O STARYM CZŁOWIEKU, CO CZYTAŁ ROMANSE LUIS SEPULVEDA O STARYM CZŁOWIEKU, CO CZYTAŁ ROMANSE Przełożyła Elżbieta Komarnicka NOIR SUR BLANC Opracowanie redakcyjne: Marta Szafrańska-Brandt Korekta: Maciej Korbasiński Janina Zgrzembska Projekt okładki: Tomasz Lec Tytuł oryginału: Un viejo que leia novelas de amor Copyright O Luis Sepulveda, 1989 by arrangement with Dr. Ray-Giide Mertin, Literarische Agentur, Bad Homburg, Germany For the Polish edition Copyright © 2006, Noir sur Blanc, Warszawa ISBN 83-7392-137-0 Od autora W chwili, kiedy ta książka była czytana w Oviedo przez członków jury, które za parę dni miało jej przyznać nagrodę Tigre Juan, zbrojna banda morderców — opłacana przez jeszcze większych zbrodniarzy, z tych, co to noszą dobrze skrojone garnitury i mają zadbane paznokcie, i twierdzą, że działają w imię „postępu" — pozbawiła życia słynnego obrońcę Amazonii, a zarazem jednego z najwybitniejszych i najbardziej konsekwentnych działaczy Światowego Ruchu Ekologicznego. Ta powieść już nie dotrze do twych rąk, Chico Mendesie, drogi przyjacielu, który mówiłeś tak mało, a zrobiłeś tak wiele, ale nagroda Tigre Juan należy również do ciebie i do tych wszystkich, którzy pójdą twoją drogą, naszą wspólną drogą w obronie jedynego świata, jaki posiadamy. Mojemu dalekiemu przyjacielowi Miguelowi Tzenke, shuarskiemu syndykowi z Sumbi nad górną Nangaritzą i wielkiemu obrońcy Amazonii. To on pewnej nocy, pełnej opowieści przesiąkniętych magią, zdradził mi parę szczegółów ze swojego nieznanego zielonego świata, które później w innym miejscu, z dala od podzwrotnikowego Edenu, posłużyły mi za kanwę tej opowieści. r Rozdział pierwszy Groźne niebo wisiało nisko nad głową jak rozdęte ośle podbrzusze. Ciepły i lepki wiatr gonił opadłe liście i wściekle szarpał rachitycznymi drzewami bananowymi, które zdobiły fasadę urzędu gminnego. Grupka mieszkańców El Idilio i garść okolicznych awanturników skupiła się na nabrzeżu, czekając na swoją kolejkę, by zasiąść w przenośnym fotelu doktora Rubicundo Loachamina, dentysty, który dla złagodzenia bólu stosował wobec swoich pacjentów ciekawy rodzaj słownego znieczulenia. — Boli? — pytał. Pacjenci, wczepieni kurczowo w poręcze fotela, w odpowiedzi wytrzeszczali oczy i spływali potem. Niektórzy próbowali wyrwać z ust bezceremonialne ręce dentysty i obrzucić go wiązanką mocnych przekleństw, ale jego silne ramiona i władczy głos przywoływały ich do porządku. — Spokój, do cholery! Zabieraj ręce! Wiem, że cię boli. A czyja to wina? No? Może moja? To wina rządu! Wbij to sobie porządnie do głowy. Rząd jest winien tego, że masz spróchniałe zęby. Rząd odpowiada za twój ból. Wtedy pacjenci markotnieli i przytakiwali, zamykając oczy albo lekko kiwając głową. Doktor Loachamin nienawidził rządów. Wszystkich razem i każdego z osobna. Nieślubny syn hiszpańskiego emigranta, odziedziczył po ojcu ogromną niechęć do wszystkiego, co ma związek z władzą, ale przyczyny tej wrogości ulotniły się gdzieś w czasie jakiejś młodzieńczej hulanki i jego anarchi- 11 styczne gadanie było teraz zwykłym, choć nawet sympatycznym nudziarstwem. Złorzeczył na kolejny rząd tak samo jak na jankesów zjeżdżających tu czasem z pól naftowych w Coca, tych bezczelnych cudzoziemców, którzy bez pozwolenia fotografowali otwarte usta jego pacjentów. Niedaleko od nich nieliczna załoga „Sucre" dźwigała kiście zielonych bananów i worki kawy. Na nabrzeżu stały wyładowane wcześniej butle gazowe oraz sterty pudeł pełnych piwa, wódki „Frontera" i soli. Statek miał odpłynąć, jak tylko dentysta upora się z cudzymi zębami. Jego trasa prowadziła w górę rzeki Nangaritzy, potem rzeką Zamorą, do której wpada Nangaritza, a po czterech dniach powolnego żeglowania mieli przybić do rzecznego portu El Dorado. Statek, stara pływająca balia, poruszająca się na skutek decyzji kapitana i pierwszego mechanika w jednej osobie, wysiłków dwóch krzepkich załogantów i dobrej woli wysłużonego, kichającego motoru na ropę, miał powrócić, dopiero gdy minie pora deszczowa, którą zapowiadało zaciągnięte niebo. Doktor Rubicundo Loachamin odwiedzał El Idilio dwa razy w roku, tak samo jak urzędnik poczty, który rzadko kiedy przywoził list do kogokolwiek. Ze swojej zniszczonej teczki wyjmował jedynie oficjalne dokumenty przeznaczone dla al-kada albo wyblakłe z nadmiaru wilgoci portrety aktualnych gubernatorów o grobowych minach. Ludzie czekali na przybycie statku głównie po to, by uzupełnić zapasy soli, gazu, piwa i wódki, jednak dentystę przyjmowali z ulgą, szczególnie ci, którzy wyszli cało z malarii i zmęczeni ciągłym wypluwaniem ostrych resztek uzębienia, marzyli, by mieć wreszcie oczyszczone dziąsła i wypróbować jedną z protez ułożonych równo na suknie w zdecydowanym kolorze kardynalskiej purpury. Pyskując na rząd, dentysta wyciągał z dziąseł ostatnie kawałki zębów i natychmiast zarządzał płukanie ust wódką. — No, zobaczymy. Ta proteza dobra? — Ciśnie mnie. Nie mogę zamknąć ust. — Patrzcie go, jaki delikatny. A ta lepsza? 12 — Ta za duża. Jak kichnę, to mi wypadnie. — To nie kichaj, bałwanie. Otwórz usta. I słuchali go. Wypróbowywali różne protezy, aż trafiali na tę najwygodniejszą, i kiedy targowali się o cenę, dentysta dezynfekował pozostałe w garnku z chlorowanym wrzątkiem. Przenośny fotel doktora Rubicundo Loachamina był dla mieszkańców dorzeczy Zamory, Yacuambi i Nangaritzy całą instytucją. W rzeczywistości był to stary fotel fryzjerski z podnóżkiem i poręczami polakierowanymi na biało. Żeby go przenieść, potrzeba było siły kapitana i załogi statku. Stawiano go na podwyższeniu o powierzchni jednego metra kwadratowego, które dentysta nazywał „gabinetem". — W gabinecie ja rządzę, do cholery. Macie robić, co każę. Jak stąd zejdziecie, możecie mnie nazywać wyrwiszczęką, ko-nowałem, dłubigębą czy jak wam się żywnie podoba, i może nawet dam się zaprosić na wódkę. Ci, którzy czekali na swoją kolejkę, mieli wypisane na twarzach bezbrzeżne cierpienie, a ci, którym dentysta właśnie wyrywał zęby, też wyglądali nie lepiej. Jedynymi uśmiechniętymi ludźmi w otoczeniu dentysty byli Jibarowie, którzy przyglądali się wszystkiemu, siedząc w kucki. Jibarowie. Indianie odrzuceni przez swoje własne plemię, Shuarów, którzy uważają ich za ludzi spodlonych i zdegenero-wanych obyczajami „apaczów", czyli białych. Jibarowie, ubrani w białe szmaty, akceptowali bez sprzeciwu nazwę-przezwisko, które nadali im hiszpańscy konkwistadorzy. .: - "¦¦>•¦.. Pomiędzy Shuarami, wyniosłymi i dumnymi znawcami sekretów Amazonii, a Jibarami, takimi jak ci czekający w El Idilio na niedopity alkohol, istniała wielka różnica. Jibarowie szczerzyli w uśmiechu swoje szpiczaste, ostrzone rzecznymi kamieniami zęby. — A wy co się tak gapicie, do diabła? Któregoś dnia też wpadniecie w moje ręce, małpiszony — odgrażał się dentysta. Jibarowie, szczęśliwi, że zwrócono na nich uwagę, odpowiadali: ,: 13 — Jibarowie dobre zęby mieć. Jibarowie dużo małpie mięso jeść. Czasami jakiś pacjent wydawał wrzask, od którego ptaki wzbijały się w powietrze, i jedną ręką gwałtownie odpychał od siebie kleszcze, a drugą sięgał po rękojeść maczety. — Zachowuj się jak mężczyzna, baranie. Wiem, że cię boli, i już ci mówiłem, czyja to wina. Mnie tu nie będziesz straszył: Siedź spokojnie i pokaż, że jesteś facet z jajami. — Przecież pan mi duszę wyrywa, doktorze. Muszę sobie najpierw pociągnąć gorzałki. Kiedy zszedł z krzesła ostatni cierpiętnik, dentysta odetchnął. Zawinął protezy, które nie znalazły chętnych, w purpurowe sukno i kiedy dezynfekował narzędzia, zobaczył płynącego w kanu Shuara. Indianin wiosłował równomiernie, stojąc na rufie wąskiego czółna. Zbliżywszy się do „Sucre", uderzył parę razy wiosłami o wodę i kanu przywarło do burty. Ze statku wychylił się znudzony kapitan. Shuar tłumaczył mu coś, gestykulując przesadnie i spluwając bez przerwy. Dentysta osuszył narzędzia i ułożył je w skórzanym futerale. Potem wziął naczynie pełne wyrwanych zębów i wysypał je wszystkie do wody. Kapitan i Shuar przeszli obok niego i skierowali się w stronę urzędu gminy. — Musimy poczekać, doktorze. Płyną tu z martwym jan-kesem. Nie była to miła nowina. „Sucre" był niewygodną balią, zwłaszcza w czasie rejsów powrotnych, wyładowany po brzegi zielonymi bananami i workami zbyt późno zebranej, na wpół zgniłej kawy. Jeśli nie zdążą wrócić przed nastaniem pory deszczowej — co właściwie było już pewne, gdyż statek na skutek rozmaitych awarii miał tydzień opóźnienia — trzeba będzie ładunek, pasażerów i załogę wcisnąć pod plandekę, gdzie nie ma miejsca na hamaki, a jeśli do tego wszystkiego doda się jeszcze nieboszczyka na pokładzie, podróż będzie w dwójnasób uciążliwa. Dentysta pomógł wnieść na pokład fotel, a potem poszedł na koniec nabrzeża, gdzie czekał na niego Antonio Jose Bo- 14 livar Proano. Był to stary człowiek, który zdawał się nie przywiązywać wagi do faktu, że jego żylaste ciało dźwiga ciężar tak wielkiego nazwiska. — Jeszcze żyjesz, Antonio Jose Bolivarze? Stary powąchał się pod pachami, po czym odpowiedział: — Chyba tak. Jeszcze nie cuchnę. A pan? — A jak twoje zęby? — Mam je tutaj — odpowiedział stary, sięgając do kieszeni. Rozwinął wyblakłą chustkę i pokazał sztuczną szczękę. — Dlaczego jej nie nosisz, stary ośle? — Już wkładam. Przecież ani nie jadłem, ani nie mówiłem, to po co ją niszczyć? Stary wcisnął protezę, mlasnął językiem, splunął obficie i podał dentyście butelkę „Frontery". — Dobra. Chyba sobie na to zasłużyłem. — Pewnie. Dzisiaj wyrwał pan dwadzieścia siedem całych zębów i mnóstwo kawałków, ale rekordu pan nie pobił. — Zawsze mnie podliczasz? — A od czego są przyjaciele? Żeby cieszyć się z cudzych sukcesów. Kiedyś bywało lepiej, prawda? Wtedy gdy przyjeżdżali tu młodzi osadnicy. Pamięta pan tamtego pacana, który dał sobie wyrwać wszystkie zęby, żeby wygrać zakład? Doktor Rubicundo Loachamin pokręcił głową, żeby mu się wspomnienia poukładały, i przywołał na pamięć obraz mężczyzny, niezbyt młodego, ubranego po wiejsku, na biało. Był bez butów, ale miał srebrne ostrogi. Wieśniak podszedł do dentysty w towarzystwie kilkunastu typów, wszyscy kompletnie pijani. Byli to poszukiwacze złota, ludzie znikąd. Nazywano ich włóczęgami i było im wszystko jedno, czy złoto znajdą w rzece, czy też w kiesce bliźniego. Chłopina opadł na fotel i patrzył na lekarza z głupią miną. . . , • — Słucham. — Pan mi wyrwie wszystkie. Jeden po drugim, i będzie mi je pan układał tutaj na stole. — Otwórz usta. Mężczyzna usłuchał i dentysta stwierdził, że obok komplet- 15 nie zrujnowanych zębów trzonowych zostało mu dużo zdrowych czy trochę nadpsutych. — Sporo ci jeszcze zostało. Masz pieniądze, żeby tyle wyrwać? Mężczyzna stracił swój głupkowaty wyraz twarzy. — Doktorze, chodzi o to, że tu obecni moi przyjaciele nie wierzą, że jestem macho. Więc im powiedziałem, że dam sobie wyrwać wszystkie zęby jeden po drugim i nawet nie pisnę. No to się założyliśmy i zarobioną forsą podzielę się z panem po połowie. — Już przy drugim będziesz miał pełne gacie i będziesz wołał mamuśkę — krzyknął ktoś z gromady i wszyscy gruchnęli głośnym śmiechem. — Lepiej idź się napić i jeszcze raz to przemyśl. Ja nie mam czasu na idiotyzmy — powiedział dentysta. — Tyle że jak pan mi nie pozwoli wygrać zakładu, doktorze, to panu odrąbię głowę tym, co tu mam ze sobą. Z błyskiem w oku gładził rękojeść maczety. Tak więc przystąpiono do rzeczy. Mężczyzna otworzył usta i dentysta zaczął od nowa liczyć zęby. — Piętnaście — powiedział, a tamten ułożył łańcuszek z piętnastu ziarenek złota na purpurowym suknie od protez, po jednym za każdy ząb. Inni dorzucali nowe ziarenka złota, obstawiając zakład. Kiedy poszedł piąty ząb, ich liczba zaczęła rosnąć błyskawicznie. Wieśniak pozwolił sobie wyrwać pierwszych siedem zębów, nie mrugnąwszy nawet okiem. Było cicho jak makiem zasiał, ale przy ósmym zaczął się krwotok i krew w jednej chwili wypełniła mu usta. Mężczyzna nie był w stanie mówić, ale gestem poprosił o chwilę przerwy. Splunął kilka razy, zostawiając na podeście skrzepłą krew, i pociągnął łyk wódki, po czym aż zwinął się z bólu, lecz jęku nie wydał, jeszcze parę razy splunął i znowu gestem dał znak, że można kończyć dzieło. . • Pod koniec tej całej jatki na jego bezzębnej i opuchniętej aż po uszy twarzy rozlał się mrożący krew w żyłach wyraz triumfu, kiedy dzielił z doktorem swoją wygraną. 16 — Tak. To były czasy — mruknął doktor Loachamin, pociągając spory łyk z butelki. Wódka z trzciny cukrowej sparzyła mu gardło; zwrócił butelkę z wyrazem niesmaku. — Niech się pan nie krzywi, doktorze. To zabija robaki w żołądku — zaczął Antonio Jose Bolivar, ale nie dokończył zdania. Zbliżały się dwa czółna. W jednym z nich zobaczyli leżącego człowieka, którego jasna głowa przewieszona była przez burtę. Rozdział drugi Alkad, jedyny urzędnik państwowy, najwyższy autorytet i przedstawiciel władzy zbyt dalekiej, aby mogła budzić strach, był obleśnym typem, który bez przerwy się pocił. Miejscowi mówili, że od chwili, gdy opuścił „Sucre" i zszedł na ląd, wciąż wyżymał mokre od potu chusteczki, przez co nadano mu przydomek Glista. Szeptano też, że przed przyjazdem do El Idilio pełnił ważną funkcję w jakimś dużym mieście w górach, ale za nadużycia zesłano go za karę na wschód, do tej zapadłej dziury. Jego głównym zajęciem, poza poceniem się, było kontrolowanie zapasów piwa. Siedząc w swoim gabinecie, sączył je z butelki oszczędnie, małymi łyczkami, gdyż wiedział, że kiedy zapas się skończy, rzeczywistość stanie się jeszcze bardziej okrutna. Przy odrobinie szczęścia mogło się zdarzyć, że upał zrekompensuje nieco wizyta jakiegoś jankesa nieźle zaopatrzonego w whisky. Alkad nie pił wódki jak wszyscy inni tubylcy. Twierdził, że „Frontera" sprowadza na niego koszmary senne i wtedy dręczy go upiór obłędu. Od pewnego nieokreślonego bliżej czasu mieszkał z Indianką, którą ciągle bił, twierdząc, że usidliła go za pomocą czarów, i wszyscy czekali tylko, kiedy ona go zamorduje. Nawet porobiono odpowiednie zakłady. Od momentu, gdy tu przybył siedem lat temu, wszyscy go znienawidzili. Miał manię ściągania bezsensownych podatków. Próbował sprzedawać zezwolenia na polowanie i łowienie ryb na niedostępnych terenach. Chciał pobierać opłaty od zbieraczy chrustu za użytkowanie podmokłej puszczy, starszej niż wszystkie 19 państwa, a przy budynku aresztu o zaostrzonym reżimie rozkazał wybudować trzcinowy szałas, by zamykać w nim pijaków, którzy uchylali się od płacenia kar za zakłócanie porządku publicznego. Kiedy przechodził, obrzucano go pogardliwymi spojrzeniami, a lejący się zeń pot utwierdzał ludzi w nienawiści. Natomiast jego poprzednik był powszechnie lubiany. Miał dewizę: żyj i pozwól żyć innym. To jemu zawdzięczano kursy statku i pocztę, i wizyty dentysty, ale nie utrzymał się długo na swoim stanowisku. Pewnego razu wdał się w sprzeczkę z poszukiwaczami złota i po dwóch dniach znaleziono go z głową rozpłataną ciosami maczety, na wpół zjedzonego przez mrówki. El Idilio przez parę lat pozostawało bez władzy, która strzegłaby zwierzchności Ekwadoru nad dżunglą bez możliwych do wytyczenia granic, aż wreszcie stolica przysłała tu urzędnika z wyrokiem karnym. Początkowo w każdy poniedziałek—miał obsesję na punkcie poniedziałków — wciągał flagę na maszt przy nabrzeżu, aż któregoś dnia wichura porwała w głąb dżungli płótno, a razem z nim pewność, że minął kolejny poniedziałek, co zresztą dla nikogo nie miało znaczenia. Alkad wszedł na nabrzeże. Ocierał chustką pot z twarzy i karku. Wyżymając ją, polecił przynieść ciało. Nieboszczyk miał nie więcej niż czterdzieści lat, jasne włosy i muskularną budowę ciała. — Gdzie go znaleziono? Shuarowie spojrzeli po sobie, zastanawiając się, czy lepiej odpowiedzieć, czy milczeć. — Czy te dzikusy nie rozumieją po hiszpańsku? W końcu jeden z Indian powiedział: — W górę rzeki. O dwa dni stąd. — Pokażcie tę ranę. Drugi Indianin odwrócił głowę nieboszczyka. Insekty wyżarły mu prawe oko, natomiast lewe było wciąż niebieskie i błyszczące. Od podbródka po prawe ramię mięso było wyrwane. Z rany wyzierały resztki arterii i jakieś białe robaki. — To wyście go zabili. 20 Shuarowie cofnęli się. — Nie. Shuar nie zabić. — Nie kłamcie. Załatwiliście go maczetą. To widać od razu. Spocony tłuścioch wyciągnął pistolet i wycelował w zaskoczonych Indian. — Nie. Shuar nie zabić — odważył się powtórzyć ten, który odezwał się przedtem. Alkad uciszył go uderzeniem rękojeścią pistoletu. Cienka strużka krwi przecięła czoło Shuara. — Nie będziecie ze mnie robić głupka. To wyście go zabili. Idziemy. W urzędzie już mi powiecie dlaczego. Ruszać się, dzikusy. A pan, kapitanie, niech się przygotuje na zabranie dwóch więźniów na statek. . ;. — Przepraszam. Ale trafił pan jak kulą w płot. To nie jest rana od maczety — dał się słyszeć głos Antonia Jose Bolivara. Alkad wyżął z wściekłością chusteczkę. —A ty skąd to wiesz? — Wiem, bo widzę. Stary podszedł do trupa, pochylił się, odsunął mu głowę i palcami rozwarł ranę. — Widzi pan, że ciało rozorane jest równolegle w kilku miejscach? Że rany na szczęce są głębokie, a im dalej w dół, tym płytsze? Widzi pan, że tu są cztery ślady, a niejeden? — I co, u diabła, chcesz mi przez to powiedzieć? — Że nie ma maczety o czterech ostrzach. To pazury. Pazury ocelota. Zabił go dorosły osobnik. Niech pan podejdzie i powącha. — Powąchać? Przecież widzę, że się rozkłada. — Proszę uklęknąć i powąchać. Niech się pan nie boi trupa ani robaków. Niech pan powącha ubranie, włosy, wszystko. Przezwyciężając wstręt, grubas pochylił się i jak bojaźliwy pies zaczął węszyć, nie zbliżając się zbytnio. — No i co to za zapach? Inni ciekawscy podeszli, żeby też powąchać zwłoki. — Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Krwi, robaków — odpowiedział alkad. — Śmierdzi sikami kota — zauważył jeden z gapiów. — Kocicy. Sikami wielkiej kocicy — sprecyzował stary. 21 — To jeszcze nie znaczy, że to nie oni go zabili. Alkad próbował ratować swój autorytet, ale uwaga wszystkich skupiona była na starym. Antonio Jose Bolivar raz jeszcze obejrzał ciało. — Zabiła go samica. Rozszarpała i natychmiast naznaczyła moczem, żeby inne zwierzęta nie pożarły ścierwa, zanim ona nie zawoła samca. On musi tu się gdzieś kręcić, być może ranny. — Bajki na dobranoc. Te dzikusy go zabiły i polały kocimi sikami. Wam to można wmówić każdą głupotę — powiedział alkad. Indianie chcieli coś powiedzieć, ale wycelowana w nich lufa pistoletu była bezwzględnym rozkazem milczenia. — A dlaczego mieliby to zrobić? — wtrącił się dentysta. — Dlaczego? Dziwi mnie pańskie pytanie, doktorze. Żeby go okraść. A cóż innego ich interesuje? Te dzikusy nie cofną się przed niczym. Stary pokręcił głową z niesmakiem i spojrzał na dentystę. Ten zrozumiał, o co chodzi staremu, i pomógł mu rozłożyć na deskach pomostu rzeczy nieboszczyka. Zegarek, kompas, portfel z pieniędzmi, zapalniczkę na benzynę, nóż myśliwski, srebrny łańcuch z ozdobą w kształcie końskiej głowy. Stary powiedział coś do jednego z Shuarów w ich języku, ten wskoczył do kanu i podał im plecak z zielonego brezentu. Znajdowały się w nim naboje do strzelby i pięć małych skórek. Były to skórki pręgowanych kociąt, które nawet nie miały jednej piędzi długości. Były natarte solą i śmierdziały, chociaż nie tak bardzo jak zwłoki. — W porządku, ekscelencjo, zdaje się, że ma pan problem rozwiązany — powiedział dentysta. Alkad, nie przestając się pocić, spoglądał na Shuarów, na starego, na zebranych ludzi, na dentystę i nie wiedział, co powiedzieć. Indianie, zaledwie ujrzeli skórki, wymienili pomiędzy sobą parę pospiesznych zdań i wskoczyli do czółna. — Stać! Nie ruszycie się stąd, póki nie pozwolę wam odejść — oświadczył grubas. 22 — Niech pan im pozwoli odpłynąć. Mają po temu ważne powody. Czy jeszcze pan nie rozumie? Stary patrzył na alkada i kręcił głową, nagle wziął jedną ze skórek i rzucił w jego stronę. Spocony grubas chwycił ją z gestem odrazy. — Niech pan pomyśli, ekscelencjo. Tyle lat tutaj i niczego się pan nie nauczył. Proszę się zastanowić. Ten skurwysyn jan-kes zastrzelił małe i z całą pewnością zranił samca. Niech pan spojrzy w niebo. Wygląda na to, że wkrótce zacznie padać. Co więc się wydarzyło? Samica widocznie poszła na łowy, żeby napełnić żołądek i mieć mleko dla małych przez pierwsze tygodnie pory deszczowej. Małe jeszcze ssały i zostały pod opieką ojca. Tak się zachowują oceloty i tak musiał je zaskoczyć myśliwy. Teraz samica krąży tu gdzieś oszalała z bólu. Krąży w poszukiwaniu ludzi. Nie było jej trudno odnaleźć ślady. Nieszczęśnik niósł na plecach zapach mleka, za którym szła. Już zabiła człowieka. Już poczuła i poznała smak ludzkiej krwi i dla jej małego mózgu wszyscy jesteśmy mordercami; dla niej wszyscy mamy ten sam zapach. Niech pan pozwoli Shuarom odejść. Muszą uprzedzić mieszkańców swojej osady i okolic. Samica z każdym dniem będzie bardziej zrozpaczona i niebezpieczna i będzie szukała krwi w skupiskach ludzkich. To skurwiel! Niech pan popatrzy na te skórki. Małe, bezwartościowe. Polować, kiedy zbliża się pora deszczowa, i to ze strzelbą! O, ile mają dziur. To chyba jasne, pan obwinia Shuarów, a okazuje się, że prawo złamał jankes. Polował poza sezonem, i to na zwierzęta będące pod ochroną. A jeśli szuka pan broni, zapewniam pana, że oni jej nie mają, bo znaleźli zwłoki tego człowieka bardzo daleko od miejsca, gdzie został zabity. Nie wierzy mi pan? Proszę spojrzeć na jego buty. Obcasy są naderwane. To znaczy, że samica wlokła go dobry kawał już nieżywego. A ta koszula cała poszarpana na piersiach. Tu chwyciła go zębami i ciągnęła po ziemi. Biedak. Musiał mieć straszną śmierć. Niech pan spojrzy na tę ranę. Jedną łapą rozerwała mu tętnicę szyjną. Chyba z pół godziny dogorywał, kiedy ona chłeptała wypływającą, spienioną krew, a potem to sprytne zwierzę zaciągnęło go nad rzekę, żeby nie zjadły go mrówki. Obsikała zwłoki, w ten sposób je naznaczyła, i ruszy- 23 ła na poszukiwanie samca. Wtedy właśnie znaleźli je Shuaro-wie. Niech pan ich puści i poprosi, żeby ostrzegli poszukiwaczy złota, którzy koczują nad brzegiem rzeki. Jedna oszalała z bólu samica ocelota jest groźniejsza od dwudziestu morderców razem wziętych. Alkad nie powiedział ani słowa i poszedł pisać raport do inspektoratu policji w El Dorado. Powietrze było coraz bardziej duszne i gęste. Lepkie, oklejało skórę jak krępująca błona i niosło od dżungli ciszę zwiastującą burzę. W każdej chwili mogły otworzyć się śluzy nieba. Z urzędu gminnego dobiegał powolny stukot maszyny do pisania. Paru mężczyzn kończyło zbijanie skrzyni, w której miały być przewiezione zwłoki, teraz leżące samotnie na deskach pomostu. Kapitan „Sucre" klął, spoglądając na brudne niebo, i nie przestawał obrzucać obelgami nieboszczyka. Osobiście wysypał dno skrzyni solą, wiedząc, że nie na wiele się to przyda. Należałoby postąpić tak, jak czyniono ze wszystkimi, którzy znaleźli śmierć w dżungli, a którzy z powodu absurdalnych przepisów nie mogli pozostać zapomniani na jakiejś polanie: jedno porządne cięcie od szyi do pachwiny, oczyszczenie z trzewi i nafaszerowanie ciała solą. W ten sposób docierali w przyzwoitym stanie do kresu podróży. Ale w tym przypadku chodziło o przeklętego jankesa i trzeba było dowieźć go w całości, zżeranego od środka przez robaki, mimo że w chwili wyładunku miał być już tylko cuchnącym workiem zgnilizny. Dentysta i stary siedzieli na butlach z gazem i patrzyli na płynącą wodę. Od czasu do czasu podawali sobie butelkę „Fronte-ry" i palili cygara z twardych liści tytoniu, takie co to nie gasną pod wpływem wilgoci. — Cholera, ale dałeś nauczkę jego ekscelencji. Nie wiedziałem, że z ciebie taki detektyw. Upokorzyłeś go przy wszystkich, ale zasłużył sobie na to. Spodziewam się, że któregoś dnia Jibarowie poczęstują go strzałą. — Zabije go jego kobieta. Zbiera w sobie nienawiść, ale jeszcze nie uzbierała jej dosyć. Na to trzeba czasu. — Poczekaj, w tym całym zamieszaniu byłbym zapomniał. Przywiozłem ci dwie książki. 24 Staremu zabłysły oczy. — O miłości? Dentysta przytaknął. Antonio Jose Bolivar Proano czytywał książki o miłości i dentysta za każdym razem dostarczał mu lekturę. — Są smutne? — Można się zapłakać na śmierć — zapewniał dentysta. — A kochają się tam naprawdę? — Jak nikt nigdy do tej pory. — A bardzo cierpią? — O tak, sam ledwo to przeżyłem. Ale doktor Rubicundo Loachamfn nie czytał powieści. Kiedy stary poprosił go, by przywoził mu książki, wyraźnie określając swoje upodobania co do treści — cierpienia, nieszczęśliwa miłość, szczęśliwe zakończenie — dentysta stwierdził, że będzie to zadanie trudne do spełnienia. Pomyślał, jak się ośmieszy, kiedy wejdzie do księgarni w Guayaąuil i powie: „Poproszę o powieść ckliwą, pełną miłosnych cierpień, ale ze szczęśliwym zakończeniem". Wzięliby go za starego pedała. Wyjście znalazło się niespodziewanie w portowym burdelu. Dentysta lubił Murzynki, po pierwsze dlatego, że potrafiły mówić takie słowa, które podniosłyby nawet znokautowanego boksera, a po drugie, bo nie pociły się w łóżku. Pewnego wieczoru, kiedy zabawiał się z Josefiną, pochodzącą z Esmeraldas Murzynką o ciele gładkim jak skóra na tamburynie, zobaczył rząd książek ustawionych na komodzie. — To ty czytasz? — zapytał. — Tak. Ale powolutku — odpowiedziała kobieta. — A jakie książki lubisz najbardziej? — O miłości — powiedziała Josefina i wymieniła wszystkie te cechy, których szukał w książkach Antonio Jose Bolfvar. Od tamtego wieczoru Josefina swoją funkcję damy do towarzystwa łączyła z funkcją krytyka literackiego i co sześć miesięcy wybierała dwie powieści, które w jej mniemaniu zawierały największą dawkę miłosnych cierpień. To te powieści czytał później Antonio Jose Bolivar Proano w samotności swej chaty nad rzeką Nangaritzą. 25 Stary wziął książki, obejrzał okładki i stwierdził, że mu się podobają. W tym momencie wniesiono skrzynię na statek. Alkad, który nadzorował operację, zobaczywszy dentystę, wysłał do niego posłańca. — Alkad mówi, żeby pan nie zapomniał o podatku. Dentysta wręczył mu już przygotowane pieniądze i dodał: — Jak może tak myśleć? Powiedz mu, że jestem porządnym obywatelem. Posłaniec wrócił do alkada. Grubas wziął pieniądze, wsunął je do kieszeni i przesłał dentyście gest pozdrowienia, podnosząc dłoń do czoła. — No, to jeszcze się przyczepił z podatkami — skomentował stary. — Takie podgryzanie. Rządy żyją z tego, co zdradziecko wyszarpią obywatelom. I tak dobrze, że się całkiem nie dajemy nabić w butelkę. Wypili jeszcze po parę łyków i palili, patrząc na wieczną zieleń płynącej wody. — Widzę, że coś cię trapi, Antonio Jose. Gadaj. — Ma pan rację. Cała sprawa bardzo mi się nie podoba. Glista na pewno myśli o obławie i będzie chciał mnie na nią zabrać. Nie podoba mi się to. Widział pan ranę? Atak był bezbłędny. Zwierzę jest wielkie, może mieć pazury do pięciu centymetrów. Taka bestia, choćby nie wiem jak głodna, nie przestaje być silna. Poza tym nadchodzą deszcze. Ślady ocelota będą się zacierać, a głód tylko wyostrzy jego czujność. — Możesz odmówić udziału w polowaniu. Za stary jesteś na takie wyczyny. — Wcale nie. Czasem mam ochotę znowu się ożenić. Jeszcze któregoś dnia poproszę pana na chrzestnego ojca. — Tak między nami mówiąc, Antonio Jose, ile ty masz lat? — Trochę za dużo. W papierach mam sześćdziesiąt, ale jeśli panu powiem, że wpisali mnie do rejestru, jak już umiałem chodzić, to będzie bliżej siedemdziesiątki. Syrena „Sucre" ogłosiła, że za chwilę odbijają od brzegu, więc musieli się pożegnać. 26 Stary stał na pomoście tak długo, aż statek zniknął, połknięty przez kolejne zakole rzeki. Wówczas postanowił, że tego dnia nie będzie już z nikim rozmawiał, wyjął więc sztuczną szczękę, owinął ją w chusteczkę i przyciskając książki do piersi, skierował się do swojej chaty. Rozdział trzeci Antonio Jose Bolivar Proano umiał czytać, ale nie umiał pisać. Potrafił co najwyżej nabazgrać swoje nazwisko, kiedy trzeba było podpisać jakieś urzędowe papiery, na przykład w czasie wyborów, ale jako że takie okazje zdarzały się niezmiernie rzadko, i tego już prawie zapomniał. Składał powoli sylaby, mamiąc pod nosem, jakby chciał każdą z nich posmakować, a kiedy słowo było już rozszyfrowane, powtarzał je od początku do końca. Tak samo postępował z całym zdaniem i w ten sposób przyswajał sobie uczucia i myśli utrwalone na kartach książki. Kiedy jakiś fragment szczególnie mu się podobał, powtarzał go wiele razy, na tyle długo, aby odkryć kolejny raz, jak piękny może być ludzki język. Czytał z pomocą lupy, drugiego ukochanego przedmiotu, jaki posiadał. Pierwszym była sztuczna szczęka. Mieszkał w trzcinowej chacie o powierzchni mniej więcej dziesięciu metrów kwadratowych, wyposażonej w kilka skromnych sprzętów: hamak z juty, maszynkę naftową umieszczoną na skrzynce po piwie i wysoki, bardzo wysoki stół, bo kiedy poczuł po raz pierwszy bóle w krzyżu, zrozumiał, że lata robią swoje, i postanowił jak najmniej siedzieć. > . Wtedy zbudował stół na wysokich nogach, przy którym mógł jeść na stojąco i czytać swoje romanse. Chata pokryta była dachem uplecionym ze słomy i miała jedno okno, wychodzące na rzekę. Wysoki stół ustawiony był przy oknie. Przy drzwiach wisiał poprzecierany ręcznik i leżała kostka mydła, którego zapas uzupełniany był dwa razy do roku. Było 29 to dobre mydło o przenikliwym zapachu łoju, służące do prania bielizny oraz mycia talerzy, kuchennych garnków, jak też włosów i całego ciała. Na ścianie, pod hamakiem, wisiał obraz namalowany jeszcze w górach przez miejscowego malarza, przedstawiający młodą parę. Mężczyzna, Antonio Jose Bolivar Proano, ubrany był w przepisowy niebieski garnitur, białą koszulę i wąski wzorzysty krawat — wszystko istniejące wyłącznie w wyobraźni artysty. Kobieta, Dolores Encarnación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo, miała na sobie strój, który kiedyś istniał naprawdę i który nadal istniał w zakamarkach pamięci, tych samych, gdzie ukrywał się brzęczący natrętnie trzmiel samotności. Niebieska jedwabna mantyla, odsłaniająca nieco połyskliwą czerń włosów rozdzielonych pośrodku głowy i pokrywająca plecy gąszczem roślinnych motywów, nadawała jej twarzy wyraz godności. Z uszu zwisały pozłacane koła, a szyję oplatało kilka sznurków również pozłacanych paciorków. Piersi osłaniała bluzka bogato haftowana na sposób Otava-lów, a wyżej uśmiechały się malutkie czerwone usta. Poznali się jako dzieci w San Luis, górskiej wiosce leżącej nieopodal wulkanu Imbabura. Mieli po trzynaście lat, kiedy ich zaręczono, a po zorganizowanej w dwa lata później fieście, w której prawie nie uczestniczyli, zawstydzeni przerastającą ich sytuacją, stali się małżeństwem. Para dzieciaków przeżyła pierwsze trzy lata swojego małżeństwa w domu ojca dziewczyny, zgrzybiałego wdowca, który postanowił uczynić ich spadkobiercami w zamian za opiekę i modlitwę. Kiedy mieli po dziewiętnaście lat, stary umarł i zostawił im w spadku kawałek ziemi, zbyt mały, aby pozwolił utrzymać rodzinę, i parę sztuk bydła, które zarżnęli na pokrycie kosztów pogrzebu. Mijały lata. Mężczyzna uprawiał ojcowiznę i najmował się do obcych. Ledwo starczało im na życie, a jedyną rzeczą, jakiej im zbywało, były złośliwe uwagi, które nie odnosiły się do niego, lecz do jego żony, Dolores Encarnación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo. 30 Kobieta nie zachodziła w ciążę. Miesiączka pojawiała się z nienawistną dokładnością i po każdej menstruacji pogłębiało się uczucie wyobcowania. — Urodziła się bezpłodna — gadały sąsiadki. — Ja widziałam jej pierwszą krew. Pływały w niej zdechłe kijanki — dodawała któraś. — W środku jest martwa. Po co w ogóle żyje taka kobieta? — mówiły. Antonio Jose Bolivar Proano pragnął jej pomóc, więc jeździli od znachora do znachora. Wypróbowała wszelkie zioła i maści leczące bezpłodność. Wszystko na próżno. Każdego miesiąca kobieta chowała się w najdalszym kącie domu, czekając, aż wypłynie z niej hańbiący strumień. Zdecydowali się opuścić góry, bo mężczyźnie złożono obraź-liwą propozycję. — Być może to ty się nie sprawdzasz. Musisz zostawić ją samą w czasie fiesty świętego Ludwika. Proponowano mu, by zaprowadził ją na tę czerwcową fiestę i zmusił do uczestnictwa w tańcach i w wielkim zbiorowym pijaństwie, które zaczynało się zaraz po wyjściu księdza. Wszyscy pili wtedy na umór, leżąc na kościelnej podłodze, aż „puro", wódka z trzciny cukrowej płynąca z tłoczni strumieniami, sprawiała, że ciała zaczynały się kłębić pod osłoną nocy. Antonio Jose Bolivar Proano nie chciał być ojcem karnawałowego dziecka. W tym czasie doszły do niego słuchy o planach kolonizacji dorzecza Amazonki. Rząd zapewniał duże ilości ziemi i pomoc techniczną tym, którzy zdecydowaliby się zasiedlić tereny będące przedmiotem waśni z Peru. A może zmiana klimatu uleczy ową przypadłość prześladującą jedno z nich? Na krótko przed fiestą świętego Ludwika zebrali swój skromny dobytek, zamknęli dom i wyruszyli w podróż. Zanim dotarli do portu rzecznego w El Dorado, minęły dwa tygodnie. Część drogi przebyli autobusem, część ciężarówką, a resztę zwyczajnie piechotą, mijając po drodze miasta o dziwnych zwyczajach, takie jak Zamora czy Loja, gdzie Indianie Saragurus wciąż ubierają się na czarno, obnosząc odwieczną żałobę po śmierci Atahualpy. 31 Po kolejnym tygodniu podróży, tym razem w kanu, gdzie wszystkie członki zesztywniały im z braku ruchu, dobili do zakola rzeki. Jedynym budynkiem, jaki tam zobaczyli, była ogromna chata z kamieni, która służyła za biuro, skład zboża i narzędzi oraz mieszkanie dla świeżo przybyłych osadników. Było to El Idilio. Tu, po załatwieniu krótkich formalności, wręczono im starannie opieczętowany papier, który nadawał im status kolonów. Otrzymali dwa hektary dżungli, kilka maczet i łopat, parę worków zarobaczywionego ziarna oraz obietnicę wsparcia technicznego, która nigdy nie miała zostać spełniona. Kobieta i mężczyzna sklecili sobie naprędce chałupę i natychmiast zabrali się do karczowania lasu. Pracując od brzasku do zmierzchu, wycinali w ciągu dnia jedno drzewo, parę lian, parę roślin, a nazajutrz o świcie widzieli, jak wszystko odrasta na nowo z mściwą zawziętością. Kiedy nastała pierwsza pora deszczowa, skończyła im się żywność i nie wiedzieli, co dalej począć. Niektórzy z osadników mieli broń, stare strzelby, ale leśne zwierzęta były szybkie i przebiegłe. Wydawało się, że nawet ryby, które co chwila wyskakiwały z wody, lecz nie dawały się złapać, robią sobie z nich żarty. Odcięci od świata przez deszcze, przez nieznane im dotąd południowe wichry, pogrążali się w rozpaczy, patrząc na wzbierającą bezustannie rzekę, na niesione przez nią drzewa i rozdęte ciała zwierząt. Wiedzieli, że mogą liczyć wyłącznie na cud. Zaczęli umierać pierwsi osadnicy. Jedni po zjedzeniu dzikich owoców; inni na skutek nagłej, błyskawicznie rosnącej gorączki; jeszcze inni znikali w przepastnym brzuchu boa dusiciela, który oplatał swoje ofiary potężnym cielskiem, miażdżył, a potem połykał w długim, potwornym procesie trawienia. Czuli się zagubieni w swej beznadziejnej walce z deszczem, grożącym z każdym nowym atakiem porwaniem chaty, z mo-skitami, które wykorzystywały każdą przerwę w ulewie, by zaatakować z nieprzejednaną zajadłością, obsiadały całe ciało, kłuły i wysysały krew, zostawiając zaczerwienione bąble 32 i larwy pod skórą— by te, w poszukiwaniu światła, otwierały ropiejące rany na swej drodze ku zielonej wolności — a także z wygłodniałymi zwierzętami, które włócząc się po lesie, zapełniały go straszliwym, spędzającym sen z powiek wyciem, dopóki półnadzy ludzie, o twarzach pomalowanych miąższem amory, z kolorowymi ozdobami na głowie i ramionach, nie przyszli im na ratunek. To Shuarowie, zdjęci współczuciem, pospieszyli z pomocą. Od nich nauczyli się polować, łowić ryby, budować chaty solidne i opierające się wichurom, odróżniać owoce jadalne od niejadalnych, a przede wszystkim nauczyli się od nich sztuki współżycia z dżunglą. Kiedy minęła pora deszczowa, Shuarowie pomogli im wy-karczować zbocze góry, ostrzegając, że to daremny wysiłek. Pomimo tych ostrzeżeń posiali pierwsze ziarno i nie potrzebowali wiele czasu, by odkryć, że ziemia jest nieurodzajna. Ciągłe deszcze wymywały ją, pozbawiając niezbędnych składników, więc rośliny więdły jeszcze przed kwitnieniem, słabe, zjadane przez szkodniki. Gdy nadeszła następna pora deszczowa, uprawiane z takim mozołem pola spłynęły z wodą po zboczu przy pierwszej ulewie. Dolores Encarnación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo nie przetrzymała drugiego roku i zmarła wycieńczona bardzo wysoką gorączką, przeżarta malarią aż do kości. Antonio Jose Bolivar Proano wiedział, że nie może wrócić do swojej wioski w górach. Biedacy potrafią wybaczyć wszystko prócz porażki. Musiał tu zostać, żyć zdany wyłącznie na towarzystwo wspomnień. Chciał się zemścić na tej przeklętej ziemi, na tym zielonym piekle, które wydarło mu miłość i marzenia. Nocami śnił mu się wielki ogień, zmieniający całą Amazonię w stos popiołu. I w swojej bezsilności odkrył, że zbyt mało zna dżunglę, by móc ją znienawidzić. Polując razem z Shuarami, poznał ich język. Polowali na ta-piry, aguti, kapibary, pekari, małe dziki o niezwykle smacznym mięsie, małpy, ptaki i gady. Nauczył się posługiwać bezgłośną i skuteczną dmuchawką i łowić zwinne ryby oszczepem. 33 Przy nich pozbył się uczucia wstydu właściwego katolikom, zwłaszcza pochodzącym ze wsi. Chodził półnagi i unikał kontaktów z nowymi osadnikami, którzy patrzyli na niego jak na półgłówka. Antonio Jose Bolivar Proano nigdy nie zastanawiał się nad słowem „wolność", ale w dżungli korzystał z niej bez ograniczeń. Choć starał się podsycać w sobie uczucie nienawiści, czuł się tu dobrze, a w końcu uległ czarowi tych bezkresnych i bezpańskich przestrzeni i zaczął zapominać. Jadł, kiedy był głodny. Wybierał tylko najsmaczniejsze owoce, rezygnował z łowienia ryb, które wydawały mu się zbyt powolne, tropił leśnego zwierza, a kiedy miał już go na odległość strzału z dmuchawki, stwierdzał, że czuje apetyt na co innego. Gdy zapadała noc i szukał samotności, układał się do snu pod kanu, natomiast gdy pragnął towarzystwa, odwiedzał Shuarów. Oni przyjmowali go przyjaźnie. Częstowali jedzeniem, skrętami z tytoniowych liści i rozmawiali z nim całymi godzinami przy niegasnącym nigdy ognisku pomiędzy trzema palikami, spluwając obficie dookoła. — Jacy my jesteśmy? — pytali go. — Sympatyczni jak stado ogoniastych małp, gadatliwi jak pijane papugi i krzykliwi jak diabły. Shuarowie przyjmowali te porównania wybuchami śmiechu i gromko popierdywali na znak ukontentowania. — A tam, skąd jesteś, to jak jest? — Zimno. Ranki i wieczory są lodowate. Musimy nosić długie wełniane poncha i kapelusze. — Dlatego śmierdzicie. Kiedy sracie, brudzi wam się poncho. — Nie. No, czasem się zdarza. Ale w takim zimnie nie możemy się kąpać, kiedy nam się zachce, tak jak wy. — Czy małpy u was też noszą poncha? — W górach nie ma małp. Ani pekari. Ludzie w górach nie polują. — Noto co jedzą? — Co się da. Ziemniaki, kukurydzę. Czasem, od święta, jakąś kurę albo wieprzka. Albo świnkę morską w dni targowe. — To co ludzie robią, jak nie polują? 34 — Pracują. Od wschodu do zachodu słońca. —Ale to głupki! Ale głupki! — stwierdzali Shuarowie. Po pięciu latach zrozumiał, że nigdy nie porzuci tych stron. Uświadomiły mu to dwa zdradzieckie zęby. Od Shuarów nauczył się, że chodząc po puszczy, trzeba stawiać mocno stopy na ziemi, mieć oczy i uszy otwarte na najmniejszy szelest i ani na moment nie wypuszczać z ręki maczety. Pewnego dnia w chwili nieuwagi wbił maczetę w ziemię, żeby poprawić ładunek owoców, i kiedy sięgał po nią ponownie, poczuł na prawej ręce piekące ukłucia zębów żmii iksowatej. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak metrowy gad ucieka, znacząc na ziemi iksowate ślady, którym zawdzięcza swą nazwę — i zareagował błyskawicznie. Skoczył, tnąc maczetą tą samą ręką, która została zraniona, i siekał żmiję na kawałki tak długo, aż jad przesłonił mu bielmem oczy. Po omacku odszukał głowę gada i czując, że życie z niego uchodzi, skierował się w stronę wioski Shuarów. Indianie zobaczyli, jak idzie z trudem, słaniając się na nogach. Już nie mógł mówić, gdyż język, tak jak całe ciało, był potwornie spuchnięty. Wydawało się, że za chwilę skóra mu pęknie, lecz zanim stracił przytomność, zdążył pokazać łeb żmii. Obudził się po wielu dniach, wciąż jeszcze opuchnięty i wstrząsany dreszczami, ale gorączka zaczęła ustępować. Indiański czarownik przywrócił mu zdrowie po długim procesie leczenia. Wywary z ziół wyciągnęły z niego jad. Okłady z popiołu złagodziły gorączkę i uwolniły go od majaków. Dieta oparta na mózgu, wątrobie i nerkach małpy pozwoliła mu po trzech tygodniach stanąć na nogi. W czasie rekonwalescencji nie wolno mu było oddalać się od wioski i kobiety pilnowały, by nie zaniedbywał leczniczych kąpieli. — Jeszcze masz w środku truciznę. Musisz ją z siebie wyrzucić, ale trochę trzeba zostawić, bo to cię obroni przed nowym ukąszeniem. Ten proces przyspieszano, podając mu soczyste owoce, zioła i różne mikstury, które powodowały, że wydalał z siebie mocz nawet wtedy, kiedy już nie czuł parcia. 35 Shuarowie, widząc, że zupełnie powrócił do zdrowia, obdarowali go prezentami: nową dmuchawką, wiązką strzał, sznurkiem rzecznych pereł, przepaską z piór tukana, i poklepując bez końca po plecach, dali mu do zrozumienia, że został przez nich zaakceptowany, gdyż przeszedł próbę wyznaczoną przez kaprys krotochwilnych bogów, tych pośledniejszych, którzy ukrywają się wśród skarabeuszy lub błędnych ogników i udają gwiazdy, by zwodzić ludzi i mamić ich złudnym blaskiem. Na znak szacunku pomalowano mu ciało połyskliwymi farbami, tak by przypominało skórę węża boa, i zaproszono do wspólnego tańca. Był jednym z nielicznych ludzi, którzy przeżyli ukąszenie żmii iksowatej, i trzeba to było uczcić Świętem Węża. Pod koniec uroczystości pierwszy raz w życiu pił natemę, słodki halucynogenny likier sporządzony z gotowanych korzeni yahuasca, i w narkotycznym śnie ujrzał siebie jako nieodłączną część tej wciąż zmieniającej się dżungli, jako włosek na tym niekończącym się zielonym ciele, myśląc i czując jak Shuar, i nagle odkrył, że ma na sobie strój wytrawnego łowcy i tropi dziwne zwierzę, bez formy i ciała, bez zapachu i głosu, ale z błyszczącymi żółtymi ślepiami. Był to nieomylny znak, że ma zostać, więc został. Później znalazł sobie towarzysza, Shuara imieniem Nushino, również przybysza z daleka, z tak daleka, że opisywane miejsce jego pochodzenia ginęło w dorzeczu górnej Amazonki. Nushino zjawił się kiedyś wśród nich z kulą w plecach, pamiątką po cywilizacyjnej ekspedycji wojsk peruwiańskich. Nieprzytomnego, wykrwawionego przyniosła dryfująca łódź po wielu dniach dramatycznej podróży. Shuarowie z Shumbi wyleczyli go, a gdy powrócił do zdrowia, pozwolili zostać, gdyż więzy krwi na to pozwalały. Razem penetrowali gąszcz. Nushino był silny. Miał wąskie biodra i szerokie bary, pływał nie gorzej od delfinów rzecznych i zawsze był w dobrym humorze. Można było spotkać ich obu, jak tropili wielkiego zwierza: przyglądali się wtedy zostawionym przez niego odchodom, a kiedy już byli pewni swego, Antonio Jose Bolivar ustawiał 36 się na polanie, a Nushifio naganiał ofiarę tak, by wybiegłszy z gąszczu, trafiała wprost na zatrutą strzałę. Czasami upolowali jakieś pekari dla osadników, a pieniądze, które od nich otrzymywali, nie miały innej wartości prócz tej, że mogły być wymienione na nową maczetę lub worek soli. Kiedy nie polował w towarzystwie Nushina, szukał jadowitych węży. Potrafił ogłupić gada przeraźliwym gwizdem, podejść zupełnie blisko i stanąć z nim oko w oko. Żeby go zmylić, wykonywał ręką płynne ruchy imitujące węża, a potem wymyślał inne, które wąż, jak zahipnotyzowany, z kolei powtarzał po nim. Wtedy drugą ręką pewnie chwytał zaskoczonego gada za kark, zahaczał mu zęby o brzeg wydrążonej tykwy i czekał, aż zwierzę wypuści tam cały swój jad. Kiedy spłynęła ostatnia kropla, ciało węża flaczało i nie miał on już siły na dalszą nienawiść, a może rozumiał, że jest daremna, i Antonio Jose Bolivar z gestem odrazy wyrzucał go w krzaki. ¦¦¦•¦¦¦> ¦" Za jad dobrze płacono. Co roku zjawiał się przedstawiciel laboratorium, w którym produkowano odtrutkę przeciwjado-wą, i skupował śmiercionośne buteleczki. Czasami wąż okazywał się szybszy, on jednak zbytnio się tym nie przejmował. Wiedział, że spuchnie jak ropucha i przez parę dni będzie majaczył w gorączce, ale że wkrótce przyjdzie do siebie. Był uodporniony i lubił popisywać się przed kolonami, pokazując pokryte szramami ręce. Życie w dżungli wyrobiło każdy mięsień jego ciała. Żelazne muskuły z biegiem lat stały się łykowate. Wiedział o dżungli tyle co każdy Shuar. Potrafił tropić zwierzynę jak Shuar. Pływał tak dobrze jak Shuar. Można powiedzieć, że był taki jak oni, jednak nie był jednym z nich. Dlatego co jakiś czas musiał ich opuszczać, gdyż — jak tłumaczyli — to dobrze, że nie był jednym z nich. Pragnęli go widzieć, mieć go u siebie, ale też lubili odczuwać jego nieobecność, smutek, że nie mogą z nim rozmawiać, i radosny skurcz serca, kiedy pojawiał się znowu. ¦ Pory deszczowe i pory beztroski przeplatały się ze sobą. W ich rytmie poznawał rytuały i sekrety tego ludu. Razem 37 z nim codziennie oddawał cześć spreparowanym główkom zabitych nieprzyjaciół, którzy zginęli jako mężni wojownicy, i wspólnie z Shuarami śpiewał anents, pieśni-poematy wyrażające wdzięczność za otrzymaną odwagę i błaganie o trwały pokój. Wziął udział w sutej uczcie wydanej przez starców, którzy stwierdzili, że nadszedł już czas „odejścia", a kiedy, zamroczeni kukurydzianym piwem i natemą, usnęli wśród halucynacyj-nych wizji otwierających im wrota do innego, zapowiedzianego świata, pomógł ich przenieść do odległej chaty i namaścić ich ciała słodką melasą z palmy chonta. Następnego dnia przy wtórze anents witał ich nowe życie, tym razem pod postacią ryby, motyla albo obdarzonego rozumem zwierzęcia, i wraz z towarzyszami zbierał idealnie oczyszczone białe kości, zbyteczne szczątki starców, przeniesionych do innego świata przez nieustępliwe żuchwy mrówek ańango. W ciągu całego swojego życia spędzonego wśród Shuarów nie potrzebował książek o miłości, żeby mieć z nią do czynienia. Nie był jednym z nich, więc nie mógł się ożenić. Ale był traktowany tak, jakby był jednym z nich, zatem w czasie pory deszczowej Shuar, który gościł go u siebie, prosił, by był łaskaw przyjąć którąś z jego żon, poczytując to za zaszczyt dla swojego domu i całego rodu. • Ofiarowana kobieta prowadziła go na skraj rzeki. Tam, śpiewając anents, myła go, perfumowała i stroiła, a kiedy wracali do chaty, kochała się z nim na macie w łagodnym cieple ogniska, z uniesionymi w górę nogami, ani na chwilę nie przerywając anents, nosowych śpiewów, które opisywały piękno ich ciał i radość płynącą z rozkoszy, potęgowanej do zenitu magią słów. Była to miłość czysta, przeżywana dla samej miłości. Bez zazdrości i chęci posiadania. — Nikt nie potrafi usidlić pioruna, tak samo jak nie potrafi zawładnąć niebem innego człowieka w chwili uniesienia. Tak mu to kiedyś wytłumaczył jego towarzysz Nushino. Patrząc na płynące wody Nangaritzy, można by pomyśleć, 38 że czas zapomniał o tym zakątku Amazonii, ale ptaki wiedziały, że od zachodu potężne macki sięgają coraz głębiej w ciało dżungli. Ciężkie maszyny torowały sobie drogę przez dżunglę i Shua-rowie stawali się coraz bardziej niespokojni. Już nie pozostawali jak zwykle trzy lata na tym samym miejscu, by potem przenieść się na inne i pozwolić naturze się odrodzić. Gdy zmieniała się pora roku, zabierali swoje szałasy i kości przodków i uciekali przed intruzami, którzy osiedlali się nad brzegami Nangaritzy. Przybywało coraz więcej osadników, tym razem nęconych obietnicami zysków z hodowli bydła i sprzedaży drewna. Wraz z nimi pojawił się alkohol pozbawiony rytualnego znaczenia, prowadząc do degeneracji najsłabszych. Ale przede wszystkim szerzyła się plaga poszukiwaczy złota, ludzi pozbawionych skrupułów, zjeżdżających tu z całego świata tylko po to, by jak najszybciej się wzbogacić. Shuarowie posuwali się na wschód, szukając spokoju w nieprzebytej dżungli. Pewnego ranka Antonio Jose Bolivar chybił, strzelając z dmuchawki, i stwierdził, że się starzeje. Nadchodził czas, kiedy trzeba było odejść. Postanowił zamieszkać w El Idilio i żyć z łowiectwa. Nie czuł się na siłach wyznaczyć dzień własnej śmierci i dać się zjeść mrówkom. Zresztą, nawet gdyby się na to zdobył, byłaby to smutna ceremonia. On był taki jak oni, ale nie był jednym z nich, więc nie miałby uczty ani pełnego wizji pożegnania ze światem. Pewnego dnia, kiedy pochłonięty był budową solidnego, ostatniego w życiu kanu, usłyszał huk wystrzału dobiegający z odnogi rzeki — znak, że należało odejść stąd czym prędzej. Pobiegł w stronę, skąd doszedł wystrzał, i zobaczył grupkę płaczących Shuarów. Wskazali na wielką ilość martwych ryb na powierzchni wody i na kilku obcych, którzy stali na plaży i mierzyli do nich z broni. Pięciu awanturników, żeby dotrzeć do głównego nurtu, wysadziło dynamitem tamę, gdzie ryby składały ikrę. 39 Wszystko stało się bardzo szybko. Biali ludzie, przestraszeni widokiem nadbiegających Shuarów, wystrzelili w ich stronę, trafiając dwóch mężczyzn, wskoczyli do łodzi i zaczęli uciekać. Wiedział, że biali są straceni. Shuarowie pobiegli krótszą drogą i czekali na nich przy zwężeniu rzeki, gdzie uciekający stali się łatwym celem dla ich zatrutych strzał. Jeden z nich zdołał jednak wyskoczyć z łodzi, przepłynął na drugi brzeg i zniknął w gąszczu. - Stary podszedł do leżących Shuarów. Jeden z nich już nie żył, miał głowę rozerwaną strzałem z bliskiej odległości, drugi, z poszarpaną piersią, umierał. Był to jego towarzysz Nushino. — Nie tak powinienem odchodzić — wyszeptał Nushino z twarzą ściągniętą bólem i drżącą ręką wskazał na tykwę z ku-rarą. — Nie zaznam spokoju, druhu. Będę błądził w smutku jak ślepy ptak, obijając się o drzewa, dopóki głowa tego człowieka nie zawiśnie na suchej gałęzi. Pomóż mi, przyjacielu. Otoczyli go Shuarowie. On znał zwyczaje białych ludzi i te ledwo dosłyszalne słowa Nushina oznaczały, że nadszedł czas, żeby spłacił dług, który zaciągnął, kiedy został uratowany po ugryzieniu przez żmiję. Postanowił spełnić swój obowiązek i uzbrojony w dmuchawkę, przepłynął na drugą stronę rzeki, pierwszy raz w życiu polując na człowieka. Bez trudu odnalazł trop. Poszukiwacz złota w desperackiej ucieczce zostawiał ślady tak widoczne, że nawet nie trzeba było ich szukać. Po paru minutach znalazł go, sparaliżowanego strachem na widok śpiącego boa. — Dlaczego to zrobiliście? Dlaczego strzelaliście? Mężczyzna wymierzył do niego ze strzelby. — Jibarowie. Gdzie są Jibarowie? — Po drugiej stronie rzeki. Nie ścigają cię. Poszukiwacz złota z ulgą opuścił broń i wtedy on wykorzystał sytuację, żeby wystrzelić do niego z dmuchawki. Nie był to dobry strzał. Awanturnik zachwiał się, ale nie upadł, więc nie miał innego wyjścia, jak rzucić się na niego całym ciałem. 40 Był to silny mężczyzna i nie przyszło łatwo odebrać mu strzelbę. Nigdy przedtem nie miał w ręku broni palnej, ale widząc, że mężczyzna sięga po maczetę, intuicyjnie wyczuł miejsce, gdzie należało położyć palec; wystrzał poderwał do góry gromadę wystraszonych ptaków. Zdumiony siłą wybuchu, zbliżył się do mężczyzny. Ten dostał dwa razy w brzuch i zwijał się z bólu. Nie zważając na jego jęki, przywiązał mu sznur do kostek i zaciągnął go na brzeg rzeki. Gdy przepłynęli parę metrów, poczuł, że nieszczęśnik już nie żyje. Na drugim brzegu czekali na niego Shuarowie. Podbiegli, by mu pomóc wydostać się z rzeki, ale kiedy ujrzeli trupa poszukiwacza złota, wybuchnęli rozpaczliwym płaczem, którego przyczyny nie umiał sobie wytłumaczyć. Nie płakali nad obcym, płakali nad nim i nad Nushinem. On nie był jednym z nich, ale był jak oni. Dlatego też powinien był zabić wroga zatrutą strzałą, dając mu wcześniej możliwość wykazania odwagi w walce; w ten sposób paraliż wywołany kurarą zatrzymałby na jego twarzy całą waleczność i zachował ją na zawsze w spreparowanej główce, w której powieki, nos i usta byłyby mocno zaszyte, tak by odwaga nie uciekła. Jak zmniejszyć tę głowę i zredukować życie zatrzymane w grymasie przerażenia i bólu? Z jego winy Nushino nie będzie mógł odejść. Nushino będzie wciąż błąkał się jak ślepa papuga, obijał o drzewa, wzbudzał nienawiść tych, którzy go nie znali, plącząc im się ciągle pod nogami, będzie wyrywał ze snu węże boa i straszył tropioną zwierzynę swoim bezcelowym kręceniem się w kółko. Tak oto stracił honor, a jednocześnie ponosił odpowiedzialność za wieczną udrękę swojego towarzysza. Wciąż płacząc, wybrali dla niego najlepsze kanu. Wciąż płacząc, uściskali go, dali mu jedzenie na drogę i powiedzieli, że odtąd nie znajdzie już u nich gościny. Mógł wstąpić do wioski Shuarów, ale nie będzie miał prawa się w niej zatrzymać. Shuarowie zepchnęli kanu do wody i natychmiast zatarli jego ślady na piasku. Rozdział czwarty Po pięciu dniach jego kanu dobiło do El Idilio. Dużo się tam zmieniło. Ze dwadzieścia domów stało teraz wzdłuż biegnącej ku rzece ulicy, na której końcu wznosił się budynek nieco wyższy niż inne; na jego froncie widniał żółty szyld z napisem URZĄD GMINNY. Był też zbity z desek pomost, który Antonio Jose Bolivar ominął i popłynął dalej, aż zmęczenie wskazało mu miejsce, gdzie ma postawić swoją chatę. Początkowo miejscowi uciekali od niego jak od dzikusa, obserwując z daleka jego wyprawy do lasu ze strzelbą — re-mingtonem 14 — odziedziczoną po jedynym człowieku, którego zabił, i w dodatku nie tak jak trzeba, ale wkrótce zdali sobie sprawę z korzyści, jaką może dać im jego obecność. Zarówno osadnicy, jak i poszukiwacze złota popełniali w dżungli idiotyczne błędy. Grabili ją bez umiaru, doprowadzając do tego, że wiele zwierząt zmieniło się w dzikie bestie. Czasami, dla paru metrów płaskiego terenu, wycinali drzewa bez zastanowienia, pozbawiając gniazda rybołowa, który w złości zabijał im muła, albo bezmyślnie atakowali pekari w okresie godowym, co doprowadzało te małe dziki do wściekłości. Przypływali również jankesi pracujący przy szybach naftowych. Przybywali w hałaśliwych grupach, zaopatrzeni w broń, którą można by obdzielić cały batalion, i wpadali do lasu, by wykończyć wszystko, co tylko się rusza. Trzebili oceloty, nie oszczędzając młodych ani kotnych samic, a potem, zbierając się do powrotu, robili sobie zdjęcia z tuzinem podziurawionych skórek. 43 Jankesi odpływali, a skórki gniły, dopóki jakaś zapobiegliwa ręka nie wrzuciła ich do rzeki, gdy tymczasem pozostałe przy życiu oceloty wyładowywały swą nienawiść, rozpruwając brzuchy zgłodniałemu bydłu. Antonio Jose Bolivar trzymał się na uboczu, a osadnicy w tym czasie niszczyli dżunglę i pracowali nad tym, by jej miejsce zajęło szczytowe osiągnięcie ludzkiej cywilizacji: pustynia. I wkrótce przestano tu widywać zwierzęta. Gatunki, które przeżyły, stały się czujne i biorąc przykład z Shuarów i innych plemion Amazonii, wycofały się w głąb dżungli, uciekając nieodmiennie na wschód. Antonio Jose Bolivar Proano miał więc dużo wolnego czasu i odkrył, że potrafi czytać, a było to w tym samym czasie, kiedy zaczęły mu się psuć zęby. Ten ostatni fakt zaniepokoił go, poczuł bowiem, że wydziela mu się przykry zapach z ust i że towarzyszy temu uporczywy ból dziąseł. Wiele razy przyglądał się pracy doktora Rubicundo Loa-chamina, kiedy ten przyjeżdżał raz na pół roku, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że sam mógłby zasiąść na fotelu tortur, aż któregoś dnia ból stał się tak dojmujący, że nie miał innego wyjścia, jak wstąpić na podest. — Doktorze, krótko mówiąc, niewiele mi już ich zostało. Sam sobie powyciągałem te, które mnie za bardzo wkurzyły, ale tam z tyłu nie dam rady. Niech mi pan oczyści usta i pogadamy o cenie jednej z tych gustownych protez. Tego samego dnia na „Sucre" przypłynęło również dwóch urzędników państwowych, których — po tym jak rozstawili stół przy wejściu do urzędu gminnego — wzięto za poborców jakiegoś nowego podatku. Alkad uznał za stosowne użyć całej swojej nikłej zdolności przekonywania, aby przywlec do rządowego stolika wymykających się tubylców. Tam dwaj znudzeni przedstawiciele władzy przeprowadzali wśród mieszkańców El Idilio tajne głosowanie w związku z wyborami prezydenckimi, które miały odbyć się miesiąc później. Antonio Jose Bolivar też podszedł do stolika. 44 — Umiesz czytać? — zapytano go. — Już nie pamiętam. — Zobaczymy. Co tu napisane? Bez przekonania przybliżył twarz do papieru, który mu podsunięto, i sam się zdziwił, że potrafi rozszyfrować ciemne znaczki. . : ¦-.-¦•.... — Kan-dy-dat... Kandydat. — No widzisz. Masz prawo do głosowania. — Prawo do czego? — Do głosowania. Powszechnego i tajnego. Możesz demokratycznie wybrać jednego z trzech kandydatów, którzy starają się o najwyższy urząd. Rozumiesz? — Ani słowa. Ile kosztuje takie prawo? — Nic, człowieku. Przecież dlatego nazywa się prawem. — A na kogo mam głosować? — Jak to na kogo? Na jego ekscelencję, kandydata narodu. Antonio Jose Bolivar zagłosował na wybranego kandydata i w zamian za wykorzystanie swojego prawa otrzymał butelkę „Frontery". Umiał czytać. Było to najważniejsze odkrycie w jego życiu. Umiał czytać. Posiadał antidotum przeciwko żrącej truciźnie starości. Umiał czytać. Ale nie miał co czytać. > • Alkad bardzo niechętnie pożyczył mu kilka starych gazet, które przechowywał na widocznym miejscu jako dowód swoich niezaprzeczalnych związków z władzą centralną, ale Antonio Jose Bolivar nie znalazł w nich nic interesującego. Przytaczane ustępy z przemówień w Kongresie, w których czcigodny Bucaram zapewniał, że ktoś równie czcigodny zamiast spermy ma wodę, albo artykuł o tym, jak Artemio Ma-teluna zabił dwudziestoma uderzeniami noża, ale bez żadnej urazy, swojego najlepszego przyjaciela, albo też wiadomość oskarżająca kibiców Manty o wykastrowanie sędziego na meczu futbolowym nie wydawały mu się wystarczającą zachętą do tego, żeby zająć się czytaniem. Wszystko to działo się gdzieś w dalekim świecie, bez punktów odniesienia, które mogłyby uczynić go zrozumiałym, i bez wyjaśnień, które pozwoliłyby go sobie wyobrazić. 45 Pewnego dnia statek wraz z butlami gazowymi i skrzynkami piwa przywiózł znudzonego księdza, przysłanego tu przez władze kościelne z misją ochrzczenia dzieci i zalegalizowania konkubinatów. Ksiądz czekał trzy dni w El Idilio, żeby ktoś go zaprowadził do wiosek osadników, i nie doczekał się. W końcu, znużony obojętnością klienteli, usiadł na nabrzeżu, skąd statek miał go zabrać z powrotem. Chcąc, by minęły mu szybciej upalne godziny, wyjął z podręcznej torby starą książkę i próbował czytać, lecz wkrótce senność okazała się silniejsza od jego woli. Antonio Jose Bolivar nie mógł oderwać oczu od książki w rękach duchownego. Cierpliwie poczekał, aż ksiądz, zmorzony snem, wypuści ją z ręki. Była to biografia świętego Franciszka. Zaczął przeglądać ją ukradkiem, z uczuciem, że popełnia czyn grzeszny. Sylabizował z trudem i chcąc lepiej zrozumieć wszystko, co było tam napisane, począł odczytywać półgłosem rozszyfrowane słowa. Ksiądz obudził się i rozbawiony patrzył, jak Antonio Jose Bolivar siedzi z nosem w książce. — Ciekawe? — zapytał. — Przepraszam, eminencjo. Widziałem, że ksiądz śpi, więc nie chciałem przeszkadzać. — Ciekawi cię to? — powtórzył ksiądz. — Zdaje mi się, że tam jest dużo o zwierzętach — odpowiedział nieśmiało. — Święty Franciszek kochał zwierzęta. Wszystkie boskie stworzenia. — Ja też je kocham. Na swój sposób. Czy ksiądz zna świętego Franciszka? — Nie. Bóg pozbawił mnie tej przyjemności. Święty Franciszek zmarł bardzo dawno temu. To znaczy opuścił ziemski padół i teraz żyje wiecznie obok Stwórcy. — Skąd ksiądz to wie? — Bo już czytałem tę książkę. To jedna z moich ulubionych lektur. Duchowny wymawiał te słowa uroczyście, gładząc wytartą okładkę. Antonio Jose Bolivar patrzył na niego jak urzeczony i poczuł, że kiełkuje w nim zazdrość. . 46 — Przeczytał ksiądz dużo książek? — Sporo. Kiedyś, kiedy jeszcze byłem młody i oczy mi się tak nie męczyły, połykałem każdą książkę, jaka wpadła mi w ręce. — Czy wszystkie książki mówią o świętych? — Nie. Na świecie są miliony książek. We wszystkich językach i na wszystkie tematy, nawet na takie, które powinny być zakazane. Antonio Jose Bolivar nie zrozumiał, czego miał dotyczyć ten zakaz, i wciąż stał ze wzrokiem wbitym w białe i pulchne ręce księdza na ciemnej okładce. — A o czym są inne książki? — Przecież mówię. O wszystkim. Są książki przygodowe, naukowe, historie sławnych ludzi, o technice, o miłości... Ten ostatni temat zainteresował go. O miłości wiedział tyle co z piosenek, głównie tych śpiewanych przez Julita Jaramillo, którego głos, typowy dla mieszkańców ubogich dzielnic Gua-yaąuil, dochodził czasem z jakiegoś radia na baterie, a wtedy wszyscy milkli. Z tych piosenek wynikało, że miłość to coś jak ukąszenie bąka, którego nie można zobaczyć, ale którego wszyscy szukają. — Jakie są te książki o miłości? — Boję się, że na ten temat niewiele ci mogę powiedzieć. Czytałem tylko kilka. __ — Nie szkodzi. Jakie one są? — No więc mówią o historii dwojga ludzi, którzy się spotykają, kochają i walczą z przeciwnościami losu o swoje szczęście. Syrena na „Sucre" dała znak do podniesienia kotwicy, a on nie odważył się poprosić księdza, żeby zostawił mu książkę. To, co mu natomiast zostało, to jeszcze większa ochota na czytanie. Przez całą porę deszczową przeżuwał swoją przykrą sytuację niespełnionego czytelnika i po raz pierwszy w życiu poczuł, że zaczyna go podgryzać mól samotności. Taki mól to chytra sztuka. Wykorzystywał najmniejszą chwilę nieuwagi i — zawładnąwszy jego głosem — zmuszał go do wygłaszania długich mów do nieistniejących słuchaczy. 47 Musiał zdobyć coś do czytania, ale w El Idilio było to niewykonalne. Być może nie trzeba było szukać zbyt daleko; może w El Dorado mieszkał ktoś, kto miał książki. Wciąż łamał sobie głowę, co zrobić, żeby je dostać. Kiedy deszcz ustał i w dżungli na nowo pojawiły się zwierzęta, wyszedł z chaty, zabierając ze sobą strzelbę, kilka metrów sznura oraz naostrzoną maczetę, i wyruszył do lasu. Przez dwa tygodnie polował na zwierzęta cenione przez białego człowieka. W rejonie pokrytym wysoką roślinnością wydrążył kilkanaście kokosów, żeby sporządzić pułapki na małpy ogoniaste. Nauczył się tego od Shuarów. Nie jest to wcale trudne, wystarczy wyciąć w kokosie otwór o średnicy nie większej niż cal, z przeciwległej strony zrobić dziurkę, przeciągnąć przez nią sznur i zabezpieczyć go od wewnątrz mocnym węzłem. Drugi koniec sznura należy przywiązać do gałęzi i na koniec włożyć do środka kokosu parę otoczaków. Małpa, obserwująca wszystko z góry, czeka, aż się odejdzie, żeby sprawdzić, co jest w środku. Bierze kokos, potrząsa nim i słysząc stukanie kamieni, wkłada rękę, żeby je wyjąć. Mając już kamyk w dłoni, zaciska pięść, bo jest bardzo zachłanna, i potem, mimo wysiłków, nie może jej wyjąć. Przygotował pułapki i zanim poszedł dalej, znalazł wielki melonowiec, jeden z tych, które nazywa się małpimi, bo są tak wysokie, że tylko małpy mogą się dostać do jego owoców — cudownie dojrzałych na słońcu i niezwykle słodkich papai. Potrząsał pniem tak długo, aż spadły dwa owoce o aromatycznym miąższu, włożył je do myśliwskiej torby i skierował się tam, gdzie mieszkały papugi i tukany. Idąc, szukał prześwitów wśród drzew i unikał niepożądanych spotkań z innymi zwierzętami. Minął kilka wąwozów i dotarł do miejsca pokrytego gęstą roślinnością, gdzie znalazł liczne gniazda os i pracowitych pszczół, wszystko upstrzone odchodami ptaków. Kiedy wszedł w ten gąszcz, zapanowała cisza, która trwała kilka godzin, aż ptaki przywykły do jego obecności. 48 Z lian i pnączy sporządził dwie klatki o ciasnym splocie, a potem poszukał korzeni yahuasca. Zmiażdżył je trzonkiem maczety, uzyskany sok połączył z pachnącym żółtym miąższem rozdrobnionej papai i z papierosem w ustach czekał, aż zacznie fermentować. Spróbował. Papka miała intensywny słodki smak. Zadowolony poszedł nad strumień, gdzie przygotował nocleg i nałapał mnóstwo ryb. Następnego dnia sprawdził, jak spisały się pułapki. Znalazł kilkanaście małp ogoniastych zmęczonych daremnym wyciąganiem pięści uwięzionej w kokosie. Wybrał trzy młode pary, wsadził je do jednej z klatek, a pozostałe małpy uwolnił. Później tam, gdzie zostawił sfermentowane owoce, znalazł dużą ilość papug i innych ptaków śpiących w najbardziej nieprawdopodobnych pozycjach. Inne próbowały chodzić chwiejnym krokiem albo podrywać się do lotu, bijąc bezładnie skrzydłami. Wsadził do klatki dwie niebiesko-złote ary i parkę papużek shapul, cenionych za zdolności do naśladowania ludzkiej mowy, a z resztą ptaków pożegnał się, życząc im miłego przebudzenia. Wiedział, że stan upojenia będzie trwał kilka dni. Z łupem na plecach wrócił do El Idilio i poczekał, aż załoga upora się z załadunkiem, żeby zwrócić się do kapitana. — Jest taka sprawa, że muszę popłynąć do El Dorado, ale nie mam pieniędzy. Pan mnie zna. Jak mnie pan weźmie, zapłacę później, kiedy sprzedam zwierzęta. Kapitan rzucił okiem na klatki, podrapał się w dawno nie-goloną brodę i powiedział: — Jedna papużka wystarczy za całą zapłatę. Już dawno obiecałem synowi, że mu taką przywiozę. — W takim razie dam panu parkę i będę miał opłacony powrót. Zresztą, te ptaszki umierają z żalu, kiedy sieje rozłączy. W czasie rejsu rozmawiał z doktorem Rubicundo Loacha-minem i wyjaśnił mu powody, dla których wyruszył w podróż. Dentysta słuchał rozbawiony. — Ależ, stary, jeżeli chodziło o książki, to dlaczego już dawno nie poprosiłeś, żebym ci je przywiózł? W Guayaąuil pewnie bym coś znalazł. 49 — Stokrotne dzięki, doktorze. Ale ja jeszcze nie wiem, jakie książki chcę czytać. Jak już się dowiem, na pewno pana poproszę. El Dorado w żadnym wypadku nie można było nazwać dużym miastem. Liczyło ze sto domów, w większości usytuowanych wzdłuż rzeki, a o jego znaczeniu przesądzał komisariat policji, kilka urzędów państwowych, kościół i niewielka szkoła publiczna. Dla Antonia Jose Bolivara, po czterdziestu latach przebytych w dżungli, był to powrót do wielkiego, znanego mu niegdyś świata. Dentysta przedstawił go nauczycielce, jedynej osobie, która mogła mu pomóc w jego zamierzeniach, i załatwił staremu nocleg na terenie szkoły, w wielkim trzcinowym pomieszczeniu z kuchnią, w zamian za pomoc w gospodarstwie i zbieranie ziół do zielnika. Kiedy stary sprzedał już małpy i papugi, nauczycielka zaprowadziła go do biblioteki. Na widok tylu książek naraz ogarnęło go wzruszenie. Na półkach stało z pięćdziesiąt tomów, które zaczął przeglądać z prawdziwą radością, pomagając sobie świeżo nabytą lupą. W ciągu pięciu miesięcy kształtował i szlifował swoje czytelnicze gusta, szukając odpowiedzi na wciąż rodzące się wątpliwości. Kiedy wertował książki z dziedziny geometrii, zadawał sobie pytanie, czy znajomość czytania ma w ogóle jakiś sens, i jedyne, co z nich zapamiętał, to długie zdanie, które powtarzał, kiedy był w złym humorze: „Przeciwprostokątna jest to bok w trójkącie prostokątnym, leżący naprzeciw kąta prostego". To zdanie budziło później lęk wśród mieszkańców El Idilio, którzy traktowali je jako niezrozumiałe zaklęcie, ewentualnie absurdalny łamaniec językowy. Książki historyczne wydały mu się stekiem kłamstw. Jak to możliwe, aby ci bladzi panowie, w rękawiczkach po łokcie i obcisłych rajtuzach linoskoczków, byli zdolni wygrać jakąkolwiek bitwę? Wystarczyło popatrzeć na ich misternie ułożone loki targane wiatrem, żeby zdać sobie sprawę, że ci faceci nie są w stanie skrzywdzić nawet muchy. Tak więc powieści historyczne zostały wyłączone z jego czytelniczych upodobań. 50 Niemal połowę pobytu w El Dorado zajęło mu Serce Ami-cisa. To już było coś. Nie wypuszczał tej książki z rąk i mimo że oczy zamykały mu się ze zmęczenia, wciąż czytał, ale do czasu dzban wodę nosi, więc któregoś dnia powiedział sobie, że nie może być aż tyle cierpienia naraz i niemożliwe, by pech prześladował wciąż jedną i tę samą osobę. Ten, kto znajdował przyjemność w zadawaniu cierpień takiemu chłopcu jak Mały Lombardczyk, musiał być niezgorszym sukinsynem. W końcu, po przejrzeniu całej biblioteki, znalazł to, o co mu chodziło. Różaniec Florence Barclay opisywał miłość i tylko miłość. Bohaterowie cierpieli, ale ich cierpienia przeplatały się ze szczęściem w tak piękny sposób, że lupa czytającego mętniała od łez. Nauczycielka, nie całkiem pogodzona z jego literackim wyborem, pozwoliła mu zabrać powieść ze sobą. Wrócił do El Idilio i czytał ją po raz dziesiąty i setny, stojąc przy oknie, tak jak teraz, kiedy zabierał się do czytania książek przywiezionych przez dentystę, książek czekających usłużnie na wysokim stole, tak odległych od nieuporządkowanej przeszłości, o której Antonio Jose Bolivar starał się nie myśleć, gotów zapełnić puste zakamarki pamięci uniesieniami i perypetiami miłości trwalszej niż czas. Rozdział piąty Z nastaniem zmierzchu zaczęło padać i po paru minutach już nic nie było widać na odległość wyciągniętej ręki. Stary leżał w hamaku i kołysany głośnym i monotonnym bębnieniem wszechobecnego deszczu, czekał na sen. Antonio Jose Bolivar nie potrzebował za wiele snu. Najwyżej pięć godzin w nocy i dwie godziny w czasie sjesty. To mu wystarczało. Resztę czasu spędzał na czytaniu powieści, na rozmyślaniu o sekretach miłości i na wyobrażaniu sobie miejsc, gdzie toczyły się opisywane historie. Czytając o miastach nazywanych Paryż, Londyn albo Genewa, musiał dokonywać ogromnego wysiłku umysłowego, żeby je sobie wyobrazić. Tylko raz w życiu widział duże miasto, Ibarrę, i pamiętał mgliście jej brukowane ulice i kwartały niskich, podobnych do siebie domów pomalowanych na biało i rynek pełen ludzi spacerujących przed katedrą. To było jego najważniejsze odniesienie do świata i kiedy czytał o zdarzeniach, które rozgrywały się w miastach o nazwach obcych i poważnych, takich jak Praga czy Barcelona, przychodziło mu do głowy, że w mieście nazwanym Ibarra nie może zrodzić się żadna płomienna miłość. Kiedy wraz z Dolores Encarnación del Santisimo Sacra-mento Estupinan Otavalo podróżowali przez Amazonię, na ich trasie znalazły się jeszcze dwa miasta: Loja i Zamora, ale poznali je bardzo pobieżnie, tak że nie umiał powiedzieć, czy miłość znalazłaby w nich swoją przystań. Najbardziej jednak lubił wyobrażać sobie śnieg. W dzieciństwie kiedyś widział śnieg, który wyglądał jak barania skórka susząca się na zboczach wulkanu Imbabura, 53 i czasem wydawało mu się wprost karygodne, że postacie z powieści depczą po nim, nie myśląc o tym, że się zabrudzi. Kiedy przestawało padać, wieczorem schodził z hamaka i szedł do rzeki, żeby się umyć. Potem gotował ryż na cały dzień, smażył plastry zielonych bananów, a jeżeli akurat miał mięso małpy, kroił sobie do obiadu wielkie porcje. Osadnicy nie cenili małpiego mięsa. Nie rozumieli, że to twarde, zbite mięso ma o wiele więcej protein niż wieprzowina czy wołowina hodowana na drogiej paszy, wodnista, bez smaku. Poza tym trzeba je o wiele dłużej żuć, zwłaszcza jeżeli nie ma się zębów, co daje wrażenie sytości, a żołądek nie jest nadmiernie obciążony. Kończył jedzenie, popijając paloną w żelaznym kociołku i ucieraną na kamieniu dziką kawę, którą osładzał kawałkiem cukru i wzmacniał „Fronterą". W porze deszczowej noc trwała dłużej i przyjemnie było leżeć sobie w hamaku, dopóki pęcherz albo głód nie zmusiły do wstania. Najlepsze w porze deszczowej było to, że wystarczyło zejść do rzeki, zanurzyć się, poruszyć parę kamieni, pogrzebać w błotnistym dnie i już się miało tuzin tłustych krewetek na śniadanie. Tak też zrobił i tego ranka. Zdjął ubranie, owinął się w pasie sznurem, którego drugi koniec był mocno przywiązany do pala na brzegu, na wypadek gdyby nagle podniósł się poziom wody albo przypłynął dryfujący pień, i zanurzył w wodzie po piersi. Woda była wzburzona do samego dna, ale jego doświadczone ręce po omacku badały muł pod poruszonym kamieniem, aż krewetki zaczęły przyczepiać mu się do palców swoimi mocnymi szczypcami. Wynurzył się z pokaźnym łupem wijących się u rąk krewetek i już miał wyjść z wody, kiedy usłyszał wołania. — Kanu! Płynie kanu! Wytężył wzrok, starając się dostrzec czółno, ale w deszczu nic nie było widać. Strugi wody lały się bez przerwy, dziurawiąc powierzchnię wody z taką siłą, że nawet nie nadążały formować się kręgi. 54 Kto to mógł być? Tylko jakiś wariat odważyłby się płynąć w taką ulewę. Znowu usłyszał krzyki i dojrzał kilka niewyraźnych postaci biegnących w stronę nabrzeża. Ubrał się, zostawił przykryte miską krewetki przed drzwiami chaty, narzucił na siebie plastikową płachtę i też pobiegł w tamtą stronę. Ludzie usunęli się na bok, widząc, że nadchodzi alkad. Grubas był bez koszuli i mimo że osłaniał się wielkim czarnym parasolem, woda spływała mu po całym ciele. — Co tu się, u diabła, dzieje? — krzyknął, zbliżając się do nabrzeża. Zamiast odpowiedzi pokazano mu kanu przywiązane do pomostu. Była to jedna z tych niestarannie skleconych łodzi poszukiwaczy złota. Przypłynęła do połowy napełniona wodą, unosząc się na powierzchni tylko dlatego, że zbudowano ją z drewna. W łodzi kołysało się ciało mężczyzny z rozerwanym gardłem i poszarpanymi ramionami. Palce rąk, zwisających po obu stronach burty, nadgryzione były przez ryby. Oczu nie było w ogóle. Gallos de peńa, czerwone, małe i silne ptaszki, jedyne, które potrafią latać w czasie ulewnego deszczu, postarały się, by pozbawić jego twarz wszelkiego wyrazu. Alkad rozkazał wyjąć zwłoki z łodzi, a kiedy leżały na deskach pomostu, zidentyfikowano je po ustach. Był to Napoleon Salinas, poszukiwacz złota, który poprzedniego wieczoru odwiedził dentystę. Salinas należał do tych nielicznych, którzy nie usuwali zepsutych zębów i woleli wstawiać sobie złote koronki. W ustach miał pełno złota i teraz, podczas gdy deszcz przylizywał mu włosy, błyskał zębami w uśmiechu, który bynajmniej nie budził podziwu. Alkad poszukał wzrokiem starego. — I co? Znowu ta samica? Antonio Jose Bolivar pochylił się nad ciałem, nie przestając myśleć o uwięzionych krewetkach. Rozchylił ranę na szyi, przyjrzał się poszarpanym ramionom i w końcu potakująco skinął głową. — Do diabła z nim, o jednego mniej. Wcześniej czy później i tak by go szlag trafił — skomentował alkad. 55 Grubas miał rację. W porze deszczowej poszukiwacze złota siedzieli zamknięci w swoich byle jak pozbijanych chatach, czekając na przerwy w ulewie, które nie trwały długo i były raczej głębokim oddechem wziętym przez chmury po to, by za chwilę wylać nagromadzoną wodę z jeszcze większą werwą. Brali dosłownie powiedzenie, że „czas to pieniądz", i jeżeli deszcz nie ustawał, grali w czterdzieści cztery zatłuszczonymi kartami, na których trudno było rozróżnić figury, pełni wzajemnej nienawiści, zazdroszcząc jeden drugiemu mocniejszej karty, więc zanim kończył się potop, wielu z nich znikało i nie było wiadomo, czy porwał ich prąd rzeki, czy wessała żarłoczna dżungla. Czasami z nabrzeża w El Idilio widać było jakieś rozdęte ciało zaplątane wśród pni i gałęzi niesionych przez przybór, ale nikt nie starał się wyciągnąć go z wody. Głowa Napoleona Salinasa zwisała bezwładnie i tylko zmasakrowane ramiona świadczyły o tym, że próbował się bronić. Alkad opróżnił kieszenie denata. Znalazł w nich wyblakły dowód osobisty, parę monet, resztki tytoniu i skórzany woreczek. Otworzył go i naliczył dwadzieścia grudek złota, małych jak ziarnka ryżu. — No i co sądzi nasz ekspert? — To samo co pan, ekscelencjo. Wyszedł stąd późno, porządnie pijany, zaskoczyła go ulewa, więc przybił do brzegu, żeby zanocować. Tu go zaatakowała. Ranny, resztką sił zdołał dotrzeć do kanu, ale szybko się wykrwawił. — Cieszę się, że jesteśmy tego samego zdania. Alkad polecił, by jeden z gapiów potrzymał mu parasol, i mając wolne ręce, rozdzielił grudki złota pomiędzy zebranych. Wziął parasol z powrotem i nogą popchnął ciało tak, że spadło głową do wody. Zanurzyło się ciężko, ale deszcz nie pozwolił zobaczyć, gdzie znowu wypłynęło. Alkad, zadowolony, strząsnął wodę z parasola z zamiarem odejścia, ale widząc, że nikt nie myśli go naśladować i że wszyscy patrzą na starego, splunął ze złością. — Przedstawienie już się skończyło, na co jeszcze czekacie? Ludzie w dalszym ciągu patrzyli na starego. Musiał coś powiedzieć. 56 — Chodzi o to, że jeśli ktoś płynie i zastaje go noc, to do jakiego brzegu ma przybić, żeby przenocować? — Do bezpieczniejszego. Do naszego — odpowiedział grubas. — Pan to powiedział, ekscelencjo. Do naszego. Zawsze szuka się naszego brzegu, bo jeśli nawet z jakiejś przyczyny straci się kanu, zawsze jeszcze można wrócić do ludzkich osad, przedzierając się maczetą przez dżunglę. Tak samo pomyślał ten biedak Salinas. — No i co? Jakie to ma teraz znaczenie? — Duże. Po chwili zastanowienia odgadnie pan, że zwierzę też znajduje się na naszym brzegu. A może pan myśli, że oce-loty pakują się do rzeki w taką pogodę? Słowa starego wywołały duże poruszenie wśród ludzi, którzy chcieli usłyszeć również coś od alkada. W końcu władza powinna czasem się do czegoś przydać. Grubas odbierał to oczekiwanie jako agresję i udawał, że myśli, kuląc tłusty kark pod czarnym parasolem. Deszcz przybrał nagle na sile i plastikowe worki, którymi byli okryci ludzie, oblepiły ich ciała niczym druga skóra. — Zwierzę jest daleko. Nie widzieliście, jak wyglądała ta padlina? Bez oczu i do połowy zżarta przez ryby. To nie mogło trwać godzinę ani nawet pięć. Nie widzę powodu, żeby robić w portki ze strachu — udawał chojraka alkad. — Możliwe. Tylko że nieboszczyk nie był jeszcze zupełnie sztywny i nie cuchnął. Nie powiedział nic więcej ani nie czekał na następny komentarz alkada. Odwrócił się i odszedł, zastanawiając się, czy zje krewetki gotowane, czy smażone. Kiedy wszedł do chaty, poprzez zasłonę z deszczu mógł dostrzec nalaną sylwetkę alkada, stojącego samotnie pod parasolem niby wielki ciemny grzyb, który nagle wyrósł na deskach pomostu. Rozdział szósty Po zjedzeniu smacznych krewetek stary długo i starannie czyścił sztuczną szczękę, potem owinął ją w chusteczkę i schował. Sprzątnął ze stołu, resztki jedzenia wyrzucił za okno, otworzył butelkę „Frontery" i wybrał jedną z książek. Deszcz otaczał go ze wszystkich stron i zapowiadało się, że nikt nie zakłóci mu dzisiaj spokoju. Powieść zaczynała się ciekawie. „Paul całował ją namiętnie, podczas gdy gondolier, wspólnik miłosnych przygód przyjaciela, udawał, że patrzy w inną stronę, a gondola, pełna puchowych poduszek, prześlizgiwała się miękko kanałami Wenecji". Przeczytał ten fragment kilka razy na głos. Prześlizgiwała się kanałami. Musiało chodzić o jakąś łódź czy kanu, a co się tyczy Paula, to było oczywiste, że facet nie jest w porządku, bo całował „namiętnie" tę małą w obecności swojego przyjaciela, w dodatku wspólnika. Początek mu się podobał. Wydawało mu się słuszne, że autor od samego początku jasno określa, kto jest zły, a kto dobry. Pozwala to uniknąć wielu komplikacji i źle ulokowanych sympatii. A jeżeli chodzi o całowanie, co tam było powiedziane? „Namiętnie". Jak to się robi, u diabła? Przypomniał sobie, że z Dolores Encarnación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo całował się bardzo rzadko. Być może i pocałował ją kiedyś tak jak Paul w powieści, to znaczy „namiętnie", ale sam nie zdawał sobie z tego sprawy. W każdym razie tych pocałunków było bardzo mało, bo jego żona albo wybuchała śmiechem, albo ostrzegała go, że to może być grzech. 59 Całować namiętnie. Całować. Niedawno odkrył, że całował się w życiu niewiele razy, i to tylko ze swoją żoną, bo wśród Shuarów nie było tego zwyczaju. Mężczyźni i kobiety znali pieszczoty całego ciała i nie krępowali się ich w obecności innych osób. Kiedy się kochali, też nie uznawali całowania. Kobiety wolały robić to, siedząc na mężczyźnie, gdyż, jak twierdziły, w ten sposób odczuwały więcej zadowolenia, i dlatego wyśpiewywały swoje anents, towarzyszące miłosnym aktom, w prawdziwym uniesieniu. Nie, Shuarowie się nie całowali. Widział kiedyś, jak poszukiwacz złota przewrócił na ziemię Indiankę Jibaro, biedną kobietę, która kręciła się wśród awanturników, dopraszając się o łyk wódki. Kto tylko miał ochotę, wciskał ją w kąt i wykorzystywał. Biedaczka, otępiała przez alkohol, nie bardzo wiedziała, co z nią robią. Ale ten awanturnik rzucił się na nią na piasku i ustami poszukał jej ust. Kobieta zareagowała jak dzika bestia. Zrzuciła z siebie mężczyznę, cisnęła mu w oczy garść piasku i w odruchu nieskrywanego obrzydzenia długo wymiotowała. Jeśli na tym miał polegać namiętny pocałunek, to w takim razie ten Paul z powieści był po prostu świnią. Kiedy nadeszła pora sjesty, przeczytane miał już i przeanalizowane ze cztery strony książki i denerwowało go, że nie potrafi wyobrazić sobie Wenecji na podstawie poznanych cech innych miast, odkrytych w poprzednich powieściach. W tej Wenecji ulice chyba były zatopione i dlatego ludzie musieli poruszać się gondolami. Gondole. Słowo „gondola" tak mu się w końcu spodobało, że postanowił nazwać swoje kanu „Gondolą Nangaritzy". Wśród takich rozważań zmogła go senna atmosfera wczesnego popołudnia, toteż wyciągnął się w hamaku, wyobrażając sobie z łobuzerskim uśmieszkiem, jak to ludzie otwierają drzwi swoich domów, robią pierwszy krok i wpadają do rzeki. Wieczorem znowu podjadł krewetek i już zamierzał zabrać się do przerwanej lektury, kiedy jakaś wrzawa zmusiła go do wychylenia głowy na deszcz. Ścieżką pędził muł, rycząc przeraźliwie jak oszalały i kopiąc każdego, kto próbował go za- 60 trzymać. Starego zdjęła ciekawość, więc narzucił na ramiona plastikową płachtę i wyszedł zobaczyć, co się dzieje. Z wielkim wysiłkiem ludzie zdołali otoczyć nieprzejednane zwierzę i teraz, starając się uniknąć wierzgających kopyt, zacieśniali krąg wokół niego. Niektórzy padali i podnosili się utytłani w błocie, aż nareszcie udało się schwycić muła za uzdę i przytrzymać. Muł oba boki miał poszarpane, a z głębokiej rany, prowadzącej od głowy po wyleniałą pierś, broczyła krew. Alkad, tym razem bez parasola, kazał przewrócić zwierzę i strzelił, by je dobić. Trafiony muł wierzgnął kilka razy w powietrzu kopytami i znieruchomiał. — To muł Alka Seltzera Mirandy — powiedział ktoś z obecnych. Inni przytaknęli. Miranda był kolonem mieszkającym siedem kilometrów od El Idilio. Już nie uprawiał ziemi, którą zagarnęła dżungla, tylko obsługiwał nędzny sklepik, gdzie poszukiwacze złota kupowali wódkę, tytoń, sól i Alka Seltzer (stąd właśnie pochodził przydomek), kiedy nie chciało im się pójść do miasteczka. Muł był osiodłany, z czego wynikało, że jeździec musi się znajdować gdzieś niedaleko. Alkad powiedział, żeby się przygotować, bo jutro rano wyruszą do sklepiku Mirandy, po czym wyznaczył dwóch mężczyzn do poćwiartowania muła. Maczety rąbały pewnie w strugach deszczu. Zagłębiały się w mięso wychudzonego bydlęcia i wychodziły z niego zakrwawione, a kiedy szykowały się, by opaść na nowo, pokonując opór jakiejś kości, już były wymyte do czysta. Porąbane mięso zaniesiono na próg urzędu, a grubas rozdzielił je pomiędzy zebranych. — A ty, stary, co chcesz? Antonio Jose Bolivar odpowiedział, że tylko kawałek wątroby, wnioskując z uprzejmości alkada, że został włączony do ekspedycji. Z kawałkiem ciepłej wątroby w ręku wracał do chaty, a za nim paru mężczyzn szło wrzucić do rzeki głowę i nieprzydatne nikomu ochłapy. Już robiło się ciemno i wśród bębnienia 61 deszczu dało się słyszeć ujadanie psów, wyrywających sobie umazane błotem wnętrzności nowej ofiary. Kiedy smażył wątrobę, doprawiając ją rozmarynem, przeklinał całe to wydarzenie, które zakłóciło mu spokój. Już nie mógł skoncentrować się na lekturze, tylko myślał, jak też al-kad poprowadzi jutrzejszą wyprawę. Wszyscy wiedzieli, że alkad ma z nim na pieńku, a incydent z Shuarami i martwym jankesem na pewno jeszcze pogorszył sytuację. Grubas mógł mu zaszkodzić i dał mu to już odczuć. Stary był w złym humorze. Włożył sztuczną szczękę i pogryzł wysmażone kawałki wątroby. Wiele razy słyszał, jak ludzie mówili, że mądrość przychodzi z wiekiem, więc czekał, licząc, że mądrość zapewni to, na czym najbardziej mu zależało: zdolność panowania nad wspomnieniami i unikania zastawianych przez nie pułapek. Jednak kolejny raz dał się złapać w taką pułapkę i wkrótce przestał do niego docierać monotonny szum ulewy. Minęło kilka lat od chwili, kiedy do nabrzeża w El Idilio przybiła łódź, jakiej nigdy przedtem nie widziano. Była to płaska motorowa szalupa, w której mogło płynąć wygodnie osiem osób, siedząc dwójkami, a nie pojedynczo, w niewygodnej pozycji, jak w kanu. W tej niezwykłej łodzi przybyło czterech Amerykanów, którzy przywieźli aparaty fotograficzne, żywność i różne przyrządy o nieznanym zastosowaniu. Przez parę dni zalewali się whisky z alkadem i schlebiali mu tak długo, aż grubas, bardzo pewny siebie, podszedł z nimi pod chatę starego, przedstawiając go jako największego znawcę Amazonii. Grubas śmierdział alkoholem i wciąż nazywał go swoim przyjacielem i współpracownikiem, a jankesi w tym czasie fotografowali ich i wszystko, co tylko nawinęło się przed aparat. Bez pytania o pozwolenie weszli do chaty i jeden z nich, zaśmiewając się do łez, uparł się, żeby odkupić portret ślubny, na którym stary wymalowany był obok Dolores Encamación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo. Jankes ośmielił się nawet zdjąć obraz ze ściany i włożyć go sobie do plecaka, 62 zostawiając w zamian na stole plik banknotów. Stary z trudem wydobył głos z gardła, ledwo nad sobą panując. — Powiedz temu skurwysynowi, że jeśli nie powiesi portretu na swoje miejsce, to go poczęstuję dwiema kulkami z tej strzelby i będzie zbierał jaja z sufitu. A broń mam zawsze nabitą. Intruzi rozumieli hiszpański i gruby nie musiał im tłumaczyć intencji starego. Dla załagodzenia sytuacji prosił ich o wyrozumiałość, tłumaczył, że na tych terenach osobiste pamiątki są rzeczą świętą, żeby tego nie brali za złe, że Ekwadorczycy, aw szczególności on, bardzo cenią Amerykanów i jeśli interesują ich ciekawe przedmioty, to sam osobiście się o nie postara. Kiedy portret wisiał już na ścianie, stary odbezpieczył strzelbę i grożąc nią, zmusił ich do wyjścia. — Stary durniu. Przez ciebie tracę świetny interes. Obydwaj tracimy świetny interes. Przecież oddał ci portret. Czego ty jeszcze chcesz? — Żeby się zmyli. Nie robię interesów z kimś, kto nie potrafi uszanować cudzego domu. Alkad chciał jeszcze coś powiedzieć, ale widząc, że goście z pogardliwymi minami zbierają się do odejścia, wpadł w furię. — Jeśli ktoś będzie się zmywał, to tylko ty, stary śmierdzielu. — Ja jestem u siebie. — Ach, tak? Nigdy się nie zainteresowałeś, do kogo należy ziemia, na której postawiłeś swoją plugawą budę? Antonio Jose Bolivar był szczerze zaskoczony tym pytaniem. Kiedyś miał opieczętowany papier, który czynił go właścicielem dwóch hektarów ziemi, ale leżała ona wiele mil w górę rzeki. — To jest ziemia niczyja. Nie ma właściciela. Alkad zaśmiał się triumfalnie. — No to się mylisz. Wszystkie przybrzeżne tereny na odległość stu metrów w głąb lądu należą do państwa. A chyba pamiętasz, że tutaj państwo to ja. Jeszcze porozmawiamy. Nie wybaczę ci tego, co mi zrobiłeś, i nie należę do ludzi, którzy zapominają. Poczuł wielką ochotę nacisnąć spust i wygarnąć do niego ze strzelby. Nawet wyobraził sobie podwójny wystrzał, który od- 63 rzuciłby go w tył i przeszywając opasły kałdun, wyrwał flaki i część pleców. Grubas, widząc rozogniony wzrok starego, wolał wycofać się czym prędzej i truchtem dogonił grupę Amerykanów. Następnego dnia płaska szalupa odbiła od pomostu ze zwiększoną załogą. Do czterech Amerykanów dołączył jeden kolon i jeden Jibar, polecani przez alkada jako znawcy dżungli. Antonio Jose Bolivar Proano czekał na wizytę alkada z przygotowaną strzelbą. Ale grubas nie pojawił się. Pojawił się natomiast Onecen Salmudio, osiemdziesięcioletni starzec pochodzący z Vilca-bamby. Salmudio okazywał mu wiele sympatii, jako że obaj przybyli tu z gór. . — Co słychać, ziomku? — A nic. Co ma być słychać? — Już ja wiem swoje, ziomku. Glista u mnie też był; chciał, żebym zaprowadził jankesów w głąb dżungli. Ledwo go mogłem przekonać, że w moim wieku daleko nie zajdę. A jak się przypochlebiał. Co chwila mi powtarzał, że Amerykanie będą szczęśliwi, jak ja ich poprowadzę, bo noszę amerykańskie nazwisko. — A to niby skąd? —Ano tak. Onecen to imię amerykańskiego świętego. Mają to napisane na swoich małych monetach, tylko oddzielnie i z literką „t" na końcu. One cent. — Coś mi się wydaje, że nie przyszedłeś, żeby mi mówić o swoim nazwisku. — Nie. Przychodzę ci powiedzieć, żebyś uważał. Glista jest na ciebie wściekły. Przy mnie prosił jankesów, żeby w drodze powrotnej powiedzieli komisarzowi w El Dorado, że potrzebuje dwóch żandarmów. Chce ci zburzyć chatę. — Kulek starczy mi dla wszystkich — powiedział bez przekonania Antonio Jose Bolivar. Jednak przez następne noce nie mógł zasnąć. Lekarstwo na bezsenność pojawiło się w tydzień później wraz z powrotem płaskiej szalupy. Już nie przybiła tak elegancko jak za pierwszym razem. Uderzyła o pale pomostu i nie wyniesiono z niej żadnych bagaży. Przypłynęli tylko trzej Amery- 64 kanie i ledwie wyskoczyli na brzeg, natychmiast polecieli szukać alkada. Po jakimś czasie zjawił się grubas, nastawiony pokojowo. — Słuchaj, stary, jak się pogada, to można się dogadać. To, co ci powiedziałem, to prawda. Twoja chata stoi na ziemi państwowej i nie masz prawa tu mieszkać. Powiem więcej, powinienem cię aresztować za nielegalne zasiedlenie, ale jesteśmy przyjaciółmi i jako że ręka rękę myje, a dupę myją obie, musimy sobie pomagać. — A o co teraz chodzi? — Po pierwsze o to, żebyś mnie wysłuchał. Opowiem ci, co się stało. Na drugim postoju zwiał im Jibar z kilkoma butelkami whisky. Wiesz, jakie są te dzikusy. Tylko czekają, żeby coś ukraść. Kolon uspokajał ich, jak mógł. Jankesi chcieli dotrzeć daleko w głąb dżungli i sfotografować Shuarów. Nie wiem, co takiego ciekawego widzą w tych gołych Indianach. Więc ten kolon doprowadził ich bez przeszkód aż do podnóża gór Yacuambi i mówią, że tam zaatakowały ich małpy. Nie wszystko zrozumiałem, bo są rozhisteryzowani i wszyscy wrzeszczą naraz. Mówią, że małpy zabiły kolona i jednego z nich. Nie mogę w to uwierzyć. Nikt nie słyszał, żeby małpy zabijały ludzi. Zresztą, jednym kopniakiem odgania się całą gromadę. Nie rozumiem. Mnie się zdaje, że to Jibarowie. Co o tym sądzisz? — Pan wie, że Shuarowie unikają kłopotów. Oni na pewno nie widzieli ani jednego Shuara. Jeśli, tak jak mówią, kolon zaprowadził ich aż do gór Yacuambi, to niech pan przyjmie do wiadomości, że Shuarowie już dawno się stamtąd wynieśli. I niech pan pamięta, że małpy potrafią atakować. To prawda, że są małe, ale kiedy jest ich dużo, to i konia rozszarpią. — Nie rozumiem. Przecież jankesi nie wybierali się na polowanie. Nawet nie mieli ze sobą broni. — Pan zbyt wielu rzeczy nie rozumie, a ja zbyt długo siedziałem w dżungli. Niech pan posłucha. Wie pan, jak Shuarowie wchodzą na terytorium małp? Przede wszystkim zdejmują wszelkie ozdoby, nie mają przy sobie nic, co mogłoby pobudzić ich ciekawość, a maczety czernią zwęgloną korą z palmy. Niech pan pomyśli. Jankesi, ze swoimi aparatami fotograficz- 65 nymi, zegarkami, srebrnymi łańcuchami, sprzączkami, posrebrzanymi nożami, byli idealnym obiektem małpiej ciekawości. Znam tamte regiony i wiem, jak się te zwierzęta zachowują. Mogę panu powiedzieć, że jeśli ktoś się zapomni i weźmie ze sobą coś, co zaciekawi małpę, a ona zejdzie z drzewa, żeby to zobaczyć, lepiej tę rzecz, cokolwiek by to było, od razu jej oddać. Wystarczy krótka szamotanina, żeby małpa zaczęła piszczeć, i w ciągu paru sekund spadną z nieba setki, tysiące małych, kudłatych i wściekłych diabełków. Grubas słuchał, ocierając pot. — Wierzę ci. Ale ty ponosisz winę, bo nie chciałeś iść z nimi jako przewodnik. Z tobą nic by się im nie stało. A oni przywieźli list polecający od gubernatora. Wkopałem się w kłopoty po uszy i musisz mnie z tego wyciągnąć. — Mnie też by nie posłuchali. Jankesi zawsze wszystko wiedzą najlepiej. Ale do tej pory nie wiem, czego pan chce ode mnie. Alkad wyciągnął z kieszeni piersiówkę whisky i podał staremu. Ten pociągnął łyk tylko po to, żeby zobaczyć, jak to smakuje, i zaraz zawstydził się swojej małpiej ciekawości. — Oni chcą, żeby ktoś przyniósł ciało ich towarzysza, a tylko ty możesz to zrobić. Przysięgam ci, że dostaniemy za to niezłe pieniądze. — W porządku. Ale ja nie mieszam się do pańskich interesów. Przyniosę to, co zostało z jankesa, i da mi pan spokój. — Oczywiście, stary. Mówiłem, jak się pogada, to można się dogadać. Bez trudu trafił na miejsce pierwszego noclegu Amerykanów i torując sobie drogę maczetą, dotarł do gór Yacuambi, gdzie wysoka roślinność, bogata w dzikie owoce, stanowiła schronienie dla kilku kolonii małp. Tam nawet nie trzeba było szukać śladów. Amerykanie, uciekając w popłochu, zostawili po sobie tyle porzuconych przedmiotów, że łatwo natrafił na szczątki ofiar. Najpierw odnalazł kolona. Poznał go po bezzębnej szczęce. Parę metrów od niego leżał Amerykanin. Mrówki wykonały swoją pracę niezwykle sumiennie i pozostawiły kości 66 tak oczyszczone, że wyglądały jak z gipsu. Oddawały właśnie ostatnią posługę szkieletowi Amerykanina i przenosiły jego jasną czuprynę włos po włosku, niby mikroskopijni drwale dźwigający złociste kłody, aby umocnić nimi stożkowate wejście do mrowiska. Zachowując ostrożność, zapalił papierosa i przyglądał się pracy mrówek, niezwracających na niego żadnej uwagi. W górze usłyszał jakiś trzask i nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Mała małpka spadła z drzewa pod ciężarem aparatu fotograficznego, który usiłowała wciągnąć na gałąź. Zgasił papierosa. Pomógł mrówkom dokończyć dzieła, obcinając maczetą włosy z czaszki, i schował kości do worka. Udało mu się znaleźć tylko jeden przedmiot należący do nieszczęsnego Amerykanina: pas z posrebrzaną klamrą w formie podkowy, której małpy nie zdołały rozpiąć. Wrócił do El Idilio, oddał zebrane szczątki i alkad zostawił go w spokoju. Tego spokoju powinien był strzec, bo od niego zależały błogie chwile spędzane w domku nad rzeką, gdzie przy wysokim stole czytał powolutku książki o miłości. I ten właśnie spokój był teraz znowu zagrożony przez alka-da, który zmuszał go do wzięcia udziału w ekspedycji, a także przez ostre, czyhające gdzieś w gąszczu pazury. Rozdział siódmy Grupa mężczyzn zebrała się wraz z pierwszymi nieśmiałymi przebłyskami świtu, zaledwie przeczuwanego za czarnymi kłębami chmur. Przychodzili pojedynczo ścieżką, skacząc przez kałuże, na bosaka, w podwiniętych do kolan spodniach. Alkad kazał żonie przyrządzić im kawę i dużo smażonych zielonych bananów, a sam w tym czasie rozdzielał amunicję do strzelb. Trzy podwójne ładunki dla każdego, a do tego węzełek z paczką papierosów, zapałkami i butelką „Frontery" na głowę. — To wszystko na koszt państwa. Po powrocie musicie mi pokwitować. Mężczyźni jedli i rozgrzewali sobie żołądek wódką na dobry początek dnia. Antonio Jose Bolivar Proano trzymał się na uboczu i nawet nie tknął jedzenia z puszki. Śniadanie zjadł wcześnie; wiedział, że niedobrze jest wybierać się na polowanie z pełnym żołądkiem. Myśliwy zawsze musi być trochę głodny, gdyż głód utrzymuje w napięciu zmysły. Ostrzył kamieniem maczetę, plując od czasu do czasu na brzeszczot, a potem sprawdzał, mrużąc oko, czy już wystarczy. — Jaki mamy plan? — zapytał jeden z mężczyzn. — Najpierw pójdziemy zobaczyć, co z Mirandą. A potem się zastanowimy. Grubas nie był oczywiście zbyt dobrym strategiem. Ostentacyjnie sprawdził, czyjego smith and wesson, „smitenłeson", jak mówili tubylcy, jest załadowany, i włożył płaszcz od deszczu z niebieskiej ceraty, który jeszcze bardziej uwydatniał jego bezkształtną sylwetkę. Żaden z czterech mężczyzn nie powiedział ani słowa. Z satysfakcją patrzyli, jak się poci, niby cieknący, zardzewiały kran. „Jeszcze zobaczysz, ty Glisto. Zobaczysz, jak ci będzie cieplutko w tej ceracie. Nawet jaja ci się ugotują na miękko". Z wyjątkiem alkada wszyscy szli boso. Słomiane kapelusze wyłożyli plastikowymi torbami, a papierosy, zapałki i amunicję pochowali do worków z gumowanego brezentu. Rozładowane strzelby mieli przewieszone przez plecy. — Za pozwoleniem — powiedział któryś. — Będzie panu bardzo trudno iść w tych gumiakach. Grubas udał, że nie słyszy, i dał rozkaz do wymarszu. Minęli ostatni dom w El Idilio i zagłębili się w dżunglę. W środku ulewa była mniejsza, za to spadała im na głowy całymi strugami. Deszcz nie mógł przedrzeć się przez gęsty dach roślinności. Zatrzymywał się na liściach, a kiedy gałęzie uginały się pod ciężarem wody, ta spływała w dół, niosąc ze sobą zebrane po drodze zapachy. Marsz utrudniało im błoto, opadłe gałęzie i zielsko, które z nową siłą zarosło wąską ścieżkę. Chcąc iść szybciej, podzielili się. Dwóch mężczyzn torowało drogę maczetami, w środku szedł alkad, ciężko dysząc, cały mokry z wierzchu i pod płaszczem, a z tyłu dwóch pozostałych oczyszczało ścieżkę z tego, co zostawiły maczety czołówki. Antonio Jose Bolivar był jednym z tych, którzy szli za al-kadem. — Załadujcie strzelby. Powinniśmy być w pogotowiu — rozkazał grubas. — Po co? Lepiej mieć suche ładunki w worku. — Ja tutaj rozkazuję. — Do usług, ekscelencjo. W końcu amunicja jest państwowa. Mężczyźni udali, że ładują strzelby. Po pięciu godzinach marszu zrobili niewiele więcej niż kilometr drogi. Musieli się zatrzymać z powodu gumiaków alkada. Grubas co jakiś czas wpadał w bulgocącą kałużę i wydawało się, że błoto wessie w głąb jego opasłe cielsko. Z trudem usiłował wydostać kalosze, ale robił to tak ślamazarnie, że coraz bardziej pogrążał się w błocie. Mężczyźni chwytali go wtedy pod pachy i wyciągali, ale po paru krokach znowu wpadał po kolana. 70 W pewnym momencie grubasowi zsunął się jeden kalosz. Uwolniona stopa była biała i lekka, ale alkad, łapiąc równowagę, zaraz zanurzył ją w błocie obok dziury, w której zniknął kalosz. Z pomocą starego wraz z towarzyszem jakoś się wygrzebał. — Kalosz. Znajdźcie mi kalosz — rozkazał. — Mówiliśmy, że będą przeszkadzały. Już się go nie znajdzie. Niech pan idzie tak jak my, po leżących gałęziach. Na bosaka będzie panu wygodniej i szybciej dojdziemy. Alkad pochylił się i z wściekłością zaczął rozgrzebywać błoto rękoma. Na próżno. Wyciągał garść ciemnej, kapiącej mazi, a powierzchnia pozostawała niezmącona. — Na pana miejscu nie robiłbym tego. Kto tam może wiedzieć, co za potwory śpią sobie słodko na dnie — zauważył któryś. — To prawda. Na przykład skorpiony. Zagrzebująsię w błocie na czas deszczu i nie lubią, jak się im przeszkadza. A są cholernie humorzaste — dodał stary. Alkad, z klęczek, patrzył na nich z nienawiścią. — Myślicie, że mnie można wmówić każdą głupotę? Chcecie mnie przestraszyć tymi bajeczkami dla naiwnej baby? — Nie, ekscelencjo. Proszę zaczekać. Stary uciął gałąź, zrobił na końcu rozwidlenie i zagłębił ją kilkakroć w bulgocącym błocie. Potem wyjął, ostrożnie oskro-bał maczetą i na ziemię spadł dorosły skorpion. Mimo warstwy błota wyraźnie widać było jadowity, uniesiony do góry odwłok. — Widzi pan? A pan jest calutki słony od potu, co te obrzydlistwa bardzo lubią. Alkad nie odpowiedział. Ze wzrokiem utkwionym w skorpiona, który próbował na nowo poszukać spokoju na dnie, wyciągnął rewolwer i wpakował w niego wszystkie sześć naboi. Dopiero wtedy ściągnął z nogi drugi but i cisnął go w krzaki. Kiedy grubas szedł boso, posuwali się nieco sprawniej, ale zawsze tracili czas przy podejściach. Wszyscy wspinali się na górę bez problemu, a potem stali i patrzyli, jak alkad na czworakach wdrapuje się parę metrów, aby za chwilę obsunąć się znowu. 71 — Siedzenie niżej, ekscelencjo. Proszę popatrzeć, jak my wchodzimy. Zanim postawi się stopę, trzeba zrobić duży rozkrok. Pan rozstawia nogi tylko od kolan w dół. Tak to idzie zakonnica, jak zobaczy koguta. Szeroko nogi i naciskać tyłkiem — wołali. Grubas, z przekrwionymi ze złości oczami, starał się iść tak jak oni, ale jego bezkształtne ciało odmawiało mu raz po raz posłuszeństwa, więc mężczyźni chwytali się za ręce i wciągali go na górę. Zejścia były szybkie. Alkad zjeżdżał na siedzeniu, na plecach albo twarzą w dół. Zawsze był pierwszy na dole, cały w błocie i liściach. Po południu nowe, ciężkie chmury zasnuły niebo. Nie mogli ich zobaczyć, ale odgadywali ich istnienie po ciemności, jaka zapanowała dookoła, ograniczając widoczność. — Nie możemy iść dalej. Nic nie widać — powiedział alkad. — To brzmi rozsądnie — przytaknął stary. — W takim razie tu zostajemy — rozkazał alkad. — Wy zostańcie. Pójdę poszukać jakiegoś bezpiecznego miejsca. Niedługo wrócę. Palcie, żebym wiedział, gdzie jesteście — powiedział stary i oddał jednemu z mężczyzn swoją strzelbę. Pochłonęła go ciemność, a oni zapalili skręty z twardych liści tytoniu, osłaniając je dłońmi przed deszczem. Nie zabrało mu zbyt wiele czasu odnalezienie płaskiego terenu. Zmierzył go krokami, a ostrzem maczety badał otaczającą go roślinność. Nagle ostrze wydało metaliczny dźwięk i stary odetchnął z ulgą. Wrócił do grupy, kierując się zapachem tytoniu, i oznajmił, że znalazł odpowiednie miejsce na nocleg. Gdy dotarli do celu, dwóch mężczyzn zabrało się do ścinania liści dzikich bananów. Wysłali nimi ziemię i zadowoleni usiedli, żeby pociągnąć zasłużony łyk „Frontery". — Szkoda, że nie możemy zapalić ognia. Czulibyśmy się pewniej przy porządnym ognisku — narzekał alkad. — Tak jest lepiej — stwierdził jeden z mężczyzn. — Nie podoba mi się to. Nie lubię ciemności. Nawet dzicy czują się bezpieczniej przy ogniu — obstawał przy swoim alkad. 72 — Proszę posłuchać, ekscelencjo, jesteśmy w bezpiecznym miejscu. My nie możemy zobaczyć ocelota, jeśli tu gdzieś jest w pobliżu, ale on też nas nie widzi. Jeżeli zapalimy ognisko, wystawimy się na pokaz, a jego nie zobaczymy, bo ogień nas oślepi. Niech pan będzie spokojny i spróbuje zasnąć. Wszyscy potrzebujemy snu. Aha, i najważniejsze, starajmy się nie rozmawiać. Mężczyźni poparli starego i po krótkiej naradzie ustalili kolejność wacht. Stary będzie pilnował pierwszy i po wachcie obudzi zmiennika. Zmęczenie marszem wkrótce dało o sobie znać. Mężczyźni spali skuleni, obejmując ramionami kolana i zakrywając twarze kapeluszami. Ich spokojne oddechy nie zakłócały szumu deszczu. Antonio Jose Bolivar siedział oparty plecami o drzewo. Od czasu do czasu gładził ostrze maczety, wsłuchując się uważnie w odgłosy dobiegające z dżungli. Powtarzający się dźwięk spadania czegoś ciężkiego do wody wskazywał, że znajdowali się blisko odnogi rzeki albo wezbranego strumienia. W czasie pory deszczowej wzburzona woda zbierała tysiące insektów z gałęzi drzew i ryby miały wyżerkę. Skakały z radości, szczęśliwe i przejedzone. Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy zobaczył w rzece prawdziwą rybę. Było to bardzo dawno temu. Wtedy dopiero zaczynał poznawać dżunglę. Kiedyś, po całym dniu łowów, poczuł, że jego nadmiernie przepocone ciało wydziela kwaśny odór, i zbliżywszy się do strumienia, zamierzał wskoczyć do niego dla ochłody. Traf chciał, że zobaczył to Shuar i zdążył go ostrzec. — Nie wskakuj. To niebezpieczne. ... , . — Piranie? Shuar zaprzeczył. Piranie żyją w wodach spokojnych i głębokich, nigdy tam, gdzie jest wartki prąd. Są to stworzenia ociężałe i do szybszego ruchu może je skłonić tylko głód albo zapach krwi. Nigdy nie miał problemu z piraniami. Od Shua-rów nauczył się, że wystarczy nasmarować ciało mleczkiem z drzewa kauczukowego, żeby je odstraszyć. Skóra wtedy swędzi, pali, wygląda, jakby za chwilę miały pojawić się bąble, ale 73 to przykre uczucie znika z chwilą kontaktu z chłodną wodą, a piranie, czując zapach kauczuku, natychmiast znikają. — Gorzej niż piranie — powiedział Shuar i wskazał ręką powierzchnię wody. Przesuwała się po niej szybko ciemna plama przeszło metrowej długości. — CO to? .-:¦¦. - ;• ; : ;, — Bagre guacamayo. Była to ogromna ryba. W późniejszym czasie złapał parę sztuk, które dochodziły do dwóch metrów i ważyły ponad sześćdziesiąt kilo. Dowiedział się też, że są to ryby bynajmniej nie drapieżne, za to śmiertelnie przyjacielskie. Widząc w wodzie człowieka, podpływały, żeby się z nim pobawić, i poklepywały go ogonem z takim zapałem, że zwyczajnie przetrącały mu kark. Słyszał powtarzające się ciężkie uderzenia o wodę. Być może to właśnie bagre guacamayo objadał się termitami, trzmielami, patyczakami, langustami, świerszczami, pająkami albo cienkimi latającymi żmijkami, które niesie rzeka. W ciemności tętniło życie. Shuarowie powiadają: „Za dnia jest człowiek i dżungla. Nocą człowiek i dżungla to jedno". Słuchał z wyraźną przyjemnością, aż dźwięki uderzeń ustały. Zobaczył swojego zmiennika. Mężczyzna przeciągnął się, aż zachrzęściły mu kości, i podszedł do niego. — Już sobie pospałem. Idź na moje posłanie, jest cieplutkie. — Nie jestem zmęczony. Wolę się położyć, jak zacznie świtać. — Coś skakało w wodzie, prawda? Stary już miał powiedzieć o rybach, ale przeszkodził mu jakiś nowy hałas, który dobiegał z gąszczu. — Słyszałeś? — Cicho. Cicho. — Co to może być? — Nie wiem. Ale trochę mnie to niepokoi. Obudź wszystkich, tylko nie róbcie hałasu. Mężczyzna nie zdążył odejść, kiedy obydwaj zostali porażeni ostrym światłem, które odbijając się srebrzyście w mokrych liściach, jeszcze bardziej oślepiało. To alkad, zaniepokojony hałasem, zbliżał się z zapaloną latarką. 74 — Proszę to zgasić — rozkazał zdecydowanie stary, nie podnosząc głosu. — Dlaczego? Coś tu się dzieje i chcę wiedzieć, o co chodzi — odpowiedział grubas, kierując snop światła we wszystkie strony i odbezpieczając jednocześnie rewolwer. — Powiedziałem, żeby pan zgasił tę pieprzoną latarkę. — Stary wytrącił mu ją jednym ruchem ręki. — Co ty sobie wyobrażasz... Słowa alkada zagłuszył donośny szum skrzydeł, po czym deszcz czegoś cuchnącego spadł im na głowy. — No to nas załatwiły. Musimy natychmiast stąd odejść, bo za chwilę zjawią się mrówki po to świeże gówno. Alkad zupełnie nie wiedział, jak ma się zachować. Po omacku odnalazł latarkę i po omacku podążał za grupą, która oddalała się od miejsca wybranego na nocleg. Mężczyźni pomstowali na głupotę grubasa, międląc słowa w ustach, żeby nie słyszał, jak ciężkiego kalibru są to przekleństwa. Kiedy weszli na polanę, ulewa zwaliła się na nich z całą siłą. — Co tam się stało? Co to było? — dopytywał się grubas, kiedy się zatrzymali. — Gówno. Nie czuć tego? — Ja wiem, że to gówno. Ale co było nad nami? Stado małp? Delikatna poświata pozwalała dostrzec sylwetki mężczyzn i zarysy drzew. — Jeśli się to panu na coś przyda, ekscelencjo, niech pan się dowie, że na nocleg w dżungli szuka się miejsca obok wypalonego albo skamieniałego drzewa. Tam mieszkają nietoperze, które są najlepszym systemem alarmowym, jaki sobie można wymarzyć. Gacki usłyszały hałas, który i my słyszeliśmy, i już miały odlecieć w kierunku przeciwnym, przez co wiedzielibyśmy, skąd ten hałas pochodzi. Ale wystraszyły się pańskiej latarki i pańskich wrzasków i zrzuciły na nas tę masę gówna. Jak wszystkie gryzonie, są to zwierzęta bardzo czujne i w razie najmniejszego niebezpieczeństwa opróżniają żołądek, bo wtedy są lżejsze. No, niech pan sobie dobrze umyje głowę, żeby pana nie zjadły moskity. 75 Alkad, naśladując innych, zmywał z siebie cuchnące ekskrementy. Kiedy skończyli, rozwidniło się na tyle, że można było ruszyć w dalszą drogę. Szli trzy godziny, cały czas na wschód, omijali wezbrane strumienie i wąwozy, na polanach podnosili głowy i otwierali usta, łapiąc w nie świeżą deszczówkę, a kiedy dotarli na brzeg jeziora, stanęli, żeby się posilić. Nazrywali owoców i nałapali krewetek, których grubas nie chciał jeść na surowo. Alkad w swoim nieprzemakalnym niebieskim płaszczu trząsł się z zimna i wciąż narzekał, że nie można rozpalić ogniska. — Już jesteśmy blisko — powiedział któryś. — Tak, ale nadłożymy drogi, żeby zajść ją od tyłu. Łatwo byśmy doszli, trzymając się rzeki, ale coś czuję, że bestia jest inteligentna i mogłaby nam zrobić niespodziankę — stwierdził stary. . ; Mężczyźni zgodzili się na ten plan i popili jedzenie paroma łykami „Frontery". Widząc, że grubas wstaje, odchodzi na niewielką odległość i chowa się za krzakiem, trącili się łokciami. — Jego wysokość nie chce nam pokazać dupy. — Jest tak tępy, że jeszcze usiądzie na mrowisku, myśląc, że to latryna. — Założę się, że poprosi o papier do podtarcia — rzucił któryś wśród wybuchów śmiechu. Bawili się kosztem Glisty za jego plecami — tak go zawsze nazywali między sobą. Ich śmiech urwał się, kiedy usłyszeli najpierw przeraźliwy krzyk grubasa, a potem serię pospiesznych wystrzałów. Sześć strzałów z rewolweru opróżnionego hojną ręką do samego końca. Alkad wyłonił się zza krzaka, podciągając spodnie i krzycząc, żeby przybiegli. — Chodźcie! Chodźcie! Widziałem ją. Chciała mnie zaatakować od tyłu i chyba wsadziłem jej parę kulek. Chodźcie wszyscy jej szukać! Przygotowali strzelby i poszli w kierunku wskazywanym przez alkada. Idąc za wyraźnymi śladami krwi, które zwiększały jeszcze euforię grubasa, dotarli do pięknego zwierzęcia 76 z długim pyskiem, zdychającego w przedśmiertnych drgawkach. Żółta cętkowana sierść zabrudzona była krwią i błotem. Zwierzę patrzyło na nich szeroko otwartymi oczami, a z długiego pyszczka w kształcie trąbki wydobywał się cichutki jęk. — To mrówkojad. Dlaczego nie spojrzy pan najpierw, zanim zacznie strzelać ze swojej przeklętej zabawki? Zabicie mrówkojada przynosi nieszczęście. To każdy głupi wie. W całej dżungli nie ma bardziej łagodnego zwierzęcia. Mężczyźni kręcili głowami, litując się nad losem biednego mrówkojada, a grubas ładował rewolwer, nie znajdując nic na swoje usprawiedliwienie. Wczesnym popołudniem zobaczyli wyblakły szyld z napisem „Alka Seltzer", oznajmiający, że dotarli do celu. Był to prostokąt z niebieskiej blachy z niemal zupełnie zatartymi literami, umieszczony przez Mirandę wysoko na drzewie, obok którego stał jego sklepik. Znaleźli go parę metrów od wejścia. Plecy miał rozdarte dwoma szarpnięciami, od łopatek aż do pasa. Potworna rana otwierała szyję na wylot. Leżał twarzą do ziemi, wciąż ściskając w ręku maczetę. Nie zwracając uwagi na architektoniczne mistrzostwo mrówek, które w ciągu nocy zbudowały most z liści i gałązek, żeby łatwiej rozpracować trupa, mężczyźni podciągnęli go pod sklepik. W środku tliła się karbidowa lampka i śmierdziało spalonym łojem. Kiedy podeszli do naftowej kuchenki, odkryli źródło tego smrodu. Piecyk był jeszcze ciepły. Wypaliła się ostatnia kropla nafty i przypiekły knoty. Na patelni leżały dwa zwęglone ogony iguany. Alkad przyglądał się zwłokom. — Nie rozumiem. Miranda mieszkał tu od lat i w żadnym razie nie można go nazwać tchórzem, a wygląda na to, że wpadł w jakąś straszną panikę i nawet nie pomyślał o zgaszeniu kuchenki. Dlaczego się nie zamknął, kiedy usłyszał kroki ocelota? Tu wisi strzelba. Dlaczego jej nie użył? Inni zadawali sobie podobne pytania. Alkad zdjął ceratowy płaszcz i powstrzymywany strumień potu oblał go aż po stopy. Spoglądając na zmarłego, zapalili, 77 pociągnęli łyk wódki, ktoś zajął się kuchenką i za pozwoleniem alkada otworzyli kilka puszek sardynek. — Niezły był z niego facet — powiedział jeden. — Od kiedy rzuciła go żona, był bardziej samotny niż kij ślepca — dodał inny. — Miał krewnych? — zapytał alkad. — Nie. Przyjechał tu z bratem, ale tamten dawno zmarł na malarię. Żona mu uciekła z wędrownym fotografem i podobno teraz mieszka w Zamorze. Może kapitan statku będzie znał jej adres. — Przypuszczam, że sklepik dawał mu jakieś dochody. Wiecie, co robił z pieniędzmi? — znowu wtrącił się alkad. — Pieniądze? Przegrywał je w karty. Zostawiał sobie tylko tyle, żeby uzupełnić zapasy. Tutaj tak jest, jeśli pan tego jeszcze nie wie. Dżungla wdziera się nam do środka. Jeśli nie mamy jakiegoś konkretnego celu, kręcimy się w kółko. Mężczyźni przytaknęli, odczuwając coś w rodzaju przewrotnej dumy. W tym momencie wszedł stary. — Na zewnątrz jest jeszcze jeden nieboszczyk. Wyszli pospiesznie i w strumieniach deszczu znaleźli następnego trupa. Leżał na plecach, z opuszczonymi spodniami. Miał ślady pazurów na rękach, a poszarpane gardło przedstawiało widok, który nie był im już obcy. Obok, na ziemi, leżała maczeta, a niewielka odległość, jaka dzieliła ją od ciała, wskazywała, że człowiek nie zdążył jej użyć. — Chyba zaczynam rozumieć — powiedział stary. Otaczający ciało mężczyźni mogli zauważyć w oczach alkada gorączkowe poszukiwanie takiego samego wyjaśnienia. — Ten nieboszczyk to Plascencio Punan, facet, który rzadko tu zaglądał; najwyraźniej szykowali się do wspólnego obiadu. Widział pan te spalone iguany? To Plascencio je przyniósł. Tutaj się ich nie spotyka, musiał złapać je w środku dżungli o parę dni drogi stąd. Pan go nie znał. Był poszukiwaczem kamieni. Nie szukał złota, jak większość tych debili, którzy zjeżdżają na te ziemie, i twierdził, że w głębi dżungli można znaleźć szmaragdy. Pamiętam, jak kiedyś opowiadał o Kolumbii i o zielonych kamieniach, wielkich jak pięść. Biedak. W pewnym momencie wyszedł za potrzebą i tak go dopadła 78 samica. Jak siedział w kucki, przytrzymując się maczety. Widać, że skoczyła na niego od przodu, wbiła pazury w ramiona i wgryzła się w szyję. Miranda musiał usłyszeć krzyk i wybiegł w najgorszym momencie, więc już nie myślał o niczym, tylko o tym, żeby osiodłać muła i uciec. Jak widzieliśmy, daleko nie uciekł. Jeden z mężczyzn obrócił ciało twarzą do ziemi. Resztki ekskrementów przyklejone były do pleców. — Dobrze, że chociaż zdążył strzelić sobie kupę — powiedział mężczyzna. Zostawili trupa w tej pozycji, aby nieubłagany deszcz zmył ślady ostatniej czynności, jakiej dokonał na tym świecie. Rozdział ósmy Przez resztę wieczoru byli zajęci przy zmarłych. Owinęli ich w hamak Mirandy twarzami do siebie, aby nie wchodzili do wieczności jak ludzie sobie obcy, potem uszyli całun i do jego rogów przyczepili cztery wielkie kamienie. Zaciągnęli tobół nad pobliskie bagno, rozhuśtali, żeby nabrać rozmachu, i wrzucili pomiędzy sitowie i nenufary. Bagno we-ssało go z bulgotem wraz z roślinami i zaskoczonymi żabami wyrwanymi z drzemki. Kiedy dżunglę zaległa ciemność, wrócili do sklepiku i grubas wyznaczył wachtę. Dwóch miało czuwać teraz, a po czterech godzinach dwóch następnych. On miał spać bez przerwy do świtu. Na kolację ugotowali ryż z plastrami bananów, a po jedzeniu Antonio Jose Bolivar wyczyścił swoją sztuczną szczękę i owinął ją w chusteczkę. Mężczyźni zauważyli ze zdziwieniem, że po chwili wahania włożył ją na powrót. Stary, który miał pierwszą zmianę wachty, przysunął sobie karbidową lampkę. Jego towarzysz patrzył zdumiony, jak ślęczy z lupą nad książką pełną znaczków ustawionych w rządki. — To prawda, że umiesz czytać, kumie? — Trochę. . — A co czytasz? — Powieść. Ale przestań mówić. Jak mówisz, to rusza się płomień i mnie ruszają się litery. Tamten oddalił się, żeby nie przeszkadzać, ale widząc, z jak ogromną uwagą stary czyta swoją książkę, nie potrafił zbyt długo trzymać się na uboczu. 81 — A o czym to jest? — O miłości. Słysząc taką odpowiedź, mężczyzna, zaciekawiony, zbliżył się znowu. — Pieprzysz. Naprawdę o takich krwistych, gorących ko-bitkach? Stary zamknął z trzaskiem książkę, tak że zachwiał się płomień lampy. — Nie. To jest o innej miłości. Takiej, która boli. Mężczyzna poczuł się rozczarowany. Wzruszył ramionami i odszedł. Ostentacyjnie pociągnął długi łyk wódki, zapalił papierosa i zaczął ostrzyć maczetę. Przeciągał po klindze kamieniem, spluwał na nią, znowu przeciągał kamieniem i sprawdzał ostrze opuszkiem palca. Stary mruczał coś pod nosem, jak gdyby się modlił, i był tak zatopiony w czytaniu, że nie przeszkadzało mu wcale zgrzytli-we tarcie kamienia o metal. — No, czytaj trochę głośniej. — Naprawdę? Interesuje cię to? ' • — Pewnie, że tak. Raz w Loja poszedłem do kina i widziałem taki film meksykański; było o miłości. Co ci będę mówić, kumie. Spłakałem się jak bóbr. — W takim razie muszę ci przeczytać od początku, żebyś wiedział, kto tu jest dobry, a kto zły. Antonio Jose Bolivar wrócił na pierwszą stronę książki. Przeczytał ją już tyle razy, że znał tekst na pamięć. „Paul całował ją namiętnie, podczas gdy gondolier, wspólnik miłosnych przygód przyjaciela, udawał, że patrzy w inną stronę, a gondola, pełna puchowych poduszek, prześlizgiwała się miękko kanałami Wenecji". — Nie tak szybko, kumie — usłyszał czyjś głos. Stary podniósł wzrok. Stali nad nim wszyscy trzej mężczyźni. Alkad leżał z dala od nich, odpoczywając na barłogu z worków. — Niektórych słów nie rozumiem — powiedział ten, który się wcześniej odezwał. — A ty wszystko rozumiesz? — zapytał inny. Na to stary zaczął im tłumaczyć na swój sposób nieznane wyrażenia. . 82 Sprawa gondoliera, gondoli i namiętnych pocałunków została w zasadzie wyjaśniona po kilkugodzinnej wymianie poglądów, naszpikowanej pikantnymi anegdotami. Za to tajemnica miasta, gdzie ludzie nie chodzą, tylko pływają łodziami, żadną miarą nie dawała się wyjaśnić. — Kto wie, może tam ciągle pada. — Albo rzeki występują z koryta. — Muszą moknąć jeszcze bardziej niż my. — Pomyśl tylko. Człowiek trochę wypije i chce sobie rzyg-nąć za domem, i co widzi? Dookoła gapią się na niego sąsiedzi z rybimi gębami. Mężczyźni śmiali się, palili, pili. Alkad poruszył się niecierpliwie na swoim posłaniu. — Jeśli chcecie wiedzieć, Wenecja to jest miasto zbudowane na lagunie. I leży we Włoszech — warknął ze swojego kąta, gdzie nie dane mu było zasnąć. — O! To znaczy, że tam domy pływają jak tratwy — podsumował któryś. . ¦¦¦ .. — W takim razie po co te łodzie? Przecież mogą pływać w swoich domach jak na statkach — skomentował inny. — Ale z was osły! Te domy się nie ruszają. Tam są nawet pałace, katedry, zamki, mosty, całe ulice dla ludzi. Wszystkie budynki mają fundamenty z kamieni — oznajmił alkad. ¦ — A pan skąd to wie? Był pan tam? — zapytał stary. — Nie. Ale jestem człowiekiem wykształconym. Byle kto nie zostaje przecież alkadem. Wyjaśnienie alkada jeszcze bardziej zagmatwało sprawę. — Jeśli dobrze zrozumiałem, ekscelencjo, tam są kamienie, które pływają, tak jak pumeks, prawda? Ale jak ktoś sobie zbuduje dom z pumeksu, to i tak nie popłynie. Musi chyba podłożyć jakieś deski pod spód. ' . Alkad chwycił się za głowę. — Ależ z was osły! Prawdziwe osły! A myślcie sobie, co chcecie. Już się zaraziliście mentalnością dzikusów. Nawet Pan Bóg nie wyleczy was z tej głupoty. Aha, i jeszcze jedno: przestańcie mnie, do cholery, nazywać ekscelencją. Usłyszeliście to słowo od dentysty i powtarzacie je do znudzenia. — A jak mamy pana nazywać? Do sędziego mówi się wy- 83 soki sądzie, do księdza eminencjo, a do pana też jakoś trzeba, więc mówimy: ekscelencjo. Grubas chciał jeszcze coś powiedzieć, ale stary dał mu znak, żeby zamilkł. Mężczyźni zrozumieli w lot, chwycili broń, zgasili lampy i przyczaili się. Z zewnątrz dobiegł do nich niewyraźny szelest poruszającego się ostrożnie ciała. Nie było słychać odgłosu kroków, po prostu brzuch ocierający się o rośliny i niskie krzewy zatrzymywał nad sobą deszcz, a kiedy posuwał się naprzód, woda spadała w dół ze zdwojoną siłą. Te odgłosy zataczały półkole w pobliżu chaty sklepikarza. Alkad na czworakach zbliżył się do starego. — To ona? — Tak. I już nas wywąchała. Grubas skoczył na równe nogi. Mimo ciemności dotarł do drzwi i celując w gąszcz na chybił trafił, wystrzelał wszystkie naboje. Mężczyźni zapalili lampkę. Kręcili głowami, patrząc bez słowa, jak grubas repetuje strzelbę. — To przez was mi uciekła. Zamiast całą noc gadać głupoty jak jakie pedały, trzeba było zmieniać się na wachcie. — To widać, że pan jest wykształcony, ekscelencjo. Samica była na straconej pozycji. Gdyby pochodziła jeszcze trochę, wiedzielibyśmy, gdzie jest. Już-już mielibyśmy ją na odległość strzału. — O tak. Wy wszystko wiecie najlepiej. A może ją trafiłem? — usprawiedliwiał się grubas. — Jak pan chce, może pan sprawdzić. Tylko jeśli zaatakuje pana komar, to niech pan do niego nie strzela, bo wybijemy się ze snu. O świcie, korzystając z sinego światła przesączającego się przez sklepienie dżungli, wyszli rozejrzeć się w pobliżu chaty. Deszcz nie podniósł wygniecionej trawy. Nie zauważyli nigdzie śladów krwi, a tropy zwierzęcia urywały się w gęstych zaroślach. Wrócili do chaty i napili się czarnej kawy. — Najbardziej mnie martwi, że ocelot kręci się tak blisko El Idilio. Ile czasu potrzebuje takie zwierzę, żeby przebyć niecałe pięć kilometrów? — zapytał alkad. 84 — Mniej niż my. Ma cztery łapy, umie przeskakiwać przez kałuże i nie nosi gumiaków — odpowiedział stary. Alkad zrozumiał, że już za bardzo ośmieszył się przed mężczyznami. Dłuższe przebywanie z tym rozzuchwalonym starcem i wysłuchiwanie jego sarkastycznych uwag oznaczało, że będą go uważali za coraz większego niedojdę, a może nawet za tchórza. Znalazł rozwiązanie, które wydawało się sensowne, a do tego pozwalało mu wyjść z twarzą z całej sytuacji. — Słuchaj, stary, zawrzyjmy umowę. Ty masz największe doświadczenie z nas wszystkich. Dżunglę znasz lepiej niż siebie samego. My tylko ci przeszkadzamy. Wytrop bestię i zabij. Jeśli tego dokonasz, państwo ci wypłaci pięć tysięcy sucres. Zostaniesz sam i będziesz robił to, co uznasz za stosowne, a w tym czasie my wrócimy, żeby pilnować El Idilio. Pięć tysięcy sucres. Co ty na to? Stary słuchał propozycji grubasa, nie mrugnąwszy powieką. W rzeczywistości jedynym naprawdę rozsądnym wyjściem był powrót do El Idilio. Zwierzę polujące na człowieka wkrótce trafi do osady, a tam łatwo zastawić na nie pułapkę. Samica bez wątpienia będzie szukała nowych ofiar i byłoby głupotą walczyć z nią na jej własnym terenie. Alkad chciał się go pozbyć. Swoimi ciętymi odpowiedziami stary ranił dumę despotycznego urzędasa i ten wymyślił elegancką formę, żeby się od niego uwolnić. Stary nie przejmował się zbytnio tym, co sobie myślał spocony grubas. Nie zależało mu też na obiecanej nagrodzie. Co innego chodziło mu po głowie. Coś mu mówiło, że samica jest blisko. Być może przygląda im się w tej chwili i właśnie zaczyna się zastanawiać, dlaczego nikt jej nie atakuje. Prawdopodobnie to lata spędzone wśród Shuarów pozwoliły mu spojrzeć na tamte ofiary jako na akt sprawiedliwości. Krwawe, lecz nieuniknione spełnienie zasady oko za oko. Przecież jankes zabił jej kocięta, a kto wie, może i samca. Z drugiej strony jej zachowanie wskazywało na to, że szuka śmierci, zbliżając się niebezpiecznie do ludzi, tak jak ostatniej nocy czy wtedy, kiedy atakowała Plascencia i Mirandę. 85 Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że śmierć będzie dla niej niewątpliwym aktem litości, ale nie takiej, jaką szafuje ktoś, kto ma prawo przebaczać i darować winy. Zwierzę szukało okazji, żeby stanąć z przeciwnikiem oko w oko, żeby zginąć w pojedynku, którego ani alkad, ani żaden z tych mężczyzn nie potrafiłby zrozumieć. — No i co ty na to, stary? — powtórzył alkad. — Zgoda. Ale zostawicie mi papierosy, zapałki i jeszcze jeden komplet amunicji. ¦¦•¦:,-. Alkad odetchnął z ulgą, kiedy usłyszał, że stary się zgadza, i zostawił mu to, o co prosił. Mężczyźni szybko przygotowali się do powrotu. Pożegnali się, a Antonio Jose Bolivar zabrał się do zabezpieczania okna i drzwi chaty. Po południu ściemniło się i przy melancholijnym światełku lampy wrócił do przerwanej lektury, a jednocześnie czekał, otoczony szumem deszczu ślizgającego się po liściach. Przerzucał strony od początku książki. Denerwowało go, że nie może skupić się na akcji. Powtarzał zdania, które znał na pamięć, lecz wypowiedziane, traciły swój sens. Myśli biegały mu po głowie, szukając jakiegoś jednego punktu, gdzie mogłyby się zatrzymać. — A może to jest strach. Przypomniał sobie powiedzenie Shuarów, że przed strachem trzeba się schować, i zgasił lampę. W ciemności wyciągnął się na posłaniu z worków, ułożył sobie strzelbę na piersi i poczuł, że jego myśli z wolna uspokajają się, jak kamienie, kiedy dotkną koryta rzeki. Zastanówmy się, Antonio Jose Bolivarze. Co się z tobą dzieje? Przecież nie pierwszy raz zmierzysz się z oszalałą bestią. Co cię tak niecierpliwi? Czekanie? Wolałbyś, żeby pojawiła się w tym momencie, rozwalając drzwi, i żebyś miał szybko problem z głowy? To się nie stanie. Wiesz, że żadne zwierzę nie jest tak głupie, żeby atakować nieznaną kryjówkę. A skąd ta pewność, że ocelot będzie szukał właśnie ciebie? Nie sądzisz, że z właściwą sobie inteligencją, którą nieraz demonstrował, wybierze grupę mężczyzn? Może pójść za nimi i uśmiercić wszystkich po kolei, zanim dotrą do El Idilio. Wiesz, że może 86 to zrobić, i powinieneś był ich ostrzec, powiedzieć: „Nie oddalajcie się nawet na krok od grupy. Nie śpijcie, noce spędzajcie na czatach i zawsze nad brzegiem rzeki". Wiesz, że i tak byłoby mu łatwo zaczaić się na nich, skoczyć, zostawić jednego z rozszarpaną grdyką, a zanim reszta otrząśnie się ze strachu, ukryć się i przygotować do następnego ataku. Czy ty myślisz, że ocelot traktuje cię jak równego sobie? Nie bądź zarozumiały, Antonio Jose Bolivarze. Pamiętaj, że nie jesteś myśliwym; zawsze sam odrzucałeś to określenie, a drapieżniki idą za prawdziwymi myśliwymi, za zapachem strachu i sztywnego prącia. Ty nie jesteś myśliwym. Mieszkańcy El Idilio wiele razy nazywali cię Myśliwym i mówiłeś im, że to nieprawda, bo myśliwy zabija, żeby przezwyciężyć strach, który zżera go od środka i zaślepia. Ileż to razy widziałeś tabuny dobrze uzbrojonych, rozgorączkowanych typów wyruszających w dżunglę? Po paru tygodniach wracali, niosąc toboły pełne skór mrówkojadów, nutrii, wężów boa, jaszczurek, małych leśnych kotów, ale nigdy nie było tam szczątków prawdziwego przeciwnika, takiego, na jakiego czekasz w tej chwili. Widziałeś, jak upijali się przy tych stertach skór, aby zabić pewność, że wróg ich znalazł w tej niezmierzonej dżungli, że ich wywęszył i że nimi pogardził. To prawda, że z każdym dniem jest coraz mniej myśliwych, bo zwierzęta zaszyły się na wschodzie, za niedostępnymi górami, daleko, tak daleko, że ostatnią anakondę widziano na terytorium Brazylii. Ale ty widziałeś anakondy i polowałeś na nie niedaleko stąd. Śmierć pierwszej była aktem sprawiedliwości, a może zemsty. Choćbyś myślał nie wiem jak długo, nie znajdujesz różnicy. Gad zaskoczył w kąpieli syna jednego z osadników. Lubiłeś tego chłopca. Nie miał jeszcze dwunastu lat, a anakonda zrobiła z niego miękki worek, jakby napełniony wodą. Pamiętasz, stary? Płynąłeś w kanu, szukając jej śladów, aż znalazłeś plażę, na której się wygrzewała. Wtedy rozłożyłeś parę martwych nutrii na przynętę i czekałeś. W tamtych czasach byłeś młody, zwinny i wiedziałeś, że od twojej zwinności zależy, żeby tej bogini rzek nie trafiła się następna uczta. To był świetny skok. Maczeta w dłoni. Czyste cięcie. Zanim głowa spadła na piasek, ty odskoczyłeś bezpiecznie w niskie zarośla, 87 a wąż w tym czasie skręcał się, waląc raz po raz potężnym cielskiem o ziemię. Jedenaście albo dwanaście metrów nienawiści. Jedenaście albo dwanaście metrów szarooliwkowej skóry w czarne pręgi, starającej się zabić nawet wtedy, kiedy w niej samej nie było już życia. Śmierć drugiej to był hołd wdzięczności złożony shuarskie-mu czarownikowi, który uratował ci życie. Pamiętasz? Znowu powtórzyłeś podstęp z rozrzuceniem przynęty na plaży i czekałeś na drzewie, aż spostrzegłeś, że wychodzi z rzeki. Tym razem działałeś bez nienawiści. Patrzyłeś, jak połyka gryzonie, i przygotowywałeś strzały — owinięte pajęczyną i zanurzone w kurarze wkładałeś do dmuchawki i mierzyłeś prosto w podstawę czaszki. ¦•¦•.¦••"- Trafiony gad wyprostował się, podnosząc do góry niemal trzy czwarte cielska, i z drzewa, gdzie się zaczaiłeś, widziałeś jego żółte oczy, pionowe szpary źrenic szukających cię spojrzeniem, które cię nie dosięgło, gdyż kurara działa błyskawicznie. A potem cała ceremonia ściągania skóry, piętnaście, dwadzieścia kroków z maczetą rozpruwającą tułów, i zimne różowe ciało unurzane w piasku. Pamiętasz to, stary? Kiedy zaniosłeś skórę, Shuarowie powiedzieli, że nie jesteś jednym z nich, ale jesteś swój. A oceloty też nie są ci obce, tylko że nigdy nie zabiłeś żadnego młodego kota — ani ocelota, ani żadnego innego. Same dorosłe sztuki, jak nakazuje prawo Shuarów. Wiesz, że oceloty to dziwne zwierzęta, trudno przewidzieć, jak się zachowają. Nie są tak silne jak jaguary, natomiast wykazują przemyślną inteligencję. „Jeżeli ślady są zbyt widoczne i zaczynasz czuć się pewnie, to znaczy, że ocelot siedzi ci na karku", mówią Shuarowie, i mają rację. Pewnego razu na prośbę osadników miałeś okazję sprawdzić przebiegłość tego wielkiego, cętkowanego kota. Jakiś bardzo silny osobnik pożerał im krowy i muły i zwrócili się do ciebie o pomoc. Były to trudne łowy. Najpierw zwierzę pozwoliło się śledzić i wywiodło cię aż do podnóża Gór Kondora, na tereny o niskiej roślinności, idealnej, żeby skryć się w niej tuż przy ziemi. Kiedy zorientowałeś się, że to pułapka, próbowałeś wrócić w gąszcz, a wtedy ocelot przecinał ci drogę, pokazując się, ale na tak krótką chwilę, że nie zdążałeś nawet podnieść strzelby do oczu. Wystrzeliłeś trzy czy cztery razy, ale nie trafiłeś i w końcu zrozumiałeś, że drapieżnik chciał cię zmęczyć przed ostatecznym atakiem. Udowodnił, że umie czekać, a być może chciał ci też pokazać, że miałeś za mało amunicji. To była honorowa walka, pamiętasz, stary? Czekałeś bez najmniejszego ruchu, bijąc się po twarzy od czasu do czasu, żeby nie usnąć. Po trzech dniach czekania ocelot poczuł się pewnie i ruszył do ataku. To był dobry pomysł: czekać na niego, leżąc na ziemi z bronią gotową do strzału. Dlaczego sobie to wszystko przypominasz? Dlaczego ta samica sprowadza na ciebie takie myśli? Może dlatego, że oboje się domyślacie, że jesteście do siebie podobni? Po czterech zabójstwach ona już wie dużo na temat ludzi, tak jak ty na temat ocelotów. A może nawet wie więcej. Shuarowie nie polują na oceloty. Ich mięso nie jest jadalne, a niezliczona ilość ozdób, które można zrobić ze skóry jednego tylko osobnika, starczy na pokolenia. Shuarowie. Chciałbyś, żeby któryś z nich był tu teraz z tobą? Ach, gdyby tu był Nushino. — I co, przyjacielu, zapolujesz ze mną? Shuar nie przyjmie zaproszenia. Spluwając wiele razy, abyś wiedział, że mówi prawdę, wykaże brak zainteresowania. To nie jest jego sprawa. Ty jesteś białym myśliwym, takim, co to ma strzelbę i dokonuje gwałtu na śmierci, zatruwając ją bólem. Twój towarzysz Nushino powie ci, że Shuarowie zabijają tylko leniwce. — Ale dlaczego, Nushino? Przecież leniwce cały czas tylko wiszą na drzewach i śpią. Twój towarzysz Nushino, zanim odpowie, pierdnie sobie donośnie, żeby żaden leniwiec go nie usłyszał, i powie ci, że dawno temu jeden z wodzów Shuarów stał się człowiekiem złym i żądnym krwi. Zabijał dobrych Shuarów bez dania racji i rada starszych skazała go na śmierć. Taupi, ów krwiożerczy wódz, kiedy go osaczono, uniknął śmierci, zmieniając się w leniwca, a te małpiszony tak są do siebie podobne, że nie można poznać, w którym z nich siedzi skazany Shuar. Dlatego trzeba zabić je wszystkie. 89 — Mówią, że tak właśnie było — powie Nushino, splunie po raz ostatni i odejdzie, gdyż Shuarowie oddalają się, kiedy skończą opowiadać jakąś historię, unikając w ten sposób pytań prowokujących do kłamstw. Skąd się biorą te myśli? No, Antonio Jose Bolivarze. No, stary. Gdzie się przyczaiły, żeby zaatakować? Czyżby to strach cię odnalazł i już nigdzie nie będziesz mógł się przed nim schować? Jeśli tak jest, to oczy strachu mogą cię widzieć, tak jak ty widzisz światło wstającego dnia przez szpary w trzcinowym dachu. . ..... • Wypił kilka filiżanek czarnej kawy i zajął się przygotowaniami. Stopił parę świec i zanurzył ładunki w roztopionym łoju. Zostawił do obcieknięcia, żeby tłuszcz pokrywał je tylko cienką warstewką. W ten sposób pozostaną suche, nawet gdy wpadną do wody. Resztą łoju wysmarował sobie czoło, a zwłaszcza brwi, pokrywając je tak grubo, że utworzył się na nich rodzaj daszka. Pod nim deszcz nie będzie zalewał mu oczu, kiedy spotka oce-lota na otwartej przestrzeni. W końcu wypróbował ostrze maczety i ruszył na poszukiwanie tropów. Zaczął od sprawdzenia terenu w odległości dwustu kroków na wschód od chaty, gdyż tam kierowały się ślady znalezione poprzedniego dnia. Kiedy dotarł do wyznaczonego miejsca, zastosował inny wariant: badał teren półkoliście, kierując się na południowy wschód. Natrafił na pogniecione rośliny, których łodygi pokryte były błotem. To tu przyczaiło się zwierzę, zanim podeszło do chaty. Taką sponiewieraną roślinność widział co jakiś czas, aż do zbocza góry. Były to stare ślady, więc przestał się nimi zajmować i szukał dalej. Pod ogromnymi liśćmi drzewa bananowego znalazł odcisk łap. Były wielkie, może jak pięść dorosłego mężczyzny, a obok nich zobaczył inne szczegóły, które wskazywały na zamiary ocelota. 90 Samica nie polowała. Połamane łodygi na obrzeżach śladów łap zaprzeczały łowczym zwyczajom jakiegokolwiek drapieżnika. Biła ogonem, tak wściekła, że aż nieostrożna, podniecona bliskością ofiar. Nie, nie polowała. Poruszała się pewnie, świadoma swojej przewagi. Wyobraził ją sobie natychmiast, jej wychudzone ciało, przyspieszony oddech, jak niespokojna, z kamiennym, nieruchomym wzrokiem, napiętymi mięśniami, wali zmysłowo ogonem. — Dobrze, stara, już wiem, jak się zachowujesz. Teraz chciałbym się dowiedzieć, gdzie jesteś. Mówił do dżungli, a odpowiadał mu jedynie szum ulewy. Szukając coraz dalej, zostawił za sobą chatę sklepikarza i znalazł się na niewielkim wzniesieniu, skąd pomimo deszczu mógł zobaczyć wyraźnie całą przebytą drogę. Roślinność była tu gęsta i niska, pozbawiona wysokich drzew, które zabezpieczają przed atakiem z ziemi. Postanowił opuścić to miejsce i pójść prosto na wschód, w kierunku niedalekiej rzeki Yacuambi. Na krótko przed południem przestało padać i to go zaniepokoiło. Deszcz nie może teraz ustać, gdyż dżungla zacznie parować i wszystko pogrąży się w gęstej mgle tamującej oddech i ograniczającej widoczność na odległość wyciągniętej ręki. Nagle tysiące srebrzystych igiełek przebiło leśny strop, tworząc rzęsiście oświetlone plamy. Właśnie nad jego głową rozwarł się prześwit wśród chmur i oślepił go snopami słonecznego światła padającymi na mokre rośliny. Klnąc, przetarł oczy i otoczony setkami ulotnych tęcz, zbierał się, by czym prędzej opuścić to miejsce, zanim podniosą się groźne opary. Wtedy ją zobaczył. Zaalarmowany odgłosem spadającej gwałtownie wody, odwrócił się i zobaczył, jak kieruje się na południe w odległości pięćdziesięciu metrów od niego. Poruszała się wolno, miała otwarty pysk i biła ogonem po bokach. Ocenił, że od głowy do końca ogona mierzyła dobre dwa metry i że stanąwszy na dwóch łapach, przewyższałaby psa owczarka. Zwierzę zatrzymało się za drzewem i niemal natychmiast pokazało się znowu. Tym razem szła na północ. 91 — Ten numer znam. Chcesz, żebym tu został, to zostanę. W tej mgle ty też nic nie zobaczysz — krzyknął do niej i zajął pozycję pod drzewem, opierając się plecami o pień. Przerwa w deszczu natychmiast zwabiła moskity. Zaatakowały, szukając ust, powiek, zadrapań. Malutkie jak ziarnka piasku, wpychały się w dziurki od nosa, w uszy, we włosy. Szybko włożył sobie papierosa w usta, pożuł i rozdrobnił na papkę, którą pokrył twarz i ręce. Na szczęście przerwa trwała krótko i deszcz zaczął lać ze zdwojoną siłą. Z nim wrócił spokój i słychać było tylko szum wody w listowiu. Zobaczył samicę jeszcze wiele razy, zawsze poruszającą się w kierunku północ-południe, lub na odwrót. Obserwował ją. Śledził jej ruchy, chcąc odkryć, w którym miejscu w zaroślach zawraca, żeby wyjść w tym samym punkcie i znowu zacząć od północy swój prowokacyjny spacer. — Tu jestem. To ja, Antonio Jose Bolivar Proafio, i jedyne, czego mam pod dostatkiem, to cierpliwość. Dziwne z ciebie zwierzę, nie ma wątpliwości. Zastanawiam się, czy kieruje tobą inteligencja, czy rozpacz. Dlaczego mnie nie osaczysz i nie spróbujesz upozorować ataku? Dlaczego mnie nie wyprowadzisz na wschód? Idziesz z północy na południe, skręcasz na wschód i znowu idziesz na północ. Masz mnie za durnia? Odcinasz mi drogę do rzeki. To jest twój plan. Chcesz, żebym uciekł w głąb dżungli, i wtedy za mną pogonisz. Nie jestem taki głupi, moja droga. A ty też nie jesteś taka mądra, jak myślałem. Patrzył, jak przechodzi, i parę razy już miał zamiar strzelić, ale tego nie zrobił. Wiedział, że strzał musi być pewny i ostateczny. Gdyby ją tylko zranił, nie dałaby mu szansy na zarepetowanie broni, a że miał uszkodzoną iglicę, oba ładunki detonowały jednocześnie. Mijały godziny i kiedy zaczęło się ściemniać, zrozumiał, że plan nie polegał na tym, aby go wyprowadzić na wschód. Chciała go mieć tutaj, w tym miejscu, i czekała na zmierzch, żeby go zaatakować. Stary obliczył, że została mu jeszcze godzina do zmroku i w tym czasie musi stąd uciec, dostać się nad rzekę i poszukać bezpiecznego miejsca. 92 Odczekał, aż ocelot po raz kolejny pójdzie na południe i zrobi kółko, które doprowadzi go do punktu wyjścia. Wtedy pędem puścił się w kierunku rzeki. Dotarł do starych karczowisk, zyskując w ten sposób na czasie. Przechodząc przez nie, przyciskał mocno strzelbę do piersi. Przy odrobinie szczęścia dojdzie do rzeki, zanim zwierzę odkryje jego podstępny manewr. Wiedział, że niedaleko stąd znajdzie opuszczone obozowisko poszukiwaczy złota, gdzie będzie mógł się schronić. Ucieszył się, słysząc wezbraną rzekę. Była niedaleko. Kiedy do brzegu zostało mu tylko jakieś piętnaście metrów w dół po zboczu porośniętym paprociami, samica zaatakowała. Odkrywszy próbę ucieczki, musiała poruszać się tak szybko i bezszelestnie, że biegnąc równolegle, niezauważona znalazła się u boku starego. Otrzymał silne pchnięcie przednimi łapami i spadł, koziołkując, na sam dół zbocza. Zamroczony, ukląkł, ściskając maczetę w obu dłoniach, i czekał na ostateczny atak. W górze, na krawędzi zbocza, samica gorączkowo wywijała ogonem. Jej małe uszy drgały, wychwytując wszelkie odgłosy dżungli, ale nie atakowała. Stary, zaskoczony, przesunął się powoli i dosięgnął odrzuconej strzelby. , — Dlaczego nie atakujesz? Co to za gra? Odbezpieczył strzelbę i podniósł ją do oczu. Z tej odległości nie mógł chybić. Samica na górze nie spuszczała z niego wzroku. Nagle zary-czała, smutna, zmęczona, i położyła się na ziemi. Gdzieś blisko odpowiedział jej słabym głosem samiec. Stary odnalazł go bez trudu. Był mniejszy od samicy i leżał oparty o spróchniały pień. Sama skóra i kości, a jedno udo niemal całkiem oderwane od tułowia serią strzałów. Zwierzę ledwo dyszało i straszliwie cierpiało w agonii. — Tego chciałaś? Chcesz, żebym go dobił? — krzyknął stary, a samica schowała się w krzakach. Zbliżył się do rannego samca i poklepał go po głowie. Zwie- 93 rzę z trudem podniosło jedną powiekę; w jego ranie — kiedy się bliżej popatrzyło — zaczynały panoszyć się mrówki. Przyłożył dwururkę do piersi ocelota. — Przykro mi, druhu. Ten jankeski skurwysyn nam wszystkim spaprał życie. — I wystrzelił. Nie widział samicy, ale przeczuwał, że jest tam, na górze, ukryta, zatopiona w żałości, może podobnej do ludzkich lamentów. Naładował broń i spokojnie ruszył ku upragnionej rzece. Uszedł ze sto metrów, gdy zobaczył samicę zbiegającą na spotkanie z martwym samcem. Kiedy dotarł do opuszczonego szałasu poszukiwaczy złota, było już prawie ciemno. Okazało się, że ulewa zniszczyła trzcinową konstrukcję. Szybko rozejrzał się dookoła i ucieszył się, widząc na brzegu dziurawe kanu przewrócone do góry dnem. Znalazł również worek z plastrami suszonych bananów, napełnił sobie nimi kieszenie i wczołgał się pod kanu. Kamienie pod nim były suche. Odetchnął z ulgą, kiedy położył się na plecach, i rozprostował nogi w poczuciu bezpieczeństwa. — Mieliśmy szczęście, Antonio Jose Bolivarze. Przy takim upadku można sobie było nieźle połamać kości. Uratował cię dywan z paproci. Obok siebie z jednej strony położył strzelbę, a z drugiej maczetę. Brzuch kanu był wystarczająco wysoki, aby mógł przykucnąć, jeśli chciałby się posunąć do tyłu albo do przodu. Kanu miało dziewięć metrów długości, a w dnie wiele dziur po starciach z ostrymi kamieniami rzecznych uskoków. Leżąc wygodnie, zjadł trochę suszonych bananów i z prawdziwą rozkoszą wypalił papierosa. Był bardzo zmęczony i wkrótce usnął. Miał ciekawy sen. Widział siebie, jak pomalowany na całym ciele w barwny deseń imitujący skórę węża boa, siedzi nad rzeką i czeka na skutki klątwy. Przed jego oczami coś kłębiło się w powietrzu, w liściach, na powierzchni spokojnej wody i pod nią, w głębi rzeki. Coś, co zdawało się mieć wszystkie możliwe formy, a jednocześnie pożerało kolejno każdą z nich. Te formy zmieniały się tak 94 szybko, że jego omamiony wzrok nie zdążał zatrzymać się dłużej na żadnej. Raz to była papuga, która nagle przybierała postać bagre guacamayo, i wtedy ryba wyskakiwała do góry z otwartym pyskiem i połykała księżyc, a potem, spadając do wody, pikowała lotem rybołowa i brutalnie atakowała ludzi. To coś nie posiadało żadnego określonego kształtu, jednak jakąkolwiek by formę przybrało, zawsze pozostawały w niej niezmiennie te same błyszczące żółte oczy. — To twoja własna śmierć tak się przemienia, żeby cię zaskoczyć. Robi to dlatego, że jeszcze nie nadeszła pora twojego odejścia. Upoluj ją — rozkazał shuarski czarownik, masując jego zesztywniałe ze strachu ciało garściami zimnego popiołu. A żółte oczy były wszędzie. Oddalały się i ginęły za niewyraźną, lecz zawsze bliską linią horyzontu, a wtedy ptaki znowu zaczynały fruwać i śpiewać swoją pieśń o szczęściu i pomyślności. Ale już za chwilę gnały z powrotem w czarnej chmurze i na dżunglę spadał deszcz nieruchomych żółtych oczu, które zaczepiały się o gałęzie i liany i napełniały ją jarzącym się żółtym światłem. To światło znowu wtrącało go w obłęd strachu i gorączki. Chciał krzyczeć, ale gryzonie paniki zębami szarpały mu język na strzępy. Chciał biec, ale cienkie latające żmije pętały mu nogi. Chciał uciec z tego okropnego miejsca do swojej chaty i wcisnąć się w portret, gdzie namalowano go obok Dolores Encarnación del Santisimo Sacramento Estupinan Otavalo. Ale żółte oczy patrzyły na niego ze wszystkich stron równocześnie, tak jak w tej chwili, kiedy czuł je nad sobą, na zewnątrz kanu, które chybotało się pod ciężarem zwierzęcia, przechadzającego się po drewnianym kadłubie. Wstrzymał oddech, żeby zorientować się, co to takiego. Nie. Już nie znajdował się w świecie snu. Samica, której przyspieszony oddech słyszał wyraźnie, rzeczywiście chodziła nad nim tam i z powrotem, a że drewno, nieustannie wygładzane przez wodę, było śliskie, musiała przytrzymywać się pazurami dla zachowania równowagi. Szum rzeki, deszcz i kroki ocelota to było wszystko, co łączyło go z wszechświatem. Nietypowe zachowanie zwierzęcia sprawiło, że zaczął gorączkowo myśleć. Samica, jak to już udowodniła, była zbyt inteligentna, aby spodziewać się, że on przyjmie wyzwanie i wyjdzie jej naprzeciw w zupełnej ciemności. Co to za nowy fortel? Być może to, co Shuarowie mówili na temat węchu drapieżników, było prawdą? „Ocelot wyczuwa zapach śmierci u wielu ludzi, którzy wydzielają go, choć sami o tym nie wiedzą". Najpierw parę kropel, a potem całe strumienie cuchnącej cieczy zmieszały się z wodą, która przedostawała się przez szpary w kanu. Stary zrozumiał, że zwierzę jest doprowadzone do ostateczności. Obsikało go. Naznaczyło go moczem jako swoją ofiarę, uznając za trupa, jeszcze zanim stanęli do walki. Mijały długie godziny pełne napięcia, aż w końcu blady świt zdecydował się zawitać do jego kryjówki. . • ¦ • On, na dole, leżąc na plecach, sprawdzał, czy strzelba jest dobrze załadowana, samica na górze przechadzała się niezmordowanie, robiąc coraz częstsze i coraz bardziej nerwowe zwroty. Po natężeniu światła poznał, że jest około południa, kiedy poczuł, że zwierzę zeskoczyło z czółna. W napięciu czekał na dalszy rozwój wypadków, gdy z boku dobiegł go jakiś hałas, oznaczający, że samica zaczyna robić podkop wśród kamieni, na których oparte było kanu. Nie odpowiadał na jej wyzwanie, więc sama postanowiła dostać się do niego. Przesunął się na plecach, w przeciwny kąt, akurat w porę, żeby uciec przed łapą bijącą na oślep ostrymi pazurami. Podniósł głowę i przyciskając broń do piersi, wystrzelił. Zobaczył krew tryskającą z łapy, a jednocześnie silny ból w prawej stopie uświadomił mu, że za mało rozsunął nogi i odłamki utkwiły mu w podbiciu. Byli w takiej samej sytuacji. Obydwoje ranni. Usłyszał, że odchodzi, i pomagając sobie maczetą, podniósł burtę na tyle, aby móc zobaczyć, jak oddalona od niego o jakieś sto metrów, liże ranną łapę. Wtedy załadował strzelbę i jednym ruchem przewrócił kanu. ',.-. 96 Kiedy stanął, poczuł straszliwy ból w stopie, a zaskoczone zwierzę przyczaiło się na kamieniach, gotowe do ataku. — Tu jestem. Skończmy tę przeklętą grę raz na zawsze. Usłyszał samego siebie, jak krzyczy nieswoim głosem, nie wiedząc nawet, czy po hiszpańsku, czy w języku Shuarów, i zobaczył ją: pędziła brzegiem jak cętkowana strzała, nie zwracając uwagi na zranioną łapę. Stary uklęknął, a ocelot, pięć metrów przed niechybnym zderzeniem, wybił się w górę fantastycznym skokiem, demonstrując swoje kły i pazury. Jakaś nieznana siła kazała staremu poczekać, aż zwierzę znajdzie się w najwyższym punkcie swojego lotu. Wtedy nacisnął spust. Ocelot zawisł w powietrzu, przechylił się na bok i upadł ciężko, z piersią przeszytą podwójnym wystrzałem. Antonio Jose Bolivar Proafio podniósł się powoli. Podszedł do martwej samicy i wzdrygnął się, widząc, jak bardzo poszarpały ją kule. Pierś stanowiła jedną wielką ranę, a z dziury w grzbiecie wystawały strzępy jelit i resztki płuc. Była większa, niż mu się wydawało, kiedy widział ją po raz pierwszy. Mimo wycieńczenia było to zwierzę dostojne i piękne, prawdziwe uosobienie gracji tak wyjątkowej, że podobnej nie stworzyłaby nawet wyobraźnia. Stary pogłaskał ją, nie zważając na ból w zranionej nodze, i rozpłakał się ze wstydu. Wydał się sobie podły i pozbawiony honoru, a już w żadnym razie nie czuł się zwycięzcą zakończonej walki. Z oczyma zalewanymi łzami i deszczem zepchnął ciało oce-lota do rzeki. Woda poniosła je w głąb dżungli, na tereny nie-sprofanowane nigdy stopą białego człowieka, aż do Amazonki, gdzie wodospady miały roztrzaskać je na ostrych kamieniach i na zawsze uchronić przed nachalnymi padlinożercami. Zaraz też cisnął z furią do rzeki zhańbioną strzelbę i patrzył, jak pogrąża się w wodzie. Metalowa bestia, wroga wszelkiemu stworzeniu. Antonio Jose Bolivar Proano wyjął sztuczną szczękę, owinął ją w chusteczkę i schował, a potem, nie przestając kląć na jankesa, od którego zaczęła się cała ta tragedia, na alkada, na poszukiwaczy złota, na wszystkich, którzy splugawili jego 97 dziewiczą Amazonię, uciął maczetą grubą gałąź i podpierając się nią, ruszył do El Idilio, do swojej chaty i do książek, które mówiły o miłości w tak pięknych słowach, że czasem pozwalały zapomnieć o ludzkim barbarzyństwie. Artatore, Jugosławia, 1987 Hamburg, Niemcy, 1988 Spis treści Od autora...............................................................................7 Rozdział pierwszy............................................................... 11 Rozdział drugi..................................................................... 19 Rozdział trzeci.....................................................................29 Rozdział czwarty.................................................................43 Rozdział piąty.....................................................................53 Rozdział szósty...................................................................59 Rozdział siódmy..................................................................69 Rozdział ósmy.....................................................................81 Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące książki Luisa Sepulvedy: HISTORIA O MEWIE I KOCIE, KTÓRY UCZYŁ JĄ LATAĆ 2002 DZIENNIK SENTYMENTALNEGO KILLERA. KAJMAN 2002 . PODRÓŻ DO ŚWIATA NA KOŃCU ŚWIATA 2003 EXPRESS PATAGONIA. ZAPISKI Z PODRÓŻY 2003 PRZEGAPIENIA 2005 Sprzedaż naszych książek prowadzi Dział Handlowy Wydawnictwa Literackiego w Krakowie ul. Długa 1 31-147 Kraków Zamówienia prosimy kierować: - telefonicznie: 0 800 42 10 40 (linia bezpłatna) - faksem: 0 prefiks 12 430 00 96 (czynnym całą dobę) - e-mailem: nsb@wl.net.pl - księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl Printed in Poland Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o., 2006 ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa Skład i łamanie: Zdzisław Popławski