1461
Szczegóły |
Tytuł |
1461 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1461 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1461 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1461 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Philip K. Dick
PE�ZACZE
Budowa�, a im d�u�ej budowa�, tym wi�ksz� sprawia�o mu to rado��. W d� sp�ywa�o gor�ce �wiat�o s�o�ca; zaabsorbowanego prac� owiewa� letni wietrzyk. Kiedy sko�czy� mu si� materia�, odpocz�� chwil�. Jego budowla nie by�a du�a, stanowi�a raczej model ni� dzie�o naturalnej wielko�ci. Podszeptywa�a mu to jedna cz�� jego umys�u, drug� za� wype�nia�o podniecenie i duma. Przynajmniej mo�na by�o swobodnie wej�� do �rodka. Pope�zn�� w d� tunelu i zadowolony zwin�� si� w k��bek.
Przez szpar� w dachu posypa�a si� gar�� ziemi. Wys�czywszy z siebie odrobin� spoiwa, naprawi� usterk�. Wewn�trz budowli powietrze by�o czyste i ch�odne, niemal pozbawione kurzu. Po raz ostatni przeczo�ga� si� wzd�u� wewn�trznych �cian, pozostawiaj�c na nich warstw� szybko schn�cego spoiwa. Czeg� wi�cej mu trzeba? Zaczyna� odczuwa� senno��; niebawem zapadnie w sen.
Po namy�le wystawi� jedn� cz�� cia�a przez niezalepione wyj�cie. Podczas gdy reszta cia�a uda�a si� na zas�u�ony odpoczynek, ta cz�� czuwa�a i pilnie wyt�a�a s�uch. Ogarn�o go zadowolenie i spok�j po��czone ze �wiadomo�ci�, �e z daleka jego budowla wygl�da�a jak niewielkie, gliniaste wybrzuszenie gleby. Nikt nie zwr�ci na nie uwagi: nikt nie zgad-nie, co kryje si� w �rodku.
A nawet gdyby, ju� on zna� sposoby, aby sobie poradzi� z intruzem.
Farmer zatrzyma� swoj� wys�u�on� ci�ar�wk� forda ze zgrzytliwym piskiem hamulc�w. Zakl�� i cofn�� si� o kilka jard�w.
- Mamy jednego. Niech pan zejdzie na d� i rzuci okiem. Prosz� uwa�a� na samochody - p�dz� t�dy jak szalone.
Ernest Gretry otworzy� drzwi i ostro�nie stan�� na rozgrzanym chodniku. W powietrzu unosi� si� zapach suchej trawy. Gdy kroczy� wzd�u� jezdni z r�kami w kieszeniach spodni i pochylonym do przodu szczup�ym cia�em, owady brz�cza�y mu ko�o uszu. Przystan�� i skierowa� wzrok ku ziemi.
Osobnik by� zgnieciony na miazg�. W czterech miejscach przecina�y go �lady opon; p�kni�te narz�dy wysz�y na wierzch. Ca�o�� przywodzi�a na my�l �limaka, gumowat�, wyd�u�on� rur� z czu�kami po jednej stronie i spl�tan� mas� protoplazmatycznych przed�u�e� po drugiej.
Najwi�ksze wra�enie wywar�a na nim twarz. Przez chwil� nie m�g� patrze� bezpo�rednio na ni�: musia� ogarn�� wzrokiem drog�, wzg�rza, olbrzymie cedry; wszystko, byle nie j�. W niedu�ych, martwych oczkach widnia� szybko gasn�cy b�ysk. Nie by�o to nieruchome spojrzenie ryb, g�upie i puste. Widok �ywej istoty nie dawa� mu spokoju, cho� nim zd��y� mrugn�� okiem, ci�ar�wka najecha�a na cia�o, mia�d��c je doszcz�tnie.
- Co chwila t�dy pe�zaj� - powiedzia� cicho farmer. - Czasem docieraj� nawet do miasta. Pierwszy, kt�rego widzia�em, posuwa� si� �rodkiem Grant Street z szybko�ci� pi��dziesi�ciu jard�w na godzin�. Poruszaj� si� bardzo powoli. Niekt�re dzieciaki lubi� je przeje�d�a�, ja wol� omija� z daleka.
Gretry bezsensownie tr�ci� truch�o butem. Przez g�ow� przemkn�a mu my�l, ile jeszcze kry�o si� w zaro�lach i g�rach. Widzia� oddalone od drogi gospodarstwa, bia�e, rozjarzone kwadraty w gor�cym s�o�cu Ten-nessee. Konie i �pi�ce byd�o. Brudne kurcz�ta rozgrzebuj�ce ziemi�. Senna, spokojna okolica, wygrzewaj�ca si� w s�o�cu p�nego lata.
- Jak daleko st�d znajduje si� instytut radiochemiczny? - zapyta�. Framer wskaza� kierunek r�k�.
- Tam, po drugiej stronie wzg�rz. Chce pan zebra� szcz�tki? Trzymaj� jednego w zbiorniku na stacji benzynowej. Oczywi�cie martwego. Wype�nili zbiornik naft�, chc�c lepiej go zachowa�. W por�wnaniu z tym, tamten wygl�da kwitn�co. Joe Jackson rozwali� mu �eb kluczem francuskim. Znalaz� go pewnej nocy na swoim terenie.
Wytr�cony z r�wnowagi Gretry wr�ci� do ci�ar�wki. Przewr�ci�o mu si� w �o��dku i musia� kilkakrotnie g��boko zaczerpn�� tchu.
- Nie wiedzia�em, �e jest ich a� tyle. Kiedy wysy�ali mnie z Waszyngtonu, m�wili, �e widziano zaledwie kilka.
- Jest ich sporo. - Farmer zapu�ci� silnik i ostro�nie wymin�� le��ce na chodniku szcz�tki. - Pr�bujemy do nich przywykn��, ale nie dajemy rady. To nic przyjemnego. Wielu ludzi przenosi si� w inne strony. Mamy problem i musimy stawi� mu czo�o. - Zwi�kszy� pr�dko��, zaciskaj�c na kierownicy zgrubia�e d�onie. - Wydaje si�, jakby to one ci�gle przychodzi�y na �wiat, podczas gdy liczba normalnych narodzin jest znikoma.
Po powrocie Gretry zadzwoni� do Freemana z brzydkiego hotelowego hallu.
- Musimy co� zrobi�. W ca�ej okolicy a� si� od nich roi. O trzeciej jad�, aby obejrze� koloni�. W�a�ciciel postoju taks�wek dok�adnie zna miejsce. Twierdzi, �e jest ich jedena�cie lub dwana�cie.
- A jak samopoczucie mieszka�c�w?
- Czego ty si�, u diab�a, spodziewasz? Uwa�aj� to za dopust bo�y. I pewnie nie mijaj� si� z prawd�.
- Powinni�my wcze�niej przetransportowa� ich w inne miejsce. Trzeba by�o oczy�ci� okolic� w promieniu kilku mil. W ten spos�b unikn�liby�my problemu. - Freeman zamilk�. - Co proponujesz?
- Wysp�, kt�r� przeznaczyli�my na pr�by j�drowe.
- To cholernie du�a wyspa. Przenie�li�my stamt�d ca�� gromad� tubylc�w. - Freeman zakrztusi� si�. - Na Boga, chyba nie ma ich a� tylu?
- Przej�ci mieszka�cy rzecz jasna przesadzaj�. Odnosz� jednak wra�enie, �e b�dzie ich oko�o setki.
Freeman milcza� przez d�u�sz� chwil�.
- Nie zdawa�em sobie z tego sprawy - wyrzek� wreszcie. - Oczywi�cie trzeba poinformowa� g�r�. Nosili�my si� z zamiarem przeprowadzenia na wyspie dalszych pr�b. Niemniej jednak uznaj� twoje argumenty.
- Ciesz� si� - odpar� Gretry. - To fatalne zrz�dzenie losu. Nie mo�emy dopuszcza� do takich incydent�w. Ludzie nie potrafi� z tym �y�. Powiniene� zjawi� si� tutaj i sam rzuci� okiem. Niezapomniany widok.
- Zobacz�... zobacz�, co da si� zrobi�. Porozmawiam z Gordonem. Zadzwo� do mnie jutro.
Gretry odwiesi� s�uchawk� i wyszed� z brudnego hallu na oblany s�o�cem chodnik. Obskurne sklepiki i zaparkowane samochody. Kilku starc�w siedz�cych na schodach i pochy�ych krzes�ach trzcinowych. Zapali� Papierosa i z obaw� popatrzy� na zegarek. Dochodzi�a trzecia. Z wolna ruszy� ku postojowi taks�wek.
Miasto zdawa�o si� wymar�e. Wok� panowa� ca�kowity bezruch, wyj�wszy siedz�cych w niezmiennych pozycjach starc�w i zmierzaj�ce autostrad� samochody. Wsz�dzie zalega� kurz i cisza. Staro�� osnuwa�a domy i sklepy niczym szara paj�czyna. Znik�d nie dochodzi� �miech. Ani �aden d�wi�k.. Ani okrzyki bawi�cych si� dzieci.
Brudna, niebieska taks�wka cicho zatrzyma�a si� obok niego.
- Wsiadaj pan - powiedzia� kierowca, trzydziestolatek o szczurzym obliczu, z wyka�aczk� stercz�c� z po�amanych z�b�w. Kopniakiem otworzy� drzwiczki. - Jedziemy.
- Czy to daleko? - zapyta� Gretry, wsiadaj�c.
- Tu� za miastem. - Roztrz�siona taks�wka nabra�a pr�dko�ci i z ha�asem potoczy�a si� do przodu. - Pan z FBI?
-Nie.
- Tak sobie pomy�la�em, gdy zobaczy�em pa�ski garnitur i kapelusz. - Kierowca zmierzy� go ciekawskim spojrzeniem. - Sk�d dowiedzia� si� pan o pe�zaczach?
- Z instytutu radiochemicznego.
- Taa, maj� tam sporo tych szkodliwych �wi�stw. - Kierowca skr�ci� z autostrady w boczn� drog�. - S� na farmie Higginsa. Te stwory upatrzy�y sobie doln� cz�� terenu starszej pani Higgins pod budow� swoich dom�w.
- Dom�w?
- Stworzy�y co� w rodzaju miasta, g��boko pod powierzchni�. Zobaczy pan - przynajmniej same wej�cia. Buduj� wszystkie razem, a ile zamieszania przy tym. - Zjecha� z drogi pomi�dzy dwoma ogromnymi cedrami, przeci�� wyboiste pole i wreszcie zatrzyma� samoch�d na skraju skalistego w�wozu. - Jeste�my na miejscu.
Gretry po raz pierwszy mia� okazj� ujrze� je �ywe.
Niezgrabnie, na zesztywnia�ych nogach wysiad� z taks�wki. Istoty kr��y�y powoli pomi�dzy lasem i tunelami wej�ciowymi na �rodku polany. Znosi�y sterty budulca, glin� i chwasty. Smarowa�y to jak�� wydzielin� i skleja�y w nier�wne formy, kt�re nast�pnie pieczo�owicie transportowa�y pod ziemi�. Pe�zacze mia�y dwie b�d� trzy stopy d�ugo�ci; niekt�re by�y starsze od innych, ciemniejsze i bardziej oci�a�e. Wszystkie porusza�y si� z mordercz� powolno�ci�; bezszelestnym, p�ynnym ruchem sun�y po spieczonym s�o�cem gruncie. Mi�kkie, pozbawione skorupy i z wygl�du zupe�nie nieszkodliwe.
Widok ich twarzy ponownie zafascynowa� go i oszo�omi�. Osobliwa parodia ludzkich twarzy. Zasuszone drobne rysy dzieci, guziczkowate oczy, szparka ust, ruloniki uszu i rzadkie kosmyki wilgotnych w�os�w. W miejsce ramion wyrasta�y wyd�u�one pseudostr�czki, kt�re wysuwa�y si� i cofa�y z p�ynno�ci� surowego ciasta. Pe�zacze wydawa�y si� niezwykle spr�yste; na przemian rozci�ga�y swoje cia�a i kurczy�y je w zetkni�ciu z przeszkod�. Nie zwraca�y na m�czyzn najmniejszej uwagi; zdawa�y si� nie�wiadome ich obecno�ci.
- Czy s� niebezpieczne? - zapyta� wreszcie Gretry.
- Maj� pewnego rodzaju ��d�o. Wiem, �e u��dli�y psa. I to nie byle jak. Ca�y opuch� i sczernia� mu j�zyk. Dosta� jakiego� ataku i zesztywnia�. W ko�cu zdech�. - Po chwili kierowca dorzuci� na wp� przepraszaj�co: _ W�szy� doko�a. Przeszkadza� im w pracy. Pracuj� bez ustanku. Ca�y czas maj� zaj�cie.
- Czy to wi�kszo�� z nich?
- Chyba tak. To ich osada. Nieraz widz�, jak zmierzaj� w tym kierunku. - Kierowca machn�� r�k�. - Widzi pan, one rodz� si� w rozmaitych miejscach. Jeden czy dwa w ka�dym gospodarstwie w pobli�u instytutu.
- Gdzie stoi dom pani Higgins? - zapyta� Gretry.
- Tam. Widzi pan, pomi�dzy drzewami. Czy chce pan...
- Zaraz wr�c� - przerwa� mu Gretry i ruszy� przed siebie szybkim krokiem. - Prosz� tu zaczeka�.
Kiedy pojawi� si� Gretry, staruszka podlewa�a w�a�nie ciemnoczerwone geranium obrastaj�ce ganek. �wawo obr�ci�a ku niemu pomarszczon� twarz o bystrym i podejrzliwym wyrazie, unosz�c konewk� niczym bro�.
- Dzie� dobry - powiedzia� Gretry. Uchyli� kapelusza i pokaza� jej sw�j identyfikator. - Badam spraw�... pe�zaczy. Tych na skraju pani ziemi.
- Po co? - Jej g�os tchn�� pustk� i ozi�b�o�ci�. Tak jak pomarszczona twarz i cia�o.
- Pr�bujemy znale�� rozwi�zanie. - Gretry odczu� niepok�j i zak�opotanie. - Pad�a propozycja przeniesienia ich z dala od was, na wysp� w Zatoce Meksyka�skiej. Nie powinny tutaj si� znajdowa�. To dla ludzi zbyt du�y ci�ar. Nie powinno tak by� - doko�czy� nieprzekonuj�co.
- Nie. Nie powinno tak by�.
- Ju� rozpocz�li�my ewakuacj� ludno�ci z okolic instytutu radiochemicznego. Powinni�my byli zrobi� to ju� dawno temu. Oczy starej kobiety rozb�ys�y.
- Wy i te wasze maszyny. Widzicie, co narobili�cie! - Z przej�ciem d�gn�a go ko�cistym palcem. - Teraz musicie to naprawi�. Musicie co� zrobi�.
- Jak najszybciej zabierzemy je na wysp�. Istnieje jednak pewien problem. Musimy ustali� to�samo�� rodzic�w. Maj� pe�ne prawo do opieki nad nimi. Nie mo�emy tak po prostu... - Urwa� bezradnie. - Jak oni si� czuj�? Czy pozwol� nam zabra� ich... dzieci i wywie��?
Pani Higgins odwr�ci�a si� i posz�a w stron� domu. Ogarni�ty niepewno�ci� Gretry pod��a� za ni� przez mroczne, zakurzone pokoje. Zbutwia�e izby zastawione lampami naftowymi i wyp�owia�ymi fotografiami, starymi kanapami i sto�ami. Przez przestronn� kuchni� pe�n� ogromnych rondli i garnk�w poprowadzi�a go w d� po drewnianych schodach a� pod pomalowane na bia�o drzwi. Zapuka�a gwa�townie.
Po drugiej stronie rozleg� si� odg�os pospiesznej krz�taniny. Szepty i szmer przesuwanych przedmiot�w.
- Otw�rzcie drzwi - zakomenderowa�a pani Higgins. Po chwili napi�cia drzwi uchyli�y si� powoli. Pani Higgins otworzy�a je na o�cie� i gestem nakaza�a Gretry'emu wej�� za sob� do �rodka.
Wewn�trz sta�a para m�odych ludzi. Na widok Gretry'ego cofn�li si� raptownie. Kobieta trzyma�a w obj�ciach pod�u�ne kartonowe pud�o, kt�re wr�czy� jej m�czyzna.
- Kim pan jest? - zapyta� m�czyzna. Pospiesznie wyrwa� szamocz�cy si� karton z dr��cych r�k �ony.
Gertry mia� przed sob� rodzic�w jednego z nich. M�oda, br�zowo-w�osa kobieta nie liczy�a wi�cej ni� dziewi�tna�cie lat. Szczup�a i drobna, w taniej zielonej sukience, o nabrzmia�ych piersiach i ciemnych, przera�onych oczach. M�czyzna by� wy�szy i silniejszy; przystojny, �niady m�odzieniec o szerokich barkach i mocnych d�oniach zaci�ni�tych na kartonowym pudle.
Gretry nie m�g� oderwa� wzroku od kartonu. W wieku wyci�to kilka dziur; pud�o ko�ysa�o si� lekko w ramionach m�czyzny i co chwila wstrz�sa� nim ledwo uchwytny dreszcz.
- Ten cz�owiek - powiedzia�a do m�czyzny pani Higgins - przyszed�, aby go zabra�.
Para w milczeniu przyj�a t� wiadomo��. M�� nie wykona� �adnego ruchu, poza mocniejszym zaci�ni�ciem r�k na pudle.
- Zabierze wszystkie na wysp� - ci�gn�a pani Higgins. - To postanowione. Nikt nie zrobi im krzywdy. B�d� bezpieczne i b�d� mog�y robi�,: co tylko zechc�. Budowa� i pe�za� tam, gdzie nikt nie musi ich ogl�da�.
M�oda kobieta machinalnie skin�a g�ow�.
- Oddaj mu go - rozkaza�a niecierpliwie pani Higgins. - Oddaj mu pud�o i sko�czmy z tym raz na zawsze.
Po chwili m�� zani�s� pud�o do sto�u i po�o�y� je na blacie.
- Czy w og�le co� o nich wiecie? - zapyta�. - Wiecie, czym si� �ywi�?
- My... - zacz�� bezradnie Gretry.
- Jedz� li�cie. Nic pr�cz li�ci i trawy. Przynosili�my mu najmniejsze �d�b�a, jakie tylko mogli�my znale��.
- On ma zaledwie miesi�c - dorzuci�a ochryple m�oda kobieta. - Ju� chcia�by p�j�� z innymi, ale trzymamy go tutaj. Nie chcemy, aby tam poszed�. Jeszcze nie. My�leli�my, �e mo�e p�niej. Nie wiedzieli�my, co robi�. Nie byli�my pewni. - Jej ciemne oczy rozb�ys�y na chwil� w niemym b�aganiu, po czym zn�w przygas�y. - Trudno cokolwiek na to poradzi�.
M�� rozsup�a� gruby sznurek i zdj�� wieko.
- Prosz�. Niech pan sam zobaczy.
By� najmniejszy, jakiego Gretry kiedykolwiek widzia�. Blady i mi�kki, d�ugo�ci� nie przekracza� stopy. Podpe�z� do rogu kartonu i u�o�y� si� tam na stercie prze�utych li�ci i woskowej substancji. Spa� owini�ty niedbale przezroczystym okryciem. Nie zwraca� na nich uwagi, znajdowali si� poza zasi�giem jego wzroku. Gretry poczu�, jak ogarnia go fala bezradnej zgrozy. Odsun�� si� i m�� ponownie zakry� pud�o wiekiem.
- Od razu si� zorientowali�my - rzuci� szorstko. - Natychmiast, jak tylko si� urodzi�. Niedaleko st�d widzieli�my jednego z nich. Jednego z pierwszych. Bob Douglas przyszed� po nas, �eby�my zobaczyli. Tamten by� jego i Julie. To zdarzy�o si� jeszcze przed tym, jak zacz�y gromadzi� si� w w�wozie.
- Powiedz mu, co si� sta�o - powiedzia�a pani Higgins.
- Douglas zmia�d�y� mu g�ow� kamieniem. Potem obla� benzyn� i podpali�. W zesz�ym tygodniu on i Julie spakowali manatki i wynie�li si� st�d.
- Ile zniszczono? - Gretry z trudem zada� to pytanie.
- Kilka. Na taki widok wielu m�czyzn ogarnia sza�. Trudno ich za to wini�. - M�czyzna uciek� bezsilnym spojrzeniem w bok. - Sam o ma�o tego nie zrobi�em.
- Mo�e trzeba by�o - wymamrota�a jego �ona. - Mo�e powinnam
by�a ci pozwoli�.
Gretry podni�s� pud�o i ruszy� w stron� drzwi.
- Uporamy si� z tym jak najszybciej. Ci�ar�wki s� w drodze. To powinno potrwa� nie d�u�ej ni� dzie�.
- Dzi�ki Bogu! - zawo�a�a pani Higgins �ci�ni�tym, pozbawionym emocji g�osem. Otworzy�a drzwi i Gretry poni�s� karton przez mroczne, zbutwia�e pomieszczenia, po pochy�ych schodach wprost na o�lepiaj�ce,
Popo�udniowe s�o�ce.
Pani Higgins przystan�a przy geranium i podnios�a konewk�.
- Jak b�dziecie je zabiera�, zabierzcie wszystkie. Nie pomi�cie �adnego. Rozumie pan?
- Tak - mrukn�� Gretry.
- Zostawcie tu cz�� waszych ludzi i ci�ar�wki. Sprawd�cie dok�adnie. Nie pozw�lcie �adnemu pozosta� tutaj, gdzie musimy na nie patrze�.
- Kiedy przeniesiemy ludzi z dala od instytutu radiochemicznego nie powinno by� wi�cej...
Zamilk�. Odwr�cona do niego plecami pani Higgins podlewa�a geranium. Wok� niej brz�cza�y pszczo�y. Kwiaty ko�ysa�y si� nieco, poruszane gor�cym wiatrem. Pochylaj�c si� i nie przestaj�c podlewa� staruszka znik�a za w�g�em. Gretry zosta� sam na sam z pud�em.
Zak�opotany i zawstydzony, powoli zszed� w d� zbocza i przez pole dotar� do w�wozu. Kierowca sta� przy samochodzie, pal�c papierosa i czekaj�c na niego cierpliwie. Pe�zacze niewzruszenie pracowa�y nad budowaniem swojego miasta. Wida� by�o ulice i przej�cia. Przy jednym z wej�� dostrzeg� misterne znaki, by� mo�e tworz�ce napis. Cz�� pe�zaczy zbi�a si� w gromadk� i ustala�a wsp�lnie co�, czego nie dane mu by�o zrozumie�.
- Jed�my - powiedzia� znu�ony do kierowcy. Ten z u�mieszkiem otworzy� tylne drzwiczki.
- Zostawi�em w��czony licznik - odpar� z przebieg�o�ci� na szczurzej twarzy. - Z wami nigdy nic nie wiadomo.
Budowa�, a im d�u�ej budowa�, tym wi�ksz� sprawia�o mu to rado��. Miasto mia�o obecnie osiemdziesi�t mil g��boko�ci i pi�� mil �rednicy. Ca�� wysp� przekszta�cono w jedno rozleg�e miasto, kt�re z ka�dym dniem rozwarstwia�o si� i powi�ksza�o coraz bardziej. W ko�cu dosi�gnie l�du za oceanem; w�wczas dopiero stanie przed nimi prawdziwe wyzwanie.
Po prawej stronie, tysi�c poruszaj�cych si� metodycznie towarzyszy w milczeniu pracowa�o nad wzmocnieniem g��wnej komnaty rozrodczej. Jak tylko prace nad ni� dobiegn� ko�ca, wszystkim spadnie kamie� z serca; matki zaczyna�y w�a�nie wydawa� na �wiat ma�e.
W�a�nie to go niepokoi�o. I przy�miewa�o nieco satysfakcj� p�yn�c� z owocnej pracy. Widzia� jednego z pierwszych nowo narodzonych - nim pospiesznie ukryto go i zatuszowano ca�� spraw�. Ujrza� p�kat� g�ow�, skr�cone cia�o, niewiarygodnie sztywne odn�a. Stworzenie �ka�o, zawodzi�o i zrobi�o si� czerwone na twarzy. Gulgocz�c bezsensownie, wymachiwa�o nogami.
Kto� ogarni�ty zgroz� strzaska� odmie�cowi g�ow� kamieniem. Z nadziej�, �e sytuacja wi�cej si� nie powt�rzy.