużyć, trzeba było wymyślić coś zabawnego. Naraz wstał prymus - tym razem nikt nie słyszał żadnego pukania - otworzył drzwi i wyszedł po raz trzeci. W następnej chwili wrócił, niezachwianie poważny: - Jakiś pan chce porozmawiać z profesorem. Po czym odwrócił się do nas i mrugnął, i od razu pojęliśmy, że to psikus. Prymus miał głowę nie od parady, tylko on w klasie mógł wpaść na taki pomysł. - Na rany boskie! - krzyknął historyk bliski płaczu i wybiegł na korytarz z połami fartucha powiewającymi u nóg. Oczywiście nikogo tam nie było. Lecz nauczyciel był taki blady, kiedy wrócił. Podjął daremną próbę dokończenia anegdoty, którą zaczął opowiadać, ale zawiódł go głos. Opadł bezsilny na żółte, bejcowane krzesło i rozpłakał się. Coś się w tym starym człowieku załamało, ruina zajrzała mu w oczy, a teraz... Coś w nim pękło, nie pozostało mu nic innego jak płakać, i płakał. Rejestrator Umarł. Cóż, na Boga, wszyscy musimy pójść tą drogą. Był cichym i spokojnym człowiekiem. Nie wtrącał się w cudze sprawy, nie wadził innym i nigdy nie pożyczał pieniędzy - nie musiał, był bowiem rentie-rem. Miał jednak lekkiego bzika. Pamiętam go bardzo dobrze z przyjęć w rodzinnym domu. Pracował jako rejestrator w jednym z urzędów. Zbliżał się pewnie wówczas do pięćdziesiątki, niski, drobny, ale poważny mężczyzna, poważny jak mało kto. Przechadzał się drobnym krokiem wśród męskiego grona, zjedna ręką za wyłogiem surduta, drugą na plecach, z introwersyjną miną niedomagającego humorysty - w rzeczy samej był nieuleczalnym hipochondrykiem. Od czasu do czasu wtrącał do rozmowy słowo, czegokolwiek dotyczyła: polityki, awansów czy nieprzyzwoitych historii. Orientował się zawsze, o czym mó- 82 wiono, chociaż sprawiał wrażenie zatopionego we własnych myślach. Nic prawie nie pił ani nie palił. Z rzadka mogło się zdarzyć, że był w odmiennym nastroju. Chciał wtedy uchodzić za kawalarza. Raz na bożonarodzeniowym przyjęciu bawiliśmy się dzielnie w dziecięcym pokoju, gdzie mogliśmy zbytkować i hałasować bez umiaru. Rejestrator, który tego wieczoru bardziej niż zwykle skarżył się na uporczywy ból głowy, opuścił męskie towarzystwo i schronił się u nas; usiadł nieruchomo w kącie i z głową w rękach w milczeniu przyglądał się naszym zabawom. Ze szpakowatymi włosami i bródką - nosił brodę a la Napoleon III - przypominał chorowitego i przemądrzałego chłopca, który nie czuł się zbyt dobrze ani wśród rówieśników, ani wśród dorosłych. Kiedy w końcu zawołano nas na kolację, wpadliśmy na pomysł, by wyjść gęsiego. Wmaszerowaliśmy więc do jadalni długim szeregiem, zarumienieni i rozgrzani; ja szedłem na czele, ponieważ byłem najwyższy. Nasze wejście spowodowało niepohamowaną wesołość. Odwróciłem się, podejrzewając, że sam gęsi szyk nie mógł wywołać tak żywiołowego aplauzu. Nigdy nie zapomnę, co wówczas zobaczyłem. Korowód zamykał rejestrator, skacząc żabką. Tak, skakał naprawdę bardzo dobrze. Okulary podrygiwały na jego dużym krzywym nosie, stanowczo za dużym na tak małego człowieka. Za pierwszym spojrzeniem wzdry- gnałem się - nie rozumiałem, jak można było się śmiać, pomimo to sam się zaśmiałem. Gdy rejestrator spostrzegł, jakie powodzenie zyskał jego koncept - nawet żona śmiała się, aż trząsł się jej brzuch - skakał dalej i dwukrotnie, już sam, okrążył żabką stół. Oczami mimowolnie poszukałem jego syna, piętnastoletniego wyrostka, mojego rówieśnika. Usunął się do kąta, głęboko w cień. Kiedy ustały żabie skoki rejestratora, zainicjował rozmowę z moim ojcem o sędzim Sądu Najwyższego, swoim wujku, o którym gazety donosiły, że podobno miał zostać powołany w skład Rady Ministrów. Trefniś Wczoraj na ulicy mignęła mi znajoma twarz. Blada, o zmęczonym wyrazie, ale rysy były ostre i wydatne. Nie znałem jego nazwiska. Byłem przekonany, że kiedyś go widziałem, zapewne bardzo dawno temu, ale nie mogłem sobie przypomnieć ani kiedy, a-ni w jakich okolicznościach. Owa twarz wzbudziła me zainteresowanie, chociaż nie potrafiłem wyjaśnić dlaczego. Wygrzebałem wszystkie stare skrawki wspomnień z rupieciarni mojej pamięci, żeby ją zidentyfikować, ale na próżno. Wieczorem poszedłem do teatru. Tam ku swojemu zdumieniu odkryłem go na scenie w drugoplanowej roli. Był tylko lekko ucharakteryzowany, rozpoznałem go od razu i zacząłem szukać nazwiska w programie. Znalazłem je, ale nic mi nie powiedziało. Z wytężonym zainteresowaniem śledziłem jego grę. Odtwarzał postać żałośnie głupiego i śmiesznego lokaja, będącego pośmiewiskiem wszystkich. Rola była równie żenująca jak sztuka, grał ją 85 mechanicznie i konwencjonalnie, lecz chwilami jego głos nabierał gorzkich i ostrych tembrów, które do niej nie pasowały. Dzwoniły mi owe tembry w uszach jeszcze późno w nocy, gdy przemierzałem tam i z powrotem swój pokój. I dzięki nim udało mi się w końcu wygrzebać wspomnienie, które wiązało się z jego osobą. Uświadomiłem sobie, że chodziliśmy do tej samej szkoły, tyle że dzieliła nas spora różnica wieku. Kiedy ja zdałem do ostatniej klasy, on był w jednej z najmłodszych. Któregoś dnia, chodziłem wtedy do ostatniej klasy, pod koniec dużej przerwy stałem w oknie. Szkolne przerwy wprawiały mnie w szczególny splin: nie mogłem się do niczego zabrać. Wiedziałem, że jestem nieprzygotowany, ale nie miałem siły zajrzeć do podręcznika. Lekki niepokój, jaki odczuwałem przed zbliżającą się lekcją, zagłuszany był zawsze przez ten większy, niepokój przed życiem, przez gryzące przeczucie, że dni, które nadejdą, będą równie puste i nijakie jak te, które minęły... Przechadzałem się więc tam i z powrotem z rękami w kieszeniach, niezdolny do zajęcia się czymkolwiek, w końcu zatrzymałem się przy oknie otwartym na oścież. Moją uwagę przykuło dziwne widowisko rozgrywające się na dziedzińcu pod samym 86 oknem. Mały chłopiec z młodszych klas, dzieciak dziesięcio- lub jedenastoletni, leżał wyciągnięty na plecach, otoczony przez grupę niedorostków. Ich twarze, większości w każdym razie, miały wyraz urągliwego zaciekawienia - dzieci i ludzie niewykształ-ceni nie rozumieją, że trzeba je ukrywać. Niewysoki barczysty chłopak o wystających kościach policzkowych, sprawiający wrażenie bardzo silnego jak na swój wiek, wysunął się przed pozostałych, w ręku trzymał rózgę. - Jesteś moim niewolnikiem - odezwał się do malca na ziemi. - Prawda? Powiedz: „Jestem twoim niewolnikiem!" - Jestem twoim niewolnikiem - powtórzył chłopiec bez wahania, słychać było, że nie mówi tego po raz pierwszy. - Wstań - polecił gnębiciel. Malec wstał. - Pokaż, jak wygląda B., kiedy wchodzi do klasy. B. był nauczycielem poruszającym się o kulach. Chłopiec wyszedł kilka kroków poza krąg, który o-tworzył się, by zrobić mu miejsce, następnie ruszył z powrotem na zaimprowizowaną scenę, wykonując przy tym rękami i nogami ruchy charakterystyczne dla człowieka chodzącego o kulach. Odgrywał to bardzo dobrze, złudzenie powstawało całkowite, i krąg wiwatował, ale mały aktor pozostał poważny. Miał drobną bladą twarz, ubrany był na czarno, może stracił niedawno ojca lub matkę. 87 - Śmiej się! - rozkazał dręczyciel z lekkim smagnięciem rózgą trzymaną w ręku. Malec starał się wykonać rozkaz, ale nie przychodziło mu to łatwo. Jego śmiech brzmiał z początku sztucznie, nie trwało jednak długo, zanim zdołał roześmiać się prawdziwym, w pełni naturalnym śmiechem; odwrócił się przy tym do swojego „pana", jakby śmiał się z niego. Lecz ten palił się już do nakazania niewolnikowi nowych sztuczek. - Powiedz: „Mój stary jest przeklętym świntuchem." Malec rozejrzał się bezradnie wokoło. Gdy przekonał się, że nikt nie ma najmniejszego zamiaru mu pomóc, przeciwnie, wszyscy w napięciu czekali na coś naprawdę wesołego, powiedział tak cicho, jak się ważył: - Mój stary jest przeklętym świntuchem. Wiwatom nie było końca. - Śmiej się! - Płacz! Dzieciak zaczął naśladować szloch, ale szybko wpadł w nastrój, który kazano mu udawać. Płacz dławił go w gardle, z oczu leciały prawdziwe łzy. - Zostawmy go - odezwał się jakiś starszy chłopak. - On naprawdę płacze. W tej chwili rozległ się dzwonek. # # # 88 Kilka dni później przebiegł koło mnie w drodze ze szkoły. Spostrzegłem, że miał rozerwaną kurtkę na plecach. - Zaczekaj - zawołałem go - kurtka pękła ci na plecach. - Nie - odparł - nie pękła, pocięli mi kozikiem. - Książkę też ci pobrudzili? - zapytałem. - Tak, położyli ją w rynsztoku. - Dlaczego się tak na ciebie uwzięli? - Nie wiem. Są silniejsi ode mnie. Nie znał innego powodu. A ten nie był chyba jedyny - musiało być w nim coś, co ich drażniło. Widziałem po nim, że różnił się od pozostałych. Wyjątek, odchylenie zawsze drażni dzieci i motłoch. Ekscentrycznego ucznia nauczyciel karze życzliwym upomnieniem lub suchym szyderstwem ramola; tymczasem koledzy karzą go kopniakami, szturchańca-mi, krwawiącym nosem, pociętą kurtką, czapką włożoną pieczołowicie pod rynnę i najładniejszą książką wrzuconą do rynsztoka. Został więc aktorem - to była nieomal predesty-nacja. Przemawia teraz ze sceny do szerokiej publiczności. Byłoby dziwne, gdyby nie stał się któregoś' dnia sławny, myślę, że ma talent. Może wtedy z czasem przeobrazi się z wyjątku w paradygmat, do którego inni będą usiłowali się dopasować jak uległe regularne czasowniki. Zmora Miałem w nocy sen. -------Nieskończona amfilada pokoi, wysokich pokoi, pokoi pogrążonych w ciszy. Wszędzie pusto, żadnych ludzi - gruba warstwa kurzu na meblach i boazeriach - śmieszne stare ryciny na ścianach. Panuje głucha cisza, cisza jakby słuch zapadł w odrętwienie - nadaremnie wysilam się, by wychwycić jakiś dźwięk z sąsiedztwa. Miejsce jest tak zapomniane i porzucone - rodzi się w mej głowie wyobrażenie bardzo bogatego człowieka, który posiada tyle zamków i folwarków, że nie jest w stanie wszystkich spamiętać, a o tym zapomniał. Niewykluczone też, że się starzeje i pamięć zawodzi... Lecz ja sam, co ja tutaj robię, jak tu trafiłem? Wypadło mi z myśli. Ja, który miałem właśnie coś pilnego do załatwienia w mieście, tyle że nie wiem już co... Rozpościera się osobliwy żółtawy półmrok. Jest przecież przedpołudnie, jak może być tak ciemno? Mrok napawa mnie strachem. 90 Wytężam się, żeby rozróżnić sprzęty w mieszkaniu, próbuję rozpoznać to miejsce. Odnoszę bowiem wrażenie, iż kiedyś'już tu byłem, wiele razy, i powinienem czuć się swojsko, lecz odświeżenie wspomnień staje się niemożliwością. Doznaję tego samego uczucia co przy kojarzeniu nazwiska, terminu, zwrotu, których może nawet często się używało, ma sieje na końcu języka, ale ich nie znajduje. ------Rzędy sztywnych krzeseł o wysokich oparciach. Stare pianino w głębi szczerzy zęby. Podchodzę i chcę zagrać kilka akordów, lecz nie udaje mi się wydobyć ani dźwięku, gruba warstwa kurzu pokrywa klawisze. Na pianinie leży stary, zakurzony cylinder. Niedorzeczne: na denku są moje inicjały. Przyglądam się bliżej kapeluszowi. Ależ to mój własny, ten sam, który onegdaj kupiłem na Freds-gatan; skąd się tu wziął i dlaczego tak się zestarzał? Niemodny się zrobił. Główka zwęża się ku górze, a staroświeckie rondo jest śmiesznie szerokie! Mam wrażenie, że chciałbym zapłakać, gdybym mógł. -----Cicho... Ktoś woła moje imię gdzieś w oddali. Idę dalej. Czy ta amfilada pokoi nie ma końca, czy nigdy nie dotrze się do ostatniego, czy tu nie ma wyjścia? Jeszcze raz moje imię. Na pewno w pobliżu, na pewno w tym mieszkaniu. Chcę przyśpieszyć, chcę pobiec, ale nogi mam takie ciężkie, z trudem udaje mi się posuwać do przodu. 91 To musi być ostatni pokój. Jest okrągły lub ośmiokątny, pokój w wieży. Ale pozbawiony wyjścia. Czyli powrót tą samą drogą, przez wszystkie te puste pokoje. Po raz trzeci moje imię! Kto woła, kto woła? Tam z kąta, głęboko w mroku. Szerokie łoże z ciężkimi draperiami. Leży w nim starzec o woskowożółtej twarzy i wpatruje się we mnie dużymi, pozbawionymi życia oczami - są takie szkliste... szkliste... Dlaczego ten stary człowiek leży tutaj tak samotny i zapomniany? Dlaczego ten stary człowiek le... Czuję, że wszystkie moje członki sztywnieją, z pewnością dosiągł mnie paraliż. Nie próbuję uciekać. Nie jestem nawet w stanie puścić draperii, którą dopiero co odchyliłem lewą ręką. Ja jestem przecież młody, a on jest stary. Ja to ja, a on to on. A jednak on jest mną. Starzec w łóżku jest mną. To jestem ja. Przez całą wieczność stałem przygwożdżony do tego łoża i patrzyłem na samego siebie. Teraz na powietrzu. Zamglony krajobraz z bladozielonymi polami, na których zboże lekko faluje jakby o własnej sile, bo nie czuję powiewu wiatru; jest zacisznie jak w nocy. Szedłem, żując źdźbło, i nie myślałem o niczym. Droga wiła się biała i wąska między polami. Zboże po obu stronach było wysokie na chłopa. Nagle usłyszałem w pobliżu czyjeś jęki i zawo- 92 dzenia. Szedłem dalej, z uczuciem między strachem a obojętnością, i usiłowałem sobie wmówić, że się przesłyszałem, że nikt nie wołał. Ale zawodzenia przybrały na sile, i to tuż obok. Nie byłem w stanie iść dalej. Nogi nie chciały mnie nieść. Miałem przeczucie, że czeka mnie przykry epizod, który na dodatek już kiedyś', dawno temu, przeżyłem. Odchyliłem kłosy. Leżał tam na ziemi stary mężczyzna i rzucał się pojękując. Nie wydał mi się znajomy, nie mogłem sobie przypomnieć, żebym go wcześniej widział. Chwyciłem go pod pachy i pomogłem mu usiąść. Przez chwilę siedział cicho w moich ramionach, ze zwieszoną głową i nieruchomymi oczami. Nagle krzyknął - przeraźliwie, rozdzierająco - wywinął mi się z rąk i upadł na ziemię, ciężki i sztywny jak kłoda. Rozejrzałem się i ze zdumieniem spostrzegłem, że nie jestem sam - wokół stał tłum ludzi, którzy śmiali się ze mnie. Zażywny starszy pan o zdrowym i jowialnym wyglądzie upadł na kolana i zaśmiewał się, aż zrobił się płomieniście czerwony na twarzy. Byłem zdumiony i zły. Nie mogłem zrozumieć, co ich tak rozbawiło. Wtedy przypadkiem moje spojrzenie padło na zmarłego, który sztywny i ciężki leżał na ziemi ze szklistymi oczami patrzącymi bez wyrazu w powietrze. To przecież byłem ja -ja-ja-. Zabijanie Napisano: nie zabijaj. Wiemy wprawdzie wszyscy, że zabijanie często jest konieczne, lecz coś może kryje się za tym starym przykazaniem. Mimo pokładów pyłu, jakimi ciągły stan wojny na świecie, zdążył z biegiem lat pokryć me sumienie, wciąż zdarza się, że biorą mnie ciarki, gdy pomyślę o morderstwach, które popełniłem. Nie pamiętam wszystkich. Kilka było zresztą nieuniknionych i tych nie żałuję. Lecz z ofiar, które zabiłem ze złośliwości lub dla kaprysu, najlepiej pamiętam ptaszę, pająka i lisa. # # # Dzieci w większości są złe. W szkole kolegowałem przez pewien czas z chłopakiem, który był jeszcze bardziej zły niż ja. Nauczył mnie strzelać z procy. Kiedy zaczęły się wakacje, każdego dnia chodziliśmy z procami do lasu; na widok ptaszka ćwierkającego na gałęzi nie potrafiliśmy postąpić inaczej, 94 jak odciągnąć gumkę z kamieniem i strzelić. Lecz nie trafialiśmy prawie nigdy. Ptaki podobnie jak wszystkie inne zwierzęta nauczyły się mieć na baczności przed człowiekiem i ledwie zdążyliśmy wycelować, ptak już znikał jako kropka na niebie. To ciągłe niepowodzenie uczyniło nas tak potwornie złymi, że zabicie ptaka - nieważne jak - wzięliśmy sobie w końcu za punkt honoru. I pewnego dnia - nie w lesie, lecz w kącie ogrodu przy domu, w którym mieszkaliśmy - znaleźliśmy w krzakach pisklę; jeszcze nie nauczyło się latać, potrafiło tylko skakać z gałązki na gałązkę. Bez chwili zastanowienia podkradliśmy się tak blisko, jak się dało, i wystrzeliliśmy z proc. Pisklę upadło na ziemię, ale nie było całkiem martwe. Leżało tam w trawie z szeroko otwartym dziobkiem, w którym poruszał się mały języczek. Oczy też żyły. Staliśmy bezradni, czerwoni ze wstydu i patrzyliśmy na siebie. Co mieliśmy zrobić? Zabić je? A potem, co mielibyśmy począć z nieżywym pisklęciem? - Sam zaraz zdechnie - powiedział kolega. - Tak - przytaknąłem - nie będzie długo żył. Czuliśmy, że żaden z nas nie miał odwagi go dotknąć. Słońce nie schowało się za chmurami, ptaki nadal śpiewały w koronach drzew. My jednak uciekliśmy chyłkiem, nie patrząc na siebie, i nigdy więcej nie bawiliśmy się w tej części ogrodu. 95 Dlaczego zabiłem pająka? Nie ze złośliwości, całkowicie impulsywnie, albowiem mnie przestraszył. Było to w Hamburgu. Siedziałem sam w pokoju hotelowym i czytałem książkę. Elektryczne światło - zapaliłem wszystkie lampy - padało blade i zimne na białe stronice. Panowała cisza, żadnych dźwięków poza tykaniem zegara z wahadłem na fryzie pieca i szelestem przewracanych kartek. Wstał zamglony, jesienny wieczór; niezdrowe wyziewy miasta wdzierały się do pokoju i zatruwały mój umysł. Od czasu do czasu podnosiłem wzrok znad książki i wyglądałem przez okno: martwe i puste Alster we mgle, latarnie gazowe na Lombardbriicke... Nagle poczułem, że coś chodzi mi po ręce. Był to olbrzymi pająk, tłusty i kosmaty, zsunął mi się z ręki na książkę, którą czytałem. Gdy spostrzegł, że go obserwuję, ruszył biegiem. Zerwałem się z fotela i blady z przerażenia odrzuciłem książkę daleko od siebie. Lecz pająk zdążył już zbiec po mojej nodze na podłogę, turlał się przez pokój niczym kłębek włóczki, z taką prędkością, jakby miał silniczek na odwłoku. Musiałem go zabić, traktowałem to jako oczywistą obronę konieczną. Podniosłem książkę z ziemi, cisnąłem za pająkiem i zmiażdżyłem go. Jak to jest, czyż nie istnieje stary przesąd, który powiada, że nie wolno zabijać pająków? 96 Nie ważyłem się dotknąć książki. Więcej do niej nie zajrzałem. Potrzebowałem widoku człowieka... Poszedłem do drzwi i zadzwoniłem po kelnera. Kiedy się pojawił, wpatrzyłem się w niego zdumiony, nim zdołałem zaimprowizować: - Niech mi pan przyniesie małą whisky. Lisa zabiłem, ponieważ gdy się na niego natknąłem, miałem w ręku dubeltówkę. Wydawało mi się oczywiste, że powinienem zabić lisa, jeśli spotkam go w lesie i mam przy sobie strzelbę. To było zimą. Śnieg padał codziennie i codziennie szedłem do lasu ze starą lichą dubeltówką i czarnym pudlem, który wabił się Gustav. Nie polowałem. Czasami strzelałem do celu do szyszek, dla rozrywki i żeby zabawić Gustava, który przy każdym strzale podskakiwał i ujadał z zachwytu nad hukiem. Nie przerażał go, albowiem mój pies nie uzyskał jeszcze wiedzy, że strzelba jest śmiercionośnym narzędziem. Jednego dnia, gdy zapadał już zmierzch, natknąłem się na małego lisa. Był we wsi z interesem, a teraz wracał do lasu z nakrapianą kurą w pysku. Stałem schowany za krzakiem jałowca, przebiegł tuż obok, nie widząc mnie. Złożyłem się i strzeliłem. Dlaczego? Tak się robi. 97 Lis pobiegł jeszcze kilka kroków, jak gdyby nic się nie stało. Potem gwałtownie się zatrzymał, jakby zdumiony, i puścił kurę. Ze słabym zalęknionym skowytem wyciągnął się na śniegu i zdechł. Gustav, ten czarny pudel, jeszcze prawie szczeniak, runął przed siebie w dzikim zachwycie ze swym najradośniejszym szczekiem i figlarnie potarmosił lisa za ucho. Lecz w następnej chwili zrozumiał, że to obce zwierzę nie żyje. Wyraz nieopisanej trwogi i bezradności pojawił się w jego czarnych błyszczących oczach. Przywlókł się do mnie z podwiniętym ogonem i skomlał. Zostawiłem lisa, tak jak leżał, i poszedłem do domu, bo zmarzłem. Następnego dnia szedłem tą samą ścieżką, była to moja ulubiona. Pogwizdywałem z lekka i nie myślałem już o tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Nagle wzdrygnąłem się i zamarłem: przede mną na ziemi leżał martwy lis. Wrony rozdziobały nabiegłe krwią, zwrócone ku górze oko. Przez chwilę przyglądałem się lisowi i słuchałem odgłosu wydawanego przez dwie gałęzie, które, poruszane wiatrem, ocierały się o siebie. - Żywy lis jest ładniejszy od martwego - powiedziałem na głos. A potem chadzałem innymi drogami. Bezpański pies Umarł człowiek, a po jego śmierci nikt nie zatroszczył się o opuszczonego czarnego psa. Pies długo i żałośnie opłakiwał swego pana. Nie położył się jednak na jego grobie, żeby czekać na śmierć, może dlatego, że nie wiedział, gdzie ten się znajduje, a może z tego powodu, że w gruncie rzeczy był młodym i radosnym psem, który uważał, iż jeszcze z egzystencją nie wziął się na dobre za bary. Są dwa rodzaje psów: psy, które mają pana, i psy, które go nie mają. Zewnętrznie różnica nie jest znacząca; bezpański pies może być równie spasiony jak pozostałe, często nawet bardziej. Nie, różnica leży w czymś innym. Człowiek jest dla psa nieskończonością, opatrznością. Panem, którego należy słuchać, za którym trzeba chodzić, któremu się ufa - można powiedzieć, że taki jest sens psiego życia. Pewnie, że pies nie myśli o swym panu w każdej minucie dnia i nie zawsze podąża za nim krok w krok; nie, biega często samowolnie po okolicy z zaaferowanym wyrazem pyska, obwąchuje węgły, nawiązuje znajo- 99 mości z pobratymcami, zdobywa kość, jeśli nadarzy się okazja, i w ogóle zaprząta go tysiąc spraw; lecz w chwili, gdy jego pan zagwiżdże, wszystko to ulatuje z psiego mózgu szybciej niż uderzenia bata przegoniły handlarzy ze świątyni; albowiem pies ma świadomość, że jedna jest konieczność. Zapomina wtedy o węgle, kości, przyjaciołach i śpieszy do swego pana. Ten pies, którego pan umarł i został pochowany - a pies nie wiedział, ani jak umarł, ani gdzie został pochowany - długo go opłakiwał; lecz z biegiem dni, skoro nie działo się nic, co przypominałoby mu pana, zapomniał o nim. Na ulicy, gdzie mieszkał ze swoim panem, nie wyczuwał już zapachu jego śladów. Często zdarzało się, że gdy tarzał się na trawniku z kolegą, gwizd przecinał powietrze i w tej samej chwili kolega znikał jak kamfora. Pies nadstawiał wtedy uszu, ale żaden gwizd nie był podobny do tego, jaki wydawał jego pan. Zapomniał więc o nim, zapomniał coś jeszcze: że w ogóle kiedykolwiek miał pana. Zapomniał, że był taki czas, kiedy nie uważał za możliwe, by pies żył bez swego pana. Stał się psem, o którym można by powiedzieć, że pamiętał lepsze czasy, aczkolwiek w sensie duchowym, bo poza tym całkiem nieźle dawał sobie radę. Wiódł zwykły psi żywot: podkradał obfite porcje jedzenia na targu, nieraz obrywając guza, romansował, a gdy był zmęczony, kładł się spać. Zyskiwał przyjaciół i przysparzał sobie wrogów. Jednego dnia łoił po- 100 rządnie skórę jakiemuś psu słabszemu od siebie, innego silniejszy przetrącał mu gnaty. Wczesnym rankiem można go było zobaczyć, jak biegnie ulicą swego pana, gdzie z przyzwyczajenia spędzał większość czasu. Biegnie prosto przed siebie z taką miną, jakby miał coś ważnego do załatwienia; obwąchuje mimochodem napotkanego psa, lecz nie jest skłonny do zadzierzgnięcia znajomości; potem przyśpiesza, by nagle usiąść i gorączkowo podrapać się za uchem. W następnej chwili zrywa się i przeskakuje ulicę, żeby pogonić ryżego kota do piwnicznego okienka, po czym ponownie przybiera minę psa zajętego i idzie dalej, znikając za rogiem. Tak mijał mu dzień, rok rokowi następował na pięty, i pies postarzał się, nawet tego nie zauważając. Nastał raz pochmurny wieczór. Było mokro i zimno, od czasu do czasu przetaczała się ulewa. Stary pies po całym dniu włóczenia się po mieście wracał wolno ulicą, lekko kulejąc, kilka razy zatrzymał się i otrząsnął wodę z czarnej sierści, którą przez lata siwizna przyprószyła na głowie i szyi. Z nawyku węszył to po prawej, to po lewej, zboczył do jakiejś bramy, a gdy wyszedł, towarzyszył mu drugi pies. W następnej chwili pojawił się trzeci. Oba były młode i psotne, i chciały wciągnąć go do zabawy; on miał jednak zły humor, poza tym rozpadało się na dobre. Naraz powietrze przeciął gwizd, długi i ostry gwizd. Stary spojrzał na psiaki, ale te nie zareagowały, nie gwizdał żaden z ich panów. Wtedy 101 bezpański pies zastrzygł uszami, nagle poczuł się bardzo dziwnie. Na nowy gwizd skoczył bezradnie w jedną, potem w drugą stronę. Przecież to był jego pan, więc musi posłuchać! Ktoś zagwizdał po raz trzeci, równie przeciągle i ostro. Gdzie on jest, w którą stronę biec? Jak mogłem oddalić się od mojego pana?! Kiedy to się stało, wczoraj czy przedwczoraj, a może ledwie przed chwilą? Jak wyglądał mój pan, jaki miał zapach, i gdzie jest, gdzie jest? Stary pies biegał wokół i obwąchiwał wszystkich przechodniów, ale żaden nie był jego panem, żaden nie chciał nim być. Wtedy zawrócił i pognał w dół ulicy, na rogu zatrzymał się i rozejrzał na wszystkie strony. Nie znalazł tam swego pana. Ruszył więc cwałem z powrotem, błoto go opryskiwało, krople deszczu ściekały z sierści. Zatrzymywał się przy każdej przecznicy, ale nigdzie nie było jego pana. Wówczas usiadł na skrzyżowaniu, wyciągnął swój zmierzwiony pysk do nieba i zawył. Czy ktoś widział, czy ktoś słyszał takiego zapomnianego, bezpańskiego psa, jak wyciąga szyję ku niebu i wyje, przeciągle wyje? Inne psy oddalają się chyłkiem z podwiniętymi ogonami - nie mogą przecież ani pocieszyć, ani pomóc. Od tłumacza Hjalmar Sóderberg (1869-1941) jest pisarzem właściwie w Polsce nieznanym. Z czytanej w Szwecji do dziś „wielkiej czwórki" - August Strindberg, Selma Lagerlof, Hjalmar Bergman i właśnie Sóderberg -do powszechnej świadomości Polaków trafiło tylko pierwszych dwoje. Pojedyncze nowele Bergmana i Sóderberga ukazywały się w prasie i antologiach. Dopiero niedawno Fundacja Szwedzka wydala dramat Bergmana pt. Swedenhielmowie. Charakteryzując twórczość Sóderberga w kilku słowach, można powiedzieć: Sztokholm, pesymizm, krytyka chrześcijańskiego światopoglądu. Jej kwintesencją jest tytułowy bohater powieści Doktor Glas, który, spacerując po ulicach Sztokholmu, nie ma złudzeń co do życia i ze wstrętem obserwuje postępowanie pastora Gregoriusa. Nieobecność Hjalmara Sóderberga w Polsce dziwi, zwłaszcza że jest to pisarz bardzo chętnie tłumaczony na świecie. W latach dziewięćdziesiątych 103 XX wieku z jego twórczością zapoznała Francuzów Elena Balzamo, w 2001 r. w USA wydano Poważną grę (Den alharsamma leken) - do dziś uchodzącą za najlepszą szwedzką powieść miłosną, a w zeszłym roku ukazały się na Litwie Opowiastki w tłumaczeniu Agne Kudirkaite. Właśnie Opowiastki (1898) stanowią jedno z naj-wybitniejszych osiągnięć Soderberga, będącego mistrzem małych form prozatorskich. Tego na pierwszy rzut oka niepozornego zbiorku nie odważył się rozbić żaden wydawca, choć zawarte w nim utwory mają różny charakter, od melancholijnych po kroto-chwilne, głęboka zaduma nad ludzkim losem miesza się z żartobliwą obserwacją ludzkich ułomności. Sóderberg nie był pisarzem płodnym. Znana jest anegdota, że gdy nie przyszedł na obiad do swego wydawcy, Karla Ottona Bonniera, podając jako przyczynę wywichnięcie ręki, jeden z gości zapytał: „Czyżby Hjalle próbował coś napisać?" Ale jeśli już coś napisał, zawsze było to najwyższej próby. Jego proza to kunsztowna i misterna konstrukcja, a i tak pozostająca w cieniu głębokich treści, które ze sobą niesie. Pozornie prosty język Soderberga okazuje się niezwykle trudny w tłumaczeniu na polski. Czas, który poświęciłem na przełożenie tej książeczki, wystarczyłby na przetłumaczenie obszernej powieści innego autora. Mam nadzieję, że efekt jest współ- 104 mierny do wysiłku, ale nie mnie to oceniać. Przekład chciałbym zadedykować mojej polonistce z liceum, pani Dorocie Nowińskiej, bez której pewnie nigdy by nie powstał. i Spis treści Rysunek tuszem (Tuschritningen, 1897)..................................................5 Sen o wieczności (Drómmen om evigheten, 1897).....................................8 Sakrament komunii (Nattvardens sakrament, 1897).................................. 13 Kominiarzowa (Sotarfrun, 1895)........................................................ 17 Futro (Pdlsen, 1897)............................................................ 27 Papinianus z ojców kościoła (Kyrkofadem Papinianus, 1897)................................ 33 Vox populi (Voxpopuli, 1897)...................................................... 38 Cień (Skuggan, 1898).......................................................... 42 Splin (Spleen, 1897)............................................................. 46 Filiżanka herbaty (Enkoppte, 1897)..................................................51 Karczoch (Krondrtskockan, 1897).............................................. 56 Prawdziwa historia (Sann historia, 1896).................................................. 61 Zapłata za grzech (Syndens lón, 1897).................................................... 68 Mżawka (Duggregnet, 1897).................................................... 73 Nauczyciel historii (Historieldraren, 1894).............................................. 77 Rejestrator (Registratorn, 1897)................................................... 81 Trefniś (Gycklaren, 1898)....................................................... 84 Zmora (Mardróm, 1892)........................................................ 89 Zabijanie (Au doda, 1897).......................................................... 93 Bezpański pies (En herrelós hund, 1894)............................................ 98 Od tłumacza.....................................................102