14621

Szczegóły
Tytuł 14621
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14621 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14621 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14621 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HJALMAR SÓDERBERG Niebłahe igraszki Przełożył ze szwedzkiego Paweł Pollak Wydawnictwo szwedzka.pl Wrocław 2006 Tytuł oryginału: Den allvarsamma leken Podstawa przekładu - wydanie z 1920 r. poprawione przez autora © The Estate of Hjalmar Sóderberg First published 1912 by Albert Bonniers Fórlag, Stockholm, Sweden Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Group Agency, Stockholm, Sweden © Copyright for the Polish edition by szwedzka.pl, Wrocław 2006 © Copyright for the Polish translation by Paweł Pollak, 2006 Projekt okładki i strony tytułowej: Ida Drabek Projekt logo wydawnictwa: Aleksandra Golecka-Mazur Redakcja: Katarzyna Szewczyk Skład i łamanie: Dominika Elsner Przekład wierszy na str. 10,32, 110, 111, 149, 158: Anna Fiutak Przekład wiersza na str. 138 (z włoskiego): Jolanta Wiśniewska Wydanie I Przekład sfinansowany przez Instytut Szwedzki. The translation was financed by The Swedish Institute. www.szwedzka.pl [email protected] ISBN 83-924542-0-0 ISBN 978-83-924542-0-5 * * * Trudno mi znieść myśl, że ktoś na mnie czeka Lydia zwykła kąpać się sama. Tak wolała, zresztą tego lata nie miała się z kim kąpać. Nie musiała się niczego obawiać: na nieodległej skałce jej ojciec malował swoje „motywy ze szkierów", pilnując, by nie zbliżył się nikt obcy. Weszła po pas do wody i zatrzymała się z uniesionymi ramionami i dłońmi splecionymi na karku. Zaczekała, aż tafla się wygładzi, po czym przyjrzała się odbiciu swych osiemnastu lat. Zanurzyła się i wypłynęła na przejrzystą szmaragdową głębię. Rozkoszowała się tym, że woda ją unosi - czuła się taka lekka. Płynęła cicho i spokojnie. Nie dostrzegła dziś żadnych okoni, normalnie trochę się z nimi bawiła. Raz była tak bliska złapania jednego, że skaleczyła się o płetwę na grzbiecie. Znalazłszy się z powrotem na brzegu, przetarła się niedbale ręcznikiem, pozwalając słońcu i lekkiej bryzie, by wysuszyły ją do końca. Wyciągnęła się na płaskiej skale wypolerowanej przez wodę. Najpierw położyła się na brzuchu, wystawiając na słońce plecy. Była już opalona, nie tylko na twarzy, ale na całym ciele. Myśli płynęły swobodnie. Niedługo miał być obiad: smażona szynka ze szpinakiem. Raczej smaczny, ale niewiele to pomagało, obiady należały do najbardziej przykrych chwil dnia. Ojciec nie mówił wiele, brat Otto siedział milczący i kwaśny. Zajmowały go własne problemy. Konkurencja wśród inżynierów była w kraju ogromna, jesienią miał wyjechać do Ameryki. Rozmowny przy stole był jedynie Filip. Nie opowiadał jednak o niczym, co by ją ciekawiło - głównie o prejudykatach, prawniczych fortelach, awansach i tym podobnych dyrdymałach, które nikogo nie obchodziły. Jakby mówił tylko po to, by nie zapadło milczenie. A mówiąc, wypatrywał oczami krótkowidza najlepszych kąsków na półmisku. A przecież kochała ojca i braci. Jakie to dziwne, że wspólny obiad z najbliższymi, których tak bardzo kochała, potrafił być taki przykry... Przewróciła się na plecy i leżąc z rekami pod głową wpatrywała się w błękit. Pomyślała: błękitne niebo, białe obłoki. Błękit i biel - błękit i biel... Mam błękitną sukienkę z białą koronką. To moja najładniejsza sukienka, ale nie dlatego tak ją lubię. Powód jest inny. Bo wtedy miałam ją na sobie. Wtedy. Czy on mnie kocha? Tak, tak. Oczywiście, że mnie kocha. Ale czy kocha mnie naprawdę -naprawdę-? Przypomniała sobie nie tak dawną sytuację - wieczór sam na sam w obrośniętej bzem altance. Nagle spróbował śmielszej pieszczoty, co ją przestraszyło. Ale chyba zaraz zrozumiał, że się zapędził, gdyż ujął jej rękę, rękę, którą się zasłoniła, i pocałował, jakby chciał powiedzieć: przepraszam. Tak, pomyślała, naprawdę mnie kocha. I pomyślała: kocham go. Kocham go. Jej myśli były tak intensywne, że usta poruszały się wraz z nimi i myśl przerodziła się w szept: kocham go. Błękit i biel - błękit i biel... I plusk wody - plusk... plusk... Nagle uświadomiła sobie, że dopiero tego lata odkryła, jak cudownie jest kąpać się samotnie. Zastanawiała się, jak to się stało. Ale było cudownie. Kiedy dziewczyny kąpią się razem, muszą krzyczeć, śmiać się i hałasować. A znacznie przyjemniej jest w całkowitej ciszy, samotnie wsłuchiwać się w plusk wody o kamienie. Ubierając się, zanuciła jednak piosenkę: Kiedyś staniesz koło mnie, a ksiądz zapyta cię, czy moim wybrankiem być chcesz. Śpiewała bez słów, nuciła tylko melodię. Artysta malarz Stille od niepamiętnych czasów każdego lata wynajmował na szkierach ten sam czerwony rybacki dom. Malował sosny. Kiedyś powiedziano o nim, że odkrył sosnę na szkierach niczym Edvard Bergh brzozowe gaje nad Melarem. Najchętniej malował sosny po deszczu, gdy pnie lśniły wilgocią w promieniach słońca. Do malowania nie potrzebował jednak ani deszczu, ani słońca: znał je na pamięć. Nie miał też nic przeciwko temu, by pozwolić wieczornemu słońcu zapłonąć czerwonymi refleksami na delikatnej pąsowej korze pod koroną i w sękatych, splątanych gałęziach. Dostał medal w Paryżu w latach sześćdziesiątych. Jego najsłynniejsza sosna wisiała w Galerii Luksemburskiej, kilka także w Muzeum Narodowym. Teraz, pod koniec stulecia, był dobrze po sześćdziesiątce, a z upływem lat został nieco w tyle za rosnącą konkurencją. Malował jednak żmudnie i wytrwale jak przez całe pracowite życie, umiał też swoje sosny sprzedawać. - Malować to nie sztuka - powtarzał - potrafiłem to czterdzieści lat temu równie dobrze jak teraz. Ale sprzedawać to sztuka i żeby się jej nauczyć, człowiek potrzebuje czasu. Wyjaśnienie było raczej proste: sprzedawał tanio. I radził sobie nie najgorzej, mając żonę i trójkę dzieci, nie wadził Bogu ani bliźniemu. Teraz od kilku lat był wdowcem. Niski, żylasty i kościsty, o zdrowej rumianej cerze prześwitującej spod obfitej brody, sam przypominał starą sosnę. Malarstwo było jego zawodem, ale miłością - muzyka. Był czas, że budował dla rozrywki skrzypce i marzył, że natrafi na ślad zapomnianych tajników lutnictwa. To było dawno temu. Lecz z fajeczką w kąciku ust chętnie przygrywał na skrzypcach na sobotnich tańcach. A zachwycony był, kiedy mógł zaśpiewać jako drugi bas w kwartecie. Stąd tego dnia miał dobry humor podczas obiadu. - Wieczorem będziemy śpiewać - powiedział. - Dzwonił baron, że przyjdzie ze Stjarnblomem i Lovenem. Baron, mający niewielką posiadłość po drugiej stronie zatoczki, był najbliższym sąsiadem należącym do wyższej sfery. Magister Stjarnblom i referendarz Loven byli jego gośćmi. Lydia zerwała się, bo nagle miała jakąś sprawę w kuchni. Czuła gorąco na policzkach. - Ja nie śpiewam - odmówił Filip. - To nie - odburknął ojciec. Rzecz miała się tak, że kwartet miał mały feler: byli w nim dwaj pierwsi tenorzy. Stary Stille wciąż był znakomitym drugim basem. Baron twierdził, że może śpiewać dowolnym głosem „równie wspaniale fatalnie", ale zdecydował się na pierwszy bas. Stjarnblom śpiewał jako drugi tenor. Zaszczyt i odpowiedzialność pierwszego te- ~ fi - nora dzielili Filip i Loven. Tenor Filipa był miękki, delikatny i czysty - zdecydowanie liryczny. Loven z kolei śpiewał tenorem bohaterskim - podobno zaproponowano mu angaż w Operze - w którego potężnym potoku Filip bezradnie tonął. Niemniej jednak dumą napawało Filipa, że był niezastąpiony przy subtelniej szych frazach, gdyż lira jego rywala miała tylko dwie struny: forte i fortissimo. Ponadto referendarz Loven znajdował wroga we własnym temperamencie śpiewaka: kiedy pasja brała górę, fałszował lub ucinał koguta. Otto przerwał milczenie przy stole. - E tam, na pewno zaśpiewasz. Kto słyszał o tenorze, który nabrałby wody do gęby, gdy inni śpiewają. - Możesz zaśpiewać to, co będzie odpowiadało twojemu głosowi - zaproponował kompromis ojciec. Filip, lekko nadąsany, grzebał w szpinaku. Pomyślał, że może da się nakłonić do zaśpiewania Czemu tak daleko do ciebie?, ewentualnie Błysków w oddali. Pamiętał, jak poprzednim razem wykonywali Czemu? Loven się rozśpiewał, ale nieoczekiwanie baron zastukał kamerto-nem w tacę i powiedział: Zamknij się, Loven, i daj to zaśpiewać Filipowi, bo on potrafi! Pamiętał, jak wzruszająco pięknie wówczas śpiewał. Lydia ponownie zajęła miejsce przy stole. - Dowiedziałam się, co podamy wieczorem. Znowu będzie szynka, do tego sałaka i śledź, ziemniaki i okonie Ottona. To wszystko, co mamy. - No i wódka, piwo, poncz i koniak - uzupełnił Otto. - Tak, cóż trzeba więcej - powiedział stary Stille. - To wspaniałe boskie dary. Sierpniowe słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy mała żaglówka barona wyłoniła się zza cypla. Nie było wiatru. Żagle obwisły, sięgnięto do wioseł. Kiedy żaglówka zbliżyła się do pomostu, opuszczono żagle, wiosła spoczęły, baron podał ton kamertonem i gdy łódka lekko kołysała się na martwej fali od zatoki, trzej mężczyźni zaintonowali trio Bellmana: Eol jakby ciszej falami kołysze, gdy od brzegu dźwięki mandoliny słyszy. Blaski księżyca w chłodnej wodzie cicho płyną i woń zachwyca cudowna bzu i jaśminu. Na pięknym kwiecie się mieni motyl w zieleni i złocie, wnet robak wypełznie z ziemi, wnet robak wypełznie z ziemi. Pieśń rozbrzmiewała nad wodą czysto i pięknie. Dwóch starych rybaków pilnujących sadzu i zarzucających sieć poniechało swego zajęcia i słuchało. - Brawo - zawołał stary Stille z pomostu. - Tak, nie najgorzej ci wychodzi, Loven - powiedział baron - wyjąwszy to „robak wype- e- ełznie". Filip lepiej sobie z tym radzi. Ale dzień dobry wszystkim! Witaj, stary francie, masz koniak? Bo whisky przywieźliśmy. Witam prześliczną, przepiękną, słodką mniam-mniam - baron za każdym komplementem posyłał całusa - pannę Ly-dię! Cześć, chłopaki! Baron Freutiger był opalony na brąz, ogorzały, typ teatralnego rozbójnika z czarną brodą Nabuchodonozo-ra. Nie zostało mu wiele do pięćdziesiątki, ale zachował młodość przez to, że brał życie lekko. Troski i zmartwienia się go nie imały. A przeżył niejedno, z czego najgorzej wspominał szubienicę za kradzież koni w Arizonie. Faktem było, że za młodu uchodził w rodzinie za czarną owcę, próbował bowiem szczęścia w wielu zakątkach świata. Był wszechstronnie uzdolniony. Wydał zbiór reportaży z podróży, tak brawurowo i uroczo załganych, że w kręgach literackich zyskał dzięki nim nazwisko, komponował walce, które tańczono na dworskich balach. Gdy ładnych parę lat wcześniej dostał spadek, kupił niewielką posiadłość na szkierach, gdzie pod pozorem uprawy roli zajmował się polowaniem na ptactwo i spódniczki. Miał również ambicje polityczne. W ostatnich wyborach był kandydatem liberałów do parlamentu i może nawet zostałby wybrany, gdyby tylko zdał sobie sprawę, jaką wagę mogło mieć nieco wyrazistsze stanowisko w kwestii prohibicji. W oślepiająco białym flanelowym stroju i brudnym słomkowym kapeluszu nieokreślonego kształtu na głowie wyskoczył na pomost i zebrał kwartet wokół siebie. Loven, referendarz w urzędzie celnym, postawny, choć trochę otyły mężczyzna, blondyn o nieco lalkowatej, zarumienionej twarzy, ustawił się i wyrzucił z siebie kilka wysokich tonów na próbę. Magister Stjarnbiom, barczysty młody Varmlandczyk o nieśmiałym, głębokim spojrzeniu, trzymał się bardziej z tyłu. Dołączył stary Stille z Filipem, baron podał ton i pod Wznoszącym się sztandarem pieśni pociągnięto do Czerwonej Chaty, gdzie na małej werandzie między pnączami chmielu błyszczały butelki i kieliszki. Ściemniało się coraz bardziej, na bladym północnym niebie lśniła już jasna gwiazda sierpniowych wieczorów, Capella. Lydia stała przy balustradzie. Przez większość wieczoru chodziła w tę i z powrotem między kuchnią a werandą, zajmując się „kubełkami" - jak nazywała butel- ki, kieliszki i wszystkie inne naczynia. Musiała sama usługiwać - Augusta, ich stara służąca, którą mieli od dwunastu lat, syczała na widok obcych jak rozpalone żelazko i z zasady się nie pokazywała. Teraz Lydia była trochę zmęczona. Pieśń za pieśnią rozbrzmiewały w ciszy wieczoru, przeplatane drobnymi sprzeczkami tenorów, które z kolei zażegnywał brzęk kieliszków napełnianych trzema rodzajami orzeźwiających alkoholi. Teraz śpiewacy rozsiedli się leniwie na werandzie. Lydia patrzyła w szarzejący zmierzch i przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn, która właściwie do niej nie docierała, oczy rozszerzyły się jej od łez i nagle poczuła wielki ciężar na sercu. Miała wrażenie, że jej ukochany jest tak daleko, kiedy widziała go w towarzystwie innych mężczyzn. Mimo że siedział niecałe trzy kroki od niej. Usłyszała głos ojca: - Byłeś na wystawie, Freutiger? Było to lato wielkiej wystawy 1897 roku. - Tak, zajrzałem tam wczoraj, bo byłem w mieście. I z nawyku - widziałem przecież przynajmniej sto gigantycznych wystaw światowych - zapytałem zaraz przy wejściu: gdzie jest taniec brzucha? Nie było tańca brzucha! Omal nie zemdlałem. No to wpadłem na wystawę sztuki. A propos, coś tam masz? - Nie, do cholery. Nigdy nie wystawiam. Mimo to sprzedaję. A wystawę obejrzałem sobie w zeszłym tygodniu. I nie powiem, było na co popatrzeć. Pewien Duńczyk namalował słońce tak, że piekło w oczy, jak się patrzyło. Zmyślnie! Ale kto by tam nadążył za wszystkimi nowoczesnymi sztuczkami. Stary jestem. Zdrowie, Loven! Nic nie pijesz, Stjarnblom, zdrowie! Raz w latach osiemdziesiątych poczułem się potwornie staroświecki i naszła mnie ochota, by podążyć za trendami. Promienie słońca _ 7 O _ wyszły z mody, moje sosny się opatrzyły. Wypacykowa-łem Zagrodę w słocie. Chytrze wymyśliłem sobie, że sprzedam ją Furstenbergowi albo do muzeum w Góte-borgu. A tu ci heca, obraz trafił do Muzeum Narodowego i wisi tam do dziś. No to byłem zadowolony i wróciłem do starych tematów. Ha! - Zdrowie, stary francie - wzniósł toast Freutiger. -Ty i ja przejrzeliśmy na wylot światowy humbug. Loven może dostrzec tylko fasadę, bo jest tenorem. A Stjarn-blom jest za młody. Młodzi widzą tylko siebie, a nas, starszych, traktują jako sztafaż obrazu. Nie mam racji, Arvid? Lydia wzdrygnęła się na to imię. Arvid... Jak ktoś poza nią mógł tak się do niego zwracać? - Zdrowie! - odparł Stjarnblom. - Rozchmurz się, chłopcze - ciągnął baron. - Tęsknisz do swoich gór w Varmlandii? - U nas nie ma prawdziwych gór. - Skąd mam to wiedzieć. Zwiedziłem cały świat poza Szwecją. A z Varmlandią mam tyle wspólnego, że moja babcia była w młodości zakochana w Geijerze. Ale dał jej kosza. Rzecz miała się tak, że Geijer jeździł z moją babcią na łyżwach na varmlandzkim jeziorze - macie jezioro, które nazywa się Fryken? No właśnie, więc jeździli po Fryken - gdzieś na początku naszego wieku. Powiedzmy, w tysiąc osiemset trzynastym, bo wtedy była mroźna zima. No i mojej babci zdarzyło się złapać zająca na lodzie, tak że Geijer zobaczył jej nogi. A były znacznie grubsze i masywniejsze, niż myślał. No i to zgasiło płomień! Ożenił się z nią mój dziadek, fabrykant i praktyczny gość, a nie żaden fircyk esteta. Z tej to przyczyny nazywam się Freutiger, w ogóle istnieję i rozkoszuję się tutaj pięknem przyrody. Tak! Referendarz Loven od dłuższej chwili wykazywał wy- raźne objawy niepokoju. Pokasływał i chrząkał. Nagle wstał i zaintonował arię z Mignon. Jego piękny głos rozbrzmiewał dźwięcznie, ale delikatniej niż zwykle: „Nie mogła uwierzyć - w dziecięcej niewinności - iż żar wdzięczności -w miłość przerodził się..." Lydia zeszła na piasek poniżej werandy. Zatrzymawszy się przy berberysie, zrywała liście i mięła je w palcach. Magister Stjarnblom podniósł się i stał teraz przy balustradzie, tam gdzie ona przed chwilą. Lydia odeszła powoli w głąb ogrodu. Między żywopłotami było już ciemno. Przystanęła przy wejściu do altanki. Słyszała głos pana Lovena: „Przyjdź, och wiosno, bogactwem twych kolorów umaluj policzki jej - i se-serce ty..." Tak, tu oczywiście trochę uciął koguta na wysokim B. Usłyszała kroki na piasku. Rozpoznała je. Wiedziała, kto idzie. Ukryła się w altance. Cichy głos: - Lydia... ? - Miau! - zabrzmiało z altanki. Lecz od razu zrobiło jej się głupio, że miauczy jak kot, nie wiedziała, co ją podkusiło. Wyciągnęła ku niemu ręce: Arvid - Arvid... Spotkali się w długim pocałunku. Kiedy pocałunek nie mógł już być dłuższy, on zapytał cicho: - Zależy ci na mnie trochę? Ukryła główkę na jego piersi, milczała. Odezwała się po chwili: - Widzisz tamtą gwiazdę? -Tak. - Czy to Gwiazda Wieczorna? - Nie, niemożliwe. O tej porze roku chodzi spać o zmierzchu. To musi być Capella. - Capella. Piękna nazwa. -14.- - Tak, piękna. Ale to znaczy tylko „koza". Nie wiem, dlaczego ta gwiazda nazywa się Koza. Właściwie to nic nie wiem. Milczeli. Z dala słychać było derkacza. Zapytał: - Jak to się dzieje, że zależy ci na mnie? Ponownie ukryła główkę na jego piersi i milczała. - Czy Loven nie śpiewał pięknie przed chwilą? - Tak - odpowiedziała. - Ma ładny głos. - Czy Freutiger nie był zabawny? - Był. Bawią mnie jego dykteryjki. Zresztą wcale nie jest złym człowiekiem. - Nie, przeciwnie... Mocno wtuleni w siebie kołysali się i spoglądali w gwiazdy. - Ale to dla ciebie Loven ucina koguty, kiedy uczucia biorą nad nim górę, i to dla ciebie Freutiger zmyśla. Obaj są w tobie zakochani. Teraz wiesz. I możesz wybrać. Zaśmiał się. Pocałowała go w czoło. Odrobinę później szepnęła, na wpół do siebie: - Żeby tak można było wiedzieć, co jest tam w środku... - Nie ma chyba nic szczególnego. Zresztą wiedza nie zawsze wychodzi człowiekowi na dobre... Odpowiedziała ze wzrokiem zatopionym w jego oczach: -Wierzę ci. I to mi wystarczy. Tylko to, że będziesz zimą w Sztokholmie, że będziemy mogli się czasami widywać, to mi wystarczy. Staż będziesz miał w Norra Latin? - Tak, w Norra Latin. Nauczycielem nie chcę oczywiście zostać. To bez perspektyw. No ale skoro mam już magistra, mogę odbyć ten staż. A potem przez jakiś czas będę uczył - i czekał. - Czekał... na co? - Nie wiem. Może na nic. Aż będę mógł robić coś sen- - i s - sownego - cokolwiek miałoby to być... Nie, nauczycielem nie chcę zostać. Nie potrafię sobie wyobrazić tego jako przyszłości - mojej przyszłości. - Tak, przyszłość - co o niej wiadomo... Długo stali w milczeniu pod cichymi gwiazdami. Nagle przypomniało jej się, co powiedział na werandzie. - W Varmlandii nie ma wysokich gór? Wydawało mi się, że są. - Nie, są wyższe niż tutaj, ale takich prawdziwych gór nie ma. Zresztą nie lubię gór - to znaczy, lubię się na nie wspinać, ale nie mieszkać wciśnięty między nie. Mówi się o krajobrazie górskim, a powinno raczej o dolinnym. Ludzie żyją przecież w dolinach, a nie na szczytach. A góry przesłaniają słońce jak wysokie domy w uliczce, tak że w moich stronach przez większą część popołudnia panuje lodowata szarówka. Tylko przez krótką chwilę w środku dnia jest naprawdę pięknie: kiedy słońce znajduje się na południu lub, trochę wcześniej, w dolinie Klaru, wtedy światło wydobywa piękno, wtedy patrzy się na południe, na promienie słońca, na otwartą dolinę rzeki i myśli się: tam daleko jest świat. Lydia słuchała nieuważnie. Dotarły do niej słowa „promienie słońca" i „tam daleko jest świat". Usłyszała też derkacza na polu. - Tak, świat - powiedziała - świat... Myślisz, Arvid, że ty i ja moglibyśmy stworzyć sobie nasz własny mały świat? Odpowiedział, też trochę nieobecny myślami: - Możemy chyba spróbować. Nagle z werandy dobiegł głos barona: - Śpiewacy! Śpię - wa - cy! Toast! Toast! Objęła go za szyję i szepnęła do ucha: - Wierzę ci. Wierzę ci. I mogę czekać. _ 1 fi - Znowu usłyszeli Freutigera: - Śpię - wa - cy! Różnymi ścieżkami pośpieszyli ku werandzie, tak że dotarli na nią z przeciwnych stron. Lydia stała w otwartym oknie i patrzyła w letnią noc załzawionymi oczami. W świetle księżyca na wodach zatoki widziała łódź odpływającą ze śpiewakami. Opierając się na wiosłach, śpiewali na jej cześć serenadę. Śpiewali Czemu tak daleko do ciebie? Tenor referendarza Lovena pięknie rozbrzmiewał w tę cichą noc. Baron Freutiger śpiewał jednocześnie pierwszym i drugim basem, a przynajmniej tak mu się wydawało. A pomiędzy nimi docierał do niej głos ukochanego. Czemu tak daleko do ciebie, Och, moja miła! Gwiazdy świecą lekko na niebie, Och, moja miła! Księżyc już schyla się w ukłonie w swym spokojnym tanie. Dobrej nocy, me słodkie kochanie. Dobrej nocy, me kochanie. Lydia osunęła się na krzesło i rozpłakała ze szczęścia i zmęczenia. Naraz sięgnęła po mały staroświecki bukietnik z pozłacanego srebra, z turkusową porcelanową rączką, który wisiał na ćwieku pod lustrem, i zrosiła go łzami i pocałunkami. Należał do jej mamy - niosła w nim swój ślubny bukiet. Pieśń zamilkła i łódź oddalała się z równymi pociągnięciami wioseł. Wiosłowali Loven i Stjarnblom, a Freutiger sterował. Czy to z tego powodu, że wszyscy trzej byli zakochani w jednej dziewczynie, czy z innego, żaden nie odzywał się słowem. 7 rj Baron siedział ponury przy sterze. Zastanawiał się nad tym, co powiedział lub czego nie powiedział. Oświadczył się czy nie? Samej dziewczynie wprost się nie oświadczył, dał jej tylko pośrednio do zrozumienia, aluzyjnie, że jest jego pierwszą prawdziwą miłością. Ale przy grogu został na chwilę sam na sam ze staruszkiem Stillem i wtedy musiał powiedzieć coś bez ogródek, bo wyraźnie przypominał sobie, że Stille odparł: Ty i Lydia? Małżeństwem? Jak ci nie wstyd, ty stary wieprzu! Referendarz Loven wiosłował swoim wiosłem po prawej stronie i zerkał ku gwiazdom. Przeglądał w pamięci wszystkie pieśni, które zaśpiewał tego wieczoru. Był przekonany, że jego śpiew musiał poruszyć każde serce. Prawda, kilka razy uciął koguta. Ale mimo wszystko -mimo wszystko! Mógł mieć nadzieję. Magister Stjarnblom z zamkniętymi oczami wiosłował lewym wiosłem. Myślał o tym, co Lydia powiedziała mu w altance. Powiedziała: wierzę ci. Rany boskie, to przecież dobrze! Wspaniale, tylko się cieszyć - gdyby na tym poprzestała... Ale powiedziała jeszcze: mogę czekać. A to niedobrze - bardzo niedobrze! Trudno mi znieść myśl, że ktoś na mnie czeka. Że ktoś czegoś ode mnie oczekuje. Czy ta myśl ma wisieć nade mną - wtedy nic nie osiągnę... Zresztą, rozważał dalej, mam dwadzieścia dwa lata, całe życie przede mną. Związać się teraz - na całe życie! Nie, trzeba wystrzegać się więzów. Trzeba najpierw trochę pożyć. Lecz gdy przypominał sobie jej pocałunki, gorąca fala przenikała całe jego ciało. I zastanawiał się, czy rzeczywiście była niewinną dziewczyną. W takich myślach pogrążony był magister Stjarnblom, gdy z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami przesuwał lewym wiosłem w spokojnej, nocnej wodzie, która odbijała czubki świerków i gwiazdy. 8D CS Półmrok i szarość bezwietrznego dnia na początku października. Arvid Stjarnblom szedł jedną z ulic Djurgarden - tą, która biegnie wzdłuż cichej zatoki Djurgardsbrunnsvi-ken poniżej chropawych skał Skansenu obrzeżona wiązami o czarnych pochyłych pniach. Teren wystawy zostawił za sobą. Wystawa była od kilku dni zamknięta. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał za siebie. Deszcz i wiatr poszarpały już atrapę murów starego Sztokholmu i z każdym dniem postępowało spustoszenie w kolorowym jarmarcznym miasteczku z pięknego minionego lata. Nad wszystkim jednak nadal górowała opalizująca kopuła Hali Przemysłowej z czterema wieżyczkami, a daleko na zachodzie z prześwitu w warstwie chmur właśnie wyjrzało słońce. Stało całkiem nisko, nad samą linią mgły spowijającej miasto i świeciło blaskiem starego przygasłego srebra z na wpół startą pozłotą. Arvid posłał słońcu, miastu i wystawie długie spojrzenie: „żegnajcie, do zobaczenia" i poszedł dalej. Niedawno zaczął roczny staż w Norra Latin jako nauczyciel języka ojczystego" i „historii z geografią", a niemal w tym samym czasie dzięki odległemu krewnemu, Markelowi, przyjęto go do redakcji dużej gazety jako korektora i wolontariusza. Nie o tym jednak teraz myślał. Myślał o Lydii. Nie było dnia, a za dnia niewiele godzin, żeby nie pojawiła się w jego myślach. I często stwierdzał: to musi być miłość, boję się, że inaczej nie da się tego określić... Postanowił jednak nie odwiedzać jej w Sztokholmie, tylko zdać się na przypadek. Nie umówili się tego ostatniego wieczoru na Runmaró - fakt, nie wiedzieli wówczas, że to ostatnie spotkanie tego lata... Nie sądził jednak, że może złożyć jej wizytę. Stary Stille i jej bracia uważali go oczywiście za zwykłego znajomego z wakacji i pewnie trochę by się zdziwili, gdyby ni stąd, ni zowąd pojawił się na Sóder w małym mieszkaniu będącym jednocześnie atelier. Byłoby to równoznaczne z ujawnieniem, że Lydię i jego „coś łączyło". Gdyż żaden z nich, Filip, Otto czy stary, nie miałby ani przez chwilę wątpliwości, że nie wstąpił z ich powodu... Nie... Wiewiórka o już jesiennie kudłatym, szarawym futerku wybiegła nagle w tanecznych podskokach na ścieżkę, przysiadła i popatrzyła na niego - z zaciekawieniem, figlarnie, a zarazem z nieśmiałością, którą odebrał jako nieco wyrachowaną kokieterię. Zatrzymał się i spojrzał w czarne perłowe oczy zwierzątka. To musiało wywołać niepokój wiewiórki. Migiem uciekła na drzewo, błyskawiczną spiralą wokół pnia... Arvid poszedł dalej, minął Sirishov, dotarł do Rosen-dal, za zamkiem skręcił w prawo. Droga się tam rozgałęziała, wybrał na chybił trafił jedną z licznych odnóg. - Nie, nie mógł złożyć jej wizyty. A gdyby tak napisał do niej z prośbą o spotkanie, na przykład w Djurgarden? Nie powinna uznać tego za obrażliwe - po wszystkich tych pocałunkach latem... Ale... A 1 e miał opory, żeby prosić ją o cokolwiek, skoro nic nie mógł jej zaoferować. Nadal był nikim - zupełnie nikim. Arvid miał poczucie własnej wartości, ale brakło mu wiary w siebie. Nie uważał się za nieudacznika czy człowieka bezwartościowego, ale wątpił, by był w stanie w niedalekiej przyszłości wydobyć na światło dzienne tę wartość, która być może się w nim kryła. A najgorsze, że nie do końca ufał swoim uczuciom. Był zakochany już kilka razy wcześniej, ale zawsze mu przechodziło... Nie, najlepiej zobaczyć, co czas przyniesie. - Pozwolić działać przypadkowi... Zatrzymał się, rysując laseczką w pyle drogi. - Co zresztą miałoby z tego wyjść - co mogłoby wyjść? O małżeństwie nie mógł nawet myśleć. A... „uwiedzenie" jej? Nie ważył się choćby myśleć o takiej próbie. Gdyby się udało, straciłby przecież dla niej cały szacunek. Gdyby się nie udało, straciłby resztki szacunku dla siebie. - Ale... Boże święty, jak ja za nią tęsknię! Żeby chociaż raz ją spotkać - chociaż raz ją zobaczyć... Raz ją zresztą zobaczył tej jesieni. Było to w ten wieczór, gdy król obchodził jubileusz rządów, iluminacje, fajerwerki i taki tłum, że człowiek ledwo mógł się ruszyć. Znajdował się w gęstej ciżbie na rogu Nybroplan i Birgerjarlsgatan, kiedy przejeżdżał orszak z najprzystojniejszym królem Europy - blisko siedemdziesięcioletnim mężczyzną - stojącym w swoim pojeździe niczym rzymski triumfator... Jakiemuś staremu restauratorowi o nieco słabej głowie pomieszało się coś ze strachu przed anarchistami i zaczął krzyczeć: „Mordują króla, mordują króla!" - Chwilę później dostrzegł twarz Lydii zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym stał. Było tak ciasno, że nie mógł nawet podnieść ręki w geście pozdrowienia. Musiał zadowolić się skinieniem głowy -nie zdjąwszy kapelusza! Jeszcze teraz się czerwienił, kiedy to sobie przypominał. - Dostrzegła go i skłoniła głowę w odpowiedzi. Potem tłum poniósł ich w przeciwne strony. Cały wieczór, godzina za godziną, krążył po okolicy w nadziei, że spotka ją ponownie... Z nabrzeża przy Strómgatan widział małe czarne sylwetki poruszające się na dachu jednego ze skrzydeł zamku nad wodą Strommen. To król i jego książęcy goście mieli oglądać pokaz sztucznych ogni. W tłumie wokół Arvida zapanowało nagłe poruszenie, usłyszał, jak ktoś mówi, że król śpiewa. „To aria z Roberta", dodał inny. Arvid miał wrażenie, iż naprawdę słyszy w powietrzu harfy. Lydii jednak nie zobaczył. Dziwne, że nigdy jej nie spotykam, pomyślał. Kiedy tylko mam wolne, krążę przecież po tych ulicach i uliczkach, na których teoretycznie powinienem ją spotkać. Rzeczywiście niemal każdego dnia przemierzał kilkakrotnie tam i z powrotem Vasterlanggatan. Mieszkała na Sóder, a czasami musiała chyba kierować się na północ. Wówczas powinna pójść Vasterlanggatan. Czasami próbował też ze Stora Nygatan lub Skeppsbron. Lecz pewnie właśnie wtedy obierała Vasterlanggatan. Do rzadkości należało, żeby - tak jak dzisiaj - spacerował po Djurgarden. Usiadł na ławce. W tym miejscu było jeszcze jasno. Żadnych dużych drzew w pobliżu, można było czytać, gdyby się miało ochotę. Przypomniał sobie nagle, że w kieszeni płaszcza ma dwie małe książki. Książki, które nabył w określonym celu i które musiał przeczytać. Pewnego wieczoru w towarzystwie młodych nauczycieli i stażystów poruszyli temat nauczania religii. Byli dość zgodni, że wątpliwości musi budzić okoliczność, iż wszelka nauka moralności opiera się na chrześcijaństwie, czyli na autorytecie, który dla wielu, może nawet dla większości, przestawał być autorytetem jeszcze przed ukończeniem szkoły. Optowali za zmianą, ale trudno im było uzyskać jednomyślność co do tego, jak najlepiej ten problem rozwiązać. Ktoś wspomniał o neutralnych religijnie podręcznikach do etyki, z których już teraz korzystano we francuskich szkołach publicznych. Arvida ogarnęła niepohamowana ciekawość, zaraz postanowił kupić te książki i akurat dzisiaj przyszły z księgarni - to właśnie je miał w kieszeni. Co miał zamiar z nimi począć? Właściwie nie wiedział. Oczywiście nie czuł się szczególnie powołany do napisania „podręcznika moralności". Już sam taki tytuł z góry ośmieszyłby książkę. A jednak... a jednak... Może tutaj było jakieś zadanie do zrealizowania... jakaś luka do wypełnienia... Jak to zadanie miałoby zostać zrealizowane, tego jeszcze nie wiedział, ani tym bardziej, czy on był właściwym do tego człowiekiem. W ostatnich minutach niebo przejaśniło się i blade jesienne słońce padało na pustą ławkę między czarnymi sosnami. Usiadł na tej ławce, żeby poczytać. Dostał dwie książki, jedną dla szkoły podstawowej (widać to było od razu po okładce), drugą dla starszych roczników. Sięgnął najpierw po tę dla szkoły podstawowej. Manuel d'education morale, par A. Burdeau, President de la Chambre des deputes. Arvid zdumiał się. Przewodniczący Zgromadzenia Narodowego! Trzecia osoba we Francji! Ważniejsza od premiera! Zasiada do napisania książki dla wszystkich małych biednych dzieci w tym wielkim kraju! To nie tylko budziło podziw, to było wzruszające. Zaczął czytać. „Drogie dzieci, przez naukę moralności dowiadujemy się, jak powinniśmy zachowywać się teraz i na przyszłość, żeby być przyzwoitymi ludźmi i dobrymi Francuzami, na podobieństwo tych, którzy żyli przed nami." - Hm. „Na podobieństwo tych, którzy żyli przed nami"... Hm...? Przekartkował dalej. „Na czym polega największe nieszczęście nieuka? -Największe nieszczęście nieuka polega na tym, że nie zdaje on sobie sprawy, do jakiego stopnia jest godzien pożałowania." Hm!... „Dlaczego wiedza jest wartościowa? - Wiedza jest wartościowa, bo ułatwia nam bycie przyzwoitymi." Hm?... Hm...? „Czy istnieje coś równie pożytecznego dla człowieka jak pożywienie i ubiór? - Istnieje coś równie niezbędnego dla człowieka jak pożywienie i ubiór: to moralne wychowanie." Arvid miał mętlik w głowie. Przecież to było czyste błazeństwo! Czyżby pan A. Burdeau, przewodniczący Zgromadzenia Narodowego i trzecia osoba we Francji, był w rzeczywistości starym kawalarzem? Czy też coś takiego naprawdę przemawiało do francuskich uczniów? - Bo do szwedzkich nigdy by nie trafiło... Nie, dalsze zajmowanie się panem A. Burdeau było zbędną mitręgą. Zapewne godnie pełni funkcję przewodniczącego, ale najwyraźniej nie ma pojęcia, jak napisać podręcznik... Nawiasem mówiąc, ja też nie... W zamyśleniu kartkował dalej, znalazł takie informacje jak ta, że nauczyciel jest urzędnikiem (co wytłuszczono) i reprezentuje państwo, apele o czystość, trochę połajanek pod adresem Napoleona III i drugiego cesarstwa, i w tym stylu... W końcu dotarł do ostatniej strony: 1. Jakich ludzi kocha się z natury? - W pierwszym rzędzie swoich rodziców, potem tych, których znamy i którzy byli dla nas dobrzy. 2. Jakich ludzi kochamy, chociaż ich nie znamy? - Kochamy swoich rodaków, chociaż ich nie znamy. _ r>/L - 3. Kogo ponadto powinniśmy kochać? - Ponadto powinniśmy kochać wszystkich ludzi, nawet nie-Francuzów. 4. Czy możemy kochać Niemców? - Nie możemy myśleć o kochaniu tych, którzy zranili Francję i ciemiężą Francuzów w Alzacji i Lotaryngii. 5. Co powinniśmy w tej sprawie zrobić? - Musimy wyzwolić naszych braci od rabusiów. 6. Czy powinniśmy, jak już wyzwolimy Alzację i Lotaryngię, odpłacić Niemcom złem za zło, które nam wyrządzili? - Oczywiście, że nie, byłoby to niegodne Francuzów. 7. Jakie są narody wobec siebie? - Narody wobec siebie są równe. 8. Czym są narody wobec ludzkości? - Podobnie jak obywatele tworzą naród, tak narody tworzą ludzkość. 9. Z czego bierze się chwała Francji? - Chwała Francji bierze się stąd, że Francja zawsze myśli o dobru wszystkich narodów. I na sam koniec: Vive 1'Hwnanite! Viue la France! Arvid pogrążył się w myślach. Nie, panie Burdeau, jedno jest pewne: tak nie da się tego zrobić. To równie dobrze możemy zostawić stary katechizm. Ale poza tym też nie mam pomysłu, jak to rozwiązać. W smudze słabego słońca na zakręcie ścieżki dostrzegł nadchodzące dwie postacie. Mimo odległości mógł rozróżnić, że idący to młoda dziewczyna i starszy mężczyzna. - Gdyby to była Lydia ze swoim ojcem - przebiegło mu przez głowę... Serce mu łomotało, poczuł krew napływającą do twarzy. Bezwiednie sięgnął po książkę, zasłonił się, ale nie mógł się powstrzymać, żeby znad niej nie wyglądać. I w ciągu sekundy zobaczył: To była Lydia. Ale nie szła z ojcem. Z jakimś innym starszym panem. Po pięćdziesiątce, krótka szpakowata broda, i generalnie powiedziałoby się, że o dystyngowanym wyglądzie. Arvid podniósł się z ławki i pozdrowił, kiedy przechodzili koło niego. Lydia pochyliła głowę w odpowiedzi, wyraźnie, ale unikając jego spojrzenia. Starszy pan również odwzajemnił pozdrowienie. Widział, jak znikają za zakrętem drogi. Spojrzawszy przelotnie na książkę, którą nadal miał w ręku, dostrzegł, że trzymają do góry nogami. Sięgnął po drugą książkę, tę przeznaczoną dla nieco starszych roczników, i otworzył na chybił trafił. „Prawo moralne jest jednakie dla wszystkich niezależnie od klimatu, rasy, wieku, płci, inteligencji; wystarczy być ludzką istotą, by je znać: jest powszechne i oczywiste. Jego przesłanie zawiera się w dwóch słowach: czyń to, co dobre, nie czyń tego, co z ł e; i cały świat rozumie te słowa, gdyż sumienie mówi nam z głębi naszego ja: to jest dobre, to jest zł e." Arvid schował książkę do kieszeni, podobnie jak wcześniej pierwszą, i ruszył w stronę miasta. Zaczęło zmierzchać. Na chwilę przystanął: zapomniał spojrzeć na nazwisko autora. Ponownie wyciągnął książkę i przeczytał na okładce: Leopold Mabilleau, Docteur es lettres, Directeur du Musee social. Zastanawiam się, pomyślał, czy pan Leopold Mabilleau jest w pełni władz umysłowych... Arvid wynajmował umeblowany pokój przy Dalaga-tan. Mały, z brzydkimi meblami, ale z okna rozciągał się wspaniały widok na okolice Sabbatsberg i granitowe skały na Kungsholmen, gdzie przebiegała zachodnia granica miasta. Po zjedzonym naprędce samotnym obiedzie w restauracji S.H.T. Arvid wrócił do pustego pokoju. Zapalił lampę, ale nie spuścił rolety. W pokoju było zimno. Rozniecił ogień w piecu - gospodyni każdego ranka wkładała nowe drewno, tak żeby mógł po południu rozpalić, kiedy na krótko przychodził do domu. - Około dziewiątej miał być w redakcji. Wziął się za rozcinanie nowo wydanej książki - to było Inferno Strindberga. Szybko jednak przerwał i bawiąc się nożykiem, pogrążył się w myślach. Kim mógł być ten starszy pan? Jakiś stary przyjaciel rodziny, ktoś, kogo nazywała „wujkiem"; spotkał ją przypadkiem i narzucił swe towarzystwo, nie pytając o pozwolenie... Tak, najprawdopodobniej tak właśnie było... Najprawdopodobniej. A jednak... Miał takie dziwne uczucie. W piersi. Chciał je od siebie odepchnąć, myśleć o czymś innym. Ni stąd, ni zowąd pomyślał o własnym nazwisku. „Arvkł Stjarnblom." Nie znosił go. Nie lubił imienia, gdyż przypadkiem to samo imię nosił ubóstwiany krajowy tenor, a tenorzy uchodzą wśród mężczyzn za śmiesznych. A nazwisko -„Stjarnblom"! Jakże typowe dla tych wszystkich nazwisk szwedzkiej klasy średniej utworzonych od nazw przyrodniczych i geograficznych - i to najczęściej dwóch nie-mających ze sobą nic wspólnego. „Nordkvist" - co łączy stronę świata z gałęzią? „Sóderlund". Można oczywiście wyobrazić sobie leżący na południu zagajnik, ale jak ktoś będzie akurat na południe od niego, to będzie wtedy Nordlund! A „Stjarnblom"! Gwiazda i kwiat na j e d n y m talerzu, nazbyt przesłodzone! Cholera! - Kim... kim był ten dystyngowany starszy pan? ...No ale jego ojciec, stary nadleśniczy w Varmlandii, nosił nazwisko Stjarnblom przez ponad sześćdziesiąt lat i nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogłoby w nim być coś śmiesznego. Ojciec, a wcześniej dziadek. Tak więc i ja powinienem być z niego zadowolony. „Nie jestem lepszy od moich przodków." Pradziadek nie nazywał się jednak Stjarnblom, tylko Andersson. W owym czasie nie było to nawet nazwisko, tylko informacja, że był synem jakiegoś Andersa. - Czyli wszystko, co wiem o swoim pochodzeniu, sprowadza się do wiedzy, że mój pradziadek był synem jakiegoś Andersa. A wielu o swoim pochodzeniu nie wie nawet tyle! Naraz przyszedł mu na myśl tytuł drobnej szlachty hiszpańskiej, hidalgo, który znaczy „syn kogoś". Tak, pomyślał, to zależy, gdzie człowiek przebywa. W rodzinnych stronach jestem „synem kogoś", wprawdzie dość biednego, ale znanego i szanowanego człowieka. Tutaj jestem nikim. Tutaj w najlepszym razie mój syn może zostać hidalgo, jeśli kiedyś będę miał syna... Ale chyba nie. Zanim osiągnę tyle, by móc usprawiedliwić płodzenie dzieci, będę oczywiście tak stary i zgorzkniały, że nie będę już mógł tego usprawiedliwić... -Kim był ten dystyngowany starszy pan...? Przez chwilę wydawało mu się, że rozpoznaje go z jakiegoś zdjęcia w gazecie. Jednak osoby z nazwiskiem nie skojarzył. Chodził tam i z powrotem po pokoju. Dwa, trzy kroki w przód, dwa, trzy kroki z powrotem. Więcej miejsca w pokoju nie było. Zatrzymał się przed mapą północnej Varmlandii wiszącą nad kanapą. Jego pierwszym posunięciem, kiedy się tu wprowadził, było ściągnięcie wszystkich okropnych obrazów gospodyni. Własnych nie miał, żeby powiesić w zamian. Przypomniał sobie teraz, jak dokonując tego zabiegu, pomyślał z uśmiechem: „To przecież znak czasu: burzyć potrafią, ale budować?" Nie, przy najlepszych chęciach nie byłby w stanie namalować „obrazu" choćby porównywalnego z najgorszym z tych bohomazów, jakie wyniósł do rupieciarni. Co przecież nie przeszkadzało mu dostrzec, że to szmira! A z braku czegoś lepszego powiesił mapę Varmlandii. Zresztą w pozostałych miejscach, gdzie wisiały „obrazy", pozwolił, by brązoworóżowe tapety, pozostałość z lat osiemdziesiątych, mówiły same za siebie. Co go właściwie obchodziło, jak wyglądało w pokoju, który był tylko tymczasowym przystankiem? Wpatrywał się w mapę. Odczytywał znane i bliskie sercu nazwy miast, wsi i gór. Stóllet, Dalby, Ransby, Gunneby, Langav, Likenas, Transtrand, Branasberget, Femtaberget... Femtaberget. Pamiętał ją doskonale. Wielki niebieski cień, niemal w prostej linii na południe od jego rodzinnego domu. W porównaniu z Chimborazo ledwie ją można było nazwać górą. Ale tam, gdzie się znajdowała, uchodziła za górę, i to najwyższą w okolicy. Gdy patrzyło się na nią od północy, charakteryzowała się architektonicznie pięknym, jakby dokładnie wyliczonym i zaplanowanym kształtem, z trzema wierzchołkami, środkowym najwyższym. Arvid, kiedy przyjeżdżał na wakacje z liceum klasycznego w Karlstad, nazywał je Progressus, Culmen, Regressus. - „Wejście - szczyt - zejście!" Dlaczego ta mała góra nazywała się Femtaberget? Czy widziana z jakiejś perspektywy wykazywała choćby od- _ oo _ ległe podobieństwo do stopy z pięcioma palcami? - Ani trochę. - Czy wzięła swą nazwę od strumienia Femtan, który spływał z zachodniego zbocza i wpadał do Klaru? - Przecież góra nie może wziąć nazwy od strumienia wypływającego ze źródełka na tej górze. Powinno być odwrotnie. - Nazwa może mówić tak wiele i tak mało... „Lydia Stille." Jak ślicznie to brzmi. Lydia Stille. Ly-dia Sti... W korytarzu rozległ się dzwonek. Nasłuchiwał... Nikt nie poszedł otworzyć. Gospodyni chyba nie było w domu. Nie chciało mu się iść do drzwi. Zadzwoni chyba jeszcze raz, jeśli to coś ważnego, pomyślał. Minęło kilka sekund, może minuta, ale dzwonek milczał. Wtedy poszedł otworzyć. Nikogo nie było. W skrzynce na listy pusto. Znów siedział przy piecu, rozgrzebując żar. Ogień niemal wygasł. Myślał o dawnych czasach - o ostatnim roku w liceum w Karlstad. Przypomniał sobie panią Kravatt, która tamtej zimy i wiosny przed maturą wprowadziła go w tę wielką tajemnicę... Pani Kravatt była trzydziestokilkuletnią wdową po woźnym i najlepszą kucharką w mieście. Gotowała nawet uroczyste obiady u wojewody. W życiu prywatnym jedzeniem niezbyt się interesowała, była za to niezwykle łasa na miłość. Arvid odwiedzał ją w niedzielne przedpołudnia, często zdarzało się też, że zaglądał w czasie przerwy śniadaniowej. Nie on jeden korzystał z jej względów: dzielił je z pięcioma czy sześcioma kolegami. Kiedy któregoś razu poruszył tę drażliwą kwestię, odpowiedziała prosto i bezpretensjonalnie: - Dobre jest to, co dobre, a kim jest się więcej niż tylko człowiekiem?! Nie była obojętna na poezję, zdarzało się, że wybu- - m - chała gwałtownym płaczem, kiedy z pamięci recytował jej w łóżku jakiś wiersz Viktora Rydberga lub Fródinga. Brała również zapłatę; głównie dla zasady i dla przyzwoitości. Taksa dla licealistów wynosiła dwie korony. Gdy jednak brakło im gotówki, bez najmniejszego problemu udzielała kredytu. W rzeczywistości czyniła dobro dla samego dobra, a powszechnie uważa się, że jest to najwyższy stopień moralności, jaki człowiek może osiągnąć. Wspominał ją z ogromną wdzięcznością i z rumieńcem wstydu przypominał sobie, że wciąż jest jej winien czterdzieści dwie korony. Na próżno szukał usprawiedliwienia w fakcie, że przynajmniej trzech jego szkolnych kolegów wyjechało z Karlstad równie zadłużonych u pani Kravatt jak on. Nagle przyszedł mu na myśl pan Leopold Mabilleau i jego moralność dla nieco starszych klas. „Głos sumienia mówi nam, co jest dobre." Tyle, że w takiej sytuacji pan Mabilleau jest równie zbędny jak jego książka! -Pani Kravatt i bez niego wiedziała, co jest dobre, i wedle tego postępowała! Słuchała „głosu sumienia". Arvid przemierzał tam i z powrotem pokój. Dwa, trzy kroki w stronę okna, dwa, trzy kroki do pieca. Zatrzymał się przy mapie nad kanapą. Mapa północnej Varmlandii. Tam się urodził, tam przeżył większą część swego życia. Teraz znajdował się w małym, brzydko umeblowanym pokoju z brązoworóżowymi tapetami, w stolicy kraju. Gdzie trafi? Pamiętał dużą rzekę swego dzieciństwa, rzekę o trzech nazwach - pierwszą w Norwegii, gdzie wypływa jako nieokiełznany potok z górskiego jeziora, drugą w Varmlandii, gdzie rozszerza się i zwalnia tempo, tak że na odcinkach siedemdziesięciu, osiemdziesięciu kilometrów jest żeglowna dla parostatków i rozlewa się w jezioro, i wreszcie pod trzecią nazwą jako _ ?! _ największa rzeka Szwecji toruje sobie drogę ku morzu, zachodniemu morzu, ku oceanowi. Przypomniał sobie wiersz, który kiedyś napisał - właśnie tej wiosny przed maturą - i który udało mu się opublikować pod pseudonimem w miejscowej gazecie. Jakaż rozpierała go radość, gdy zobaczył swój wiersz wydrukowany! Pamiętał, że z radości odbył dziesięciokilome-trowy spacer brzegiem Klaru aż do Lunden, a potem przez kilka godzin siedział na plaży na kamieniu, wpatrując się w błękitną połać jeziora Wener... Wróciwszy do Karl-stad, nie omieszkał oczywiście wstąpić do pani Kravatt, przeczytał jej wiersz i odebrał poetycki laur... Odszukał poemat w szufladzie biurka. Był to już pożółkły wycinek z gazety: SZEDŁEM DROGĄ RAZEM Z MOJĄ MATKĄ Szedłem drogą razem z moją matką w letni wieczór w Ziemi Obiecanej. Pamiętam błękit gór, wody taflę gładką, ciepło mojej dłoni w jej dłoni schowanej. Droga nas prowadzi na dół po zboczu w cichą dolinę, a tam naszym oczom na płaskim lustrze wody naraz się objawia sto dostojnych żagli i w słońcu migocze od białych statków i szarych, mrocznych statków w sennej ciszy płynących spokojnie. I widać na wyspie miasto bogate z czerwonych dachów grzebieniem szczerbatym, gdzie mrok ze światłem ciągłą toczy wojnę, a za tą wyspą ścielą mgieł zasłonę morza wody słone. Matko, spytałem, powiedz, dlaczego dojść nie możemy tą drogą do brzegu? _ 11 _ Chcę zejść na dół, matko, chcę płynąć na statku do kraju błękitnego. Na to mi matka moja odpowie: niedługo jako dorosły człowiek - w to twoja matka wierzy, tak czuje - zejdziesz do brzegu, wyruszysz w morze, do błękitnego kraju pożeglujesz. Cierpliwy bądź, choć krew się burzy młoda, a wnet zobaczysz na tej rzeki wodach białe żagle statku, twego życia statku. W świat na nim popłyniesz. Pewnie uchwyć stery, to w drodze nie zginiesz. Dotrzesz wpierw, mój synu, do wielkiego miasta, gdzie dumnie się wznosi wież korona jasna, gdzie widno na blankach i od krenelaży, lecz wewnątrz mrok panuje wśród ciasnych korytarzy. Tam właśnie będziesz mieszkał, mój synu, i znać nie będziesz czasu, który minął, i nie raz tam z losem przyjdzie ci się zmierzyć, nim statek przybędzie i znów cię zabierze. Gdy serce dzwonu w wieży zabije, ty białe żagle na statku rozwiniesz i port opuściwszy mrocznego miasta, co los twój więziło w kajdanach ciasnych, na pełne morze wypłyniesz. Na skraj morza dotrzesz, do brzegów plaży. Tam też błękitny kraj się znajduje. W nim zamieszkasz, w tym kraju marzeń. W to matka twa wierzy, tak czuje. Tak moja matka czuła, w to wierzyła. Dawno to było, dziś już zapomniałem, jak dotrzeć do gór i wód błękitnych kraju, i dawno już matki mojej nie widziałem. Może to wszystko tylko mi się śniło? „I dawno już matki mojej nie widziałem." Tak, to była prawda. Miał zaledwie sześć lat, kiedy zmarła. Ten wiersz był właściwie jedynym, jaki napisał. Na pewno jedynym, jaki napisał do końca. Nie, nie był poetą. Zbyt pragmatycznie i trzeźwo patrzył na świat. Nie miał niezbędnej po temu tej szczęśliwej zdolności ulegania własnym iluzjom i odurzeniom. Nie był też chyba całkowicie pozbawiony sumienia, co stanowiło konieczny warunek! Pewnie, że poeci miewają sumienie, tyle że nigdy ich ono nie dręczy. Nie, zostanie poetą naprawdę nie było jego ambicją. Nie, dziękuję! Ambicją? - Czy mam jakąś ambicję? Przemierzył tam i z powrotem pokój, dwa, trzy kroki w przód, dwa, trzy kroki z powrotem - więcej miejsca w pokoju nie było - i zatrzymał się przed lustrem nad umywalką. - Co jest moją ambicją? - za