14506

Szczegóły
Tytuł 14506
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14506 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14506 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14506 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marek Harny:Pismak. Copyright Marek Lubaś-Harny 200SProjekt okładkiMarek CiesielczykRedaktor prowadzący serięJan KozbielRedakcjaJan KozbielRedakcja technicznaElżbieta UrbańskaKorektaMagdalena ZdrodowskaŁamanieMałgorzata WnukISBN 83-7337-838-3WydawcaPrószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7Druk i oprawaOPOLGRAF Spółka Akcyjna45-085Opole, ul. Niedzialkowskiego 8-12mocno ściska w dłoni nóż, którym, być może,nie będzie umiał się posłużyć, i wychodzi na równinę. JorgeLuis Borges,"Południe". PrologOświcie Bukowski żegnał się z Yvonne naskwerze przyFontNeuf,gdzie dwie odnogiSekwany, opływające wyspy ŚwiętegoLudwika i de la Cite, zlewają się z powrotem w jedenciemnynurt. Miał przeczucie,że już nigdy nie przyjedzie do Paryża,więcbyło to równieżpożegnanie z miastem. Siedzieli objęci, drżącod chłodu, tuż nad wodą, znad której unosiła się poranna mgła. Czekali, by słońcewzeszłoi wreszcie ich rozgrzało. Było zawcześnie, żeby jechać na lotnisko, a za późno, by szukać miejscaw hoteluna ostatni szybki numer. Zresztą, nie miałjuż na to ochoty. Ich ciała pożegnałysięwieczorem i teraz byłobyto jak budzenie nieboszczyka, któryotrzymałjuż ostatnie namaszczenie. Resztę nocy spędzili w jazzowejpiwnicy La Huchette na skraju Dzielnicy Łacińskiej, przy małejuliczce o tej samej nazwie, dwakroki od bulwaruSt-Michel. Byłwykończony. Nawet nie pijany. Przezkilka godzin zapijał tequilępiwem, ale się nie upił. Czuł tylkowielkieznużenie. W oczach miałszklany pył, w ustach szambo po papierosach. Nie palił od piętnastu lat,a tej nocy wypalił prawie całą paczkę gauloise'ów. Najchętniej zostałby na tym skwerze nad Sekwaną na zawsze. Jednak wiedział, że to niemożliwe. Tylko Yvonne jeszcze nie wiedziała. - Adam. -odezwała się cicho. -Tak? - Myślałam,żeteraz, kiedy Doroty już nie ma. -Zamilkła,przestraszona. -Przepraszam. - Nie musisz przepraszać. Że teraz, kiedy Doroty już nie ma,toco? - Nie, nic. -Powiedz- poprosił łagodnie. Wiedział,co powie. To nie miało szans. Tasztuka niemogła sięudać. Mimo wszystko chciał to usłyszeć. Chciał, żeby ktoś gochoćtrochę dowartościował. - Myślałam, że teraz mógłbyś zostać. Nic nie rozumiała. Może zostałby, gdybyDorotawciąż żyła. Teraznie mógł. - Yvonne, po coci Polak? -spytał. -Polacy tylko przynosząpecha. Sobie iświatu. wKiedy boeing 737 LOT-u oderwałsię od pasa na Roissy-Charles-de-Gaullę, Bukowski wreszcie odetchnął z ulgą. Nie znosił pożegnań. Niepozwolił Yvonne odwieźć się nalotnisko. Jeszcze tylkozrobili sobieostatni spacer brzegiem Sekwany i na stacji St-Michel-Notre-Dame wsiadł dometra. Wcale go nie cieszyło, że zostawia kochankę i wygodne życiew Paryżu. Nigdywcześniej nie powodziło mu się tak dobrze. Wystarczyło, że odbębnił pańszczyznęw postaci średniojednej korespondencji dziennie, a resztę czasumógł poświęcić pracy nad nową książką i przyjemnościom. Wiedział, żetraci wiele,wolał więc mieć to już za sobą. Miał nadzieję, żeYvonne szybko znajdziesobie lepszego faceta. A on? Możepowinien już dać sobie spokój. Żadnej nie przyniósłszczęścia. Zamknąłoczyi znowu zobaczył tę scenę. Nie bronił się przedobrazami,które rodziły się w jegowyobraźni. Choć nie były przyjemne. Możeoczekiwał, że za którymś razemzobaczy coś,copozwoli mu zrozumieć. Dorota nie krzyczała. Może tylkoraz, krótko i słabo, kiedy poczuła na szyi dławiący uścisk. Zanim jej głowaznalazłasię podwodą. Widocznienie trwało to długo. Sąsiedzi byli wyczuleni naodgłosy dochodzącez jej mieszkania. Zdarzałosię nawet, że wzywali policję, skarżącsięna zbyt głośne imprezy, jakie przedśmierciązdarzało się jej urządzać corazczęściej. Nieraz wystarczyłogłośniej nastawione radio, żebystukaliw ściany. Tym razemnikt niczego nie słyszał. Od chwili, kiedy dowiedział się, jakilos spotkał Dorotę,Bukowski miewał bardzosugestywne wizje tego,co się wydarzyło. Zabójca wchodzi do łazienki. Ona leży naga w wannie. Odurzonaalkoholem i marihuaną, nie otwiera oczu. Domyśla się, czyje tokroki. Więc nie czuje strachu. Czeka napieszczotę, nie na śmierć. Może myśli, kiedy onzachodzi ją od tylu, żeza chwilę zakryje jejoczy dłońmi i spyta infantylnie: Zgadnij, kto to? Potem jestjużza późno. Nie może go dosięgnąć, choćbijewkoło rękami, prawądłonią zdrapuje tynk ześciany. Nierani zabójcy, pod paznokciami zwłok nie znajdą późniejjego tkanki. A więc tak skończyłajego Dorota. Stałasię bohaterką historii z kącika kryminalnego. Jaki z tego można by zrobićtekst? Przecież tobył materiał najwyżej na czytadło dla kucht, jakbypowiedziałBronek, żelazny sekretarzredakcji,kiedy jeszcze pracowali razem w"Głosie Krakowa". Nie mógłpozbyćsię uczucia,że gdyby wtedy nieodmówił jejpomocy, gdyby chociaż odpowiedział najej ostatni e-mail, Dorotażyłaby nadal. Choć jużnie byliby tak blisko,jak kiedyś, umiałby ją ochronić. Przecież znał jąlepiejniż ktokolwiek inny. Lepiej, niż chciałby przyznać nawetprzed samym sobą. Poznalisię przed piętnastu laty, kiedy przyszła na staż do"Głosu". Redakcja mieściła się jeszcze w PałacuPrasy przyWielopolu, a on pracowałw narożnym pokoju, z którego widać byłowieże kościoła Mariackiego i wierzchołki drzew na Plantach. Byłakurat sam, kiedy wsunęła głowę przez uchylone drzwi; natychmiast zauważył kontrast jejprawie czarnych kręconych włosówi bardzo jasnych oczu. - Podobnoma pan być moim guru - powiedziała. Nigdy w życiu nie myślał,żebybyć czyimś guru. Sam nieuznawał autorytetów i młodych adeptów na studiumdziennikarskimuczył tego samego. Aletym razem odpowiedział:- Jasne. Z przyjemnością. Patrzyła na niego kpiąco. - Nie poznaje mnie pan? Kiedyś mieszkaliśmy w tej samejkamienicy. W sławnym "domu dziennikarzy". Naprawdę pan niepamięta? Jestem Dorota May. Córka WiktoraKowalskiego. Terazjuż wiedział. I wcale nie był z tego powodu szczęśliwszy. Wręcz przeciwnie. To stwarzało problem. - Trochę siępani zmieniła - mruknął. -Ile latmiała pani wtedy? Dziesięć? 10Stracił jużpewność, czy rzeczywiście chce byćjejguru. W dziennikarskim światkuKowalski był facetem skompromitowanym. Kimś, komu nie podawało się ręki. Zwłaszcza odkąd przeszedł na emeryturę i utracił dawne wpływy. Jego potęga rozsypała się, pozostała pamięć o czerwonym komisarzu, który wmroźnystyczniowy poranek 1945 roku przyjechał doKrakowasowieckimgazikiem, zajął PałacPrasy i z pistoletem na biurku zaczął redagować pierwsze numery "Głosu". Przez następnych czterdzieścilat rządził krakowskimi mediami jako zaufany człowiek partii. Pozbyto się go dopiero pod koniec, kiedyzaczął być niewygodnynawet dla Jaruzelskiego i jegogenerałów. Bukowski miałpozatym całkiem prywatne powody, żebyKowalskiego nie znosić. - No co się pan tak nastroszył? Rzeczywiście, nie powinien niechęci dostaregoprzenosić nacórkę. Była jego późnymdzieckiem,owocem skandalicznego romansu z młodą dziennikarką, któryoburzył nawet instancję partyjną. Z posiadania takiego ojca nie wynikało dla dziecka nicprzyjemnego. Raczej same przykrości. Powinien jej współczuć. - Niech się pan nie obawia. Zojcem nie utrzymuję żadnychstosunków. Też uważam,że to drań. Chciałabym zostać taką dziennikarką jak pan. Po tych słowach zaczerwieniła się. Musiałby być zkamienia,żeby się dłużej opierać. Wcale nie był. I miał w nosie zasadę mówiącą, że nie należy romansować w pracy. Agdzie? - Na pewno będzie panilepsza -powiedział. -Wstrętny pochlebca. - Wcale nie. Czasy się zmieniają. Będzieciemieli możliwości,ojakich my nie mogliśmy marzyć. Rzeczywiście, czuło się już, że komuna dogorywa. Ale jeszczenikt nieprzewidywał,że runie tak szybko. Okazał się marnym prorokiem. Dziennikarska kariera Dorotyzakończyła się katastrofą. Ale to wiedział dopiero teraz. Z początku niktnie mógłsię spodziewać takiego finału. Dorota była naprawdę dobra. Geny zrobiły swoje. Nie był jej potrzebny żadenguru. Żaden mentor w sprawach zawodowych. Brakowało jej tylko przyjaciela. Osoba jejojcaodstraszała ludzi. Wyciągnął z kieszeni piersiówkę kentucky Jacka, kupionąw sklepie na lotnisku,ipociągnął spory łyk. 11.- Boi się pan latać, co? Nienawykłypan. Z niechęciąspojrzał na swego sąsiada. Facet wyglądał na biznesmenaświeżego chowu, jakiegoś handlarza używaną odzieżączy kogośtakiego. - Nie- odpowiedział. -Poprostu jestem starym pijakiem. A tobie, koleś, gówno do tego. Mógł tylko żałować, że takiej pewnościsiebie nie miał natrzeźwo i kilkanaście lattemu. Możewtedy nie zostawiłby Doroty w Paryżu zAksamitem. Wszystko potoczyłoby sięinaczej. Jeszcze rok przed upadkiem komunyspodziewali się, że męcząca agonia potrwa długo, pogrążając kraj w coraz głębszej beznadziei. Każdy, kto tylko miał jakieś możliwości, myślał, jakuciec z ojczystej trupiarni. Dorotateż. Na krótko zaraziła gotym pragnieniem. Namówiła na wspólnywyjazd do Francji. Nie był to dobry pomysł. Przynajmniej dlaniego. Co innegoona. Miała wszystko przygotowane. Dostała azyl, francuskie stypendium i opiekę Aksamita, który wydawał wtedy w Paryżu emigracyjne "Wolne Słowo". I nie przeszkadzała mu osoba jej ojca. Może po prostu już urodził się taki szlachetny. ChoćBukowskiw tonie wierzył. Wiedział z własnegodoświadczenia,żełatwiejgrać dobregowujka,kiedy rośniepoziom hormonów. Aksamit niebył przecież facetem z drewna. Z początku starał się tłumić w sobie zazdrość o jej nowegomentora. Ta znajomość byładla dziewczyny prawdziwą szansą. Bukowski rozumiał bardzo dobrze, że kiedyś,kiedy komunazdechnie, poparcie kogoś takiego jak Wladek Aksamit, legendapodziemnej prasy, będzie przepustką dokariery w kraju. Jeśli dobrze jejżyczył,nie mógłmiećpretensji. Tylkoże dla niego byłow tym układzie coraz mniejmiejsca. Sam niemógłnawet marzyćo azylu i legalnej pracy. Załatwiłsobie lewe zaproszeniei został nielegalnie. Odszukał w Paryżustarych znajomych, którzy na czarno remontowalimieszkania. Okazali sięprzyzwoitymi ludźmi, przygarnęligodo brygady. Kiedy on całymi dniamiskuwał tynki, Dorota uboku Aksamitauczestniczyła w wydarzeniach artystycznych i błyszczała na przyjęciach. Wieczorami ona miała coraz więcej ochoty na seks, a oncoraz mniej. Czuł się jak palant. Wytrzymałtrzymiesiące i wrócił doKrakowa, gdzie miejscew "Głosie" wciąż na niego czekało. Dorota uznała, ? że zerwanie nastąpiłoz jego winy. Jej listy były najpierw pełnewyrzutów, potem przestała pisać. A kiedy po upadku komuny pojawiła sięwkraju jako gwiazda wolnych mediów, nie było już czego ratować. Zpoczątku nawet próbowali, ale bez powodzenia. Oboje doszli downiosku, żeto już nie ma sensu. Dorotazamieszkała w Warszawiei niebawemwyszła zamąż zaniedawnegoopozycjonistę, który w pierwszym demokratycznymrządzie został wiceministrem. Jego świadkiem naślubie był Aksamit. On też wkręciłDorotę dotelewizji. W ciągu kilku następnych lat wyrosła na prawdziwą gwiazdę programów politycznych. Bukowskitymczasem przezywał jeden zeswych najgorszychokresów. Długo spoglądał przez okno,za którymw doleprzesuwały sięnudne równiny Niemiec. Odruchowo dotknął kieszeni marynarki,gdzie wciąż tkwił ostatni listDoroty. Ten, który już pojejśmierci znalazł wswojejparyskiej skrzynce. Kilka godzin niemógł się zdecydowaćna otwarcie koperty. Potemnie spał prawiecałąnoc. Dręczyłygo wyrzuty sumienia. Znów się spóźnił. Nie chciał wyjmowaćlistu w obecności wścibskiego sąsiada. I tak znałgo na pamięć. Zamiast tegowięc, nie zważając na ukradkowe spojrzenia natręta, znów pociągnął z piersiówki kentuckyJacka. Jak to się wszystko odwróciło. UpadekDoroty nastąpił właśnie wczasie, kiedykariera Bukowskiegonabrała spóźnionegoprzyspieszenia. Wreszcie zauważyła goWarszawa, dostał bardzodobrze płatny kontrakt w "Przyszłości". Zaraz potem przyznanomu stypendium Fundacji Sorosa, wyruszył w kilkumiesięczną podróż po całej Europie. Znów znalazł się w Paryżu, tym razem w zupełnie innej roli niżprzed laty. Kilka miesięcy później ukazałasięjego pierwsza książka. Gdybymiał skłonność dometafor, powiedziałby, że ich pędzące w przeciwnych kierunkach pociągi minęły się w połowie drogi. W czasie,kiedy onwreszcie zaczął odnosić sukcesy,Dorota,która piła już niemal bez przerwy,pojawiła się w Krakowie cichaczem, zniszczona przez alkohol i prochy. Jejkariera legław gruzach, małżeństwo zakończyło się w atmosferze skandalu, z satysfakcją podsycanego przez kolorowe tygodniki. Była załatwiona. Niktnie chciał sięzadawać zniezrównoważoną pijaczką. Każdy,kto by się teraz doniej zbliżył, narażał się nawessanie w krąg jej1? nieszczęścia. Wszyscy się tegobali. Bukowski nie byłwyjątkiem. Nie mógłprzecież zaprzepaścićswoich pięciu minut, kiedy wreszcie nadeszły. Takwięc,skończywszy czterdzieści lat,Dorota żyła samotnie. Jeśli wierzyć plotkom, miała w tym czasie kilka przygód, ale kolejni kochankowie rzucali ją szybko i gwałtownie. Każdyz nichmógł miećwystarczająco dużo powodów,by ją zabić. Nagle Bukowski ażsię wzdrygnął. Wydało mu się,że wkolorowym magazynie,który trzymał wrękach jego sąsiad, dojrzałzdjęcie Doroty. I w dodatku ten tytuł, którego nie mógł do końca odczytać. Cośjakby "Utopiona w wannie" czy może "Uduszonawwannie". Tekst nie był długi,a facet czytał i czytał. Jakbywiedział, z kim ma do czynienia, i robił to specjalnie. Na domiarwszystkiegozauważył wzburzenieBukowskiego. - Proszę, chce pan przejrzeć? -spytał, niezrażony poprzedniąpróbą nawiązania rozmowy. - Nie czytam takichgówien. -Bukowski wciąż nie silił się nauprzejmość, w czym znakomicie pomagał mukrążący w żyłachkentucky jack. - Ja też nie. -Sąsiad nie kapitałowa! -Ale tupiszą o tej popieprzonej dziennikarce,co jązałatwił kochanek. Jak zwykłązdzirę. Co się w tym krajuteraz wyprawia. Naprawdęciekawe,niech pan przeczyta. - Spadaj, facet! -Bukowskigwałtownie odepchnął rękę sąsiada. Aż gotowałsię w środku. Tym bardziejżewgłębi duszy przyznawał intruzowirację. Boże, utopiona w wannie, coza kicz! Jakmogła tak skończyć? Już wyobrażał sobie uśmieszkikolegówredaktorów, sporządzających notatki o jej śmierci, piszącychskandalizujące tekściki do kolorówek, a potem plotkujących bezkońca przy wieczornympiwie w pubach. Bo cóż może sprawićludziom mediów i ich publiczności większą radość niżwidowiskowy upadek gwiazdy? Warszawa przywitała go wrześniowymupałem. Długo czekał naautobusprzed budynkiem dworca lotniczego. Z Okęcia nigdy niebrałtaksówki. Dla zasady, żeby nie dać zarobić mafiitaksówko14wej,która opanowałatutejszy postój. Zżymał się,kiedyautobuswciąż nienadjeżdżał, jednak niechęć do taryfiarzy była silniejsza. Wreszcie doczekałsię. Sto siedemdziesiątka piątka odjechała niemal pusta. Dopiero na Raszyńskiej wsiadło więcejludzi,awśród nich wysoki, długonogii długoręki pijak o spojrzeniu zabójcy. Usiadł z tylu, wyciągając daleko przed siebie nogi w brudnych adidasach. Inni pasażerowie zerkali na niego ukradkiem. Przyglądał im sięwtedy długoi wyzywająco. Wreszcie wyjął z kieszeni nóżsprężynowy, wyprostowałramię. Ostrze wyskoczyłoz trzaskiem. - Co się, kurwa, gapicie? Do budy,kundle,bo za jebię. Wszyscy odwróciliwzrok. Bukowski zrobił to samo. Witaj w ojczyźnie -pomyślał ponuro. Sekretarka Krasonia patrzyła na niego z wyraźną rezerwą. Niby ucieszyła się:- O, pan redaktor już wróciłna stałe? - alebyła czymś speszona, nawet wystraszona. -Nie wiem, czy szefteraz pana przyjmie. Ma ważną rozmowę. - Co ty bredzisz, Haneczko! Bukowski położył przed nią nabiurku bukiecik astrów i bezpukania wtargnąłdo gabinetu naczelnego redaktora "Przyszłości". Krasoń na jego widok najpierw się skrzywił, dopieropotemuśmiechnął z wysiłkiem. Do słuchawki rzucił:- Muszę terazcoś załatwić. Zadzwonię później. Podniósł się z ociąganiem ipodał Bukowskiemu rękę ponadbiurkiem. - Gratuluję - powiedział. -"Klucze doEuropy" to kawał książki. Tylko poco wróciłeś? Od razu stracisz połowę autorytetuw oczach recenzentów. - Musiałem. Czytałeś mojego maiła? Chcę napisać coś o Dorocie. Wspomnienie,szkic. Więc jestem z powrotem. - Tak, tak. Siadaj. Widzisz, jakby ci to powiedzieć. Wiesz,ten całyszum wokół ciebie, sława. Krótko mówiąc, stary, zrobiłeś się dla nasza drogi - wydusił wreszcie Krasoń, obracającw palcachdługopis. Bukowski pokiwał głową, wysilając się na szyderczyuśmiech. Wrócił zpodróży z laptopem pełnymtekstów, ale bez grosza. Byłnaminusie prawie sześćtysięcy, jeśli nie liczyć niezapłaconychrachunków. 15.- Krótko mówiąc,szefie, w nagrodęza sławę proponujesz miobniżkę? - spytał. -Co?Nie, nigdy bym się na tonie odważył. Za bardzo cię szanuję. - Nie kręć. Krasoń siedział na tle wielkiegookna, przez które widać byłozalaną słońcem panoramę Warszawy, z Pałacem Kultury i Naukina pierwszym planie. Mimo działającej klimatyzacji pocił się, cochwilaobcierał czoło wierzchem dłoni i robił ruchy, jakby chciałrozluźnić kołnierzyk, choć koszulęmiał rozpiętąniemal dopasa,a krawat zwisał luźno. Pstryknął kilka razy długopisem, przerzucił leżące na biurku papiery. Bukowski pomyślał, że skoro właśniezafundowali sobie nową siedzibę w wieżowcu LOT-u, interesy niemogą stać źle. - Body language - powiedział. -Słucham? - Body language. Mowa ciała. - Wiem, co to jest body language, do cholery. Tylko nierozumiem,o co ci chodzi? - Unikasz kontaktu wzrokowego. Wykonujesz nerwoweruchydłońmi. Nie umieszukryć zniecierpliwienia. Wniosek? Straciłeśdla mnie zainteresowanie. Mam się czućwywalony? - Tak bym tego nie nazwał. Po prostuniestaćnas na ciebie. Wilcze prawa kapitalizmu, chyba mnierozumiesz? - Nie pierdol. Znalisię od lat, jeszcze z "Głosu Krakowa" i Bukowskiego bardzo rozgniewały tewykręty. Krasoń zginał długopis wpalcach,jakby chciałgo złamaćna pół. - Nowiwłaściciele mająnową koncepcję gazety -mruknął. -W której ja się nie mieszczę? - Dokładnie. -Ale ty się zmieściłeś? Krasoń nacisnął jeszcze raz i długopis pękłz trzaskiem. Jakbyzulgą wrzucił szczątkidokosza i podniósł się. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła i kiwnął naBukowskiego. - Szlag by to wszystko trafił. Chodź na wódkę. Pogadamy. Pomyślał, że właściwiepowinien sięobrazić. Przeważyła ciekawość. W windzie milczeli. Dopiero na dole spytał:- Co jest? Czytu wszędzie są podsłuchy? - Strzeżonego panBóg strzeże. Na ulicy upałbył trudny do zniesienia. Minęli księgarnię narogu. Na eksponowanym miejscu pośrodku witryny rozłożono kilka egzemplarzy książki Bukowskiego. Tytuł "Klucze do Europy"aż bił woczy. Za późno przyspieszył kroku. Krasoń już zdążyłzauważyć wystawę. - Wszędziecię pełno - powiedział z przekąsem. -Przykro mi -odpowiedział Bukowski. - Każę pozdejmować. -Nie musisz być taki zjadliwy - obruszył się Krasoń. - Mnieto nie przeszkadza. Choć niektórych kolegów krew zalewa. - Niech sobie napiszą swoje książki. Przeszli dwieprzecznice dalej. Tej kawiarenki Bukowskijeszcze nie znał. Otwarto ją jużpo jego wyjeździe. Nazywała się idiotycznie Słodka Dziurka. I to znów przypomniało mu Dorotę. Skojarzenie było niestosowne, ale nie miał wpływu na swoje myśli. Usiedli. Krasoń zamówił kawę i podwójne martelle. To niemoja wina. Ktoś cię podesral -powiedział ze smutkiem. -Kto? - Ty mi powiedz. -Nikt mi nie przychodzi do głowy. Ja przecieżnie mam wrogów. Krasoń wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że martellposzedł mu nosem, wywołując atak kaszlu. - A mam? -spytał Bukowski, naprawdę zdziwiony. Myślał o czym innym. Dotknąłkieszeni, w której tkwił listz Krakowa. - Musiałem wrócić-powtórzył. -Wspomniałem ci wmailu, żeDorota przed śmiercią pisała książkę? Krasoń skrzywiłsię. - Mity. Gdzie ta książka jest? Nic nie znaleziono, nawet notatek. Onapo prostu stworzyła legendę. Wszyscy teraz piszą książki, więc ona też. Żebyśmymyśleli, że ona jeszcze pokaże. Gównomogła pokazać. Była skończona. Zajadłość w głosie Krasonia zaskoczyła Bukowskiego. - A ja myślę, że się mylisz. Chcę odszukaćto,co napisała. Jestem jej towinien. - Nic jej nie jesteś winien, Buko. Myśloswoichksiążkach. Zmarnujesz szansę, a w twoimwieku następnej możesz jużniedoczekać. Bukowski potrząsnął głową. 17.-1 tak jestem bezrobotny, prawda? Nic mnie nietrzyma. Pojadę doKrakowa, porozglądam się. Właśnie zaczyna się tamjedenzprocesów Poloneza. Pójdę, posłucham, może na cośwpadnę. Wiesz,że Dorota zrobiła znim wywiad, już kiedy siedział, prawda? Zdaje się, że przed śmierciąpróbowała gojeszcze raz przepytać, wyciągnąć jakieśinformacje. Może to jestjakiś trop? Krasoń znów się skrzywił. - Polonez? Ten gangster? W sam raz znajomość dla niej. -Co ty, Kraska, myślisz, że mam amnezję? Nieudawaj, że niepamiętasz Jaśka Niezgody. Dziś to gangster, ale przecież wParyżu pracowałdla was. Był kierowcą Aksamita, przecież wiem. Ciebie też woził. Zaprzeczysz? - O, zaraz pracował! Po prostupałętał się iwpraszał do pomocy. Był nikim. I jeśli chcesz wiedzieć, to właśnie ona go wkręciła. Dopieropotem się okazało, co to za typ. Ona już wtedy miała podejrzane znajomości. Takźle o niejmyślisz? Naprawdę? Krasoń aż się skulił, jednak szybko się opanował. De mortuis nihil nisibene. Ale skoro pytasz, to ci powiem, żewedług mnie była wredną francą. Niemogę ci powiedzieć wszystkiego, co wiem, bo to dotyczyróżnych zacnychludzi, ale narobiławielkichświństw. - Aż tak? -zdziwił się znów Bukowski. -Do tegostopnia, żebyktośchciał jązabić? - Sam mógłbymją udusić gołymi rękami -odezwał sięnaczelny redaktor z niespodziewaną zajadłością. Zreflektował się i jakby próbował zatrzeć towrażenie: - Masz szczęście, że się od niejna czas uwolniłeś. Gdyby wciąż byłamiędzy nami, pomyślałbym,że to ona nadębie doniosła. - Zaskakujesz mnie - powiedział Bukowski. Jednak nie rozwijał tematu. Mówiono mu, że w Paryżu, przedlaty, Krasoń próbował kombinować z Dorotąza plecamiAksamita i dostał kosza. Może tym należało tłumaczyć jego agresję. - Cóż, spytałeś, to odpowiedziałem szczerze. Lepiejżebyś wiedział, że niepotrzebnie się angażujesz. Tracisz tylko czas. Szkodakobiety, stoczyła się. Nie wytrzymałapresji, sławy, władzy. Przyokazji, jak już będzieszna tym procesietego, jak go nazywają,18Poloneza. Co za czasy! Ale jak już tambędziesz, to mógłbyś cośdla nas skrobnąć. - Przecież mnie wywaliłeś. -Nie ja cię wywaliłem, Buko,tylko zarząd nie przedłużył z tobą kontraktu. Ja nicdo ciebie nie mam. Gdyby naprocesie tegobandziora wyszło coś ciekawego, zawierszówkę zawszemożeszcoś napisać. Informuj mnie. Ciekawy tekst dobrze wycenie. A jednakdręczycię, coteż JasiekNiezgoda może wyśpiewać,pomyślał Bukowski. Krasoń kręcił, teraz byłtego pewny. - Dzięki, przemyślę to - odpowiedział. -Słuchaj,ja wiem, że to jest poniżej twojegopoziomu. Co robić, czasy są brutalne,liczy się każdy grosz. A nie każdy jest Kapuścińskim. -Oczywiście. Ja na przykład jestem Bukowskim. - Myślałem, żebędziesz mi wdzięczny. Chciałem dobrze. - Jasne. Jesteś znany z dobrychchęci, Kraska. Po rozstaniuz Krasoniem poczuł potrzebę odreagowania. Wtakich sytuacjach najlepiej robił mu długi marsz. W Ogrodzie Saskim usiadł na ławce,wystawiając twarz do słońca. Miał do przemyślenia wiele spraw. Kiedytylko zamknął oczy, ujrzał pod powiekamizdjęcia zsekcji zwłok Doroty, bardzowyraźnie iw kolorach. Ciało dawnej kochanki pokrojoneskalpelem. Ogoloną, a potem otwartą czaszkę,mózg. Cięcie od gardłado krocza. Płuca,żołądek i jelita, ichzawartość. Wypreparowanyi rozkrojony narząd rodny. W uszachsłyszał dowcipy zamroczonych szpitalnym spirytusem krojczychi laboranta, który pobierał wymaz z pochwy. Anatomopatolog stwierdził, że śmierćnastąpiła na skutek utopienia. W płucach zmarłej znalazłwodę. Jednak znaki na szyiwskazywały, że przedtem byładuszona, a na ustach został śladpouderzeniu. Z protokołu wynikało poza tym, że w chwili śmiercimiała wekrwi ponadpółtorapromila alkoholu i znacznestężenie THC, awcześniej odbyła stosunek. Wciąż nie mógł się pozbyćpoczuciawstrętu, jaki wzbudziływ nim użyte w tej sytuacjisłowa "odbyła stosunek". On przecieżznal jąlepiej. Trochę bez sensu przypomniał mu się cytatz "Cichego Donu"Szołochowa: "Niebławatkiem, nie makiem, ale szalejemprzydrożnym, blekotem, kwitnie późnaniewieścia miłość". 19.Opuszczał Warszawę bez żalu. Z kilkoma kolegami upiłsię w pobliskiej knajpie, dał ogłoszenie, że wynajmie mieszkanie niepalącym studentkom, i nic go więcej nie trzymało. Ostatni warszawskiromans zakończył szczęśliwie jeszcze przed wyjazdem do Francji. Pożegnania i wyrzuty zostały mu więc tym razemoszczędzone. Zawsze wiedział, że kiedyś rozstaniesię z tym miastem. Sądziłtylko, żedużopóźniej, kiedy trochę odłoży i będzie mógł osiąśćwjakimś spokojnym ipięknym miejscu. W Kościelisku, z panoramą Tatr zaoknem, albo w Sausset-les-Pins, z widokiemna Zatokę Marsylską,wyspy Frioul ipasmo skalistych,opadających domorza wzgórz Marseilleyeyre na horyzoncie. Mógłby wtedy pisaćtylko to, comu zagra wduszy,a kontakt z redakcjami utrzymywać wyłącznie przez Internet. Koledzy z "Przyszłości"śmiali sięz tych mrzonek. - Chybanaoglądałeś się na starość gangsterskich filmów. Najpierw musiałbyśwykonaćskok na bank - szydzili. Wciąż wierzył, że jego skokiemżycia możebyć książka. Teraz,kiedy ekspres Małopolska ruszył z Warszawy Centralnej, po razpierwszy zwątpił. Patrząc na ostatnieznikające bloki brzydkichwarszawskich osiedli, przez chwilę pomyślał, że ta wymarzonachwila nigdynie nastąpi. Ale zaraz odegnał od siebie zwątpienie. Po prostumusiał przetrwać parę miesięcy, zanim nie zaczną spływaćpieniądze za "Klucze doEuropy", a on nie znajdzie dla siebie czegoś sensownego. Tymczasem musiał przede wszystkim rozwiązać zagadkę śmierci Doroty. Poza tym mógł robić cokolwiek. Nawetpisać dorubrykkryminalnych. Cóż, to też była część jegozawodu. Już kiedyś pisywał dlachleba sensacyjne kawałki, ociekającekrwią i spermą. Znał się na tym. Praca jak praca. Pociągodjechał niemal pusty iBukowski już miał nadzieję, żebędziesam, kiedy wjego przedziale pojawilisię ci dwoje. Mężczyzna, brodaty pięćdziesięciolatek wokularach, nie przestawałgadać. Jego tubalny, wypełniający całą przestrzeń głos wydawałsię Bukowskiemu znajomy. Nie mógł sobie jednak przypomnieć,skąd. Byłby zapewne zły, żeprzeszkodzili mu w rozmyślaniach,gdyby od razu nie zainteresowała go kobieta. Choć zapewne jużjakiś czas temu przekroczyła czterdziestkę,jejwyraźnie semicka20urodazaintrygowała go. Obserwował ją spod opuszczonychpowiek. Mówiła nietakdużo jak jej towarzysz, ale mądrze. Rozmawiali o politycei było widać, że się na niej znają. Zaczął sięzastanawiać,kim mogą być. - MożeSharon jest brutalny, ale robi,co musi- ciągnął brodacz. -Polityka wyciągniętej rękiponiosła wIzraelu klapę. ApoWorld Trade Center widać,że na całym świecie także. I tego, mojaszlachetna Esterko, nie zmienisz. -Sharon, ten szmoch? - zdenerwowała się kobieta. -Szczęście, żeBushjest rozsądniejszy i nie pozwala mu zabić Arafata,bomielibyśmy jatk;, jakich jeszcze nie było. Arafat przynajmniejudaje, że chce rozmawiać. - Rozczulasz mnie, Esterko, doprawdy. Wierzysz Arafatowi? Właśnie ogłosił, że sam sięzabije, żeby dać powód do dżihadu. Niestety, Żydzi,wyjeżdżając z Polski doIzraela, zjednych kleszczy historii dostali się wdrugie. Bukowski słuchał zaciekawiony, ale nie miał ochoty włączaćsię do dyskusji. Udawał więc, żeprzysypia. - Przepraszampana - usłyszał nagle. Te słowa musiały być skierowane do niego. Dalsze udawanieśpiącego byłobyzbytgłupie. Otworzył oczy. - Słucham? -Czy przeszkadzają panużydowskie kawały? - rzucił brodaczzaskakujące pytanie. -Zależy. -Od czego mianowicie? - Kto opowiada. -Tak właśnie myślałem. Chcęwięc pana poinformować,że jestem Żydem. W tejchwili go poznał. -A to ci nowina - powiedział. -Bo jużmyślałem,Jurik, że terazjesteś Arabem. Poetę Jurika Blumenfelda znała niemalcała Polska. Jeślinieosobiście, to przynajmniej ze słyszenia. Sam robił wszystko,byten rozgłos podsycać. Krzyczał głośno, że jestŻydem, zanim ktokolwiek zdążył go o to spytać. A przy tym bardzo chciał być Polakiem. Kiedy w roku sześćdziesiątymósmym jego rodzice wyemigrowalido Izraela, on został. Kilkalat później napisał wiersz,wktórym jak refren powtarzałysię słowa:21. Co Ci sip Polsko śniłogdyNajlepsi Twoi czwórkamisiliWdzięczniejszej szukać ziemi? Utwórten ukazał się w "Życiu Literackim", tygodniku wydawanym za czasów komuny w Krakowie. Wybuchłtowarzyski skandal. Naczelnym redaktorem "Życia"był WładysławMachejek,stary komunista, zasłużony wwalkach o utrwalanie władzy ludowej. Uchodził za antysemitę, przez coniektórzy przeciwnicy komunizmu byligotowi wielemu wybaczyć. A tu cośtakiego! Jacynajlepsi? Jakiej wdzięczniejsze] ziemi? Na budynku redakcjiktoś nocą wymalował napis "Machejek - Żyd! ".Wtedy Jurikwreszcie zniechęcił się iwyjechał śladem rodziców,szukać ZiemiObiecanej. Nie znalazł. Wrócił już po pół roku, a do grupki przyjaciół, witających go na lotnisku, skierował okrzyk, któryprzeszedłdo legendy:"Tam się nie da żyć! Tamsą sameŻydy! ".Wysiłek, malujący sięterazna brodatym obliczupoety, zaowocowałwreszcie okrzykiem:-Adam? Bukowski? - Bingo! -Zmieniłeśsię. Kiedyś miałeś włosy. - Za toty sięnie zmieniłeś. Nigdy niemiałeśzębów, więc japoznałemcię od razu - skłamał Bukowski. Blumenfeldzaśmiał sięhałaśliwie. Do jego zalet należała niewątpliwie umiejętność traktowaniaz humorem samego siebie. Zaraz potem opowiedziałswój kawał:-No więc żołnierz izraelski prowadzi dwóch arabskich jeńcówiwoła do nich: "Weg! Rans! Schneller! ". A wtedy jeden Arab odzywasię do drugiego: "Smotri,Alioszka, snowaGiermancom w pieńpopali. ".I znowu Blumenfeld śmiał się najgłośniej zwłasnego dowcipu. Kiedy ucichła jego wesołość, Bukowski powiedział:- Wiesz, co? Gdybyten wicopowiedział gojpośród Żydów, psyrozwtóczyłybyjego wnętrzności po Synaju. -1 słusznie! Dlatego ja, Żyd, opowiadam ten wicpośródgojów. Przynajmniej tyle mi wolno. - Fragment wierszaAleksandra Rozenfelda. 22Pod tym względem poeta niewiele się zmienił. Wciążlubił byćw centrum zainteresowania. Bukowskiegoo wiele bardziej interesowała jego towarzyszka. - Może byś mnie przedstawił? -upomniał się. Kobieta pierwsza wyciągnęła do niego wyprostowaną rękę. - Esther Goldman, "New YorkIndependent Tribune". Miło mi-zakończyła po polsku. - O!Mnietakże. Jest pani krewną tej największej amerykańskiej komunistki? Uśmiechnęła się. - Zazwyczajodpowiadam, że pokrewieństwo nie jest wykluczone. Zgodnie z prawdą. Ale byłczas, że nazywałamsięElka Godlewska. Wychowałam się w Krakowie, przy ManifestuLipcowego. - Coś takiego! To pewnie musieliśmy się kiedyśspotkać? - Kto wie? Bukowski poczuł wiatrw plecy. Lubił, kiedy sytuacjasamaprowadziła w dobrym kierunku, nie trzeba było wymyślać sztucznych pretekstów. - Co panią sprowadza? Ma pani rodzinę w Krakowie? - Rodzinę? Nie.Mam temat, trochęnieprzyjemny. Jadę naproces pewnego gangstera, Niezgody. Pseudonim Polonez. Słyszał pan? Bukowskipoczuł się, jakby oglądałfilm pełen dziwnych zbiegów okoliczności. - Doprawdy? Ja też wybieram sięna tę rozprawę. - Ato traf! Chybamogę liczyć na panapomoc? - Jestem dopani dyspozycji. Ale czego amerykańska dziennikarka szuka naprocesie Jaśka Niezgody? Kogo to uwas obchodzi? - Nieobchodzi? -wykrzyknęła wzburzona. -Polska oddajeżydowską własność bandytom, apan mówi,że nieobchodzi? - Zaraz,zaraz. Polska im niczego nie oddała. Wyłudziliparękamienicw drodze przestępstwa. A Polska ich za to postawiłaprzed sądem. -Nie kilka, tylko czternaście. Jeśli to takie nieważne, to czemupana też interesuje? Po coto panu? Pan przecież napisał tęmądrą książkę. "Klucze do Europy", tak? Pan będziesławny. Copana obchodzą te marne kamienice, którenikogo nie obchodzą? Bukowski nie byłnieczułyna pochlebstwa. 23.- Czytałapani? - nie powstrzymał się. -Dopiero zaczęłam, Jurik mi pożyczył. Ale już jestem podwrażeniem. No?Więcpo co panu jakiś Jasiek Niezgoda? - To prywatnasprawa - powiedział Bukowski. -Wśród tychwyłudzonych kamienic jest także moja. - Panakamienica? -Uniosła brwi ze zdziwieniem. - To znaczy kamienica, w którejsię urodziłem i wychowałem. -Dobrze, żepan to uściślił. Bo już pomyślałam, że jest panjakimś cudownie ocalałym Liebeskindem. - Nie zaczynajcie,bo wyskoczę z tegopociągu wpełnym biegu - powiedział Blumenfeld. -Przepraszam, już niebędę - ustąpiła kobieta. Bukowski dokończył spokojnie:- Myślępoza tym, że ten człowiek może byćzamieszany w zabójstwo pewnej dziennikarki. Mojej. przyjaciółki. -Po krótkimwahaniuzdecydował sięna wybórtego słowa. Kobieta pokiwała głową. - Doroty May, prawda? -Skąd pani wie? - Taksię składa, że znałam Dorotę. To znaczy. pisałyśmy dosiebiewIntemecie - wyjaśniła szybko. Co do cholery, pomyślał. Zadużo tych przypadków. - No dobra,koniec żartów. -Blumenfeld się uśmiechnął. -Udawaliśmy. To nie było przypadkowe spotkanie. Mieliśmy sięujawnić od razu, ale kiedy mnie nie poznałeś. Chciałemsprawdzić, czysię w końcu zorientujesz. - To czym ty się właściwiezajmujesz, Jurik? -spytałBukowski. - Cóż, jestem doradcą ministra - odpowiedział skromnie poeta. Blumenfeld, niezależnie od zamiłowania do układania słóww słupki, zawsze bardzolubił także bliskośćwładzy. Bukowskiwięc nawet się niezdziwił. Spytał tylko:- Którego? -A jakmyślisz? Sprawwewnętrznych, oczywiście. -1 szybkododał: - Prawdę mówiąc, tylkotakzwanym ekspertemdo sprawmniejszości narodowych. Taka dekoracyjna fucha. Co nie przeszkadza, że przy okazji usłyszę to iowo. Bukowski doznał uczucia, żejakaś siła prowadzi go po z górywyznaczonej trasie do jeszcze nieznanego celu. - Precz z ko-muną! Precz zko-muną! Tłum przed Pałacem Prasygęstniałz każdą minutą. Niewiedzieć skąd,przybywało rozwścieczonych ludzi. Już nie mieścili sięna chodniku obok przystanku tramwajowego. Tłoczyli się na jezdniach, paraliżując Wielopole i ulicę Bohaterów Stalingradu. Wokół nie było widać ani jednego milicjanta. Ku oknom siedzibykrakowskich gazet wyciągały sięzaciśnięte pięści. - Pra-sakłamie! Pra-sa kłamie! Piętnaście lat później, stojąc przypodcieniach na rogu Bohaterów Stalingradu, która terazznów nazywała się Starowiślna,i patrząc wokna swej dawnej redakcji, Adam Bukowskiprzypomniał sobie właśnie ten dzień,na krótkoprzed upadkiem komuny, kiedy Pałac Prasyo mało nieprzeszedł do historii jako krakowska Bastylia. Choć dla niegobył on pamiętny z zupełnieinnegopowodu. Tegodniapierwszy razmiał się kochać z Dorotą. Od rana nie mógłmyśleć oniczym innym. Ale w tym celu przedewszystkimmusiał się wydostać z oblężonegobudynku. Terazto wspomnienie budziło conajwyżej uśmiech. Wtedywcale nie byłoim do śmiechu, kiedy zgromadzeniprzy oknie nadrugim piętrze spoglądali wdół z rosnącym niepokojem. - "Głos" nastos! "Głos" na stos! Ktoś wtłumie podpaliłpierwszy egzemplarz "Głosu Krakowa"i po chwili nacałym placu płachtygazetpłonęły jakpochodnie. - Kurwa, gdzie jest milicja? -panikował Kmiecik,który odsamego ranapił jeszcze ostrzejniżzazwyczaj, ale strachnie pozwalał mu się upić. Dopokoju wpadła bladasekretarka naczelnego. - Panie redaktorze, telefon w komitecie ciągle nie odpowiada. -Wzięlikomitet? - przeraził się Kmiecik. -Nie gadaj bzdur - przystopował go Sapacz. - Tam jestcekaemnadachu. Byłoby coś słychać. Przecież nie oddaliby komitetu bezwalki. Kmiecik,zamiast się uspokoić, po tych słowachwpadłw jeszcze większe przerażenie. - Rany boskie, ranyboskie - bełkotał. -Zostawili nasnapożarcie,łajdaki. 7C,.- Zamknij się! Partia nikogonie zostawia na pożarcie. - Sapacz konsekwentnie grat rolę niezłomnego sekretarza organizacjipartyjnej dziennikarzy. -Przestań pierdolić! - W krzyku Kmiecika już całkiem wyraźnie dźwięczata histeria. -Nie widzisz, że zachwilę mogą naswszystkich powywieszać? Bukowskiemu, na przekór groziesytuacji, zachciało się śmiać. - Koledzy, towarzysze! Przecież mieli was wieszać już w osiemdziesiątym pierwszym. Więc takczy siak, mieliście siedem lat darowane. Spróbujcie spojrzeć na to wten sposób. Sapacz doskoczyi doniego z pięściami. - Nas mieli wieszać? Nas?Aty? Łudzisz się, że ciebie niepowieszą? Bo lizałeś dupęSolidarności? Zasłabo lizałeś. Przecieżciągle jesteś tutaj, a nie tam! -Wyciągnął palec w stronę okna. - Zaraz będę tam. -Bukowski spojrzałna zegarek. -Z wielkąprzykrościąmuszę was pożegnać, koledzy i towarzysze. Naprawdę nie mógł dłużej czekać, jeśli nie chciałryzykować,że Dorocie przejdzie chęć na miłość. Wahała się tak długo, żekiedy wreszciewyczuł w niej gotowość,nie mógłzawalić. W tejchwili żadna rewolucja nie zdołałaby gopowstrzymać. -Oszalałeś? - zawołał Kmiecik. -Nawet nie zdążą cię powiesić, bo wcześniej ta dzicz rozerwie cię na strzępy. - Trudno, zaryzykuję. Misja, jaką mam do wypełnienia, jesttego warta. - Zatrzymajcie tegoszaleńca! Ściągnie nieszczęście na naswszystkich. Ale żadensię nie ruszył,by powstrzymać Bukowskiego. Jakbyprzerażeniesparaliżowało ich wolę. Postanowił zjechać windą, żebynienarazić się na próby zatrzymaniaze strony wystraszonychkolegów z "Dziennika Polskiego" i "Gazety Krakowskiej", gromadzącychsię na półpiętrach. W kabinie był sam. Sięgnął poportfel i spojrzał na zdjęcie Doroty. Było czarno-bialei tym bardziejpodkreślało kontrast między czarnymiwłosami,opadającymi w kręconychpuklach naramiona, a jasnymi oczami. Ich niewinność kłóciłasię z wyrazem warg, lubieżnieobejmującychbrzeg kieliszka z wódką. To była cała Dorota. Bukowski wyraźniepoczuł podniecenie, co wprawiło go w doskonały nastrój. - Panie redaktorze, ja drzwi nie otworzę- zaprotestował dorymu portier Krupa. -Jeszcze się wedrą do środka. 26- A cosiępan martwisz? Fizycznemu krzywdy nie zrobią. Paniczny błysk w oczachtamtego uświadomiłmu nagle, żeKrupa, oprócz funkcji odźwiernego, musiał mieć w Pałacu Prasyjeszczeinną,bardziej tajną. Toś ty taki, bracie, pomyślał. Dobrzewiedzieć. Sam zwolnił zasuwę. Ryktłumu prawie go ogłuszył. Ktoś z zewnątrznatychmiast usiłował wrzucićdo środka zapaloną gazetę. Bukowski wyjął z kie: szeni swój egzemplarz"Głosu Krakowa" i przytknął doognia. Wyciągając przedsiebie płonący rulon, przecisnął się na ulicę. - Precz z komuną! -wrzasnął. -"Głos" na stos! Jakże tobyło dawn(. Wtedyjeszczepotrafiłbyzaryzykowaćnawet życiem, żeby zdążyć na spotkanie z kobietą. Oczywiście, ażtakie niebezpieczne to nie było. Tłum przed Pałacem Prasy niedyszał żądząmordu. Był tylko rozżalony i wściekły z powodukłamstw, jakie "Głos Krakowa" zamieścił tego dnia na temat manifestacji w rocznicę śmierci Pyjasa. Ludzie chcieli pokazać władzy,żenie wierzą w ani jedno jej słowo. Rozróby i palenie gazet. wyglądałyna sprawkę zwykłych chuliganów, którzy albo spontanicznie przyłączalisię do takichakcji,czując okazjędozadymy,albo wręczbyli sterowaniprzez SB. Kiedy wydostał się zbudynku,jeden rzut oka upewnił go, żemiał rację. Akcjązadymiarzy kierował krótko ostrzyżonyczterdziestolatek. Wspiął się na parapet i stamtąddawał swoimpodwładnym znaki nieznacznymi ruchami głowy. Bukowski ocenił, żenie będzie łatwo przedostać się przez napierający tłum. Pomysł,na który wpadł,był ryzykowny, ale nie miał wielkiego wyboru. Upuścił gazetę,która zaczęła go już parzyć wpalce, i wyciągnąłrękę jak Kościuszko na wawelskim pomniku. - Na Moskala! -krzyknął. -Pod okno! Nie wiadomo, czy ktośw tłumieznał przezwisko Marczuka, naczelnego "Głosu", czy tylkosamo to słowo podziałało jak hasło. Ludzie ruszyli wkierunku, który wskazywał wyciągnięty palecBukowskiego, w ulicę BohaterówStalingradu. Przypuszczał,żeZOMO niezaatakuje od tejstrony, żebynie spychać tłumu wstronękomitetu partii i konsulatu radzieckiego. Tędy natomiastwiodła upragniona drogaku Dorocie. Stalijuż dokładnie pod oknem Moskala. Bukowskizdawał sobiesprawę, że może zostać rozpoznany,wyrzuconyzpracy,nawetoskarżony opodżeganie do zamieszek. Ale w tej chwili po prostu27. musiał się stąd wydostać. Nic innego sięnieliczyło- Wokół siebiemiałobcych ludzi, naciskających zwszystkich stron. Odezwał siępółgłosem, niepatrząc na nikogokonkretnego:-Panowie, krzyczymy: Moskalna pal! Nie musiałpowtarzać, podchwycilinatychmiast. Zaczął sięprzeciskaćw kierunkupałacu Pugetów. Nikt już nie zwracałnaniego uwagi. Jeszcze kilka chwil i był wolny. Za sobąsłyszał ryk:- "Głos" na stos! Mo-skalna pal! "Głos" nastos! Mo-skal na pal! Skręcając wDietla, obejrzałsiędyskretnie za siebie. Nikt zanim nie szedł. Mimoto trochę kluczył, zanim nie przekonał się,że na pewno nie ciągnie zasobą ogona. Dopiero wtedyskręcił dobramyprzyWaryńskiego. Dorota wynajmowała wtej kamienicyskromny pokoik na poddaszu. Był bardzo zdenerwowany. Nigdy wcześniej nie zaprosiła godo siebie. Terazteż nie powiedziała wprost, aco jej chodzi. Aleprzecież wcale nie musiała musię tłumaczyć, dlaczego nie przyjdzie do pracy. Mogła zostawić wiadomość sekretarce. Tym bardziej że poprzedniego dnia rozstali siępokłóceni. Jeśli zadzwoniła właśnie do niego, coś sięza tym kryło. Może propozycja,żebypogodzili się w łóżku. Takąmiał nadzieję. Kiedy zostawiła go wieczorem,przeżył to mocniej,niż byłbygotów przyznać. Chciał, żeby pomanifestacjiposzła znim. Niekoniecznie zaraz pod koc. Po prostu do knajpy, dokina albo naspacer. Jak do tej pory. Nieposłuchała go. Uparta się, że zajrzyjeszcze do franciszkanów, gdzie odprawiana była msza za Pyjasa. Pomyślał, żetowykręt, i wściekłsię. Tymczasemokazało się,żemiała nosa. Po mszy rozpętałasię kolejnazadyma. Późniejwciążbył na nią zły, ale równocześnie zrobiłomu się głupio. To ona zachowała się bardziej profesjonalnie. Była górą. Poranny telefonzaskoczył go więc podwójnie. - Cześć,guru. Gniewasz się jeszcze? - A mam za co? -odburknął. - Chyba masz. Nie przyjdę do roboty. Dostałam gazempooczach izłapałamzapalenie spojówek. Od razu poczuł, że to jest okazja, jaka się nie powtórzy. - To może spełnię dobry uczynek i odwiedzę chorą? -Jeśli tylko maszochotę. Będę czekała. W jejgłosie brzmiała uległość iniedwuznaczna obietnica. Bukowski poczuł, jakserce wali mu o żebra. 28Po piętnastu latach wszystkoznów odżywało. Stałna skrajuPlant i zadzierając głowę, spoglądał w okno,za którym kiedyśmieszkała Dorota. Zrozumiał, że tęskniłza nią zawsze. I tęskni teraz, po jej śmierci. Było to głupie,nierozsądne, nie chciał tego. Alenic nie mógł poradzić. Przez latazagłuszał to uczucie pracą, kolejnymi romansami. Terazstracił posadę, nie miał żadnej kobiety. Nic go już nie chroniło. Przedchwilą ledwo powstrzymałsię przedwejściem na górę. To byłoby bez sensu. Pokoik napoddaszu oddawna zajmowali obcy, przypadkowi ludzie. Po ichmiłości, jegoz Dorotą, nie pozostałślad. Żaden, nigdzie. Tylko w jego głowie. Otworzyła muwtedy onieśmielona iniepewna jak nigdy wcześniej. Wrażeniepotęgowały czarne okulary, któremiała na nosie. Pocałował ją na powitaniew policzek, a potem zdjął je. Oczy miałanaprawdę czerwone i załzawione. - Widzisz? Bozia mnie ukarała, że cię nie posłuchałam -powiedziała tonem dziewczynki, która nabroiia. - Nieprawda, przecież to tymiałaś rację - zaprzeczył. -Tochwalebnarana, odniesiona wboju. Wciąż trzymał jawramionach inie panowałnad odruchami swego ciała. Pochylił sięnad jej twarzą. Usta miała chłodne i zamknięte. Drżała, ale nie z podniecenia, tylko ze zdenerwowania. Umiałtakie rzeczyrozróżniać. - Zaczekaj- powiedziała. -Pokażę cinajpierw zdjęcia. Chcesz? A więc już się zdecydowała, pomyślał. Tylkoboi się,jak towszystkowyjdzie. Postanowił dać jej nieco czasu. Tym bardziejżesam też się trochę bał. - Jasne - odpowiedział. -W końcu właśnie dla nichsię narażałaś. Dorota sama wywoływałaswojezdjęcia. Ciemnię urządziław łazience, między sedesem a poobijaną wanną. Fotografie moczyłysię w plastikowejkuwecie. - Właśnie je płukałam- powiedziała. -Chciałam,żebyś zobaczył kilka. Były naprawdę dobre. Zwłaszcza trzy. Na pierwszym dwaj zomowcynieśli pod ramiona niedużą staruszkę w śmiesznym kapelusiku, która zwisałamiędzy nimi, podkurczając nogi. Nadrugimprzed szeregiem plastikowych tarcz,hełmówiponurych twarzystała mała dziewczynka ikrzyczała coś,trzymając się pod boki. Najlepsze byłotrzecie. Przedstawiało pojedynczego zomowca na29. dużym zbliżeniu. Właściwie widać było częśćjego twarzy, wściekle oczy i dłońzaciśniętą napatce, jakby zachwilę miałauderzyćw obiektyw. - Dziewczyno, przecież ty jesteśgenialna. Po co ci jakieś staże? - powiedział szczerze. -Naprawdę? Podobają ci się? W odpowiedziobjął ją, wsuwając dłonie pod dres,pod którym,cozauważył jużwcześniej, niemiała ani stanika, animajtek. Całował ją po karku,aona jużnie uciekała,pozwalałajego palcombłądzićpo swoich piersiach,okrągłym brzuchu,a potem corazniżej. Zadygotałai przywartado niego plecami. Po chwili odwróciła sięi samazaczęła go całować, a jejwargi już nie były zaciśnięte. Spodnie od dresu, które zsunął jej zbioder, opadłyna posadzkę, oplatająckostki. Patrzyłna jej odbicie wwiszącym nadwanną podrapanym lustrze. - Chodź -szepnęła. -Chyba nie będziemy się kochaćna sedesie? Naśrodkupokoju zrzuciłado końca spodnie, pochyliła się nadwersalką i zaścieliła ją kilkoma szybkimi ruchami. Potem pozbyłasię bluzy. Miałapiersi nastolatki, jakby jeszcze nie całkiemdojrzałe, Bukowski poczuł się skrępowany,ale rozebrał się swobodnie, udając luz. W tej samejchwili pod oknem, na ulicyWaryńskiego, zaczął się jakiś szum. Potemusłyszeli całkiem wyraźnieprzez gigantofon:-Ta demonstracja jest nielegalna. Proszę się rozejść albo zostaną użyte środki przemocy. Dorotaznieruchomiała. Chwilę później zsunęła się z wersalki,nago podeszła do okna i wyjrzała przez firankę. Z dołudoleciałaodpowiedź ulicy:- Precz z ko-muną! Precz z ko-muną! Sięgnęłapo swojego starego pentacona siksa i szybkonałożyłateleobiektyw. Uchyliła okno, oparła sięłokciami naparapecie i zaczęła pstrykać. Z dołu dobiegały krzyki i odgłosywalki. Bukowski nie mógłsię powstrzymać. Wstał ipodszedł do niejod tyłu. Wsunął jej ostrożnie dłońmiędzy uda. Była gotowa. Nieczekał dłużej. Biodra zaczęły się poruszać, ale nie przestałafotografować. Po latach wciąż miał w uszach jej głębokie westchnienia, którym towarzyszyłociche trzaskanie migawki. Teraz ulica nazywałasię Świętej Gertrudy, a sznur samochodów czekających przed światłami sięgał do wylotu Sarego. Okno30na poddaszubyło zamknięte. Doroty wogólenie było. Bukowskiemu chciało się płakać. -AU6? - głos w domofonie miałakcent aż do przesady francuski. -C'estmoi, maman -odpowiedziałBukowski. Starsza pani wyczuła widać ironię, bo natychmiast przeszła napolski. - Adam? Przecież tyjesteś weFrancji. - Chyba nie jestem, skoro tu sterczę na dole. -Wiesz,że nie lubiętakichniespodzianek. - Może jednakpozwolisz przeprosić się osobiście? Pada mi zakołnierz. - Otwieram - powiedziała z urazą. Sień była wciąż ta sama,jej zapach przypomniał mudzieciństwo. Poczuł radość,że administrator zaniedbuje swo