HJALMAR SÓDERBERG Niebłahe igraszki Przełożył ze szwedzkiego Paweł Pollak Wydawnictwo szwedzka.pl Wrocław 2006 Tytuł oryginału: Den allvarsamma leken Podstawa przekładu - wydanie z 1920 r. poprawione przez autora © The Estate of Hjalmar Sóderberg First published 1912 by Albert Bonniers Fórlag, Stockholm, Sweden Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Group Agency, Stockholm, Sweden © Copyright for the Polish edition by szwedzka.pl, Wrocław 2006 © Copyright for the Polish translation by Paweł Pollak, 2006 Projekt okładki i strony tytułowej: Ida Drabek Projekt logo wydawnictwa: Aleksandra Golecka-Mazur Redakcja: Katarzyna Szewczyk Skład i łamanie: Dominika Elsner Przekład wierszy na str. 10,32, 110, 111, 149, 158: Anna Fiutak Przekład wiersza na str. 138 (z włoskiego): Jolanta Wiśniewska Wydanie I Przekład sfinansowany przez Instytut Szwedzki. The translation was financed by The Swedish Institute. www.szwedzka.pl wydawnictwo@szwedzka.pl ISBN 83-924542-0-0 ISBN 978-83-924542-0-5 * * * Trudno mi znieść myśl, że ktoś na mnie czeka Lydia zwykła kąpać się sama. Tak wolała, zresztą tego lata nie miała się z kim kąpać. Nie musiała się niczego obawiać: na nieodległej skałce jej ojciec malował swoje „motywy ze szkierów", pilnując, by nie zbliżył się nikt obcy. Weszła po pas do wody i zatrzymała się z uniesionymi ramionami i dłońmi splecionymi na karku. Zaczekała, aż tafla się wygładzi, po czym przyjrzała się odbiciu swych osiemnastu lat. Zanurzyła się i wypłynęła na przejrzystą szmaragdową głębię. Rozkoszowała się tym, że woda ją unosi - czuła się taka lekka. Płynęła cicho i spokojnie. Nie dostrzegła dziś żadnych okoni, normalnie trochę się z nimi bawiła. Raz była tak bliska złapania jednego, że skaleczyła się o płetwę na grzbiecie. Znalazłszy się z powrotem na brzegu, przetarła się niedbale ręcznikiem, pozwalając słońcu i lekkiej bryzie, by wysuszyły ją do końca. Wyciągnęła się na płaskiej skale wypolerowanej przez wodę. Najpierw położyła się na brzuchu, wystawiając na słońce plecy. Była już opalona, nie tylko na twarzy, ale na całym ciele. Myśli płynęły swobodnie. Niedługo miał być obiad: smażona szynka ze szpinakiem. Raczej smaczny, ale niewiele to pomagało, obiady należały do najbardziej przykrych chwil dnia. Ojciec nie mówił wiele, brat Otto siedział milczący i kwaśny. Zajmowały go własne problemy. Konkurencja wśród inżynierów była w kraju ogromna, jesienią miał wyjechać do Ameryki. Rozmowny przy stole był jedynie Filip. Nie opowiadał jednak o niczym, co by ją ciekawiło - głównie o prejudykatach, prawniczych fortelach, awansach i tym podobnych dyrdymałach, które nikogo nie obchodziły. Jakby mówił tylko po to, by nie zapadło milczenie. A mówiąc, wypatrywał oczami krótkowidza najlepszych kąsków na półmisku. A przecież kochała ojca i braci. Jakie to dziwne, że wspólny obiad z najbliższymi, których tak bardzo kochała, potrafił być taki przykry... Przewróciła się na plecy i leżąc z rekami pod głową wpatrywała się w błękit. Pomyślała: błękitne niebo, białe obłoki. Błękit i biel - błękit i biel... Mam błękitną sukienkę z białą koronką. To moja najładniejsza sukienka, ale nie dlatego tak ją lubię. Powód jest inny. Bo wtedy miałam ją na sobie. Wtedy. Czy on mnie kocha? Tak, tak. Oczywiście, że mnie kocha. Ale czy kocha mnie naprawdę -naprawdę-? Przypomniała sobie nie tak dawną sytuację - wieczór sam na sam w obrośniętej bzem altance. Nagle spróbował śmielszej pieszczoty, co ją przestraszyło. Ale chyba zaraz zrozumiał, że się zapędził, gdyż ujął jej rękę, rękę, którą się zasłoniła, i pocałował, jakby chciał powiedzieć: przepraszam. Tak, pomyślała, naprawdę mnie kocha. I pomyślała: kocham go. Kocham go. Jej myśli były tak intensywne, że usta poruszały się wraz z nimi i myśl przerodziła się w szept: kocham go. Błękit i biel - błękit i biel... I plusk wody - plusk... plusk... Nagle uświadomiła sobie, że dopiero tego lata odkryła, jak cudownie jest kąpać się samotnie. Zastanawiała się, jak to się stało. Ale było cudownie. Kiedy dziewczyny kąpią się razem, muszą krzyczeć, śmiać się i hałasować. A znacznie przyjemniej jest w całkowitej ciszy, samotnie wsłuchiwać się w plusk wody o kamienie. Ubierając się, zanuciła jednak piosenkę: Kiedyś staniesz koło mnie, a ksiądz zapyta cię, czy moim wybrankiem być chcesz. Śpiewała bez słów, nuciła tylko melodię. Artysta malarz Stille od niepamiętnych czasów każdego lata wynajmował na szkierach ten sam czerwony rybacki dom. Malował sosny. Kiedyś powiedziano o nim, że odkrył sosnę na szkierach niczym Edvard Bergh brzozowe gaje nad Melarem. Najchętniej malował sosny po deszczu, gdy pnie lśniły wilgocią w promieniach słońca. Do malowania nie potrzebował jednak ani deszczu, ani słońca: znał je na pamięć. Nie miał też nic przeciwko temu, by pozwolić wieczornemu słońcu zapłonąć czerwonymi refleksami na delikatnej pąsowej korze pod koroną i w sękatych, splątanych gałęziach. Dostał medal w Paryżu w latach sześćdziesiątych. Jego najsłynniejsza sosna wisiała w Galerii Luksemburskiej, kilka także w Muzeum Narodowym. Teraz, pod koniec stulecia, był dobrze po sześćdziesiątce, a z upływem lat został nieco w tyle za rosnącą konkurencją. Malował jednak żmudnie i wytrwale jak przez całe pracowite życie, umiał też swoje sosny sprzedawać. - Malować to nie sztuka - powtarzał - potrafiłem to czterdzieści lat temu równie dobrze jak teraz. Ale sprzedawać to sztuka i żeby się jej nauczyć, człowiek potrzebuje czasu. Wyjaśnienie było raczej proste: sprzedawał tanio. I radził sobie nie najgorzej, mając żonę i trójkę dzieci, nie wadził Bogu ani bliźniemu. Teraz od kilku lat był wdowcem. Niski, żylasty i kościsty, o zdrowej rumianej cerze prześwitującej spod obfitej brody, sam przypominał starą sosnę. Malarstwo było jego zawodem, ale miłością - muzyka. Był czas, że budował dla rozrywki skrzypce i marzył, że natrafi na ślad zapomnianych tajników lutnictwa. To było dawno temu. Lecz z fajeczką w kąciku ust chętnie przygrywał na skrzypcach na sobotnich tańcach. A zachwycony był, kiedy mógł zaśpiewać jako drugi bas w kwartecie. Stąd tego dnia miał dobry humor podczas obiadu. - Wieczorem będziemy śpiewać - powiedział. - Dzwonił baron, że przyjdzie ze Stjarnblomem i Lovenem. Baron, mający niewielką posiadłość po drugiej stronie zatoczki, był najbliższym sąsiadem należącym do wyższej sfery. Magister Stjarnblom i referendarz Loven byli jego gośćmi. Lydia zerwała się, bo nagle miała jakąś sprawę w kuchni. Czuła gorąco na policzkach. - Ja nie śpiewam - odmówił Filip. - To nie - odburknął ojciec. Rzecz miała się tak, że kwartet miał mały feler: byli w nim dwaj pierwsi tenorzy. Stary Stille wciąż był znakomitym drugim basem. Baron twierdził, że może śpiewać dowolnym głosem „równie wspaniale fatalnie", ale zdecydował się na pierwszy bas. Stjarnblom śpiewał jako drugi tenor. Zaszczyt i odpowiedzialność pierwszego te- ~ fi - nora dzielili Filip i Loven. Tenor Filipa był miękki, delikatny i czysty - zdecydowanie liryczny. Loven z kolei śpiewał tenorem bohaterskim - podobno zaproponowano mu angaż w Operze - w którego potężnym potoku Filip bezradnie tonął. Niemniej jednak dumą napawało Filipa, że był niezastąpiony przy subtelniej szych frazach, gdyż lira jego rywala miała tylko dwie struny: forte i fortissimo. Ponadto referendarz Loven znajdował wroga we własnym temperamencie śpiewaka: kiedy pasja brała górę, fałszował lub ucinał koguta. Otto przerwał milczenie przy stole. - E tam, na pewno zaśpiewasz. Kto słyszał o tenorze, który nabrałby wody do gęby, gdy inni śpiewają. - Możesz zaśpiewać to, co będzie odpowiadało twojemu głosowi - zaproponował kompromis ojciec. Filip, lekko nadąsany, grzebał w szpinaku. Pomyślał, że może da się nakłonić do zaśpiewania Czemu tak daleko do ciebie?, ewentualnie Błysków w oddali. Pamiętał, jak poprzednim razem wykonywali Czemu? Loven się rozśpiewał, ale nieoczekiwanie baron zastukał kamerto-nem w tacę i powiedział: Zamknij się, Loven, i daj to zaśpiewać Filipowi, bo on potrafi! Pamiętał, jak wzruszająco pięknie wówczas śpiewał. Lydia ponownie zajęła miejsce przy stole. - Dowiedziałam się, co podamy wieczorem. Znowu będzie szynka, do tego sałaka i śledź, ziemniaki i okonie Ottona. To wszystko, co mamy. - No i wódka, piwo, poncz i koniak - uzupełnił Otto. - Tak, cóż trzeba więcej - powiedział stary Stille. - To wspaniałe boskie dary. Sierpniowe słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy mała żaglówka barona wyłoniła się zza cypla. Nie było wiatru. Żagle obwisły, sięgnięto do wioseł. Kiedy żaglówka zbliżyła się do pomostu, opuszczono żagle, wiosła spoczęły, baron podał ton kamertonem i gdy łódka lekko kołysała się na martwej fali od zatoki, trzej mężczyźni zaintonowali trio Bellmana: Eol jakby ciszej falami kołysze, gdy od brzegu dźwięki mandoliny słyszy. Blaski księżyca w chłodnej wodzie cicho płyną i woń zachwyca cudowna bzu i jaśminu. Na pięknym kwiecie się mieni motyl w zieleni i złocie, wnet robak wypełznie z ziemi, wnet robak wypełznie z ziemi. Pieśń rozbrzmiewała nad wodą czysto i pięknie. Dwóch starych rybaków pilnujących sadzu i zarzucających sieć poniechało swego zajęcia i słuchało. - Brawo - zawołał stary Stille z pomostu. - Tak, nie najgorzej ci wychodzi, Loven - powiedział baron - wyjąwszy to „robak wype- e- ełznie". Filip lepiej sobie z tym radzi. Ale dzień dobry wszystkim! Witaj, stary francie, masz koniak? Bo whisky przywieźliśmy. Witam prześliczną, przepiękną, słodką mniam-mniam - baron za każdym komplementem posyłał całusa - pannę Ly-dię! Cześć, chłopaki! Baron Freutiger był opalony na brąz, ogorzały, typ teatralnego rozbójnika z czarną brodą Nabuchodonozo-ra. Nie zostało mu wiele do pięćdziesiątki, ale zachował młodość przez to, że brał życie lekko. Troski i zmartwienia się go nie imały. A przeżył niejedno, z czego najgorzej wspominał szubienicę za kradzież koni w Arizonie. Faktem było, że za młodu uchodził w rodzinie za czarną owcę, próbował bowiem szczęścia w wielu zakątkach świata. Był wszechstronnie uzdolniony. Wydał zbiór reportaży z podróży, tak brawurowo i uroczo załganych, że w kręgach literackich zyskał dzięki nim nazwisko, komponował walce, które tańczono na dworskich balach. Gdy ładnych parę lat wcześniej dostał spadek, kupił niewielką posiadłość na szkierach, gdzie pod pozorem uprawy roli zajmował się polowaniem na ptactwo i spódniczki. Miał również ambicje polityczne. W ostatnich wyborach był kandydatem liberałów do parlamentu i może nawet zostałby wybrany, gdyby tylko zdał sobie sprawę, jaką wagę mogło mieć nieco wyrazistsze stanowisko w kwestii prohibicji. W oślepiająco białym flanelowym stroju i brudnym słomkowym kapeluszu nieokreślonego kształtu na głowie wyskoczył na pomost i zebrał kwartet wokół siebie. Loven, referendarz w urzędzie celnym, postawny, choć trochę otyły mężczyzna, blondyn o nieco lalkowatej, zarumienionej twarzy, ustawił się i wyrzucił z siebie kilka wysokich tonów na próbę. Magister Stjarnbiom, barczysty młody Varmlandczyk o nieśmiałym, głębokim spojrzeniu, trzymał się bardziej z tyłu. Dołączył stary Stille z Filipem, baron podał ton i pod Wznoszącym się sztandarem pieśni pociągnięto do Czerwonej Chaty, gdzie na małej werandzie między pnączami chmielu błyszczały butelki i kieliszki. Ściemniało się coraz bardziej, na bladym północnym niebie lśniła już jasna gwiazda sierpniowych wieczorów, Capella. Lydia stała przy balustradzie. Przez większość wieczoru chodziła w tę i z powrotem między kuchnią a werandą, zajmując się „kubełkami" - jak nazywała butel- ki, kieliszki i wszystkie inne naczynia. Musiała sama usługiwać - Augusta, ich stara służąca, którą mieli od dwunastu lat, syczała na widok obcych jak rozpalone żelazko i z zasady się nie pokazywała. Teraz Lydia była trochę zmęczona. Pieśń za pieśnią rozbrzmiewały w ciszy wieczoru, przeplatane drobnymi sprzeczkami tenorów, które z kolei zażegnywał brzęk kieliszków napełnianych trzema rodzajami orzeźwiających alkoholi. Teraz śpiewacy rozsiedli się leniwie na werandzie. Lydia patrzyła w szarzejący zmierzch i przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn, która właściwie do niej nie docierała, oczy rozszerzyły się jej od łez i nagle poczuła wielki ciężar na sercu. Miała wrażenie, że jej ukochany jest tak daleko, kiedy widziała go w towarzystwie innych mężczyzn. Mimo że siedział niecałe trzy kroki od niej. Usłyszała głos ojca: - Byłeś na wystawie, Freutiger? Było to lato wielkiej wystawy 1897 roku. - Tak, zajrzałem tam wczoraj, bo byłem w mieście. I z nawyku - widziałem przecież przynajmniej sto gigantycznych wystaw światowych - zapytałem zaraz przy wejściu: gdzie jest taniec brzucha? Nie było tańca brzucha! Omal nie zemdlałem. No to wpadłem na wystawę sztuki. A propos, coś tam masz? - Nie, do cholery. Nigdy nie wystawiam. Mimo to sprzedaję. A wystawę obejrzałem sobie w zeszłym tygodniu. I nie powiem, było na co popatrzeć. Pewien Duńczyk namalował słońce tak, że piekło w oczy, jak się patrzyło. Zmyślnie! Ale kto by tam nadążył za wszystkimi nowoczesnymi sztuczkami. Stary jestem. Zdrowie, Loven! Nic nie pijesz, Stjarnblom, zdrowie! Raz w latach osiemdziesiątych poczułem się potwornie staroświecki i naszła mnie ochota, by podążyć za trendami. Promienie słońca _ 7 O _ wyszły z mody, moje sosny się opatrzyły. Wypacykowa-łem Zagrodę w słocie. Chytrze wymyśliłem sobie, że sprzedam ją Furstenbergowi albo do muzeum w Góte-borgu. A tu ci heca, obraz trafił do Muzeum Narodowego i wisi tam do dziś. No to byłem zadowolony i wróciłem do starych tematów. Ha! - Zdrowie, stary francie - wzniósł toast Freutiger. -Ty i ja przejrzeliśmy na wylot światowy humbug. Loven może dostrzec tylko fasadę, bo jest tenorem. A Stjarn-blom jest za młody. Młodzi widzą tylko siebie, a nas, starszych, traktują jako sztafaż obrazu. Nie mam racji, Arvid? Lydia wzdrygnęła się na to imię. Arvid... Jak ktoś poza nią mógł tak się do niego zwracać? - Zdrowie! - odparł Stjarnblom. - Rozchmurz się, chłopcze - ciągnął baron. - Tęsknisz do swoich gór w Varmlandii? - U nas nie ma prawdziwych gór. - Skąd mam to wiedzieć. Zwiedziłem cały świat poza Szwecją. A z Varmlandią mam tyle wspólnego, że moja babcia była w młodości zakochana w Geijerze. Ale dał jej kosza. Rzecz miała się tak, że Geijer jeździł z moją babcią na łyżwach na varmlandzkim jeziorze - macie jezioro, które nazywa się Fryken? No właśnie, więc jeździli po Fryken - gdzieś na początku naszego wieku. Powiedzmy, w tysiąc osiemset trzynastym, bo wtedy była mroźna zima. No i mojej babci zdarzyło się złapać zająca na lodzie, tak że Geijer zobaczył jej nogi. A były znacznie grubsze i masywniejsze, niż myślał. No i to zgasiło płomień! Ożenił się z nią mój dziadek, fabrykant i praktyczny gość, a nie żaden fircyk esteta. Z tej to przyczyny nazywam się Freutiger, w ogóle istnieję i rozkoszuję się tutaj pięknem przyrody. Tak! Referendarz Loven od dłuższej chwili wykazywał wy- raźne objawy niepokoju. Pokasływał i chrząkał. Nagle wstał i zaintonował arię z Mignon. Jego piękny głos rozbrzmiewał dźwięcznie, ale delikatniej niż zwykle: „Nie mogła uwierzyć - w dziecięcej niewinności - iż żar wdzięczności -w miłość przerodził się..." Lydia zeszła na piasek poniżej werandy. Zatrzymawszy się przy berberysie, zrywała liście i mięła je w palcach. Magister Stjarnblom podniósł się i stał teraz przy balustradzie, tam gdzie ona przed chwilą. Lydia odeszła powoli w głąb ogrodu. Między żywopłotami było już ciemno. Przystanęła przy wejściu do altanki. Słyszała głos pana Lovena: „Przyjdź, och wiosno, bogactwem twych kolorów umaluj policzki jej - i se-serce ty..." Tak, tu oczywiście trochę uciął koguta na wysokim B. Usłyszała kroki na piasku. Rozpoznała je. Wiedziała, kto idzie. Ukryła się w altance. Cichy głos: - Lydia... ? - Miau! - zabrzmiało z altanki. Lecz od razu zrobiło jej się głupio, że miauczy jak kot, nie wiedziała, co ją podkusiło. Wyciągnęła ku niemu ręce: Arvid - Arvid... Spotkali się w długim pocałunku. Kiedy pocałunek nie mógł już być dłuższy, on zapytał cicho: - Zależy ci na mnie trochę? Ukryła główkę na jego piersi, milczała. Odezwała się po chwili: - Widzisz tamtą gwiazdę? -Tak. - Czy to Gwiazda Wieczorna? - Nie, niemożliwe. O tej porze roku chodzi spać o zmierzchu. To musi być Capella. - Capella. Piękna nazwa. -14.- - Tak, piękna. Ale to znaczy tylko „koza". Nie wiem, dlaczego ta gwiazda nazywa się Koza. Właściwie to nic nie wiem. Milczeli. Z dala słychać było derkacza. Zapytał: - Jak to się dzieje, że zależy ci na mnie? Ponownie ukryła główkę na jego piersi i milczała. - Czy Loven nie śpiewał pięknie przed chwilą? - Tak - odpowiedziała. - Ma ładny głos. - Czy Freutiger nie był zabawny? - Był. Bawią mnie jego dykteryjki. Zresztą wcale nie jest złym człowiekiem. - Nie, przeciwnie... Mocno wtuleni w siebie kołysali się i spoglądali w gwiazdy. - Ale to dla ciebie Loven ucina koguty, kiedy uczucia biorą nad nim górę, i to dla ciebie Freutiger zmyśla. Obaj są w tobie zakochani. Teraz wiesz. I możesz wybrać. Zaśmiał się. Pocałowała go w czoło. Odrobinę później szepnęła, na wpół do siebie: - Żeby tak można było wiedzieć, co jest tam w środku... - Nie ma chyba nic szczególnego. Zresztą wiedza nie zawsze wychodzi człowiekowi na dobre... Odpowiedziała ze wzrokiem zatopionym w jego oczach: -Wierzę ci. I to mi wystarczy. Tylko to, że będziesz zimą w Sztokholmie, że będziemy mogli się czasami widywać, to mi wystarczy. Staż będziesz miał w Norra Latin? - Tak, w Norra Latin. Nauczycielem nie chcę oczywiście zostać. To bez perspektyw. No ale skoro mam już magistra, mogę odbyć ten staż. A potem przez jakiś czas będę uczył - i czekał. - Czekał... na co? - Nie wiem. Może na nic. Aż będę mógł robić coś sen- - i s - sownego - cokolwiek miałoby to być... Nie, nauczycielem nie chcę zostać. Nie potrafię sobie wyobrazić tego jako przyszłości - mojej przyszłości. - Tak, przyszłość - co o niej wiadomo... Długo stali w milczeniu pod cichymi gwiazdami. Nagle przypomniało jej się, co powiedział na werandzie. - W Varmlandii nie ma wysokich gór? Wydawało mi się, że są. - Nie, są wyższe niż tutaj, ale takich prawdziwych gór nie ma. Zresztą nie lubię gór - to znaczy, lubię się na nie wspinać, ale nie mieszkać wciśnięty między nie. Mówi się o krajobrazie górskim, a powinno raczej o dolinnym. Ludzie żyją przecież w dolinach, a nie na szczytach. A góry przesłaniają słońce jak wysokie domy w uliczce, tak że w moich stronach przez większą część popołudnia panuje lodowata szarówka. Tylko przez krótką chwilę w środku dnia jest naprawdę pięknie: kiedy słońce znajduje się na południu lub, trochę wcześniej, w dolinie Klaru, wtedy światło wydobywa piękno, wtedy patrzy się na południe, na promienie słońca, na otwartą dolinę rzeki i myśli się: tam daleko jest świat. Lydia słuchała nieuważnie. Dotarły do niej słowa „promienie słońca" i „tam daleko jest świat". Usłyszała też derkacza na polu. - Tak, świat - powiedziała - świat... Myślisz, Arvid, że ty i ja moglibyśmy stworzyć sobie nasz własny mały świat? Odpowiedział, też trochę nieobecny myślami: - Możemy chyba spróbować. Nagle z werandy dobiegł głos barona: - Śpiewacy! Śpię - wa - cy! Toast! Toast! Objęła go za szyję i szepnęła do ucha: - Wierzę ci. Wierzę ci. I mogę czekać. _ 1 fi - Znowu usłyszeli Freutigera: - Śpię - wa - cy! Różnymi ścieżkami pośpieszyli ku werandzie, tak że dotarli na nią z przeciwnych stron. Lydia stała w otwartym oknie i patrzyła w letnią noc załzawionymi oczami. W świetle księżyca na wodach zatoki widziała łódź odpływającą ze śpiewakami. Opierając się na wiosłach, śpiewali na jej cześć serenadę. Śpiewali Czemu tak daleko do ciebie? Tenor referendarza Lovena pięknie rozbrzmiewał w tę cichą noc. Baron Freutiger śpiewał jednocześnie pierwszym i drugim basem, a przynajmniej tak mu się wydawało. A pomiędzy nimi docierał do niej głos ukochanego. Czemu tak daleko do ciebie, Och, moja miła! Gwiazdy świecą lekko na niebie, Och, moja miła! Księżyc już schyla się w ukłonie w swym spokojnym tanie. Dobrej nocy, me słodkie kochanie. Dobrej nocy, me kochanie. Lydia osunęła się na krzesło i rozpłakała ze szczęścia i zmęczenia. Naraz sięgnęła po mały staroświecki bukietnik z pozłacanego srebra, z turkusową porcelanową rączką, który wisiał na ćwieku pod lustrem, i zrosiła go łzami i pocałunkami. Należał do jej mamy - niosła w nim swój ślubny bukiet. Pieśń zamilkła i łódź oddalała się z równymi pociągnięciami wioseł. Wiosłowali Loven i Stjarnblom, a Freutiger sterował. Czy to z tego powodu, że wszyscy trzej byli zakochani w jednej dziewczynie, czy z innego, żaden nie odzywał się słowem. 7 rj Baron siedział ponury przy sterze. Zastanawiał się nad tym, co powiedział lub czego nie powiedział. Oświadczył się czy nie? Samej dziewczynie wprost się nie oświadczył, dał jej tylko pośrednio do zrozumienia, aluzyjnie, że jest jego pierwszą prawdziwą miłością. Ale przy grogu został na chwilę sam na sam ze staruszkiem Stillem i wtedy musiał powiedzieć coś bez ogródek, bo wyraźnie przypominał sobie, że Stille odparł: Ty i Lydia? Małżeństwem? Jak ci nie wstyd, ty stary wieprzu! Referendarz Loven wiosłował swoim wiosłem po prawej stronie i zerkał ku gwiazdom. Przeglądał w pamięci wszystkie pieśni, które zaśpiewał tego wieczoru. Był przekonany, że jego śpiew musiał poruszyć każde serce. Prawda, kilka razy uciął koguta. Ale mimo wszystko -mimo wszystko! Mógł mieć nadzieję. Magister Stjarnblom z zamkniętymi oczami wiosłował lewym wiosłem. Myślał o tym, co Lydia powiedziała mu w altance. Powiedziała: wierzę ci. Rany boskie, to przecież dobrze! Wspaniale, tylko się cieszyć - gdyby na tym poprzestała... Ale powiedziała jeszcze: mogę czekać. A to niedobrze - bardzo niedobrze! Trudno mi znieść myśl, że ktoś na mnie czeka. Że ktoś czegoś ode mnie oczekuje. Czy ta myśl ma wisieć nade mną - wtedy nic nie osiągnę... Zresztą, rozważał dalej, mam dwadzieścia dwa lata, całe życie przede mną. Związać się teraz - na całe życie! Nie, trzeba wystrzegać się więzów. Trzeba najpierw trochę pożyć. Lecz gdy przypominał sobie jej pocałunki, gorąca fala przenikała całe jego ciało. I zastanawiał się, czy rzeczywiście była niewinną dziewczyną. W takich myślach pogrążony był magister Stjarnblom, gdy z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami przesuwał lewym wiosłem w spokojnej, nocnej wodzie, która odbijała czubki świerków i gwiazdy. 8D CS Półmrok i szarość bezwietrznego dnia na początku października. Arvid Stjarnblom szedł jedną z ulic Djurgarden - tą, która biegnie wzdłuż cichej zatoki Djurgardsbrunnsvi-ken poniżej chropawych skał Skansenu obrzeżona wiązami o czarnych pochyłych pniach. Teren wystawy zostawił za sobą. Wystawa była od kilku dni zamknięta. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał za siebie. Deszcz i wiatr poszarpały już atrapę murów starego Sztokholmu i z każdym dniem postępowało spustoszenie w kolorowym jarmarcznym miasteczku z pięknego minionego lata. Nad wszystkim jednak nadal górowała opalizująca kopuła Hali Przemysłowej z czterema wieżyczkami, a daleko na zachodzie z prześwitu w warstwie chmur właśnie wyjrzało słońce. Stało całkiem nisko, nad samą linią mgły spowijającej miasto i świeciło blaskiem starego przygasłego srebra z na wpół startą pozłotą. Arvid posłał słońcu, miastu i wystawie długie spojrzenie: „żegnajcie, do zobaczenia" i poszedł dalej. Niedawno zaczął roczny staż w Norra Latin jako nauczyciel języka ojczystego" i „historii z geografią", a niemal w tym samym czasie dzięki odległemu krewnemu, Markelowi, przyjęto go do redakcji dużej gazety jako korektora i wolontariusza. Nie o tym jednak teraz myślał. Myślał o Lydii. Nie było dnia, a za dnia niewiele godzin, żeby nie pojawiła się w jego myślach. I często stwierdzał: to musi być miłość, boję się, że inaczej nie da się tego określić... Postanowił jednak nie odwiedzać jej w Sztokholmie, tylko zdać się na przypadek. Nie umówili się tego ostatniego wieczoru na Runmaró - fakt, nie wiedzieli wówczas, że to ostatnie spotkanie tego lata... Nie sądził jednak, że może złożyć jej wizytę. Stary Stille i jej bracia uważali go oczywiście za zwykłego znajomego z wakacji i pewnie trochę by się zdziwili, gdyby ni stąd, ni zowąd pojawił się na Sóder w małym mieszkaniu będącym jednocześnie atelier. Byłoby to równoznaczne z ujawnieniem, że Lydię i jego „coś łączyło". Gdyż żaden z nich, Filip, Otto czy stary, nie miałby ani przez chwilę wątpliwości, że nie wstąpił z ich powodu... Nie... Wiewiórka o już jesiennie kudłatym, szarawym futerku wybiegła nagle w tanecznych podskokach na ścieżkę, przysiadła i popatrzyła na niego - z zaciekawieniem, figlarnie, a zarazem z nieśmiałością, którą odebrał jako nieco wyrachowaną kokieterię. Zatrzymał się i spojrzał w czarne perłowe oczy zwierzątka. To musiało wywołać niepokój wiewiórki. Migiem uciekła na drzewo, błyskawiczną spiralą wokół pnia... Arvid poszedł dalej, minął Sirishov, dotarł do Rosen-dal, za zamkiem skręcił w prawo. Droga się tam rozgałęziała, wybrał na chybił trafił jedną z licznych odnóg. - Nie, nie mógł złożyć jej wizyty. A gdyby tak napisał do niej z prośbą o spotkanie, na przykład w Djurgarden? Nie powinna uznać tego za obrażliwe - po wszystkich tych pocałunkach latem... Ale... A 1 e miał opory, żeby prosić ją o cokolwiek, skoro nic nie mógł jej zaoferować. Nadal był nikim - zupełnie nikim. Arvid miał poczucie własnej wartości, ale brakło mu wiary w siebie. Nie uważał się za nieudacznika czy człowieka bezwartościowego, ale wątpił, by był w stanie w niedalekiej przyszłości wydobyć na światło dzienne tę wartość, która być może się w nim kryła. A najgorsze, że nie do końca ufał swoim uczuciom. Był zakochany już kilka razy wcześniej, ale zawsze mu przechodziło... Nie, najlepiej zobaczyć, co czas przyniesie. - Pozwolić działać przypadkowi... Zatrzymał się, rysując laseczką w pyle drogi. - Co zresztą miałoby z tego wyjść - co mogłoby wyjść? O małżeństwie nie mógł nawet myśleć. A... „uwiedzenie" jej? Nie ważył się choćby myśleć o takiej próbie. Gdyby się udało, straciłby przecież dla niej cały szacunek. Gdyby się nie udało, straciłby resztki szacunku dla siebie. - Ale... Boże święty, jak ja za nią tęsknię! Żeby chociaż raz ją spotkać - chociaż raz ją zobaczyć... Raz ją zresztą zobaczył tej jesieni. Było to w ten wieczór, gdy król obchodził jubileusz rządów, iluminacje, fajerwerki i taki tłum, że człowiek ledwo mógł się ruszyć. Znajdował się w gęstej ciżbie na rogu Nybroplan i Birgerjarlsgatan, kiedy przejeżdżał orszak z najprzystojniejszym królem Europy - blisko siedemdziesięcioletnim mężczyzną - stojącym w swoim pojeździe niczym rzymski triumfator... Jakiemuś staremu restauratorowi o nieco słabej głowie pomieszało się coś ze strachu przed anarchistami i zaczął krzyczeć: „Mordują króla, mordują króla!" - Chwilę później dostrzegł twarz Lydii zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym stał. Było tak ciasno, że nie mógł nawet podnieść ręki w geście pozdrowienia. Musiał zadowolić się skinieniem głowy -nie zdjąwszy kapelusza! Jeszcze teraz się czerwienił, kiedy to sobie przypominał. - Dostrzegła go i skłoniła głowę w odpowiedzi. Potem tłum poniósł ich w przeciwne strony. Cały wieczór, godzina za godziną, krążył po okolicy w nadziei, że spotka ją ponownie... Z nabrzeża przy Strómgatan widział małe czarne sylwetki poruszające się na dachu jednego ze skrzydeł zamku nad wodą Strommen. To król i jego książęcy goście mieli oglądać pokaz sztucznych ogni. W tłumie wokół Arvida zapanowało nagłe poruszenie, usłyszał, jak ktoś mówi, że król śpiewa. „To aria z Roberta", dodał inny. Arvid miał wrażenie, iż naprawdę słyszy w powietrzu harfy. Lydii jednak nie zobaczył. Dziwne, że nigdy jej nie spotykam, pomyślał. Kiedy tylko mam wolne, krążę przecież po tych ulicach i uliczkach, na których teoretycznie powinienem ją spotkać. Rzeczywiście niemal każdego dnia przemierzał kilkakrotnie tam i z powrotem Vasterlanggatan. Mieszkała na Sóder, a czasami musiała chyba kierować się na północ. Wówczas powinna pójść Vasterlanggatan. Czasami próbował też ze Stora Nygatan lub Skeppsbron. Lecz pewnie właśnie wtedy obierała Vasterlanggatan. Do rzadkości należało, żeby - tak jak dzisiaj - spacerował po Djurgarden. Usiadł na ławce. W tym miejscu było jeszcze jasno. Żadnych dużych drzew w pobliżu, można było czytać, gdyby się miało ochotę. Przypomniał sobie nagle, że w kieszeni płaszcza ma dwie małe książki. Książki, które nabył w określonym celu i które musiał przeczytać. Pewnego wieczoru w towarzystwie młodych nauczycieli i stażystów poruszyli temat nauczania religii. Byli dość zgodni, że wątpliwości musi budzić okoliczność, iż wszelka nauka moralności opiera się na chrześcijaństwie, czyli na autorytecie, który dla wielu, może nawet dla większości, przestawał być autorytetem jeszcze przed ukończeniem szkoły. Optowali za zmianą, ale trudno im było uzyskać jednomyślność co do tego, jak najlepiej ten problem rozwiązać. Ktoś wspomniał o neutralnych religijnie podręcznikach do etyki, z których już teraz korzystano we francuskich szkołach publicznych. Arvida ogarnęła niepohamowana ciekawość, zaraz postanowił kupić te książki i akurat dzisiaj przyszły z księgarni - to właśnie je miał w kieszeni. Co miał zamiar z nimi począć? Właściwie nie wiedział. Oczywiście nie czuł się szczególnie powołany do napisania „podręcznika moralności". Już sam taki tytuł z góry ośmieszyłby książkę. A jednak... a jednak... Może tutaj było jakieś zadanie do zrealizowania... jakaś luka do wypełnienia... Jak to zadanie miałoby zostać zrealizowane, tego jeszcze nie wiedział, ani tym bardziej, czy on był właściwym do tego człowiekiem. W ostatnich minutach niebo przejaśniło się i blade jesienne słońce padało na pustą ławkę między czarnymi sosnami. Usiadł na tej ławce, żeby poczytać. Dostał dwie książki, jedną dla szkoły podstawowej (widać to było od razu po okładce), drugą dla starszych roczników. Sięgnął najpierw po tę dla szkoły podstawowej. Manuel d'education morale, par A. Burdeau, President de la Chambre des deputes. Arvid zdumiał się. Przewodniczący Zgromadzenia Narodowego! Trzecia osoba we Francji! Ważniejsza od premiera! Zasiada do napisania książki dla wszystkich małych biednych dzieci w tym wielkim kraju! To nie tylko budziło podziw, to było wzruszające. Zaczął czytać. „Drogie dzieci, przez naukę moralności dowiadujemy się, jak powinniśmy zachowywać się teraz i na przyszłość, żeby być przyzwoitymi ludźmi i dobrymi Francuzami, na podobieństwo tych, którzy żyli przed nami." - Hm. „Na podobieństwo tych, którzy żyli przed nami"... Hm...? Przekartkował dalej. „Na czym polega największe nieszczęście nieuka? -Największe nieszczęście nieuka polega na tym, że nie zdaje on sobie sprawy, do jakiego stopnia jest godzien pożałowania." Hm!... „Dlaczego wiedza jest wartościowa? - Wiedza jest wartościowa, bo ułatwia nam bycie przyzwoitymi." Hm?... Hm...? „Czy istnieje coś równie pożytecznego dla człowieka jak pożywienie i ubiór? - Istnieje coś równie niezbędnego dla człowieka jak pożywienie i ubiór: to moralne wychowanie." Arvid miał mętlik w głowie. Przecież to było czyste błazeństwo! Czyżby pan A. Burdeau, przewodniczący Zgromadzenia Narodowego i trzecia osoba we Francji, był w rzeczywistości starym kawalarzem? Czy też coś takiego naprawdę przemawiało do francuskich uczniów? - Bo do szwedzkich nigdy by nie trafiło... Nie, dalsze zajmowanie się panem A. Burdeau było zbędną mitręgą. Zapewne godnie pełni funkcję przewodniczącego, ale najwyraźniej nie ma pojęcia, jak napisać podręcznik... Nawiasem mówiąc, ja też nie... W zamyśleniu kartkował dalej, znalazł takie informacje jak ta, że nauczyciel jest urzędnikiem (co wytłuszczono) i reprezentuje państwo, apele o czystość, trochę połajanek pod adresem Napoleona III i drugiego cesarstwa, i w tym stylu... W końcu dotarł do ostatniej strony: 1. Jakich ludzi kocha się z natury? - W pierwszym rzędzie swoich rodziców, potem tych, których znamy i którzy byli dla nas dobrzy. 2. Jakich ludzi kochamy, chociaż ich nie znamy? - Kochamy swoich rodaków, chociaż ich nie znamy. _ r>/L - 3. Kogo ponadto powinniśmy kochać? - Ponadto powinniśmy kochać wszystkich ludzi, nawet nie-Francuzów. 4. Czy możemy kochać Niemców? - Nie możemy myśleć o kochaniu tych, którzy zranili Francję i ciemiężą Francuzów w Alzacji i Lotaryngii. 5. Co powinniśmy w tej sprawie zrobić? - Musimy wyzwolić naszych braci od rabusiów. 6. Czy powinniśmy, jak już wyzwolimy Alzację i Lotaryngię, odpłacić Niemcom złem za zło, które nam wyrządzili? - Oczywiście, że nie, byłoby to niegodne Francuzów. 7. Jakie są narody wobec siebie? - Narody wobec siebie są równe. 8. Czym są narody wobec ludzkości? - Podobnie jak obywatele tworzą naród, tak narody tworzą ludzkość. 9. Z czego bierze się chwała Francji? - Chwała Francji bierze się stąd, że Francja zawsze myśli o dobru wszystkich narodów. I na sam koniec: Vive 1'Hwnanite! Viue la France! Arvid pogrążył się w myślach. Nie, panie Burdeau, jedno jest pewne: tak nie da się tego zrobić. To równie dobrze możemy zostawić stary katechizm. Ale poza tym też nie mam pomysłu, jak to rozwiązać. W smudze słabego słońca na zakręcie ścieżki dostrzegł nadchodzące dwie postacie. Mimo odległości mógł rozróżnić, że idący to młoda dziewczyna i starszy mężczyzna. - Gdyby to była Lydia ze swoim ojcem - przebiegło mu przez głowę... Serce mu łomotało, poczuł krew napływającą do twarzy. Bezwiednie sięgnął po książkę, zasłonił się, ale nie mógł się powstrzymać, żeby znad niej nie wyglądać. I w ciągu sekundy zobaczył: To była Lydia. Ale nie szła z ojcem. Z jakimś innym starszym panem. Po pięćdziesiątce, krótka szpakowata broda, i generalnie powiedziałoby się, że o dystyngowanym wyglądzie. Arvid podniósł się z ławki i pozdrowił, kiedy przechodzili koło niego. Lydia pochyliła głowę w odpowiedzi, wyraźnie, ale unikając jego spojrzenia. Starszy pan również odwzajemnił pozdrowienie. Widział, jak znikają za zakrętem drogi. Spojrzawszy przelotnie na książkę, którą nadal miał w ręku, dostrzegł, że trzymają do góry nogami. Sięgnął po drugą książkę, tę przeznaczoną dla nieco starszych roczników, i otworzył na chybił trafił. „Prawo moralne jest jednakie dla wszystkich niezależnie od klimatu, rasy, wieku, płci, inteligencji; wystarczy być ludzką istotą, by je znać: jest powszechne i oczywiste. Jego przesłanie zawiera się w dwóch słowach: czyń to, co dobre, nie czyń tego, co z ł e; i cały świat rozumie te słowa, gdyż sumienie mówi nam z głębi naszego ja: to jest dobre, to jest zł e." Arvid schował książkę do kieszeni, podobnie jak wcześniej pierwszą, i ruszył w stronę miasta. Zaczęło zmierzchać. Na chwilę przystanął: zapomniał spojrzeć na nazwisko autora. Ponownie wyciągnął książkę i przeczytał na okładce: Leopold Mabilleau, Docteur es lettres, Directeur du Musee social. Zastanawiam się, pomyślał, czy pan Leopold Mabilleau jest w pełni władz umysłowych... Arvid wynajmował umeblowany pokój przy Dalaga-tan. Mały, z brzydkimi meblami, ale z okna rozciągał się wspaniały widok na okolice Sabbatsberg i granitowe skały na Kungsholmen, gdzie przebiegała zachodnia granica miasta. Po zjedzonym naprędce samotnym obiedzie w restauracji S.H.T. Arvid wrócił do pustego pokoju. Zapalił lampę, ale nie spuścił rolety. W pokoju było zimno. Rozniecił ogień w piecu - gospodyni każdego ranka wkładała nowe drewno, tak żeby mógł po południu rozpalić, kiedy na krótko przychodził do domu. - Około dziewiątej miał być w redakcji. Wziął się za rozcinanie nowo wydanej książki - to było Inferno Strindberga. Szybko jednak przerwał i bawiąc się nożykiem, pogrążył się w myślach. Kim mógł być ten starszy pan? Jakiś stary przyjaciel rodziny, ktoś, kogo nazywała „wujkiem"; spotkał ją przypadkiem i narzucił swe towarzystwo, nie pytając o pozwolenie... Tak, najprawdopodobniej tak właśnie było... Najprawdopodobniej. A jednak... Miał takie dziwne uczucie. W piersi. Chciał je od siebie odepchnąć, myśleć o czymś innym. Ni stąd, ni zowąd pomyślał o własnym nazwisku. „Arvkł Stjarnblom." Nie znosił go. Nie lubił imienia, gdyż przypadkiem to samo imię nosił ubóstwiany krajowy tenor, a tenorzy uchodzą wśród mężczyzn za śmiesznych. A nazwisko -„Stjarnblom"! Jakże typowe dla tych wszystkich nazwisk szwedzkiej klasy średniej utworzonych od nazw przyrodniczych i geograficznych - i to najczęściej dwóch nie-mających ze sobą nic wspólnego. „Nordkvist" - co łączy stronę świata z gałęzią? „Sóderlund". Można oczywiście wyobrazić sobie leżący na południu zagajnik, ale jak ktoś będzie akurat na południe od niego, to będzie wtedy Nordlund! A „Stjarnblom"! Gwiazda i kwiat na j e d n y m talerzu, nazbyt przesłodzone! Cholera! - Kim... kim był ten dystyngowany starszy pan? ...No ale jego ojciec, stary nadleśniczy w Varmlandii, nosił nazwisko Stjarnblom przez ponad sześćdziesiąt lat i nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogłoby w nim być coś śmiesznego. Ojciec, a wcześniej dziadek. Tak więc i ja powinienem być z niego zadowolony. „Nie jestem lepszy od moich przodków." Pradziadek nie nazywał się jednak Stjarnblom, tylko Andersson. W owym czasie nie było to nawet nazwisko, tylko informacja, że był synem jakiegoś Andersa. - Czyli wszystko, co wiem o swoim pochodzeniu, sprowadza się do wiedzy, że mój pradziadek był synem jakiegoś Andersa. A wielu o swoim pochodzeniu nie wie nawet tyle! Naraz przyszedł mu na myśl tytuł drobnej szlachty hiszpańskiej, hidalgo, który znaczy „syn kogoś". Tak, pomyślał, to zależy, gdzie człowiek przebywa. W rodzinnych stronach jestem „synem kogoś", wprawdzie dość biednego, ale znanego i szanowanego człowieka. Tutaj jestem nikim. Tutaj w najlepszym razie mój syn może zostać hidalgo, jeśli kiedyś będę miał syna... Ale chyba nie. Zanim osiągnę tyle, by móc usprawiedliwić płodzenie dzieci, będę oczywiście tak stary i zgorzkniały, że nie będę już mógł tego usprawiedliwić... -Kim był ten dystyngowany starszy pan...? Przez chwilę wydawało mu się, że rozpoznaje go z jakiegoś zdjęcia w gazecie. Jednak osoby z nazwiskiem nie skojarzył. Chodził tam i z powrotem po pokoju. Dwa, trzy kroki w przód, dwa, trzy kroki z powrotem. Więcej miejsca w pokoju nie było. Zatrzymał się przed mapą północnej Varmlandii wiszącą nad kanapą. Jego pierwszym posunięciem, kiedy się tu wprowadził, było ściągnięcie wszystkich okropnych obrazów gospodyni. Własnych nie miał, żeby powiesić w zamian. Przypomniał sobie teraz, jak dokonując tego zabiegu, pomyślał z uśmiechem: „To przecież znak czasu: burzyć potrafią, ale budować?" Nie, przy najlepszych chęciach nie byłby w stanie namalować „obrazu" choćby porównywalnego z najgorszym z tych bohomazów, jakie wyniósł do rupieciarni. Co przecież nie przeszkadzało mu dostrzec, że to szmira! A z braku czegoś lepszego powiesił mapę Varmlandii. Zresztą w pozostałych miejscach, gdzie wisiały „obrazy", pozwolił, by brązoworóżowe tapety, pozostałość z lat osiemdziesiątych, mówiły same za siebie. Co go właściwie obchodziło, jak wyglądało w pokoju, który był tylko tymczasowym przystankiem? Wpatrywał się w mapę. Odczytywał znane i bliskie sercu nazwy miast, wsi i gór. Stóllet, Dalby, Ransby, Gunneby, Langav, Likenas, Transtrand, Branasberget, Femtaberget... Femtaberget. Pamiętał ją doskonale. Wielki niebieski cień, niemal w prostej linii na południe od jego rodzinnego domu. W porównaniu z Chimborazo ledwie ją można było nazwać górą. Ale tam, gdzie się znajdowała, uchodziła za górę, i to najwyższą w okolicy. Gdy patrzyło się na nią od północy, charakteryzowała się architektonicznie pięknym, jakby dokładnie wyliczonym i zaplanowanym kształtem, z trzema wierzchołkami, środkowym najwyższym. Arvid, kiedy przyjeżdżał na wakacje z liceum klasycznego w Karlstad, nazywał je Progressus, Culmen, Regressus. - „Wejście - szczyt - zejście!" Dlaczego ta mała góra nazywała się Femtaberget? Czy widziana z jakiejś perspektywy wykazywała choćby od- _ oo _ ległe podobieństwo do stopy z pięcioma palcami? - Ani trochę. - Czy wzięła swą nazwę od strumienia Femtan, który spływał z zachodniego zbocza i wpadał do Klaru? - Przecież góra nie może wziąć nazwy od strumienia wypływającego ze źródełka na tej górze. Powinno być odwrotnie. - Nazwa może mówić tak wiele i tak mało... „Lydia Stille." Jak ślicznie to brzmi. Lydia Stille. Ly-dia Sti... W korytarzu rozległ się dzwonek. Nasłuchiwał... Nikt nie poszedł otworzyć. Gospodyni chyba nie było w domu. Nie chciało mu się iść do drzwi. Zadzwoni chyba jeszcze raz, jeśli to coś ważnego, pomyślał. Minęło kilka sekund, może minuta, ale dzwonek milczał. Wtedy poszedł otworzyć. Nikogo nie było. W skrzynce na listy pusto. Znów siedział przy piecu, rozgrzebując żar. Ogień niemal wygasł. Myślał o dawnych czasach - o ostatnim roku w liceum w Karlstad. Przypomniał sobie panią Kravatt, która tamtej zimy i wiosny przed maturą wprowadziła go w tę wielką tajemnicę... Pani Kravatt była trzydziestokilkuletnią wdową po woźnym i najlepszą kucharką w mieście. Gotowała nawet uroczyste obiady u wojewody. W życiu prywatnym jedzeniem niezbyt się interesowała, była za to niezwykle łasa na miłość. Arvid odwiedzał ją w niedzielne przedpołudnia, często zdarzało się też, że zaglądał w czasie przerwy śniadaniowej. Nie on jeden korzystał z jej względów: dzielił je z pięcioma czy sześcioma kolegami. Kiedy któregoś razu poruszył tę drażliwą kwestię, odpowiedziała prosto i bezpretensjonalnie: - Dobre jest to, co dobre, a kim jest się więcej niż tylko człowiekiem?! Nie była obojętna na poezję, zdarzało się, że wybu- - m - chała gwałtownym płaczem, kiedy z pamięci recytował jej w łóżku jakiś wiersz Viktora Rydberga lub Fródinga. Brała również zapłatę; głównie dla zasady i dla przyzwoitości. Taksa dla licealistów wynosiła dwie korony. Gdy jednak brakło im gotówki, bez najmniejszego problemu udzielała kredytu. W rzeczywistości czyniła dobro dla samego dobra, a powszechnie uważa się, że jest to najwyższy stopień moralności, jaki człowiek może osiągnąć. Wspominał ją z ogromną wdzięcznością i z rumieńcem wstydu przypominał sobie, że wciąż jest jej winien czterdzieści dwie korony. Na próżno szukał usprawiedliwienia w fakcie, że przynajmniej trzech jego szkolnych kolegów wyjechało z Karlstad równie zadłużonych u pani Kravatt jak on. Nagle przyszedł mu na myśl pan Leopold Mabilleau i jego moralność dla nieco starszych klas. „Głos sumienia mówi nam, co jest dobre." Tyle, że w takiej sytuacji pan Mabilleau jest równie zbędny jak jego książka! -Pani Kravatt i bez niego wiedziała, co jest dobre, i wedle tego postępowała! Słuchała „głosu sumienia". Arvid przemierzał tam i z powrotem pokój. Dwa, trzy kroki w stronę okna, dwa, trzy kroki do pieca. Zatrzymał się przy mapie nad kanapą. Mapa północnej Varmlandii. Tam się urodził, tam przeżył większą część swego życia. Teraz znajdował się w małym, brzydko umeblowanym pokoju z brązoworóżowymi tapetami, w stolicy kraju. Gdzie trafi? Pamiętał dużą rzekę swego dzieciństwa, rzekę o trzech nazwach - pierwszą w Norwegii, gdzie wypływa jako nieokiełznany potok z górskiego jeziora, drugą w Varmlandii, gdzie rozszerza się i zwalnia tempo, tak że na odcinkach siedemdziesięciu, osiemdziesięciu kilometrów jest żeglowna dla parostatków i rozlewa się w jezioro, i wreszcie pod trzecią nazwą jako _ ?! _ największa rzeka Szwecji toruje sobie drogę ku morzu, zachodniemu morzu, ku oceanowi. Przypomniał sobie wiersz, który kiedyś napisał - właśnie tej wiosny przed maturą - i który udało mu się opublikować pod pseudonimem w miejscowej gazecie. Jakaż rozpierała go radość, gdy zobaczył swój wiersz wydrukowany! Pamiętał, że z radości odbył dziesięciokilome-trowy spacer brzegiem Klaru aż do Lunden, a potem przez kilka godzin siedział na plaży na kamieniu, wpatrując się w błękitną połać jeziora Wener... Wróciwszy do Karl-stad, nie omieszkał oczywiście wstąpić do pani Kravatt, przeczytał jej wiersz i odebrał poetycki laur... Odszukał poemat w szufladzie biurka. Był to już pożółkły wycinek z gazety: SZEDŁEM DROGĄ RAZEM Z MOJĄ MATKĄ Szedłem drogą razem z moją matką w letni wieczór w Ziemi Obiecanej. Pamiętam błękit gór, wody taflę gładką, ciepło mojej dłoni w jej dłoni schowanej. Droga nas prowadzi na dół po zboczu w cichą dolinę, a tam naszym oczom na płaskim lustrze wody naraz się objawia sto dostojnych żagli i w słońcu migocze od białych statków i szarych, mrocznych statków w sennej ciszy płynących spokojnie. I widać na wyspie miasto bogate z czerwonych dachów grzebieniem szczerbatym, gdzie mrok ze światłem ciągłą toczy wojnę, a za tą wyspą ścielą mgieł zasłonę morza wody słone. Matko, spytałem, powiedz, dlaczego dojść nie możemy tą drogą do brzegu? _ 11 _ Chcę zejść na dół, matko, chcę płynąć na statku do kraju błękitnego. Na to mi matka moja odpowie: niedługo jako dorosły człowiek - w to twoja matka wierzy, tak czuje - zejdziesz do brzegu, wyruszysz w morze, do błękitnego kraju pożeglujesz. Cierpliwy bądź, choć krew się burzy młoda, a wnet zobaczysz na tej rzeki wodach białe żagle statku, twego życia statku. W świat na nim popłyniesz. Pewnie uchwyć stery, to w drodze nie zginiesz. Dotrzesz wpierw, mój synu, do wielkiego miasta, gdzie dumnie się wznosi wież korona jasna, gdzie widno na blankach i od krenelaży, lecz wewnątrz mrok panuje wśród ciasnych korytarzy. Tam właśnie będziesz mieszkał, mój synu, i znać nie będziesz czasu, który minął, i nie raz tam z losem przyjdzie ci się zmierzyć, nim statek przybędzie i znów cię zabierze. Gdy serce dzwonu w wieży zabije, ty białe żagle na statku rozwiniesz i port opuściwszy mrocznego miasta, co los twój więziło w kajdanach ciasnych, na pełne morze wypłyniesz. Na skraj morza dotrzesz, do brzegów plaży. Tam też błękitny kraj się znajduje. W nim zamieszkasz, w tym kraju marzeń. W to matka twa wierzy, tak czuje. Tak moja matka czuła, w to wierzyła. Dawno to było, dziś już zapomniałem, jak dotrzeć do gór i wód błękitnych kraju, i dawno już matki mojej nie widziałem. Może to wszystko tylko mi się śniło? „I dawno już matki mojej nie widziałem." Tak, to była prawda. Miał zaledwie sześć lat, kiedy zmarła. Ten wiersz był właściwie jedynym, jaki napisał. Na pewno jedynym, jaki napisał do końca. Nie, nie był poetą. Zbyt pragmatycznie i trzeźwo patrzył na świat. Nie miał niezbędnej po temu tej szczęśliwej zdolności ulegania własnym iluzjom i odurzeniom. Nie był też chyba całkowicie pozbawiony sumienia, co stanowiło konieczny warunek! Pewnie, że poeci miewają sumienie, tyle że nigdy ich ono nie dręczy. Nie, zostanie poetą naprawdę nie było jego ambicją. Nie, dziękuję! Ambicją? - Czy mam jakąś ambicję? Przemierzył tam i z powrotem pokój, dwa, trzy kroki w przód, dwa, trzy kroki z powrotem - więcej miejsca w pokoju nie było - i zatrzymał się przed lustrem nad umywalką. - Co jest moją ambicją? - zapytał samego siebie. Miał wrażenie, że lustro odpowiedziało: - Jeśli w ogóle masz jakąś większą ambicję niż tylko jako tako poradzić sobie w życiu, to jest nią... Spojrzał przerażony w lustro. Nie, pomyślał, nie -wręcz prosił: nie mów nic więcej... Miał wrażenie, że lustro odpowiedziało: - Pytałeś mnie, więc odpowiadam. Jeśli masz jakąś _ ?A _ ambicję, to jest nią zyskanie nazwiska w historii twego kraju. Nie gdzieś na poboczach, nie w historii literatury, tylko w historii. Chyba jestem niespełna rozumu, pomyślał Arvid. Wtedy trzeba udawać zdrowego na umyśle. Dochodzi dziewiąta, czas iść do redakcji. Wziął kapelusz, płaszcz i laskę i wyszedł. so ca Jesień wkroczyła wczesnym zmierzchem, ulicami błyszczącymi od deszczu z poświatą od latarni gazowych i oświetlonych okien... Pewnego wieczoru pod koniec listopada Arvid wrócił do redakcji z Opery trochę zdenerwowany: miał napisać pierwszą w życiu recenzję muzyczną. Jak do tego doszło? W tym dniu przyszedł do redakcji około czwartej, żeby odebrać zlecenie na wieczór i noc. Miał się zwrócić do Markela, zastępcy naczelnego, ale go nie zastał; czekając, przeglądał ostatni numer Ord och Bild i pogwizdywał adagio z Sonaty patetycznej Beethovena, które utkwiło mu w głowie. Nagle w jakichś otwartych drzwiach pojawił się naczelny, dr Doncker - o tej porze zazwyczaj nie przebywał w redakcji. Był przystojnym i eleganckim - może trochę zbyt przystojnym i eleganckim - mężczyzną po czterdziestce. - Czy to pan Stjarnblom pogwizdywał Pathetique? -zapytał swoim lekko sapiącym głosem. - Tak, przepraszam. - Ależ nie ma za co. Świetnie się składa. Pójdzie pan dziś wieczorem do Opery i napisze recenzję z Fausta, młoda dziewczyna debiutuje tam jako Małgorzata. Nasz stały recenzent jest chory, a ja wybieram się na przyjęcie. Do widzenia! Kiedy recenzent był nieobecny, zastępował go sam naczelny. Dr Doncker był geologiem, niedawno został docentem, ale, jak mawiał Markel, łacińskie wiersze pisał lepiej niż szwedzką prozę, a poza tym zajmowały go właściwie tylko interesy i kobiety. Potrafił jednak napisać sensowny artykuł na każdy temat - jak twierdził Markel: nawet o monetach z Kufy. Tak się to odbyło. A teraz magister Stjarnblom medytował nad maszyną do pisania. Bardzo szybko nauczył się pisać na maszynie. Nie wiązało się to ze znaczącą oszczędnością czasu, kiedy sam miał coś napisać, ale takie sytuacje były raczej rzadkie: do jego podstawowych zadań należało tłumaczenie artykułów o polityce zagranicznej z niemieckich i angielskich gazet, które „minister spraw zagranicznych" gazety przedkładał mu zakreślone niebieskim ołówkiem, i powieści w odcinkach z Le Journal, które zakreślone czerwonym ołówkiem wręczał mu kierownik innego działu. A tłumacząc, potrafił w pół godziny napisać na maszynie tyle, ile normalnie w dwie lub nawet trzy godziny. Ale teraz, kiedy sam miał coś wymyślić? Nie - zostawił maszynę i usiadł przy biurku. Markel szalał w pokoju obok. - Łobuz i szubrawiec! Łobuz, drani szubrawiec! Oszaleję na koniec! Otwarły się nagle drzwi i Markel wszedł. Był blady ze złości. - Możesz to sobie wyobrazić, ten łobuz dał mi słowo honoru, że artykułu klechy nie opublikuje... - Jaki łobuz, jakiego klechy? - Jaki łobuz? Doncker, rzecz jasna! Jeden klecha, z tych najgorszych, „liberał", przysłał nam artykuł, który sprowadza się do tego, że oczywiście nie trzeba wierzyć w Biblię ani w dogmaty, czy w ogóle w cokolwiek, żeby zostać księdzem w Kościele Szwedzkim, ale księża, a przede wszystkim biskupi są niezbędni, a biskupów jest za mało! Mamy tylko dwunastu czy trzynastu, powinniśmy mieć co najmniej czternastu lub piętnastu! Gość jest za młody, za mało znaczy, żeby mieć szanse na biskupstwo, ale myśli o przyszłości! - Smaczne. Zobaczyłem przypadkiem korektę i poszedłem z tym do Donckera. Przejrzał i powiedział, że nigdy nie widział artykułu ani nawet o nim nie słyszał. Bardzo możliwe, że to prawda... - Chwileczkę - przerwał Arvid - jak artykuł może pojechać do drukarni i zostać złożony bez wiedzy naczelnego czy wicenaczelnego? - Jak? Pytasz o to, kiedy jesteś tutaj ponad dwa miesiące! Windą, biały ośle! Windą w korytarzu, którą bez przerwy zjeżdżają manuskrypty do drukarni, a wracają korekty! Ktokolwiek z ulicy może wejść na ten korytarz i, jeśli akurat będzie pusto, włożyć manuskrypt do windy i posłać go na dół. A jeśli niezbyt dobrze orientuje się w redakcji, wystarczy, że poprosi jednego z całej masy stażystów - ciebie na przykład! - żeby zajął się sprawą. A jak tekst zjedzie do drukarni, jest składany! A potem trafia do gazety, chyba że go przypadkiem zobaczę! - No więc Doncker dał mi słowo honoru, że te banialuki trafią do kosza. Co oczywiście nie przeszkadza, że właśnie artykuł wpadł mi w ręce po nowej korekcie - przeczytany i poprawiony! Dzwonię do drukarni. Odpowiedź: Doncker telefonował przed godziną czy dwiema, że artykuł bezwzględnie ma zostać zamieszczony! Łobuz jest na przyjęciu, gdzie spotkał klechę albo innego ćwierć -religijnego bydlaka, który go przekonał, efekt: artykuł jutro się ukaże! To znaczy, jutro się nie ukaże, bo jako prowadzący mam prawo wstrzymać dłuższe artykuły, jeśli nie zawierają bieżących wiadomości. Ale ukaże się pojutrze, jak nie będę prowadzącym! Szlag by trafił. -Ale pokaż, co napisałeś. Słyszałem od Donckera, że posłał cię do Opery... Wziął kartkę i przebiegł ją oczami, mówiąc dalej: - Współcześni księża chyba zapomnieli o pierwotnym zadaniu swego urzędu. Można je odnaleźć u proroka Malachiasza: „Wargi kapłana powinny strzec prawdy." Zauważ, że jest napisane „strzec". Nie „rozpowszechniać". Nie da się pogodzić chęci bycia księdzem i rozpowszechniania prawdy - nie da się! To niemożliwe! Zamilkł i czytał dalej. Nagle się rozpromienił: - Dobrze napisane - powiedział. - Musiałem na to spojrzeć, bo ze względu na odległe pokrewieństwo nie-poparte osobistą znajomością ściągnąłem cię tutaj i ponoszę pewną odpowiedzialność za to, co piszesz. Ale to jest naprawdę dobre! „Głos i talent wokalny panny Klarholm wskazują na niemal nieograniczone możliwości"... Et cetera... „Jej gra ujawnia jednak błędne wskazówki: Małgorzata ma być szalona dopiero w scenie więziennej, tymczasem panna Klarholm grała szaloną właściwie od samego początku. Ta Małgorzata sprawiała wrażenie szalonej od urodzenia." - Dobre! - stwierdził. - Nie mam pojęcia, jak grała panna Klarholm. Ale ludzie nie lubią, jak się kogoś za bardzo chwali. Chwalony i tak zawsze uważa, że dostał za mało pochwał, a inni czują zawiść. Ale jak krytyk objedzie aktora czy śpiewaczkę, to jedna osoba jest smutna, a wszyscy się cieszą! Ergo: objeżdżać! Trzeba przecież dać ludziom trochę radości! Markel wyszedł, ale po chwili wrócił. - Jeszcze jedno. Stary Stille nie żyje... - Co ty mówisz?! Markel wyglądał przez moment na zaskoczonego. - Co u diabła...? Czemu tak to ciebie ruszyło? Był stary, a wszyscy musimy kiedyś umrzeć. „Niemal wszyscy", jak przezornie dodawał nadworny kaznodzieja Ludwika XIV, gdy dostrzegał, że czoło króla się chmurzy... - Nie, nie - powiedział Arvid - tylko nie słyszałem, żeby chorował. A trochę go znałem. - Wcale nie chorował. Wpadł po prostu pod tramwaj. - Jak to się stało? - Boże, siedział z kolegami w tej małej winiarni na Norrmalmstorg przy butelce wina. Potem miał wracać do domu tramwajem. W roku pańskim 1897 nadal mamy tramwaje konne w Sztokholmie, koniki szły grzecznie truchtem, a staruszek Stille lekko upojony winem zapomniał, że ma już siódmy krzyżyk i chciał wskoczyć do wagonu! Potknął się, upadł i rozbił głowę o bruk. To było kilka godzin temu, później normalnie: ambulans, szpital Serafimer, a około dziesiątej mieliśmy telefon, że nie żyje. Nekrolog jest gotowy, na podstawie Nordisk Familjebok, złożony i po korekcie. Tutaj mam odbitkę. Skoro trochę go znałeś, może dopiszesz kilka linijek o bardziej osobistym charakterze. Jeśli masz ochotę. Markel wyszedł. Arvid został z wilgotną odbitką w ręce. Tragiczny wypadek. - Anders Stille, znany i ceniony malarz pejzażysta... Urodzony 1834... Student Akademii Sztuk Pięknych w latach 50... Medal w Paryżu w 1868 r. ... Sosny na szkierach po deszczu w Galerii Luksemburskiej... Zagroda w słocie w Muzeum Narodowym w Sztokholmie... Niechętny nowym prądom w sztu- ce... W ostatnich latach nieco w cieniu... Prostolinijny i prawy artysta, szanowany i lubiany człowiek... Od kilku lat wdowiec... Opłakują go dwaj synowie i córka... Arvid patrzył pustym wzrokiem, jednocześnie zamyślony i niemogący zebrać myśli... Nie, nie miał nic do dodania. Przeciwnie, chciałby wziąć niebieski ołówek i skreślić to „nieco w cieniu", ale nie miał prawa niczego zmieniać w cudzym artykule. Męczyły go te słowa. Lydia mogłaby pomyśleć, że sam je napisał. Lydia... Nagle się zerwał, przekręcił klucz w drzwiach dużej sali redakcyjnej i wybuchnął gwałtownym płaczem. Aż naraz tupnął nogą: co jest? Za kilka tygodni skończę dwadzieścia trzy lata, a płaczę jak dzieciak, diabli nadali... Wybiegł do toalety, przemył twarz i wytarł ręcznikiem wszelkie ślady łez. Wrócił do sali i ponownie przekręcił klucz w drzwiach do pokoju obok. Mógł iść do domu. Było po pierwszej i w redakcji nie miał już nic do roboty. Jako chwilowy krytyk muzyczny został tej nocy zwolniony z korekty. Przed wyjściem chciał jednak zobaczyć odbitkę swojej recenzji. Przypomniał sobie, co napisał o młodej de-biutantce: „Ta Małgorzata sprawiała wrażenie szalonej od urodzenia." To mógł skreślić. Miała piękny głos i odniosła z nim sukces. Szkoda było zatruwać jej radość drobną, niepotrzebną złośliwością. Zadzwonił do drukarni z pytaniem, czy recenzja jest złożona. - Tak. - Czy mógłby dostać odbitkę? - Tak. Markel otworzył szarpnięciem drzwi. - Skończyłeś? Wpadnij do mnie na grog! - Już idę, chciałem tylko zobaczyć odbitkę mojej recenzji. - Po co? Na korekcie siedzi stary Johansson, moż- _ An — na na niego liczyć. Zresztą piszesz wyraźnie, trudno się pomylić. - Ale chciałem zmienić jedną rzecz... - Tam nie ma co zmieniać. Czytałem i wszystko jest jak trzeba. Chodź! Nawiasem mówiąc - dodał Markel -spróbuję wyciągnąć cię z tej conocnej korekty. Nie żebyś źle pracował - przeciwnie, nawet trochę się niepokoiłem, kiedy zobaczyłem, jak dobrze wykonujesz korektę - niepokoiłem się o twoją przyszłość! Młody człowiek, który świetnie radzi sobie z korektą, na ogół nie radzi sobie z niczym innym i siedzi w korekcie, aż mu broda posiwieje. Jak stary Johansson. Duża sala redakcyjna pogrążona była w ciemności. W tej chwili nikogo tam nie było. W drzwiach do kantorka Markela paliła się lampa o trójkątnym szmaragdowym kloszu. Kantorek Markela znajdował się między gabinetem naczelnego a dużą salą redakcyjną. Dość młody mężczyzna w wyjściowym ubraniu siedział w rogu małej kanapy. Wydawał się drzemać. - Pozwólcie, że przedstawię - powiedział Markel. -Pan Stjarnblom, syn jednego z moich pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu kuzynów - pan Henrik Rissler, autor nieprzyzwoitej powieści, która jednak w mojej opinii nie jest bardziej nieprzyzwoita niż powieść musi być, żeby w ogóle nadawała się do czytania. Wymieniono pozdrowienia. Markel ciągnął, zwrócony do Arvida: - Posłuchaj czegoś niebywałego! Rissler, jak wiesz, należy do współpracowników gazety, ale tych sporadycznych, pięknoliterackich i nieważnych. Przed południem wstąpił do nas z tekstem, mała nowelka - cena 25 koron. Na nieszczęście kasa gazety była chwilowo równie pusta jak kiesa tego młodego obiecującego pisarza. Wtedy Doncker wpadł na świetny pomysł, jak uratować sytuację, powiedział - wyobraź sobie - że musi przeczytać ramotkę, nim wypłaci za nią honorarium! Ale Rissler jest nieszkodliwym stworzeniem i się nie zezłościł. Przychodzi za to teraz w środku nocy, żeby dowiedzieć się, czy Doncker przeczytał nowelkę i czy kasa jest otwarta! - Drogi Markelu - odparł Rissler - masz niesamowitą zdolność opowiadania głupot. Przyszedłem z tej prostej przyczyny, że jest za późno, by iść do jakiejś knajpy. Byłem na przyjęciu i trochę się zasiedziałem. Nawiasem mówiąc, był tam też Doncker. - Tak, u Rubina... Czy ten klecha też był? - Rzeczywiście był jakiś klecha, ale nie usłyszałem, jak się toto nazywa. Markel wydał z siebie okrzyk wojenny. - Ha! Pamiętasz, co mówiłem przed chwilą, Arvid? Arvid skinął głową. - Tak - mruknął Markel - jutro artykułu na pewno nie będzie. Już o to zadbałem. Zdrowie, chłopaki! - Zdrowie. Jest coś nowego w sprawie Dreyfusa? - Dzisiaj nie. Mniej więcej tydzień temu Mathieu Dreyfus oskarżył Esterhazy'ego o napisanie bordereau. A z paryskich gazet wynika, że będzie nowy sąd wojenny -pro forma. Można wyczytać między wierszami. - Dziwna historia - powiedział Rissler. - Byłem krótko w Paryżu - wróciłem przedwczoraj. Słyszałem, jak gazeciarze wrzeszczą na bulwarach: „Scheurer-Kestner miał kochankę Murzynkę!" Scheurer-Kestner ma około siedemdziesiątki i przez tak długie życie z pewnością nie raz i nie dwa miał okazję się zabawić. Ale dlaczego ma to być dowód przestępstwa Dreyfusa, niełatwo zrozumieć... - Cicho! Ktoś idzie korytarzem... Markel nasłuchiwał, wstrzymawszy oddech. Rzeczywiście słychać było przytłumione, skradające się kroki. Lekko zaskrzypiały drzwi. Kroki poruszały się teraz w gabinecie naczelnego. Ktoś przekręcił klucz w drzwiach prowadzących do kantorka Markela. Arvid spojrzał na zegarek. Był kwadrans po drugiej. - Pst! - szepnął Markel. - Ma ze sobą jakąś babkę! - Tak, no to zdrowie - powiedział Markel nagle bardzo głośno. Cisza. Potem rozległy się kroki, których nikt nie starał się już ukryć, z gabinetu naczelnego na korytarz, a potem do drzwi Markela. Drzwi otworzyły się i dr Doncker wetknął głowę. - Dobry wieczór. Czy mógłbym nieśmiało poprosić panów o małą, czysto prywatną i osobistą przysługę? - Mów - zachęcił Markel. - Ale może najpierw napijesz się grogu? - Nie, dziękuję. Chciałem tylko zapytać, czy ewentualnie na dalszy ciąg tego przyjemnego spotkania nie zechcieliby panowie przenieść się do innego pokoju -najlepiej w drugim końcu budynku? - Możemy - odpowiedział Markel. - Ale pod jednym warunkiem! - Jakim? - Że artykuł księdza w ogóle nie zostanie opublikowany! W ogóle! Dr Doncker wydał z siebie krótki, na wpół zduszony śmiech. - Markel, myślisz, że obchodzi mnie artykuł jakiegoś księdza? Możesz z nim zrobić, co chcesz. - Świetnie. Umowa stoi. Tylko pamiętaj, że mam dwóch świadków! Z butelkami i kieliszkami cicha procesja posuwała się korytarzem przy świetle samotnej żarówki. Dr Doncker stał w drzwiach, czekając, aż zniknie. Markel odwrócił się i zapytał bardzo głośnym szeptem: - Nie ma chyba sensu pytać, czy chcesz się z nami napić małego grogu? - Nie, dziękuję - odparł dr Doncker. W drodze do domu Arvid zaczepił jedną z dziewczyn. To znaczy, jedna z dziewczyn zaczepiła jego. so ca Zwały śniegu i dojmujące zimno pojawiły się tego roku już w pierwszych dniach grudnia. Tym samym na pogrzeb starego Stillego. Arvid poszedł na Nowy Cmentarz, żeby z daleka spojrzeć na Lydię. Wcześniej posłał skromny wieniec na grób. Zajął miejsce w nielicznej grupce stojącej przy wejściu do kaplicy pogrzebowej. Rozpoznał kilku artystów, głównie siwiejących mężczyzn, oraz rektora Akademii Sztuk Pięknych o szlacheckim profilu, najwybitniejszego szwedzkiego malarza swego pokolenia. Było też kilku ciekawskich, ale z pewnością niewielu. Na drodze pojawił się kondukt pogrzebowy, konie szły stępem, karawan ze srebrnymi zdobieniami, ubogie resztki barokowego zamiłowania dla świecidełek za życia i po śmierci, błyszczał w bladym grudniowym słońcu. Trumnę podniosły z karawanu potężne pięści w białych rękawiczkach, żałobnicy wysiedli z wozów, uformowali orszak. Lydia szła za trumną, młoda, szczupła, z lekko pochyloną głową nakrytą żałobnym welonem. Przy jej boku Filip, blady, z lekko odmrożonym nosem. Ottona nie było widać - racja, miał wyjechać do Ameryki... Czyli już wyjechał. Arvid odsłonił głowę przed trumną i wciąż stał z kapeluszem w ręku, kiedy Lydia go mijała. Szła jednak ze spuszczonymi oczami i nic nie widziała. Za nielicznymi krewnymi i najbliższymi przyjaciółmi do kaplicy wszedł rektor Akademii na czele siwobrodych artystów i brama się zatrzasnęła. Arvid zawrócił do miasta. Ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie Syna marnotrawnego w Muzeum Narodowym. Nad cmentarzem zalegał taki sam posępny, zimowy mrok jak na obrazie. Zatrzymał się przy wysokim nagrobku z brązowym medalionem. Emanuel Doncker, informowały wyblakłe złote litery na kamieniu. To był dziadek naczelnego, słynny chemik. A profil na medalionie rzeczywiście przywodził na myśl wnuczka. Arvid krótko się zaśmiał. Przypomniał sobie ranek po tej nocy w redakcji kilka dni temu. Otworzył gazetę z większym zainteresowaniem niż zwykle - szukał nekrologu starego Stillego i swojej recenzji. Lecz pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był artykuł księdza - zamieszczony gdzieś między wstępnym a resztą. - Potem oczywiście znalazł to, czego szukał. Nekrolog był zniekształcony wskutek kilku głupich literówek. Wyraźnie pamiętał, że je zauważył i poprawił, czyli zapomniał posłać korektę windą na dół... A jego recenzja. „Ta Małgorzata sprawiała wrażenie szalonej od urodzenia." W druku te słowa wyglądały jeszcze gorzej niż napisane ręcznie. Prawie się przeraził: czy to naprawdę ja napisałem coś tak brutalnego i im-pertynenckiego? I przecież chciałem skreślić to w korekcie, ale coś mi przeszkodziło, a potem zapomniałem... Szedł wolno między grobami z podniesionym kołnierzem. Zaśmiał się ponownie. Przypomniał sobie wyjaśnienie Markela, gdy wstąpił do redakcji, żeby zapytać, jak to się stało, że artykuł księdza trafił do druku. - Jest tylko jedno wyjaśnienie - powiedział Markel. -Raz zawierzyłem jego słowom - miałem przecież dwóch świadków! Potem w naiwności ducha uciąłem sobie pogawędkę z tobą i Risslerem. W tym czasie Doncker musiał przypomnieć sobie, że księdzu dał równie uroczyste przyrzeczenie! Kojarzy nagle - podczas gdy jego lalunia rozpina haftki gorsetu i rozsznurowuje pantalony - że mamy za mało biskupów! Dzwoni do drukarni: artykuł musi pójść! I idzie! Doncker jest ostatecznie naczelnym. - Zresztą trudno być na niego złym. Kiedy zwymyślałem go za jego małe łajdactwo, odpowiedział mi: Mar-kel, w takiej sytuacji, w jakiej byłem wczoraj wieczorem, obiecuje się wszystko! - No i ma rację. Kilka minut po rozmowie z Markelem Arvid spotkał naczelnego na korytarzu, ten zatrzymał się i powiedział: - Przeczytałem pańską recenzję, panie Stjarnblom, bez zarzutu! „Szalona od urodzenia" - bardzo dobrze! Już zresztą wcześniej zauważyłem, że się pan nadaje. Od nowego roku dostanie pan stałą pensję, na początek sto koron miesięcznie. Arvid poszedł wolno w stronę miasta. Przy Norrtull wsiadł do tramwaju. Kilka dni po pogrzebie Arvid napisał list do Lydii. Pisał między innymi: Ani na jeden dzień, odkąd ostatni raz byliśmy razem, nie zniknęłaś z moich myśli. Jeśli się odsunąłem, to dlatego, że uważam, że tak muszę i powinienem. Nie mam Ci przecież nic od zaoferowania - nic, poza odległą i niepewną przyszłością. Odpowiedź otrzymał następnego dnia: Arvid. Dziękuję Ci za list. Czytałam go kilka razy, ale nie bardzo go rozumiem - to znaczy, zarazem rozumiem i nie rozumiem! Kiedyś chciałabym ponownie się z Tobą spotkać. Nie teraz - jestem taka zmęczona i smutna. Ale trochę później. Bez taty jest tak pusto. Lydia so ca 11 stycznia 1898 roku w sądzie wojskowym zapadł wyrok uniewinniający w sprawie przeciwko Esterha-zy'emu. Honor Francji i armii francuskiej nie mógł znieść myśli, że tej drobnej, brudnej zdrady, w gruncie rzeczy niegroźnej, za którą został skazany kompetentny i zamożny oficer sztabu generalnego o żydowskim pochodzeniu, dopuścił się mało znaczący oficer liniowy cudzoziemskiej proweniencji, amoralny i zdeprawowany drań. 13 stycznia artykuł Zoli J'accuse ukazał się w l'Au-rore, a streszczenie błyskawicznie obiegło telegrafem świat. Dwa dni później egzemplarz 1'Aurore dotarł do redakcji Nationcdbladet. Markel promieniał. Zebrał wokół siebie całą redakcję. Ze swojego gabinetu wyszedł Olof Levini, poeta, krytyk i historyk literatury - już wówczas słynne i kontrowersyjne nazwisko. Z przeciwległego Torsten Hedman, dramaturg i krytyk teatralny. Pojawił się nawet pisarz Henrik Rissler - przyszedł, żeby dowiedzieć się czegoś nowego w sprawie Dreyfusa. Tym razem się dowiedział! Markel wziął nożyczki, pociął sążnisty artykuł Zoli na kawałki i porozdzielał je na prawo i lewo. - Ty będziesz pisał na maszynie - powiedział do Arvi-da - weź trzy pierwsze szpalty, to będą mogli zacząć z nimi w drukarni, a ja przez ten czas zdążę uporządkować i ponumerować pozostałe fragmenty. - Tylko proszę, Olle - zwrócił się do docenta Leviniego- spróbuj pisać tak, żeby na dole byli w stanie przeczytać! (Drukarnia znajdowała się w piwnicy.) Normalnie Levini i Hedman nie zajmowali się oczywiście przekładami, ale sytuacja była szczególna. - Daj mi też kawałek - odezwał się Rissler. - Zwykle nie napisałbym linijki bez honorarium, ale w tym tłumaczeniu chcę mieć udział! Rissler słynął ze swego lenistwa. Kiedy Arvid skończył swoją część tłumaczenia, przeszedł do korektorni i pomógł staremu Johanssonowi w sczytywaniu. Pierwsza odbitka już przyjechała z dołu. Do godziny drugiej cały sążnisty artykuł został przetłumaczony, złożony i sprawdzony, tak że mógł ukazać się jako dodatek w wydaniu regionalnym i jako numer specjalny w Sztokholmie. Nańonalbladet od samego początku, dzięki Markelo-wi, obrała właściwy kurs w sprawie Dreyfusa. W innych kwestiach, zwłaszcza politycznych, zdarzało się jej dryfować niczym poeta wędrujący nocą. Politycznie gazeta zachowywała raczej neutralność - „stała nad partiami", jak to sformułowano w ostatniej reklamie prenumeraty. Była to cnota wynikła z konieczności - wcale częste zjawisko - z pewnych historycznych powodów nawiązanie stosunków z którąś z partii politycznych nie wchodziło w grę. Nańonalbladet powstała w latach 80. jako organ ultrareakcyjnych protekcjonistów i agrarystów. Nie zarabiała na siebie, ale korzystała z mecenatu wielkoprzemysłowych kręgów. Po przełomie protekcjonistycznym pod koniec lat 80. mecenasi, których interesy gazeta reprezentowała, dostali, co chcieli, i, syci i zadowoleni, zaczęli przebąkiwać o pozbyciu się tej beczki Danaid. Gazeta ledwo utrzymywała się na powierzchni, a wiosną _ A O — 1897 roku nastąpił krach! Ostatni mecenas, który już od lat jako jedyny wspierał ją finansowo, musiał wstrzymać płatności, a swoje interesy oddać w zarząd syndykowi. Do jego najsłabszych aktywów należał większościowy pakiet akcji w Nationalbladet - kredytodawcy skłonni raczej byli zaliczyć go do pasywów... Kiedy jednak coś się wydarzyło. Finansista Henry Steel, który ani trochę nie interesował się polityką, natomiast żywo kulturą i sztuką, nawiązał kontakt z kręgiem poetów i pisarzy - zaliczali się do niego między innymi wybitny liryk P.A. von Gurk-blad, Olof Levini, Torsten Hedman, Henrik Rissler, także dr Doncker - a ci nakłonili go do złożenia obietnicy, że sfinansuje nową gazetę. Miała to być liberalna popołu-dniówka, gdyż wszyscy nienawidzili Aftonposten - z nią właśnie mieli konkurować, tak by zniknęła z rynku. Liberalna czy raczej radykalna, tylko o nieco silniejszej orientacji narodowej niż ówczesna partia liberałów. Doncker z jakiegoś tajemniczego powodu przewidziany był na redaktora naczelnego. P.A. von Gurkblad miał swoim nazwiskiem wspierać gazetę jako przewodniczący zarządu, ponadto luźno z nią współpracować. Olof Levini zajmowałby się krytyką literacką i pisał artykuły wstępne w dziale Kultura. Torsten Hedman pisałby o teatrze i sztuce, i o czym by jeszcze chciał. I tak dalej. W gestii Markela - on także należał do kręgu - byłaby polityka. Los jednak zrządził, że bank Henry'ego Steela, czyli on sam, okazał się największym wierzycielem mecenasa Nationalbladet, gdy nastąpił krach, i jemu przypadło w udziale nie tak łatwe zadanie zamknięcia interesów bankruta. W powszechnej opinii wykonał je udanie, choć osobiście poniósł znaczne straty. W ten sposób wbrew swej woli niespodziewanie stał się posiadaczem większościowego pakietu akcji Nationalbladet. Co, u licha, - 49 - miał z nim zrobić, teraz gdy obiecał wesprzeć nową gazetę? Rozwiązanie było proste jak jajko Kolumba: niech Levini, Doncker i reszta chłopców wezmą Nationalbladet i przekształcą ją w gazetę, o jakiej marzą! Przedstawił tę myśl któregoś wieczoru Donckerowi, Leviniemu i Hedmanowi. Z początku przyjęli ją milczeniem, z pewną rezerwą. - To może być nieco trudne - powiedział Torsten Hed-man. - Trudne jak trudne! - odparł Henry Steel. - Nic nie jest niemożliwe. Zrobicie, co możecie. J a robię, co mogę, a to jest jedyny sposób. Pomyślcie sami: co, u licha, innego mam zrobić z Nationalbladet? Jak się ma większościowy pakiet akcji w jakiejś firmie, ponosi się pewną odpowiedzialność za pracowników, żeby nie znaleźli się nagle na ulicy bez środków do życia. Jeżeli przejmiecie gazetę, to przynajmniej zatrudnieni w biurze i drukarni oraz ci mniej znaczący, bezbarwni dziennikarze zachowają swoje miejsca pracy. Pozostałym wypłacę oczywiście odpowiednie odprawy do czasu znalezienia nowego zajęcia. - Tak, chyba nie ma innej rady - westchnął Olof Le-vini. - Uważam, że pomysł jest świetny - powiedział Doncker. - W ten sposób od samego początku mamy prenumeratorów, a zgodnie z zasadą bezwładności spora część zostanie mimo zmiany profilu! Sprawę załatwiono pośpiesznie na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu akcjonariuszy Nationalbladet. - Masz zagłosować za trzydzieści akcji - powiedział Doncker do Henrika Risslera. Rissler poszedł na zgromadzenie akcjonariuszy do Sali Oskara w hotelu Rydberg i zagłosował za trzydzieści akcji, których nigdy nie widział na oczy. - 50 - Tak wyglądała historia gazety - Arvid usłyszał ją któregoś wieczoru od Markela. Stał teraz przy oknie w gabinecie Torstena Hedma-na. Korzystał z niego, kiedy było tam pusto. W tej chwili nie miał jednak nic do zrobienia, zbierał się do wyjścia -drzwi na korytarz zostawił otwarte. Zaczęło już zmierzchać, na dworze padał gęsty śnieg. Arvid rozmyślał o swojej przyszłości. Podczas przerwy świątecznej, kiedy miał wolne w szkole, całkowicie poświęcił się pracy redakcyjnej, wciągała go. Stwierdzał, że uczy się tu więcej niż na stażu w liceum. W gazecie miał poczucie, że znajduje się w bardziej centralnym punkcie rzeczywistości niż w szkole. A za kilka dni znowu zaczynały się lekcje... Najchętniej napisałby do dyrektora, że z takich a takich to powodów zmuszony jest przerwać staż. Z pewnym ociąganiem, gdyż dyrektor okazywał mu życzliwe zainteresowanie i zachwalał jego pedagogiczne uzdolnienia. „Urodzony nauczyciel", powiedział, co Arvida nieco przestraszyło... Ale była jeszcze inna kwestia: któregoś dnia z wymiany zdań z dr. Don-ckerem zorientował się, że naczelny, awansując go na stałego pracownika, całkowicie zapomniał, że Arvid jednocześnie odbywa staż w Norra Latin. „Ech - zareagował, kiedy Arvid mu o tym przypomniał - niech pan machnie ręką na nauczycielstwo, panie Stjarnblom -chyba że pociąga pana harowanie przez całe życie jak wół na kawałek suchego chleba..." Szkopuł w tym, że ekonomiczne fundamenty Nationalbladet wydawały się Arvidowi nieco chwiejne. Po „rewolucji" gazeta się rozwijała, co do tego nie było wątpliwości, ale pracownicy w rozmowach w cztery oczy przebąkiwali, że pieniądze, które bankier Steel wyłożył na prowadzenie gazety, dawno zostały przejedzone. Doncker wyliczył koszty dość beztrosko. Steel wziął wprawdzie pod uwagę, że na ogół koszty są niedoszacowane, ale Doncker okazał się pod tym względem bezkonkurencyjny. Tak przynajmniej twierdził Markel. Któregoś dnia powiedział do Torstena Hedmana: „Dzisiaj mamy dzień emocji - wypłata. Doncker objeżdża teraz dorożką miasto i pożycza pieniądze na nasze pensje. Honorowy gość, nie można powiedzieć!" Arvid czuł się trochę rozdarty... Śnieg, śnieg padał i padał... Nie, czas było iść. Ale najpierw chciał coś omówić z Markelem. Wyszedł na pogrążony w ciemności korytarz. Podkręcił lampę. W drugim końcu korytarza dostrzegł młodą kobietę i chłopaka z portierni, który wskazywał ręką: tam, tamtędy... Z miejsca rozpoznał Lydię. Zbliżyła się do niego. - Chciałam zamieścić ogłoszenie, ale nie mogę znaleźć... Arvid był całkowicie zaskoczony. - Mogę pokazać ci drogę. - Dziękuję. - Śpieszy ci się? Biuro ogłoszeń zamykają dopiero za kilka godzin. Nie... nie chciałabyś wejść do mnie na chwilę? Lydia zwlekała z odpowiedzią. - Nie wiem, czy wypada. - Dlaczego nie? Korzystam z gabinetu Torstena Hedmana, kiedy go nie ma. Wyszedł przed godziną i wróci dopiero wieczorem, po teatrze. Ostrożnie zamknął za nimi drzwi. Pokój pogrążony był w półmroku. Śnieg na dworze, padał i padał. Stali w milczeniu i żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. Aż zatopili się w pocałunku. Długim pocałunku. Lydia była mokra od śniegu. - Nie zdejmiesz płaszcza i kapelusza? - zapytał. - Nie wiem, czy wypada. Ktoś mógłby wejść... Wyglądałoby dziwnie... Arvid przekręcił klucz w zamku. - Owszem, wypada. Nikt nie wejdzie. - Przez kilka następnych sekund żadne z nich się nie odezwało. - Tutaj piszesz? - zapytała. - Tak, kiedy pana Hedmana nie ma. Kiedy jest, siedzę w dużej sali redakcyjnej razem z pięcioma czy sześcioma innymi gryzipiórkami. Zdjęła płaszcz i kapelusz, zostając w czarnej, żałobnej garsonce, z którą kontrastowały jasne włosy. - Ale jak ktoś... jak ktoś będzie miał do ciebie sprawę i naciśnie klamkę...? - Możesz być spokojna, Lydio. W tej redakcji respektuje się niewiele rzeczy, ale jedno respektuje się bezwzględnie: zamknięte drzwi. Jakie ogłoszenie chciałaś zamieścić? - Szukam pracy. Czegokolwiek. „Przynieś, podaj." Nie mam żadnych szczególnych umiejętności. Prace domowe to jedyne, co potrafię. Zamilkli oboje. Śnieg, śnieg padał i padał. Ściemniało się. Zapłonęła pierwsza latarnia na ulicy, rzucając poblask na sufit pokoju. - Powiedz - odezwał się Arvid - pamiętasz, jak spotkaliśmy się przypadkiem jesienią w Djurgarden. Byłaś w towarzystwie jakiegoś pana... - Tak, to był doktor Roślin. - Aha... Markus Roślin, historyk kultury i archeolog...? - Tak. Jest starym przyjacielem rodziny. Milczeli. Śnieg, śnieg padał i padał. - Powiem ci coś - odezwała się. - Tamtego popołu- dnia poczułam taką nieodpartą tęsknotę za spotkaniem z tobą. Poszłam do ciebie i zadzwoniłam do drzwi. Ale nikt nie otworzył. Wyszeptała to z jasną główką wtuloną w jego pierś. Pogłaskał ją po włosach. - Byłem w domu. Ale zadzwoniłaś tylko raz. Nie mogłem przecież spodziewać się, że to ty. - Niechętnie dzwonię dwa razy. Ja też „respektuję zamknięte drzwi"... - Och, Lydia... Ujął jej głowę w swoje ręce i spojrzał w oczy. - Mogę cię o coś zapytać? -Tak...? - Ale musisz mi obiecać, że nie będziesz na mnie zła. -Tak...? - Czy... czy jesteś „niewinną" dziewczyną? - Oczywiście. - Jesteś zła, że zapytałem? Uśmiechnęła się ze łzą w oku. -Nie. Zamilkli oboje. Robiło się coraz ciemniej. Śnieg, śnieg padał i padał. Siedziała z głową opartą na jego piersi. On szeptał jej imię, raz po raz, bezwiednie: Lydia... Lydia... Lydia... Ponownie ujął jej głowę w swoje ręce i spojrzał głęboko w oczy. -Będziesz moją fylgią - powiedział. -Chcesz być moją fylgią? Delikatnie uwolniła się z jego rąk. - Chcę być dla ciebie wszystkim. Ale to nie zależy tylko od tego, czego j a chcę... Wiesz, co pomyślałam, kiedy dostałam twój list? Pomyślałam: no to nie mam po co się oszczędzać... - Nie rozumiem...? - Nieważne... Mrok zgęstniał. Śnieg, śnieg padał i padał. - Lydia. Musisz zrozumieć, że małżeństwo mogę planować tylko w odległej perspektywie. -Tak. - Gdybyś jednak chciała zostać w tajemnicy moją maleńką ukochaną? Jej oczy w półmroku były duże i pełne łez. - Nie - odparła. - Nie chcę być dla ciebie ciężarem. Wszystko inne, ale nie to! Nie chcę być ciężarem! Białe płatki za oknem tańczyły i lśniły, i płynęły ku ziemi. Milczeli oboje. - Czy możesz mi powiedzieć, co jest dobre, a co złe? Arvid zastanowił się. - Nie wiem - odpowiedział. - Przed południem tłumaczyliśmy tu w gazecie J'accuse Zoli. Teraz kolportują go w mieście jako numer specjalny. W tym przypadku wiem, co jest dobre, a co złe. Lecz miałbym spory kłopot, gdyby któregoś dnia kazano mi wyjaśnić chłopcom w szkole, co jest dobre, a co złe - podać jakąś ogólną regułę... Z głową wtuloną w jego pierś płakała. Płakała. Nie słuchała, co mówi. Trzęsła się od płaczu. Aż nagle oswobodziła się z jego objęć, wstała, otarła łzy. Młoda, szczupła, o jasnych włosach, w czarnej, żałobnej garsonce. - Muszę iść - powiedziała. On też wstał. Po długim pocałunku powiedział: - W i e r z ę, że będziesz moją fylgią. Nałożyła płaszcz i kapelusz. Jeszcze mokre od śniegu. - Żegnaj. - Nie będę mógł cię widywać? - Nie wiem... Trzymała rękę na klamce, Arvid otworzył kluczem. - Nie wiem - powtórzyła. Nagle zarzuciła mu ręce na szyję. - Chcę ci coś powiedzieć na ucho. I wyszeptała, zbliżając usta do jego ucha: -Chcę tego. Ale nie mam odwagi. Puściła go i pośpiesznie odeszła. so ca W kwietniu, któregoś ranka Arvid dostał list. Natychmiast rozpoznał charakter pisma Lydii i gorączkowo rozdarł kopertę. Zawierała tylko niewielką karteczkę. Na jednej stronie Lydia narysowała ołówkiem krajobraz - jesienna równina z nagimi kikutami wierzb odbijającymi się w stojącej wodzie, ciężkie niebo z nisko płynącymi chmurami i stadem wędrownych ptaków... Na odwrocie napisane było, też ołówkiem: „Chcę w świat, daleko, daleko w świat." To wszystko. Nic więcej. Arvid zastanawiał się, trzymając karteczkę w ręku. Co chciała mu przez to powiedzieć? Czuł, że było to coś ważnego. Ale co? Planowała wyjazd? „Chcę w świat, daleko, daleko w świat." Nie, nie potrafił odgadnąć jej intencji. Ale karteczkę zachował w notesie. Kilka pięknych wczesnowiosennych dni było tego roku w kwietniu. Jeśli wyszło się na szosę poza miasto, na poboczach wciąż widziało się duże zaspy brudnego śniegu - tam panowała jeszcze zima, chora i wycieńczona zima. Jednak w samym mieście czyste ulice lśniły w słońcu, woda Norrstromu mieniła się, szumiała i pieniła, a w Kungstradgarden pojawili się już pierwsi smagli i biedni Włosi sprzedający baloniki: czerwone, niebieskie i zielone - tam miało się wrażenie, że naprawdę nastała wiosna. Któregoś dnia około trzeciej Arvid szedł jedną z alejek Kungstradgarden. Nagle wpadł na Filipa Stillego. Porozmawiali chwilę i poszli kawałek razem. - Dziękuję, że przysłałeś wieniec - powiedział Stille. -Miło z twojej strony. - Nie ma za co... - Jesteś na stażu w Norra Latin? - Nie, zrezygnowałem. Jak może słyszałeś, zaczepiłem się w Nationalbladet. - Tak, ale myślałem, że mimo wszystko... No, może rzeczywiście to jest lepszy zawód. W pewnej odległości zobaczyli dwóch wysokich starszych panów, którym wszyscy ustępowali drogi i przed którymi mężczyźni zdejmowali kapelusze. To był król w towarzystwie łowczego. Zamilkli oboje. Filip Stille należał najwyraźniej do tych, których ogarnia nieco podniosły nastrój, gdy w pobliżu jest jakiś król, a Arvid nie miał nic do powiedzenia. Kiedy król ich mijał, zdjęli kapelusze. - Masz jakieś wiadomości od brata? - zapytał Arvid. - Tak, dostał tam dobrą pracę, w dużej firmie inżynierskiej. Chyba w miarę mu się powodzi. Zresztą spadek po tacie okazał się większy, niż można było przypuszczać. Wiedzieliśmy, że nie zdołał nic odłożyć, choć nie miał długów, co też było nam wiadomo. Zebrał jednak małą kolekcję „starych mistrzów", którą z biegiem lat nabywał praktycznie za grosze, większość oczywiście nieznanego lub wątpliwego autorstwa, ale kilka obrazów poszło na aukcjach u Bukowskiego za całkiem ładną cenę. Zostawił też trochę innych dzieł sztuki i kosztów- ności. W sumie uzyskaliśmy około ośmiu tysięcy koron. Nie za dużo, wziąwszy pod uwagę, że trzeba było podzielić na troje. Ale my dwaj jesteśmy na tym etapie, że utrzymujemy się sami, a Lydia sobie poradzi. Rozstali się na skrzyżowaniu z Arsenalsgatan. Filip szedł w stronę Óstermalmu, Arvid mógłby pójść z nim, ale skłamał, że idzie do gazety. „Lydia sobie poradzi." Powiedział to z trochę zagadkowym, trochę tajemniczym uśmiechem... Dzwony u św. Jakuba grzmiały i śpiewały. Grzebano starego lichwiarza. Na placu Jakuba minął trzech „mężów stanu", jak by się kiedyś powiedziało: premiera z ministrem sprawiedliwości po jednej stronie i ministra wojny, chudego, pomarszczonego weterana wojny prusko-francuskiej, po drugiej. Widział ich wcześniej kilka razy z małej loży prasowej w starej, zamykanej już siedzibie Riksdagu. Musiał uśmiechnąć się na myśl o szalonych historiach Boccaccia, które opowiadały o ministrze sprawiedliwości, strasznie szpetnym mężczyźnie. Kilka kroków za nimi dreptał Jorgen, z czernionymi wąsami, ale siwą bródką, ubrany w sięgający niemal do kostek szarożół-ty surdut. Na placu Gustawa Adolfa Arvid zatrzymał się przed biurem ogłoszeń swojej gazety, gdzie w witrynie wywieszono ostatnie depesze. Najnowsza donosiła: „Papież zaoferował swoją mediację między Hiszpanią a Stanami Zjednoczonymi." Zobaczył ich przed sobą jak żywych: ironiczny i wycyzelowany przez niezwykle długie życie starczy profil Leona XIII, pamiętał go z jakiejś reprodukcji słynnego portretu Lenbacha, i McKinleya, automatyczną tubę wielkiego kapitału amerykańskiego, rzecznika tych, którzy mieli zarobić na wojnie pieniądze. Obawiam się, pomyślał, że ci dwaj panowie będą mieli pewne trudności, by się porozumieć... A w tle dostrzegał kilku rozgorączkowanych i na wpół szalonych hiszpańskich polityków i generałów, dla których liczył się tylko „honor Hiszpanii", czyli w tym przypadku ich własny, światowe realia nic dla nich nie znaczyły... Nie, tej wojnie Leon XIII chyba nie będzie mógł zapobiec... Poczuł czyjąś rękę na ramieniu. - Dzień dobry, chłopcze! To był baron Freutiger. - Dzień dobry... Jesteś w mieście? - Jak widzisz. Wstąpisz ze mną do Rydberga? Możemy wypić kieliszek wina albo absyntu czy na co masz ochotę. Na kolację jest za wcześnie. Weszli do hotelu i usiedli w „skórzanej kawiarni", skąd widzieli wszystkich przechodzących przez plac Gustawa Adolfa. Arvid był tu kilka razy zimą, bez towarzystwa, siedział na tej samej skórzanej kanapie - przy lampce porto lub czegoś innego - i przypatrywał się wielu nieznanym i nielicznym znajomym twarzom i sylwetkom, które przesuwały się w śniegu lub deszczu. Po raz pierwszy wstąpił tu przy pięknej kwietniowej pogodzie. - Absynt? - zapytał Freutiger. - Może być - odparł Arvid. Przyniesiono im absynt. Freutiger wyglądał przez okno. - Tam szła Dagmar Randel. Słodka dziewczyna, ale po trochę zbyt wielu flirtach. Obecnie flirtuje z porucznikiem Warbergiem. A tam idzie Marta Brehm. Niezwykłej urody dziewczyna! Ale podobno ma dziecko z medykiem o nazwisku Tomas Weber - nawiasem mówiąc, chwalipięta... Arvid słuchał z roztargnieniem. Co obchodziły go te nazwiska, których nigdy wcześniej nie słyszał? Gdyby był w Karlstad, gdzie znał z wyglądu i reputacji wszystkie dziewczęta z dobrych domów - ale tutaj, tutaj nie znał prawie nikogo! - Zapominasz, że jestem z prowincji. - Nie zapominam, ale w końcu musisz zostać sztok-holmczykiem! - Czy to nie Snoilsky? - zapytał Arvid, który wcześniej widział wielkiego poetę tylko na portrecie. - Tak, Snoilsky. Opowiem ci anegdotę, jeśli jeszcze jej nie słyszałeś. Ibsen przed kilkoma tygodniami skończył siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat i udał się na tak zwane tournee Wielkich Krzyży do bratnich krajów: najpierw do Kopenhagi, gdzie dostał Wielki Krzyż Orderu Dannebrog, został uczczony procesjami z pochodniami, festynami i mowami i spił się do nieprzytomności, a później do Sztokholmu, gdzie dostał Wielki Krzyż Gwiazdy Polarnej, został uczczony galowym przedstawieniem, festynami i mowami i spił się do nieprzytomności. Któregoś przedpołudnia odwiedził go w Grand Hotelu Snoilsky. Zastał go siedzącego przy stole, na którym leżały Wielkie Krzyże ze wszystkimi akcesoriami. Ibsen patrzył na nie gorzkim i poważnym wzrokiem. „Tak, drogi Henryku - powiedział Snoilsky - ze wszystkich skandynawskich pisarzy dostałeś ich pewnie najwięcej." „Mam nadzieję!" - odparł Ibsen. „No może poza Oehlenschlage-rem" - ciągnął Snoilsky. Ibsen zmarszczył brwi. Wtedy Snoilsky zobaczył na stole Wielki Krzyż Św. Olafa. „No tak, Oehlenschlager nie mógł dostać Św. Olafa". „M a m nadziej ę!" - Anegdota jest zabawna, ale minęła wiele stacji, zanim dotarła do ciebie - powiedział Arvid - a ty też jesteś taką „stacją" i to wcale nie najgorszą. Zdrowie! - Chcesz powiedzieć, że zmyślam? - Oczywiście, że nie, nigdy nie zmyślasz. Pozwól mi jednak zrekonstruować ten epizod, tak jak w rzeczywistości mógł wyglądać. - Proszę bardzo. Freutiger kupił od gazeciarza Aftonposten. - Dobrze. Snoilsky wchodzi do pokoju. Według twojej wersji Ibsen siedzi przy stole i patrzy na swoje ordery. To jest nie do pomyślenia: zgodnie przedstawia się go jako starszego pana skrupulatnie przestrzegającego form i ceremoniałów - nawet po pijanemu, a wtedy był przecież trzeźwy. Nie do pomyślenia jest, by mógł potraktować Snoilsky'ego, którego zna od niepamiętnych czasów z Rzymu, choćby z odcieniem lekceważenia. Oznacza to, że wstał, wyszedł mu naprzeciw i powiedział „dzień dobry" lub coś podobnego. Jego ordery leżą na stole, może przez przypadek - na przykład właśnie je pakował. Snoilsky zagaja na ich temat, żeby nawiązać rozmowę, lekkim tonem, na wpół żartobliwie, Ibsen odpowiada swoim „mam nadzieję" - zapewne również trochę żartem i z ironią, ale z posępniejszym akcentem swojej posępniej-szej natury... - A niech to! - wykrzyknął Freutiger, który wertował Aftonposten. - Co się stało? - Zobacz sam! Podsunął mu gazetę, wskazując na ogłoszenie o zaręczynach. Arvid przeczytał: MARKUS ROŚLIN i LYDIA STILLE - Co na to powiesz? - zapytał Freutiger. - Ta dziewczyna nie zadowala się drobnymi! Markus Roślin - co najmniej sześćset tysięcy. Arvid nic nie powiedział. W tej chwili był wdzięczny Freutigerowi za jego gadulstwo. Nie musiał się odzywać. Bał się, że głos mógłby go zdradzić. - Możesz sobie wyobrazić, Arvid - ona jest jedyną dziewczyną, jaką kochałem - na serio, rozumiesz! Dwa tygodnie po śmierci starego Stillego napisałem do niej list i oświadczyłem się. Uczciwie i rzetelnie, jak mi się wydawało, z dokładnymi danymi o moim majątku: nieco ponad dwieście tysięcy. Odpowiedź dostałem odwrotną pocztą, podpisaną „z poważaniem". To treść możesz sobie dopowiedzieć. Pomyślałem oczywiście, że jestem dla niej za stary - czterdzieści sześć lat, ona dziewiętnaście - i nie mogłem oprzeć się podziwowi dla jej charakteru, tak lekko rezygnować z dostatniego życia. Ale Roślin ma ponad pięćdziesiąt lat. Czyli mój wiek nie miał tu nic do rzeczy. Nie chodziło o wiek! - Ależ Freutiger - Arvidowi własny głos wydał się obcy, dochodzący gdzieś z daleka - chyba nie myślisz poważnie, że różnica w majątku była dla niej rozstrzygająca? Pieniądze potrzebne są na życie. Ale trochę więcej czy trochę mniej - z pewnością nie tym się kierowała... Freutiger przetarł oczy. - O nie. Z pewnością nie. Po prostu uznała, że Roślin nadaje się trochę lepiej ode mnie. No i może oczekiwać, że zostanie wdową kilka lat wcześniej - miejmy nadzieję, że szybko go wykończy, cherlawy jest nieboraczek... Wykluczone, żeby miała być w nim zakochana. - Zjesz ze mną kolację? Smacznie zjemy i upijemy się na umór! - Dziękuję, ale nie mogę - odrzekł Arvid. - Muszę być o piątej w gazecie. Chciał zostać sam. Nie miał nic do zrobienia w redakcji o tej porze. Mimo wszystko tam poszedł. - F,9. - Minął kilka pokoi. Wszędzie było pusto. Stanął przy oknie w gabinecie Torstena Hedmana. Było duszno. Otworzył okno. Z pobliskiego podwórza dochodziły dźwięki katarynki. Grała Bandycki walc - obecny przebój. - Jego ukochana... ta... którą całował o zmierzchu za żywopłotem z bzu... ona... ona... „Chcę w świat, daleko, daleko w świat." Czyli oznaczało to podróż poślubną na Riwierę, do Włoch, może do Egiptu... Mełł w ustach te słowa: „Chcę w świat, daleko, daleko w świat." Jego wzrok padł na kanapę. Tam siedzieli ostatni raz. A w drzwiach, kiedy wychodziła, powiedziała: „Chcę tego! Ale nie mam odwagi!" Nagle przypomniał sobie swoją reakcję, kiedy powiedziała: mogę czekać. On nie chciał, żeby ktoś na niego czekał! Miał, czego sobie życzył. Nikt na niego nie czekał. Nikt. Wyjąc jak dzikie zwierzę, rzucił się na kanapę. Człowiek nie wybiera swego losu. Nie wybiera też sobie żony, kochanki czy dzieci. Pojawiają się w jego życiu, są przy nim, zdarza się, że je traci. Ale nie wybiera! Minęły lata. Arvid Stjarnblom pracował w gazecie. Od dłuższego czasu był stałym recenzentem muzycznym. Po tamtym wieczorze, kiedy przypadkiem dostał zadanie napisania recenzji z debiutu panny Klarholm jako Małgorzaty w Fauście, w wolnych chwilach przeczytał niemal wszystko o muzyce, co znalazł w Bibliotece Królewskiej. A że na dodatek był odrobinę muzykalny, przy pierwszej okazji zastąpił starego recenzenta, który chorował nieco za często, i po dwóch, trzech latach dostawał 2400 koron stałej pensji rocznie; oczywiście do jego obowiązków należało robienie wszystkiego i jeszcze trochę. Gazeta nie miała na tyle stabilnej sytuacji finansowej, by pozwolić sobie na płacenie tyle pieniędzy za same recenzje. Rozwijała się jednak, co było wyraźnie widać: grubiała jak kobieta w stanie błogosławionym, przybywało prenumeratorów i ogłoszeniodawców. Niestety, w jeszcze większym tempie rosły koszty - twierdził Markel. Właściwie nie wiadomo było, kto je pokrywał. Henry Steel wycofał się z Nationalbladet dawno temu, po nim przyszedł ktoś inny, potem następny, a w czyim posiadaniu znajdował się teraz niezwykle drogocenny większościowy pakiet akcji, tego dokładnie nie wiedziano... Dr Doncker ob- jeżdżał jednak miasto dorożką lub automobilem - na pisanie nie miał już prawie w ogóle czasu - i w dniu wypłaty pieniądze w kasie zawsze były. - Pamiętasz - zapytał kiedyś Arvid Markela - jak Bal-zac nazwał gazety? Ces lupanars de la pensee. - „Lupa-nary myśli." - Hm. Tak łobuz powiedział? - Ano tak. - Naprawdę powiedział „myśli"? Co za kurtuazja z jego strony! No ale wiadomo, że był nieuleczalnym romantykiem - stwierdził Markel. I zaraz dodał: - Drogi Arvidzie, piszesz o muzyce i o wszystkim, co tam ci wpadnie w ręce. Nie masz powodu do narzekania. Ja jestem bliżej brudów i całego tego bagna, a nie narzekam! Robię, co mogę, żeby zatrzymać tyle błazenady, humbugu i głupot, ile się da, ale czasami jestem bezsilny i muszę puścić... Ty nigdy nie będziesz musiał napisać niczego wbrew własnemu przekonaniu. Ja zresztą też nie. Ale jako zastępca naczelnego i najczęściej nocny prowadzący nierzadko jestem zmuszony, by wbrew swej woli puścić „kłamliwe sformułowania zwodzące społeczeństwo". Tobie to nie grozi. Piszesz o muzyce i pobierasz pensję. Nie masz powodu do narzekania. - Nie narzekam. Tyle że za każdym razem, gdy pobieram pensję, nie mogę uniknąć refleksji, że bez tych „kłamliwych sformułowań zwodzących społeczeństwo" nie byłoby pieniędzy na jej wypłatę. - Ach, ty biały ośle. To już nie jest etyka, tylko super-etyka. „Kłamliwe sformułowania." Na Boga, muszą istnieć. A człowiek nieustannie staje przed starym pytaniem Piłata: cóż to, do cholery, jest prawda? bd ca _ ń ca Zaręczyny ogłoszono w dniu imienin Dagmar na wystawnym obiedzie z tańcami u dyrektora Randela. Najznamienitszym gościem - tym, który poprowadził gospodynię do stołu - był minister Lundstróm, daleki krewny matki Dagmar, pierwszej żony dyrektora Randela. Randel poprosił Arvida, by zaproponował dwie osoby z gazety. Stąd wśród gości byli Doncker i Markel. Poza tym dzieci Jakoba Randela, zięciowie, synowe i najbliższa rodzina. Pastor Harald Randel, najstarszy syn, z żoną, z domu Platin, i bogatymi teściami, maklerem miejskim Platinem z małżonką. Hugo Randel, architekt, z żoną i zamożnym teściem. I siostry Dagmar, Eva von Pestel z mężem, porucznikiem Książęcych Huzarów, i Margit Lindman też z mężem, młodym obiecującym maklerem giełdowym. I wielu innych... Freutiger też przyszedł. Markel po obiedzie próbował nawiązać rozmowę z ministrem Lundstrómem o sprawie norweskiej. - Mm, mm - odpowiedział Lundstróm. Tańczono... Arvid z Markelem wracali kawałek razem. - Chyba jednak byłem źle poinformowany o sytuacji finansowej twojego teścia - powiedział Markel. - Myślałem, że lada chwila „padnie", ale wygląda na to, że może utrzymać się na powierzchni jeszcze przez kilka lat dzięki rodzinie i innym powiązaniom. Ale niewiele dłużej... Pożegnali się na rogu ulicy. - W jednym się nie myliłeś - powiedział Arvid. - Człowiek nie wybiera! - Rzeczywiście nie wybiera. Dobranoc! - Dobranoc! Arvid wrócił do domu. Nakręcił jak zwykle zegarek i powiesił na przeznaczonym do tego gwoździku nad łóżkiem. Klucze, sakiewkę i portfel oraz notes położył na nocnym stoliku. Z notesu wypadła na podłogę niewielka karteczka. Podniósł ją. Rysunek ołówkiem. Jesienny, równinny krajobraz z nagimi wierzbami i stojącą szarą wodą, z wędrownymi ptakami na pochmurnym niebie. A na odwrocie: „Chcę w świat, daleko, daleko w świat." Zamyślił się. Rok za rokiem towarzyszyły mu ten rysunek i to krótkie zdanie, przechodziły z jednego notesu do drugiego - a w minionych latach zużył ich chyba z pięćdziesiąt. „Chcę w świat, daleko, daleko w świat." Wziął karteczkę i schował do szuflady sekretarzyka - do szuflady, w której przechowywał kilka drobnych skarbów. Ślub odbył się 10 lutego 1904 roku - tego samego dnia, w którym gazeciarze biegali po ulicach w szalejącej śnieżycy i krzykiem zapowiadali numer specjalny: - Wojna między Rosją a Japonią! Ale raz w tym nędznym życiu ma chyba człowiek prawo spróbować odnaleźć swe Taunickie Jezioro... Arvid i Dagmar Stjarnblomowie żyli bardzo szczęśliwie. W grudniu 1904 roku urodziła im się córeczka. Na chrzcie otrzymała imiona Anna Maria. Podczas chrztu zdarzyło się małe niedopatrzenie, któremu na szczęście łatwo zaradzono. Kryształową misę, jeden z prezentów zaręczynowych, ustawiono na stoliku, za nim stanął ksiądz - był nim Harald Randel - a goście utworzyli półokrąg. Ksiądz zaczął: - W imię Boga, Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen! Tu zrobił przerwę i pochylił się nad misą. - Czy nie powinniśmy mieć trochę wody...? Woda wprawdzie tego nie czyni - dodał z niemal nieziemskim uśmiechem - ale jakoś się przyjęło... Arvid wziął misę i pognał do kranu. Następnej jesieni urodziła się kolejna dziewczynka. Dano jej na imię Astrid; tym razem woda w misie była. Był to rok, w którym rozpadła się unia, król płakał, E. G. Bostróm spadł ze stołka, jego następca, trzeźwiej i rozsądniej myślący niż to pasowało do nastrojów, został zwymyślany i też spadł ze stołka, a wnuk wnuka starego Jeana Baptiste'a wstąpił na tron Haralda Piękno-włosego pod pseudonimem artystycznym Hakon VII! _ Q4 _ Arvid był bardzo szczęśliwy ze swoją żoną. Czasami jednak odczuwał gryzący niepokój w obliczu przyszłości. Postanowił, że na razie nie mogą mieć więcej dzieci; z przerażeniem przypominał sobie opowieść z Dziejów Apostolskich o mężczyźnie co „miał cztery córki panny, które prorokowały". Jego teść, Jakob Randel, wprawdzie nadal utrzymywał się na powierzchni ze swoimi interesami, ale nikt nie umiał powiedzieć jak, ani tym bardziej jak długo jeszcze... Któregoś dnia Arvid spotkał na ulicy Freutigera. Nie widzieli się od dawna. Arvid czuł się lekko zawstydzony z powodu tych pięciuset koron starego długu. Zapytał, czy teść coś o nim wspomniał. - Ano cóż, rzeczywiście wspomniał. Spotkałem go któregoś wieczoru w Towarzystwie i zapytał mnie: „Powiedz, czy Stjarnblom nie jest ci winien 500 koron?" -„Ech - odpowiedziałem - nie ma o czym mówić!" - „Też tak uważam!" - powiedział Randel. No to więcej o tym nie mówiliśmy. Za to później wieczorem nakłonił mnie, żebym za dziesięć tysięcy kupił akcje Sveapalatset. Nawet nie pamiętam, jak do tego doszło. Obawiam się, że to makulatura. Ale miał takie wymowne, piękne i patriotyczne argumenty. Arvid odczuwał czasami niepokój przed przyszłością. Miał jednak mądrą, praktyczną i oszczędną żonę i na razie jakoś sobie radzili. Jej mały podstęp wojenny z „potajemnymi zaręczynami" dawno już przejrzał, przebaczył i podziwiał - genialny w swojej prostocie. A odkąd osiągnęła cel i zdobyła męża, właściwie bardzo mało się o niego troszczyła. Owo odkrycie go ucieszyło. To powinno być naprawdę szczęśliwe małżeństwo, pomyślał. Taka czy inna drobnostka czasami go irytowała. Jako żona dziennikarza Dagmar uważała, że z definicji zna się na wszystkim, na czym on z zawodu udawał, że się _ q<; _ zna, i w towarzystwie - tej odrobiny życia towarzyskiego nie mogli uniknąć - z największym przekonaniem wypowiadała się o literaturze, sztuce i muzyce. Ponadto śpiewała. Miała dość duży, dobry głos, ale nie śpiewała do końca czysto. A on musiał jej akompaniować. Którejś nocy po przyjęciu po powrocie do domu Dagmar była w złym humorze. Śpiewała, ale nie wzbudziła większego aplauzu. - Nie nadążałeś z akompaniamentem - zarzuciła mu. - Nie było to takie łatwe - odparł. - Ludzki głos, a przynajmniej twój, może śpiewać w dowolnej tonacji; może śpiewać w tonacji między C-dur a Des-dur. Pianino tego nie potrafi! Zaczynasz w C-dur, a trzy sekundy później śpiewasz coś między C-dur a Des-dur! Pianino tego nie potrafi! Dlatego pianista nie może „nadążyć"! Po takim wieczorze zdarzało się, że siedział wyprostowany na łóżku, nie spał, tylko wpatrywał się w ciemność i szeptał do siebie: - Żeby być samemu! Żeby być wolnym! Poza tym żyli jednak bardzo szczęśliwie. A lata mijały. Arvid chodził tam i z powrotem po pokojach małego mieszkania na Kungstensgatan. W końcu zatrzymał się przed lustrem i zawiązał swój biały szalik. Dagmar była już gotowa. Miała tę zaletę, że zawsze była gotowa w porę, kiedy gdzieś wychodzili. Wybierali się na kolację do konsula generalnego Rubina. Był początek grudnia 1907 roku. - Pokaż - powiedziała Dagmar - zapomniałeś obrączki? - 96 - Arvid zaczął szukać, ale nie mógł jej znaleźć. Jak kamień w wodę. Musiała zawieruszyć się w jakimś nietypowym miejscu. Szukali wszędzie, ale obrączki nigdzie nie było. Dorożka samochodowa czekała pod bramą. - Nie wypada, żebyśmy spóźnili się do Rubinów -powiedziała Dagmar. - Raz możesz pójść bez obrączki. Później pewnie się znajdzie... Jechali w milczeniu w ponurym grudniowym zmierzchu. - Myślisz, że król umrze? - zapytała Dagmar. Stary król był umierający. - Na to wygląda - odpowiedział Arvid. Niczym świetliki przelatywały światła ulic i sklepów za oknami dorożki... Mieszkanie konsula Rubina przy Sturegatan - na „właściwej" części ulicy, przy Humlegarden - było rzęsiście oświetlone. Dwie ładne młode dziewczyny i lokaj chodzili wśród gości, podając kawior, gęsią wątróbkę i lysholmską okowitę. Konsul był jednym z niewielu Szwedów, którzy po 1905 mieli cywilną odwagę częstować gości norweską wódką. Podchodził teraz do panów i wręczał im karteczki z imieniem partnerki przy stole i niewielki szkic, gdzie mają usiąść. Na karteczce, którą dał Arvidowi, było napisane „Panna Marta Brehm". Arvid podał ramię szczupłej kobiecie o bladej, drobnej i nieco melancholijnej twarzy; podczas gdy kameralna orkiestra smyczkowa grała w małym salonie Wejście gości na Wartburg, zaproszeni przeszli do sali jadalnej. Arvid rozejrzał się wśród gości. Gospodarz poprowadził do stołu pannę Ellen Hej. Przypominała starą, ogorzałą madonnę. Kawalerem gospodyni był P.A. von Gurk-blad. Nawet pasowało: konsulowa, z domu Grothusen, _ 07 _ pochodziła ze starej karolińskiej szlachty... Po przekątnej dostrzegł Freutigera, który mu się kłaniał, odkłonił się. Freutigerowi partnerowała Dagmar. Na drugim końcu stołu dostrzegł zniszczoną twarz Markela z obwisłym, lekko siwiejącym już wąsem... A niedaleko niego Henri-ka Risslera i jego drobny profil clowna... I pannę Elgę Grothusen, młodą i ładną, popularną pisarkę, o której krążyły liczne plotki, bratanicę pani Rubin... Gdy podawano zupę - potage a la chasseur, orkiestra grała menueta z Don Juana. Arvid podniósł kieliszek z czerwonym winem w stronę swojej damy, panny Brehm. Ta uniosła swój i lekko skłoniła głowę. O czym miał z nią rozmawiać? Znał jej historię albo wydawało mu się, że zna. Romans, dziecko... Nie mógł sobie przypomnieć gdzie ani od kogo ją usłyszał. Pamiętał jednak, że w młodości zakochała się w medyku, który potem spoważniał, zmienił zawód i teraz był kapelanem morskim w Hamburgu... Czyli mógł z nią rozmawiać właściwie o wszystkim z pominięciem młodych medyków, nieślubnych dzieci i kapelanów morskich... - Czy panna jest spokrewniona z tym słynnym autorem Życia zwierząt? - zapytał. -Nie... Arvid poczuł, że się rumieni. Mam dzisiaj dzień idioty, pomyślał. Zresztą to nic niezwykłego, kiedy idę na wystawną kolację. Nie rozumiem, dlaczego mnie zapraszają. Gościem, który potrafi zabawić innych, raczej nie jestem. Na szczęście panna Brehm mu pomogła: - Proszę powiedzieć, czy zna pan bliżej Henrika Risslera? - Bliżej nie. Spotkaliśmy się kilka razy w gazecie. - Kiedy na niego patrzę, trudno mi znaleźć powiązanie między nim a jego książkami. - 98 - - O ile pamiętam, miałem podobne wrażenie, kiedy go pierwszy raz zobaczyłem. No ale też nigdy nie pozował na któregoś ze swoich bohaterów. - Mimo wszystko... Jego książki są takie posępne, a on jest zawsze wesoły i pogodny, przynajmniej, kiedy ja go widuję... Arvid zastanowił się. - Tak, coś w tym może jest. Kto wie, czy nie bierze się to stąd, że nie lubi pracować. Może dlatego wszystko widzi w czarnych barwach, gdy zmuszony jest wykonywać swoją pracę. Ale gdy tylko napisze coś do końca, najlepiej coś naprawdę ponurego i przygnębiającego, wtedy znowu jest wesoły i pogodny! Panna Brehm pomyślała nad tym. - Czy naprawdę tak wygląda wnętrze pisarza? - Skąd mam wiedzieć... Nie jestem pisarzem. Podano rybę. Pstrąg au grańn. Muzyka grała Die Fo- relle Schuberta. Po lewej ręce Arvid miał uroczą młodą baronową Freu-tiger. Freutiger był od kilku lat żonaty. Przez stół usłyszał, jak Dagmar pyta Freutigera: - Czy baron jest bardzo zazdrosny? Pytanie było trochę niedyskretne, ale Freutiger odpowiedział niezrażony: - Strasznie. Wiele lat temu byłem zaręczony z dziewczyną, którą podejrzewałem, że jest trochę frywolna. Z początku było to tylko podejrzenie i nie za bardzo wiedziałem, co mam o tym myśleć. Któregoś dnia w kwietniu spacerowałem po Karlavagen. Nagle zobaczyłem moją narzeczoną idącą od Nybrogatan, skręciła na rogu i, nie widząc mnie, poszła Karlavagen, spory kawałek przede mną. Pierwszą myślą było oczywiście, żeby ją dogonić, ale potem stwierdziłem, że paradnie będzie zobaczyć, dokąd idzie. Weszła do bramy! Wtedy mnie nagła krew zalała! Właśnie w tym domu mieszkał jeden z tych, których podejrzewałem, że z nią figlują - porucznik, nawiasem mówiąc, mój przyjaciel. Miał dwupokojowe mieszkanie na parterze - oba pokoje wychodziły na ulicę, odwiedzałem go wiele razy i dokładnie wiedziałem, gdzie stoi każdy mebel. Zatrzymałem się i przez chwilę nie miałem pojęcia, jak zareagować - wolałem nie przechodzić koło okien, bałem się, że mnie zobaczą i po cichu wyśmieją. Ale chciałem sprawdzić, czy rolety są opuszczone. Wtedy wpadłem na pewien pomysł. Wskoczyłem do przejeżdżającego tramwaju i stamtąd zobaczyłem, że opuszczona jest roleta w sypialni! Wtedy wiedziałem, co robić. Wyskoczyłem z tramwaju. Spojrzałem na zegarek - minęły zaledwie cztery minuty, odkąd weszła do bramy. Za wcześnie, pomyślałem. Cierpliwości jeszcze przez dwie, trzy minuty. Przypadkiem pojawił się znajomy pismak - przepraszam, dziennikarz - zatrzymałem go i powiedziałem: będziesz teraz moim świadkiem, a przy okazji dostarczę ci materiału na zabawny artykuł. Wyglądał na trochę zbitego z pantałyku, ale zaciągnąłem go do okna z opuszczoną roletą, w jednej sekundzie ściągnąłem płaszcz, owinąłem nim rękę i wybiłem szybę -brzdęk! - błyskawicznie wsadziłem drugą rękę i podciągnąłem roletę! Nie będę opisywał widoku, jaki... Tłum gapiów, policjant, wielka procesja na najbliższy posterunek! Ta historia kosztowała mnie 150 koron grzywny. Ale miałem pewność. Zaprosiłem pismaka - to znaczy, dziennikarza - i kilku innych na sutą i mocno zakrapianą kolację! Paniom siedzącym w sąsiedztwie Freutigera na chwilę zaparło dech w piersiach. - Czy pozwoli pani na pytanie - Arvid zwrócił się do partnerki po lewej ręce -jaki sens morał, zdaniem baronowej, należałoby wyciągnąć z tej historii? - i nn - Baronowa odpowiedziała z na wpół opuszczonymi powiekami i lekko dwuznacznym uśmiechem. - Że należy być cnotliwym - na parterze... Muzyka grała barkarolę z Opowieści Hoffmana. - Proszę powiedzieć, panie Stjarnblom - odezwała się panna Brehm - czy to z zasady nie nosi pan obrączki? - Nie - odpowiedział Arvid. - Z zasady nie robię nic „z zasady". Po prostu jej zapomniałem. - Jak można zapomnieć obrączki? - Prawie wszystkiego można zapomnieć. Przyjrzał się jej ukradkiem. Dopiero teraz ją zobaczył. Drobna, ładna twarzyczka pod kasztanowymi lokami. Spuszczone oczy. Czerwone usta, łakomie wysysające szparagi. I urocze małe piersi podskakujące w dekolcie. Ile mogła mieć lat? Około trzydziestu. Brzmi źle w przypadku „panny" - pomyślał - ale w rzeczywistości nie jest tak źle... Przecież należałoby ją postrzegać raczej jako młodą wdowę czy rozwódkę... Nagle uświadomił sobie, od kogo usłyszał jej „historię": od Dagmar. - Nie, najpierw w skrócie od Freutigera w kawiarni Ryd-berga przy placu Gustawa Adolfa: ma dziecko z tym lub z tym. Dagmar znała więcej szczegółów. Marta Brehm była jej koleżanką. - Zdrowie, Arvid! - zawołał Freutiger. - Dlaczego schowałeś obrączkę do kieszeni? Arvid wywrócił obie kieszenie kamizelki. - Nie schowałem - odparł. - Zapomniałem jej, gdzieś ją zapodziałem... - Prawda - powiedziała Dagmar. - On nie jest z tych mężów, którzy chowają obrączkę do kieszeni, kiedy im pasuje. Zdrowie, Arvid! - Zdrowie, żoneczko! W ich małżeństwie panowało nieograniczone zaufanie. Nigdy nie dochodziło do scen zazdrości. Ona nie potrafiła ani przez chwilę wyobrazić sobie, że mógłby zakochać się w innej, skoro miał ją. A o n - z zupełnie innego powodu - w ogóle nie był o nią zazdrosny. - Muszę się panu do czegoś przyznać - powiedziała panna Brehm. - Mam w szufladzie kilka nowelek. Nie wiem, czy mają jakąś wartość, ale tak bardzo chciałabym je wydrukować. Gdybym posłała je do Nationalbla-det, kto będzie oceniał i zadecyduje, czy zostaną zamieszczone, czy nie? - Tors ten Hedman - odpowiedział Arvid. - Chociaż w tej chwili jest w Grecji i nie wiem, kiedy wróci. Na czas jego nieobecności czytanie i ocenianie nadsyłanych literackich manuskryptów jest jednym z moich licznych zadań. - Czy nie zechciałby pan przychylnym okiem spojrzeć na moje nieśmiałe próby? - To się rozumie samo przez się. Nie wiedział, czy mu się wydaje, czy naprawdę poczuł, jak drobna kobieca stopka dotyka pieszczotliwie pod stołem jego prawej nogi. Starał się możliwie taktownie odwzajemnić tę grzeczność, a oboje patrzyli prosto przed siebie z rozmarzonym wyrazem twarzy... Podano ptactwo, bekasy. Muzyka zagrała Marsz żałobny Chopina. Przy stole zapadło krępujące milczenie. - Przyjaciel Rubin miewa czasami dziwaczne pomysły - szepnął Freutiger. Lokaj krążył na palcach i nalewał stare chateau. - Uwielbiam Marsz żałobny Chopina - powiedziała panna Brehm. - Tak, ale został skomponowany na fortepian ze wszystkimi efektami obliczonymi na technikę fortepianu. Dlatego zawsze coś przepada, kiedy jest interpretowany przez instrumenty smyczkowe. - A prawda, pan jest recenzentem muzycznym... - Tak, niestety. Z tego powodu będę musiał się pożegnać akurat wtedy, kiedy będziemy się najlepiej bawili. Pani Klarholm-Fibiger śpiewa Sentę w Holendrze, po raz pierwszy będzie wykonywała wielkie partie Wagnerowskie i obiecałem jej, że nie pominiemy tego milczeniem... Ale w Operze muszę być dopiero około dziewiątej, na drugi akt. Marsz żałobny dobiegł końca i na nowo wzmógł się gwar rozmów. Arvid ponownie poczuł to dziwne mrowienie w prawej nodze, które przenosiło się w górę do cen-tralniejszych rejonów układu nerwowego... Pomyślał: te jej nowele muszą być straszną szmirą. P.A. von Gurkblad krótko, piękną szwedczyzną wyraził podziękowanie w imieniu gości. Panowie podnieśli się, niektórzy z pewnym trudem, i poprowadzili swoje panie do „dużego salonu". Mężczyźni stłoczyli się jakby pod wpływem sił natury wokół cygar nic konsula: długie, wąskie Manuel Garda, średniej wielkości, pełniejsze Upmani małe, drobne Henry Clay. Dla tych gości, dla których hawańskie cygara były za mocne lub ich nie lubili, przygotowano również znakomite zwykłe cygara. Arvid wziął Manuela Gardę. Obliczył, że zdąży wypalić mniej więcej jedną trzecią, zanim będzie musiał wyjść do Opery. Naraz odkrył, że stoi w grupce osób z panną Hej, Henrikiem Risslerem, Markelem, panną Brehm i innymi. Markel również palił Manuela Gardę. - Droga panno Hej - usłyszał mówiącego Risslera -pytała mnie pani przy stole, dlaczego w 1905 nie chciałem podpisać apelu pokojowego zredagowanego przez panią i burmistrza Hindlagena, a moja odpowiedź najwyraźniej utonęła w rozgwarze, zauważyłem, że nie dotarła do pani. Miałem dwa zasadnicze powody. Nie mam wcale wojowniczego czy krwiożerczego charakteru, ale, po pierwsze, jestem znanym nieobyczajnym pisarzem -to moja jedyna pozycja - i jako taki nie mogę być autorytetem w poważnych sprawach, stosunkowo poważnych. Po drugie... - Drogi Hinke - panna Hej uśmiechnęła się promiennym uśmiechem - „nieobyczajny pisarz", co to oznacza? Czy nie zdarzają się sytuacje tak ważne, że wszyscy muszą się zaangażować? - Po drugie - ciągnął Rissler - są sytuacje, kiedy naród musi udzielić nieograniczonego pełnomocnictwa rządzącym i ponoszącym odpowiedzialność. Tak postąpili Norwegowie w 1905 i to była ich siła. Dlatego nie chciałem angażować się w coś, co choćby w minimalnym stopniu ograniczałoby naszym negocjatorom pole manewru i stawiało ich w gorszej pozycji od Norwegów. Uważałem wtedy i dalej uważam, że wojna między Szwecją a Norwegią byłaby „początkiem końca" obu państw, a na pewno początkiem długiego okresu niedoli w historii obu narodów... Uznałem jednak, że nie jestem powołany, by występować przed szereg i pouczać naszych przywódców o tak oczywistej rzeczy. Przyjąłem, że najsłuszniej będzie zaufać, iż rozumieją to równie dobrze jak ja. I najwyraźniej rozumieli! - Nie myślałam, że interesuje się pan polityką - powiedziała Marta Brehm. Rissler nie zdążył odpowiedzieć, bo ubiegł go Markel. - Najdroższa panno Brehm, naprawdę pani nie wie, że Hinke Rissler o mało nie został zatrzymany przez policję za podżeganie do buntu? - Jak zwykle przesadzasz. - Nie, mówię szczerą prawdę. To było w wieczór wyborczy kilka lat temu. Rissler, ja i jeszcze kilka osób wyszliśmy późno w nocy z Rydberga. Na placu Gustawa Adolfa był tłum ludzi, którzy świętowali wynik wyborów. Wtedy nagle Rissler wpadł na pomysł, że stanie na czele tłumu i poprowadzi go do Aftonposten, żeby ją w y-śmiać! W Aftonposten jak zwykle próbowali jakiejś lisiej sztuczki w ostatniej chwili i jak zwykle nic nie wskórali. A zatem: Rissler stanął na placu i zaczął wołać na całe gardło: Idziemy do Aftonposten, będziemy się śmiać! Kiedy powtórzył to kilka razy, tłum rzeczywiście ruszył, ludzie poszli przez Fredsga-tan, koło Akademii Sztuk Pięknych do siedziby Aftonposten, a tam Rissler wywijając laską w powietrzu niczym batutą krzyczał: Ha, ha, ha! Ha, ha, ha! A tłum mu wtórował: Ha, ha, ha! Ha, ha, ha! W krótkiej przerwie Rissler powiedział do mnie: pomyśl, co będzie, jak zostanę zatrzymany przez policję i skazany za podżeganie do buntu? - Z pewnością zostaniesz zatrzymany przez policję - odparłem - ale skażą cię nie za podżeganie do buntu, tylko za pijaństwo i gorszące zachowanie. Wtedy zbladł i tchórzliwie czmychnął w boczną uliczkę, a ludzie nadal krzyczeli: Ha-ha-ha! aż przyjechała policja i ich rozpędziła... - Ech, Markel, żebym ja tak umiał zmyślać jak ty, to dopiero byłbym pisarzem! Arvid spojrzał na swojego Manuela Gardę. Wypalił mniej więcej jedną trzecią. Minęło wpół do dziewiątej. Musiał wychodzić do Opery. Obliczył, że recenzję skończy do dwunastej. Wtedy będzie mógł nająć samochód i przyjechać po Dagmar. Kiedy w przedpokoju nakładał płaszcz, dostrzegł nagle kształtną główkę panny Brehm w szparze między portierami. - Już pan musi iść? -Tak. Puściła portiery i podeszła bardzo blisko niego. - A nie zapomni pan, co mi obiecał? Spojrzał na nią pytająco. - Co obiecałem? - Pomóc w zamieszczeniu moich nowelek w gazecie. Nie mógł sobie przypomnieć podobnej obietnicy. Była jednak taka słodka, kiedy stała blisko niego z pochyloną kształtną główką jak skruszona Magdalena -właściwie dlaczego miałaby być skruszona? Szybkim spojrzeniem upewnił się, że nikt ich nie widzi, ujął tę kształtną główkę w dłonie, przechylił jeszcze bardziej w przód i pocałował Martę gdzieś w okolicy pleców. Potem ponownie uniósł jej głowę, pocałował ją w usta, powiedział: zobaczymy się! i wyszedł. Tego ponurego grudniowego wieczoru padał mokry śnieg. Do Opery było dziesięć minut drogi. Miał wziąć samochód? Zbędny wydatek... Idąc, myślał o Marcie Brehm. I o Dagmar. - Dlaczego i ja nie mógłbym sobie pozwolić na mały romans w tym moim nędznym życiu? Żyje się tylko raz. Dagmar jest wspaniała. Tyle że to monotonne, ta sama kobieta dzień po dniu, noc po nocy, rok po roku. Jesteśmy małżeństwem od blisko czterech lat i nigdy jej nie zdradziłem. A przecież... przecież jej nie kocham! Dlaczego i w moim nędznym życiu nie miałoby być miejsca na romans? Kiedyś w młodości marzyłem, że moje nazwisko zapisze się w historii Szwecji. Na to się raczej nie zanosi. Dlaczego nie miałbym więc zadowolić się tym, co wydaje się być w zasięgu ręki? - Nonsens. Dagmar musi mi wystarczyć. Dba o białe firanki w domu i ja też powinienem. A panna Brehm... Chce opublikować swoje nowelki i na to konto dostałem całusa, bo Torsten Hedman wyjechał do Grecji - gdyby nie wyjechał, o n by dostał... Czy takie początki mogą kryć ziarno grandę passion? - Cóż, przyszłość pokaże... Wciąż jeszcze czuł jej drobny języczek poruszający się jak płomień... Z chodnika przed Operą dostrzegł w sporej odległości zbite grupki ludzi przed gazetowym biurem ogłoszeń, gdzie w witrynach wywieszano najnowsze depesze. W tej samej chwili natknął się na znajomego dziennikarza. Zatrzymał go i zapytał: - Król umarł? - Jeszcze nie. Skierował się do budynku Opery. Dobrze obliczył czas, wszedł na widownię pod koniec pierwszego antraktu i usiadł na swoim stałym miejscu na parterze; publiczność zaczęła napływać z foyer. Niski łysy mężczyzna z żoną, wysoką, szczupłą, z ciemnymi włosami, ale przeplatanymi już siwizną, przecisnęli się koło niego. Arvid znał ją z widzenia, wiedział, jak się nazywa. To była ta kobieta, z powodu której Markel pod koniec ubiegłego stulecia trafił na krótko do kliniki chorób nerwowych. Ta kobieta widziała coś, czego nie widział żaden żyjący człowiek: płaczącego Markela. Swego czasu nazywano ją pucharem przechodnim. Widownia zapełniła się prawie do końca. Dookoła słyszał gwar i plotki: ten i ten bierze rozwód, żeby ożenić się z tą i tą... Tak, to praktycznie pewne, wiem z najlepszego źródła... Na prawo od niego zostały jeszcze dwa puste fotele. W ostatniej chwili pojawiły się dwie kobiety i zajęły miejsca w momencie, gdy gasło światło. L y d i a. Nie...? Tak. Obok niego siedziała Lydia. Tuż obok niego. Poznał ją natychmiast. Ich oczy spotkały się w półmroku. Wzajemne spojrzenie przez długą sekundę. Potem odwróciła głowę i wydawała się słuchać muzyki z przymkniętymi oczami. Duży i piękny głos pani Klarholm-Fibiger wypełnił operę. Lydia pochyliła się lekko w przód, opierając brodę na lewej ręce. Ukradkiem spoglądał na tę drobną dłoń. Od razu uderzyło go, że nie nosiła złotej obrączki, a jedynie mały platynowy pierścionek z kwadratowym szmaragdem między dwoma małymi diamentami. No, niekoniecznie musiało to coś znaczyć, ale mimo wszystko... Wiedział, że jej mąż kupił po ślubie posiadłość w Sódermanlandii, i był przekonany, że odtąd wiodła tam spokojne rodzinne życie z córeczką i mężem, którego - jak zakładał -szanowała i poważała, a może nawet pokochała - czasami widuje się przecież przykłady, że starszy mężczyzna może zdobyć miłość młodej kobiety. Nawet jeśli w dziewięciu przypadkach na dziesięć jest to humbug i w rzeczywistości kryje się za tym coś zupełnie innego... Kolię z pereł też przecież miała, ze szmaragdową zapinką... Tak jak się należy! Zapłata za miłość! Nagle w ciemności poczuł, że czerwieni się ze wstydu. Oto siedział tuż koło swej młodzieńczej miłości. Po raz pierwszy od blisko dziesięciu lat. I wystarczył perłowy naszyjnik ze szmaragdową zapinką, by zaczął o niej myśleć tak cynicznie i niepochlebnie... Zadał sobie pytanie: kim ja jestem, ku czemu zmierzam? Czyż sam nie sprzedałem się Dagmar za dwa tysiące rocznie? No, w rzeczywistości było trochę inaczej, ale z zewnątrz tak właśnie to wygląda... Czy w przypadku Lydii nie może być podobnie? Czy nie potoczyło się to inaczej, niż na pozór wygląda? Przyglądał jej się ukradkiem. Boże, jaka była piękna! Zmieniła się w taki sposób, że nie potrafił tego określić... Zmieniła się, ale jakby się nie zmieniła. Miał wrażenie, że jest piękniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, ale było to jakieś niebezpieczne i zgubne piękno. Poją- wiło się w niej coś obcego. Wewnętrzny głos mówił mu: „Strzeż się tej obcej kobiety!" Wyjdź stąd, idź do redakcji, napisz recenzję, najmij samochód, odbierz swoją Dagmar u Rubina i jedźcie do domu! Ale został. Drugi akt dobiegł końca. Słyszał, jak Lydia zamieniła parę słów ze swoją damą do towarzystwa, czy też kto to był. Ta wstała i wyszła. Lydia została na swoim miejscu. Arvid też. Wokół nich zrobiło się pusto. Ich dłonie poszukały się i odnalazły. Milczeli. Potem ona zapytała, cicho: - Jesteś szczęśliwy? Milczał przez sekundę. - Chyba żaden człowiek nie jest szczęśliwy. Mimo to trzeba żyć najlepiej, jak się umie. - Tak, tak trzeba. Dama do towarzystwa wróciła. Nie powiedzieli już nic więcej. Po przedstawieniu poszedł do redakcji i naprędce napisał recenzję, krótką, ale gorąco wychwalającą panią Klarholm-Fibiger jako Sentę. Następnie najął samochód i pojechał po Dagmar do Rubina. Trwała tam właśnie ożywiona dyskusja dotycząca pochodzenia rodziny królewskiej od strony rasowej. Freutiger twierdził, że są Żydami. -Nie są Żydami - sprzeciwił się Markel. - Tak wysokich Żydów się nie widuje! Bardziej prawdopodobne, że są Arabami. W Bearn jest spory odsetek ludności mauretańsko-arabskięj. Zresztą to wszystko jedno. Nie widzę nic uwłaczającego w pochodzeniu od ludu, który wynalazł Boga, ani w pochodzeniu od ludu, który wynalazł cyfry! - Sam zresztą jestem trochę Żydem - ciągnął Markel. - W ósmej części. Moja babcia była pół-Żydówką, a jej ojciec Żydem. Tyle że przeszedł na ewangelizm z prostą motywacją: na cholerę być żydem i płacić klechom podatki od dwóch religii, jak nie wierzy się w żadną! Arvid zabrał Dagmar do samochodu i pojechali do domu. Kiedy się rozbierała, wyciągnął ze spiżarki whisky i wodę sodową. Przyrządził sobie grog i, paląc cygaro, zaczął chodzić po gabinecie. Dwa, trzy kroki w przód, dwa, trzy kroki w tył. Mamrotał przy tym kilka wersów z Viktora Rydberga. Gdy serce raz skradnie nimfa człowiekowi, nigdy go już nie zwróci. On błądząc wśród marzeń i snów księżycowych miłość do żony porzuci. Dagmar, w koszuli nocnej, wetknęła głowę. - Znalazłam twoją obrączkę, była w moim łóżku! - No proszę. Chodził tam i z powrotem. ... I tylko czekać już może na śmierć w śmiertelnym łożu... Znowu usłyszał głos Dagmar. - Nie przyjdziesz? Przystanął przed sekretarzykiem. Pulpit był opuszczony. W roztargnieniu wyciągnął szufladkę, w której wśród innych rupieci leżał ten stary rysunek ołówkiem. Ten z kikutami wierzb i wędrownymi ptakami na ciężkim, jesiennym niebie. Odwrócił kartkę: „Chcę w świat, daleko, daleko w świat." To było napisane na samej górze. Pod spodem on sam - nie pamiętał już kiedy - dopisał cztery wersy: - i in - Nagie jesienne wierzby przeglądają się w spokojnej tafli wody, chmury suną nisko, dzikie ptaki odlatują na południe... Mam łzy w oczach, kiedy patrzę na pożółkłą fotografię przysłaną mi kiedyś w liście. Jesiennie się zrobiło od tej pory. W roztargnieniu schował tę karteczkę do swojego notesu, jak kiedyś. so ca Następnego ranka obudziło go ciężkie i odległe bicie dzwonów ze wszystkich kościołów w mieście. Usiadł wyprostowany na łóżku. - Król nie żyje - powiedział do żony. - Stary król, który rządził tym krajem przez całe nasze życie... Podszedł do okna i podciągnął rolety. Był szary, mglisty dzień. Na Politechnice naprzeciwko starą, brudną flagę opuszczono do połowy masztu. Dzwony grzmiały i śpiewały. Ogień płonął na kominku w jego gabinecie. Arvid siedział przy pulpicie sekretarzyka i właśnie zapalił pierwsze cygaro po śniadaniu. Dagmar jeszcze spała. Służąca, Augusta, weszła z sekretnikiem. Natychmiast rozpoznał charakter pisma Lydii i oderwał brzeg. Arvid. Piszę te słowa w Hotelu Continental zaraz po powrocie z Opery. Portier mówi, że list zostanie dostarczony w niedzielę rano. Jeśli chciałbyś się ze mną spotkać w niedzielę - wracam do domu do Stjarnvik w poniedziałek rano, przyjechałam do Sztokholmu tylko na kilka dni na świąteczne zakupy - to o wpół do trzeciej będę na herbacie w restauracji. Będę sama. O tej porze prawie w ogóle nie ma gości. Brakuje mi słów, żeby opisać, co czułam wczorajszego wieczoru... Po tylu latach... Lydia PS. Spal ten list. Zamyślił się. „Do domu do Stjarnvik"... Od wczoraj żywił cichą, nieokreśloną nadzieję, że może nie żyje już z mężem, może mieszka w Sztokholmie. „Do domu do Stjarnvik"... Wrzucił list do kominka. Zajął się ogniem, skurczył i zwęglił. - Iść na spotkanie czy nie iść? Wyjął z sakiewki dwukoronówkę. - Niech zadecyduje przypadek. Jeśli będzie król, pójdę, jeśli reszka, nie pójdę. Zakręcił monetą na pulpicie sekretarzyka. Reszka. Jeszcze raz! - Reszka. - No, trzeci i ostatni raz! - Reszka. Zezłościł się, bardziej na siebie niż na upartą monetę. - Dziecinada! Oczywiście, że pójdę. Miasto zalegała gruba, brązowoszara mgła deszczu. O dwunastej w południe panowały niemal ciemności. Była niedziela. Dzwony żałobne biły. Ludzie przesuwali się cisi jak w kondukcie pogrzebowym. Topole przed Politechniką stały niczym upiorni strażnicy. Kungsback-en, z którego w słoneczne dni rozpościera się tak czarujący widok na miasto z trzema wieżami kościelnymi daleko w głębi Drottninggatan, tego dnia przerażało. „Zamek duchów" był straszniejszy niż zwykle. Ciężka bryła Akademii Nauk zdawała się przysypiać. Drottninggatan pokrywały czerń i szarość, miało się wrażenie, jakby pod bijącymi dzwonami panowała grobowa cisza. -119- Arvid wszedł do redakcji. Obecnie miał gabinet Tor-stena Hedmana do swej dyspozycji. Hedman większość czasu spędzał w podróżach, a Henrik Rissler, który na razie przejął obowiązki krytyka teatralnego, w redakcji pracował rzadko lub wcale, swoje krótkie i zjadliwe recenzje pisywał anilinowym ołówkiem w notesie przy stoliku w Rydbergu. Arvid od kilku tygodni poza muzyką prowadził tymczasowo dział zagraniczny. Nie bez podstaw liczył na to, że od przyszłego roku zostanie „ministrem spraw zagranicznych". Niestety, na świecie niewiele się w tej chwili działo. Jakieś pogłosy afery Eulen-burga i proces Moltkego-Hardena, to było wszystko. Przejrzał dostarczoną Zukunft. Był tam artykuł Harde-na, który go zainteresował. Usiadł przy maszynie i zaczął tłumaczyć. Prawie skończył, kiedy chłopak z portierni zaanonsował damę proszącą o rozmowę. - Poproś ją... To była panna Brehm. W pierwszej chwili pomyślał: to Lydia, tylko dlaczego przychodzi tutaj, skoro wyznaczyła spotkanie w Continentalu? - Panna Brehm całkowicie wypadła mu z głowy. - Czym mogę służyć? - zapytał, ale natychmiast dodał: - Aha, prawda, te nowelki, przyniosła je pani? Była niemile zaskoczona. Zatrzymała się zdezorientowana i od razu przybrała nieco oschły ton. - Tak, wzięłam ze sobą trzy. Ale nie chcę w najmniejszym stopniu przeszkadzać... - Och przepraszam, wciągnęła mnie praca i stąd moje roztargnienie, czasami człowiekowi się zdarza... Przeczytam je z przyjemnością i jutro lub pojutrze dam odpowiedź. - Będę wdzięczna. Do widzenia! I zniknęła, lekko skłoniwszy głowę. _ i n_ Arvid, mając w pamięci wczorajszy dzień, trochę się zawstydził, że potraktował ją tak obcesowo. Czuł się zobowiązany spojrzeć na jej nowele możliwie życzliwym okiem. Gdy tylko przetłumaczył do końca artykuł Har-dena, opatrzył go wprowadzeniem i kilkoma krótkimi przypisami, zabrał się za czytanie. Pierwsza nowela była taka sobie. Wziąwszy jednak pod uwagę, ile szmiry potrzebuje taki gazetowy kolos, by zapełnić swe szpalty, w ostateczności by się nadała. Druga była beznadziejna. Za to trzecia mile go zaskoczyła, okazała się naprawdę dobra. Opatrzył ją natychmiast adnotacją „do druku" i posłał windą do drukarni. Potem napisał list: Panna Marta Brehm! Wyrażę swoją opinię o Pani trzech nowelach w tej kolejności, w jakiej je przeczytałem. Stary domek moglibyśmy ewentualnie wykorzystać, ale jest średni. Księżycowa noc nie nadaje się do druku, a przynajmniej nie w Nationalbladet. Natomiast Czerwona kanapa zdradza, moim skromnym zdaniem, prawdziwy talent literacki. Jest tak dobra, że bez obaw może podpisać ją Pani własnym nazwiskiem, jeśli tylko ma Pani ochotę. W imieniu Nationalbladet Z poważaniem A. Stjarnblom Spojrzał na zegarek. Było dziesięć po drugiej. Dwadzieścia minut. Za dwadzieścia minut będzie siedział w restauracji Continentalu obok Lydii. Wszedł Markel. - Wiesz co, Arvid, jeszcze trochę i ja tego nie wytrzymam! W poczekalni siedzi blady i chudy staruszek i czeka na rozmowę z Donckerem. Chłopak z portierni mówi mu: doktor Doncker jest zajęty. - W takim razie zaczekam, mówi staruszek. - Przechodzi Lundqvist, sekre- _ ; ra _ tarz redakcji; staruszek pyta: czy zastałem doktora Don-ckera? - Jest zajęty, odpowiada Lundqvist. Trzech czy czterech młodszych redaktorów przechodzi koło poczekalni i staruszek każdego pyta: czy zastałem doktora Donckera? Wszyscy odpowiadają: doktor Doncker jest zajęty! A ja właśnie dowiaduję się przez przypadek, że Doncker przed tygodniem pojechał do Berlina i jeszcze nie wrócił. Nie ma go w redakcji od ośmiu, dziesięciu dni, a nikt, od chłopaków z portierni po mnie, nie zauważył jego nieobecności! - No nieźle... Markel wziął ze stołu odbitkę korektorską i przebiegł ją oczyma. - Nie, co to znowu jest? Anton Rygę napisał dialog, w którym jeden z rozmówców nazywa kościół Gustawa Wazy kościołem Odyna. Korekta uznała to chyba za błąd rzeczowy i poprawiła na „kościół Gustawa Wazy"! To przypomina trochę sytuację, jaka przytrafiła się Gunnarowi Heibergowi z artykułem w Verdens Gang. Studiował on ów dziwny wyraz twarzy u ludzi wychodzących z kościoła „po tym, jak spożyli swego Boga". Po korekcie było: „spotkali swego Boga". Poprawił błąd i poprosił o nową korektę. I znowu zmieniono na „spotkali swego Boga". Heiberg poszedł do naczelnego i wyłuszczył mu sprawę: to przecież bez sensu, w tej korekcie siedzi jakiś święty idiota! Boga spotykają ludzie za każdym razem, kiedy idą do kościoła, ale nie za każdym razem spożywają! -Możesz mi to spokojnie zostawić, powiedział naczelny. Przypilnuję, żeby było: „spożyli swego Boga". No to Heiberg poszedł do domu. Następnego dnia przeczytał w gazecie: „spotkali swego Boga". Arvid poszedł przez cmentarz św. Klary. Pojedyncze latarnie przeświecały już przez mżawkę. Nie obrał naj- krótszej drogi, przez Klara Vattugrand, gdyż do wpół do trzeciej brakowało jeszcze kilku minut. Przystanął przez chwilę nad grobem Bellmana. Krople deszczu skapywa-ły z dwóch rachitycznych drzewek przy grobie. Dzwony grzmiały i śpiewały. Doszedł do Klarabergsgatan, skręcił na rogu i wszedł do Hotelu Continental, zostawił szatniarzowi kapelusz, płaszcz i laskę i rozejrzał się po restauracji. Praktycznie była pusta. Przy stoliku przy oknie siedziało dwóch panów. Poza tym nikogo, a salę - przy dwóch czy trzech zapalonych lampach - spowijał półmrok. Pora obiadowa minęła, a do kolacji było jeszcze daleko. Arvid usiadł w samym końcu sali i zamówił herbatę. Ledwie to zrobił, pojawiła się Lydia. - Dwie herbaty - powiedział do kelnera - masło i grzanki. Kelner podkręcił lampę i oddalił się bezgłośnie po grubym dywanie. Pośpiesznie i oficjalnie uścisnęli sobie dłonie. Ledwie ważył się na nią spojrzeć. Miała ze sobą najświeższy numer Nationalbladet. Rozłożyła gazetę i pokazała na jego recenzję z występu pani Klarholm-Fibiger w Holendrze. - Naprawdę zrobiła na tobie aż takie wrażenie? - spytała. - Nie pamiętam - odpowiedział. - Co takiego o niej napisałem? Przeczytał: „Głos pani Klarholm-Fibiger budzi miraże i marzenia o szczęściu przewyższającym wszelkie ludzkie i ziemskie szczęście, o rozkoszy przewyższającej każdą inną rozkosz, o szczęśliwości i wieczności, i wiecznej szczęśliwości"... - Proszę. Naprawdę napisałem to w nocy? Z pewnością dlatego, że siedziałem u twego boku, gdy jej słuchałem. Po raz pierwszy od blisko dziesięciu lat siedziałem koło ciebie. Kelner przyniósł herbatę, masło i grzanki. Powiedziała: - Arvid... ? Powiedział: - Lydia... ? Zapytała: - Kochasz swoją żonę? Odpowiedział, zastanowiwszy się przez sekundę: - Kocham ją po luterańsku. - Co to znaczy? - Ech, nieważne... W milczeniu popijali herbatę. Zastanawiał się: zmieniła się czy nie? Czy jest tą samą Lydią, którą całowałem w altance ponad dziesięć lat temu? ... Czy wciąż ją kocham - czy mogę ją kochać, skoro oddała się innemu mężczyźnie? A może kilku... - Lydia - odezwał się. - Pamiętasz nasze spotkanie wtedy w gabinecie Torstena Hedmana w redakcji Natio-nalbladet? - Tak, pamiętam... Trochę mgliście, ale pamiętam. - Pamiętasz, o co cię zapytałem i co odpowiedziałaś? -Tak... Nie...! - O coś cię zapytałem. O coś cię prosiłem. A ty odpowiedziałaś: Chcę tego! Ale nie mam odwagi! Uśmiechnęła się nieznacznie. - Naprawdę tak powiedziałam? -Tak. - Cóż. - To było wtedy... Ociągał się z zadaniem pytania, ale w końcu się na nie zdobył. - Czy może od tamtego czasu stałaś się nieco odważniej sza? Szukał jej spojrzenia, ale z tym samym nieznacznym uśmiechem patrzyła prosto w półmrok restauracji. - Może - odrzekła. Jej odpowiedź wzbudziła w nim zarazem paniczny strach i gwałtowne pożądanie. Milczał, ona też. - Możesz mi powiedzieć jedną rzecz - odezwała się w końcu - gdzie leży Jezioro Taunickie? - Jezioro Taunickie? Nazwa wydała mu się znajoma, ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją usłyszał czy przeczytał. - Nie, nie wiem... Zapewne gdzieś w Niemczech lub w Szwajcarii. Dlaczego pytasz? Chcesz tam pojechać? - Chciałabym. Gdybym się tylko dowiedziała, gdzie się znajduje. - To chyba nie takie trudne? - Obawiam się, że wcale nie łatwe. Nie mogłam dzisiaj w nocy zasnąć i przyszedł mi na myśl fragment z Gdy powstaniemy z martwych. Cały czas brzmiało mi w uszach: „Piękne, piękne było życie nad Jeziorem Tau-nickim!" I pomyślałam sobie: tego jeziora z pewnością nie ma. I może właśnie w tym cały urok. - W ten sposób... Tak, chyba masz rację. T o jezioro raczej trudno będzie znaleźć na mapie. Zamilkli oboje. Szeptem powiedziała, bardziej do siebie niż do niego: - Ale r a z w tym nędznym życiu ma chyba człowiek prawo spróbować odnaleźć swe Taunickie Jezioro... Nic nie mówiąc, pogłaskał ją po ręce. - Lydia - wymamrotał - moja mała Lydia... A potem zapytał: Jak układa ci się z mężem? - Bardzo dobrze. I z lekko pogardliwym uśmiechem dodała: - Przebywanie z nim jest takie kształcące. On tak dużo wie. - I miałaś wielką podróż poślubną? - Tak. Kopenhaga, Hamburg, Brema, Holandia, Belgia, Paryż! Riwiera, Mediolan, Florencja, Rzym! Z Brin-disi do Egiptu i piramid. Tam trzy tysiąclecia, a może cztery albo sześć, nie pamiętam, patrzyły na małą Lydię Stille. I podróż powrotna przez Wenecję, Wiedeń, Pragę, Drezno, Berlin i Trelleborg... - Do Jeziora Taunickiego nie dotarliście? - Nie, tam nie. Nie ma go w bedekerze. Byli teraz jedynymi gośćmi w restauracji. Dwaj panowie siedzący przy oknie już wyszli. Na zewnątrz biły żałobne dzwony. Nadal trzymał jej dłoń. Uniósł ją i przyjrzał się pierścionkowi ze szmaragdem. - Ładny pierścionek. - Tak. Dostałam go od Markusa w dniu, w którym przyjęłam jego oświadczyny. Zastanowił się przez chwilę, potem zapytał: - Czyli był tak pewien, że je przyjmiesz, że kupił ten drogi pierścionek, zanim się oświadczył? - Nie. Pierścionek miał już wcześniej. Wiąże się z nim pewna romantyczna historia, która nawet zrobiła na mnie wrażenie, gdy mi ją opowiedział - wtedy zrobiła... Kupił go dla swej młodzieńczej miłości, dwadzieścia czy trzydzieści lat temu. Zdradziła go jednak, zanim dostała pierścionek. Musiałam mu obiecać, że nie będę go nosić, jeśli dopuszczę się zdrady... - I dotrzymałaś obietnicy... ? Patrzyła w głąb restauracji i nie odpowiedziała. - Miałabym ochotę opowiedzieć ci kiedyś o moim życiu. Nie teraz. Może później. Innym razem. Może najlepiej w liście. Zimowe wieczory tam u nas w Stjarnvik są długie. Może usiądę i napiszę do ciebie. Ale nie odpisuj. On jest zazdrosny, zwraca uwagę na każdy list, jaki dostaję. Nie otwiera ich, nie domaga się, bym mu je pokazywała. Ale zwraca na nie uwagę. - Czyli jednak nie do końca układa ci się z mężem? Lydio... ? - Zdarza się, że poruszamy temat rozwodu - zimowe wieczory tam u nas w Stjarnvik są takie długie! Ale zawsze rozmawiamy rzeczowo i spokojnie. I koniec końców zawsze zostaję. On ma mocniejsze argumenty. Jest ojcem mojej córeczki. No i on ma pieniądze. Ujął jej rękę i przesunął po swojej twarzy. Nikt tego nie spostrzegł. Weszła para gości i zajęła miejsce przy stoliku po drugiej stronie. Arvid wyjął notes, wyciągnął ten mały rysunek ołówkiem i położył przed nią na stole. - Pamiętasz? Skłoniła lekko głowę. - Tak. Że też to zachowałeś... - Od lat noszę go przy sobie, w notesie. Odwróciła kartkę i przeczytała własne wyblakłe pismo i dopisane przez niego cztery wersy. Długo siedziała w milczeniu z niewidzącym wzrokiem. - Stało się, jak chciałaś - powiedział. - Wyjechałaś daleko, bardzo daleko. Tęsknisz może, by wyjechać jeszcze dalej? Nie odpowiedziała, powtarzała tylko szeptem ostatnie słowa wiersza: jesiennie się zrobiło od tej pory... - Kiedy to napisałeś? - Kilka lat temu. Chyba niedługo po swoim ślubie. Zamyśliła się. - Nie - dopiero teraz zwróciła uwagę na jego pytanie -nie chcę wyjechać jeszcze dalej. Teraz zmieniłabym tę linijkę na: chcę do domu, do mojego prawdziwego domu! Tyle że nie wiem, gdzie on jest. Nie wiem, gdzie jest mój dom. Myślę, że zagubiłam samą siebie. Sprzedałam duszę. Pokusa była zresztą wielka: zaprowadził mnie na szczyt i pokazał cały świat! I teraz jestem biedną luksusową żoną bogatego starca. Teraz wiem, że prawdą jest, co mówi pieśń: lata pokuty długie za zbrodni chwilę. Och, Arvid, dlaczego dla nas dwojga przyszła jesień? Przecież jesteśmy jeszcze młodzi! Wziął rysunek i schował z powrotem do notesu. - Tak. Za wcześnie przyszła dla nas jesień. Restauracja powoli zapełniała się gośćmi, była teraz w pełni oświetlona. Przywołał kelnera i zapłacił. Nadal siedzieli. - Jesień przyszła za wcześnie - powiedział cicho. -Ale... ale w sumie tylko od nas zależy, czyją przyjmiemy, czy zwrócimy się ku pełni lata... Spojrzała na niego dużymi oczami: zależy ci na mnie -czy to możliwe, że wciąż jeszcze trochę ci na mnie zależy? Jego wzrok wpił się w jej spojrzenie. - Nigdy, przenigdy na nikim mi nie zależało poza tobą - powiedział. Zbladła, ale była to bladość, która promieniała. - Naprawdę? Był zbyt poruszony, żeby móc coś powiedzieć. Czuł płacz dławiący go w gardle, ten stary płacz, który nie pojawił się przez blisko dziesięć lat. Siedzieli sztywno, wyprostowani, jak dwa manekiny, patrząc przed siebie. - Tego tylko brakowało - usłyszał jej szept, słyszał go jak we śnie - tego tylko brakowało, żebym przeszła przez życie, nigdy nie będąc twoją! I jak we śnie zobaczył, że spokojnym ruchem zsuwa z palca szmaragdowy pierścionek i wkłada go do torebki. - Chodź - szepnęła. Natychmiast odzyskał przytomność umysłu. - Nie, nie możemy razem wejść na górę. Jaki masz numer? - 12. - Na pierwszym piętrze? -Tak. - Najlepiej, jak ja pójdę pierwszy. Wejdę do czytelni. Ty zostań tu przez minutę czy dwie. Potem pójdź do siebie. Stanę w drzwiach czytelni i zobaczę, gdzie wchodzisz. Zaczekam, aż korytarz będzie pusty i przyjdę do ciebie. - Tak, tak. Stał w drzwiach czytelni. Pojawiła się na schodach, weszła do swojego pokoju. Gdzieś na drugim końcu korytarza zobaczył sprzątaczkę. Zniknęła w którychś drzwiach. Był w jej pokoju i przekręcał klucz w zamku. - Tego tylko brakowało - usłyszał, jak szlocha, przyciskając głowę do jego piersi - tego tylko brakowało... Na dworze w grudniowych ciemnościach wciąż biły żałobne dzwony. Mnie możesz kochać pogańską miłością Nadzieje Arvida Stjarnbloma na stanowisko kierownika działu zagranicznego w Nationalbladet ziściły się w 1908 roku, a ponieważ nadal był recenzentem muzycznym, zarabiał teraz nieco ponad pięć tysięcy rocznie. Potrzebował tych pieniędzy. Teść przestał im pomagać już w poprzednim roku. Dzięki Dagmar, jej gospodarności i zamiłowaniu do porządku, a także dzięki dwóm tysiącom pożyczki bankowej, żyrowanej przez Donckera i Freutigera, jakoś sobie poradzili. Stary Jakob Randel nadal prowadził swoje interesy. Brakło mu jednak dawnego wigoru i zdolności przekonywania. Gdy był w dobrym humorze po smacznym obiedzie, potrafił przysięgać, że każdemu dziecku zostawi co najmniej sto tysięcy, kiedy Najwyższemu spodoba się w końcu wezwać go do siebie. Ale pięć minut później mówił: w przyszłym tygodniu ogłaszam plajtę! Kiedy jednak nadchodził „przyszły tydzień", wydawał wielkie przyjęcie z ministrem Lundstrómem w roli głównej. Minister Lundstróm ze zdumieniem i odrazą obserwował dziecinny eksperyment z pierwszym lewicowym gabinetem, ale potem na nowo zajął naturalne dla siebie miejsce w radzie królewskiej. Arvid kiedyś na takim przyjęciu, ośmielony winem, zapytał, co pan minister sądzi na temat prawa kobiet do głosowania. - Mm, mm - odpowiedział Lundstróm. Ale zaraz potem dodał przyjaźniejszym tonem: -Minister, mm, mm... Arvid zrezygnował z szukania sensu w tej pytyjskiej odpowiedzi. Dagmar wyjaśniła mu później, że chodziło o to, że ma mówić „wuju" do wuja Lundstróma, podobnie jak ona. Był przecież kuzynem jej zmarłej matki. Lundstróm za każdym razem, kiedy gościł na przyjęciu, wygłaszał krótkie uprzejme przemówienie. Ostatnio też zastukał w kieliszek i powiedział: - Mm, mm. Naszemu przyjacielowi Jakobowi Rande-lowi powodzi się lepiej lub gorzej. Mm, mm. Raz lepiej, raz gorzej, mm, mm. Obecnie chyba lepiej, wnioskując z tych wyśmienitych potraw i znakomitych win. Mm, mm. Proszę więc zebranych, żeby przyłączyli się do toastu na cześć gospodarza i gospodyni! Mm, mm, chciałem powiedzieć: gospodyni i gospodarza! Dagmar była trochę zmartwiona tym, że ojciec przestał dopłacać do ich domowego budżetu. Arvid pocieszał ją, najlepiej jak umiał. - Kochanie, szczerze powiedziawszy, kiedy się pobieraliśmy, nie liczyłem za bardzo na te dwa tysiące, spodziewałem się, że będziemy je dostawali najwyżej przez pierwszy rok, bałem się wybiegać myślą dalej w przyszłość. Dostawaliśmy przez trzy lata i powinniśmy być zadowoleni. Nie mam nic do zarzucenia twojemu ojcu. Na więcej nie liczyłem. so ca Któregoś dnia na początku stycznia dostał list od Ly-dii - długi list. Tak jak uzgodnili, przesłała go na adres redakcji, a nie domowy. Pisała: Arvid. Przesyłam Ci poza listem kilka kartek ze starego pamiętnika. Nigdy nie prowadziłam pamiętnika systematycznie przez dłuższy czas, zapisywałam jedynie od czasu do czasu kilka zdań. Przeczytaj pierwszą stronę, a dopiero potem wróć do listu... Przeczytał zapisaną ołówkiem kartkę, najwyraźniej wyrwaną z notatnika, i opatrzoną w rogu cyfrą „1", tym razem atramentem. Paryż, 23 lutego 99 Miałam podczas tej wielkiej podróży prowadzić dziennik. Jak dotąd nic z tego nie wyszło. Przyjechaliśmy do Paryża przedwczoraj wieczorem. Wczoraj byliśmy z Markusem w Galerii Luksemburskiej, gdzie szukałam starej sosny papy. Pochlipałam sobie oczywiście trochę, gdy w końcu znalazłam ją w jakimś kąciku. Dzisiaj byłam w Luwrze. Ach, tyle tam wspaniałości w tych niekończących się salach... Ale zapamiętałam jeden obraz: stary florentyńczyk (tak sądzę) w Salon Carre: Portrait dejeune homme. „Inconnu", było podane w katalogu. „Nieznanego mistrza." Markus powiedział, że przypisuje się go -jak on się nazywał? - Franciabigie-mu, albo jakoś podobnie... Długo stałam przed tym obrazem. Przypominał mi kogoś, kogo kiedyś znałam... Markus spostrzegł, że obraz mnie zaciekawił i zapytał, czy chcę reprodukcję. Tak, bardzo chciałam. Odbyliśmy więc przejażdżkę po Lasku Bulońskim i zjedliśmy obiad w Anglais razem ze starszym panem z Academie des In-scńptions... Arvid odłożył kartkę z pamiętnika i wrócił do listu. Zapytałeś mnie ostatnim razem, jak układa mi się z mężem. Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Ale spróbuję. Tego, że nie byłam w nim zakochana, kiedy za niego wychodziłam, nie muszę Ci mówić. On miał pięćdziesiąt jeden lat, ja dziewiętnaście. Co nie oznacza, że nie mógł zdobyć miłości młodej kobiety. Niewykluczone, że bym się w nim zakochała, gdyby nie... Jak przeczytasz dalej, zrozumiesz. Ale bardzo go polubiłam. Zwłaszcza podczas naszej długiej podróży poślubnej. Jak wiesz, jest słynnym archeologiem, ale nie takim, którego interesuje tylko własny zawód, zajmował się niemal wszystkim i zna się na najróżniejszych rzeczach; gdziekolwiek się w naszej podróży zatrzymaliśmy, wszędzie miał słynnych znajomych i przyjaciół. Nie mogłam nie dostrzec, że w każdym towarzystwie w naturalny sposób znajdował się w centrum uwagi. Nie kochałam go. Ale nie mogłam się oprzeć dumie, że jestem jego małą żoneczką, temu nie mogę zaprzeczyć. Pokazał mi wielki świat, nowy świat - nowy dla mnie... Ale... Ale jestem kobietą i chciałam mieć dziecko. Nie mogło ujść mojej uwagi, że w małżeńskim pożyciu (przepraszam, Arvid, ale muszę pisać wprost!) postępował tak, bym nie zaszła w ciążę. W końcu go zapytałam: dlaczego tak robisz? Odpowiedział: dlatego, że nie chcę mieć dzieci. Dlaczego nie chcesz mieć dzieci? zapytałam. Dlatego, że jestem geniuszem, odpowiedział, mówię ci to w cztery oczy, więc nie rozpowiadaj tego, ale jestem geniuszem. A dzieci geniuszy są często idiotami. Dlatego nie chcę mieć dzieci. - Długo leżałam i zastanawiałam się nad jego słowami. - Ale, odezwałam się wreszcie, przecież dziecko może wdać się we mnie, a ja nie jestem geniuszem... Czyli nie musi urodzić się idiotą... Myślę, że tamtej nocy - w hotelu w Wenecji - zaszłam w ciążę z moją małą Mariannę, która teraz ma osiem i pół roku. Po kilku miesiącach - już po powrocie do domu -spostrzegłam, że mój stan napawa go niepohamowanym wstrętem. Nie od razu się zorientowałam. Z upływem czasu stawał się jednak coraz bardziej drażliwy i nerwowy, nigdy wcześniej go takim nie widziałam. Potrafił na całe dnie zamknąć się w gabinecie, nie przychodził nawet na posiłki. A kiedy zbliżała się data rozwiązania, wyjechał! Nagle musiał popracować w jakiejś bibliotece czy archiwum w Berlinie. Wrócił dopiero, gdy dostał telegram, że wszystko przebiegło szczęśliwie. To dało mi wiele do myślenia. Nie wiem, czy jesteś w stanie zrozumieć, jak głęboko czułam się obrażona i poniżona. Zaczęłam podejrzewać, iż jego obawy, że zostanie ojcem nie najinteligentniejszego dziecka, były tylko pretekstem. Kupił mnie na swoją legalną kochankę. Ciąża i dziecko nie mieściły się w jego planach. Mogę Cię zapewnić, że brałam ślub ze szczerym zamiarem dotrzymania wszelkich zobowiązań wobec mojego męża. Jednak po tym wydarzeniu w głębi duszy czułam, że nie jestem mu nic winna, nic a nic. Gdy pojawiła się pokusa (kilka lat później) i spotkałam mężczyznę, który mnie pragnął i zrobił na mnie pewne wrażenie, niemal od razu uległam. Czytając te słowa, myślisz może o pierścionku i pytasz się, czy dotrzymałam słowa, by nie nosić go po tym dniu. Racja, przecież już wiesz, że nie dotrzymałam. Jednym z ulubionych poglądów Markusa jest ten, że prawda jest szkodliwa, a iluzje i złudzenia stanowią sprężynę napędową wszystkich wielkich dokonań i jądro ludzkiego szczęścia. Odniosłam tę jego teorię do niego samego i pozwoliłam mu żyć w złudzeniu. Nie wolno Ci nigdy pytać o tego, którego kochałam. -Och, Arvid, sprawiam Ci ból tym słowem, „kochałam"? Ale musi zostać. Bo jest prawdą. Czy raczej było prawdą. Kochałam Cię dziesięć lat temu i kocham Cię teraz. Ale wtedy - trochę ponad cztery lata temu - zbyt długo nie było Cię przy mnie. I dopiero co przeczytałam w gazecie ogłoszenie o Twoich zaręczynach. A ja raz chciałam zaznać ż y c i a, ja też. Więcej o tym nie będę pisać. Może tylko tyle, że nie trwało to długo. Około roku. Ta druga kartka z pamiętnika jest z tego okresu, kiedy było już po wszystkim. Sięgnął po tę kartkę i przeczytał: wrzesień, 1904 Czyli koniec. Tylko tyle? Nic innego? Nic więcej? Zwiędłe liście wirują na wietrze. Zwiędłe liście opadają na ścieżki w ogrodzie. Na moim stole stoją astry. Zwiędły liść wpada tanecznie przez okno i spływa na papier. Nic innego, nic więcej... Wrócił do listu: A teraz, Arvid, bądź moim sędzią. Składam moją sprawę w Twoje ręce, możesz mnie skazać lub uniewinnić, wedle uznania. Nie pisz do mnie listu, wyślij tylko jakąś bezosobową przesyłkę (gazetę lub cokolwiek innego) na znak, że dostałeś mój list. Jeśli mnie skazałeś i nie chcesz mieć ze mną więcej do czynienia, naklej znaczek do góry nogami. Jeśli mnie uniewinniłeś, naklej go prawidłowo. Lydia _ 7 9S _ Arvid zamyślił się. Oczywiście ani przez chwilę nie zamierzał naklejać znaczka do góry nogami. Myślał o czym innym. Markus Roślin. Wybitny historyk kultury i archeolog, którego prace śledził i czytał z cichym podziwem laika... Komandor Gwiazdy Polarnej, oficer Legii Honorowej, członek Akademii Nauk i „jeden z osiemnastu", i tak dalej... I Lydia. - Lydia. Moja młodzieńcza miłość. Moja jedyna miłość. Która bez większych ceregieli przyprawiła rogi temu koryfeuszowi nauki. I którą jednak muszę uniewinnić, poznawszy akta sprawy... Prawda, poznałem stanowisko tylko jednej strony... Ale druga raczej nie przedstawi mi swoich racji. Mężczyźni są mniej skłonni do zwierzeń w takich sprawach. - Czy mamy przed sobą przyszłość? Ja i Lydia? Najpierw musiałbym się rozwieść. Ech, to jest proste dla bogatych! Lydia z pewnością może rozwieść się z mężem, on jest bogaty. Ale ja? Mój dochód nie bardzo nadaje się do podziału... A Dagmar? Co mam jej powiedzieć? Że jej nie kocham ani nigdy nie kochałem? To przecież będzie dla niej Gótterddmmerung i Ragnarókl Mam się powołać na „obietnicę wolności"? Uśmiechnął się na tę dziecinną obietnicę. W okresie narzeczeństwa, niedługo przed ślubem, dali sobie uroczyste słowo, że jeśli któreś z nich będzie chciało pewnego dnia odejść, drugie nie będzie stawało temu na przeszkodzie. Nawiasem mówiąc, to Dagmar domagała się tej obietnicy - w owym czasie składano ją sobie niemal powszechnie przy zaręczynach i ślubach, ale oczywiście okazywała się bez znaczenia, gdy dochodziło do kryzysu. A Anna Maria i mała Astrid - miałyby dorastać bez ojca? Czy też szybko znalazłby się nowy „tatuś"? _ 7 90 _ Nie. Odrzucił myśl o rozwodzie jako czymś nierealnym. Zresztą Lydia w swoim liście nie napisała nic, co wskazywałoby, że rozważa taką możliwość, nic, co wskazywałoby na to, że sama zamierza rozwieść się z mężem. Wrócił myślami do jej listu. Nie było dla niego wielką niespodzianką, że miała kochanka. Intuicja podszepnę-ła mu coś w tym rodzaju już wtedy, gdy byli razem, tego grudniowego dnia w hotelu. „Bądź moim sędzią." W sposób oczywisty nie jestem do tego powołany, pomyślał. Wziął francuską gazetę leżącą na biurku, opatrzył banderolą i napisał na maszynie jej nazwisko i adres. Znaczek nakleił prawidłowo. - Co jesteś dzisiaj taki burkliwy? - zapytała Dagmar przy kolacji. - Spotkała cię jakaś przykrość? - Nie - odparł. Po chwili dodał: - Myślę o tym, że chyba będę musiał nauczyć się rosyjskiego. Na razie udało mu się zatrudnić mówiącego po rosyjsku młodego człowieka, Kaja Lidnera, który przychodził do redakcji raz dziennie, przeglądał Nowoje Wremja i tłumaczył, jeśli było coś ważnego. so ca Niemal codziennie, gdy przychodził do redakcji, na biurku czekał na niego list od Lydii. W jednym z nich pisała: Wczoraj Markus sam poruszył temat rozwodu. Zaczęło się od tego, że powiedział: Mam wrażenie, iż źle się tu czujesz. Pewnie wolałabyś mieszkać w Sztokholmie? - 130 - - Tak, wolałabym mieszkać w Sztokholmie. - A dlaczego? zapytał, ze względu na teatry, życie towarzyskie i tym podobne? - Pewnie też, ale nie jest to zasadniczy powód. Zasadniczym powodem jest to, że cię nie kocham i życie z tobą jest dla mnie męką. - „Nie kochasz", powtórzył ironicznie z tym ojcowskim i pobłażliwym uśmieszkiem, który przez lata nauczyłam się nienawidzić bardziej niż wszystko inne - maleńka, wprawdzie niedługo będę starcem, ale nie jestem idiotą. Czy kiedykolwiek cię zapytałem, czy mnie „kochasz"? - Tak, muszę mu przyznać rację. Tego pytania nigdy mi nie zadał. Jest na to za mądry. Potem powiedział: Już kilka razy rozmawialiśmy o rozwodzie. Dużo o tym myślałem i mam dla ciebie propozycję. Z naszą małą Mariannę nie mogę się rozstać, ona zostanie tutaj. Ale tobie zwrócę wolność. Dam ci pięć tysięcy rocznie na utrzymanie, lecz pod jednym warunkiem: będziesz spędzała tu trzy miesiące w roku, dwa latem i jeden w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku. A przez ten czas będzie między nami tak samo jak wcześniej. Odrzekłam: Byłabym szczęśliwa, gdybyś zechciał dać mi dwa tysiące rocznie, nie stawiając żadnych warunków. Nie odpowiedział, tylko poszedł do siebie i zamknął drzwi na klucz. Jakby musiał się obawiać, że będę próbowała do niego wejść... Chyba jednak podjęłam decyzję. Choć, jeszcze nie jestem pewna... Lydia Już następnego dnia przyszedł nowy list: Tak, podjęłam decyzję. Żadne prawo nie może zmusić kobiety, żeby mieszkała z mężem, jeśli tego nie chce. Oczywiście, on nie ma wtedy obowiązku jej utrzymywać. Mam trzy tysiące w banku, to mój mały spadek po tacie. No i mam biżuterię. Dostałam ją, jest moja, uczciwie za nią... o mało nie napisałam: zapłaciłam. Zapłaciłam dziesięcioma z moich najlepszych, młodych lat, czy to nie wystarczy? Sam naszyjnik z pereł jest z pewnością wart wiele tysięcy koron. Mam więc wystarczająco pieniędzy na kilka lat, a oczywiście będę próbowała znaleźć sobie pracę. Jedna rzecz, Arvid: nie chcę, żebyś T y planował rozwód z mojego powodu. Nie chciałam być wtedy dla Ciebie ciężarem i teraz także nie chcę. Masz dosyć zmartwień. Spróbuję zapomnieć, że masz żonę i dzieci, i swój świat, do którego nie należę. Ale może będzie nam czasami darowane kilka chwil, kiedy oboje zapomnimy, że jest coś poza nami - poza nami dwojgiem... Lydia I po dwóch dniach znowu list: Och, Arvid, nawet nie wiesz, jaka rozradowana obudziłam się dziś rano! Gałęzie parkowych drzew uginały się pod skrzącym śniegiem... Słońce i wysokie błękitne niebo! Akurat gdy podciągnęłam roletę, na gałęzi tuż za oknem siedział gil - miałam wrażenie, że widzę, jak unosi się czerwony puszek na jego piersi, jak bije małe serduszko... Markus nagle zmienił zdanie. Przez ostatnie dni praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy, wszystkie posiłki jadał u siebie. Ale wczoraj przyszedł na kolację, był miły i serdeczny, jak to on potrafi, gdy zechce. Po kolacji poprosił mnie, żebym coś zagrała. Wybrałam Sonatę patetyczną. On usiadł w fotelu przy kominku, Mariannę stanęła przy mnie. W salonie panował półmrok, paliły się jedynie dwie świece na fortepianie, od kominka padała poświata ... poprosił o więcej muzyki, zagrałam kilka preludiów Chopina... Zrobiła się dziewiąta, Mariannę poszła spać. Zostaliśmy sami. Usiądź tutaj, poprosił. Usiadłam w fotelu przy kominku. - Maleńka, zrobimy, jak chcesz. Milczałam. Nie znalazłam na poczekaniu słów, no i chciałam usłyszeć, czy ma coś jeszcze do powiedzenia. W ostatnim czasie, ciągnął, zwłaszcza w tych tygodniach po twojej wizycie w Sztokholmie przed świętami było między nami tak źle, maleńka, iż nie mogę mieć najmniejszych wątpliwości, że się w kimś zakochałaś. Więcej nie będziemy tego tematu poruszać. Naturalną konsekwencją jest jednak to, że każdego dnia i każdej chwili życzysz mi śmierci i pogrzebu. Nie mam racji? Nie, nie musisz odpowiadać. Nie chcę jednak nawet pośrednio być przyczyną tego, że któregoś dnia w twojej małej główce pojawi się jakaś niebezpieczna i zbrodnicza myśl. Bardzo cię kochałem, maleńka, i nadal bardzo kocham... Teraz zrobimy, jak chcesz. Brakowało mi słów. Wzięłam jego dłoń, obsypałam pocałunkami i zmoczyłam łzami. Pocałowałam jego siwe włosy. - W ostatnim roku całkowicie posiwiał. - I jeszcze taka oczywista rzecz - dodał - że jeśli kiedykolwiek będziesz chciała odwiedzić swoją małą Mariannę i swój stary dom, zawsze będziesz mile widzianym gościem... Z trudem wydobyłam z siebie jedno małe „dziękuję". Siedzieliśmy jeszcze długo, patrząc w gasnący ogień. Potem powiedzieliśmy sobie dobranoc i każde poszło do siebie. Dzisiaj po śniadaniu omówiliśmy praktyczne szczegóły. Chciał mi dać pięć tysięcy rocznie (bez żadnych warunków), aleja obstawałam przy swoim: dwa tysiące. Nie chcę z jego pieniędzy więcej, niż potrzebuję na życie. Powiedział, że tak niskie utrzymanie mogłoby dać po- wód do plotek i wszelkiego rodzaju oszczerstw - ludzie mogliby pomyśleć, że złamałam małżeńską przysięgę i dlatego zostałam wyrzucona z jałmużną... Ale obstawałam przy swoim. Nie obchodzi mnie, co ludzie mówią. Nie chciałam więcej, niż uważałam, że mi się należy, że jakoś zasłużyłam... A o luksusy nigdy nie dbałam. Powiedziałam, że wszystko, czego pragnę, to dwupokojowe umeblowane mieszkanko w Sztokholmie. Wtedy zaproponował, że chciałby mi chociaż dać pieniądze na meble. Przyjęłam je. Uzgodniliśmy, że na początku przyszłego tygodnia pojadę do Kopenhagi w towarzystwie Ester (Ester Roślin, krewna Markusa, ale bardziej moja przyjaciółka niż jego - to z nią byłam w Operze). Najdalej za dwa tygodnie będę wolna. Wolna - wolna! Lydia Po tygodniu nadeszła widokówka z Kopenhagi z wieżą ratusza i Bristolem i krótkimi pozdrowieniami. A po dalszych kilku dniach kolejny list: Arvid. Wszystko już załatwione. Za dwa dni przyjadę do Sztokholmu. Nie wychodź po mnie na dworzec, będę razem z Ester. Musimy być bardzo ostrożni - muszę dbać o reputację ze względu na córeczkę. Także ze względu na Markusa, zachował się bardzo szlachetnie i nie chcę mu bez potrzeby przysparzać trosk. - Najlepiej będzie, jeśli spotkamy się dopiero wtedy, gdy urządzę swoje nowe mieszkanko. Chcę mieć takie z gazem, wodą i podobnymi udogodnieniami w korytarzu. - Ale wtedy! Och, Arvid, cała ta tęsknota za prawdziwą miłością, wzbierająca we mnie przez tak wiele długich, pustych lat, czeka teraz na Ciebie! Lydia Arvid siedział zamyślony z tym listem w ręku. Naraz poczuł się taki mały wobec tego, co go czekało. Zaspokoić taką tęsknotę - nie było chyba łatwo... - Ale to jest Lydia. A ja ją kocham. SO CS Był marzec, okres wiosennego zrównania dnia z nocą. Dzień przed Zwiastowaniem Najświętszej Marii Panny. W święto nie ukazywały się gazety i Arvid miał wolne -cały dzień i całą noc. Rano dostał kartkę pocztową: Drogi Bracie! Obiecałeś, jak pamiętasz, odwiedzić mnie kiedyś, żeby obejrzeć moje obrazy. Serdecznie zapraszam Cię na dziś wieczór, możesz również przenocować - ostatni pociąg odchodzi o wpół do dwunastej, czyli w porze gdy na ogół zabawa trwa w najlepsze. Będzie też paru innych cudaków. Przyjaciel Hans Bergling Kartkę przysłała Lydia. Przyjaciel Bergling był postacią tak samo wymyśloną jak jego nazwisko. Uzgodnili, że Lydia napisze kartkę - według wzoru podanego przez Arvida- starając się naśladować zamaszysty męski charakter pisma. Arvid zadbał, żeby uprzednio kilka razy wspomnieć Dagmar o Berglingu. Poznali się w Klubie Wolnomyślicieli. Bergling był uzdolnionym i obiecującym młodym malarzem. Mieszkał na wsi, w okolicach Saltsjóbadet. Kawalerskie warunki nie pozwalały mu jednak na goszczenie pań. Zaproszenie nie było więc dla Dagmar zaskoczeniem. - No to powodzenia i baw się dobrze! Nieporęcznie mu było iść do Lydii prosto z rodzinnej kolacji. Stąd pod jakimś pretekstem zjadł w Continen-talu. Udało mu się dostać ten sam stolik, przy którym siedzieli z Lydią tamtego grudniowego dnia, gdy kościelne dzwony biły świętej pamięci królowi... Jedząc samotnie, myślał: Ja mam trzydzieści trzy lata, ona dwadzieścia osiem - nie, przed kilkoma tygodniami skończyła dwadzieścia dziewięć... Kocham ją, a życie jest piękne! Przyjdzie kiedyś taki dzień, w którym będzie to tylko wspomnieniem. Jako starzec będę siedział przy kominku, wpatrywał się w zgasły ogień i szeptał do siebie: „Piękne, piękne było życie nad Jeziorem Taunickim!" - A jednak! Czy to naprawdę zupełnie niemożliwe, żeby kiedyś było nam dane zamieszkać i zestarzeć się razem? Czy to takie niewyobrażalne, że Dagmar w kimś się zakocha i sama zaproponuje rozwód? Ach, mrzonki! Nie wykluczał oczywiście, że Dagmar może zakochać się w innym, aż tak zadufany w sobie nie był, ale że w takiej sytuacji mu o rym powie i zaproponuje rozwód, było raczej nie do pomyślenia... Prędzej postąpi tak jak ja teraz, przyszło mu na myśl. Dziesięć minut przed szóstą wziął krytą dorożkę i pojechał do Lydii - gdyby poszedł na piechotę, ryzykowałby, że spotka na ulicy znajomych albo nawet samą Dagmar. .. Lydii udało się dostać dwupokojowe mieszkanie przy Johannesgatan, na samej górze. Wchodził powoli po schodach na czwarte piętro, odczytując tabliczki na drzwiach, żeby sprawdzić, czy nie mieszkają tam jacyś jego znajomi. Mieszkało kilka rodzin, które znał ze słyszenia, ale nikt znajomy. Kiedy wszedł na czwarte piętro, Lydia otworzyła, zanim zdążył zadzwonić. - Stałam w oknie i widziałam, jak idziesz - wyszeptała. Pokoje były nieduże. Sypialnia malutka. W każdym pokoju było tylko jedno okno, ale widok za tymi oknami szeroki i rozległy. Lodowobłękitne, ciemniejące niebo tworzyło wysokie i zimne sklepienie nad czerwoną, ceglaną wieżą kościoła i nagimi kikutami drzew na cmentarzu. Gdy się patrzyło w stronę Dóbelnsgatan, nad dachami domów można było dostrzec nawet Kungsholmen. Do zewnętrznego, większego pokoju Lydia wstawiła stare mahoniowe meble. Znalazła się tam też jej mahoniowa komódka z rodzinnego domu, piękny mebelek z czasów Karola Jana. Nad pianinem - było to pianino starego typu, jakich już nie produkowano, przez co powoli wychodziły z użycia - wisiało w długim szeregu dziesięć lub dwanaście portretów wybitnych kompozytorów w wąskich czarnych ramkach: Handel, Beetho-ven — Schumann, Schubert, Chopin — Wagner, Bizet, a na końcu Grieg i Sjógren. A nad nimi szkic wykonany ręką jej ojca: czerwony rybacki domek na szkierach między sękatymi sosnami „w promieniach słońca, po deszczu"... - Mam zapalić świece? - zapytała. W pokoju panował półmrok. - Jeszcze nie. Nie miała ani światła elektrycznego, ani lamp naftowych. Elektryczność była wprawdzie do mieszkania doprowadzona, ale Lydia nie lubiła takiego oświetlenia i go nie założyła. Lampy naftowe były zbyt brudne i nieprzy-tulne. Na biurku miała dwa stare srebrne kandelabry, każdy z trzema świecami. Na komódce z domu rodzinnego przed empirowym lustrem dwa wąskie świeczniki ze starego „złoconego brązu". A na pianinie dwie świece z zielonymi jedwabnymi abażurkami. «- Ale robi się ciemno - powiedziała. - Widzisz, jakie nuty są rozłożone na pianinie? Była to piosenka Tostiego Gdy już opadną liście... - Tak, widzę... - Pamiętasz? O tak. Pamiętał. Nucił ją dla niej, ponad dziesięć lat temu, w obrośniętej bzem altance w małym ogrodzie... Usiadła do pianina i zaśpiewała delikatnym, czystym, ze wzruszenia może trochę drżącym głosem: Gdy już opadną liście z drzew, Na cmentarz pójdziesz szukać krzyża mego, Wsłuchaj się w piosnki rzewnej zew, W niej krzyż odnajdziesz śród kwiecia powabnego. Kwiaty, co z mego serca wzrosły, Niechaj uwieńczą twoje jasne włosy. Są pieśni wymyślone, lecz nie zapisane, Słowa miłości nigdy niewypowiedziane. Stał za nią, a gdy skończyła śpiewać, pogłaskał ją lekko po włosach. - Tak, pamiętam. Tę piosenkę śpiewano wtedy bardzo często. Zdaje się, że wylansował ją Sven Scholan-der. Teraz praktycznie się jej nie słyszy. Siedzieli w mroku przy oknie. Samotna, ciemnofiole-towa chmura wolno przesuwała się wysoko nad wieżą kościoła. Pod nimi w mieście rozbłyskiwały latarnie. Dzieci nie bawiły się już między grobami na cmentarzu. Rozbłyskiwały gwiazdy, jedna po drugiej. Na zachodzie migotała Wenus, blisko tej ciemnofiołetowej chmury, a na południu, nad Kungsholmen, świecił czerwony Mars. Ujęła obiema dłońmi jego prawą rękę. - Powiedz mi jedną rzecz. Jak doszło do twojego małżeństwa? Odpowiedział nieco wymijająco. - Pewnie jak do wielu innych małżeństw. Mężczyzna potrzebuje kobiety, kobieta potrzebuje mężczyzny. A ona była młoda i ładna. Nadal taka jest. Lydia długo milczała ze wzrokiem utkwionym w ciemniejącym błękicie. - Nigdy jej nie widziałam. Właściwie wcale nie chcę jej zobaczyć. Jest blondynką czy brunetką? - Blondynką. - Aha, wszystko jedno... Siedzieli oboje w milczeniu. - A prawda - powiedziała - zapomniałam ci podziękować za to, co przysłałeś przed południem. Ale ustawiłam wszystko na stole w sypialni. Przysłał jej gruszki po francusku, kilka kiści granatowych winogron, trochę cukierków i pralinek, i dwie butelki Haut-Sauterne. Najpierw zapytał, jakie wino najbardziej lubi. Odpowiedziała, że nie potrzebuje wina. Ale jeśli już koniecznie miało być, najbardziej lubiła Haut--Sauterne. Siedzieli w milczeniu. Trzymała jego rękę między swoimi dłońmi. Robiło się coraz ciemniej. Czerwona wieża kościoła była teraz czarna na tle zimnego marcowego nieba. Spytała: - Pamiętasz wtedy w Continentalu, w grudniu? - Czy pamiętam... - Jak mogłam się ważyć? W eleganckim i przyzwoitym hotelu! Musiałam oszaleć. Przecież w każdej chwili ktoś mógł do mnie przyjść, Ester na przykład, i zapukać do drzwi. Drzwi zamknięte, nikt nie odpowiada. - Co byśmy zrobili? Co ja bym zrobiła? - Tak, trudne pytanie... - Och Arvid, musimy być niesłychanie ostrożni. Nigdy więcej nie możemy pozwolić sobie na takie szaleństwo... Nie możesz przychodzić do mnie zbyt często, żeby sąsiedzi czegoś nie zauważyli. Nigdy nie będziemy mogli razem wyjść ani choćby zatrzymać się i porozmawiać pół minuty, jeśli się przypadkiem spotkamy. - Tak, masz rację... Zamilkli. Na dole między pniami starych drzew błyskały tu i ówdzie latarnie gazowe. Na górze na zimnym niebie płonęły Wenus i Mars. - Pamiętasz, że wtedy w Continentalu zapytałam cię, czy kochasz żonę? -Tak... - Pamiętasz, że odpowiedziałeś, że kochasz ją po lu-terańsku? -Tak. - A ja zapytałam, co to znaczy. Arvid zastanowił się. - Tak, tak, doskonale pamiętam. Doktor Marcin Luter blisko czterysta lat temu wyznawał pogląd, że prawdziwa miłość powstaje sama z siebie między ślubnymi małżonkami, jeśli współżyją ze sobą zgodnie z porządkiem natury. Może coś w tym jest. Ale niewiele. Lydia długo milczała. - Tak - szepnęła - tak... Niewiele... - To przywodzi na myśl metodę zinzendorfistów -„Wspólnoty Braci" - dwieście lat później: w tej sekcie losowano żony i mężów. Wyciągnięty los oznaczał wolę Boga. Sympatia, pożądanie, miłość pochodziły od diabła. Zresztą miłość, zdaniem Lutra, nierozerwalnie wiązała się z małżeństwem. Poza małżeństwem nie była to miłość, tylko ruja i porubstwo, i w ogóle wszystko co najgorsze, co zasługiwało na szczególnie wysoką temperaturę w piekle... Lydia naraz zbladła, ale była to bladość, która promieniała. - Chodź - powiedziała. - Mnie możesz kochać pogańską miłością! Zaprowadziła go za rękę do sypialni i zapaliła dwie świece przed lustrem. Dwie świece. Przyszła mu do głowy dziwna myśl, że to jakaś religijna ceremonia. W sypialni nie miała rolet, jeszcze nie zdążyła ich założyć. Zresztą nie były potrzebne. Naprzeciwko nie było sąsiadów, którzy mogliby do nich zajrzeć. Znajdowały się tam tylko kościelna wieża z czerwonej cegły, cmentarne drzewa - wysokie i stare - ciemniejące marcowe niebo i dwie duże gwiazdy. Teraz zapalały się i te mniejsze, jedna po drugiej... Powoli, bez pośpiechu, zaczęła się rozbierać. Mały pokój z dużym łóżkiem. Dwie zapalone świece przed lustrem. Jedno okno wychodzące na nieskończoność i gwiazdy. - Lydia. Myślałem o czymś, kiedy do ciebie szedłem. - O czym myślałeś...? - Czy to naprawdę zupełnie niemożliwe, żebyśmy kiedyś, ty i ja, zamieszkali i zestarzeli się razem? Żebym kiedyś mógł umrzeć, złożywszy głowę na twym łonie? Odpowiedziała, siedząc wyprostowana na łóżku: - Masz przecież żonę, którą kochasz „po luterańsku". - Kiedyś w przyszłości chyba będę mógł się z nią rozwieść. W tej chwili jest to niemożliwe. Jej ojciec był zamożny, ale obecnie jest zrujnowany. Zresztą ci opowiadałem. Wyglądałoby bardzo źle, gdybym teraz wystąpił o rozwód. - Tak, tak. Wcale się tego nie domagam. Wiem, że jesteś uwięziony. Muszę zadowolić się tym, co mogę dostać. Kocham cię. Nie stawiałam żadnych warunków, nie wziąłeś mnie „na obietnicę małżeństwa"... Musimy dopasować się do sytuacji... Cieszę się, że odzyskałam siebie i swoje nazwisko: że ponownie jestem Lydią Stil- łe. Mam wrażenie, że dostałam z powrotem jakąś cząstkę siebie, którą zgubiłam albo roztrwoniłam... Widziałeś mosiężną tabliczkę na moich drzwiach? Jest na niej napisane „Lydia Stille"! Nic więcej, nic innego! I żadnego innego nazwiska na swoich drzwiach nie chcę: ani Roślin, ani Stjarnblom! Zamyślił się. - Niekoniecznie zależy mi na nazwisku na drzwiach -powiedział. - Ale czasami marzę o przyszłości we dwoje. My dwoje razem. I pytałem, czy twoje marzenia też idą w tym kierunku. - Ale nie. Szepnęła w noc: - Kocham cię. Spali albo półdrzemali, kiedy go obudziła. - Jesteś głodny? -A ty? - Ja tak. I mamy co jeść. Wstała, okręciła się szlafrokiem. Po niedługiej chwili podała masło, chleb i zimne żeberka. Pod dostatkiem mieli jeszcze gruszek po francusku, winogron i słodyczy. Nie wypili też więcej niż jedną butelkę Haut-Sau-terne. - Jest dopiero wpół do pierwszej - powiedziała. Napełnił kieliszki i wzniósł żartobliwy toast: - Zdrowie, bracie Berglingu! Omal nie zachłysnęła się winem ze śmiechu. - Kiedy pisałam ten list, Hans Bergling stał się dla mnie niemal żywą postacią. Mogłam sobie nawet wyobrazić, jak wygląda: niski, przysadzisty brunet o gęstych, szczeciniastych włosach i szarożółtych obwisłych wąsach. Z plamkami farby na marynarce. - Może dołożymy mu jeszcze szpiczastą bródkę? -zaproponował Arvid. _ M9 - - Nie - odparła po namyśle - nie pasuje do niego. - Ale, ale, czy przypadkiem nie podkradliśmy „przyjaciela Berglinga" z noweli Anatole'a France'a? Z Ogrodnika? - Nie pomyślałam o tym, dopóki tego nie powiedziałeś. Ale to niewykluczone. „Przyjaciel Bergling" rzeczywiście trochę przypomina Tchórzaka... Świece przed lustrem wypaliły się niemal do końca. Lydia przyniosła dwie nowe i zapaliła je, gasząc stare. I ponownie... Oczy miała szeroko otwarte, spojrzenie poważne, nieruchome, górna warga uniosła się nieco, odsłaniając zaciśnięte zęby, które promieniały w półmroku... Obudzili się oboje. Usiedli na łóżku. Dwie twarze jak cień, blado przypominające ich własne, wpatrywały się w nich - wydawało się, że z daleka, choć pokój był tak mały - z lustra za dwiema świecami. Dochodziła piąta rano. - Usiądziemy na chwilę w oknie, żeby popatrzeć na gwiazdy? - zapytała. Pożyczyła mu płaszcz kąpielowy. Sama otuliła się futrem. Gwiazd nie było już widać - dwie duże zaszły, a małe zgasły w bladym brzasku. Jedynie na południowym zachodzie, tuż koło iglicy kościoła, widniał sierp księżyca, żółty na błękitniejącym niebie. Siedzieli, trzymając się za ręce. Lydia wysunęła głowę nieco w przód i wpatrywała się w niebo. - Dopiero co księżyc był na lewo od wieży kościoła. Teraz przesuwa się za iglicę, a za małą chwilę wysunie się po prawej. Widziałam to tak wiele razy: że księżyc porusza się od lewej do prawej. Kiedyś, jak byliśmy na Riwierze, rozmawiałam o tym z Markusem. Powiedział, że w rzeczywistości księżyc porusza się od prawej do lewej. Wyjaśnił mi, jak to się dzieje, i chyba nawet zrozumiałam. Ale już nie pamiętam. Arvid zastanowił się. Swego czasu zdawał w Uppsali egzamin z astronomii i dostał nie najgorszą ocenę „non sine". Natura wyposażyła jednak człowieka w szczęśliwą zdolność zapominania. W przeciwnym razie życie byłoby nie do zniesienia. Co nieco pamiętał, ale niełatwo mu to było wyjaśnić tak w dwóch słowach. - To nie tylko księżyc porusza się na niebie od lewej do prawej dla naszego oka. Także słońce i wszystkie gwiazdy. Ale jeśli przyjrzysz się dokładniej ruchowi księżyca - nie przez krótką chwilę jak teraz, tylko przez kilka tygodni lub choćby kilka nocy, wtedy zobaczysz, że porusza się od prawej do lewej. Wczoraj o tej porze znajdował się daleko na prawo od wieży kościoła. Jutro o tej samej porze będzie daleko po lewej. Wstań jutro rano za dziesięć piąta, a zobaczysz, że przez dobę przesunął się spory kawałek na lewo... Urwał. Chciał wyjaśnić jeszcze dokładniej, ale zrezygnował. Przypomniał sobie nagle życzliwe słowa starego dyrektora szkoły, że jest „urodzonym nauczycielem" i zamilkł. Siedzieli, policzek przy policzku. - Czym jest szczęście? - szepnęła. - Tego nikt nie wie. Albo czymś, co człowiek sobie wyobraża, a co nie istnieje. Zresztą, czy w ogóle można je sobie wyobrazić? Czy można wyobrazić sobie nieprzerwane, wieczne szczęście - a musiałoby trwać wiecznie, inaczej zatruwałaby je myśl o końcu... Twoje kamienie szlachetne i perły nie przyniosły ci przecież szczęścia? Uśmiechnęła się blado. -Nie... - Ale kiedy autor Apokalipsy ma przedstawić wieczną szczęśliwość, opisuje ją w postaci miasta - najwyraźniej - 144 - sam mieszkał w mieście - które spływa z nieba, nowe Jeruzalem, gdzie domy są ze szczerego złota, mury z jaspisu, a dwanaście bram z dwunastu różnych kamieni szlachetnych i półszlachetnych. Tak uboga jest ludzka fantazja, gdy ma przedstawić najwyższe szczęście, wieczną szczęśliwość. Zamilkli. - Nie zimno ci? - zapytała. - Trochę. Znowu wsunęli się do łóżka. SD CS Było tak pięknie tej wiosny pod koniec marca i na początku kwietnia. Coś takiego było w świetle, w nastroju, w powietrzu, co przypominało mu jakiś wiosenny dzień dawno temu... Może ten sprzed dziesięciu lat, kiedy spacerował po Kungstradgarden z Filipem Stillem i spotkali świętej pamięci króla - kiedy na placu Gustawa Adolfa natknął się na Freutigera i poszedł z nim do Rydberga, i tam w Aftonposten przeczytał ogłoszenie o zaręczynach... Jednego z ostatnich dni marca, około piątej, wracał do domu ulicą Drottninggatan. Przed chwilą spotkał Lydię, szła przeciwległym chodnikiem w towarzystwie panny Ester, i wymienili nieco sztywne i formalne pozdrowienie. Zatrzymał się przed wystawą jubilera. W rogu leżała szpilka ze srebra lub może platyny, z ciemnoczerwonym kamieniem, który wyglądał mu na rubin. Przeczytał karteczkę z ceną: 18.50. Platyna to nie jest, pomyślał, co najwyżej srebro. Ale kamień? Za tani na rubin, za drogi na szkło. Zaciekawiony wszedł do środka i zapytał, co to za kamień. - Stopiony rubin, padła odpowiedź. Wtedy przyszło mu do głowy, żeby kupić go Dagmar. Biedna Dagmar, myślał, idąc dalej, biedna mała Dagmar... Siedzi w domu, zadowolona, szczęśliwa, pewna mnie jak Luter Biblii - niczego się nie domyśla, nie podejrzewa, nie obawia. Zawsze myślałem o sobie - ba, jak to człowiek niewiele o sobie wie - dotąd zawsze myślałem, że mam szczery charakter. Oczywiście bez przesady, nie gonię za znajomymi na ulicy, żeby im powiedzieć, co o nich myślę. Wydawało mi się jednak, że szczerość i pewne bezinteresowne umiłowanie prawdy stanowią jeden z zasadniczych rysów mojego charakteru. Tymczasem teraz, gdy uwikłałem się w romans, który sprawia, że kłamstwo, podstęp i udawanie stały się niemal artykułami codziennego użytku - teraz okazuje się, ku mojemu zdumieniu, że i z tym nie najgorzej daję sobie radę... Ostatniej nocy dotarł do domu dopiero koło szóstej nad ranem. Wczesnym wieczorem zadzwonił z redakcji do Dagmar, że Hans Bergling jest w mieście i wybierają się na małą pijatykę. Dagmar była więc uprzedzona, że nie wróci wcześnie do domu. Prezencik zaskoczył i bardzo ucieszył Dagmar. - Czy to jest rubin? -Nie. - Czyli imitacja? - Nie, jest na wpół prawdziwy. Chemicy znaleźli sposób, by stopić ze sobą bardzo małe rubiny, tak małe, że z osobna niemające praktycznie wartości, w jeden większy. Nazywają to stopionym rubinem. - Ciekawe! Ale w takim razie nie da się go odróżnić od prawdziwego rubinu? - Nie wiem, czy się nie da, ale ja nie potrafię... Rozmawiali też trochę na inne tematy. O „wuju Lundstrómie" i pozostałych krewnych. Dagmar powiedziała: - 146 - - Miło w końcu zobaczyć cię w dobrym humorze. Chyba sam nie zdajesz sobie sprawy, jaki byłeś burkliwy i niemożliwy w ostatnich miesiącach. A może zaprosimy kiedyś Berglinga do nas? - Tak, owszem, może wypadałoby... Ale zaraz dodał: - Bergling to dość dziwny typ. Zajmują go tylko dwie rzeczy: malowanie i picie. A kiedy wypije kilka kieliszków, zaczyna filozofować. I wręcz męczy go towarzystwo kobiet, nie wie, jak ma się wyrażać w obecności dam, jakie słowa są dozwolone, a jakie nie... Jest bardzo uprzejmy dla kobiet, kłania się tak głęboko, że jego czarne włosy opadają mu na oczy, a szarożółte wąsiki ociekają ponczem lub whisky. Jak powiedziałem, dziwny typ. Nie wiem, czy dobrze by się czuł w naszym środowisku. Chwilowo zresztą popadł w manię wielkości: udało mu się sprzedać obraz bankierowi Steelowi. Jest reprezentowany w „galerii Steela"! To nie w kij dmuchał! Najlepiej chyba będzie, jak zaczekamy z zaproszeniem do naszego skromnego domu, aż mu trochę przejdzie... - Dobrze, możemy zaczekać - powiedziała Dagmar. Nastał rozkwiecony i ciepły czerwiec. Drugiego czerwca Arvid automobilem odwiózł Dagmar, Annę Marię, małą Astrid i służącą na Dworzec Centralny; tradycyjnie miały spędzić lato w Dalby u jego ojca. On sam miał przyjechać później po dostaniu urlopu. Tak powiedział Dagmar. Obiecał jednak Lydii, że znajdzie jakiś pretekst, by zostać w mieście. W wigilię Zielonych Świątek wybrali się z Lydią do Strangnas. Wiązało się to z pewnym ryzykiem, ale ciągłe pilnowanie się już ich męczyło... Arvid przez telefon za- rezerwował pokój w hotelu dla malarza. Berglinga z żoną. Niewiele jednak brakowało, by fatalnie wpadli. Recepcjonista przywitał Arvida radosnym: - Ależ to pan Stjarnblom! Arvid szukając gorączkowo w pamięci, domyślił się, że młody mężczyzna był jednym z chłopaków, którzy dziesięć lat wcześniej pracowali w portierni Nationcd-bladet. - Czy to nie Oskar? Przepraszam, ale zapomniałem nazwiska... - Lars son. - Tak, oczywiście. Proszę mi powiedzieć, panie Lars-son: czy malarz Bergling nie zarezerwował u was pokoju? - Tak, zgadza się... - Prosił o przekazanie, że musiał w ostatniej chwili przełożyć wyjazd. Ale my możemy wziąć jego pokój. - Doskonale się składa... Spacerowali o zmierzchu po miasteczku. Powietrze było wilgotne i ciepłe. Przejaśniło się po deszczu. Z ogródków dochodziła woń bzu i czeremchy. Surowa, majestatyczna wieża starej katedry odcinała się na tle jasnego czerwcowego nieba. Zatoka Melaru, jasna, cicha, lśniąca, odbijała bezwiednie pusty błękit. Nazajutrz, pierwszego dnia Zielonych Świątek, poszli na mszę. Śpiewali nabożnie psalm Jeden jest Bóg w niebie. Z pozostałymi wiernymi pochylali głowy, wyznając grzechy: „Jam nędzny, grzeszny człowiek..." I wysłuchali kazania. Czcigodny stary ksiądz - może nawet sam biskup, skoro były Zielone Świątki - mówił o zesłaniu Ducha Świętego na apostołów. Zatrzymał się dłużej przy wielkim cudzie, który się wówczas wydarzył, gdy ucznio- - /4« - wie Jezusa, ci prości, nieuczeni mężczyźni, za sprawą Ducha Świętego otrzymali dar znajomości języków, którymi mówili Partowie, Medowie i Elamici, mieszkańcy Mezopotamii, Judei i Kapadocji, Pontu i Azji, Frygii i Pamfilii, Egiptu i tych części Libii, które sąsiadują z Cy-reną, i przybysze z Rzymu, Żydzi i prozelici, Kreteńczy-cy i Arabowie... Arvid poczuł, jak głowa Lydii łagodnie opiera się na jego ramieniu. Sam był nieco senny. Dotarło jeszcze do niego, że ksiądz sięgnął po współczesną manierę: - W żaden sposób jako chrześcijanie nie możemy wątpić, że wszechmogący Bóg i dzisiejszego dnia jest w stanie dokonać takiego samego, podobnego lub innego cudu. Ale Bóg nie czyni cudów na próżno. Przez łaskę Ducha Świętego obdarzył apostołów zdolnością przemawiania do tych wszystkich obcych ludów, którym mieli wieścić Słowo. To mogło nastąpić tylko poprzez cud -zaprawdę wielki i piękny, i mądry cud! Lecz gdyby Szwed głoszący Słowo wśród szwedzkich kobiet i mężczyzn nagle zaczął mówić po mezopotamsku, byłby to wprawdzie cud - przyjąwszy, iż rzeczywiście mówiłby po mezopotamsku, językiem, którym w naszych czasach nie władają nawet najwybitniejsi uczeni - ale cud, którego sens i znaczenie niełatwo byłoby dostrzec... Także Arvid zaczął drzemać... Nie spali wiele tej nocy. Obudziły ich potężne dźwięki organów. Nieco zaspani włączyli się do psalmu: Duchu święty, serca mego Pocieszycielu i Panie, gdy przeze mnie mówić zechcesz, oddam głos mój w Twe władanie. Tobie składają w świątyniach dar pochwalny ludzie prości, niech na duszę moją spłynie łaska Twojej obecności. Ogniu wiary, łaski źródło, tchnienie prawdy, wiedzy studnio, co ukoi me sumienie grzechu trawione płomieniem, dajże duszy mej świadectwo, że Bóg żalów jej wysłucha, tak jak ojciec swoje dziecko; tego pragnie dziś Twój sługa. Tyś łaskawy i łagodny niczym gołąb, co ulata od tych, co krwi wiecznie głodni rękę podnieść chcą na brata. Po nabożeństwie popatrzyli trochę na sarkofag Stena Sturego Starszego, pantofle biskupa Roggego i kilka innych historycznych przedmiotów. Wyszli na przykościelny cmentarz i usiedli na ławce w cieniu starych ceglanych murów katedry. Minął ich ubogi kondukt kilku biednie ubranych żałobników z młodym, bladym i pryszczatym księdzem. Niezmącone wody Melaru lśniły, niebo było błękitne, bez śladu chmur. - Powiedz mi - odezwała się Lydia - skąd właściwie wziął się ten Duch Święty? - Hm, nie tak łatwo powiedzieć w kilku słowach. Ślady trójcy składającej się z ojca, matki i syna znajdujemy niemal we wszystkich starożytnych religiach, które miały współudział w powstaniu tego, co obecnie nazywamy chrześcijaństwem. Ale pierwsi chrześcijanie żywili do kobiet nienawiść i pogardę - nie pamiętam z jakich powodów. .. Wzdragali się przed przyznaniem kobiecie miejsca w boskości. Inaczej oczywiście zajęłaby je Dziewica 7 C/l Maryja, Matka Boska. Ale była kobietą, a tym samym nie wchodziła w rachubę. Miała jednak być trójca. I tak powołano w zastępstwie Ducha Świętego, doszło do tego na soborze. A ostatnie wiadomości z nieba są następujące. Umiera grzesznik, udaje się do bram nieba, puka i mówi do świętego Piotra: Przepraszam, ja właściwie mam iść do tego drugiego miejsca, ale czy nie mógłbym choćby zajrzeć przez szparę? - Ależ proszę bardzo, odpowiada święty Piotr. Wskazuje na najważniejsze osoby i przedstawia: tam siedzi Bóg Ojciec, tam Jezus, i tak dalej... Ale, pyta grzesznik, który właściwie udaje się w to drugie miejsce, kim jest ten jegomość siedzący nieco z boku, ten pogrążony w smutku i melancholii? - To Duch Święty, odpowiada Piotr. - Ale dlaczego jest taki smutny? Wtedy święty Piotr szepcze grzesznikowi do ucha: Ech, rozmyśla o tym soborze w Nicei, na którym niewielką większością głosów i pewnie nie bez szachrajstw uznano go za trzecią Osobę Boską... Mówiąc w zaufaniu, jako jedyny w historii został Osobą Boską w wyniku głosowania. I to go trapi. Lydia uśmiechnęła się. - Tak, pamiętam, że Duch Święty dał mi do myślenia, kiedy przygotowywałam się do konfirmacji. Bóg Ojciec był przecież i świętym, i duchem, Syn też. Do czego więc był potrzebny dodatkowy Duch Święty? - Rzecz może w tym - powiedział Arvid - że wierni w tamtym czasie bynajmniej nie wyobrażali sobie Ojca ani Syna jako bezcielesnych duchów. I wcale niekoniecznie takie wyobrażenie mają dziś. ...Otaczała ich czerwcowa jasna zieleń, kampanule pochylały się w trawie, pszczoły brzęczały, a na wieży dzwony biły zmarłemu, którego trumnę przed chwilą niesiono. Często siedzieli o zmierzchu przy oknie, a odgłosy miasta dochodziły z tak daleka, że słychać było wiatr szepczący w koronach dużych, starych drzew. Pewnego takiego wieczoru powiedziała: - Dzisiaj spotkałam tego mężczyznę, którego kiedyś kochałam. Nic nie odpowiedział. Puścił jej rękę. - To nie tak - szepnęła. - Nie powiedziałam tego po to, żeby sprawić ci ból. Spotkaliśmy się przypadkiem, przeszliśmy razem parę kroków, porozmawialiśmy trochę o błahostkach. A kiedy się z nim pożegnałam, nie mogłam pojąć, że byłam w nim zakochana. Arvid poczuł przy tych słowach taką radość, jakby gorąca krew popłynęła w okolice serca. Ale tylko w pierwszej chwili. W następnej przyszła pewna refleksja. Siedzieli w milczeniu. - O czym myślisz? - zapytała. - O niczym... - Czyli o czymś, o czym nie powinnam wiedzieć? - Myślałem, co będzie kiedyś. Ale to, czego jeszcze nie ma, nic przecież nie znaczy. Spojrzała na niego pytająco. - Takich brzydkich, głupich myśli nie wolno ci mieć -powiedziała. Spotkali się w pocałunku. - Zaśpiewaj coś dla mnie - poprosił. Zapaliła obie świece przy pianinie, usiadła i zaśpiewała O Sonnenschein Schumanna. Kilka ciem wleciało przez otwarte okno i krążyło wokół świec, podczas gdy Lydia śpiewała. ar> ca Lato mijało. Któregoś dnia w sierpniu Dagmar napisała w liście, że ojciec jest chory. Jego wcześniej tak silne zdrowie szwankowało przez cały ostatni rok, ale mimo to nie kładł się do łóżka. Od paru dni jednak leżał i nie wiadomo było, czy kiedykolwiek stanie na nogi. Miał przecież siedemdziesiąt cztery lata. Arvid pośpieszył z listem do Lydii. - O, to ty? - zdziwiła się, otworzywszy drzwi. I dodała, z ostrością w głosie, której nigdy wcześniej u niej nie słyszał: - Przecież mówiłam ci, że nie możesz do mnie przychodzić, jeśli się ciebie nie spodziewam. Mogłam mieć gościa, Ester Roślin albo kogoś innego... Nieco go zmroziło. -To coś ważnego. Mój ojciec jest chory. Chyba umrze. Muszę do niego pojechać. - Usiądź - poprosiła. - Przepraszam, jeśli odezwałam się do ciebie trochę ostro. Nie powinno się tak mówić do ukochanego... Pogłaskała go po włosach. - Twój tata jest bardzo chory? - Na to wygląda. Ma siedemdziesiąt cztery lata, a nigdy wcześniej w całym swoim życiu nie położył się do łóżka, będąc chorym. - A zatem musisz jechać. Kiedy wyjeżdżasz? - Jutro rano. W oczach stanęły jej łzy. - I tak skończyło się to marzenie - szepnęła jakby nie do niego. Spojrzał na nią pytająco. - Tak bardzo się cieszyłam, że przynajmniej to krótkie lato będziemy mieć dla siebie, tylko my dwoje. - Kochanie, przecież zobaczymy się ponownie. - Nigdy nie wiadomo. Wziął jej rękę i przyłożył do swoich oczu. - Nikt nie jest panem życia ani śmierci, ale nie wiem, co innego mogłoby nas rozdzielić. Nagle wybuchła: - Och, Arvid, nie jedź! Nie teraz, nie jutro! Możesz przecież trochę odczekać i zobaczyć, czy to konieczne. Jestem pewna, że twoja żona dramatyzuje z tą chorobą, żeby cię do siebie zwabić! - Nie, Lydio. Jej list jest prosty i rzeczowy, nie widać w nim przesady czy ukrytych zamiarów. Już sam fakt, że ojciec leży w łóżku, pokazuje, że sprawa jest poważna. Długo milczała. W końcu podniosła się i podeszła do okna. Dzień był szarawy. - Tak, tak - odezwała się wreszcie. - Jedź. Obowiązek przede wszystkim. Po prostu jedź! Żegnam! - Lydia - powiedział. - Lydia...? Odwróciła się do niego i nagle na powrót stała się czuła. - Nie, przecież tak nie możemy się rozstać... Miała wielkie łzy w oczach, objęła go za szyję. - Chcesz zostać u mnie na noc? - Oczywiście. Powiedziała szeptem: - Tak, jak było między nami tego lata, nigdy już nie będzie, nigdy więcej. Kiedy wrócisz do domu, będziesz miał z sobą żonę i dzieci. Masz swoją pracę, przyjaciół i kolegów, cały świat, który dla mnie jest zamknięty. I przyjdzie taki dzień, że stanę się dla ciebie bardziej kłopotem niż radością. - Co ty mówisz, Lydio - postradałaś zmysły...? Wyjeżdżam, ale przecież wrócę i kocham cię, a dlaczego nasza miłość nie miałaby trwać na zawsze, na zawsze? Uśmiechnęła się przez łzy. - Tak, oczywiście. Na zawsze. Albo przynajmniej do jutrzejszego ranka! Wstąpił do redakcji, żeby załatwić, co miał tam do załatwienia, wrócił do domu, spakował walizkę, wyszedł zjeść kolację, a potem poszedł do Lydii. Następnego ranka wstał za późno, żeby zdążyć na ten pociąg, którym planował jechać. Pojechał wieczornym. Lydia stała na Jarnvagsbron i machała z mostu chusteczką. K) ca Stary leży na łożu śmierci i zdaje sobie z tego sprawę. Arvid siedzi na krześle u wezgłowia i od czasu do czasu wymieniają kilka cichych słów. Okno jest otwarte. Za oknem leniwie płynie Klar między pokrytymi świerczyną wzniesieniami. Doktor, miejscowy lekarz, dość młody i praktykujący od niedawna - Arvid go nie znał - wyszedł przed chwilą. Powiedział, że końca można oczekiwać za parę dni albo parę tygodni. Erika wezwali telegramem, spodziewają się go w każdej chwili. Dagmar siedzi w kącie z robótką w ręku. Anna Maria i mała Astrid bawią się w ogrodzie. Myśli starego krążą głównie wokół zaginionego syna, tego, który wysłany na obcy kontynent przepadł bez śladu. - Myślisz, że żyje? - zapytał. - Trudno wyrokować - odpowiada Arvid. Z ogrodu dochodzą okrzyki radości dziewczynek, to ich dziewięcioletni brat przyrodni Ragnar pokazał się na drodze ze swym przybranym ojcem, proboszczem Ljung-bergiem. Starszy brat wycina dziewczynkom łódki z kory i opowiada bajki. Proboszcz wchodzi do pokoju. Arvid ustępuje mu miejsca na krześle u wezgłowia. - Jak samopoczucie dzisiaj? Mocno brata boli? - Nie, nic mnie nie boli - odpowiada stary. - Tak, drogi bracie - mówi ksiądz - do ciebie nie przychodzę oczywiście jako duszpasterz, tylko jako stary przyjaciel. O rzeczach ostatecznych obaj wiemy tyle samo. - Ja też za dużo o rzeczach ostatecznych nie myślę -mówi stary. - Więcej myślę o żywych, których zostawiam na tym świecie. A najwięcej o synu, o którym nie wiem, czy żyje, czy nie. Może byłem dla niego zbyt surowy. Wtedy byłem święcie przekonany, że robię dla niego jedyną rzecz, jaką dało się zrobić. Ale mimo wszystko byłem może zbyt surowy. Zamknął oczy i chyba zapadł w sen. Ksiądz, przekonawszy się po głębokim oddechu chorego, że ten śpi, powiedział przyciszonym głosem do Arvida: - Oczywiście nie przyszłoby mi na myśl, aby takiego człowieka jak twój ojciec odwiedzać z urzędu. Przez całe swoje życie sam sobie był duszpasterzem. Ale jako duchowny chodzę do ubogich chłopów i wieśniaczek leżących na łożu śmierci. I jeśli mnie pytają, pocieszam ich, że „piekło" nie jest takie groźne, jak się mówi. Bynajmniej nie zawsze są mi za to wdzięczni. Pewien chłop, który zmarł przed kilkoma laty, wręcz się rozzłościł: „A ja przez cały ostatni rok cieszyłem się, że Olle Erks z Li-kenas siedzi w pikle!" Wiosną zmarła osiemdziesięcioletnia staruszka, która na łożu śmierci przyznała mi się do przestępstwa. Mogę ci o tym powiedzieć, bo chodziło nie o popełnione przestępstwo, tylko o niepopełnione. Wyznała mi, że przed pięćdziesięcioma laty, gdy miała trzydziestkę czy coś koło tego i starego męża, mocno kusiło ją, żeby go „podtruć". Przyznała się też - i to w tej sprawie jest najistotniejsze - że jeśli w końcu tego nie zrobiła, to ze strachu, wyłącznie ze strachu: przed katowskim toporem, gdyby ją złapano, przed piekłem, gdyby jej nie złapano. Pytała mnie, czy zostanie potępiona za swoje grzeszne myśli i chęci. - A ty odpowiedziałeś...? - Powiedziałem jej, że żaden człowiek nie jest wolny od zbrodniczych myśli i chęci i że piekło jest dla żywych, a nie dla zmarłych. Wtedy uniosła się na łożu blada jak kreda: „Żebym t o wiedziała pięćdziesiąt lat temu, jak Erk Pers z Ransby mi się naprzykrzał!" Arvid zastanowił się. - Wynikałoby z tego, że piekło naprawdę może mieć realne, „moralne" znaczenie dla tych, którzy w nie wierzą? - Nader wątpliwe. Wystarczy, że spojrzymy dwieście, trzysta lat wstecz, by przekonać się, że w czasach, gdy praktycznie wszyscy jak jeden mąż wierzyli w piekło, ludzie żyli i grzeszyli jak teraz albo nawet gorzej. Tę staruszkę znałem od wielu lat, zawsze była wspaniałym człowiekiem, wspaniałą kobietą. Myślę, że tak naprawdę od przestępstwa powstrzymało ją coś zupełnie innego, coś, z czego sama nie zdawała sobie sprawy i na co ja też nie potrafię znaleźć określenia. Na ogół trudno znaleźć słowa na takie rzeczy. Na wyrażenie tego, co istotne, naprawdę rozstrzygające... Im dłużej żyję, coraz częściej to spostrzegam. - Zresztą podobne sytuacje są w mojej działalności duszpasterskiej rzadkością. Muszę powiedzieć, że i bez mojej pomocy tutejsi parafianie w większości podchodzą do „piekła" ze spokojem. Tu na prowincji chłopi najczęściej są równie rozsądni jak księża. Pietyzm jest w odwrocie. „Pietyści" się ze- starzeli i wymierają, a ich dzieci masowo od niego odchodzą, miały tak smutne i pozbawione radości dzieciństwo, że kiedy są dorosłe i same decydują, chcą sobie powetować krzywdę... I dodał, zbierając się do wyjścia: - Varmlandczycy to w gruncie rzeczy trzeźwi i rozgarnięci ludzie. Jeśli wierzyć źródłom z 1634 roku, już wówczas niemal każdy chłop i każda chłopka w tutejszej diecezji umieli czytać i pisać. I mają wrodzoną miłość do śpiewu, tańca i muzyki. Wśród takich ludzi pietyzm i strach przed piekłem mogą od czasu do czasu szerzyć się jak epidemia, ale nigdy nie zapuszczą korzeni. Przez otwarte okno dobiegł jasny i czysty dziecięcy głos Ragnara, który śpiewał: Męże dzielni i waleczni ciągle żyją w starej Szwecji, męstwo w piersi, silne ramię, w boju niczym dzieci żwawi, zapaleni, z błyskiem w oku wśród łąk kwieciem umajonych, niczym sztorm na morzu dzicy, jak na grobie łza, spokojni. Arvid od wyjazdu dostał od Lydii tylko jeden krótki list. Ale w tym króciutkim liściku była jedna taka linijka, jedno takie zdanie, że nie chciał się z nim rozstawać. Nosił go stale przy sobie. A gdy zostawał sam, czytał go raz po raz. Lecz w ostatnich dwóch tygodniach nie miał od niej żadnej wiadomości. Chyba nie była chora? Dlaczego nie odpowiadała na jego listy? Każdego popołudnia, gdy przychodziła poczta z gazetami sprzed dwóch dni, przerzucał je gorączkowo i pełen obaw zatrzymywał się przy każdym wypadku i zgonie... Któregoś razu z przeraże- - 158 - niem zobaczył imię „Lydia" w nekrologu... Ale była to tylko trzymiesięczna dziewczynka. W tym samym numerze na ostatniej stronie przeczytał w ogłoszeniach ślubnych i miłosnych: „Przech. koło Twego okna każd. ranka. Gdyby serdeczne myśli mogły oblec się w kształty, Twój pokój byłby w tej chwili pełen róż. Lydia." Uśmiechnął się do siebie, czytając to ogłoszenie. Imię „Lydia", pomyślał, nie jest chyba tak rzadkie, jak mi się wydawało... Jego spojrzenie ześliznęło się na ogłoszenie pod spodem: „Małżeństwo. NAUCZYCIEL pragnie zawrz. znajom. z wykszt. damą (najchętniej nauczycielką), ok. 30 lat, zdrową (też zęby!), wysoką lub średniego wzrostu, muzykalną. Odpow. z fot. oznaczoną "Szwecja 1908« do"... Biedaczysko, pomyślał. Mieszka oczywiście w jakiejś zapadłej dziurze... A poniżej widniała krótka zapowiedź: „Przyjdę o 9.00. - S." Pomyślał: Ach, do ilu małych tragikomedii, boccacciowych historii i maupassantowych nowel miałby pisarz materiału z samych tylko ogłoszeń prasowych! No ale ja nie jestem pisarzem i nie zamierzam nim być... Wszystko inne, tylko nie to! Rozmyślał dalej: Co za dziwaczne podwójne życie prowadzę? Tak się przecież nie da na dłuższą metę. Kocham jedną kobietę, a jestem mężem drugiej. I ta druga, Dagmar, nie domyśla się, że dzieje się coś złego. To przecież nie jest życie normalnego mężczyzny. Takie życie można by usprawiedliwić co najwyżej, gdybym był poetą. Bo poetom wybacza się praktycznie wszystko. Nikt właściwie nie wie dlaczego, ale tak jest. „Poetów" traktuje się jako nie do końca poczytalnych. _ 7 CO _ Nie był całkiem wolny od tej dość powszechnej, zmieszanej z pogardą drobnej zawiści, jaką żywili pracujący i na ogół niedostrzegani dziennikarze do poetów i pisarzy „z nazwiskiem", którzy, jeśli czasami zniżyli się do napisania czegoś w gazecie, dostawali honorarium raczej za nazwisko niż za pracę, o których mówiono i plotkowano, którzy wyprawiali urodziny i jubileusze i poruszali się w jakiejś wyższej przestrzeni ponad obowiązującą moralnością. Poetów i pisarzy, którzy wyruszali na polowania za „przeżyciami", żeby zdobyć materiał do swoich powieści i sztuk, a później serwowali te ubogie bagatele i banały, jakie ewentualnie były ich udziałem, odpowiednio przyprawione, by czytelnicy mogli je przetrawić... Tak, w rzeczy samej, myślał, prowadzę egzystencję poety... A przecież nie mam do niej prawa, jestem człowiekiem i mężczyzną, a nie poetą! Zresztą nie wytrzymuję tego, to wbrew mojej naturze. Nie wytrzymuję codziennego udawania wobec kobiety, którą przyrzekłem kochać w doli i niedoli. Tego przyrzeczenia nie byłem w stanie dotrzymać, już je złamałem. Ale w takim razie muszę jej to powiedzieć. Powiedzieć, że każde z nas powinno pójść swoją drogą, że musimy się rozwieść. Potrzebuję ładu i jednoznaczności w swoim życiu, tego fałszywego, podwójnego nie wytrzymam... Lecz gdy jego myśli doszły do tego punktu, wszystko jakby zamarło w bezruchu. Praktyczne szczegóły, co ma powiedzieć Dagmar, jak to miałoby zostać załatwione, spraw finansowych nie wyłączając - wszystko to jawiło mu się jako chaos, w którym nie dostrzegał żadnych stałych konturów. Siedział przy staroświeckim biurku ojca. Drzwi do sypialni były otwarte, stary półdrzemał z zamkniętymi oczami, oddychając ciężko. Arvid bawił się ołówkiem. Miał przed sobą na biurku _ ; fkn - papier. Jego myśli krążyły wokół Lydii i próbował narysować z pamięci jej profil. Stwierdził, że udało mu się oddać podobieństwo, a zarazem nie udało. To była ona, a mimo wszystko nie ona. Wymazywał, zmieniał i próbował na nowo. W końcu uznał, że naprawdę dobrze narysował: to przecież była ona, to była Lydia, uderzająco podobna, jak żywa! Schował rysunek do notesu i poszedł na wieczorny spacer brzegiem rzeki. Przez cały dzień padał deszcz, ale pod wieczór nieco się przejaśniło. Pokryta świerczyną góra Branasberget odbijała się ciemnym zarysem w przejrzystej, rwącej wodzie. Myślał o Lydii. Gdzie teraz jest, co robi właśnie w tej chwili? Czy gra samotnie o zmierzchu Beethovena? A może spaceruje jedną z tych ścieżek, którymi ostatnio szliśmy razem? Czy też siedzi przy oknie, patrząc w pustkę? Wyjął ten niewielki portrecik, który narysował, i długo się weń wpatrywał. Nie, w ogóle nie uchwycił podobieństwa. Jak mógł uznać, że mu się udało? To wcale nie była ona. Zupełnie obca kobieta. Zmiął kartkę w kulkę i wyrzucił, by odpłynęła z prądem rzeki. Nastał początek września. Dni były wilgotne i pochmurne, wieczory długie i ciemne. Wyglądało na to, że tym razem ojciec wyzdrowieje. Po dniach spędzonych w stanie odrętwienia obudził się któregoś popołudnia i odezwał - mówił krótkimi zdaniami, prawie niesłyszalnie, ale mówił. Nawet żartował. Powiedział do Erika: - Z tego miejsca, gdzie leżę, widzę przez okno, że Wielki Wóz jedzie jak zwykle do tyłu. A to oznacza, że ja poru- szam się w przód w porównaniu z Wielkim Wozem! Wszelki ruch jest przecież względny. A do Arvida powiedział szeptem: - Mój chłopcze. Boję się, że jesteś słaby wobec kobiet. To nie musi uwłaczać mężczyźnie. Ale łatwo może doprowadzić go do upadku. Złamać mu karierę i zamknąć drogę. Powiedział to ze wzrokiem utkwionym w gwiazdy i niejako mimochodem, jakby nie przywiązywał do tego wagi. I nikt poza Arvidem tego nie usłyszał. Około dziesiątej ponownie zasnął, oddech miał miarowy, głęboki. Czuwał przy nim Erik, pozostali poszli się położyć. Erik czuwał już od wielu nocy i możliwe, że zdrzemnął się na fotelu. A kiedy dom obudził się następnego ranka, stary nie żył. so ca Nastała zimna i mokra jesień. Któregoś październikowego dnia w popołudniowym zmierzchu Arvid wracał ulicą Drottninggatan do domu. Rozmyślał o Lydii. Po śmierci ojca dostał od niej krótki list, bardzo krótki i dość konwencjonalny, można było -choć niekoniecznie - odczytać go tak, że jej myśli krążyły z dala od niego... Nie odwiedził jej, przywiązywała przecież taką wagę do tego, żeby nie przychodził, jeśli go nie oczekiwała. Ale przesłał jej parę słów, że wrócił do miasta. Od tego czasu minęły już dwa tygodnie. Dwukrotnie po zmroku obrał drogę przez cmentarz św. Jana, żeby spojrzeć w jej okno. Za pierwszym razem było ciemno, za drugim paliło się słabe światło. Myślał o Lydii i zastanawiał się nad nią. Może tak naprawdę już zmęczyło ją to wolne i samotne życie? Bo - 162 - większość czasu spędzała przecież samotnie - poza nim spotykała się właściwie tylko z Ester Roślin... Czy nie tęskniła czasami do swego dawnego domu, do córeczki i starego męża, który był taki mądry i uczony? Może teraz jesienią pojechała tam z wizytą, ale nie chciała mu o tym mówić...? Doszedł do rogu Tunnelgatan. Zawsze uważał ją za najokropniejszą ulicę w Sztokholmie. Tym niemniej skręcił w to wąskie, ciemne, brudne i śmierdzące przejście, smród dochodził między innymi z browarów i mielarni tytoniu, dotarł nim do wylotu tunelu Brunkeberg, wspiął się po schodach na Malmskillnadsgatan, skręcił w lewo i przeszedł przez cichy cmentarz między starymi grobami i tracącymi liście drzewami. ...Nie, w oknie nie było światła. Poczuł raptowną niechęć na myśl o pójściu do domu na kolację. Wszedł do trafiki przy Malmskillnadsgatan i zadzwonił do Dagmar, że zje w mieście z przyjaciółmi. Kiedy ponownie wyszedł na ulicę, stanął nagle twarzą w twarz z Lydią. Przez chwilę stali w milczeniu, zaskoczeni. - Byłeś u mnie? - zapytała wreszcie. - Nie - odrzekł. - Byłoby to przecież wbrew naszej umowie. Ale poszedłem przez cmentarz, żeby zobaczyć, czy w twoim oknie pali się światło. Zrazu nic nie odpowiedziała. Szli obok siebie w milczeniu. Weszli na cmentarz. - No - odezwała się w końcu. - Czy naprawdę ci na mnie zależy? - Musisz pytać? Milczała. Zapytał po chwili: - Cały czas byłaś w Sztokholmie, kiedy wyjechałem? - Oczywiście. A gdzie miałabym być? Skręcili w ciemną alejkę i stali teraz w cieniu starej, pomalowanej na czerwono drewnianej dzwonnicy. Odchyliła głowę w tył, gdy ją całował. A kiedy oprzytomnieli, powiedział: - Myślałem, że może pojechałaś odwiedzić swój dawny dom. - Nie, nie pojechałam. Wiatr szeleścił zwiędłymi liśćmi. - Zależy ci jeszcze na mnie? - zapytał. Oczy miała wielkie od łez. - Może trochę. Ujęła jego głowę i spojrzała mu w oczy. - Ale tobie może nie powinno tak bardzo zależeć na mnie. To głupie z twojej strony. - Pewnie, że głupie - powiedział, bo nagle ogarnęła go wesołość - ale jedyną przyjemną rzeczą na tym świecie jest robienie głupstw! Jego radosny nastrój nie udzielił się Lydii. Milcząc, wpatrywała się poważnym wzrokiem w ciemność. Powiedział: - Miałem, jak zwykle, iść do domu na kolację. Ale jakoś się złożyło, że zaszedłem na ten cmentarz i spoglądałem w twoje okno. Tam było jednak ciemno. Wtedy poczułem niechęć na myśl o pójściu do domu. No, pewnie poczułbym ją także wtedy, gdyby się świeciło... Poszedłem więc do trafiki na Malmskillnadsgatan i zadzwoniłem do domu, że zjem w mieście z przyjaciółmi. Jednak zrezygnuję z tej kolacji. Bo przecież pójdziemy do ciebie? Jakby rozważała coś bardzo ważnego. I długo milczała. - Nie - powiedziała w końcu. - Nie, nie teraz. Nie dzisiaj. - Dlaczego? - 1 fi,4 - - Nie mogę powiedzieć tak od razu. Ale się dowiesz. Stał zaskoczony, niepewny. - Tak, tak, to chyba pójdę gdzieś na tę kolację... - Tak, idź. Pożegnali się lekkim uściskiem dłoni. Poszedł zjeść do Continentalu. Przypadkiem dostał stolik, który w duchu nazywał „stolikiem Lydii". Później wieczorem odwiedzał inne lokale, spotykając znajomych i przyjaciół. W Rydbergu zastał Markela i Henrika Ris-slera. Do Risslera żywił drobny resentyment, który nie bardzo umiał sobie wytłumaczyć. Nigdy jednak nie dał tego po sobie poznać i gdy Markel poprosił, by się do nich dosiadł, zrobił to. - Szanowny przyjacielu - powiedział Markel do Arvi-da - pewnie nie wiesz, że Henrik Rissler zmienił zawód i został odkrywcą? Pojechał do Kopenhagi i odkrył nową whisky, która nazywa się Biały Koń - The White Horse. Musisz pomóc mi w degustacji - Rissler już ją sprowadził. - Mnie każda whisky smakuje mniej więcej tak samo. Nie miałem okazji wykształcić się na konesera. - Musisz wcześnie wstawać i ćwiczyć - stwierdził Markel. - Jak to było z tym polowaniem na zające? - zwrócił się do Risslera. - Jest pan również myśliwym? - zapytał Arvid. - Nie wiedziałem o tym! - Nie, bynajmniej. Gdy miałem dwanaście lat, udało mi się ustrzelić z procy wiewiórkę. Naprawdę ją trafiłem, tak że wyrżnęła o ziemię, ale kiedy chciałem ją wziąć, podrapała mnie w rękę tak cholernie, że musiałem puścić. A skoro nie umiałem pokonać nawet wiewiórki, raz na zawsze zrezygnowałem z prób konkurowania z cesarzem Wilhelmem, który, według Tołstoja, „czaił się za furtką, żeby pokonać zająca". Tyle że przed kilkoma dniami byłem na proszonej kolacji i za partnerkę przy stole miałem dziedziczkę z prowincji, wielką łowczynię przed Panem, która zapytała mnie: „No, czy na Ostermalmie możecie zapolować na zające?" Na co odpowiedziałem: „Owszem, jest całkiem dobre miejsce na zasiadkę na rogu Karlavagen i Jungfrugatan." - Chyba dało jej to trochę do myślenia, bo na tym konwersacja między nami właściwie się zakończyła. Później wieczorem musiałem wysłuchać łagodnych wymówek gospodyni, jakobym prowadził z tą damą sprośną konwersację! Dziedziczka uznała, że miałem na myśli coś nieprzyzwoitego! Spodziewała się pewnie, że odpowiem: Nie, droga pani, na Ostermalmie niestety nie można zapolować na zające! - Podejrzewam, że sama nazwa „Jungfrugatan", „ulica Dziewicza", spowodowała powstanie pewnych podświadomych skojarzeń, które w jakimś stopniu można uznać za przyczynę nieporozumienia- stwierdził Markel. Arvid słuchał w roztargnieniu. Myślał o czym innym. O Lydii. Czego to nie mogła mu powiedzieć „tak od razu"... Co to mogło być? Czego „się dowie"? Wyglądała tak poważnie... Wzdrygnął się, gdy ktoś wzniósł za niego toast. To był Rissler. - Zdrowie - odpowiedział Arvid. - A propos, o jedną rzecz czasami chciałem pana zapytać, ale może pytanie jest zbyt osobiste, w takim przypadku proszę nie odpowiadać. Czy jakieś własne przeżycia były punktem wyjścia do pańskiej pierwszej książki? - Absolutnie żadne - odparł Rissler. - Opowiadała o rzeczach, które bardzo chciałem przeżyć, a zarazem się ich bałem. Może dlatego sprawia wrażenie odwzorowującej rzeczywistość najmocniej ze wszystkich, które napisałem. -To się zgadza - stwierdził Markel. -Najbardziej przekonująco kłamie się wtedy, gdy całkowicie puszcza się _ i At; wodze fantazji. Rzeczywistość jest często tak niewiarygodna, że sprawia wrażenie wymyślonej. - Otóż to - przyznał Rissler. - Ale właśnie ta wiarygodność miała dla mnie przykre skutki w prywatnym życiu. Byłem wtedy na zabój zakochany w pewnej dziewczynie. Co ona o mnie sądziła, nie wiem, nie miałem odwagi zapytać. Ale któregoś wieczoru, gdy odprowadziłem ją do domu z wykładu Olofa Leviniego na uniwersytecie, zapytałem, co myśli o mojej książce. Odpowiedziała, że w ogóle jej się nie podobała. Wyciągnąłem z tego wniosek, że ja też się jej nie podobam, i rozstaliśmy się dość chłodno. Dopiero wiele lat później dotarło do mnie sedno tej sytuacji: ona oczywiście myślała, że książka jest „wyznaniem". A ponieważ traktowała o młodzieńcu, który uwiódł dwie panny i wypisał fałszywy papier na tak nędzną sumę jak 300 koron, nie mogła przypaść jej do gustu... Recenzenci zresztą też potraktowali tę książkę tak, jakby było oczywiste, że wszystko, co ukazuje się drukiem, odpowiada prawdzie. Człowiek nie spodziewałby się tego po szczwanych lisach krytyki, ale naprawdę mieli takie podejście. Czego więc wymagać od dwudziestoletniej dziewczyny? Rissler pociągnął spory łyk grogu i mówił dalej: - I co przede wszystkim mam do zarzucenia Strind-bergowi, to to, że przyzwyczaił czytelników, by przy lekturze powieści zawsze pytać: kim jest o n, kim jest ona, kim jest ten, ów i tamten i ile z tego jest prawdą? Wpoił ludziom przeświadczenie, że obecnie pisarze nie są w stanie zmyślić całej powieści od początku do końca. Odtąd pisanie powieści i sztuk przypomina małe piekło. Nie mam już na to sił. Miałbym ochotę napisać niewielką książeczkę zawierającą moje przemyślenia o świecie -wprost, bez pośrednictwa wymyślonych bohaterów, bez humbugu i esów-floresów. Zaś powieści i sztuki - niech je diabli wezmą! Zresztą istnieje właściwie tylko jedna forma egzystencji godna człowieka. Jest nią bezczynność. Przeszli do dyskusji na temat Strindberga. Około dwunastej Arvid się podniósł. - Przeproszę was, ale muszę jeszcze zajrzeć do redakcji i zająć się przez chwilę nocnymi telegramami. Książę Bułgarii Ferdynand przyjął tytuł cesarza w słowiańskiej formie car. Nie sądzę, żeby miało to jakieś reperkusje, ale nigdy nie wiadomo... Dobranoc! so ca Kiedy następnego ranka przyszedł do redakcji, na jego biurku wśród poczty leżał list od Lydii. Rozerwał go i przeczytał: Arvid. Należałam do innego mężczyzny podczas Twojej nieobecności. Nie była to miłość ani „to drugie" - sama nie wiem, co to było... Ale odkąd wyjechałeś, czułam się taka samotna, porzucona przez Boga i cały świat. Ciągle widziałam Cię przed sobą razem z żoną - w końcu stało się to nie do wytrzymania, musiałam znaleźć jakąś odtrutkę. Może kierowała mną również chęć dowiedzenia się, czy potrafię wtargnąć w życie innego człowieka. Już jest po wszystkim, było po wszystkim jeszcze przed Twoim powrotem. Nie sądzę, żebyś z tego powodu mnie odrzucił. Ale zrobisz, jak zechcesz. Chciałam, żebyś o tym wiedział, zanim się spotkamy. Bezpośrednio nie umiałabym Ci tego powiedzieć. Lydia Stał skamieniały z listem w ręku. Nie. To przecież nie mogło być prawdą. To przecież było niemożliwe. - 168 - Nie, ja śnię... Albo tylko to sobie wymyśliła, żeby wystawić mnie na ciężką próbę. Tak, tak właśnie. Kiedy pójdę do niej, spojrzy mi w oczy i powie: Kochanie, naprawdę choć przez chwilę w to uwierzyłeś? Nie, w ten sposób byłoby jeszcze gorzej, jeszcze okrutniej. Zresztą list mówił sam za siebie. Czyli była to prawda. Rzeczywistość i prawda. Nagle poczuł mdłości. Zmiął list, chowając go do kieszeni i ledwo zdążył przez korytarz do toalety. Tam zwymiotował. Rozmyślał, siedząc w fotelu przy dużym biurku. Pustym, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w tytuły światowych gazet: Times, Le Mann, B.Z. am Mittag... Jego pierwszą reakcją było, by w ogóle nie odpisywać. Ale nie czuł się na siłach, żeby ponieść tego konsekwencje: nigdy więcej jej nie zobaczyć. Nigdy więcej. Neuermore. Nie, ta myśl była nie do zniesienia. Całkowicie niewyobrażalna, poza wszelkimi granicami możliwości, że wytrzyma takie życie. Ponownie rozłożył jej list i czytał go stale od nowa. „Należałam do innego mężczyzny podczas Twojej nieobecności. — Ciągle widziałam Cię przed sobą razem z żoną..." „Może kierowała mną również chęć dowiedzenia się, czy potrafię wtargnąć w życie innego człowieka." Co miało to znaczyć? W życie którego człowieka, moje czy tego drugiego? - Chyba zawsze można wtargnąć w czyjeś życie. Potrafi to byle bandyta. Bywa, że trudniej jest się od tego wtargnięcia powstrzymać. „Należałam do innego mężczyzny..." Nie, na ten list nie dało się odpowiedzieć. Jeśli mam choć odrobinę honoru, wyrzucę go do klozetu i nigdy więcej się z nią nie spotkam - nie będę poznawał jej na ulicy! A mimo wszystko... Neuermore. Nigdy więcej... Mijać ją na ulicy jak obcy obcego... Może nawet bez pozdrowienia... „Ciągle widziałam Cię przed sobą razem z żoną ...nie do wytrzymania..." Naraz zobaczył: tutaj był ratunek. Most prowadzący nad przepaścią. Szansa na pojednanie. Zdradziła go z zazdrości. Czyli powodowała nią miłość. Dlaczego więc nie przekreślić całej tej historii? Sięgnął po pióro i napisał: Lydia. Zdradzałem i zostałem zdradzony. Zdradzałem swoją żonę z Tobą i Ciebie ze swoją żoną. Jedyne, czego brakuje do pełnej symfonii, to zdrady mojej żony i nawet wtedy nie miałbym prawa się skarżyć. Myślałem, że między Tobą a mną było i jest coś szczególnego, coś wyjątkowego, coś dalekiego od praw odwetu i podobnych nikczemności. I naprawdę nie spodziewałem się, kiedy spokojnego wrześniowego dnia chowałem starego ojca na małym cmentarzu w rodzinnych stronach, że Ty będziesz zajęta miłostkami. Człowiek musi jednak wszystko znieść. Musi przyjmować ten świat takim, jakim jest, nawet jeśli czasami ogarnia go lekkie zdumienie; i ja muszę przyjmować Cię taką, jaką jesteś. Przyjdę do Ciebie jutro wieczorem o dziewiątej, jeśli zechcesz uczynić mi ten zaszczyt i mnie ugościć. Lecz jedną rzecz, Lydio, musisz wziąć sobie do serca. Jeśli chodzi o kochanków kobiety, stosuje się arytmetykę aborygenów: liczy się tylko do trzech. Wszystko, co ponadto, to „dużo". Arvid Przeczytał list przed wysłaniem. Lekko ironiczny ton właściwie wcale nie oddawał jego uczuć. Ale tego, co naprawdę czuł, nie był w stanie wyrazić. Co napisał, to napisał - i wysłał. Lecz po wysłaniu przeczytał jeszcze raz list od niej i zatrzymał się na nowo przy tych słowach: „Może kierowała mną również chęć dowiedzenia się, czy potrafię wtargnąć w życie innego człowieka"... Następnego wieczoru o dziewiątej stał na cmentarzu św. Jana i patrzył w jej okno. Świeciło się słabe światło. Wszedł na czwarte piętro i zadzwonił do drzwi. Nikt nie otworzył. Zadzwonił jeszcze raz. Nikt nie otworzył drzwi. Zadzwonił po raz trzeci. Nikt nie otworzył. Poszedł do knajpy, żeby pić na umór. go ca Kiedy Arvid w późniejszym okresie swego życia wracał myślami do tej jesieni, jesieni 1908 roku, nazywał ją w duchu „piwnicznym przejściem". Miał wrażenie, że szedł długim, wijącym się, podziemnym przejściem, które stawało się coraz węższe, tak że w końcu musiał się czołgać... Nie widział wyjścia ani najsłabszej smużki światła... Poczuł się nagle stary. Jakby z każdym dniem starzał się o rok. Następnego ranka po tym wieczorze, kiedy na próżno dzwonił do jej drzwi, dostał od Lydii krótki list: Arvid. Przepraszam, że Ci wczoraj nie otworzyłam. Trochę wcześniej, po południu, przyszedł Twój list i nie miałam ochoty się z Tobą spotkać. A jako kobieta z „miłostkami" na sumieniu nie nadaję się przecież dla Ciebie. Byłam przygotowana na wyrzuty, ale nie na coś takiego. A teraz chcę być sama. Nie szukaj niczego u mnie. Lydia Przerażony, blady wpatrywał się w te straszne słowa. Minął dzień i nastał wieczór, nim zdołał zebrać się do napisania odpowiedzi. Lydia. Mój poprzedni list najwyraźniej nie unaocznił Ci, co czułem, czytając list od Ciebie, co czułem, czytając słowa: „Należałam do innego mężczyzny." Dostałem mdłości. Musiałem wybiec do toalety z Twoim listem w ręku. Tam zwymiotowałem. Ale kiedy pisałem odpowiedź, minęło już kilka godzin. Jestem trochę porywczy, ale nie pamiętliwy i kiedy do Ciebie pisałem, właściwie już Ci wybaczyłem. Kim jestem, żeby Cię osądzać? Nie rozumiem tylko, dlaczego tak mocno dotknęło Cię określenie „miłostka". Jak sama w takim razie byś to nazwała? Napisałaś, że nie była to miłość. A zatem słowo „miłostka" jest właściwe. Nic na to nie poradzę. Piszesz: „Byłam przygotowana na wyrzuty." Naprawdę dziwi mnie, że nie spodziewałaś się pochwał! Jednej rzeczy możesz być pewna: nigdy więcej nie uświadczysz mnie pod Twoimi drzwiami żebrzącego o miłość. Wystarczyło mi ostatnim razem. Arvid Po dwóch dniach, długich jak lata wieczności, przyszła jej odpowiedź. Arvid. Dziękuję Ci za Twoje „wybaczenie", ale na nic mi się ono nie zda. Jako skruszonej Magdaleny nigdy mnie nie zobaczysz. Tak, na wyrzuty byłam przygotowana, ale nie na ironiczne kalambury o miłostkach i arytmetyce aborygenów. Nigdy, przenigdy nie myślałam, że będziesz mógł tak do mnie napisać. Lydia -179- Przeczytał list blady z rozgoryczenia, zmiął go i wrzucił do ognia. Zgarbiony jak starzec przemierzał w tych dniach ulice w drodze do redakcji i z powrotem, ze wzrokiem utkwionym w bruku. Chciał uniknąć witania się ze znajomymi, konieczności prowadzenia rozmowy. Raz poczuł, że w ten sposób mija Lydię, nie widząc jej twarzy i nie pozdrawiając. Ale tylko z powodu zmęczenia i głuchej rozpaczy. Nie zdobył się, by podnieść wzrok i uchylić kapelusza. Zresztą uznał, że może zbędny jest ten pusty gest między dwojgiem ludźmi, którzy byli tak blisko siebie i tak bardzo się oddalili. Spędzał bezsenne noce. Miał przerażające wizje i fantazje, na wpół na jawie. Widział ją stale przed sobą: nagą, z obcym nagim mężczyzną. Ten obcy miał głowę, ale pozbawioną twarzy. Arvid jęczał w półśnie. Dagmar często się budziła i pytała, czy nie jest chory. Nierzadko nawiedzała go myśl, że wkrótce umrze i że tak będzie lepiej. Że to jedyne rozwiązanie jego zagmatwanego życiowego kłębka. Nie myślał o klasycznym samobójstwie, gdyż zawarł ubezpieczenie na życie, a zostały w nim jeszcze resztki troski o najbliższych. Wymyślił jednak, w jaki sposób skończyć ze sobą, by w świetle prawa nie mogło to zostać zakwalifikowane jako samobójstwo. Gdy przyjdzie zima ze śniegiem i mroźnymi nocami - a musiała przecież niedługo nadejść - kupi któregoś wieczoru butelkę wódki, zwykłej wódki, wyjdzie na jakąś drogę, na przedmieścia, daleko poza miasto, na skraj lasu, wypije całą butelkę albo ile zdoła i położy się spać w zaspie. Był pewien, że z tego snu już się nie obudzi. Za dnia chodził jak lunatyk. W gazecie pracował jak automat. W domu stał się małomówny i opryskliwy. Wcale a wcale jego rozstanie z Lydią nie sprzyjało Dagmar - przeciwnie, była mu bardziej obca i obojętna niż kiedykolwiek przedtem. Irytowała go, cokolwiek robiła. Nawet jeśli nigdy nie kochał jej wielką namiętnością, jednak wcześniej „była mu miła". Uległo to zmianie teraz, gdy nieświadomie stanęła na przeszkodzie w urzeczywistnieniu jego miłosnych marzeń. Odsunął się nawet od dziewczynek, od Anny Marii i małej Astrid. Przytulał je w roztargnieniu, nieuważnie słuchając ich szczebiotów i paplania. Któregoś dnia, gdy bujał Astrid na kolanach, zaskoczyła go własna myśl: Kim będziesz, jak dorośniesz, moje dziecko - Dagmar, która podstępem zdobywa męża, a potem zadowala się zdobyczą, czy Lydią, która zwabia do siebie jednego mężczyznę po drugim i nie zadowoli się, dopóki starość lub śmierć tego nie zakończą. .. Gdyż jednej rzeczy był pewien: ten mężczyzna - ktokolwiek to był - do którego „należała" w czasie jego nieobecności, nie uwiódł jej, lecz został uwiedziony. Miał pewność jeszcze co do jednego: że tamten jest młodszy niż on, może nawet młodszy niż Lydia. Właściwie nie wiedział dlaczego, ale żywił taką pewność. Nie miał natomiast pojęcia, kto to jest, nawet się nie domyślał. Może dlatego w nocnych wizjach widział go jako młodego mężczyznę mającego głowę pozbawioną twarzy. ...Czasami zdarzało się, że popychany przez coś silniejszego od własnej woli trafiał na cmentarz św. Jana. Zatrzymywał się wtedy najczęściej przed grobem Dóbel-na. Potrafił tam stać i się weń wpatrywać, sam nie wiedział, jak długo. Studiował inskrypcję na nagrobku: BARON GEORG CARL VON DÓBELN GENERAŁ BRONI - 174 - BITWY POD POROSALMI, SIKAJOCKI, NY CARLEBY, LAPPO I JUTAS ŚWIADCZĄ O JEGO MĘSTWIE W OBRONIE OJCZYZNY A powyżej, wokół szlacheckiego herbu: HONOR - POWINNOŚĆ - WOLA I ponownie spoglądał w okno Lydii. Świeciło się tam słabe światło. go ca Mijał listopad. Mrok opadał każdego dnia głębiej nad krajem zimowych ciemności. Któregoś dnia w grudniu, przed świętami, przyszły książki od introligatora. Wśród nich Riada w starym tłumaczeniu J. F. Johanssona. Wiązała się z nią szczególna historia - właściwie miała ją dostać Lydia. Gdzieś na początku lata - w tym krótkim szczęśliwym czasie, teraz tak odległym i martwym, jakby nigdy go nie było - poruszyli w rozmowie temat Iliady. Lydia jej nie czytała, ale chciała przeczytać. Kilka dni później Arvidowi udało się dostać Riadę w antykwariacie. Kupił ją, by sprezentować Lydii, ale były to dwa pożółkłe, sfatygowane tomy, które najpierw musiał oddać do introligator ni. Dostał je dopiero teraz, oprawione w jasnoszarą skórę z dwoma prostymi, złoconymi ornamentami na grzbiecie, hełmem i lirą. Czy miał je teraz do niej wysłać? Po tym wszystkim, co się później wydarzyło? Mogła to przecież odebrać jako pretekst, próbę zbliżenia, żebranie o miłość. Obiecał jej jednak tę książkę. Zapakował i wysłał przez gońca. Tego samego dnia spotkał ją na Drottninggatan w popołudniowym zmierzchu. Zatrzymała się, podając mu rękę. - Dziękuję za książki. - Proszę... Skręcili w boczną uliczkę. - Że też pomyślałeś, żeby mi je dać. Nie odpowiedział od razu. Walczył ze łzami. Starał się, by tego nie zauważyła. Gdy uznał, że zdoła jako tako zapanować nad drżącym głosem, powiedział: - To były przecież twoje książki. Dostałaś je już latem. Ale introligator nie skończył ich wcześniej. Szli w milczeniu. - Tak - powiedziała w końcu. - Pójdę teraz do domu. Do zobaczenia. - Do zobaczenia. »r> ca Następnego dnia spotkał ją o tej samej porze i niemal na tym samym rogu ulicy, w tym samym popołudniowym zimowym zmierzchu, w padającym deszczu ze śniegiem. Szli koło siebie, przywitawszy się krótko i formalnie. Ale wieczorem napisał do niej list. Lydia. Tak się nie da dłużej. Zdaję się na Twoją łaskę i niełaskę. Nie umiem się na Tobie poznać, ale może przyjdzie to z czasem... Poczułaś się tak głęboko urażona moimi listami w październiku. Lecz gdybym nawet sięgnął po najgorsze i najbrzydsze słowa, jakie istnieją w języku - 1 7 fi - szwedzkim, i cisnął Ci je w twarz - czego nie zrobiłem ani nawet nie miałem ochoty zrobić, lecz gdybym tak zrobił - cóż ważyłoby to na szali wobec tej jednej, krótkiej linijki w Twoim liście: „Należałam do innego mężczyzny podczas Twojej nieobecności." Lecz to Ty jesteś urażona, a ja proszę Cię o wybaczenie. Bo jesteś całym moim życiem. Nie potrafię wyobrazić sobie jakiegokolwiek życia bez Ciebie. Nie potrafię sobie wyobrazić, że w przyszłości będziemy się mijali na ulicy jak dwoje obcych. Nie chciałaś mojego przebaczenia. Wzgardziłaś nim. Ale ja chcę Twojego! Przebacz mi! Arvid Napisał ten list dwa dni przed świętami. Nie dostał żadnej odpowiedzi. so ca W końcu spadł śnieg, w samą Wigilię. Arvid miał w redakcji wolne. Drobne prezenty dla Dagmar, dzieci i służącej zapakował i opisał wcześnie rano. W poprzednie święta wymyślał bożonarodzeniowe wierszyki na paczki. Tym razem poprzestał na samych imionach. Od wczesnego przedpołudnia krążył po ulicach, w lekkim, białym śniegu, który padał bez ustanku. Na jakimś skrzyżowaniu wymienił przelotne pozdrowienie z Filipem Stillem: - Wesołych Świąt! - powiedział Filip. - Dziękuję, nawzajem... Pozdrów żonę! Filip Stille był od kilku lat żonaty z Elin Bliicher. Nie mieli dzieci. Jak powiedział mu Filip przy jakiejś okazji, uważali, że ich nie stać... Na placu Gustawa Adolfa spotkał Henrika Risslera. W roztargnieniu był bliski uchylenia kapelusza, ale w porę się powstrzymał i skinął głową. Rissler któregoś wieczoru zaproponował mu przecież przejście na „ty". Od tego czasu wydawał się Arvidowi jakby sympatyczniejszy. - Wesołych Świąt! - powiedział Rissler. - Dziękuję, nawzajem... - Wstąpisz ze mną do Rydberga na grzańca? - Dlaczego nie. Dostali stolik przy oknie wychodzącym na plac. - Fasada zamku wygląda w tym padającym śniegu jak sceniczna dekoracja - powiedział Arvid. - Tak - odparł Rissler - ale kto nie widział tej fasady przed renowacją dziesięć czy dwanaście lat temu, ten po prostu nigdy jej nie widział. Tak piękna, jak wówczas, nie będzie przez najbliższe sto lat. Siedzieli w milczeniu, obserwując teatr cieni na dworze, przechodzących ludzi, którzy czasami się zatrzymywali, życząc sobie wzajemnie wesołych Świąt... - Powiedz mi - odezwał się Arvid - w jednej z nowel cytujesz Szekspira: „Tak się na świecie tym już zapóźni-łem, że moją drogę straciłem na zawsze." Z czego to jest? - Z Antoniusza i Kleopatry - odpowiedział Rissler. -Szekspir miał jakąś nieprzyjemną historię z czarną damą, kiedy pisał tę sztukę. The dark lady. W końcu jednak odnalazł swój dom w tej zapadłej mieścinie, w której się urodził i w której chciał umrzeć. Przedtem jeszcze zdążył sobie kupić posiadłość i najniższy szlachecki tytuł, dzięki czemu, spędziwszy życie jako komediant i pisa-rzyna, mógł spocząć w grobie jako przyzwoity człowiek. Arvid obserwował teatr cieni na dworze. Przecież ten przechodzień z podniesionym kołnierzem to był Kaj Lidner. Kaj Lidner był jego rosyjskojęzycznym współpracow- - 1 7R - nikiem w dziale zagranicznym. Był to młody mężczyzna, lat około dwudziestu pięciu, o głęboko melancholijnym usposobieniu. Poprzedniej wiosny powiedział Arvidowi, że brakuje mu tylko dobrego pretekstu, by odebrać sobie życie. Był bardzo ubogi i miał trudności, by się przebić w środowisku. Jednak tego nie uważał za dobry pretekst. Twierdził, że jest nihilistą i anarchistą. Arvid przypomniał sobie, że kiedyś - czy nie w Zielone Świątki w Strangnas? - wspomniał o nim w rozmowie z Lydią. A kiedy opowiedział jej o jego samobójczych myślach, stwierdziła: „O, to oczywiście tylko takie gadanie. Ale ma ładne imię. Kaj Lidner. To brzmi tak ładnie." Zatopił się w myślach. Wyrwał go z nich Rissler: - Czy ten wyrok na Wicksella nie jest jednak dziwny? Profesor ekonomii, który już za młodych lat siedział w więzieniu za „bluźnienie Bogu", znany z niemal patologicznej miłości do prawdy, ma nagle nawrót i wygłasza prelekcję przed młodohinkowcami, w której żartuje, może nieco rubasznie, z dogmatu o dziewictwie Marii Panny. Tego, co powiedział, gazety nie relacjonują; relacjonują tylko, że powiedział coś świńskiego. Pół tuzina pismaków, z których ani jeden - nie mogę zrobić wyjątku nawet dla przyjaciela Krigsberga - nie jest bardziej religijny od kurka na kościele, podnosi wrzask, że to przekracza wszelkie granice, że Wicksell musi zostać oskarżony i skazany! Zostaje oskarżony i skazany! Co my mamy za sądy? Prawo przewiduje, że warunkiem skazania jest wywołanie „powszechnego zgorszenia". Ale słuchacze Wicksella wcale nie byli zgorszeni, przeciwnie: młodohinkowcy wiwatowali! Wicksell wzbudził „powszechne zgorszenie" u Krigsberga i kilku innych! Czy raczej: Krigsberg i kilku innych zadbało, by „powszechne zgorszenie" skierowało się przeciwko Wicksellowi. A ten zostaje za to skazany! - Tak - przyznał Arvid - rzeczywiście nieco dziwne... - Jak się obecnie czujesz w Nationalbladet? Olof Le-vini nie żyje, zastąpił go docent Loók. Gurkblad i Torsten Hedman są teraz za wielcy, by pisać do gazet. W ogóle się ich nie widuje w Nationalbladet. Markel przeniósł się na drugą stronę ulicy do Dagens Post. A na jego miejsce przyszedł Krigsberg! Doncker jest jedynym człowiekiem z dziewięćdziesiątego siódmego, który został na pokładzie! Aber die Katz', die Katz' ist gerettet! - Tak - potwierdził Arvid - zaszło sporo zmian od dziewięćdziesiątego siódmego. Muszę już iść. Zostajesz jeszcze? - Zostanę chyba jeszcze chwilę. Do zobaczenia. Nie, zaczekaj - czy docent Loók nie napisał czegoś o Pascalu w ostatnich dniach? Coś, że był mistrzem wątpliwości? Odziedziczył Pascala po Olofie Levinim. To jedyne, co po nim odziedziczył. Pascal nigdy ani przez chwilę nie wątpił w „prawdy objawione", jeśli wierzyć biografii opublikowanej przez jego siostrę. Był drobny i chorowity i miał wszelkie predyspozycje do bycia religijnym. Ale zarazem był cudownym dzieckiem, geniuszem matematyki i fizyki, dlatego później tyle znaczył dla religii. Żaden człowiek nie przywiązuje wagi do tego, że zwykły ksiądz przemawia za Panem Bogiem - to jego zawód. Ale gdy robią to matematycy i przyrodnicy jak Pascal, Newton czy Swedenborg, wtedy zwolennicy Pana Boga potrafią ich wykorzystać! Arvid krążył ulicami w padającym śniegu. Do kolacji było daleko. Do wigilii nie siadali przed siódmą. Wstąpił do Du Nord i zjadł drugie śniadanie. Przy jednym ze stolików przy oknie siedział jakiś poeta z dwoma aktorami. Arvid dostał sąsiedni stolik. Słyszał, jak poeta opowiada o swoich miłosnych przygodach w młodości. - ISO - - Gdzieś na początku lat siedemdziesiątych byłem strasznie zakochany w ekspedientce z trafiki przy Nackstrómsgatan i naprawdę dobrze się między nami układało. Wtedy pojawił się inny poeta i mija odbił, poeta ze złotem i w futrze! To był Edvard Backstróm! Machnąłem na nią ręką. Ale któregoś wieczoru przypadkiem ją spotkałem i poszliśmy kawałek wzdłuż Skeppsholmen. Cholernie pięknie świecił księżyc. Wypomniałem jej niewierność. Wtedy stanęła na nabrzeżu, rozłożyła ramiona i powiedziała: „Przysięgam, że nigdy w życiu nie kochałam nikogo poza tobą!" I rzuciła się do wody! - Pewnie wskoczyłeś za nią i ją wyłowiłeś? - zapytał jeden z aktorów. - Eee, już ją przecież miałem! - odparł poeta. - Położyłem się na nabrzeżu, jedną ręką złapałem za metalowe ucho, a drugą wyłowiłem dziewczynę. Zapakowałem do dorożki i odwiozłem do domu, do mamy. Kiedy wyjaśniałem rodzicielce sytuację, pojawił się Edvard Backstróm w swoim cholernym futrze. Wtedy mamusia pokazuje na mnie i mówi: „Ten młody człowiek uratował Lydię!" Backstróm sięgnął do portfela. A ja na to: „Przepraszam, ale nie, panie Backstróm, ja też jestem poetą!" I wyszedłem! Arvid słuchał w zamyśleniu. „Lydia". Czyli w latach siedemdziesiątych też była jakaś Lydia. No cóż, pewnie zawsze była i zawsze będzie. Jest wieczna jak natura. Znów krążył ulicami w padającym śniegu. Coś ciągnęło go na cmentarz św. Jana. Wstydził się swoich kroków. Ale tam go zaprowadziły. I znowu stał przy grobie Dóbelna, odczytując wyblakłe złoto inskrypcji. HONOR - POWINNOŚĆ - WOLA Jego myśli skierowały się, choć nie wiedział jak ani dlaczego, ku Kajowi Lidnerowi. „To brzmi tak ładnie", powiedziała o jego imieniu. - Przez całą jesień był wyjątkowo nierzetelny w wykonywaniu swoich obowiązków w gazecie. W ostatnich tygodniach praktycznie się nie pokazywał. Mówił, że choruje. Wyglądał rzeczywiście źle. Doncker przebąkiwał o jego zwolnieniu. Lidner przypominał cień cienia, kiedy przechodził koło Rydberga. Obrócił się. To była Lydia. - Wydawało mi się, że widzę cię z okna - rzekła. - Ale nie byłam pewna. Milczał. Powiedziała szeptem: - Chodź do mnie. Pokręcił głową. - Nie. Za długo zwlekałaś. Dręczyłaś mnie zbyt okrutnie i zbyt długo. - Wybacz mi - szepnęła. - I chodź teraz, skoro cię proszę. Czuję się taka samotna i zrozpaczona. Ale więcej cię nie poproszę, jeśli teraz odmówisz. Poszedł z nią. Siedzieli przy oknie. Śnieg, śnieg padał i padał. Oczy miała wielkie od łez. - Powiedz mi jedną rzecz - odezwał się. - Napisałaś w tamtym liście, że chciałaś sprawdzić, czy potrafisz wtargnąć w życie innego człowieka. Co to znaczyło? - Och, nic... - To potrafi pewnie każdy. Ale chyba trzeba być ostrożnym z wykorzystywaniem tego. Nie sądzisz? - Może tak - odpowiedziała. - Ale teraz niech to wszystko przyprószy śnieg. - Tak, niech przyprószy. Siedzieli policzek przy policzku i patrzyli przez okno. Śnieg, śnieg padał i padał. Iliada leżała na stole. Zapytał: - Czytałaś ją? - Nie. Ale przeczytaj mi jakiś fragment! Sięgnął po jeden z tomów, drugi, i przekartkował go. Natrafił na pieśń czternastą. Przeczytał jej ustęp, w którym dostojna Hera o oczach olbrzymich pożycza przepaskę Afrodyty, żeby uwieść Dzeusa i w ten sposób wciągnąć go w swoje polityczne intrygi. Zaś Afrodyta jej na to, śmiech kochająca, odrzekła: „ Tobie nie mogę odmówić, to nawet mi nie przystoi -jesteś tą, która spoczywa w objęciach Dzeusa mocarza". Rzekła i zdjęła przepaskę zaklętą z piersi, od haftów barwną. W przepasce tej wszystkich rozkoszy uroki się mieszczą: powab miłosny, tęsknota pożądań i zwierzeń poufność, złudne podniety, co zwodzą umysły najrozumniej- szych. Hera zaś wzniosła się prędko na szczyt Gargaru, najwyższy Idy wierzchołek. Tam spostrzegł ją Dzeus, co obłoki gromadzi. Kiedy ją ujrzał, wnet żądza bystry mu umysł zmąciła, tak jak to było, gdy pierwszy raz się złączyli w miłości, w łoże wstępując bez wiedzy swoich rodziców kochanych. Wzywa więc ją po imieniu, stanąwszy przed nią, i mówi: „Hero, gdzie dążysz tak spiesznie, przychodząc teraz z Olimpu?" a teraz lepiej spocznijmy przy sobie, aby zatonąć w miłości. Nigdy mi żądza do żadnej z bogiń czy z kobiet śmiertelnych nie zalewała tak serca, aby ujarzmić je w piersi - Ściemniało się. Śnieg, śnieg padał i padał. Lydia wstała, pogłaskała go łagodnie po włosach, wyjęła mu książkę z rąk i odłożyła na stół. - Chodź - powiedziała. Poszła do sypialni. Zapaliła dwie świece przy lustrze. Powoli, w milczeniu, zaczęła się rozbierać. Zimowy zmierzch zapadł już nad drzewami cmentarza. Ale dwie świece paliły się spokojnie koło lustra. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Oboje usiedli na łóżku i nasłuchiwali. Dzwonek rozległ się jeszcze raz. Niemal wstrzymali oddech. Po długiej ciszy dzwonek po raz trzeci. Powiedział do niej szeptem: - Okaż mu chociaż trochę miłosierdzia i zgaś świece. Tak żeby nie zobaczył światła w oknie, kiedy zejdzie na cmentarz i popatrzy w górę... Odpowiedziała: - E, z pewnością już widział, że się u mnie świeci. I tak jest lepiej. Niech raz na zawsze zrozumie, że nie będzie mnie w jego życiu. I zostawiła świece zapalone. Nadal siedziała wyprostowana na łóżku, jakby nasłuchiwała. Panowała jednak całkowita cisza. Wtedy zapytała: - Powiedz mi: co znaczy „Ate"? Zastanowił się przez chwilę. - 184 - - Ate - powiedział - to grecka bogini. Jedna z mniej ważnych. Bogini losu. Bogini nieszczęścia. Postrzegano ją jako personifikację rozkosznego zepsucia. Dlaczego pytasz? - E, nieważne... Podparła ręką brodę i patrzyła w pustkę. Arvid leżał z zamkniętymi oczami i rozmyślał. Dlaczego zapytała o Ate? Może „on" kiedyś ją tak nazwał. Może w liście. Skojarzył teraz, że kiedy wszedł, na stole leżał list, który pośpiesznie wetknęła do szuflady. I nagle znowu przed oczami miał Kaja Lidnera. Lidner był biegły nie tylko w rosyjskim, także grekę znał bardzo dobrze... - Powiedz: dlaczego pytałaś o Ate? Patrzyła niewidzącym wzrokiem w pustkę, milczała. so ca Drugiego dnia Świąt Arvid był już z powrotem w pracy. Powszechnym tematem rozmów tego przedpołudnia w redakcji było samobójstwo Kaja Lidnera: zastrzelił się w Hagaparken w samą Wigilię. W pierwszy dzień Świąt znaleziono jego przysypane śniegiem zwłoki na schodach Ekotempel w parku. Pogrzeb odbył się bardzo szybko. Pracownicy gazety stawili się tłumnie, a dr Doncker wygłosił nad grobem krótką mowę. Wieczorem Arvid poszedł do Lydii. Nie był zaproszony, ale uważał, że musi do niej zajrzeć. Otworzyła mu, blada. - O, jednak przyszedłeś. Nie śmiałam cię prosić. Tak się bałam, że odmówisz. Siedzieli na krzesłach naprzeciwko dogasającego ognia. Oczami pozbawionymi łez wpatrywała się w żar. Szeptem spytała: - Byłeś na pogrzebie? -Tak. Uderzyło go, że unika wymieniania nazwiska zmarłego. Długo milczeli. W końcu powiedział, nie patrząc na nią: - Czyli to był on. Pochyliła milcząco głowę. Była taka blada i taka mała, siedząc tam skulona. Jakby chciała się ukryć i przepaść. - Och, jakże słusznie on zrobił! - wyszeptała. - Chciałabym mieć odwagę, by zrobić to samo. Przycisnął jej głowę do piersi, pogłaskał ją po włosach, po policzku. - Lydia - szepnął - mała Lydia... Wreszcie tama puściła, pociekły jej łzy. - Co ja zrobiłam? - szlochała. - Boże, był takim miłym chłopcem... - Tak, tak. Ale jest wielu miłych chłopców, a chyba nie możesz zabawiać się z nimi wszystkimi? Wwierciła główkę w jego pierś i płakała, ciągle płakała. Być bliżej Ciebie chcę! Nastał okres ciszy i spokoju. Padał śnieg, bardzo dużo śniegu. Ku zadowoleniu Arvida i Lydii. Chyba oboje mieli uczucie, że tej zimy potrzeba było więcej śniegu niż zwykle. Arvid odnosił też wrażenie, że Lydia w końcu zaznała spokoju, że już nie „szuka". Była taka mała tej zimy. Oddana i czuła jak nigdy wcześniej. Kochał ją bardziej niż kiedykolwiek i wyobrażał sobie, że jest kochany; działo się między nimi niejedno, co usprawiedliwiało tę iluzję... Nie planował już jednak, by dla niej rozwieść się z żoną i porzucić rodzinę. Za każdym razem, kiedyjego myśl próbowała podążyć w tym kierunku, pojawiało się wspomnienie tego, co się wydarzyło - mimo śniegu, który padał bez ustanku... Pozwolił, by sprawy się miały, jak się miały, by się toczyły, jak się toczyły. Zresztą ona ani razu słowem czy napomknieniem nie dała do zrozumienia, że w przyszłości spodziewa się zostać jego żoną. Przeciwnie. - Nigdy nie wyjdę ponownie za mąż - powiedziała któregoś dnia, gdy w zimowym zmroku siedzieli przy jej oknie. -Raz wystarczy. Aż nadto! On powoli przyzwyczaił się do swego dziwnego, po- dwójnego życia, takiego, jakie mu się ułożyło. Zima minęła, ponownie pojawiło się słońce, śnieg stopniał i znowu była wiosna. BO CA W różowym wiosennym zmierzchu szli obok siebie między grobami Nowego Cmentarza. Lydia kupiła od biednej starowinki przy bramie mały wieniec z pierwiosnków. Chciała położyć kwiaty na grobie Kaja Lidnera. Nie mogli go jednak znaleźć w tym wielkim mieście mogił, znacznie gęściej zaludnionym niż małe miasto żywych. Położyła wieniec na grobie swego ojca. Rozmawiali o zmarłych, których znali. Arvid wspomniał Olofa Leviniego. - Kiedyś, wiele lat temu, zostałem zaproszony do niego do domu i do dzisiaj złości mnie, że nie mogłem wtedy pójść. Nikt nie był tak taktowny, wyrozumiały i tak niewymuszenie koleżeński wobec podległych mu dziennikarzy jak on. Orientował się niemal we wszystkim poza kwestią unii. Raz zapytał mnie: - Czy pan wie, o co ci Norweńcy się awanturują? - Tak, wiem - odpowiedziałem - awanturują się, bo chcą, żeby pierwszy paragraf ich konstytucji nie był martwą literą. Ten paragraf mówi, że Norwegia jest „wolnym i niezależnym państwem". Tymczasem sprawa ma się tak, że norweską politykę zagraniczną prowadzi nasz minister spraw zagranicznych, który odpowiada tylko przed naszym parlamentem. A to jest autonomia, nie suwerenność czy niezależność. Mam nadzieję, że nasz minister wywiązuje się jak najlepiej ze swoich obowiązków. Tyle że to nie ma znaczenia: my, Szwedzi, nie bylibyśmy zachwyceni, gdyby naszą politykę zagraniczną prowadził na przykład minister rosyjski, nawet jeśli prowadziłby ją jak boży aniołek. - Nie, naprawdę tak jest?- zdziwił się. - iftrt - - Podobno - powiedziała Lydia - jego śmierć była właściwie samobójstwem spowodowanym jakąś nieszczęśliwą historią miłosną. Co o tym myślisz? - Nie znałem go tak blisko. Ale nie wierzę w to. On był twórcą. Dość wnikliwie zajmowałem się charakterem i osobowością twórców i z moich studiów wynika, że w całej historii światowej literatury raczej nie znajdzie się twórcy - prawdziwego i znaczącego - który odebrałby sobie życie z powodu nieszczęśliwej miłości. Oni radzą sobie inaczej. Ich cierpienie znajduje ujście w cyklu wierszy, powieści czy sztuce. Przypadek Wertera jest typowy. Goethe, zakochawszy się nieszczęśliwie w młodości, napisał powieść, która kończyła się samobójstwem bohatera. Podobno wywołała ona w swoim czasie małą epidemię samobójstw, ale niestety nie wśród twórców! Nie wiem, co świętej pamięci Goethe czuł: najpewniej wielki triumf, że za jednym zamachem przyczynił się do odejścia z tego świata tylu nieudaczników! Sam żył spokojnie dalej, został radcą dworu i ministrem, doczekał późnej starości i godnie umarł. A śmierć Olofa Leviniego była wypadkiem. Gdyby chciał odebrać sobie życie, wybrałby inną metodę niż wypicie szklanki płynu do płukania gardła, który tylko w wyjątkowych wypadkach działa jak niebezpieczna trucizna. Miał grypę z wysoką gorączką, otumaniony przez nią i spragniony wypił ten płyn. A jego organizm miał akurat „idiosynkrazję" na tę normalnie raczej niegroźną substancję. Innemu człowiekowi nic poważnego by się nie stało. Milcząc, szła u jego boku w blednącym różowym zmierzchu wiosennego wieczoru. - Twórcy - ciągnął - to szczególny rodzaj ludzi i dam ci dobrą radę: miej się przed nimi na baczności! Są silni, mimo że często występują w ochronnym przebraniu słabości. Twórca przetrzyma uderzenie, które zabiłoby zwy- kłego człowieka. Czuje ból, ale się nim nie przejmuje, przeciwnie: przekształca go w dzieło, obraca na swoją korzyść! Spójrz na Strindberga. To nie przeżycia są przyczyną tego wszystkiego, co chore, koszmarne i obłąkane w jego twórczości. On sam zdaje się tak uważać, ale tak nie jest. Właśnie to wszystko, co chore, koszmarne i obłąkane w jego naturze, sprawiło, że takie przeżycia stały się jego udziałem. Tylko jaki zwykły człowiek - kto inny niż wielki twórca - byłby w stanie bez uszczerbku przejść przez to, co o n? Nie tylko bez uszczerbku, ale jeszcze wzmocnionym! Całe zło, jakie przecierpiał, służyło mu-jako materiał, pożywienie, lekarstwo! Niemal sprzyjało jego zdrowiu! Spotkałem go na ulicy kilka dni temu, kiedy szedłem rano do redakcji. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział mężczyznę po sześćdziesiątce wyglądającego tak zdrowo, krzepko i radośnie jak on. Lydia szła u jego boku z przymkniętymi powiekami. Wiosenny wieczór wokół nich bladł, nabierał niebieskiego koloru. Odezwała się: - Mimo wszystko może jednak chciałbyś zostać twórcą... Odparł: - Chcę być człowiekiem i mężczyzną. Jeśli może mi to zostać oszczędzone, to nie chcę być twórcą! Szła z pochyloną w zamyśleniu głową. -Gdybyś jednak nim był, czy wtedy potrafiłbyś -jak Goethe, Strindberg i wielu innych, mniej znaczących - zrobić „literaturę" z tego, co kiedyś było twoim życiem, rzeczywistością, szczęściem i nieszczęściem? Potrafiłbyś? - Nie, nigdy. Ich spojrzenia spotkały się, poważne, intensywne. Dodał po chwili: - Nie sądzę zresztą, żeby nawet twórca był w stanie - 190 - zrobić literaturę ze swojej miłości, dopóki jest w niej odrobina życia. Chyba najpierw musi być martwa, zanim przystąpi do jej balsamowania. Szli obok siebie w milczeniu. - Jeśli nie chciałeś zostać twórcą, to o czym marzyłeś? - Wstydzę się powiedzieć. Wyśmiałabyś mnie. - O nie, myślę, że tego nie musisz się obawiać. No, kim chciałeś zostać? - To nie tak łatwo ująć w słowa. Myślę, że chciałem być czymś, co pewnie nie istnieje. Chciałem być „duszą świata". Kimś, kto wie i rozumie wszystko. Zapadał zmrok. W mieście rozbłyskiwały latarnie. «o ca Lata mijały. Abdul Hamid został zdetronizowany w Stambule, mniej więcej w tym samym czasie diabeł podzielił jego los na spotkaniu w Domu Ludowym w Sztokholmie za uprzejmą aprobatą części księży. Najstarszy szwagier Arvida, Harald Randel, też do nich należał. Pastor Ran-del wierzył w Boga w ten sposób, że traktował go jako piękne i budujące wyobrażenie folklorystyczne, z którego ludzie, również on sam, mogli nadal czerpać wiele siły i pociechy. Diabła uważał natomiast za beznadziejnie przestarzałego. Nie mówił jednak tego z ambony; należał do młodszej generacji księży wolnomyślicieli, którzy słuchali rady profesora Vitalisa Norstróma: „Jedynie przez zmianę tonu można doprowadzić do całkowitego uwiądu tego, co bardzo stare, co dawno zasłużyło na śmierć"... Szach Persji abdykował, car i caryca Rosji złożyli wizytę Gustawowi V w Sztokholmie, a pewien młody socjalista, któremu nie nadarzyła się okazja, żeby dokonać na nich zamachu, ze złości zastrzelił _ 7 O 7 __ w zamian szwedzkiego generała... A ludzie zaczęli latać! Bleriot przeleciał nad kanałem La Manche! W styczniu następnego roku pojawiła się straszna kometa z długim ogonem, Arvid i Lydia patrzyli na nią któregoś wieczoru spod Obserwatorium na wzgórzu; w następnych miesiącach Portugalia pozbyła się swego młodego, czarującego króla, stając się republiką, z Maroka nadciągała wielka, czarna chmura, a mocarstwa odsłaniały zęby i warczały na siebie, ale nikt nie odważył się ugryźć pierwszy! Arvid przez ostatnie dwa, trzy lata w wolnych chwilach pracował nad monografią Chopina. Jesienią 1910 roku była w końcu gotowa i została wydana z licznymi i pięknymi ilustracjami. Przypadła do gustu miłośnikom muzyki i ukazało się nawet drugie wydanie. - Co ci napisać w dedykacji? - zapytał Lydię, kiedy przyniósł jej książkę. - Napisz, co chcesz, ale ołówkiem, żebym mogła wymazać, gdyby Ester chciała ją pożyczyć. Wtedy napisał: Lydia brzdąka tak Szopena, jakby ją odeszła wena. Mógł pozwolić sobie na napisanie czegoś takiego, bo byli dobrymi przyjaciółmi i Lydia nie obrażała się o drobne żarty - rzecz u kobiet wyjątkowa - poza tym tak naprawdę grała bardzo pięknie. Wieczorem tego samego dnia poszli razem do Opery. Wystawiano Carmen, z panią Claussen. Oboje kochali tę operę niemal fanatyczną miłością. Nie siedzieli, oczywiście, koło siebie: Lydia zajęła miejsce w rzędzie przed nim. W Operze ze sobą nie rozmawiali. Po przedstawieniu Arvid musiał iść do redakcji. Jednak najpierw odprowadził Lydię do bramy. Przystanęli, - 192 - jak tyle razy wcześniej, w cieniu starej dzwonnicy. Był wietrzny, jesienny wieczór. Księżyc, blady i chorowity, przesuwał się wśród strzępów chmur. Wiatr świstał w rzedniejących koronach drzew. Stali w milczeniu. - Teraz wieszają biednego Don Josego - powiedział. -Został powieszony? - zapytała. - W noweli Merimeego tak... Zastanowiła się. - Możesz zrozumieć, że mężczyzna zabija kobietę dlatego, że ona już go nie kocha? Odpowiedział: - Zniszczyła mu przecież całe jego nędzne życie. Zrobiła z niego dezertera i bandytę. Zresztą finezja tej ostatniej sceny polega na tym, że on na początku wcale nie myśli o zabiciu jej, nie po to się zjawił. Ona go do tego doprowadza: szydzi z niego i jątrzy. Rzuca mu w twarz miłość do innego. Używa jej jako bata, by smagać go nim po oczach. Musiał wpaść we wściekłość! A jest prostym synem ludu, nie żadnym „twórcą". Gdyby był twórcą, Carmen nie zginęłaby od jego noża, a on nie zostałby powieszony. Twórcy radzą sobie inaczej. Mają inne bezpieczniki. I dodał z uśmiechem: - Pewien młody poeta, zresztą bardzo utalentowany, i pewna młoda aktorka byli przez jakiś czas zaręczeni, ale przed kilkoma dniami doszło do rozstania. Poeta natychmiast ogłosił o zerwaniu zaręczyn, przyczynie i przebiegu, w wierszu w Nationalbladetl Lydia uśmiechnęła się. - Tak, czytałam go... Odprowadził ją do bramy i pożegnali się krótkim pocałunkiem. _ 7 O Q _ Zatrzymał się na kilka minut na cmentarzu, żeby zaczekać, aż w jej oknie zapali się światło. Zapaliło się, ale zaraz zgasło przesłonięte opuszczaną roletą. W końcu sprawiła sobie rolety. W czasach, gdy ludzie latają, pomyślał, rolety rzeczywiście są potrzebne nawet na czwartym piętrze przy cmentarzu św. Jana... Boże Narodzenie Lydia spędziła tego roku jako gość w swoim dawnym domu, po raz pierwszy od rozwodu. „Tu nic się nie zmieniło - pisała w liście. - Jak dawniej gile siedzą na oszronionych gałęziach za moim oknem. Jak dawniej gram trochę Markusowi po kolacji w przyciemnionym salonie. A moja mała córeczka wyrosła i jest naprawdę ładna. Markus jest dla mnie miły i serdeczny, ale zrobił się małomówny. Bardzo się postarzał w ostatnich latach." Zima minęła, ponownie nastała wiosna, a wczesnym latem Arvid pozwolił sobie na ten zbytek, by udać się z Lydią na małą wycieczkę do Kopenhagi i Lubeki. Jeździli na karuzeli w kopenhaskim Tivoli. Siedzieli na pokładzie parowca płynącego do Lubeki w jasną letnią noc. Uśmiechali się nad ranem do małego zabawnego Tra-vemunde i widzieli tu i ówdzie bociany stojące na jednej nodze i filozofujące na łachach Trave. Spacerowali o zmierzchu po starych, krętych uliczkach Lubeki, pili reńskie wino pod czternastowiecznymi sklepieniami piwnic, przechodzili pod dwiema chylącymi się wieżami starej katedry, pokrytymi miedzią i patyną, niemal z obawą, że spadną im na głowy - tak mocno były pochylone! I całowali się we wnęce okna w tej samej sali ra- - 194 - tusza, w której blisko czterysta lat wcześniej młody Gustaw Eriksson rozmawiał swoim najlepszym dolno-niemieckim z radnymi Lubeki i uzyskał, co chciał... Jesienią 1911 roku Arvid wydał kolejną książkę. Nosiła tytuł Państwa i narody. Ukazała się w dogodnym momencie. Traktowała o polityce zagranicznej Szwecji, jej perspektywach i możliwościach w najbliższym czasie. Zawarł w tej książce przemyślenia, które sięgały licealnych lat w Karlstad, ale nadal zachowały świeżość. Były też inne, późniejszej daty. Naród szwedzki akurat w tym okresie z niepokojem myślał o swojej przyszłości. Książka w ciągu kilku tygodni miała dwa dodruki. W zasadzie wszelkim jego przedsięwzięciom w tym roku towarzyszyło szczęście, które budziło w nim zdumienie i pewien lęk. Chwilami zadawał sobie pytanie: czyżbym był fałszywym graczem, skoro wszystko mi się udaje? Z dnia na dzień zdobył „nazwisko". Nie jakieś wielkie nazwisko, ale inteligentne pióro, z którym się liczono. Sklecił też w kilka tygodni noworoczną rewię, została ona przyjęta przez największego dyrektora w mieście i kraju i w Nowy Rok miała prapremierę w Teatrze Gu-stawiańskim. Z takim powodzeniem, że zachwyciła się nią nawet krytyka. Arvidowi nie przyszło jednak do głowy przypisywać tego powodzenia przede wszystkim sobie; było ono bez dwóch zdań zasługą kuplecisty Turego Tórnego - zaraźliwa wesołość i piękny głos znakomitego młodego aktora bez wątpienia odegrały tu zasadniczą rolę. Starzy bywalcy teatrów z lat osiemdziesiątych porównywali go z Siggem Wulffem, a nawet stawiali wyżej od tamtego. Ale również samej rewii nie odmawiano pewnej oryginalności, wynikłej zapewne stąd, że autor, w odróżnieniu od konkurentów z branży, nie był na sty- pendium w Berlinie. Dla odmiany zaczerpnął kilka pomysłów od ateńskiego Emila Norlandera, Arystofanesa, ale tego nikt nie zauważył. Lydia i tego roku spędzała Boże Narodzenie w swoim dawnym domu. Lecz rym razem skróciła wizytę i wróciła do Sztokholmu już na Nowy Rok, tak że mogła dzielić z Arvidem zdenerwowanie przed premierą i radość z sukcesu. Siedzieli w okratowanej loży prosceniowej. Dagmar miała miejsce na parterze koło swoich braci Hugona i Haralda, i ich żon. Harald Randel, ksiądz, spotkawszy przypadkiem Arvi-da na placu Jakuba kilka dni później, pogratulował mu, że napisał rewię bez niesmacznych sprośności. Arvid musiał wyciągnąć wniosek, że te sprośności, które znalazły się w rewii, przypadły do smaku pastorowi Randelowi. W styczniu, kiedy okazało się, że powodzenie jest nie tylko duże, ale i trwałe, Arvid wydał małą kolację na antresoli restauracji Operakallaren dla Tórnego i pięciu, sześciu innych aktorów i aktorek z występujących w rewii. Turę Tórne śpiewał Bellmana - Arvid akompaniował mu na pianinie - Emila Sjógrena i kogo tylko się dało i był porywający. A potem wziął Arvida na bok i powiedział: - To życie, jakie prowadzę, jest piekłem! Pogardzam swoim zawodem! Nienawidzę grać w teatrze! Nie chcę być aktorem! Chcę pisać dla teatru, chcę być twórcą! I będę! Zobaczysz, zobaczysz! Turę Tórne miał dwadzieścia cztery lata. Arvid przed miesiącem skończył trzydzieści siedem. Odpowiedział: - Drogi przyjacielu, wydajesz się cierpieć z powodu typowego przekleństwa młodości, które zresztą Henrik - 7Qfi - Rissler opisał w jednej ze swoich książek: tego, że człowiek nie ma odwagi pokazać swej prawdziwej twarzy, dopóki jest młody. Musi ukrywać się za szyldem. Nawiasem mówiąc, jesteś genialnym piosenkarzem i aktorem, ale wolałbyś pisać. Naprawdę myślisz, że to dużo lepsze? SO GS Pod koniec lutego Arvid wrócił późno do domu z nocnego dyżuru w redakcji. Ku swojemu zdumieniu zastał Dagmar na nogach, całkowicie ubraną. Przemierzała tam i z powrotem salon i nie odpowiedziała na powitanie. - Coś się stało? - zapytał. - Jesteś chora? - Jest list do ciebie - odpowiedziała, pokazując na stół. Był to zaklejony sekretnik. Od razu zobaczył, że od Lydii. Oderwał brzeg i przeczytał jedną krótką linijkę: „Jutro nie mogę. - Lydia." Stał z tą karteczką w ręku, zdziwiony i trochę niepewny. Ustalili z Lydią, i dotąd zawsze się tego trzymała, że listy na jego prywatny adres będzie przesyłać o takiej porze, by nie zostały doręczone po południu lub wieczorem, gdy zazwyczaj nie było go w domu. - No? - powiedziała Dagmar. - Kim jest Lydia? I czego to jutro nie może? - Przeczytałaś ten list? - Tak. Nie było to takie trudne. Podstawiłam go pod płomień świecy. Ciekawe, która żona nie zrobiłaby tego na moim miejscu! Stała z uniesioną głową i rękami skrzyżowanymi na piersi, w tragicznej postawie. W dziewczęcych latach marzyła o teatrze i brała lekcje u znanej tragiczki. Długo stali w milczeniu. Tykanie zegara w salonie było jedynym słyszalnym dźwiękiem. - Tak - odezwał się w końcu - no to wiesz, jak jest. -1 może sobie wyobrażasz - powiedziała z uśmiechem, który miał wyrażać szyderstwo i pogardę - że pogodzę się z tym, że masz kochankę? - Nie, Dagmar, nie myślałem ani nie życzyłem sobie choćby przez moment, że się z tym pogodzisz - teraz, gdy już wiesz. Przeciwnie, gorąco pragnę, żebyś nie chciała się z tym pogodzić i wystąpiła jak najszybciej o rozwód. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ci to ułatwić. Jej szyderczy uśmiech przygasł i zniknął, zanim jeszcze Arvid skończył mówić. - Rozwód? Co ci przyszło do głowy? Przecież nie mówiłam o rozwodzie... - Och, Dagmar. Najwyraźniej jeszcze nie w pełni zrozumiałaś, jak to wygląda. Czuję coś do innej... Nie słuchała go. - Rozwód, dlaczego miałabym domagać się rozwodu? Zdradziłeś mnie, to było podłe. Ale zdradę można przecież wybaczyć. Chłop to chłop. - Boję się, że w tym przypadku nie da się wybaczyć. Przebaczenie zakłada skruchę i poprawę. A ja nie mogę obiecać ani jednego, ani drugiego. Spojrzała na niego zagubiona i niepewna. Nagle się załamała. Rzuciła się na kanapę i ze szlochem wtuliła głowę w poduszkę. Nie było już w tym pozy ani teatru. Tylko biedna kobieta pełna bólu i cierpienia i mężczyzna, którego bolało jej cierpienie. Przysiadł na kanapie i pogłaskał ją po włosach. - Nie płacz tak, malutka, nie płacz tak! Tyle płaczu nie jestem wart. Nie mogę prosić cię o przebaczenie, tak jak tyje rozumiesz. Ale mimo wszystko proszę cię o wybaczenie, że sprawiłem ci ból. Może oboje mamy sobie coś do wybaczenia, nim się rozstaniemy. Usiadła. - Co przez to rozumiesz? Słyszałeś o mnie jakieś plotki? - Nie, bynajmniej. Mam na myśli te nasze „potajemne zaręczyny". Wiedziałaś doskonale, że nie chciałem się żenić. Podstępem skłoniłaś mnie do małżeństwa. A małżeństwo mające taki początek musi być trochę ułomne. Teraz dobiega końca. Przebaczmy sobie grzechy i rozejdźmy się jak przyjaciele. Spoglądała przerażona przed siebie. - Dlaczego mówisz takie straszne rzeczy? Rozejść się - dlaczego mielibyśmy się rozejść? Dlaczego nie może zostać po staremu? I kim właściwie jest ta Lydia? - Jak mogłoby zostać po staremu? Odkąd się dowiedziałaś, już nie jest po staremu. Sama przecież powiedziałaś, że nie pogodzisz się z tym, że mam „ko chankę". To jak mogłoby zostać po staremu? Zanosiła się płaczem i szlochała. - O Boże - jęczała między spazmami - dlaczego musiałam obejrzeć ten nieszczęsny list pod światło! Gdybym tego nie zrobiła, wszystko byłoby jak wcześniej! -Trudno, żebyś sobie coś wyrzucała, Dagmar. To i tak nie mogło trwać wiecznie. Wszystko musi mieć swój koniec. Oboje się oszukiwaliśmy i nie możemy dalej żyć pod jednym dachem. Ale teraz jest późna noc, dochodzi czwarta, jesteśmy wyczerpani i zmęczeni. Powiedzmy sobie „dobranoc" i spróbujmy się przespać. Jutro też będzie dzień. Dobranoc! Chciał pójść do siebie, ale go przytrzymała. - Powiedz mi najpierw tylko jedną rzecz: kim jest ta Lydia? - Chyba nie spodziewasz się, że odpowiem ci na to pytanie? - Myślisz, że nie wiem, kto to jest? To oczywiście jakaś teatralna wywloką, która gra w twojej rewii. Pani Carnell! Niejaka pani Carnell, wykonawczyni pobocznej rólki, miała przypadkiem na imię Lydia. Zbliżała się do pięćdziesiątki i niezależnie od wieku nie była pięknością. Mimowolnie wybuchnął śmiechem. Dagmar uczepiła się jednak tej myśli. - Myślisz, że nie słyszę, jak sztucznie się śmiejesz! W i e m, że to ona. Przekaż jej ode mnie, żeby się miała na baczności! Arvid ujrzał nagle perspektywę długotrwałych nieprzyjemności i szykan, jakie miały spotkać panią Carnell, przynajmniej w tym przypadku całkowicie niewinną. Powiedział więc: - Dagmar, zgadywanie nic nie da. „Lydia" to pseudonim, jakiego używa, kiedy do mnie pisze, w rzeczywistości ma na imię zupełnie inaczej. Dagmar nie dała się zwieść tej improwizacji. - Nie jestem taka głupia, jak myślisz. I w i e m, że to ona. Uczepiła się tej idee fixe, która zaspokajała jej podświadomą chęć, żeby „Lydia" była kobietą pod wszelkimi względami, społecznym, moralnym i fizycznym, stojącą dużo niżej od niej. - Jest późna noc. Czy nie możemy powiedzieć teraz sobie „dobranoc" i kontynuować tej dyskusji jutro? - Nie bronię ci spać - stwierdziła - skoro możesz spać! Dobranoc! I poszła do siebie. Wszedł do swojego pokoju i powoli się rozebrał, słuchając odgłosów w mieszkaniu i na ulicy. Słyszał, jak żona przechodzi przez korytarz i kuchnię. Jak odkręca, a potem zakręca kran. Słyszał turkot nocnego wozu na ulicy. Nie liczył na to, że zaśnie tej nocy. _ onn _ Położył się i po bezsennym kwadransie czy dwóch usłyszał delikatne skrobanie do drzwi. Nasłuchiwał, nie odzywając się. Drzwi były zamknięte na klucz. Nowe skrobanie do drzwi. A gdy nadal się nie odzywał, głos Dagmar, słaby i błagalny: - Och, Arvid - Arvidku! Otwórz mi! Nie mogę zasnąć. Tak się boję. Nie odzywał się. - Och, Arvidku, przepraszam, jeśli powiedziałam coś głupiego! Nie przejmuj się! Tak się boję być sama! Wpuść mnie! Wstrzymał oddech, nie odzywając się. - Och, Arvid, bo nie wiem, co zrobię! Zabiję siebie i nasze córeczki! Podpalę dom! Musiał ją wpuścić. Od tej nocy nie spał już w domu. Najczęściej nocował na kanapie w swoim gabinecie w redakcji. Czasami wynajmował pokój w hotelu, żeby móc się wyspać. bo ca Listownie powiadomił Lydię, co się stało i opisał swoją obecną sytuację. Odpisała mu. Było jej przykro, że przesłany przez nią ów krótki tekścik wpędził go w taką opresję. Zaskoczyło ją to. „Niewiele opowiadałeś o swojej żonie, ale odniosłam wrażenie, że podobnie jak ja jest kobietą, której nigdy nie przyszłoby do głowy zajrzeć do cudzego listu." Pisała ponadto: „Przyjechała do mnie moja mała córeczka, zostanie przez parę tygodni. Przez ten czas nie możemy oczywiście się spotykać. Ale, kochanie, nie wiem też, jak będzie później. Im większa jest moja córunia, tym wyraźniej widzę, jak bardzo, ze względu na nią, muszę dbać o swoją reputację. A Ty masz swoje zobowiązania. Zobaczymy, co czas przyniesie -niech płynie..." Czekał, co czas przyniesie, a ten płynął. Dagmar chyba ochłonęła po początkowym wstrząsie. Czy raczej: zmieniła taktykę. Snuła się pokorna, cicha, zrezygnowana, wzór poświęcającej się małżonki. A gdy w ten sposób wydostała od niego obietnicę, że na próbę spędzi jedną noc w domu, tej nocy zostawiła go w spokoju. Ale już następnej, gdy późno wrócił z redakcji, powtórzyła z niewielkimi wariacjami cały program z pierwszej nocy grozy. Skończyło się tym, że o czwartej nad ranem ubrał się, wyszedł z domu i włóczył się po ulicach, aż o piątej znalazł otwarty lokal dla dorożkarzy i robotników. Tam zasnął w kącie nad butelką piwa. W połowie kwietnia tego roku nastąpiło zaćmienie słońca. W tym samym czasie, gdy gazety wypełniły się telegramami i relacjami z zatonięcia „Titanica". Arvid stał na Djurgardsbron i z mostu patrzył na słońce przez kolorowe szkło. Oczy jednak szybko mu się zmęczyły, bardziej bawiło go przyglądanie się, jak zanikają i blakną cienie przechodniów, jak światło słońca szarzeje wraz z postępującym zaćmieniem. - No nie, Stjarnblom! Podziwiasz fenomen natury? To był Turę Tórne, ów młody aktor i piosenkarz, któremu zawdzięczał ogromny sukces swojej rewii. Nadal grano ją co wieczór przy pełnej widowni, mimo że była połowa kwietnia. -Tak... - Pamiętasz, jak ostatnio, na tym przyjęciu, które dla nas wydałeś - że obiecałem ci wtedy, że zostanę pisarzem? - zapytał Tórne. - Nie... Tak, teraz sobie przypominam... No i jak idzie? - Napisałem sztukę. Choć może na razie nie powinienem ważyć się, by nazywać to czymś więcej niż szkicem. Mógłbym ci ją któregoś dnia przeczytać? - Proszę bardzo. Tylko gdzie? W domu teraz nie bardzo mam warunki do przyjmowania gości - wiosenne porządki i tym podobne... Może wstąpisz do mnie któregoś wieczoru do redakcji i wtedy mi ją przeczytasz? - Znakomicie. Tylko, jak mówię, jeszcze właściwie nie jest gotowa. - Przecież nie ma pośpiechu... Turę Tórne przyglądał się przechodzącym ludziom. Arvid wymienił właśnie przelotne pozdrowienie z Henri-kiem Risslerem. Ten zatrzymał się kawałek od nich, żeby popatrzeć na słońce przez kolorowe szkło. - Przedstaw mnie - poprosił Tórne. Po dokonanej prezentacji powiedział: - Panie Rissler, jak pan może wie, jestem błaznem i komediantem. Zachciało mi się jednak awansu i napisałem sztukę. Czy mógłbym ją panu przeczytać? Będę ją czytał przyjacielowi Stjarnblomowi za jakiś tydzień w redakcji Nationalbladet. Bardzo bym się ucieszył, gdyby pan też zechciał przyjść. Przywiązuję ogromną wagę do pańskiej oceny. - Proszę uprzejmie - zgodził się Rissler. - Ale serdecznie dziękuję, jeśli to ma być komplement. Im większym geniuszem jest pisarz, tym bardziej szwankuje jego umiejętność oceny cudzych utworów. Widać to na wielu przykładach. Trudno więc, żeby schlebiało mi, że do mojej oceny przywiązuje pan tak wielką wagę... Punkt kulminacyjny zaćmienia minął. Wśród licznych przechodniów była Lydia z panną Ester. Nie zauważyła jednak Arvida. Posiłki jadał teraz przeważnie na mieście. Jednego z pierwszych dni maja siedział w Anglais przy stoliku przy oknie i wyglądał na Stureplan. Właśnie skończył kolację i pił kawę, paląc cygaro. Podjął decyzję. Napisze do Lydii i poprosi, żeby z nim wyjechała. Bez względu na to, czy się zgodzi, czy nie, on sam wyjedzie. Nie było szans, by nakłonić Dagmar do rozwodu. Odkąd dowiedziała się, że on kocha inną, zapałała namiętnością zmieszaną z nienawiścią do tego mężczyzny, którego od tak dawna uważała za swą prawowitą i bezsporną własność. - Nie, nie pozostawało mu nic innego, jak wyjechać. W pamięci pojawiło się krótkie zdanie, które Lydia napisała mu kiedyś w liście: „My dwoje należymy do siebie." Tak. Tak było. Tak musi być. Kolację zjadł późno, było wpół do dziewiątej. Po jasnym, lekko szarzejącym majowym niebie żeglował różowy obłoczek. Poszedł do redakcji. Chłopak z portierni przekazał, że dzwonił pan Turę Tórne i pytał o niego. Turę Tórne. -Ach tak, chodziło pewnie o sztukę, którą napisał. Uparł się przecież, że zostanie pisarzem. Przejrzał nieuważnie plik telegramów. - Jak ze Strindbergiem? - zapytał jednego z młodszych dziennikarzy, który wszedł, żeby pożyczyć francuską gazetę. - Chyba zbliża się koniec... Zadzwonił telefon. To był Tórne. Spytał, czy może wstąpić i przeczytać swoją sztukę. - Zapraszam - odpowiedział Arvid. Chwilę później w drzwiach stanął Henrik Rissler. _ ona. — - Jest tu pan Turę Torne? - zapytał. - Dzwonił do mnie przed południem i tak nalegał, że musiałem mu obiecać, że przyjdę posłuchać jego sztuki. - Zaraz będzie. Usiądź tymczasem. Rissler usiadł. - Mam nadzieję, że sztuka jest kiepska. Konkurencja i tak jest za duża. Czy dobrze pamiętam, że na dole mieści się mała knajpka? Pozwolisz, że poślę chłopaka z portierni po trochę whisky i wodę sodową? - Oczywiście... Przyniesiono whisky, a zaraz potem pojawił się Tome. - Usiądź na moim krześle - powiedział Arvid - tam jest najjaśniej. Torne usiadł i rozłożył papiery na biurku w świetle zielonej lampy. Arvid zajął miejsce w rogu kanapy, Rissler już siedział w drugim. - W pana interesie, panie Torne - odezwał się Rissler - proponuję po jednej whisky. Wtedy z krytyką będzie „od razu przyjemniej". Wypili. I Torne zaczął czytać. Był to raczej szkic niż gotowa sztuka. Ale Torne od czasu do czasu uzupełniał ukończone sceny informacjami, jak będą wyglądały te jeszcze nienapisane. Arvid słuchał z początku w lekkim roztargnieniu. Stopniowo jednak ogarniało go dziwne uczucie. Przytłaczający smutek. Głuchy strach. Sama akcja i przebieg scen rysowały się przed nim słabo i mgliście. Jego uwaga skupiała się na czymś innym. I pytał sam siebie: czy to sen, czy jawa? Przeciągał ręką po oczach - była lodowato zimna - podczas gdy Torne czytał dalej, scena po scenie. Sztuka opowiadała o młodej kobiecie - nazywała się Laura von Stiler - zamężnej ze starym mężczyzną, historykiem i filozofem o znanym nazwisku i bardzo boga- tym. Posiadał zamek w Vastmanlandii i tam rozgrywał się pierwszy akt. Ona go nie kocha. Kocha młodego oficera, który tymczasem ma dość swego zbrodniczego zawodu i czuje powołanie, by zostać poetą... Jej ojciec też jest wymieniony. To światowej sławy malarz, którego obrazy zajmują całą ścianę w Galerii Luksemburskiej... Jest w tej sztuce rezonerem. - Pomyślałem sobie - przerwał czytanie Tórne - że spróbowałbym namówić Fredrikssona do zagrania tej roli. - Z pewnością będzie zachwycony - odpowiedział Ris-sler. Tórne czytał dalej. Arvid siedział skulony w rogu kanapy. Od czasu do czasu wychwytywał jakiś szczegół, który wydawał mu się dobrze znany, replikę, którą jakby rozpoznawał... „LAURA (do męża): Chcesz znać prawdę? MĄŻ (z wyższością): Nie obchodzi mnie prawda. Prawda jest szkodliwa. To iluzje i złudzenia stanowią siłę napędową wszystkich wielkich dokonań..." I scena między Laurą a młodym mężczyzną, którego kocha: „Teraz to wiem, Artur - teraz, kiedy może jest za późno - my dwoje należymy do siebie!" Odnotował też, że Laura miała dwóch braci: jeden był sędzią w Sądzie Apelacyjnym i reprezentował w sztuce ciasną, mieszczańską moralność, drugi w ostatnim akcie przyjeżdżał z Ameryki z wielkim majątkiem, rozwiązując konflikt... Tórne skończył czytać. Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał je Henrik Rissler. - Tak, panie Tórne, wydaje mi się, że ma pan talent. Co natomiast można powiedzieć o nieukończonej sztuce? To, co nam pan przeczytał, to właściwie tylko szkic. - onp, - - Zgadza się - przyznał Tórne - mówiłem o tym zresztą od początku, ale co sądzi pan o samej intrydze? - No cóż... Konflikt, który można rozwiązać pieniędzmi... Z pewnością w życiu takich konfliktów nie brakuje, ale na scenie nie wypadają zbyt przekonująco. I jeśli mogę pozwolić sobie na jeszcze jedną uwagę: ta pańska Laura jest trochę nierzeczywista, trochę sztuczna... Nie do końca wiarygodna. Teraz muszę już iść, wyjeżdżam. Dziękuję za odczyt, do widzenia! Rissler wyszedł. Turę Tórne przemierzał podłogę długimi krokami. - Idiota! - wymamrotał z zaciśniętymi zębami. - Nierzeczywista! Sztuczna! Sam jest sztuczny! A fakty są takie, że stworzyłem tę postać, czerpiąc wzór bezpośrednio z rzeczywistości! Ale niech to zostanie między nami -ciągnął zwrócony do Arvida. - I nie pytaj mnie, jak ona się nazywa. Nie zdradza się damy! - Nie - powiedział Arvid - nie zdradza się. Nie miałem też zamiaru pytać, jak ona się nazywa. Tórne dodał, jakby w roztargnieniu: - Miałem z nią przez pół roku romans. Właściwie już się skończył. Może jeszcze latem pojedziemy na wycieczkę do Norwegii. Arvid przesłonił oczy ręką, jakby raziło go światło. - Czyli właściwie już się skończył... - Tak, wiesz, bracie, trzeba wystrzegać się więzów! Trzeba najpierw trochę pożyć! Zresztą w rzeczywistości ona jest z pięć, sześć lat starsza niż w sztuce... Ale co z tobą, źle wyglądasz? Rozchmurz się, przyjacielu! Zdrowie! - Istotnie, nie czuję się najlepiej. Ale chyba mi przejdzie. - Tak, w takim razie dobranoc... _ 0/T7 „Trzeba najpierw trochę pożyć." „Trzeba wystrzegać się więzów." W pamięci pojawiło się wspomnienie, wspomnienie -cień, wspomnienie-duch. Zobaczył siebie samego. Siebie samego w studenckiej czapce - letnią nocą, w łodzi -kiedyś, dawno, bardzo dawno temu... so ca Następnego ranka około dziesiątej zadzwonił do drzwi Lydii. Otworzyła mu i wpuściła do środka. - Ale ty wyglądasz - powiedziała. - Źle się czujesz? Stało się coś? Był nieogolony i blady. Przez większą część nocy włóczył się po ulicach. - Owszem, w pewnym sensie. Poprosiła, żeby usiadł. - Jak się czujesz? Co takiego się stało? Długo siedział z głową w dłoniach i milczał. - Co się dzieje, Arvid? Nie możesz mówić? - Spróbuję. Usłyszałem przypadkiem, że latem wybierasz się na wycieczkę do Norwegii. Skamieniała. Była tak zaskoczona, że nie zdobyła się na zaprzeczenie. - Od kogo to usłyszałeś? - A jest więcej niż jeden, od którego mogłem to usłyszeć? Stała milcząca, zmieszana. W końcu powiedziała: - Arvid, nie dręcz mnie! Powiedz mi, co się stało! Opowiedział jej. Kiedy doszedł do końca, dodał: - Nie chcę twierdzić, że rozpoznałem ciebie w jego Laurze. Nie ma chyba dwojga ludzi, którzy widzieliby trzeciego dokładnie tymi samymi oczami. Ale rozpoznałem całą zewnętrzną otoczkę opisującą ciebie i twoje życie. - 208 - Chodziła tam i z powrotem z rękami splecionymi z tyłu i opuszczoną głową. Długie rzęsy przesłaniały spojrzenie. - Naprawdę powiedział, że miał ze mną „romans" przez pół roku? - Nie wymienił twojego nazwiska. To dyskretny młody człowiek. - Rzeczywiście pana Tórnego znam. Nie wiem, dlaczego nie wspomniałam ci o tym wcześniej. Ale nie miałam z nim żadnego „romansu". Arvid spróbował się uśmiechnąć. - W takim razie Turę Tórne naprawdę wydaje się mieć zadatki na twórcę obdarzonego wielką fantazją... Zatrzymała się tuż przed nim i spojrzała mu głęboko w oczy. - Arvid - powiedziała - nie wierzysz mi? Uciekł wzrokiem przed jej spojrzeniem, jakby w ten sposób chciał ją uchronić przed fałszywą przysięgą... - Nie, nie, oczywiście, że ci wierzę... Uznał, że sytuacja wymaga, by jej wierzył. W przeciwnym razie byłoby to zbyt żenujące. - Jeśli mam ci wyznać szczerą prawdę, to rzeczywiście trochę się całowaliśmy. To wszystko. A jemu wyszła z tego cała sztuka teatralna. - Tak, tak jak przed chwilą powiedziałem: ma zadatki na pomysłowego twórcę! - Och - wzruszyła ramionami - nie zajmujmy się więcej panem Tórnem! Przecież nie można go traktować poważnie, trudno nawet być na niego złym. Wyglądasz na bardzo zmęczonego i rozbitego, Arvid. Połóż się na kanapie i odpocznij. Jeśli chcesz, coś ci zagram. Leżał z przymkniętymi oczami. Lydia grała adagio z Sonaty patetycznej. Sięgnął mechanicznie po książkę, która leżała otwarta na stole. Był to Wielki gościniec Strindberga, otwarty w miejscu, gdzie pisarz zaparowanym okularom każe świadczyć o tym, że ich właściciel „płacze często, ale po kryjomu". Skończyła grać. Podeszła do niego i przyłożyła chłodną dłoń do jego czoła. - Ale jesteś rozpalony - powiedziała. - Czytałaś to, kiedy przyszedłem? - Tak. Zobaczyłam w gazecie, że jest umierający. Wtedy wzięłam tę książkę z półki. Bardzo lubię właśnie ten fragment. - Tak, jest piękny. Choć właściwie nie można powiedzieć, żeby akurat płakanie w samotności było charakterystyczne dla Strindberga. Przeciwnie, przez całe swoje dorosłe życie krzyczał i żalił się publicznie i niezwykle głośno. Pewnie przynosi to jakąś ulgę. Pewnie przynosi znaczną ulgę. Podniósł się. - Teraz chyba się pożegnam. - Arvid. Chyba zrozumiałeś, że między nami dłużej tak być nie może. Jeśli jeszcze trochę ci na mnie zależy, jeśli nie chcesz mnie stracić, to... To musisz przejść tę całą historię z rozwodem, nowym ślubem i wszystkim. Tak, jak było dotąd, dłużej być nie może. Stał oniemiały. Po raz pierwszy przez te wszystkie lata mówiła o małżeństwie. W końcu udało mu się odpowiedzieć. - Lydieńko. Wyjeżdżam stąd wkrótce, na bardzo długo. Wczoraj, kiedy siedziałem w Anglais po samotnej kolacji, byłem całkowicie zdecydowany, by prosić cię, żebyś mi towarzyszyła - teraz i na zawsze. Ale od tego czasu spadł kawałek księżyca. Czy naprawdę uważasz, że to odpowiednia chwila, by mówić o małżeństwie - po tym, co przeżyłem wczoraj wieczorem? Unikała jego spojrzenia. Długo nic nie mówiła. - 5in - - No - powiedziała w końcu jakby do siebie - tak, no to nie mam po co się oszczędzać... Przypominał sobie jak we śnie, że raz już wypowiedziała te słowa - kiedyś, wiele lat temu... - Kiedy wyjeżdżasz? - zapytała. - Za jakiś tydzień. - Tak... To do zobaczenia... - Do zobaczenia. SD CS Kilka dni później na jego biurku w redakcji leżał list od Lydii. Arvid. Zapomnij o tym, co ostatnio mówiłam - o rozwodzie i małżeństwie. Byłam skonfundowana po tym, co mi powiedziałeś, nie wiedziałam, co mówię. Jeśli o mnie chodzi, możesz zostać z żoną. Dokonałam wyboru. Kocham go - nigdy tak nie kochałam! Lydia Zmiął list, wyszedł i wyrzucił go do toalety. Z otwartego okna po drugiej stronie ulicy słychać było gramofon. Grał Być bliżej Ciebie chcę. sd ca Arvid miał w końcu kilka dni spokoju w domu... Napisał do szwagra, proboszcza Randela - Harald Randel przed dwoma laty objął pastorat kilkadziesiąt kilometrów na północ od Sztokholmu - prosząc go, by na parę dni zaprosił do siebie Dagmar z dziewczynkami. Otrzymał miłą odpowiedź i rzeczywiście udało mu się skłonić Dagmar, by pojechała. Wykorzystał ten okres, by upo- rządkować niezbędne sprawy przed wyjazdem. Wypowiedział mieszkanie. Uzgodnił z Donckerem, że będzie korespondentem gazety. Umówił się ze znajomym prawnikiem, że ten zajmie się rozwodem, gdyby udało się do niego nakłonić Dagmar. Ani przez chwilę nie pomyślał, żeby do niej wrócić; przeciwnie, po zerwaniu z Lydią jeszcze trudniej było mu z nią wytrzymać. Wyrobił sobie paszport w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Spakował się. Poza ubraniami i przyborami toaletowymi zabrał jedynie kilka książek. Blady promień popołudniowego słońca padał na regał, kiedy Arvid wyjmował i kartkował to tę, to tamtą książkę. Starzy, dobrzy znajomi i kochani przyjaciele. Boże, stary Ernst Friedrich Richter... Lehrbuch der Harmonie, dwudzieste wydanie, Lipsk, 1894... Bellman, Lidner, Tegner i Stagnelius, i Strindberg w długich rzędach... Ostatni tomik wierszy Olofa Leviniego, prezent od autora... Dał mu go na rok przed swoją śmiercią... I Młode Jata Henrika Risslera. Przewertował je i zatrzymał się pod koniec: „Jeśli kiedyś w moim życiu pojawi się prawdziwe słońce, sczeznę, nieprzyzwyczajony do klimatu." O nie, mój dobry Henriku, pomyślał, nie sczeźniesz. Jesteś raczej z gatunku tych silniejszych. Spakował Bellmana i Heinego, i stary francuski przekład Plutarcha. Dawno nieczytaną Księgę pieśni włożył do podręcznej torby. To była książka na podróż. Zabrał również Biblię. Wyjeżdżał rannym pociągiem następnego dnia. Powiadomił o tym Lydię krótkim listem, żeby więcej nie pisała do niego na stary adres. Wyszedł z domu. I jeszcze raz, ostatni raz, nogi zaprowadziły go na cmentarz Św. Jana. I jeszcze raz stał przy grobie Georga - 919 - Carla von Dóbelna, odczytując te trzy słowa: Honor -Powinność - Wola. A gdy tak wpatrywał się w te trzy dumne słowa z wyblakłym złoceniem, w pamięci odżyły trzy wersy z Jacob-sena: Płomienna nocy! - Wola jest woskiem w twojej miękkiej dłoni, A wierność przed twem tchnieniem chwiejną jeno trzciną! I przypomniał sobie ostatni list Lydii: „Nigdy tak nie kochałam." „Nigdy tak nie kochałam." Cudowne słowa, czarujące słowa, jeśli we właściwym momencie szeptane są temu, kogo dotyczą. Brudne słowa, bezwstydne słowa, gdy w chwili pożegnania rzuca się je w twarz odchodzącemu. Pozostało mu tylko pożegnać się z Markelem. Markel jeszcze nie wiedział o jego wyjeździe. Skierował się do Dagens Post. Na rogu Drottningga-tan i Karduansmakaregatan wymienił zdawkowy ukłon z Turem Tor nem. Markela zastał w jego gabinecie w redakcji Dagens Post. - Aha, czyli wyjeżdżasz - powiedział Markel - i słusznie. Wcale nie jest za wcześnie. W ręku trzymał telegram. - Wygląda na to, że Włosi znowu dostali w skórę w Trypolisie. Żyjemy w epoce wojen, bracie. „Ciągle tylko wojny i rozpusta; one jedne tylko zawsze w modzie", jak powiada Szekspir. Nic się nie zmieniło! Tak, trzymaj się, chłopcze! Zobaczymy się, jak się spotkamy! SD GS Kupował bilet. Kiedy odwrócił się od okienka, stała przed nim Lydia. Zaskoczony, odniósł wrażenie, że jest ubrana do podróży. Przez milionową część sekundy przebiegła mu przez głowę szalona myśl, że ona chce z nim jechać - teraz i na zawsze. - Chciałam się z tobą pożegnać - powiedziała. -1 dać ci małą pamiątkę ode mnie. Wręczyła mu paczuszkę. - To drobiazg. Tylko niewielki drobiazg, który może czasami ci się przyda. I może wtedy o mnie pomyślisz. - Dziękuję - powiedział. - Żegnaj! Schował tę małą, malutką paczuszkę do kieszeni i wyszedł na peron, by wsiąść do pociągu pośpiesznego na południe. Pociąg ciągle jechał - na południe. Arvid siedział skulony w rogu przedziału. Kiedy przechodził korytarzem wagonu, przypadkiem zobaczył swe odbicie w lustrze. Pomyślał: Mam trzydzieści siedem lat. A wyglądam, jakbym miał pięćdziesiąt. Chciałbym jednak zobaczyć, czy nie istnieje większy świat. Świat „zewnątrz Werony". Coś sobie przypominam, że kiedyś miałem takie poczucie... Ale może za długo byłem zamknięty w grocie Wenery, bym do tego świata się nadawał. Może już jest za późno. Pomyślał: Miała okropny zwyczaj dobierania sobie kochanków akurat spośród moich przyjaciół i znajomych... Od tamtej strasznej jesieni cztery lata temu, kiedy napisała do mnie „należałam do innego mężczyzny", ślepo wierzyłem w jej szczerość. Ale czy była to tylko szczerość? Czy raczej nie było to okrucieństwo, chęć zobaczenia, jak to przyjmę? Taka okrutna ciekawość, ile batów zniosę? Chciał strząsnąć z siebie wszystkie te złe myśli, które zdawały się gryźć i zżerać go od wieków. Sięgnął do podręcznej torby i wyjął Księgę pieśni. Otworzył na chybił trafił i przeczytał: Moje nazbyt mroczne życie Blask rozjaśnił słodkich lic Ale zgasł, i znów dokoła Prócz ciemności nie ma nic. Dzieci boją się po ciemku, Lęk im w żyłach studzi krew I żeby ten strach odpędzić, Zaczynają głośny śpiew. Tak i ja, szalone dziecko, Ślę w ciemności śpiewu dźwięk, A choć piosnka niewesoła, Bądź co bądź odpędza lęk. Tak, pomyślał, poeci mają dobrze. Potrafią znaleźć pocieszenie niemal w każdej sytuacji. Niechby chodziło nawet o całkowicie spustoszone, zniszczone i przegrane życie, też znajdą jakieś pocieszenie. Są zdolni, by wyrazić beznadziejność swojego nieszczęścia i właśnie w tym znajdują nadzieję. Lecz czego ma się chwycić zwykły, biedny grzesznik? Nagle przypomniał sobie, że Lydia dała mu prezent. Małą pamiątkę. Co to mogło być? Wyciągnął paczuszkę z kieszeni i rozpakował. Był to niewielki scyzoryk z rękojeścią z masy perłowej. Przynajmniej nie jest przesądna, pomyślał. Pamiętał z dzieciństwa stary ludowy zabobon, że nie wolno dawać w prezencie noża komuś, kogo się lubi albo szanuje. Rodzi to bowiem wrogość i nienawiść. Schował scyzoryk do kieszeni kamizelki. I pomyślał: Teraz pewnie idzie na spotkanie z nim w Djurgarden. W promieniach słońca. Zatrzymuje się na zakręcie drogi i mówi do niego ze spojrzeniem opuszczonym pod długimi rzęsami: „Przed chwilą spotkałam tego mężczyznę, którego kiedyś kochałam. I nie mogłam pojąć, że byłam w nim zakochana." ... A pociąg jechał dalej... KONIEC * * * PRZYPISY Str. 9 - „Czemu tak daleko do ciebie?" - Warum bist du so ferne, serenada niemieckiego kompozytora Heinricha Marschnera (1795-1861). Str. 9 - „Błyski w oddali"- Kornmodsglansen, serenada duńskiego kompozytora Petera Erasmusa Langego-Mullera (1850-1926). Str. 10 - Trio Bellmana - Carl Michael Bellman (1740-1795), szwedzki poeta i pieśniarz, autor Fredmanowych posłań i Fred-manowych pieśni, na które składają się pieśni pijackie i biesiadne, parodie tekstów biblijnych i satyry. Str. 12 - Pewien Duńczyk namalował słońce - Jens Ferdinand Willumsen (1863-1958). Str. 13 - Sprzedam ją Fiirstenbergowi - Pontus Furstenberg (1827-1902), szwedzki mecenas sztuki, jego kolekcja była pod koniec XIX w. największą i najbardziej znaczącą prywatną kolekcją w Szwecji, obecnie w Muzeum Sztuki w Góteborgu. Str. 13 - Zakochana w Geijerze - Erik Gustaf Geijer (1783-1847), szwedzki poeta i historyk, przedstawiciel gotycyzmu, kierunku głoszącego na gruncie szwedzkim zwrot ku skandynawskiej tradycji i rewaloryzację historycznej przeszłości (wiersz Wiking, 1 8 I I, Historia narodu szwedzkiego, 1832-1836). Str. 19 - Atrapę murów starego Sztokholmu - Na światową wystawę w 1897 r. architekt Fredrik Liljekvist stworzył rekonstrukcję XVI-wiecznego Sztokholmu. Str. 23 - Manuel d'education morale, par A. Burdeau - Podręcznik nauki moralności autorstwa A. Burdeau. Str. 25 - Vive 1'Humanite! Vive la France! - Niech żyje ludzkość! Niech żyje Francja! Str. 26 - Docteureslettres, Directeurdu Musee social-Doktor nauk humanistycznych, dyrektor muzeum Musee social. Str. 28 - „Nie jestem lepszy od moich przodków." - Cytat z Biblii, Pierwsza Księga Królewska, 19.4. Str. 29 - To przecież znak czasu - Nawiązanie do wiersza Augusta Strindberga Bulwarowy układ (Esplanadsystemet, 1883). Str. 31 - Viktora Rydberga lub Fródinga - Viktor Rydberg (1828-1895), szwedzki poeta i powieściopisarz, autor powieści historycznych (Ostatni Ateńczyk, 1859) i romantycznych (Singoalla, 1857); Gustaf Fróding (1860-1911), poeta szwedzki, wydał m. in. zbiory wierszy Gitara i harmonia (1891), Strzępki i odpryski (1896). Str. 35 - „Ord och Bild" - Skandynawskie pismo kulturalne, wydawane Od 1892 r. do dziś. Str. 39 - „Nordisk Familjebok" - Klasyczna szwedzka encyklopedia, której pierwsze 20-tomowe wydanie ukazało się w latach 1876-1899, drugie (zwane „sowim" od wizerunku sowy na grzbiecie) miało 38 tomów i stanowi najobszerniejszą szwedzką encyklopedię. Str. 41 - Henrik Rissler, autor nieprzyzwoitej powieści - Henrik Rissler to powieściowe alter ego Sóderberga, a książka, o której mowa, to Zabłąkania (1895); Sóderberg, wskazując wyraźnie, kto jest pierwowzorem postaci Risslera, chciał ukryć przed czytelnikami, że historia Arvida zawiera elementy autobiograficzne, co mu się udało - współcześni nie dowiedzieli się o romansie Sóderberga z Marią von Platen, który zainspirował pisarza do stworzenia dramatu Gertruda i Niebłahych igraszek. Str. 42 - W sprawie Dreyfusa - Francuski kapitan Alfred Dreyfus został oskarżony o sporządzenie wykazu tajnych wojskowych dokumentów dla niemieckiego attache wojskowego w Paryżu i skazany w 1894 r. na dożywotnie zesłanie na Diabelską Wyspę. Podejrzenie padło na Dreyfusa wyłącznie z powodu jego żydowskiego pochodzenia. Brat Alfreda Mathieu Dreyfus i przyjaciel rodziny pisarz Bernard Lazare rozpoczęli kampanię na rzecz jego uniewinnienia, dla której pozyskali m.in. senatora Scheurera--Kestnera. Jesienią 1897 r. udało im się ustalić, że inkryminowany wykaz sporządził major Esterhazy, i doprowadzili do procesu, w którym jednak Esterhazy'ego uniewinniono. Dwa dni po tym procesie, 13 stycznia 1898 r., Emile Zola w piśmie UAurore opublikował słynny artykuł pt. J'accuse (Oskarżam), w którym zarzucił władzom antysemityzm i niezgodne z prawem skazanie Dreyfusa. Ponowny proces Dreyfusa odbył się jednak dopiero, gdy wyszło na jaw, że jeden z dokumentów, na podstawie których go skazano, był sfałszowany. Mimo to znowu zapadł wyrok skazujący. Ponieważ prasa uznała go skandal, a w całej Europie doszło do antyfrancuskich demonstracji, rząd zaproponował Dreyfusowi skorzystanie z prawa łaski, a kilka lat później po cichu go zrehabilitował. Str. 48 - Numer specjalny - Gazeta Suenska Dagbladet rzeczywiście wydała numer specjalny z artykułem Zoli, a współpracujący z nią wówczas Sóderberg miał być spiritus mouens tego przedsięwzięcia. Str. 49 - Finansista Henry Steel - Przyjaciel i mecenas Sóderberga Ernest Thiel. Str. 56 - „ Chcę w świat, daleko, daleko w świat." - Cytat z wiersza norweskiego poety Bj0rnstjernego Bj0rnsona / kto mi powie, co za tą skałą...(1859). Str. 58 - Dreptał Jórgen - Pseudonim szwedzkiego publicysty Georga Filipa Lundstróma (1838-1910), wydawcy tygodnika Figaro i głównego autora zamieszczanych w nich dowcipnych i zjadliwych felietonów. Str. 58 - McKinleya - William McKinley, prezydent USA w latach 1897-1901. Str. 59 - Marta Brehm... Tomas Weber - Główna para bohaterów w powieści Sóderberga Zabłąkania. Str. 60 - Czy to nie Snoilsky? - Carl Snoilsky (1841-1903), poeta szwedzki, popierał wolnościowe dążenia Polaków walczących w powstaniu styczniowym, wiersz Dla Polski (1863). Str. 60 - Poza Oehlenschlagerem - Adam Gottlob Oehlenschlager (1779-1850), poeta i dramaturg, czołowy przedstawiciel duńskiego romantyzmu, autor m.in. poematu Złote rogi (1803), eposu Podróż Thora do Jotunheim (1807), tragedii miłosnej Axel i Walborg (1810) i dramatów HakonJarl i Śmierć Bakłera (1807). Str. 65 - Lupanary myśli - Honore de Balzac Stracone złudzenia, tłum. Tadeusz Boy-Żeleński. Str. 65 - „Kłamliwe sformułowania zwodzące społeczeństwo" -Aluzja do dekretu o wolności druku, który takowych zakazywał. Str. 66 - Babsztyla aresztowano w Madrycie! - Mowa o Theresie Humbert, francuskiej oszustce. Str. 66 - Nawet księżna Saksonii- Księżna Saksonii porzuciła męża i dzieci i uciekła ze swoim kochankiem. Str. 68 - Jego mała przyjemna książka- Chodzi o powieść Młodość Martina Bircka, którą Sóderberg opublikował w październiku 1901 r. Str. 70 - Du Nord - Cafe du Nord, kawiarnia i restauracja przy Kungstradgarden. Str. 72 - Z nazwiskiem z historii Odhnera - Clas Theodor Odhner (1836-1904), historyk, autor podręczników do historii Szwecji, z których nauczano w szwedzkich szkołach od lat siedemdziesiątych XIX wieku. Str. 76 - Kwestię unii - Chodzi o unię szwedzko-norweską zawartą w 1814 r., formalnie dobrowolnie ze strony Norwegii, de facto do jej zawarcia zmusiła Norwegię szwedzka ofensywa militarna. Str. 76 - Wobec starego Jeana Baptiste'a - Jean Baptiste Berna-dotte (1763-1844), marszałek napoleoński, późniejszy król Szwecji Karol XIV Jan. Str. 76 - Adlersparre i Jarta - Georg Adlersparre (1760-1835), szwedzki generał, pisarz i polityk; Hans Jarta (1774-1847), konserwatywny polityk szwedzki. Str. 76 - Spór o konsulaty - Norwegia domagała się własnych placówek konsularnych. Str. 89 - Anna Norrie - szwedzka śpiewaczka operetkowa (1860-1957). Str. 89 - „Miłości brak na ziemi..."- Jacques Offenbach Piękna Helena, libretto Henri Meilhac i Ludovic Halevy, tłum. Janusz Minkiewicz. Str. 91 - Znam go z Towarzystwa... - Chodzi o zwany często „Wielkim Towarzystwem" sztokholmski klub gentlemanów. Str. 94 - „Woda wprawdzie tego nie czyni" - Cytat z Małego Katechizmu Lutra: „Woda wprawdzie tego nie czyni, ale Słowo Boże, które jest z wodą (...)". Str. 94 - Tron Haralda Pięknowłosego - Harald I Pięknowłosy (ok. 855 - ok. 933), pierwszy historyczny król Norwegii. Str. 97 - Pannę Ellen Hej - Ellen Key (1849-1926), szwedzka publicystka, czołowa działaczka kobiecego ruchu emancypacyjnego w Szwecji, autorka Stulecia dziecka (1900). Str. 99 - „Die Forelle" - Pstrąg. Str. 110 - „Gdy serce raz skradnie..." - Cytat z wiersza pt. Nimfa leśna (1876). Str. 112 - „Zamek duchów" - Budynek przy Drottninggatan 116 należący do Uniwersytetu Sztokholmskiego, noszącego wówczas nazwę Wyższej Szkoły Sztokholmskiej. Str. 113 - Afery Eulenburga i proces Moltkego-Hardena - Publicysta i wydawca Die Zukunft Maximilian Harden z pobudek politycznych oskarżył w swojej gazecie doradców cesarza Wilhelma II księcia Philipa von Eulenburga i hrabiego Kunona von Moltkego o homoseksualizm, co doprowadziło do szeregu procesów. Str. 115 - Gunnarowi Heibergowi - Gunnar Heiberg, norweski dramaturg i krytyk (1857-1929). Str. 118- Gdzie leży Jezioro Taunićkie- Fikcyjne jezioro z dramatu Ibsena Gdy powstaniemy z martwych, symbol chwil szczęścia i miłości w życiu. Str. 118 - Piękne, piękne było życie... - Henrik Ibsen Zmartwychwstanie (inny polski tytuł Gdy powstaniemy z martwych), tłum. Józefa Klemensiewiczowa, dokładny cytat: „Piękne, piękne było życie nad jeziorem Taunickiem." Str. 125 - „Portrait dejeune homme" - Portret młodego mężczyzny. Str. 138 - Piosenka Tostiego - Paolo Tosti (1846-1916), włoski kompozytor, znany ze swych melodyjnych romansów; autorem wiersza Gdy już opadną liście... jest Olindo Guerrini (1845-1916). Str. 138 - Suen Scholander - szwedzki piosenkarz i kompozytor (1860-1936). Str. 143 - Trochę przypomina Tchórzaka - W noweli Ogrodnik Anatole'a France'a (1844-1924) postać Tchórzaka została wymyślona przez rodzinę Bergeret. Str. 150 - Sarkofag Stena Sturego Starszego - Sten Sture Starszy (ok. 1440-1503), władca Szwecji wiatach 1471-1497, 1501-1503. Str. 150 - Pantofle biskupa Roggego - Kort Rogge (ok. 1425-1501), biskup Strangnas od 1479 r. Str. 159 - No aleja nie jestem pisarzem i nie zamierzam nim być... - Podkreślanie, że Arvid jest jak najdalszy od pisania również miało na celu ukrycie przed czytelnikiem autobiograficznej proweniencji bohatera. Str. 165 - Mnie każda whisky smakuje mniej więcej tak samo. Nie miałem okazji wykształcić się na konesera. - W rzeczywistości Sóderberg miał w swoim życiu okres, kiedy nadużywał whisky. Kolejny element charakterystyki Arvida wskazujący, że nie jest on alter ego autora. Str. 166 - Wielką łowczynię przed Panem - Aluzja do biblijnych słów o Nimrodzie, Księga Rodzaju. 10.8. Str. 166 - Do paiiskiej pierwszej książki - Chodzi o Zabłąkania (1895). Str. 169 - Nigdy więcej. Nevermore - Powtarzające się słowo w wierszu Edgara Allana Poe (1809-1849) pt. Kruk (1845). Str. 178 - „Tak się na świecie tym już zapóźniłem..." - William Szekspir Antoniusz i Kleopatra, tłum. Leon Ulrich. Str. 179 - Czy ten wyrok na Wicksella nie jest jednak dziwny? -Prof. Knut Wicksell w listopadzie 1908 r. wygłosił w Sztokholmie wykład pt. Tron, ołtarz, miecz i mieszek, w którym dogmat o niepokalanym poczęciu określił jako nieprzyzwoity. Zaatakowany przez prasę, m.in. przez Gustafa Stridsberga (Krigsberga) w Suenska O O 1 Dagbladet, został skazany na dwa miesiące więzienia. Sóderberg na znak protestu przeciwko artykułowi Stridsberga zerwał współpracę ze Suenska Dagbladet. Str. 179 -Przed młodohinkowcami -Młodohinkowcy to popularne określenie młodych zwolenników lewicowego polityka Hinkego Berggrena (1861-1936). Str. 180 - „Aber die Katz', die Katz' ist gerettet" - „Ale kot, kot się uratował." Cytat z wiersza Heinego Wspomnienie (ze zbioru Romancero, 1851) opowiadającego o wydarzeniu z młodości poety. Heine ze szkolnym kolegą zauważyli kota, który wpadł do wody. Kolega próbował go ratować, jednak załamała się pod nim kładka i sam utonął. Str. 181 - Edvard Backstróm - szwedzki poeta i dramaturg (1841-1886). Str. 183 - „Zaś Afrodyta jej na to, śmiech kochająca..." - Homer Mada, tłum. Kazimiera Jeżewska. Str. 191 - Diabeł podzielił jego los na spotkaniu w Domu Ludowym - Opublikowana w 1908 r. przez Antona Nystróma, radykalnego liberała, książka pt. Chrześcijaństwo a wolna myśl doprowadziła w Szwecji do publicznej debaty, czy diabeł jest postacią realną, czy symboliczną; na wspomnianym spotkaniu górę wzięli zwolennicy tej drugiej tezy. Str. 191 - Słuchali rady profesora Vitalisa Norstróma - Vitalis Norstróm (1856-1916), szwedzki filozof, we wspomnianej debacie był zwolennikiem „symbolistów". Str. 192 - Z Maroka nadciągała wielka, czarna chmura - Prawdopodobnie chodzi o konflikt francusko-niemiecki w Maroku. Str. 192 -Zpanią Claussen - Julia Claussen (1879-1941), szwedzka śpiewaczka operowa. Str. 195 - Młody Gustaw Eriksson rozmawiał ... z radnymi Lubeki i uzyskał, co chciał - Późniejszy Gustaw I Waza nakłonił Lubekę do udzielenia Szwecji pomocy wojskowej w powstaniu przeciwko Duńczykom, którzy dominowali w unii kalmarskiej łączącej Danię, Szwecję i Norwegię. Str. 195 - Czyżbym był fałszywym graczem - Nawiązanie do słów Nietzschego z Tako rzecze Zaratustra: „Kocham tego, który wstydzi się, gdy kości jemu na szczęście padną, i pyta: zalim jest fałszywym graczem? — gdyż on zaginąć chce." (tłum. Wacław Berent). Str. 195 - Największego dyrektora w mieście i kraju - Albert Ranft (1858-1938), właściciel lub dyrektor kilku sztokholmskich teatrów. Str. 195 - Miała prapremierę w Teatrze Gustawiańskim - Zazwyczaj wierny realiom Sóderberg wyjątkowo umieścił w swej powieści fikcyjny teatr, zapewne robiąc aluzję do nazwy „Teatr Oskariański". Str. 195 - Porównywali go z Siggem Wulffem - Sigge Wulff to pseudonim artystyczny szwedzkiego kuplecisty Sigfrida Lindgrena (1869-1892). Str. 196 - Ateńskiego Emila Norlandera - Emil Norlander (1865-1935), szwedzki pisarz, autor i producent około sześćdziesięciu rewii. Str. 196 - Śpiewał ... Emila Sjógrena- Emil Sjógren (1853-1918), kompozytor szwedzki. Str. 197 - Opisał w jednej ze swoich książek - W Młodości Martina Bircka. Str. 204 - Siedział w Anglais - Hotel Anglais znajdujący się na początku XX w. przy placu Stureplan. Str. 205 - Wtedy z krytyką będzie „od razu przyjemniej" - Cytat z humoreski z czasopisma humorystycznego Strbc o sklepikarzu, który oferował nocniki: „A ten ma złocone obrzeże. Od razu przyjemniej". Str. 206 - Spróbowałbym namówić Fredrikssona do zagrania tej roli- Gustaf Fredriksson (1832-1921), aktor teatru Dramaten. Str. 210 - „Płacze często, ale po kryjomu" - August Strindberg Wielki gościniec, tłum. Zygmunt Łanowski. Str. 211 - „Być bliżej Ciebie chcę" - Psalm, który według legendy grała orkiestra tonącego „Titanica". Str. 212 - Ernst Friedrich Richter - (1808-1879) niemiecki kompozytor, profesor Konserwatorium Muzycznego w Lipsku, kantor w kościele św. Tomasza; Lehrbuch der Harmonie - Podręcznik harmonii (1853). Str. 212 - Lidner- Bengt Lidner (1757-1793), poeta szwedzki, autor sentymentalnych wierszy. Str. 212 - Tegner- Esaias Tegner (1782-1846), poeta, biskup Vaxjó, członek Akademii Szwedzkiej, profesor Uniwersytetu w Lund, czołowy przedstawiciel szwedzkiego romantyzmu, autor Fritiofowej sagi (1825). Str. 212 - Stagnelius- Erik Johan Stagnelius (1793-1823), wybitny szwedzki poeta romantyczny, doceniony dopiero po śmierci, autor m.in. poematu epickiego Włodzimierz Wielki (1817), poezji religijnej Lilie w Saronie (1821). Str. 212 - „Jeśli kiedyś w moim życiu..." - Hjalmar Sóderberg Młodość Martina Bircka, tłum. Paweł Pollak. Str. 213 - „Płomienna nocy!" - Jens Peter Jacobsen Arabeska do rysunku Michała Anioła, tłum. Stanisław Wyrzykowski. Str. 213 - „Ciągle tylko wojny i rozpusta..." - William Szekspir Troilus i Kresyda, tłum. Leon Ulrich. Str. 214 - „Zewnątrz Werony" - William Szekspir Romeo i Julia, tłum. Józef Paszkowski. Str. 214 - Za długo byłem zamknięty w grocie Wenery - Nawiązanie do legendy o rycerzu Tannhauserze, na kanwie której powstała opera Richarda Wagnera. Str. 215 - „Moje nazbyt mroczne życie..." - Heinrich Heine Powrót, tłum. Jerzy Płudowski. Autorzy tytułów wymienionych na 4 stronie okładki: Lato z Moniką - Per Anders Fogelstróm, film Wakacje z Moniką Ingmar Bergman Poniedziałki z Fanny - Per Gunnar Evander, film Lars Lennart Forsberg Ona tańczyła jedno lato - Per Olof Ekstróm, film Arne Mattsson