14558
Szczegóły |
Tytuł |
14558 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14558 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14558 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14558 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
O STARYM CZŁOWIEKU, CO CZYTAŁ ROMANSE
LUIS SEPULVEDA
O STARYM CZŁOWIEKU, CO CZYTAŁ ROMANSE
Przełożyła Elżbieta Komarnicka
NOIR SUR BLANC
Opracowanie redakcyjne: Marta Szafrańska-Brandt
Korekta:
Maciej Korbasiński Janina Zgrzembska
Projekt okładki: Tomasz Lec Tytuł oryginału: Un viejo que leia novelas de amor
Copyright O Luis Sepulveda, 1989
by arrangement with Dr. Ray-Giide Mertin, Literarische Agentur, Bad Homburg, Germany
For the Polish edition Copyright © 2006, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 83-7392-137-0
Od autora
W chwili, kiedy ta książka była czytana w Oviedo przez członków jury, które za parę dni miało jej przyznać nagrodę Tigre Juan, zbrojna banda morderców — opłacana przez jeszcze większych zbrodniarzy, z tych, co to noszą dobrze skrojone garnitury i mają zadbane paznokcie, i twierdzą, że działają w imię „postępu" — pozbawiła życia słynnego obrońcę Amazonii, a zarazem jednego z najwybitniejszych i najbardziej konsekwentnych działaczy Światowego Ruchu Ekologicznego.
Ta powieść już nie dotrze do twych rąk, Chico Mendesie, drogi przyjacielu, który mówiłeś tak mało, a zrobiłeś tak wiele, ale nagroda Tigre Juan należy również do ciebie i do tych wszystkich, którzy pójdą twoją drogą, naszą wspólną drogą w obronie jedynego świata, jaki posiadamy.
Mojemu dalekiemu przyjacielowi
Miguelowi Tzenke, shuarskiemu
syndykowi z Sumbi nad górną Nangaritzą
i wielkiemu obrońcy Amazonii. To
on pewnej nocy, pełnej opowieści
przesiąkniętych magią, zdradził mi
parę szczegółów ze swojego nieznanego
zielonego świata, które później w innym
miejscu, z dala od podzwrotnikowego
Edenu, posłużyły mi za kanwę tej
opowieści.
r
Rozdział pierwszy
Groźne niebo wisiało nisko nad głową jak rozdęte ośle podbrzusze. Ciepły i lepki wiatr gonił opadłe liście i wściekle szarpał rachitycznymi drzewami bananowymi, które zdobiły fasadę urzędu gminnego.
Grupka mieszkańców El Idilio i garść okolicznych awanturników skupiła się na nabrzeżu, czekając na swoją kolejkę, by zasiąść w przenośnym fotelu doktora Rubicundo Loachamina, dentysty, który dla złagodzenia bólu stosował wobec swoich pacjentów ciekawy rodzaj słownego znieczulenia.
— Boli? — pytał.
Pacjenci, wczepieni kurczowo w poręcze fotela, w odpowiedzi wytrzeszczali oczy i spływali potem.
Niektórzy próbowali wyrwać z ust bezceremonialne ręce dentysty i obrzucić go wiązanką mocnych przekleństw, ale jego silne ramiona i władczy głos przywoływały ich do porządku.
— Spokój, do cholery! Zabieraj ręce! Wiem, że cię boli. A czyja to wina? No? Może moja? To wina rządu! Wbij to sobie porządnie do głowy. Rząd jest winien tego, że masz spróchniałe zęby. Rząd odpowiada za twój ból.
Wtedy pacjenci markotnieli i przytakiwali, zamykając oczy albo lekko kiwając głową.
Doktor Loachamin nienawidził rządów. Wszystkich razem i każdego z osobna. Nieślubny syn hiszpańskiego emigranta, odziedziczył po ojcu ogromną niechęć do wszystkiego, co ma związek z władzą, ale przyczyny tej wrogości ulotniły się gdzieś w czasie jakiejś młodzieńczej hulanki i jego anarchi-
11
styczne gadanie było teraz zwykłym, choć nawet sympatycznym nudziarstwem.
Złorzeczył na kolejny rząd tak samo jak na jankesów zjeżdżających tu czasem z pól naftowych w Coca, tych bezczelnych cudzoziemców, którzy bez pozwolenia fotografowali otwarte usta jego pacjentów.
Niedaleko od nich nieliczna załoga „Sucre" dźwigała kiście zielonych bananów i worki kawy.
Na nabrzeżu stały wyładowane wcześniej butle gazowe oraz sterty pudeł pełnych piwa, wódki „Frontera" i soli.
Statek miał odpłynąć, jak tylko dentysta upora się z cudzymi zębami. Jego trasa prowadziła w górę rzeki Nangaritzy, potem rzeką Zamorą, do której wpada Nangaritza, a po czterech dniach powolnego żeglowania mieli przybić do rzecznego portu El Dorado.
Statek, stara pływająca balia, poruszająca się na skutek decyzji kapitana i pierwszego mechanika w jednej osobie, wysiłków dwóch krzepkich załogantów i dobrej woli wysłużonego, kichającego motoru na ropę, miał powrócić, dopiero gdy minie pora deszczowa, którą zapowiadało zaciągnięte niebo.
Doktor Rubicundo Loachamin odwiedzał El Idilio dwa razy w roku, tak samo jak urzędnik poczty, który rzadko kiedy przywoził list do kogokolwiek. Ze swojej zniszczonej teczki wyjmował jedynie oficjalne dokumenty przeznaczone dla al-kada albo wyblakłe z nadmiaru wilgoci portrety aktualnych gubernatorów o grobowych minach.
Ludzie czekali na przybycie statku głównie po to, by uzupełnić zapasy soli, gazu, piwa i wódki, jednak dentystę przyjmowali z ulgą, szczególnie ci, którzy wyszli cało z malarii i zmęczeni ciągłym wypluwaniem ostrych resztek uzębienia, marzyli, by mieć wreszcie oczyszczone dziąsła i wypróbować jedną z protez ułożonych równo na suknie w zdecydowanym kolorze kardynalskiej purpury.
Pyskując na rząd, dentysta wyciągał z dziąseł ostatnie kawałki zębów i natychmiast zarządzał płukanie ust wódką.
— No, zobaczymy. Ta proteza dobra?
— Ciśnie mnie. Nie mogę zamknąć ust.
— Patrzcie go, jaki delikatny. A ta lepsza?
12
— Ta za duża. Jak kichnę, to mi wypadnie.
— To nie kichaj, bałwanie. Otwórz usta. I słuchali go.
Wypróbowywali różne protezy, aż trafiali na tę najwygodniejszą, i kiedy targowali się o cenę, dentysta dezynfekował pozostałe w garnku z chlorowanym wrzątkiem.
Przenośny fotel doktora Rubicundo Loachamina był dla mieszkańców dorzeczy Zamory, Yacuambi i Nangaritzy całą instytucją.
W rzeczywistości był to stary fotel fryzjerski z podnóżkiem i poręczami polakierowanymi na biało. Żeby go przenieść, potrzeba było siły kapitana i załogi statku. Stawiano go na podwyższeniu o powierzchni jednego metra kwadratowego, które dentysta nazywał „gabinetem".
— W gabinecie ja rządzę, do cholery. Macie robić, co każę. Jak stąd zejdziecie, możecie mnie nazywać wyrwiszczęką, ko-nowałem, dłubigębą czy jak wam się żywnie podoba, i może nawet dam się zaprosić na wódkę.
Ci, którzy czekali na swoją kolejkę, mieli wypisane na twarzach bezbrzeżne cierpienie, a ci, którym dentysta właśnie wyrywał zęby, też wyglądali nie lepiej.
Jedynymi uśmiechniętymi ludźmi w otoczeniu dentysty byli Jibarowie, którzy przyglądali się wszystkiemu, siedząc w kucki.
Jibarowie. Indianie odrzuceni przez swoje własne plemię, Shuarów, którzy uważają ich za ludzi spodlonych i zdegenero-wanych obyczajami „apaczów", czyli białych.
Jibarowie, ubrani w białe szmaty, akceptowali bez sprzeciwu nazwę-przezwisko, które nadali im hiszpańscy konkwistadorzy. .: - "¦¦>•¦..
Pomiędzy Shuarami, wyniosłymi i dumnymi znawcami sekretów Amazonii, a Jibarami, takimi jak ci czekający w El Idilio na niedopity alkohol, istniała wielka różnica.
Jibarowie szczerzyli w uśmiechu swoje szpiczaste, ostrzone rzecznymi kamieniami zęby.
— A wy co się tak gapicie, do diabła? Któregoś dnia też wpadniecie w moje ręce, małpiszony — odgrażał się dentysta.
Jibarowie, szczęśliwi, że zwrócono na nich uwagę, odpowiadali: ,:
13
— Jibarowie dobre zęby mieć. Jibarowie dużo małpie mięso jeść.
Czasami jakiś pacjent wydawał wrzask, od którego ptaki wzbijały się w powietrze, i jedną ręką gwałtownie odpychał od siebie kleszcze, a drugą sięgał po rękojeść maczety.
— Zachowuj się jak mężczyzna, baranie. Wiem, że cię boli, i już ci mówiłem, czyja to wina. Mnie tu nie będziesz straszył: Siedź spokojnie i pokaż, że jesteś facet z jajami.
— Przecież pan mi duszę wyrywa, doktorze. Muszę sobie najpierw pociągnąć gorzałki.
Kiedy zszedł z krzesła ostatni cierpiętnik, dentysta odetchnął. Zawinął protezy, które nie znalazły chętnych, w purpurowe sukno i kiedy dezynfekował narzędzia, zobaczył płynącego w kanu Shuara.
Indianin wiosłował równomiernie, stojąc na rufie wąskiego czółna. Zbliżywszy się do „Sucre", uderzył parę razy wiosłami o wodę i kanu przywarło do burty. Ze statku wychylił się znudzony kapitan. Shuar tłumaczył mu coś, gestykulując przesadnie i spluwając bez przerwy.
Dentysta osuszył narzędzia i ułożył je w skórzanym futerale. Potem wziął naczynie pełne wyrwanych zębów i wysypał je wszystkie do wody.
Kapitan i Shuar przeszli obok niego i skierowali się w stronę urzędu gminy.
— Musimy poczekać, doktorze. Płyną tu z martwym jan-kesem.
Nie była to miła nowina. „Sucre" był niewygodną balią, zwłaszcza w czasie rejsów powrotnych, wyładowany po brzegi zielonymi bananami i workami zbyt późno zebranej, na wpół zgniłej kawy.
Jeśli nie zdążą wrócić przed nastaniem pory deszczowej — co właściwie było już pewne, gdyż statek na skutek rozmaitych awarii miał tydzień opóźnienia — trzeba będzie ładunek, pasażerów i załogę wcisnąć pod plandekę, gdzie nie ma miejsca na hamaki, a jeśli do tego wszystkiego doda się jeszcze nieboszczyka na pokładzie, podróż będzie w dwójnasób uciążliwa.
Dentysta pomógł wnieść na pokład fotel, a potem poszedł na koniec nabrzeża, gdzie czekał na niego Antonio Jose Bo-
14
livar Proano. Był to stary człowiek, który zdawał się nie przywiązywać wagi do faktu, że jego żylaste ciało dźwiga ciężar tak wielkiego nazwiska.
— Jeszcze żyjesz, Antonio Jose Bolivarze?
Stary powąchał się pod pachami, po czym odpowiedział:
— Chyba tak. Jeszcze nie cuchnę. A pan?
— A jak twoje zęby?
— Mam je tutaj — odpowiedział stary, sięgając do kieszeni. Rozwinął wyblakłą chustkę i pokazał sztuczną szczękę.
— Dlaczego jej nie nosisz, stary ośle?
— Już wkładam. Przecież ani nie jadłem, ani nie mówiłem, to po co ją niszczyć?
Stary wcisnął protezę, mlasnął językiem, splunął obficie i podał dentyście butelkę „Frontery".
— Dobra. Chyba sobie na to zasłużyłem.
— Pewnie. Dzisiaj wyrwał pan dwadzieścia siedem całych zębów i mnóstwo kawałków, ale rekordu pan nie pobił.
— Zawsze mnie podliczasz?
— A od czego są przyjaciele? Żeby cieszyć się z cudzych sukcesów. Kiedyś bywało lepiej, prawda? Wtedy gdy przyjeżdżali tu młodzi osadnicy. Pamięta pan tamtego pacana, który dał sobie wyrwać wszystkie zęby, żeby wygrać zakład?
Doktor Rubicundo Loachamin pokręcił głową, żeby mu się wspomnienia poukładały, i przywołał na pamięć obraz mężczyzny, niezbyt młodego, ubranego po wiejsku, na biało. Był bez butów, ale miał srebrne ostrogi.
Wieśniak podszedł do dentysty w towarzystwie kilkunastu typów, wszyscy kompletnie pijani. Byli to poszukiwacze złota, ludzie znikąd. Nazywano ich włóczęgami i było im wszystko jedno, czy złoto znajdą w rzece, czy też w kiesce bliźniego. Chłopina opadł na fotel i patrzył na lekarza z głupią miną. . . , •
— Słucham.
— Pan mi wyrwie wszystkie. Jeden po drugim, i będzie mi je pan układał tutaj na stole.
— Otwórz usta.
Mężczyzna usłuchał i dentysta stwierdził, że obok komplet-
15
nie zrujnowanych zębów trzonowych zostało mu dużo zdrowych czy trochę nadpsutych.
— Sporo ci jeszcze zostało. Masz pieniądze, żeby tyle wyrwać?
Mężczyzna stracił swój głupkowaty wyraz twarzy.
— Doktorze, chodzi o to, że tu obecni moi przyjaciele nie wierzą, że jestem macho. Więc im powiedziałem, że dam sobie wyrwać wszystkie zęby jeden po drugim i nawet nie pisnę. No to się założyliśmy i zarobioną forsą podzielę się z panem po połowie.
— Już przy drugim będziesz miał pełne gacie i będziesz wołał mamuśkę — krzyknął ktoś z gromady i wszyscy gruchnęli głośnym śmiechem.
— Lepiej idź się napić i jeszcze raz to przemyśl. Ja nie mam czasu na idiotyzmy — powiedział dentysta.
— Tyle że jak pan mi nie pozwoli wygrać zakładu, doktorze, to panu odrąbię głowę tym, co tu mam ze sobą.
Z błyskiem w oku gładził rękojeść maczety.
Tak więc przystąpiono do rzeczy.
Mężczyzna otworzył usta i dentysta zaczął od nowa liczyć zęby. — Piętnaście — powiedział, a tamten ułożył łańcuszek z piętnastu ziarenek złota na purpurowym suknie od protez, po jednym za każdy ząb. Inni dorzucali nowe ziarenka złota, obstawiając zakład. Kiedy poszedł piąty ząb, ich liczba zaczęła rosnąć błyskawicznie.
Wieśniak pozwolił sobie wyrwać pierwszych siedem zębów, nie mrugnąwszy nawet okiem. Było cicho jak makiem zasiał, ale przy ósmym zaczął się krwotok i krew w jednej chwili wypełniła mu usta. Mężczyzna nie był w stanie mówić, ale gestem poprosił o chwilę przerwy.
Splunął kilka razy, zostawiając na podeście skrzepłą krew, i pociągnął łyk wódki, po czym aż zwinął się z bólu, lecz jęku nie wydał, jeszcze parę razy splunął i znowu gestem dał znak, że można kończyć dzieło. . •
Pod koniec tej całej jatki na jego bezzębnej i opuchniętej aż po uszy twarzy rozlał się mrożący krew w żyłach wyraz triumfu, kiedy dzielił z doktorem swoją wygraną.
16
— Tak. To były czasy — mruknął doktor Loachamin, pociągając spory łyk z butelki.
Wódka z trzciny cukrowej sparzyła mu gardło; zwrócił butelkę z wyrazem niesmaku.
— Niech się pan nie krzywi, doktorze. To zabija robaki w żołądku — zaczął Antonio Jose Bolivar, ale nie dokończył zdania.
Zbliżały się dwa czółna. W jednym z nich zobaczyli leżącego człowieka, którego jasna głowa przewieszona była przez burtę.
Rozdział drugi
Alkad, jedyny urzędnik państwowy, najwyższy autorytet i przedstawiciel władzy zbyt dalekiej, aby mogła budzić strach, był obleśnym typem, który bez przerwy się pocił.
Miejscowi mówili, że od chwili, gdy opuścił „Sucre" i zszedł na ląd, wciąż wyżymał mokre od potu chusteczki, przez co nadano mu przydomek Glista.
Szeptano też, że przed przyjazdem do El Idilio pełnił ważną funkcję w jakimś dużym mieście w górach, ale za nadużycia zesłano go za karę na wschód, do tej zapadłej dziury.
Jego głównym zajęciem, poza poceniem się, było kontrolowanie zapasów piwa. Siedząc w swoim gabinecie, sączył je z butelki oszczędnie, małymi łyczkami, gdyż wiedział, że kiedy zapas się skończy, rzeczywistość stanie się jeszcze bardziej okrutna.
Przy odrobinie szczęścia mogło się zdarzyć, że upał zrekompensuje nieco wizyta jakiegoś jankesa nieźle zaopatrzonego w whisky. Alkad nie pił wódki jak wszyscy inni tubylcy. Twierdził, że „Frontera" sprowadza na niego koszmary senne i wtedy dręczy go upiór obłędu.
Od pewnego nieokreślonego bliżej czasu mieszkał z Indianką, którą ciągle bił, twierdząc, że usidliła go za pomocą czarów, i wszyscy czekali tylko, kiedy ona go zamorduje. Nawet porobiono odpowiednie zakłady. Od momentu, gdy tu przybył siedem lat temu, wszyscy go znienawidzili.
Miał manię ściągania bezsensownych podatków. Próbował sprzedawać zezwolenia na polowanie i łowienie ryb na niedostępnych terenach. Chciał pobierać opłaty od zbieraczy chrustu za użytkowanie podmokłej puszczy, starszej niż wszystkie
19
państwa, a przy budynku aresztu o zaostrzonym reżimie rozkazał wybudować trzcinowy szałas, by zamykać w nim pijaków, którzy uchylali się od płacenia kar za zakłócanie porządku publicznego.
Kiedy przechodził, obrzucano go pogardliwymi spojrzeniami, a lejący się zeń pot utwierdzał ludzi w nienawiści.
Natomiast jego poprzednik był powszechnie lubiany. Miał dewizę: żyj i pozwól żyć innym. To jemu zawdzięczano kursy statku i pocztę, i wizyty dentysty, ale nie utrzymał się długo na swoim stanowisku.
Pewnego razu wdał się w sprzeczkę z poszukiwaczami złota i po dwóch dniach znaleziono go z głową rozpłataną ciosami maczety, na wpół zjedzonego przez mrówki.
El Idilio przez parę lat pozostawało bez władzy, która strzegłaby zwierzchności Ekwadoru nad dżunglą bez możliwych do wytyczenia granic, aż wreszcie stolica przysłała tu urzędnika z wyrokiem karnym.
Początkowo w każdy poniedziałek—miał obsesję na punkcie poniedziałków — wciągał flagę na maszt przy nabrzeżu, aż któregoś dnia wichura porwała w głąb dżungli płótno, a razem z nim pewność, że minął kolejny poniedziałek, co zresztą dla nikogo nie miało znaczenia.
Alkad wszedł na nabrzeże. Ocierał chustką pot z twarzy i karku. Wyżymając ją, polecił przynieść ciało.
Nieboszczyk miał nie więcej niż czterdzieści lat, jasne włosy i muskularną budowę ciała.
— Gdzie go znaleziono?
Shuarowie spojrzeli po sobie, zastanawiając się, czy lepiej odpowiedzieć, czy milczeć.
— Czy te dzikusy nie rozumieją po hiszpańsku? W końcu jeden z Indian powiedział:
— W górę rzeki. O dwa dni stąd.
— Pokażcie tę ranę.
Drugi Indianin odwrócił głowę nieboszczyka. Insekty wyżarły mu prawe oko, natomiast lewe było wciąż niebieskie i błyszczące. Od podbródka po prawe ramię mięso było wyrwane. Z rany wyzierały resztki arterii i jakieś białe robaki.
— To wyście go zabili.
20
Shuarowie cofnęli się.
— Nie. Shuar nie zabić.
— Nie kłamcie. Załatwiliście go maczetą. To widać od razu. Spocony tłuścioch wyciągnął pistolet i wycelował w zaskoczonych Indian.
— Nie. Shuar nie zabić — odważył się powtórzyć ten, który odezwał się przedtem.
Alkad uciszył go uderzeniem rękojeścią pistoletu. Cienka strużka krwi przecięła czoło Shuara.
— Nie będziecie ze mnie robić głupka. To wyście go zabili. Idziemy. W urzędzie już mi powiecie dlaczego. Ruszać się, dzikusy. A pan, kapitanie, niech się przygotuje na zabranie dwóch więźniów na statek. . ;.
— Przepraszam. Ale trafił pan jak kulą w płot. To nie jest rana od maczety — dał się słyszeć głos Antonia Jose Bolivara.
Alkad wyżął z wściekłością chusteczkę. —A ty skąd to wiesz?
— Wiem, bo widzę.
Stary podszedł do trupa, pochylił się, odsunął mu głowę i palcami rozwarł ranę.
— Widzi pan, że ciało rozorane jest równolegle w kilku miejscach? Że rany na szczęce są głębokie, a im dalej w dół, tym płytsze? Widzi pan, że tu są cztery ślady, a niejeden?
— I co, u diabła, chcesz mi przez to powiedzieć?
— Że nie ma maczety o czterech ostrzach. To pazury. Pazury ocelota. Zabił go dorosły osobnik. Niech pan podejdzie i powącha.
— Powąchać? Przecież widzę, że się rozkłada.
— Proszę uklęknąć i powąchać. Niech się pan nie boi trupa ani robaków. Niech pan powącha ubranie, włosy, wszystko.
Przezwyciężając wstręt, grubas pochylił się i jak bojaźliwy pies zaczął węszyć, nie zbliżając się zbytnio.
— No i co to za zapach?
Inni ciekawscy podeszli, żeby też powąchać zwłoki.
— Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Krwi, robaków — odpowiedział alkad.
— Śmierdzi sikami kota — zauważył jeden z gapiów.
— Kocicy. Sikami wielkiej kocicy — sprecyzował stary.
21
— To jeszcze nie znaczy, że to nie oni go zabili.
Alkad próbował ratować swój autorytet, ale uwaga wszystkich skupiona była na starym.
Antonio Jose Bolivar raz jeszcze obejrzał ciało.
— Zabiła go samica. Rozszarpała i natychmiast naznaczyła moczem, żeby inne zwierzęta nie pożarły ścierwa, zanim ona nie zawoła samca. On musi tu się gdzieś kręcić, być może ranny.
— Bajki na dobranoc. Te dzikusy go zabiły i polały kocimi sikami. Wam to można wmówić każdą głupotę — powiedział alkad.
Indianie chcieli coś powiedzieć, ale wycelowana w nich lufa pistoletu była bezwzględnym rozkazem milczenia.
— A dlaczego mieliby to zrobić? — wtrącił się dentysta.
— Dlaczego? Dziwi mnie pańskie pytanie, doktorze. Żeby go okraść. A cóż innego ich interesuje? Te dzikusy nie cofną się przed niczym.
Stary pokręcił głową z niesmakiem i spojrzał na dentystę. Ten zrozumiał, o co chodzi staremu, i pomógł mu rozłożyć na deskach pomostu rzeczy nieboszczyka.
Zegarek, kompas, portfel z pieniędzmi, zapalniczkę na benzynę, nóż myśliwski, srebrny łańcuch z ozdobą w kształcie końskiej głowy. Stary powiedział coś do jednego z Shuarów w ich języku, ten wskoczył do kanu i podał im plecak z zielonego brezentu.
Znajdowały się w nim naboje do strzelby i pięć małych skórek. Były to skórki pręgowanych kociąt, które nawet nie miały jednej piędzi długości. Były natarte solą i śmierdziały, chociaż nie tak bardzo jak zwłoki.
— W porządku, ekscelencjo, zdaje się, że ma pan problem rozwiązany — powiedział dentysta.
Alkad, nie przestając się pocić, spoglądał na Shuarów, na starego, na zebranych ludzi, na dentystę i nie wiedział, co powiedzieć.
Indianie, zaledwie ujrzeli skórki, wymienili pomiędzy sobą parę pospiesznych zdań i wskoczyli do czółna.
— Stać! Nie ruszycie się stąd, póki nie pozwolę wam odejść — oświadczył grubas.
22
— Niech pan im pozwoli odpłynąć. Mają po temu ważne powody. Czy jeszcze pan nie rozumie?
Stary patrzył na alkada i kręcił głową, nagle wziął jedną ze skórek i rzucił w jego stronę. Spocony grubas chwycił ją z gestem odrazy.
— Niech pan pomyśli, ekscelencjo. Tyle lat tutaj i niczego się pan nie nauczył. Proszę się zastanowić. Ten skurwysyn jan-kes zastrzelił małe i z całą pewnością zranił samca. Niech pan spojrzy w niebo. Wygląda na to, że wkrótce zacznie padać. Co więc się wydarzyło? Samica widocznie poszła na łowy, żeby napełnić żołądek i mieć mleko dla małych przez pierwsze tygodnie pory deszczowej. Małe jeszcze ssały i zostały pod opieką ojca. Tak się zachowują oceloty i tak musiał je zaskoczyć myśliwy. Teraz samica krąży tu gdzieś oszalała z bólu. Krąży w poszukiwaniu ludzi. Nie było jej trudno odnaleźć ślady. Nieszczęśnik niósł na plecach zapach mleka, za którym szła. Już zabiła człowieka. Już poczuła i poznała smak ludzkiej krwi i dla jej małego mózgu wszyscy jesteśmy mordercami; dla niej wszyscy mamy ten sam zapach. Niech pan pozwoli Shuarom odejść. Muszą uprzedzić mieszkańców swojej osady i okolic. Samica z każdym dniem będzie bardziej zrozpaczona i niebezpieczna i będzie szukała krwi w skupiskach ludzkich. To skurwiel! Niech pan popatrzy na te skórki. Małe, bezwartościowe. Polować, kiedy zbliża się pora deszczowa, i to ze strzelbą! O, ile mają dziur. To chyba jasne, pan obwinia Shuarów, a okazuje się, że prawo złamał jankes. Polował poza sezonem, i to na zwierzęta będące pod ochroną. A jeśli szuka pan broni, zapewniam pana, że oni jej nie mają, bo znaleźli zwłoki tego człowieka bardzo daleko od miejsca, gdzie został zabity. Nie wierzy mi pan? Proszę spojrzeć na jego buty. Obcasy są naderwane. To znaczy, że samica wlokła go dobry kawał już nieżywego. A ta koszula cała poszarpana na piersiach. Tu chwyciła go zębami i ciągnęła po ziemi. Biedak. Musiał mieć straszną śmierć. Niech pan spojrzy na tę ranę. Jedną łapą rozerwała mu tętnicę szyjną. Chyba z pół godziny dogorywał, kiedy ona chłeptała wypływającą, spienioną krew, a potem to sprytne zwierzę zaciągnęło go nad rzekę, żeby nie zjadły go mrówki. Obsikała zwłoki, w ten sposób je naznaczyła, i ruszy-
23
ła na poszukiwanie samca. Wtedy właśnie znaleźli je Shuaro-wie. Niech pan ich puści i poprosi, żeby ostrzegli poszukiwaczy złota, którzy koczują nad brzegiem rzeki. Jedna oszalała z bólu samica ocelota jest groźniejsza od dwudziestu morderców razem wziętych.
Alkad nie powiedział ani słowa i poszedł pisać raport do inspektoratu policji w El Dorado.
Powietrze było coraz bardziej duszne i gęste. Lepkie, oklejało skórę jak krępująca błona i niosło od dżungli ciszę zwiastującą burzę. W każdej chwili mogły otworzyć się śluzy nieba.
Z urzędu gminnego dobiegał powolny stukot maszyny do pisania. Paru mężczyzn kończyło zbijanie skrzyni, w której miały być przewiezione zwłoki, teraz leżące samotnie na deskach pomostu.
Kapitan „Sucre" klął, spoglądając na brudne niebo, i nie przestawał obrzucać obelgami nieboszczyka. Osobiście wysypał dno skrzyni solą, wiedząc, że nie na wiele się to przyda.
Należałoby postąpić tak, jak czyniono ze wszystkimi, którzy znaleźli śmierć w dżungli, a którzy z powodu absurdalnych przepisów nie mogli pozostać zapomniani na jakiejś polanie: jedno porządne cięcie od szyi do pachwiny, oczyszczenie z trzewi i nafaszerowanie ciała solą. W ten sposób docierali w przyzwoitym stanie do kresu podróży. Ale w tym przypadku chodziło o przeklętego jankesa i trzeba było dowieźć go w całości, zżeranego od środka przez robaki, mimo że w chwili wyładunku miał być już tylko cuchnącym workiem zgnilizny.
Dentysta i stary siedzieli na butlach z gazem i patrzyli na płynącą wodę. Od czasu do czasu podawali sobie butelkę „Fronte-ry" i palili cygara z twardych liści tytoniu, takie co to nie gasną pod wpływem wilgoci.
— Cholera, ale dałeś nauczkę jego ekscelencji. Nie wiedziałem, że z ciebie taki detektyw. Upokorzyłeś go przy wszystkich, ale zasłużył sobie na to. Spodziewam się, że któregoś dnia Jibarowie poczęstują go strzałą.
— Zabije go jego kobieta. Zbiera w sobie nienawiść, ale jeszcze nie uzbierała jej dosyć. Na to trzeba czasu.
— Poczekaj, w tym całym zamieszaniu byłbym zapomniał. Przywiozłem ci dwie książki.
24
Staremu zabłysły oczy.
— O miłości? Dentysta przytaknął.
Antonio Jose Bolivar Proano czytywał książki o miłości i dentysta za każdym razem dostarczał mu lekturę.
— Są smutne?
— Można się zapłakać na śmierć — zapewniał dentysta.
— A kochają się tam naprawdę?
— Jak nikt nigdy do tej pory.
— A bardzo cierpią?
— O tak, sam ledwo to przeżyłem.
Ale doktor Rubicundo Loachamfn nie czytał powieści.
Kiedy stary poprosił go, by przywoził mu książki, wyraźnie określając swoje upodobania co do treści — cierpienia, nieszczęśliwa miłość, szczęśliwe zakończenie — dentysta stwierdził, że będzie to zadanie trudne do spełnienia.
Pomyślał, jak się ośmieszy, kiedy wejdzie do księgarni w Guayaąuil i powie: „Poproszę o powieść ckliwą, pełną miłosnych cierpień, ale ze szczęśliwym zakończeniem". Wzięliby go za starego pedała. Wyjście znalazło się niespodziewanie w portowym burdelu.
Dentysta lubił Murzynki, po pierwsze dlatego, że potrafiły mówić takie słowa, które podniosłyby nawet znokautowanego boksera, a po drugie, bo nie pociły się w łóżku.
Pewnego wieczoru, kiedy zabawiał się z Josefiną, pochodzącą z Esmeraldas Murzynką o ciele gładkim jak skóra na tamburynie, zobaczył rząd książek ustawionych na komodzie.
— To ty czytasz? — zapytał.
— Tak. Ale powolutku — odpowiedziała kobieta.
— A jakie książki lubisz najbardziej?
— O miłości — powiedziała Josefina i wymieniła wszystkie te cechy, których szukał w książkach Antonio Jose Bolfvar.
Od tamtego wieczoru Josefina swoją funkcję damy do towarzystwa łączyła z funkcją krytyka literackiego i co sześć miesięcy wybierała dwie powieści, które w jej mniemaniu zawierały największą dawkę miłosnych cierpień. To te powieści czytał później Antonio Jose Bolivar Proano w samotności swej chaty nad rzeką Nangaritzą.
25
Stary wziął książki, obejrzał okładki i stwierdził, że mu się podobają.
W tym momencie wniesiono skrzynię na statek. Alkad, który nadzorował operację, zobaczywszy dentystę, wysłał do niego posłańca.
— Alkad mówi, żeby pan nie zapomniał o podatku. Dentysta wręczył mu już przygotowane pieniądze i dodał:
— Jak może tak myśleć? Powiedz mu, że jestem porządnym obywatelem.
Posłaniec wrócił do alkada. Grubas wziął pieniądze, wsunął je do kieszeni i przesłał dentyście gest pozdrowienia, podnosząc dłoń do czoła.
— No, to jeszcze się przyczepił z podatkami — skomentował stary.
— Takie podgryzanie. Rządy żyją z tego, co zdradziecko wyszarpią obywatelom. I tak dobrze, że się całkiem nie dajemy nabić w butelkę.
Wypili jeszcze po parę łyków i palili, patrząc na wieczną zieleń płynącej wody.
— Widzę, że coś cię trapi, Antonio Jose. Gadaj.
— Ma pan rację. Cała sprawa bardzo mi się nie podoba. Glista na pewno myśli o obławie i będzie chciał mnie na nią zabrać. Nie podoba mi się to. Widział pan ranę? Atak był bezbłędny. Zwierzę jest wielkie, może mieć pazury do pięciu centymetrów. Taka bestia, choćby nie wiem jak głodna, nie przestaje być silna. Poza tym nadchodzą deszcze. Ślady ocelota będą się zacierać, a głód tylko wyostrzy jego czujność.
— Możesz odmówić udziału w polowaniu. Za stary jesteś na takie wyczyny.
— Wcale nie. Czasem mam ochotę znowu się ożenić. Jeszcze któregoś dnia poproszę pana na chrzestnego ojca.
— Tak między nami mówiąc, Antonio Jose, ile ty masz lat?
— Trochę za dużo. W papierach mam sześćdziesiąt, ale jeśli panu powiem, że wpisali mnie do rejestru, jak już umiałem chodzić, to będzie bliżej siedemdziesiątki.
Syrena „Sucre" ogłosiła, że za chwilę odbijają od brzegu, więc musieli się pożegnać.
26
Stary stał na pomoście tak długo, aż statek zniknął, połknięty przez kolejne zakole rzeki. Wówczas postanowił, że tego dnia nie będzie już z nikim rozmawiał, wyjął więc sztuczną szczękę, owinął ją w chusteczkę i przyciskając książki do piersi, skierował się do swojej chaty.
Rozdział trzeci
Antonio Jose Bolivar Proano umiał czytać, ale nie umiał pisać.
Potrafił co najwyżej nabazgrać swoje nazwisko, kiedy trzeba było podpisać jakieś urzędowe papiery, na przykład w czasie wyborów, ale jako że takie okazje zdarzały się niezmiernie rzadko, i tego już prawie zapomniał.
Składał powoli sylaby, mamiąc pod nosem, jakby chciał każdą z nich posmakować, a kiedy słowo było już rozszyfrowane, powtarzał je od początku do końca. Tak samo postępował z całym zdaniem i w ten sposób przyswajał sobie uczucia i myśli utrwalone na kartach książki.
Kiedy jakiś fragment szczególnie mu się podobał, powtarzał go wiele razy, na tyle długo, aby odkryć kolejny raz, jak piękny może być ludzki język.
Czytał z pomocą lupy, drugiego ukochanego przedmiotu, jaki posiadał. Pierwszym była sztuczna szczęka.
Mieszkał w trzcinowej chacie o powierzchni mniej więcej dziesięciu metrów kwadratowych, wyposażonej w kilka skromnych sprzętów: hamak z juty, maszynkę naftową umieszczoną na skrzynce po piwie i wysoki, bardzo wysoki stół, bo kiedy poczuł po raz pierwszy bóle w krzyżu, zrozumiał, że lata robią swoje, i postanowił jak najmniej siedzieć. > .
Wtedy zbudował stół na wysokich nogach, przy którym mógł jeść na stojąco i czytać swoje romanse.
Chata pokryta była dachem uplecionym ze słomy i miała jedno okno, wychodzące na rzekę. Wysoki stół ustawiony był przy oknie.
Przy drzwiach wisiał poprzecierany ręcznik i leżała kostka mydła, którego zapas uzupełniany był dwa razy do roku. Było
29
to dobre mydło o przenikliwym zapachu łoju, służące do prania bielizny oraz mycia talerzy, kuchennych garnków, jak też włosów i całego ciała.
Na ścianie, pod hamakiem, wisiał obraz namalowany jeszcze w górach przez miejscowego malarza, przedstawiający młodą parę.
Mężczyzna, Antonio Jose Bolivar Proano, ubrany był w przepisowy niebieski garnitur, białą koszulę i wąski wzorzysty krawat — wszystko istniejące wyłącznie w wyobraźni artysty.
Kobieta, Dolores Encarnación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo, miała na sobie strój, który kiedyś istniał naprawdę i który nadal istniał w zakamarkach pamięci, tych samych, gdzie ukrywał się brzęczący natrętnie trzmiel samotności.
Niebieska jedwabna mantyla, odsłaniająca nieco połyskliwą czerń włosów rozdzielonych pośrodku głowy i pokrywająca plecy gąszczem roślinnych motywów, nadawała jej twarzy wyraz godności. Z uszu zwisały pozłacane koła, a szyję oplatało kilka sznurków również pozłacanych paciorków.
Piersi osłaniała bluzka bogato haftowana na sposób Otava-lów, a wyżej uśmiechały się malutkie czerwone usta.
Poznali się jako dzieci w San Luis, górskiej wiosce leżącej nieopodal wulkanu Imbabura. Mieli po trzynaście lat, kiedy ich zaręczono, a po zorganizowanej w dwa lata później fieście, w której prawie nie uczestniczyli, zawstydzeni przerastającą ich sytuacją, stali się małżeństwem.
Para dzieciaków przeżyła pierwsze trzy lata swojego małżeństwa w domu ojca dziewczyny, zgrzybiałego wdowca, który postanowił uczynić ich spadkobiercami w zamian za opiekę i modlitwę.
Kiedy mieli po dziewiętnaście lat, stary umarł i zostawił im w spadku kawałek ziemi, zbyt mały, aby pozwolił utrzymać rodzinę, i parę sztuk bydła, które zarżnęli na pokrycie kosztów pogrzebu.
Mijały lata. Mężczyzna uprawiał ojcowiznę i najmował się do obcych. Ledwo starczało im na życie, a jedyną rzeczą, jakiej im zbywało, były złośliwe uwagi, które nie odnosiły się do niego, lecz do jego żony, Dolores Encarnación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo.
30
Kobieta nie zachodziła w ciążę. Miesiączka pojawiała się z nienawistną dokładnością i po każdej menstruacji pogłębiało się uczucie wyobcowania.
— Urodziła się bezpłodna — gadały sąsiadki.
— Ja widziałam jej pierwszą krew. Pływały w niej zdechłe kijanki — dodawała któraś.
— W środku jest martwa. Po co w ogóle żyje taka kobieta? — mówiły.
Antonio Jose Bolivar Proano pragnął jej pomóc, więc jeździli od znachora do znachora. Wypróbowała wszelkie zioła i maści leczące bezpłodność.
Wszystko na próżno. Każdego miesiąca kobieta chowała się w najdalszym kącie domu, czekając, aż wypłynie z niej hańbiący strumień.
Zdecydowali się opuścić góry, bo mężczyźnie złożono obraź-liwą propozycję.
— Być może to ty się nie sprawdzasz. Musisz zostawić ją samą w czasie fiesty świętego Ludwika.
Proponowano mu, by zaprowadził ją na tę czerwcową fiestę i zmusił do uczestnictwa w tańcach i w wielkim zbiorowym pijaństwie, które zaczynało się zaraz po wyjściu księdza. Wszyscy pili wtedy na umór, leżąc na kościelnej podłodze, aż „puro", wódka z trzciny cukrowej płynąca z tłoczni strumieniami, sprawiała, że ciała zaczynały się kłębić pod osłoną nocy.
Antonio Jose Bolivar Proano nie chciał być ojcem karnawałowego dziecka. W tym czasie doszły do niego słuchy o planach kolonizacji dorzecza Amazonki. Rząd zapewniał duże ilości ziemi i pomoc techniczną tym, którzy zdecydowaliby się zasiedlić tereny będące przedmiotem waśni z Peru. A może zmiana klimatu uleczy ową przypadłość prześladującą jedno z nich?
Na krótko przed fiestą świętego Ludwika zebrali swój skromny dobytek, zamknęli dom i wyruszyli w podróż.
Zanim dotarli do portu rzecznego w El Dorado, minęły dwa tygodnie. Część drogi przebyli autobusem, część ciężarówką, a resztę zwyczajnie piechotą, mijając po drodze miasta o dziwnych zwyczajach, takie jak Zamora czy Loja, gdzie Indianie Saragurus wciąż ubierają się na czarno, obnosząc odwieczną żałobę po śmierci Atahualpy.
31
Po kolejnym tygodniu podróży, tym razem w kanu, gdzie wszystkie członki zesztywniały im z braku ruchu, dobili do zakola rzeki. Jedynym budynkiem, jaki tam zobaczyli, była ogromna chata z kamieni, która służyła za biuro, skład zboża i narzędzi oraz mieszkanie dla świeżo przybyłych osadników. Było to El Idilio.
Tu, po załatwieniu krótkich formalności, wręczono im starannie opieczętowany papier, który nadawał im status kolonów. Otrzymali dwa hektary dżungli, kilka maczet i łopat, parę worków zarobaczywionego ziarna oraz obietnicę wsparcia technicznego, która nigdy nie miała zostać spełniona.
Kobieta i mężczyzna sklecili sobie naprędce chałupę i natychmiast zabrali się do karczowania lasu. Pracując od brzasku do zmierzchu, wycinali w ciągu dnia jedno drzewo, parę lian, parę roślin, a nazajutrz o świcie widzieli, jak wszystko odrasta na nowo z mściwą zawziętością.
Kiedy nastała pierwsza pora deszczowa, skończyła im się żywność i nie wiedzieli, co dalej począć. Niektórzy z osadników mieli broń, stare strzelby, ale leśne zwierzęta były szybkie i przebiegłe. Wydawało się, że nawet ryby, które co chwila wyskakiwały z wody, lecz nie dawały się złapać, robią sobie z nich żarty.
Odcięci od świata przez deszcze, przez nieznane im dotąd południowe wichry, pogrążali się w rozpaczy, patrząc na wzbierającą bezustannie rzekę, na niesione przez nią drzewa i rozdęte ciała zwierząt. Wiedzieli, że mogą liczyć wyłącznie na cud.
Zaczęli umierać pierwsi osadnicy. Jedni po zjedzeniu dzikich owoców; inni na skutek nagłej, błyskawicznie rosnącej gorączki; jeszcze inni znikali w przepastnym brzuchu boa dusiciela, który oplatał swoje ofiary potężnym cielskiem, miażdżył, a potem połykał w długim, potwornym procesie trawienia.
Czuli się zagubieni w swej beznadziejnej walce z deszczem, grożącym z każdym nowym atakiem porwaniem chaty, z mo-skitami, które wykorzystywały każdą przerwę w ulewie, by zaatakować z nieprzejednaną zajadłością, obsiadały całe ciało, kłuły i wysysały krew, zostawiając zaczerwienione bąble
32
i larwy pod skórą— by te, w poszukiwaniu światła, otwierały ropiejące rany na swej drodze ku zielonej wolności — a także z wygłodniałymi zwierzętami, które włócząc się po lesie, zapełniały go straszliwym, spędzającym sen z powiek wyciem, dopóki półnadzy ludzie, o twarzach pomalowanych miąższem amory, z kolorowymi ozdobami na głowie i ramionach, nie przyszli im na ratunek.
To Shuarowie, zdjęci współczuciem, pospieszyli z pomocą.
Od nich nauczyli się polować, łowić ryby, budować chaty solidne i opierające się wichurom, odróżniać owoce jadalne od niejadalnych, a przede wszystkim nauczyli się od nich sztuki współżycia z dżunglą.
Kiedy minęła pora deszczowa, Shuarowie pomogli im wy-karczować zbocze góry, ostrzegając, że to daremny wysiłek.
Pomimo tych ostrzeżeń posiali pierwsze ziarno i nie potrzebowali wiele czasu, by odkryć, że ziemia jest nieurodzajna. Ciągłe deszcze wymywały ją, pozbawiając niezbędnych składników, więc rośliny więdły jeszcze przed kwitnieniem, słabe, zjadane przez szkodniki.
Gdy nadeszła następna pora deszczowa, uprawiane z takim mozołem pola spłynęły z wodą po zboczu przy pierwszej ulewie.
Dolores Encarnación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo nie przetrzymała drugiego roku i zmarła wycieńczona bardzo wysoką gorączką, przeżarta malarią aż do kości.
Antonio Jose Bolivar Proano wiedział, że nie może wrócić do swojej wioski w górach. Biedacy potrafią wybaczyć wszystko prócz porażki.
Musiał tu zostać, żyć zdany wyłącznie na towarzystwo wspomnień. Chciał się zemścić na tej przeklętej ziemi, na tym zielonym piekle, które wydarło mu miłość i marzenia. Nocami śnił mu się wielki ogień, zmieniający całą Amazonię w stos popiołu.
I w swojej bezsilności odkrył, że zbyt mało zna dżunglę, by móc ją znienawidzić.
Polując razem z Shuarami, poznał ich język. Polowali na ta-piry, aguti, kapibary, pekari, małe dziki o niezwykle smacznym mięsie, małpy, ptaki i gady. Nauczył się posługiwać bezgłośną i skuteczną dmuchawką i łowić zwinne ryby oszczepem.
33
Przy nich pozbył się uczucia wstydu właściwego katolikom, zwłaszcza pochodzącym ze wsi. Chodził półnagi i unikał kontaktów z nowymi osadnikami, którzy patrzyli na niego jak na półgłówka.
Antonio Jose Bolivar Proano nigdy nie zastanawiał się nad słowem „wolność", ale w dżungli korzystał z niej bez ograniczeń. Choć starał się podsycać w sobie uczucie nienawiści, czuł się tu dobrze, a w końcu uległ czarowi tych bezkresnych i bezpańskich przestrzeni i zaczął zapominać.
Jadł, kiedy był głodny. Wybierał tylko najsmaczniejsze owoce, rezygnował z łowienia ryb, które wydawały mu się zbyt powolne, tropił leśnego zwierza, a kiedy miał już go na odległość strzału z dmuchawki, stwierdzał, że czuje apetyt na co innego.
Gdy zapadała noc i szukał samotności, układał się do snu pod kanu, natomiast gdy pragnął towarzystwa, odwiedzał Shuarów.
Oni przyjmowali go przyjaźnie. Częstowali jedzeniem, skrętami z tytoniowych liści i rozmawiali z nim całymi godzinami przy niegasnącym nigdy ognisku pomiędzy trzema palikami, spluwając obficie dookoła.
— Jacy my jesteśmy? — pytali go.
— Sympatyczni jak stado ogoniastych małp, gadatliwi jak pijane papugi i krzykliwi jak diabły.
Shuarowie przyjmowali te porównania wybuchami śmiechu i gromko popierdywali na znak ukontentowania.
— A tam, skąd jesteś, to jak jest?
— Zimno. Ranki i wieczory są lodowate. Musimy nosić długie wełniane poncha i kapelusze.
— Dlatego śmierdzicie. Kiedy sracie, brudzi wam się poncho.
— Nie. No, czasem się zdarza. Ale w takim zimnie nie możemy się kąpać, kiedy nam się zachce, tak jak wy.
— Czy małpy u was też noszą poncha?
— W górach nie ma małp. Ani pekari. Ludzie w górach nie polują.
— Noto co jedzą?
— Co się da. Ziemniaki, kukurydzę. Czasem, od święta, jakąś kurę albo wieprzka. Albo świnkę morską w dni targowe.
— To co ludzie robią, jak nie polują?
34
— Pracują. Od wschodu do zachodu słońca.
—Ale to głupki! Ale głupki! — stwierdzali Shuarowie.
Po pięciu latach zrozumiał, że nigdy nie porzuci tych stron. Uświadomiły mu to dwa zdradzieckie zęby.
Od Shuarów nauczył się, że chodząc po puszczy, trzeba stawiać mocno stopy na ziemi, mieć oczy i uszy otwarte na najmniejszy szelest i ani na moment nie wypuszczać z ręki maczety. Pewnego dnia w chwili nieuwagi wbił maczetę w ziemię, żeby poprawić ładunek owoców, i kiedy sięgał po nią ponownie, poczuł na prawej ręce piekące ukłucia zębów żmii iksowatej.
Zdążył jeszcze zobaczyć, jak metrowy gad ucieka, znacząc na ziemi iksowate ślady, którym zawdzięcza swą nazwę — i zareagował błyskawicznie. Skoczył, tnąc maczetą tą samą ręką, która została zraniona, i siekał żmiję na kawałki tak długo, aż jad przesłonił mu bielmem oczy.
Po omacku odszukał głowę gada i czując, że życie z niego uchodzi, skierował się w stronę wioski Shuarów.
Indianie zobaczyli, jak idzie z trudem, słaniając się na nogach. Już nie mógł mówić, gdyż język, tak jak całe ciało, był potwornie spuchnięty. Wydawało się, że za chwilę skóra mu pęknie, lecz zanim stracił przytomność, zdążył pokazać łeb żmii.
Obudził się po wielu dniach, wciąż jeszcze opuchnięty i wstrząsany dreszczami, ale gorączka zaczęła ustępować.
Indiański czarownik przywrócił mu zdrowie po długim procesie leczenia.
Wywary z ziół wyciągnęły z niego jad. Okłady z popiołu złagodziły gorączkę i uwolniły go od majaków. Dieta oparta na mózgu, wątrobie i nerkach małpy pozwoliła mu po trzech tygodniach stanąć na nogi.
W czasie rekonwalescencji nie wolno mu było oddalać się od wioski i kobiety pilnowały, by nie zaniedbywał leczniczych kąpieli.
— Jeszcze masz w środku truciznę. Musisz ją z siebie wyrzucić, ale trochę trzeba zostawić, bo to cię obroni przed nowym ukąszeniem.
Ten proces przyspieszano, podając mu soczyste owoce, zioła i różne mikstury, które powodowały, że wydalał z siebie mocz nawet wtedy, kiedy już nie czuł parcia.
35
Shuarowie, widząc, że zupełnie powrócił do zdrowia, obdarowali go prezentami: nową dmuchawką, wiązką strzał, sznurkiem rzecznych pereł, przepaską z piór tukana, i poklepując bez końca po plecach, dali mu do zrozumienia, że został przez nich zaakceptowany, gdyż przeszedł próbę wyznaczoną przez kaprys krotochwilnych bogów, tych pośledniejszych, którzy ukrywają się wśród skarabeuszy lub błędnych ogników i udają gwiazdy, by zwodzić ludzi i mamić ich złudnym blaskiem.
Na znak szacunku pomalowano mu ciało połyskliwymi farbami, tak by przypominało skórę węża boa, i zaproszono do wspólnego tańca.
Był jednym z nielicznych ludzi, którzy przeżyli ukąszenie żmii iksowatej, i trzeba to było uczcić Świętem Węża.
Pod koniec uroczystości pierwszy raz w życiu pił natemę, słodki halucynogenny likier sporządzony z gotowanych korzeni yahuasca, i w narkotycznym śnie ujrzał siebie jako nieodłączną część tej wciąż zmieniającej się dżungli, jako włosek na tym niekończącym się zielonym ciele, myśląc i czując jak Shuar, i nagle odkrył, że ma na sobie strój wytrawnego łowcy i tropi dziwne zwierzę, bez formy i ciała, bez zapachu i głosu, ale z błyszczącymi żółtymi ślepiami.
Był to nieomylny znak, że ma zostać, więc został.
Później znalazł sobie towarzysza, Shuara imieniem Nushino, również przybysza z daleka, z tak daleka, że opisywane miejsce jego pochodzenia ginęło w dorzeczu górnej Amazonki. Nushino zjawił się kiedyś wśród nich z kulą w plecach, pamiątką po cywilizacyjnej ekspedycji wojsk peruwiańskich. Nieprzytomnego, wykrwawionego przyniosła dryfująca łódź po wielu dniach dramatycznej podróży.
Shuarowie z Shumbi wyleczyli go, a gdy powrócił do zdrowia, pozwolili zostać, gdyż więzy krwi na to pozwalały.
Razem penetrowali gąszcz. Nushino był silny. Miał wąskie biodra i szerokie bary, pływał nie gorzej od delfinów rzecznych i zawsze był w dobrym humorze.
Można było spotkać ich obu, jak tropili wielkiego zwierza: przyglądali się wtedy zostawionym przez niego odchodom, a kiedy już byli pewni swego, Antonio Jose Bolivar ustawiał
36
się na polanie, a Nushifio naganiał ofiarę tak, by wybiegłszy z gąszczu, trafiała wprost na zatrutą strzałę.
Czasami upolowali jakieś pekari dla osadników, a pieniądze, które od nich otrzymywali, nie miały innej wartości prócz tej, że mogły być wymienione na nową maczetę lub worek soli.
Kiedy nie polował w towarzystwie Nushina, szukał jadowitych węży.
Potrafił ogłupić gada przeraźliwym gwizdem, podejść zupełnie blisko i stanąć z nim oko w oko. Żeby go zmylić, wykonywał ręką płynne ruchy imitujące węża, a potem wymyślał inne, które wąż, jak zahipnotyzowany, z kolei powtarzał po nim. Wtedy drugą ręką pewnie chwytał zaskoczonego gada za kark, zahaczał mu zęby o brzeg wydrążonej tykwy i czekał, aż zwierzę wypuści tam cały swój jad.
Kiedy spłynęła ostatnia kropla, ciało węża flaczało i nie miał on już siły na dalszą nienawiść, a może rozumiał, że jest daremna, i Antonio Jose Bolivar z gestem odrazy wyrzucał go w krzaki. ¦¦¦•¦¦¦> ¦"
Za jad dobrze płacono. Co roku zjawiał się przedstawiciel laboratorium, w którym produkowano odtrutkę przeciwjado-wą, i skupował śmiercionośne buteleczki.
Czasami wąż okazywał się szybszy, on jednak zbytnio się tym nie przejmował. Wiedział, że spuchnie jak ropucha i przez parę dni będzie majaczył w gorączce, ale że wkrótce przyjdzie do siebie. Był uodporniony i lubił popisywać się przed kolonami, pokazując pokryte szramami ręce.
Życie w dżungli wyrobiło każdy mięsień jego ciała. Żelazne muskuły z biegiem lat stały się łykowate. Wiedział o dżungli tyle co każdy Shuar. Potrafił tropić zwierzynę jak Shuar. Pływał tak dobrze jak Shuar. Można powiedzieć, że był taki jak oni, jednak nie był jednym z nich.
Dlatego co jakiś czas musiał ich opuszczać, gdyż — jak tłumaczyli — to dobrze, że nie był jednym z nich. Pragnęli go widzieć, mieć go u siebie, ale też lubili odczuwać jego nieobecność, smutek, że nie mogą z nim rozmawiać, i radosny skurcz serca, kiedy pojawiał się znowu. ¦
Pory deszczowe i pory beztroski przeplatały się ze sobą. W ich rytmie poznawał rytuały i sekrety tego ludu. Razem
37
z nim codziennie oddawał cześć spreparowanym główkom zabitych nieprzyjaciół, którzy zginęli jako mężni wojownicy, i wspólnie z Shuarami śpiewał anents, pieśni-poematy wyrażające wdzięczność za otrzymaną odwagę i błaganie o trwały pokój.
Wziął udział w sutej uczcie wydanej przez starców, którzy stwierdzili, że nadszedł już czas „odejścia", a kiedy, zamroczeni kukurydzianym piwem i natemą, usnęli wśród halucynacyj-nych wizji otwierających im wrota do innego, zapowiedzianego świata, pomógł ich przenieść do odległej chaty i namaścić ich ciała słodką melasą z palmy chonta.
Następnego dnia przy wtórze anents witał ich nowe życie, tym razem pod postacią ryby, motyla albo obdarzonego rozumem zwierzęcia, i wraz z towarzyszami zbierał idealnie oczyszczone białe kości, zbyteczne szczątk