Marek Harny:Pismak. Copyright Marek Lubaś-Harny 200SProjekt okładkiMarek CiesielczykRedaktor prowadzący serięJan KozbielRedakcjaJan KozbielRedakcja technicznaElżbieta UrbańskaKorektaMagdalena ZdrodowskaŁamanieMałgorzata WnukISBN 83-7337-838-3WydawcaPrószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7Druk i oprawaOPOLGRAF Spółka Akcyjna45-085Opole, ul. Niedzialkowskiego 8-12mocno ściska w dłoni nóż, którym, być może,nie będzie umiał się posłużyć, i wychodzi na równinę. JorgeLuis Borges,"Południe". PrologOświcie Bukowski żegnał się z Yvonne naskwerze przyFontNeuf,gdzie dwie odnogiSekwany, opływające wyspy ŚwiętegoLudwika i de la Cite, zlewają się z powrotem w jedenciemnynurt. Miał przeczucie,że już nigdy nie przyjedzie do Paryża,więcbyło to równieżpożegnanie z miastem. Siedzieli objęci, drżącod chłodu, tuż nad wodą, znad której unosiła się poranna mgła. Czekali, by słońcewzeszłoi wreszcie ich rozgrzało. Było zawcześnie, żeby jechać na lotnisko, a za późno, by szukać miejscaw hoteluna ostatni szybki numer. Zresztą, nie miałjuż na to ochoty. Ich ciała pożegnałysięwieczorem i teraz byłobyto jak budzenie nieboszczyka, któryotrzymałjuż ostatnie namaszczenie. Resztę nocy spędzili w jazzowejpiwnicy La Huchette na skraju Dzielnicy Łacińskiej, przy małejuliczce o tej samej nazwie, dwakroki od bulwaruSt-Michel. Byłwykończony. Nawet nie pijany. Przezkilka godzin zapijał tequilępiwem, ale się nie upił. Czuł tylkowielkieznużenie. W oczach miałszklany pył, w ustach szambo po papierosach. Nie palił od piętnastu lat,a tej nocy wypalił prawie całą paczkę gauloise'ów. Najchętniej zostałby na tym skwerze nad Sekwaną na zawsze. Jednak wiedział, że to niemożliwe. Tylko Yvonne jeszcze nie wiedziała. - Adam. -odezwała się cicho. -Tak? - Myślałam,żeteraz, kiedy Doroty już nie ma. -Zamilkła,przestraszona. -Przepraszam. - Nie musisz przepraszać. Że teraz, kiedy Doroty już nie ma,toco? - Nie, nic. -Powiedz- poprosił łagodnie. Wiedział,co powie. To nie miało szans. Tasztuka niemogła sięudać. Mimo wszystko chciał to usłyszeć. Chciał, żeby ktoś gochoćtrochę dowartościował. - Myślałam, że teraz mógłbyś zostać. Nic nie rozumiała. Może zostałby, gdybyDorotawciąż żyła. Teraznie mógł. - Yvonne, po coci Polak? -spytał. -Polacy tylko przynosząpecha. Sobie iświatu. wKiedy boeing 737 LOT-u oderwałsię od pasa na Roissy-Charles-de-Gaullę, Bukowski wreszcie odetchnął z ulgą. Nie znosił pożegnań. Niepozwolił Yvonne odwieźć się nalotnisko. Jeszcze tylkozrobili sobieostatni spacer brzegiem Sekwany i na stacji St-Michel-Notre-Dame wsiadł dometra. Wcale go nie cieszyło, że zostawia kochankę i wygodne życiew Paryżu. Nigdywcześniej nie powodziło mu się tak dobrze. Wystarczyło, że odbębnił pańszczyznęw postaci średniojednej korespondencji dziennie, a resztę czasumógł poświęcić pracy nad nową książką i przyjemnościom. Wiedział, żetraci wiele,wolał więc mieć to już za sobą. Miał nadzieję, żeYvonne szybko znajdziesobie lepszego faceta. A on? Możepowinien już dać sobie spokój. Żadnej nie przyniósłszczęścia. Zamknąłoczyi znowu zobaczył tę scenę. Nie bronił się przedobrazami,które rodziły się w jegowyobraźni. Choć nie były przyjemne. Możeoczekiwał, że za którymś razemzobaczy coś,copozwoli mu zrozumieć. Dorota nie krzyczała. Może tylkoraz, krótko i słabo, kiedy poczuła na szyi dławiący uścisk. Zanim jej głowaznalazłasię podwodą. Widocznienie trwało to długo. Sąsiedzi byli wyczuleni naodgłosy dochodzącez jej mieszkania. Zdarzałosię nawet, że wzywali policję, skarżącsięna zbyt głośne imprezy, jakie przedśmierciązdarzało się jej urządzać corazczęściej. Nieraz wystarczyłogłośniej nastawione radio, żebystukaliw ściany. Tym razemnikt niczego nie słyszał. Od chwili, kiedy dowiedział się, jakilos spotkał Dorotę,Bukowski miewał bardzosugestywne wizje tego,co się wydarzyło. Zabójca wchodzi do łazienki. Ona leży naga w wannie. Odurzonaalkoholem i marihuaną, nie otwiera oczu. Domyśla się, czyje tokroki. Więc nie czuje strachu. Czeka napieszczotę, nie na śmierć. Może myśli, kiedy onzachodzi ją od tylu, żeza chwilę zakryje jejoczy dłońmi i spyta infantylnie: Zgadnij, kto to? Potem jestjużza późno. Nie może go dosięgnąć, choćbijewkoło rękami, prawądłonią zdrapuje tynk ześciany. Nierani zabójcy, pod paznokciami zwłok nie znajdą późniejjego tkanki. A więc tak skończyłajego Dorota. Stałasię bohaterką historii z kącika kryminalnego. Jaki z tego można by zrobićtekst? Przecież tobył materiał najwyżej na czytadło dla kucht, jakbypowiedziałBronek, żelazny sekretarzredakcji,kiedy jeszcze pracowali razem w"Głosie Krakowa". Nie mógłpozbyćsię uczucia,że gdyby wtedy nieodmówił jejpomocy, gdyby chociaż odpowiedział najej ostatni e-mail, Dorotażyłaby nadal. Choć jużnie byliby tak blisko,jak kiedyś, umiałby ją ochronić. Przecież znał jąlepiejniż ktokolwiek inny. Lepiej, niż chciałby przyznać nawetprzed samym sobą. Poznalisię przed piętnastu laty, kiedy przyszła na staż do"Głosu". Redakcja mieściła się jeszcze w PałacuPrasy przyWielopolu, a on pracowałw narożnym pokoju, z którego widać byłowieże kościoła Mariackiego i wierzchołki drzew na Plantach. Byłakurat sam, kiedy wsunęła głowę przez uchylone drzwi; natychmiast zauważył kontrast jejprawie czarnych kręconych włosówi bardzo jasnych oczu. - Podobnoma pan być moim guru - powiedziała. Nigdy w życiu nie myślał,żebybyć czyimś guru. Sam nieuznawał autorytetów i młodych adeptów na studiumdziennikarskimuczył tego samego. Aletym razem odpowiedział:- Jasne. Z przyjemnością. Patrzyła na niego kpiąco. - Nie poznaje mnie pan? Kiedyś mieszkaliśmy w tej samejkamienicy. W sławnym "domu dziennikarzy". Naprawdę pan niepamięta? Jestem Dorota May. Córka WiktoraKowalskiego. Terazjuż wiedział. I wcale nie był z tego powodu szczęśliwszy. Wręcz przeciwnie. To stwarzało problem. - Trochę siępani zmieniła - mruknął. -Ile latmiała pani wtedy? Dziesięć? 10Stracił jużpewność, czy rzeczywiście chce byćjejguru. W dziennikarskim światkuKowalski był facetem skompromitowanym. Kimś, komu nie podawało się ręki. Zwłaszcza odkąd przeszedł na emeryturę i utracił dawne wpływy. Jego potęga rozsypała się, pozostała pamięć o czerwonym komisarzu, który wmroźnystyczniowy poranek 1945 roku przyjechał doKrakowasowieckimgazikiem, zajął PałacPrasy i z pistoletem na biurku zaczął redagować pierwsze numery "Głosu". Przez następnych czterdzieścilat rządził krakowskimi mediami jako zaufany człowiek partii. Pozbyto się go dopiero pod koniec, kiedyzaczął być niewygodnynawet dla Jaruzelskiego i jegogenerałów. Bukowski miałpozatym całkiem prywatne powody, żebyKowalskiego nie znosić. - No co się pan tak nastroszył? Rzeczywiście, nie powinien niechęci dostaregoprzenosić nacórkę. Była jego późnymdzieckiem,owocem skandalicznego romansu z młodą dziennikarką, któryoburzył nawet instancję partyjną. Z posiadania takiego ojca nie wynikało dla dziecka nicprzyjemnego. Raczej same przykrości. Powinien jej współczuć. - Niech się pan nie obawia. Zojcem nie utrzymuję żadnychstosunków. Też uważam,że to drań. Chciałabym zostać taką dziennikarką jak pan. Po tych słowach zaczerwieniła się. Musiałby być zkamienia,żeby się dłużej opierać. Wcale nie był. I miał w nosie zasadę mówiącą, że nie należy romansować w pracy. Agdzie? - Na pewno będzie panilepsza -powiedział. -Wstrętny pochlebca. - Wcale nie. Czasy się zmieniają. Będzieciemieli możliwości,ojakich my nie mogliśmy marzyć. Rzeczywiście, czuło się już, że komuna dogorywa. Ale jeszczenikt nieprzewidywał,że runie tak szybko. Okazał się marnym prorokiem. Dziennikarska kariera Dorotyzakończyła się katastrofą. Ale to wiedział dopiero teraz. Z początku niktnie mógłsię spodziewać takiego finału. Dorota była naprawdę dobra. Geny zrobiły swoje. Nie był jej potrzebny żadenguru. Żaden mentor w sprawach zawodowych. Brakowało jej tylko przyjaciela. Osoba jejojcaodstraszała ludzi. Wyciągnął z kieszeni piersiówkę kentucky Jacka, kupionąw sklepie na lotnisku,ipociągnął spory łyk. 11.- Boi się pan latać, co? Nienawykłypan. Z niechęciąspojrzał na swego sąsiada. Facet wyglądał na biznesmenaświeżego chowu, jakiegoś handlarza używaną odzieżączy kogośtakiego. - Nie- odpowiedział. -Poprostu jestem starym pijakiem. A tobie, koleś, gówno do tego. Mógł tylko żałować, że takiej pewnościsiebie nie miał natrzeźwo i kilkanaście lattemu. Możewtedy nie zostawiłby Doroty w Paryżu zAksamitem. Wszystko potoczyłoby sięinaczej. Jeszcze rok przed upadkiem komunyspodziewali się, że męcząca agonia potrwa długo, pogrążając kraj w coraz głębszej beznadziei. Każdy, kto tylko miał jakieś możliwości, myślał, jakuciec z ojczystej trupiarni. Dorotateż. Na krótko zaraziła gotym pragnieniem. Namówiła na wspólnywyjazd do Francji. Nie był to dobry pomysł. Przynajmniej dlaniego. Co innegoona. Miała wszystko przygotowane. Dostała azyl, francuskie stypendium i opiekę Aksamita, który wydawał wtedy w Paryżu emigracyjne "Wolne Słowo". I nie przeszkadzała mu osoba jej ojca. Może po prostu już urodził się taki szlachetny. ChoćBukowskiw tonie wierzył. Wiedział z własnegodoświadczenia,żełatwiejgrać dobregowujka,kiedy rośniepoziom hormonów. Aksamit niebył przecież facetem z drewna. Z początku starał się tłumić w sobie zazdrość o jej nowegomentora. Ta znajomość byładla dziewczyny prawdziwą szansą. Bukowski rozumiał bardzo dobrze, że kiedyś,kiedy komunazdechnie, poparcie kogoś takiego jak Wladek Aksamit, legendapodziemnej prasy, będzie przepustką dokariery w kraju. Jeśli dobrze jejżyczył,nie mógłmiećpretensji. Tylkoże dla niego byłow tym układzie coraz mniejmiejsca. Sam niemógłnawet marzyćo azylu i legalnej pracy. Załatwiłsobie lewe zaproszeniei został nielegalnie. Odszukał w Paryżustarych znajomych, którzy na czarno remontowalimieszkania. Okazali sięprzyzwoitymi ludźmi, przygarnęligodo brygady. Kiedy on całymi dniamiskuwał tynki, Dorota uboku Aksamitauczestniczyła w wydarzeniach artystycznych i błyszczała na przyjęciach. Wieczorami ona miała coraz więcej ochoty na seks, a oncoraz mniej. Czuł się jak palant. Wytrzymałtrzymiesiące i wrócił doKrakowa, gdzie miejscew "Głosie" wciąż na niego czekało. Dorota uznała, ? że zerwanie nastąpiłoz jego winy. Jej listy były najpierw pełnewyrzutów, potem przestała pisać. A kiedy po upadku komuny pojawiła sięwkraju jako gwiazda wolnych mediów, nie było już czego ratować. Zpoczątku nawet próbowali, ale bez powodzenia. Oboje doszli downiosku, żeto już nie ma sensu. Dorotazamieszkała w Warszawiei niebawemwyszła zamąż zaniedawnegoopozycjonistę, który w pierwszym demokratycznymrządzie został wiceministrem. Jego świadkiem naślubie był Aksamit. On też wkręciłDorotę dotelewizji. W ciągu kilku następnych lat wyrosła na prawdziwą gwiazdę programów politycznych. Bukowskitymczasem przezywał jeden zeswych najgorszychokresów. Długo spoglądał przez okno,za którymw doleprzesuwały sięnudne równiny Niemiec. Odruchowo dotknął kieszeni marynarki,gdzie wciąż tkwił ostatni listDoroty. Ten, który już pojejśmierci znalazł wswojejparyskiej skrzynce. Kilka godzin niemógł się zdecydowaćna otwarcie koperty. Potemnie spał prawiecałąnoc. Dręczyłygo wyrzuty sumienia. Znów się spóźnił. Nie chciał wyjmowaćlistu w obecności wścibskiego sąsiada. I tak znałgo na pamięć. Zamiast tegowięc, nie zważając na ukradkowe spojrzenia natręta, znów pociągnął z piersiówki kentuckyJacka. Jak to się wszystko odwróciło. UpadekDoroty nastąpił właśnie wczasie, kiedykariera Bukowskiegonabrała spóźnionegoprzyspieszenia. Wreszcie zauważyła goWarszawa, dostał bardzodobrze płatny kontrakt w "Przyszłości". Zaraz potem przyznanomu stypendium Fundacji Sorosa, wyruszył w kilkumiesięczną podróż po całej Europie. Znów znalazł się w Paryżu, tym razem w zupełnie innej roli niżprzed laty. Kilka miesięcy później ukazałasięjego pierwsza książka. Gdybymiał skłonność dometafor, powiedziałby, że ich pędzące w przeciwnych kierunkach pociągi minęły się w połowie drogi. W czasie,kiedy onwreszcie zaczął odnosić sukcesy,Dorota,która piła już niemal bez przerwy,pojawiła się w Krakowie cichaczem, zniszczona przez alkohol i prochy. Jejkariera legław gruzach, małżeństwo zakończyło się w atmosferze skandalu, z satysfakcją podsycanego przez kolorowe tygodniki. Była załatwiona. Niktnie chciał sięzadawać zniezrównoważoną pijaczką. Każdy,kto by się teraz doniej zbliżył, narażał się nawessanie w krąg jej1? nieszczęścia. Wszyscy się tegobali. Bukowski nie byłwyjątkiem. Nie mógłprzecież zaprzepaścićswoich pięciu minut, kiedy wreszcie nadeszły. Takwięc,skończywszy czterdzieści lat,Dorota żyła samotnie. Jeśli wierzyć plotkom, miała w tym czasie kilka przygód, ale kolejni kochankowie rzucali ją szybko i gwałtownie. Każdyz nichmógł miećwystarczająco dużo powodów,by ją zabić. Nagle Bukowski ażsię wzdrygnął. Wydało mu się,że wkolorowym magazynie,który trzymał wrękach jego sąsiad, dojrzałzdjęcie Doroty. I w dodatku ten tytuł, którego nie mógł do końca odczytać. Cośjakby "Utopiona w wannie" czy może "Uduszonawwannie". Tekst nie był długi,a facet czytał i czytał. Jakbywiedział, z kim ma do czynienia, i robił to specjalnie. Na domiarwszystkiegozauważył wzburzenieBukowskiego. - Proszę, chce pan przejrzeć? -spytał, niezrażony poprzedniąpróbą nawiązania rozmowy. - Nie czytam takichgówien. -Bukowski wciąż nie silił się nauprzejmość, w czym znakomicie pomagał mukrążący w żyłachkentucky jack. - Ja też nie. -Sąsiad nie kapitałowa! -Ale tupiszą o tej popieprzonej dziennikarce,co jązałatwił kochanek. Jak zwykłązdzirę. Co się w tym krajuteraz wyprawia. Naprawdęciekawe,niech pan przeczyta. - Spadaj, facet! -Bukowskigwałtownie odepchnął rękę sąsiada. Aż gotowałsię w środku. Tym bardziejżewgłębi duszy przyznawał intruzowirację. Boże, utopiona w wannie, coza kicz! Jakmogła tak skończyć? Już wyobrażał sobie uśmieszkikolegówredaktorów, sporządzających notatki o jej śmierci, piszącychskandalizujące tekściki do kolorówek, a potem plotkujących bezkońca przy wieczornympiwie w pubach. Bo cóż może sprawićludziom mediów i ich publiczności większą radość niżwidowiskowy upadek gwiazdy? Warszawa przywitała go wrześniowymupałem. Długo czekał naautobusprzed budynkiem dworca lotniczego. Z Okęcia nigdy niebrałtaksówki. Dla zasady, żeby nie dać zarobić mafiitaksówko14wej,która opanowałatutejszy postój. Zżymał się,kiedyautobuswciąż nienadjeżdżał, jednak niechęć do taryfiarzy była silniejsza. Wreszcie doczekałsię. Sto siedemdziesiątka piątka odjechała niemal pusta. Dopiero na Raszyńskiej wsiadło więcejludzi,awśród nich wysoki, długonogii długoręki pijak o spojrzeniu zabójcy. Usiadł z tylu, wyciągając daleko przed siebie nogi w brudnych adidasach. Inni pasażerowie zerkali na niego ukradkiem. Przyglądał im sięwtedy długoi wyzywająco. Wreszcie wyjął z kieszeni nóżsprężynowy, wyprostowałramię. Ostrze wyskoczyłoz trzaskiem. - Co się, kurwa, gapicie? Do budy,kundle,bo za jebię. Wszyscy odwróciliwzrok. Bukowski zrobił to samo. Witaj w ojczyźnie -pomyślał ponuro. Sekretarka Krasonia patrzyła na niego z wyraźną rezerwą. Niby ucieszyła się:- O, pan redaktor już wróciłna stałe? - alebyła czymś speszona, nawet wystraszona. -Nie wiem, czy szefteraz pana przyjmie. Ma ważną rozmowę. - Co ty bredzisz, Haneczko! Bukowski położył przed nią nabiurku bukiecik astrów i bezpukania wtargnąłdo gabinetu naczelnego redaktora "Przyszłości". Krasoń na jego widok najpierw się skrzywił, dopieropotemuśmiechnął z wysiłkiem. Do słuchawki rzucił:- Muszę terazcoś załatwić. Zadzwonię później. Podniósł się z ociąganiem ipodał Bukowskiemu rękę ponadbiurkiem. - Gratuluję - powiedział. -"Klucze doEuropy" to kawał książki. Tylko poco wróciłeś? Od razu stracisz połowę autorytetuw oczach recenzentów. - Musiałem. Czytałeś mojego maiła? Chcę napisać coś o Dorocie. Wspomnienie,szkic. Więc jestem z powrotem. - Tak, tak. Siadaj. Widzisz, jakby ci to powiedzieć. Wiesz,ten całyszum wokół ciebie, sława. Krótko mówiąc, stary, zrobiłeś się dla nasza drogi - wydusił wreszcie Krasoń, obracającw palcachdługopis. Bukowski pokiwał głową, wysilając się na szyderczyuśmiech. Wrócił zpodróży z laptopem pełnymtekstów, ale bez grosza. Byłnaminusie prawie sześćtysięcy, jeśli nie liczyć niezapłaconychrachunków. 15.- Krótko mówiąc,szefie, w nagrodęza sławę proponujesz miobniżkę? - spytał. -Co?Nie, nigdy bym się na tonie odważył. Za bardzo cię szanuję. - Nie kręć. Krasoń siedział na tle wielkiegookna, przez które widać byłozalaną słońcem panoramę Warszawy, z Pałacem Kultury i Naukina pierwszym planie. Mimo działającej klimatyzacji pocił się, cochwilaobcierał czoło wierzchem dłoni i robił ruchy, jakby chciałrozluźnić kołnierzyk, choć koszulęmiał rozpiętąniemal dopasa,a krawat zwisał luźno. Pstryknął kilka razy długopisem, przerzucił leżące na biurku papiery. Bukowski pomyślał, że skoro właśniezafundowali sobie nową siedzibę w wieżowcu LOT-u, interesy niemogą stać źle. - Body language - powiedział. -Słucham? - Body language. Mowa ciała. - Wiem, co to jest body language, do cholery. Tylko nierozumiem,o co ci chodzi? - Unikasz kontaktu wzrokowego. Wykonujesz nerwoweruchydłońmi. Nie umieszukryć zniecierpliwienia. Wniosek? Straciłeśdla mnie zainteresowanie. Mam się czućwywalony? - Tak bym tego nie nazwał. Po prostuniestaćnas na ciebie. Wilcze prawa kapitalizmu, chyba mnierozumiesz? - Nie pierdol. Znalisię od lat, jeszcze z "Głosu Krakowa" i Bukowskiego bardzo rozgniewały tewykręty. Krasoń zginał długopis wpalcach,jakby chciałgo złamaćna pół. - Nowiwłaściciele mająnową koncepcję gazety -mruknął. -W której ja się nie mieszczę? - Dokładnie. -Ale ty się zmieściłeś? Krasoń nacisnął jeszcze raz i długopis pękłz trzaskiem. Jakbyzulgą wrzucił szczątkidokosza i podniósł się. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła i kiwnął naBukowskiego. - Szlag by to wszystko trafił. Chodź na wódkę. Pogadamy. Pomyślał, że właściwiepowinien sięobrazić. Przeważyła ciekawość. W windzie milczeli. Dopiero na dole spytał:- Co jest? Czytu wszędzie są podsłuchy? - Strzeżonego panBóg strzeże. Na ulicy upałbył trudny do zniesienia. Minęli księgarnię narogu. Na eksponowanym miejscu pośrodku witryny rozłożono kilka egzemplarzy książki Bukowskiego. Tytuł "Klucze do Europy"aż bił woczy. Za późno przyspieszył kroku. Krasoń już zdążyłzauważyć wystawę. - Wszędziecię pełno - powiedział z przekąsem. -Przykro mi -odpowiedział Bukowski. - Każę pozdejmować. -Nie musisz być taki zjadliwy - obruszył się Krasoń. - Mnieto nie przeszkadza. Choć niektórych kolegów krew zalewa. - Niech sobie napiszą swoje książki. Przeszli dwieprzecznice dalej. Tej kawiarenki Bukowskijeszcze nie znał. Otwarto ją jużpo jego wyjeździe. Nazywała się idiotycznie Słodka Dziurka. I to znów przypomniało mu Dorotę. Skojarzenie było niestosowne, ale nie miał wpływu na swoje myśli. Usiedli. Krasoń zamówił kawę i podwójne martelle. To niemoja wina. Ktoś cię podesral -powiedział ze smutkiem. -Kto? - Ty mi powiedz. -Nikt mi nie przychodzi do głowy. Ja przecieżnie mam wrogów. Krasoń wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że martellposzedł mu nosem, wywołując atak kaszlu. - A mam? -spytał Bukowski, naprawdę zdziwiony. Myślał o czym innym. Dotknąłkieszeni, w której tkwił listz Krakowa. - Musiałem wrócić-powtórzył. -Wspomniałem ci wmailu, żeDorota przed śmiercią pisała książkę? Krasoń skrzywiłsię. - Mity. Gdzie ta książka jest? Nic nie znaleziono, nawet notatek. Onapo prostu stworzyła legendę. Wszyscy teraz piszą książki, więc ona też. Żebyśmymyśleli, że ona jeszcze pokaże. Gównomogła pokazać. Była skończona. Zajadłość w głosie Krasonia zaskoczyła Bukowskiego. - A ja myślę, że się mylisz. Chcę odszukaćto,co napisała. Jestem jej towinien. - Nic jej nie jesteś winien, Buko. Myśloswoichksiążkach. Zmarnujesz szansę, a w twoimwieku następnej możesz jużniedoczekać. Bukowski potrząsnął głową. 17.-1 tak jestem bezrobotny, prawda? Nic mnie nietrzyma. Pojadę doKrakowa, porozglądam się. Właśnie zaczyna się tamjedenzprocesów Poloneza. Pójdę, posłucham, może na cośwpadnę. Wiesz,że Dorota zrobiła znim wywiad, już kiedy siedział, prawda? Zdaje się, że przed śmierciąpróbowała gojeszcze raz przepytać, wyciągnąć jakieśinformacje. Może to jestjakiś trop? Krasoń znów się skrzywił. - Polonez? Ten gangster? W sam raz znajomość dla niej. -Co ty, Kraska, myślisz, że mam amnezję? Nieudawaj, że niepamiętasz Jaśka Niezgody. Dziś to gangster, ale przecież wParyżu pracowałdla was. Był kierowcą Aksamita, przecież wiem. Ciebie też woził. Zaprzeczysz? - O, zaraz pracował! Po prostupałętał się iwpraszał do pomocy. Był nikim. I jeśli chcesz wiedzieć, to właśnie ona go wkręciła. Dopieropotem się okazało, co to za typ. Ona już wtedy miała podejrzane znajomości. Takźle o niejmyślisz? Naprawdę? Krasoń aż się skulił, jednak szybko się opanował. De mortuis nihil nisibene. Ale skoro pytasz, to ci powiem, żewedług mnie była wredną francą. Niemogę ci powiedzieć wszystkiego, co wiem, bo to dotyczyróżnych zacnychludzi, ale narobiławielkichświństw. - Aż tak? -zdziwił się znów Bukowski. -Do tegostopnia, żebyktośchciał jązabić? - Sam mógłbymją udusić gołymi rękami -odezwał sięnaczelny redaktor z niespodziewaną zajadłością. Zreflektował się i jakby próbował zatrzeć towrażenie: - Masz szczęście, że się od niejna czas uwolniłeś. Gdyby wciąż byłamiędzy nami, pomyślałbym,że to ona nadębie doniosła. - Zaskakujesz mnie - powiedział Bukowski. Jednak nie rozwijał tematu. Mówiono mu, że w Paryżu, przedlaty, Krasoń próbował kombinować z Dorotąza plecamiAksamita i dostał kosza. Może tym należało tłumaczyć jego agresję. - Cóż, spytałeś, to odpowiedziałem szczerze. Lepiejżebyś wiedział, że niepotrzebnie się angażujesz. Tracisz tylko czas. Szkodakobiety, stoczyła się. Nie wytrzymałapresji, sławy, władzy. Przyokazji, jak już będzieszna tym procesietego, jak go nazywają,18Poloneza. Co za czasy! Ale jak już tambędziesz, to mógłbyś cośdla nas skrobnąć. - Przecież mnie wywaliłeś. -Nie ja cię wywaliłem, Buko,tylko zarząd nie przedłużył z tobą kontraktu. Ja nicdo ciebie nie mam. Gdyby naprocesie tegobandziora wyszło coś ciekawego, zawierszówkę zawszemożeszcoś napisać. Informuj mnie. Ciekawy tekst dobrze wycenie. A jednakdręczycię, coteż JasiekNiezgoda może wyśpiewać,pomyślał Bukowski. Krasoń kręcił, teraz byłtego pewny. - Dzięki, przemyślę to - odpowiedział. -Słuchaj,ja wiem, że to jest poniżej twojegopoziomu. Co robić, czasy są brutalne,liczy się każdy grosz. A nie każdy jest Kapuścińskim. -Oczywiście. Ja na przykład jestem Bukowskim. - Myślałem, żebędziesz mi wdzięczny. Chciałem dobrze. - Jasne. Jesteś znany z dobrychchęci, Kraska. Po rozstaniuz Krasoniem poczuł potrzebę odreagowania. Wtakich sytuacjach najlepiej robił mu długi marsz. W Ogrodzie Saskim usiadł na ławce,wystawiając twarz do słońca. Miał do przemyślenia wiele spraw. Kiedytylko zamknął oczy, ujrzał pod powiekamizdjęcia zsekcji zwłok Doroty, bardzowyraźnie iw kolorach. Ciało dawnej kochanki pokrojoneskalpelem. Ogoloną, a potem otwartą czaszkę,mózg. Cięcie od gardłado krocza. Płuca,żołądek i jelita, ichzawartość. Wypreparowanyi rozkrojony narząd rodny. W uszachsłyszał dowcipy zamroczonych szpitalnym spirytusem krojczychi laboranta, który pobierał wymaz z pochwy. Anatomopatolog stwierdził, że śmierćnastąpiła na skutek utopienia. W płucach zmarłej znalazłwodę. Jednak znaki na szyiwskazywały, że przedtem byładuszona, a na ustach został śladpouderzeniu. Z protokołu wynikało poza tym, że w chwili śmiercimiała wekrwi ponadpółtorapromila alkoholu i znacznestężenie THC, awcześniej odbyła stosunek. Wciąż nie mógł się pozbyćpoczuciawstrętu, jaki wzbudziływ nim użyte w tej sytuacjisłowa "odbyła stosunek". On przecieżznal jąlepiej. Trochę bez sensu przypomniał mu się cytatz "Cichego Donu"Szołochowa: "Niebławatkiem, nie makiem, ale szalejemprzydrożnym, blekotem, kwitnie późnaniewieścia miłość". 19.Opuszczał Warszawę bez żalu. Z kilkoma kolegami upiłsię w pobliskiej knajpie, dał ogłoszenie, że wynajmie mieszkanie niepalącym studentkom, i nic go więcej nie trzymało. Ostatni warszawskiromans zakończył szczęśliwie jeszcze przed wyjazdem do Francji. Pożegnania i wyrzuty zostały mu więc tym razemoszczędzone. Zawsze wiedział, że kiedyś rozstaniesię z tym miastem. Sądziłtylko, żedużopóźniej, kiedy trochę odłoży i będzie mógł osiąśćwjakimś spokojnym ipięknym miejscu. W Kościelisku, z panoramą Tatr zaoknem, albo w Sausset-les-Pins, z widokiemna Zatokę Marsylską,wyspy Frioul ipasmo skalistych,opadających domorza wzgórz Marseilleyeyre na horyzoncie. Mógłby wtedy pisaćtylko to, comu zagra wduszy,a kontakt z redakcjami utrzymywać wyłącznie przez Internet. Koledzy z "Przyszłości"śmiali sięz tych mrzonek. - Chybanaoglądałeś się na starość gangsterskich filmów. Najpierw musiałbyśwykonaćskok na bank - szydzili. Wciąż wierzył, że jego skokiemżycia możebyć książka. Teraz,kiedy ekspres Małopolska ruszył z Warszawy Centralnej, po razpierwszy zwątpił. Patrząc na ostatnieznikające bloki brzydkichwarszawskich osiedli, przez chwilę pomyślał, że ta wymarzonachwila nigdynie nastąpi. Ale zaraz odegnał od siebie zwątpienie. Po prostumusiał przetrwać parę miesięcy, zanim nie zaczną spływaćpieniądze za "Klucze doEuropy", a on nie znajdzie dla siebie czegoś sensownego. Tymczasem musiał przede wszystkim rozwiązać zagadkę śmierci Doroty. Poza tym mógł robić cokolwiek. Nawetpisać dorubrykkryminalnych. Cóż, to też była część jegozawodu. Już kiedyś pisywał dlachleba sensacyjne kawałki, ociekającekrwią i spermą. Znał się na tym. Praca jak praca. Pociągodjechał niemal pusty iBukowski już miał nadzieję, żebędziesam, kiedy wjego przedziale pojawilisię ci dwoje. Mężczyzna, brodaty pięćdziesięciolatek wokularach, nie przestawałgadać. Jego tubalny, wypełniający całą przestrzeń głos wydawałsię Bukowskiemu znajomy. Nie mógł sobie jednak przypomnieć,skąd. Byłby zapewne zły, żeprzeszkodzili mu w rozmyślaniach,gdyby od razu nie zainteresowała go kobieta. Choć zapewne jużjakiś czas temu przekroczyła czterdziestkę,jejwyraźnie semicka20urodazaintrygowała go. Obserwował ją spod opuszczonychpowiek. Mówiła nietakdużo jak jej towarzysz, ale mądrze. Rozmawiali o politycei było widać, że się na niej znają. Zaczął sięzastanawiać,kim mogą być. - MożeSharon jest brutalny, ale robi,co musi- ciągnął brodacz. -Polityka wyciągniętej rękiponiosła wIzraelu klapę. ApoWorld Trade Center widać,że na całym świecie także. I tego, mojaszlachetna Esterko, nie zmienisz. -Sharon, ten szmoch? - zdenerwowała się kobieta. -Szczęście, żeBushjest rozsądniejszy i nie pozwala mu zabić Arafata,bomielibyśmy jatk;, jakich jeszcze nie było. Arafat przynajmniejudaje, że chce rozmawiać. - Rozczulasz mnie, Esterko, doprawdy. Wierzysz Arafatowi? Właśnie ogłosił, że sam sięzabije, żeby dać powód do dżihadu. Niestety, Żydzi,wyjeżdżając z Polski doIzraela, zjednych kleszczy historii dostali się wdrugie. Bukowski słuchał zaciekawiony, ale nie miał ochoty włączaćsię do dyskusji. Udawał więc, żeprzysypia. - Przepraszampana - usłyszał nagle. Te słowa musiały być skierowane do niego. Dalsze udawanieśpiącego byłobyzbytgłupie. Otworzył oczy. - Słucham? -Czy przeszkadzają panużydowskie kawały? - rzucił brodaczzaskakujące pytanie. -Zależy. -Od czego mianowicie? - Kto opowiada. -Tak właśnie myślałem. Chcęwięc pana poinformować,że jestem Żydem. W tejchwili go poznał. -A to ci nowina - powiedział. -Bo jużmyślałem,Jurik, że terazjesteś Arabem. Poetę Jurika Blumenfelda znała niemalcała Polska. Jeślinieosobiście, to przynajmniej ze słyszenia. Sam robił wszystko,byten rozgłos podsycać. Krzyczał głośno, że jestŻydem, zanim ktokolwiek zdążył go o to spytać. A przy tym bardzo chciał być Polakiem. Kiedy w roku sześćdziesiątymósmym jego rodzice wyemigrowalido Izraela, on został. Kilkalat później napisał wiersz,wktórym jak refren powtarzałysię słowa:21. Co Ci sip Polsko śniłogdyNajlepsi Twoi czwórkamisiliWdzięczniejszej szukać ziemi? Utwórten ukazał się w "Życiu Literackim", tygodniku wydawanym za czasów komuny w Krakowie. Wybuchłtowarzyski skandal. Naczelnym redaktorem "Życia"był WładysławMachejek,stary komunista, zasłużony wwalkach o utrwalanie władzy ludowej. Uchodził za antysemitę, przez coniektórzy przeciwnicy komunizmu byligotowi wielemu wybaczyć. A tu cośtakiego! Jacynajlepsi? Jakiej wdzięczniejsze] ziemi? Na budynku redakcjiktoś nocą wymalował napis "Machejek - Żyd! ".Wtedy Jurikwreszcie zniechęcił się iwyjechał śladem rodziców,szukać ZiemiObiecanej. Nie znalazł. Wrócił już po pół roku, a do grupki przyjaciół, witających go na lotnisku, skierował okrzyk, któryprzeszedłdo legendy:"Tam się nie da żyć! Tamsą sameŻydy! ".Wysiłek, malujący sięterazna brodatym obliczupoety, zaowocowałwreszcie okrzykiem:-Adam? Bukowski? - Bingo! -Zmieniłeśsię. Kiedyś miałeś włosy. - Za toty sięnie zmieniłeś. Nigdy niemiałeśzębów, więc japoznałemcię od razu - skłamał Bukowski. Blumenfeldzaśmiał sięhałaśliwie. Do jego zalet należała niewątpliwie umiejętność traktowaniaz humorem samego siebie. Zaraz potem opowiedziałswój kawał:-No więc żołnierz izraelski prowadzi dwóch arabskich jeńcówiwoła do nich: "Weg! Rans! Schneller! ". A wtedy jeden Arab odzywasię do drugiego: "Smotri,Alioszka, snowaGiermancom w pieńpopali. ".I znowu Blumenfeld śmiał się najgłośniej zwłasnego dowcipu. Kiedy ucichła jego wesołość, Bukowski powiedział:- Wiesz, co? Gdybyten wicopowiedział gojpośród Żydów, psyrozwtóczyłybyjego wnętrzności po Synaju. -1 słusznie! Dlatego ja, Żyd, opowiadam ten wicpośródgojów. Przynajmniej tyle mi wolno. - Fragment wierszaAleksandra Rozenfelda. 22Pod tym względem poeta niewiele się zmienił. Wciążlubił byćw centrum zainteresowania. Bukowskiegoo wiele bardziej interesowała jego towarzyszka. - Może byś mnie przedstawił? -upomniał się. Kobieta pierwsza wyciągnęła do niego wyprostowaną rękę. - Esther Goldman, "New YorkIndependent Tribune". Miło mi-zakończyła po polsku. - O!Mnietakże. Jest pani krewną tej największej amerykańskiej komunistki? Uśmiechnęła się. - Zazwyczajodpowiadam, że pokrewieństwo nie jest wykluczone. Zgodnie z prawdą. Ale byłczas, że nazywałamsięElka Godlewska. Wychowałam się w Krakowie, przy ManifestuLipcowego. - Coś takiego! To pewnie musieliśmy się kiedyśspotkać? - Kto wie? Bukowski poczuł wiatrw plecy. Lubił, kiedy sytuacjasamaprowadziła w dobrym kierunku, nie trzeba było wymyślać sztucznych pretekstów. - Co panią sprowadza? Ma pani rodzinę w Krakowie? - Rodzinę? Nie.Mam temat, trochęnieprzyjemny. Jadę naproces pewnego gangstera, Niezgody. Pseudonim Polonez. Słyszał pan? Bukowskipoczuł się, jakby oglądałfilm pełen dziwnych zbiegów okoliczności. - Doprawdy? Ja też wybieram sięna tę rozprawę. - Ato traf! Chybamogę liczyć na panapomoc? - Jestem dopani dyspozycji. Ale czego amerykańska dziennikarka szuka naprocesie Jaśka Niezgody? Kogo to uwas obchodzi? - Nieobchodzi? -wykrzyknęła wzburzona. -Polska oddajeżydowską własność bandytom, apan mówi,że nieobchodzi? - Zaraz,zaraz. Polska im niczego nie oddała. Wyłudziliparękamienicw drodze przestępstwa. A Polska ich za to postawiłaprzed sądem. -Nie kilka, tylko czternaście. Jeśli to takie nieważne, to czemupana też interesuje? Po coto panu? Pan przecież napisał tęmądrą książkę. "Klucze do Europy", tak? Pan będziesławny. Copana obchodzą te marne kamienice, którenikogo nie obchodzą? Bukowski nie byłnieczułyna pochlebstwa. 23.- Czytałapani? - nie powstrzymał się. -Dopiero zaczęłam, Jurik mi pożyczył. Ale już jestem podwrażeniem. No?Więcpo co panu jakiś Jasiek Niezgoda? - To prywatnasprawa - powiedział Bukowski. -Wśród tychwyłudzonych kamienic jest także moja. - Panakamienica? -Uniosła brwi ze zdziwieniem. - To znaczy kamienica, w którejsię urodziłem i wychowałem. -Dobrze, żepan to uściślił. Bo już pomyślałam, że jest panjakimś cudownie ocalałym Liebeskindem. - Nie zaczynajcie,bo wyskoczę z tegopociągu wpełnym biegu - powiedział Blumenfeld. -Przepraszam, już niebędę - ustąpiła kobieta. Bukowski dokończył spokojnie:- Myślępoza tym, że ten człowiek może byćzamieszany w zabójstwo pewnej dziennikarki. Mojej. przyjaciółki. -Po krótkimwahaniuzdecydował sięna wybórtego słowa. Kobieta pokiwała głową. - Doroty May, prawda? -Skąd pani wie? - Taksię składa, że znałam Dorotę. To znaczy. pisałyśmy dosiebiewIntemecie - wyjaśniła szybko. Co do cholery, pomyślał. Zadużo tych przypadków. - No dobra,koniec żartów. -Blumenfeld się uśmiechnął. -Udawaliśmy. To nie było przypadkowe spotkanie. Mieliśmy sięujawnić od razu, ale kiedy mnie nie poznałeś. Chciałemsprawdzić, czysię w końcu zorientujesz. - To czym ty się właściwiezajmujesz, Jurik? -spytałBukowski. - Cóż, jestem doradcą ministra - odpowiedział skromnie poeta. Blumenfeld, niezależnie od zamiłowania do układania słóww słupki, zawsze bardzolubił także bliskośćwładzy. Bukowskiwięc nawet się niezdziwił. Spytał tylko:- Którego? -A jakmyślisz? Sprawwewnętrznych, oczywiście. -1 szybkododał: - Prawdę mówiąc, tylkotakzwanym ekspertemdo sprawmniejszości narodowych. Taka dekoracyjna fucha. Co nie przeszkadza, że przy okazji usłyszę to iowo. Bukowski doznał uczucia, żejakaś siła prowadzi go po z górywyznaczonej trasie do jeszcze nieznanego celu. - Precz z ko-muną! Precz zko-muną! Tłum przed Pałacem Prasygęstniałz każdą minutą. Niewiedzieć skąd,przybywało rozwścieczonych ludzi. Już nie mieścili sięna chodniku obok przystanku tramwajowego. Tłoczyli się na jezdniach, paraliżując Wielopole i ulicę Bohaterów Stalingradu. Wokół nie było widać ani jednego milicjanta. Ku oknom siedzibykrakowskich gazet wyciągały sięzaciśnięte pięści. - Pra-sakłamie! Pra-sa kłamie! Piętnaście lat później, stojąc przypodcieniach na rogu Bohaterów Stalingradu, która terazznów nazywała się Starowiślna,i patrząc wokna swej dawnej redakcji, Adam Bukowskiprzypomniał sobie właśnie ten dzień,na krótkoprzed upadkiem komuny, kiedy Pałac Prasyo mało nieprzeszedł do historii jako krakowska Bastylia. Choć dla niegobył on pamiętny z zupełnieinnegopowodu. Tegodniapierwszy razmiał się kochać z Dorotą. Od rana nie mógłmyśleć oniczym innym. Ale w tym celu przedewszystkimmusiał się wydostać z oblężonegobudynku. Terazto wspomnienie budziło conajwyżej uśmiech. Wtedywcale nie byłoim do śmiechu, kiedy zgromadzeniprzy oknie nadrugim piętrze spoglądali wdół z rosnącym niepokojem. - "Głos" nastos! "Głos" na stos! Ktoś wtłumie podpaliłpierwszy egzemplarz "Głosu Krakowa"i po chwili nacałym placu płachtygazetpłonęły jakpochodnie. - Kurwa, gdzie jest milicja? -panikował Kmiecik,który odsamego ranapił jeszcze ostrzejniżzazwyczaj, ale strachnie pozwalał mu się upić. Dopokoju wpadła bladasekretarka naczelnego. - Panie redaktorze, telefon w komitecie ciągle nie odpowiada. -Wzięlikomitet? - przeraził się Kmiecik. -Nie gadaj bzdur - przystopował go Sapacz. - Tam jestcekaemnadachu. Byłoby coś słychać. Przecież nie oddaliby komitetu bezwalki. Kmiecik,zamiast się uspokoić, po tych słowachwpadłw jeszcze większe przerażenie. - Rany boskie, ranyboskie - bełkotał. -Zostawili nasnapożarcie,łajdaki. 7C,.- Zamknij się! Partia nikogonie zostawia na pożarcie. - Sapacz konsekwentnie grat rolę niezłomnego sekretarza organizacjipartyjnej dziennikarzy. -Przestań pierdolić! - W krzyku Kmiecika już całkiem wyraźnie dźwięczata histeria. -Nie widzisz, że zachwilę mogą naswszystkich powywieszać? Bukowskiemu, na przekór groziesytuacji, zachciało się śmiać. - Koledzy, towarzysze! Przecież mieli was wieszać już w osiemdziesiątym pierwszym. Więc takczy siak, mieliście siedem lat darowane. Spróbujcie spojrzeć na to wten sposób. Sapacz doskoczyi doniego z pięściami. - Nas mieli wieszać? Nas?Aty? Łudzisz się, że ciebie niepowieszą? Bo lizałeś dupęSolidarności? Zasłabo lizałeś. Przecieżciągle jesteś tutaj, a nie tam! -Wyciągnął palec w stronę okna. - Zaraz będę tam. -Bukowski spojrzałna zegarek. -Z wielkąprzykrościąmuszę was pożegnać, koledzy i towarzysze. Naprawdę nie mógł dłużej czekać, jeśli nie chciałryzykować,że Dorocie przejdzie chęć na miłość. Wahała się tak długo, żekiedy wreszciewyczuł w niej gotowość,nie mógłzawalić. W tejchwili żadna rewolucja nie zdołałaby gopowstrzymać. -Oszalałeś? - zawołał Kmiecik. -Nawet nie zdążą cię powiesić, bo wcześniej ta dzicz rozerwie cię na strzępy. - Trudno, zaryzykuję. Misja, jaką mam do wypełnienia, jesttego warta. - Zatrzymajcie tegoszaleńca! Ściągnie nieszczęście na naswszystkich. Ale żadensię nie ruszył,by powstrzymać Bukowskiego. Jakbyprzerażeniesparaliżowało ich wolę. Postanowił zjechać windą, żebynienarazić się na próby zatrzymaniaze strony wystraszonychkolegów z "Dziennika Polskiego" i "Gazety Krakowskiej", gromadzącychsię na półpiętrach. W kabinie był sam. Sięgnął poportfel i spojrzał na zdjęcie Doroty. Było czarno-bialei tym bardziejpodkreślało kontrast między czarnymiwłosami,opadającymi w kręconychpuklach naramiona, a jasnymi oczami. Ich niewinność kłóciłasię z wyrazem warg, lubieżnieobejmującychbrzeg kieliszka z wódką. To była cała Dorota. Bukowski wyraźniepoczuł podniecenie, co wprawiło go w doskonały nastrój. - Panie redaktorze, ja drzwi nie otworzę- zaprotestował dorymu portier Krupa. -Jeszcze się wedrą do środka. 26- A cosiępan martwisz? Fizycznemu krzywdy nie zrobią. Paniczny błysk w oczachtamtego uświadomiłmu nagle, żeKrupa, oprócz funkcji odźwiernego, musiał mieć w Pałacu Prasyjeszczeinną,bardziej tajną. Toś ty taki, bracie, pomyślał. Dobrzewiedzieć. Sam zwolnił zasuwę. Ryktłumu prawie go ogłuszył. Ktoś z zewnątrznatychmiast usiłował wrzucićdo środka zapaloną gazetę. Bukowski wyjął z kie: szeni swój egzemplarz"Głosu Krakowa" i przytknął doognia. Wyciągając przedsiebie płonący rulon, przecisnął się na ulicę. - Precz z komuną! -wrzasnął. -"Głos" na stos! Jakże tobyło dawn(. Wtedyjeszczepotrafiłbyzaryzykowaćnawet życiem, żeby zdążyć na spotkanie z kobietą. Oczywiście, ażtakie niebezpieczne to nie było. Tłum przed Pałacem Prasy niedyszał żądząmordu. Był tylko rozżalony i wściekły z powodukłamstw, jakie "Głos Krakowa" zamieścił tego dnia na temat manifestacji w rocznicę śmierci Pyjasa. Ludzie chcieli pokazać władzy,żenie wierzą w ani jedno jej słowo. Rozróby i palenie gazet. wyglądałyna sprawkę zwykłych chuliganów, którzy albo spontanicznie przyłączalisię do takichakcji,czując okazjędozadymy,albo wręczbyli sterowaniprzez SB. Kiedy wydostał się zbudynku,jeden rzut oka upewnił go, żemiał rację. Akcjązadymiarzy kierował krótko ostrzyżonyczterdziestolatek. Wspiął się na parapet i stamtąddawał swoimpodwładnym znaki nieznacznymi ruchami głowy. Bukowski ocenił, żenie będzie łatwo przedostać się przez napierający tłum. Pomysł,na który wpadł,był ryzykowny, ale nie miał wielkiego wyboru. Upuścił gazetę,która zaczęła go już parzyć wpalce, i wyciągnąłrękę jak Kościuszko na wawelskim pomniku. - Na Moskala! -krzyknął. -Pod okno! Nie wiadomo, czy ktośw tłumieznał przezwisko Marczuka, naczelnego "Głosu", czy tylkosamo to słowo podziałało jak hasło. Ludzie ruszyli wkierunku, który wskazywał wyciągnięty palecBukowskiego, w ulicę BohaterówStalingradu. Przypuszczał,żeZOMO niezaatakuje od tejstrony, żebynie spychać tłumu wstronękomitetu partii i konsulatu radzieckiego. Tędy natomiastwiodła upragniona drogaku Dorocie. Stalijuż dokładnie pod oknem Moskala. Bukowskizdawał sobiesprawę, że może zostać rozpoznany,wyrzuconyzpracy,nawetoskarżony opodżeganie do zamieszek. Ale w tej chwili po prostu27. musiał się stąd wydostać. Nic innego sięnieliczyło- Wokół siebiemiałobcych ludzi, naciskających zwszystkich stron. Odezwał siępółgłosem, niepatrząc na nikogokonkretnego:-Panowie, krzyczymy: Moskalna pal! Nie musiałpowtarzać, podchwycilinatychmiast. Zaczął sięprzeciskaćw kierunkupałacu Pugetów. Nikt już nie zwracałnaniego uwagi. Jeszcze kilka chwil i był wolny. Za sobąsłyszał ryk:- "Głos" na stos! Mo-skalna pal! "Głos" nastos! Mo-skal na pal! Skręcając wDietla, obejrzałsiędyskretnie za siebie. Nikt zanim nie szedł. Mimoto trochę kluczył, zanim nie przekonał się,że na pewno nie ciągnie zasobą ogona. Dopiero wtedyskręcił dobramyprzyWaryńskiego. Dorota wynajmowała wtej kamienicyskromny pokoik na poddaszu. Był bardzo zdenerwowany. Nigdy wcześniej nie zaprosiła godo siebie. Terazteż nie powiedziała wprost, aco jej chodzi. Aleprzecież wcale nie musiała musię tłumaczyć, dlaczego nie przyjdzie do pracy. Mogła zostawić wiadomość sekretarce. Tym bardziej że poprzedniego dnia rozstali siępokłóceni. Jeśli zadzwoniła właśnie do niego, coś sięza tym kryło. Może propozycja,żebypogodzili się w łóżku. Takąmiał nadzieję. Kiedy zostawiła go wieczorem,przeżył to mocniej,niż byłbygotów przyznać. Chciał, żeby pomanifestacjiposzła znim. Niekoniecznie zaraz pod koc. Po prostu do knajpy, dokina albo naspacer. Jak do tej pory. Nieposłuchała go. Uparta się, że zajrzyjeszcze do franciszkanów, gdzie odprawiana była msza za Pyjasa. Pomyślał, żetowykręt, i wściekłsię. Tymczasemokazało się,żemiała nosa. Po mszy rozpętałasię kolejnazadyma. Późniejwciążbył na nią zły, ale równocześnie zrobiłomu się głupio. To ona zachowała się bardziej profesjonalnie. Była górą. Poranny telefonzaskoczył go więc podwójnie. - Cześć,guru. Gniewasz się jeszcze? - A mam za co? -odburknął. - Chyba masz. Nie przyjdę do roboty. Dostałam gazempooczach izłapałamzapalenie spojówek. Od razu poczuł, że to jest okazja, jaka się nie powtórzy. - To może spełnię dobry uczynek i odwiedzę chorą? -Jeśli tylko maszochotę. Będę czekała. W jejgłosie brzmiała uległość iniedwuznaczna obietnica. Bukowski poczuł, jakserce wali mu o żebra. 28Po piętnastu latach wszystkoznów odżywało. Stałna skrajuPlant i zadzierając głowę, spoglądał w okno,za którym kiedyśmieszkała Dorota. Zrozumiał, że tęskniłza nią zawsze. I tęskni teraz, po jej śmierci. Było to głupie,nierozsądne, nie chciał tego. Alenic nie mógł poradzić. Przez latazagłuszał to uczucie pracą, kolejnymi romansami. Terazstracił posadę, nie miał żadnej kobiety. Nic go już nie chroniło. Przedchwilą ledwo powstrzymałsię przedwejściem na górę. To byłoby bez sensu. Pokoik napoddaszu oddawna zajmowali obcy, przypadkowi ludzie. Po ichmiłości, jegoz Dorotą, nie pozostałślad. Żaden, nigdzie. Tylko w jego głowie. Otworzyła muwtedy onieśmielona iniepewna jak nigdy wcześniej. Wrażeniepotęgowały czarne okulary, któremiała na nosie. Pocałował ją na powitaniew policzek, a potem zdjął je. Oczy miałanaprawdę czerwone i załzawione. - Widzisz? Bozia mnie ukarała, że cię nie posłuchałam -powiedziała tonem dziewczynki, która nabroiia. - Nieprawda, przecież to tymiałaś rację - zaprzeczył. -Tochwalebnarana, odniesiona wboju. Wciąż trzymał jawramionach inie panowałnad odruchami swego ciała. Pochylił sięnad jej twarzą. Usta miała chłodne i zamknięte. Drżała, ale nie z podniecenia, tylko ze zdenerwowania. Umiałtakie rzeczyrozróżniać. - Zaczekaj- powiedziała. -Pokażę cinajpierw zdjęcia. Chcesz? A więc już się zdecydowała, pomyślał. Tylkoboi się,jak towszystkowyjdzie. Postanowił dać jej nieco czasu. Tym bardziejżesam też się trochę bał. - Jasne - odpowiedział. -W końcu właśnie dla nichsię narażałaś. Dorota sama wywoływałaswojezdjęcia. Ciemnię urządziław łazience, między sedesem a poobijaną wanną. Fotografie moczyłysię w plastikowejkuwecie. - Właśnie je płukałam- powiedziała. -Chciałam,żebyś zobaczył kilka. Były naprawdę dobre. Zwłaszcza trzy. Na pierwszym dwaj zomowcynieśli pod ramiona niedużą staruszkę w śmiesznym kapelusiku, która zwisałamiędzy nimi, podkurczając nogi. Nadrugimprzed szeregiem plastikowych tarcz,hełmówiponurych twarzystała mała dziewczynka ikrzyczała coś,trzymając się pod boki. Najlepsze byłotrzecie. Przedstawiało pojedynczego zomowca na29. dużym zbliżeniu. Właściwie widać było częśćjego twarzy, wściekle oczy i dłońzaciśniętą napatce, jakby zachwilę miałauderzyćw obiektyw. - Dziewczyno, przecież ty jesteśgenialna. Po co ci jakieś staże? - powiedział szczerze. -Naprawdę? Podobają ci się? W odpowiedziobjął ją, wsuwając dłonie pod dres,pod którym,cozauważył jużwcześniej, niemiała ani stanika, animajtek. Całował ją po karku,aona jużnie uciekała,pozwalałajego palcombłądzićpo swoich piersiach,okrągłym brzuchu,a potem corazniżej. Zadygotałai przywartado niego plecami. Po chwili odwróciła sięi samazaczęła go całować, a jejwargi już nie były zaciśnięte. Spodnie od dresu, które zsunął jej zbioder, opadłyna posadzkę, oplatająckostki. Patrzyłna jej odbicie wwiszącym nadwanną podrapanym lustrze. - Chodź -szepnęła. -Chyba nie będziemy się kochaćna sedesie? Naśrodkupokoju zrzuciłado końca spodnie, pochyliła się nadwersalką i zaścieliła ją kilkoma szybkimi ruchami. Potem pozbyłasię bluzy. Miałapiersi nastolatki, jakby jeszcze nie całkiemdojrzałe, Bukowski poczuł się skrępowany,ale rozebrał się swobodnie, udając luz. W tej samejchwili pod oknem, na ulicyWaryńskiego, zaczął się jakiś szum. Potemusłyszeli całkiem wyraźnieprzez gigantofon:-Ta demonstracja jest nielegalna. Proszę się rozejść albo zostaną użyte środki przemocy. Dorotaznieruchomiała. Chwilę później zsunęła się z wersalki,nago podeszła do okna i wyjrzała przez firankę. Z dołudoleciałaodpowiedź ulicy:- Precz z ko-muną! Precz z ko-muną! Sięgnęłapo swojego starego pentacona siksa i szybkonałożyłateleobiektyw. Uchyliła okno, oparła sięłokciami naparapecie i zaczęła pstrykać. Z dołu dobiegały krzyki i odgłosywalki. Bukowski nie mógłsię powstrzymać. Wstał ipodszedł do niejod tyłu. Wsunął jej ostrożnie dłońmiędzy uda. Była gotowa. Nieczekał dłużej. Biodra zaczęły się poruszać, ale nie przestałafotografować. Po latach wciąż miał w uszach jej głębokie westchnienia, którym towarzyszyłociche trzaskanie migawki. Teraz ulica nazywałasię Świętej Gertrudy, a sznur samochodów czekających przed światłami sięgał do wylotu Sarego. Okno30na poddaszubyło zamknięte. Doroty wogólenie było. Bukowskiemu chciało się płakać. -AU6? - głos w domofonie miałakcent aż do przesady francuski. -C'estmoi, maman -odpowiedziałBukowski. Starsza pani wyczuła widać ironię, bo natychmiast przeszła napolski. - Adam? Przecież tyjesteś weFrancji. - Chyba nie jestem, skoro tu sterczę na dole. -Wiesz,że nie lubiętakichniespodzianek. - Może jednakpozwolisz przeprosić się osobiście? Pada mi zakołnierz. - Otwieram - powiedziała z urazą. Sień była wciąż ta sama,jej zapach przypomniał mudzieciństwo. Poczuł radość,że administrator zaniedbuje swoje obowiązki i nie remontuje kamienicy od lat. Dziękitemu jej duch nie uleciał. W niezrozumiałym dla siebie samego odruchu rozpędził się,bywskoczyć jednym susem natyle stopni,na ile zdoła, nie zważając naswe lewe kolano, które mogło odpowiedzieć odnowieniem sięstarejkontuzji. Jednak wytrzymało. Mimo że wylądowałna szóstymstopniu, jak w czasach, kiedy wracał do domu poszkole. Poczuł dziecinną dumę, a w chwilę późniejaż pokręcił głowąnad swoją głupotą. To wszystko nic nie znaczyło. Już od dawnabyłw tych murach kimśobcym. Mimowszystko na widokmatki poczuł wzruszenie. Życie z nią,nawet z dala od niej,nie było łatwe. A jednak czuł, żemają więcej wspólnego, niż chciałbyprzyznać. Trzymałasię dzielnie. Pókimogła, nie pozwalała niczmieniać w swoich przyzwyczajeniach. Wciąż paliła papierosy wszklanej lufce. Terazteż, napowitanie,wionęła mudymem w ucho. - Czy ty się nigdy nie zmienisz? -spytała. -Zawsze taksamonieodpowiedzialny. Przecież sam piszesz, powinieneś rozumieć,jak takie niespodzianki rozpraszają. Dziś jużnie będę mogłanapisać nic sensownego. A nie zostało midużo czasu. -Przepraszam,maman -powiedział, całując ją w rękę. - Towyszło tak jakoś niespodziewanie. 31.Prawda byłainna. Z początkunie miał zamiaru kontaktowaćsię z nią zaraz po przyjeździe. Chciat najpierw sam oswoićsięz nową sytuacją, zanim opowie wszystko matce. Ale może w ostatniej chwili poczuł,że to nie byłobyw porządku. A może poprostu przez lenistwo nie znalazł sobie na czas innego kąta dospania. -Zjeszcoś, jakwróci Zosia. Tymczasem mogę zrobić ci herbaty. - Nie przeszkadzaj sobie,ja zrobię. -Wywołujesz takie zamieszanie i mówisz, żebym sobienieprzeszkadzała? Jesteś jakwszyscy. Jakby nie rozumieli, że jeślimam skończyć moje memuary, muszę to zrobić, zanim umrę. - Ty nigdynie umrzesz. -Pochlebca! - Jej głos złagodniał. -Zaczekaj,tylko wyłączękomputer i porozmawiamy. Pokręciłgłową. Była niesamowita. Nie chciała ryzykować, żektoś mógłby przeczytać jej wspomnienia przed ukończeniem. Narazie wolała ograniczyć siędo rozsiewania pogłosek, że takiegoskandalu Kraków jeszczenie widział. Przeżyła w tymmieście tyle,że można było jej wierzyć. Dla wielu osób jedynąpociechąbyłanadzieja, że Krystyna Bukowska umrze, zanim skończy pisanie. Ostatecznie miała już te swoje osiemdziesiąt cztery lata. Przyszła dokuchniowinięta szalem, usiadła nataborecie i zapaliłakolejnego papierosa wszklanej lufce. - No i cóż mi powiesz? -spytała. -Skoro jużwróciłeś z Francji, to kiedy książka? - Mamo,dopiero co wydałem książkę. -To już przeszłość. Jesteśspóźniony, powinieneś wydawać coroku jedną. Albo nawet dwie. Popatrz naKapuścińskiego. - Mamo! -No co? Prawda w oczy kole? Więc kiedy? - Pracuję. -W Krakowie? Przyjechałeś na uniwersytet? - Nie! -Zniecierpliwiłsię. -Ani na uniwersytet, ani na Papieską Akademię Teologiczną, Przyjechałem na proces pewnegogangstera, znanego pod pseudonimem Polonez. - Cotakiego? -Jej głos stał się lodowaty. -Znówwracasz dotych kryminalnych bzdur? - Muszę na parę tygodni odłożyć tamten temat. Oderwaćsię,nabrać dystansu. Potrzebuję czasu na refleksję. 32- Nonsens! Czyty pamiętasz,na jakim świecie żyjesz? Jeślibędziesz marudził, inni cięprześcigną. Albo wprost ukradną citwój temat. Zaczynała godrażnić. - Dobrze,powiem ci prawdę. Ten gangster możemieć jakiśzwiązek ze śmiercią Doroty. Niemogę tegotak iostawić. - Wiedziałam, żetak będzie - powiedziała jeszcze bardziej lodowato. -Co?- Że ta kobietabędzie cięprześladować nawet zzagrobu. Nierozumiemcię, mcm fils. Córka takiego ojca! - To nie Dorota mnie prześladuje, mamo- zaprotestował może zbyt słabo, bo sam niebył co do tego przekonany. -Właśniewidzę. Czy ty nigdy nie zmądrzejesz, Adasiu? Od nowa chcesz się grzebać w brudach? Teraz? Po nagrodzie KsiążkiMiesiąca? Mówiono mi nawet, że masz duże szansę na nominacjędoZłotego Pióra, wiesz? Oczywiściepod warunkiem, że będzieszsię zachowywał w sposóbgodny nominata. Ale ty chceszsię znowu stoczyć do poziomu brukowca. Boże! A już myślałam, że nareszcie zrozumiałeś,do czego jesteś stworzony. -Nie wiem, do czego jestem stworzony, mamo. To wie tylko Bóg. - Nonsens! Bóg nam to wyraźniemówi. A poza tymzdawało misię, że jesteś agnostykiem. Czyżbyś się nawrócił? - To była tylko przenośnia. -Przenośnia. - Pokiwała głową. -To ja ci powiem bez przenośni, żezawsze przesłaniały ciświat babskie zadki. Miałamnadzieję, że kiedyś z tego wyrośniesz. Teraz widzę, żejest corazgorzej. Już nawet martwy zadek jest cię w stanie zbałamucić. - Przykromi, że znów cię zawiodłem. -Nie mów, żed przykro, tylko weź się wreszcie w garść,chłopcze. Rozmowy znią nigdy niebyły łatwe. Od dzieciństwa zdążył siędo tego przyzwyczaić. Naszczęście wróciła Zofia. Matka skorzystała zokazji ioddaliła się do swego pokoju, oświadczającna pożegnanie:-Jeśli już udało ci się sprawić, żedzisiajnic więcej nienapiszę,to pozwolisz, że przynajmniej przygotuję sobie notatki na jutro? Po jej wyjściu próbował żartować z siostrąna temat dziwactwmatki. Zofianie podjęła tematu. Była wyraźnie zła. Zrobiła mukilka kanapek, ale samanawet nie usiadła. 33.- Nie jesteśgłodna? - spytał. -Zjadłam podrodze. Nie spodziewałam się wizyty. - Wiem. Od jakiegoś czasu nikt się mnie nie spodziewa. Zofia oparłasię biodremo kuchnięi skrzyżowała ramiona napiersiach. Bodylanguage, pomyślał. Siostrzyczka przybiera postawę obronną. - Nie rozczulaj się nadsobą - powiedziała oschle. -Mam nadzieję, żenie maszzamiaru tu zamieszkać? Jej słowa i ton głosu zmroziły go,alepróbował się opanować. - Bez obawy. Wpadłem do Krakowa tylko na parę dni. Prychnęła wzgardliwie. - Daj spokój, jesteś żałosny. Myślisz, że nie wiem? - A wiesz? Skąd? - Takie wieści szybko się rozchodzą. Wszyscytwoi wrogowiemają święto. - Moi wrogowie? -zdziwił się nie po raz pierwszy. - Nawiasemmówiąc, ja też zawsze czułam, że tosię tak skończy. Pomyślał: Czyżbyśty też była moim wrogiem,siostrzyczko. Znów musiał zmienićplany. O tej porzenie pozostawałomunicinnego, jak pójść do hotelu. Nie przejąłsię. Miał już tyle długów,że jednanoc na kredytniczegoniemogła zmienić. - Niemartw się. Zjem te kanapki i zarazsobie pójdę - powiedział. - Nie miałem w planie noclegu. Chciałem tylkomamiezrobić przyjemność. - Przyjemność! Widzisz, jaką zrobiłeś jej przyjemność. Jest zupełniewytrąconaz równowagi. A teraz powinna przede wszystkim jak najszybciej skończyćwspomnienia. -Dlaczego? -Jak to dlaczego? A tymyślisz, że ile jeszcze czasu jej zostało? -Dlaczego uważasz, że to takie ważne? -Co to zapytanie! Przecieżto podsumowanie jej życia. Niechjeszcze zdąży się nacieszyć, kiedy książka wyjdzie. Niech się doczeka swojej Nike. - Takajesteś pewna? -A ty wątpisz? TylkoŻydzi mają dostawać? Proszę bardzo,niech dostają. Ale dzieje polskiejrodziny też domagająsię uhonorowania. - Tyoczywiście nie jesteś antysemitką, ale. -Nie zaczynaj swoich głupich prowokacji. To nie ma nicdorzeczy. Mama po prostu zasługuje, żeby ją chociaż na koniec docenili. I dlatego nie pozwolę, żebyś ją wcześniejzabił. -Ja miałbym ją zabić? Jejnie zabije bomba atomowa. Zauważyłaś może, ile ona pali? - Bomba atomowa jej nie zabije,papierosy też. Ty możesz jązabić swoimnieodpowiedzialnym postępowaniem. - Jakim znowu nieodpowiedzialnym postępowaniem? Oddwóchlat jestem wzorem odpowiedzialności. Płacę regularniealimenty. Zająłem się poważnymi tematami, o wielkim znaczeniudla Polaków. I właśnie za to kopnęli mnie jak psa. Okazuje się,że to nie jest potrzebne, niesprzedaje się. Wilcze prawa kapitalizmu. - Jakiśty głupi. Naprawdęnie dostrzegłeś związku? - Jakiego znowu związku? -Że wylali cię właśnie w momencie, kiedy zacząłeś rozgrzebywać sprawę tej kobiety? - Ta kobieta miała imię i nazwisko. -Dlamnie mogła niemieć. I nie rozumiem, co ciebietakw niej urzekło? Jej semickie geny? - Tynaprawdęjesteś nienormalna. -To ty jesteś nienormalny. Czyty jej siękiedykolwiek przyjrzałeś? Widziałeśtylko jej tyłek. - Ładne macie o mniewyobrażenie. Przed chwilądokładnieto samo powiedziała mi mama. - Więcmówi ci to już druga osoba spośródtych, które dedobrze znają. Czy to niejestznak, że powinieneś się nad sobą zastanowić? Jakto mówią Rosjanie? Kiedyktoś ci powie, żejesteśpijany, daj mu w zęby. Ale kiedypowtórzy ci to ktoś inny, idź spać. - Toidę - podniósłsię. Drzwi, zaktórymi się wychował, zamknęłysię za nim. Powolizszedł poschodach na dółi dopiero terazdotarło do niego, że przeżyłponad pięćdziesiąt lat i nie ma swojego miejsca na ziemi. Znówpoczuł skurcz w gardle, jakprzed dwiema godzinami, kiedy stałprzed kamienicą, w której przed latyDorota wynajmowała kawalerkę na poddaszu. Nie miał gdzie pójść. Gdzieś może byli jacyś ludzie, którzywłaśnieczytali jego książkę, z której zapewnechcieliczerpaćjakieś nauki. A on sam nie wiedział,co ma zesobą zrobić. Naparterze usiadł na schodach i wydobył z kieszeni wygniecioną paczkę z ostatnim gauloise'em. Przedostatniego wypalił35. z Yvonne nad Sekwaną. Niemógł w to uwierzyć. Jakby Paryżaikochanki w ogólenie było. Znów ze wszystkich stron otoczyłygo stare, ojczyste zmory. Zawahałsię. Miał przecież już nie palić. Przyrzekał sobie,że nikotynowa orgia ostatniej paryskiej nocybędzie jednorazowymwybrykiem. Ale co mógł zmienićjeden papieros, ostatni z francuskiejpaczki? I wogóle tym razem naprawdęostatni. Ztym postanowieniem włożył gauloise'a do ust. Zaciągając się ostrym dymem, wpatrywałsięw kolorowe szybki nad bramą. Były jednąz najwcześniejszych rzeczy, jakie zapamiętał zdzieciństwa. Wiązały sięteż z ostatnim wspomnieniemo ojcu. Zapamiętał,że kiedy owegoranka wychodzili razem z domu, przez szybki świeciło do sieni słońce. Potem on pobiegł w lewo, do szkoły, a ojciec poszedł w prawo,do tramwaju. Tak rozstalisię nazawsze. - Apan to do kogo? -usłyszałzzaschodów. Rozpoznał głos starej Groszowej. Nie odezwał się. Słyszał, jakdozorczyni ostrożnie podchodzi bliżej. - A, to pan redaktor. Jużwrócił zzagranicy? - Wpadłemtylko odwiedzić mamę. -To co tak siedzi w sieni? - Wyszedłem zapalić. -Przecież mamusia sama kopci jakelektrownia. - Ale mójdym jej przeszkadza. Machnęła ręką. - Co siępan redaktor dziwi? Wiekma swoje prawa. I tak mapan szczęście, że kobiecina tak się dobrze trzyma. Wogóle niepotrzebuje opieki. Można sobie hulać poświecie. Tylkogorzejbędzie, jak nas wszystkich wyrzucą na ulicę. I co pan na to powie? Cosięteraz wtymkraju wyprawia? W urzędachzłodziejnazłodzieju. Nawet takąkamienicę historyczną, jak nasza, oddali bandziorom. To chyba nie za darmo, co? Pan zresztą wielepiej. I co? Nie ma na nich siły? - Znajdzie sięi na nich siła, pani Groszowa. Nie trzebatracićwiary- rzuciłnaodczepnego. - Dużo komuprzyjdzie ztej wiary. Chybawdrugim życiu, boniew tym. To ludzie bezBoga wsercu. Tylko forsa, a życie ludzkietyle co nic. Słyszał pan chyba, że ta Dorotka, no, wie pan, tadziennikarka, co ją wyrzuciliz telewizji, ta pijaczka. - To co,paniGroszowa? -wpadł jej w słowo. - To ją udusili przez to,że chciała napisać całą prawdę o tychkamienicach? Ionaszej także? - Plotki, pani Groszowa. Tylko plotki. A kamienica nie jest nasza,tylko Liebeskindów. -Po Liebeskindach dawno dymsię rozwiał, jakby pan redaktor nie wiedział. -Tojeszcze nie znaczy, że przez to kamienica stała się nasza. Dobranoc, paniGroszowa. Nie miał tu już nic do roboty. Dopierona ulicyodetchnął pełnąpiersią. Nie dotarłtej nocy do żadnego hotelu. Czuł znużenie, alewcalenie miał ochoty położyć sięsamotnie do jakiegoś obcego, pustego łóżka. W każdym razienie na trzeźwo. Kazimierz był niedaleko. O tutejszych knajpach nawet w Paryżu krążyły już legendy. Ledwo przekroczył granicę Miodowej, przekonałsię,że nie byłyprzesadzone. Od jego poprzedniej wizyty przy Szerokiej, placuŻydowskim i w okolicy przybyłoich co najmniej drugie tyle. Obejściewszystkich jednegowieczoru było prawie niemożliwe,aonnie znałaktualnych szlaków, na których mógł spotkać kogośzdawnych znajomych, kto przy kieliszku pomożemu wejść od nowa w krakowskie układy. Zajrzał na chybiłtrafił do kilku pubów. Nie zauważył żadnych znanych twarzy. Dopiero kołodziesiątej wieczorem natknął się wAlchemii naPawła Zielonego. Dawny kolega z "GłosuKrakowa" nie należałdoosób, do których widoku Bukowski najbardziej tęsknił. Przedlaty, kiedy pracowali jeszcze razem, w tym samym czasie próbowali podrywać Dorotę. Udało się Bukowskiemu, choć sam się tego nie spodziewał. Był starszy od rywala,bardziej zużyty i cyniczny. W dodatku już bez wiary w możliwość szybkiego obaleniakomuny. Mimo to Dorota wybrała właśnie jego. Choćmoże taksię po prostu złożyło. Gdyby nie zapalenie spojówek, może nieczekałaby na niego w domu, tylkoposzła z Zielonym na manifestację. Ale stałosię, jak się stało. Kiedy on w pokoiku napoddaszupierwszy raz kochał się z Dorotą, na ulicy, niemal pod samymjej oknem, Zielony oberwał milicyjną pałą. 37.Odtego czasuniebyli już takimikolegami, jak kiedyś. Nigdynie darowali sobie nawzajem. Zachowywali pozory, aleczaił sięmiędzy nimi fałsz. Obaj udawali. Teraz więc, na widok Zielonegoza baremw Alchemii, szybko się cofnął. Miał nadzieję,że dawnyrywal nie zauważygo. Mylił się. - A cóż to, wielki publicysto? -usłyszałzaplecami. -Nie poznajesz już dawnych kolegów? Wyglądałoby idiotycznie, gdyby teraz uciekł. Jeśli miałżyćw Krakowie,nie mógł wygłupić się nasamym wstępie. Odwróciłsię, udając zaskoczenie. - Zielonka? Nie zauważyłem de. Cześć! Co u ciebie? - Napewno cię to interesuje? -Oczywiście. - To siadaj. -Słuchaj, możeinnym razem. Właściwieto szukam Blumenfelda. - Ze mną znajdziesz go najprędzej. -Wiesz, gdzie możnago upolować? - Jasne. Założę się, że niedługo sam tu przyjdzie. Alchemiajest teraz na topie. Kto się tu nie pokaże, choćby na chwilę, tennie istnieje. W głosieZielonego byłotakie przekonanie,że Bukowski, choćniechętnie, wdrapał się nabarowy stołek. -Czego się napijesz? - spytał młodszy kolega. Bukowskiodetchnął w duchu, że Zielonym niekierowałachęć złapania jelenia. Jeśli chciał pozwolić sobie na szaleństwoprzenocowania w hotelu,musiał tym bardziejtrzymaćsię zakieszeń. - Wszystko jedno. Po prostumuszę wreszcie walnąćbanię -pozwolił sobie naniekontrolowaną szczerość. - Szok powrotudo ojczyzny, co? -Żebyświedział. - Tym bardziej żemasz do wykonania takie ciężkie zadanie. -Nie mam żadnego zadania- wzruszyłramionami. - Nie wciskaj mikitu, Buko. Przecież niewytrzymasz, musiszsię dowiedzieć, jak to naprawdę było z Dorotą. Nie dajeci to spokoju. Może nie? - Nonsens! -wyrzuciłz siebie Bukowski. - Akurat! Poczuł wzburzenietak wielkie, że aż zaskoczyło jego samego. Miał ochotę zrobić coś głupiego,rozbić szklankę z drinkiem albooblaćnim Zielonego. Aleprzecieżdawnykolegamówił prawdę. Więc opanował się z wysiłkiem i tylko spytał:- Jak się domyśliłeś? -A co, myślałeś, żeto tak trudno zgadnąć? Bukowski nie rozumiał,co się z nim dzieje. Po śmierci Dorotyzbyt częstopuszczały mu nerwy. Miał powody. Odkąd wrócił dokraju,wszystko mu się sypało. Cała z takimtrudem zbudowanarównowaga. Powinien się bardziej kontrolować. - Coś wiesz? -spytał ostrożnie. - Tyle cowszyscy. -Zielony wzruszył ramionami. -Nie uważała,z kimuprawia seks. I znów o mało co nie wybuchnął. -Słyszałem też inne pogłoski. - Na przykład? -Ze wpadła na jakiśtrop w związku z aferą kamieniczników. - Byłby piękny temat, co? Bezkompromisowa reporterka oddałażyde wwalce z gangreną zżerającą Trzecią Rzeczpospolitą. Obawiam się, żeto mity, Buko. Ona sama jetworzyła, żeby dodaćsobie ważności. - Tosamomówi KrasoA. -Ma rację. Nieprzepadamza tym obłudnikiem, ale w tym wypadku trzeba się z nim zgodzić. Stawiam na kochanka. Masz świadomość, że był od niejprzeszło dwa razy młodszy? - Słyszałem. -A że to synek naszej Aldonki Flis? -Też. - Pamiętasz ją? -Słabo. Dlaczego odeszła z dziennikarstwa? - Bo miała szczęście. Jejstary wjechał pod tira na zakopiancei zostawił jej firmę budowlaną. Musiała się zająć biznesem. Zdaje się, że bardzo dobrze sobie radzi. Ale syna zaniedbała. - Awcześniej go nie zaniedbywała? -Jasne. Pamiętasz, co zawsze powtarzał niezapomniany staryKowalski? Ze dobrą dziennikarką może byćtylko kurwa albo starapanna? - Pamiętam. Ijeszcze to, że jak dzieciprzeszkadzająciw pracy, to idź i wrzuć je do Wisły. 9.- Musiszprzyznać,że miał wiele racji. -Zgadza się. Sam toprzerabiałem. No dobrze, chłopak był zostawiony sam sobie, ale to jeszcze nie znaczy, że utopii Dorotę. O ile wiem,nie ma na todowodów? -Nie ma też dowodów,że zrobił to ktośinny. Szczeniak byłu niej tego dnia, apotem zniknął. Policja jest na dziewięćdziesiątdziewięć procentpewna, że to on. Gdyby był niewinny, po coby uciekał? - Ludzie uciekają, bo się boją - powiedział Bukowski. -Niemuszą być zarazmordercami. - Wiem, że todla ciebie przykre,Buko. Ale znałeśją, ona każdego faceta potrafiła doprowadzićdo ostateczności. Bukowski też tak myślał. Jeszczedo niedawna. Zaledwie dwatygodnie wcześniej w"Przyszłości" ukazał sięjego felieton,w którym oskarżał policję o opieszałość, oburzał się, że zabójcaznanej dziennikarki wciąż nie został schwytany. Wtedy, pisząc tentekst jeszczew Paryżu, miał na myśliKamila Plisa i nikogo innego. Dopiero niespodziewanytelefon od matki chłopca zburzyłjego pewność. - Dlaczego pan już skazał mojegosyna? Kobiecy głos był bardzo wzburzony, łamiący się. Bukowski poczułrównocześnie wstydiwściekłość. To prawda, że jego felietonbył emocjonalny, daleki od bezstronności. Ale ta kobieta niemiała prawa go oskarżać. Dobrzewiedział, jakie są matki zabójców. Gotowe przeczyćoczywistym faktom, byle ich wybielić. - Pan mnie nie pamięta? -spytała. Jego gniewjeszcze wzrósł. Pomyślał,że będzie próbowała wykorzystać powierzchowną znajomość sprzed lat. Zęby na niegowpłynąć. Pomyliłsię. - Nie oskarżam pana - powiedziała już spokojniej. -Pan niewie wszystkiego. Mój syn sięzaplątał, pozory świadczą przeciwniemu. AleDorota ostatnio narażałasię różnym ludziom. Jeśli panrzeczywiście chce poznać prawdę, niech pan się temu przyjrzy. Czypan na przykład wie, żesenatorAdler kupił pocichu odgangsterów pożydowską kamienicę? A właściwie dostał? Dorota się tymzajmowała. I nie tylko tym. Niechpan tosobie przemyśli. Telefon od AldonyFlis był jednym z powodów, dla których Bukowski wkońcu zdecydował, że wraca. 4.0w- Czy są na sali Żydzi? Tubalny głos, który nagleodezwałsię za plecami Bukowskiego, przyciągnąłjego uwagę iuchronił przedkolejnym atakiemzłości. Odwrócił głowę. Ten sam gest wykonali wszyscy obecniwknajpie. I oto właśnie chodziło Jerzemu Blumenfeldowi, który zatrzymał się na progu. Towarzyszyli mu amerykańska dziennikarka Goldman i szpakowatymężczyzna, skądś Bukowskiemuznany. Zapanowała ogólna konsternacja. Nikt się nie odzywał. - Niema? No to oni właśnie przyszli - wykrzyknął Blumenfeld. - Teraz już państwo z czystym sumieniemmogą opowiadać,że byli w Krakowie na żydowskim Kazimierzu. Bukowskipomyślał, jakgłęboki uraz musiał się kryć za tąskłonnością do błazenady, której Jurik nie pozbył się nawetw dojrzałymwieku. Poeta był najwyraźniej dobrze znany w Alchemii, bo natychmiast dlaniego i jego gości przyniesionospecjalny stolik, przy którym usiedli takżeobaj dziennikarze. - Inspektora Horoszki chyba nie muszęprzedstawiać,prawda? -spytał Blumenfeld. I Bukowski już wiedział, skąd zna szpakowatego. -Młodszegoinspektora - sprostowałskromnie były policjant. - W stanie spoczynku. -Jakiego tam spoczynku! - Juriksię zaśmiał. -Żeby wszyscyfunkcjonariusze w służbie byli tacy prężni! Bukowski poznał go przed laty,jeszcze jako kapitana milicji. Rudolf Horoszkomiał wtedy opinię rasowego gliniarza,którytrzymał się jaknajdalej od wszystkiego, co choć trochę śmierdziało polityką. Dziękitemu przetrwał w służbieupadek komuny i przemianę Milicji Obywatelskiej w Policję Państwową. Byłjeszczedługo potrzebny. W Krakowienikt lepiej niż on nie znałsię nanarkotykach i grupach przestępczych,których korzenietkwiły jeszczew PRL. -Poprosiłem pana Horoszkę, żeby opowiedziałEsterce historię słynnego gangstera Poloneza- wyjaśnił Blumenfeld. - Boprzecież JaśNiezgoda to stary znajomy naszego inspektora, jeszcze z Nowej Huty. -To prawda. Jasiek pierwsze kroki w swojej karierze stawiałnaplacu Centralnym. Miał jeszcze ksywkę nietak ładną, jak41. obecna. Wołali na niego Dusior. Ale już był sławny. Jakzłapał zaszyję, największy kozak nie miał szans. Może to państwa zdziwi,kiedyśgo nawet lubiłem. - Horoszko zawsze znany był z niekonwencjonalnych sądów. -Bardzo się różnił od reszty ojczystychbandziorów. Inteligentny, bystry chłopak. Mógłby być świetnympolicjantem. Niestety, nie znalazł się nikt, kto by go pchnął w dobrym kierunku. - A ja słyszałam coś całkiem innego- odezwała się cicho Goldman. -Żebyła pewnaosoba. pewna kobieta, którapróbowała. To było we Francji. Bukowski poczuł skurcz w żołądku. - Ma pani na myśli nieboszczkę redaktor May? -spytałHoroszko. -Słyszałem o tym. To rzeczywiście była dość dziwna. przyjaźń. Bukowski mógłbycoś otym powiedzieć. Nie mieściło mu sięw głowie, że Dorotamogła coś widziećw tym prostaku. ZnówprzypomniałsobieParyż, ten sprzed piętnastulat. Przyjechałpóźniej niż Dorota, ona jużbyła tu kimś, on nikim. Był zazdrosnyo wszystkich facetówz wydawnictwa, z którymi przebywała całednie. O Aksamita, Krasonia. Oznajomych i nieznajomychFrancuzów. Starał sięudawać, że wierzy jej bez zastrzeżeń. Do czasu,kiedy przypadkiem na ulicyspotkali JaśkaNiezgodę. Tego dnia umówił się z Dorotąpo pracy. Wieczór był ciepły,mieli trochępospacerowaćpo ogrodzie Tuileries, zanim wsiądądo metra ipojadą dodomu. Nic z tego nie wyszło. Na stopniachkościoła Wniebowzięcia, jak zwykle, siedzieli jacyś Polacy. Któryś z nich zawołał ją po imieniu, a ona przywitała sięwylewnie,obcałowując francuskimzwyczajem. Bukowskiemu od razu się tonie spodobało. Chcieli byćz sobą sami,a ona tak łatwo z tego zrezygnowała. I to z powodu kogoś takiego. Kilka miesięcy wcześniejBukowskipoznałgoprzelotnie w Krakowie i już wtedy niemiało nim dobrego zdania. Facetnazywał się Niezgoda, wołali na niego Dusior. Stał na bramce wklubie studenckim, ale jego głównym zajęciem był handel walutą. Nie poszli więcdo Tuileries, tylkona piwo do Chez PetitVoisin, knajpy przy sąsiedniej uliczce,gdzie często zaglądali Polacyspod kościoła. Bukowski nie zbuntował się,chyba z obawyprzed śmiesznością. Ale w środkuaż się gotował. Dusior grał tutaj42kogoś wrodzaju polskiego króla. Co chwila ktoś podchodził,witał się, pytał,jak leci. Wszyscy ci mężczyźni, młodsi i starsi,starali się przypodobać dawnemuchuliganowi z Nowej Huty. Bukowski nie potrzebował nawetminuty, żeby zrozumieć, że Jasiekzałatwiał rodakompracę. Rządził wszystkimi mniejszymi pośrednikami, Niezwykłakariera jak na kogoś, kto był w Paryżu ledwoodkilku tygodni. - A ty stary masz jakąś robotę? -zwrócił sięniespodziewaniedo Bukowskiego. Przytaknął. Właśnie znalazł sobie stałe miejsce w brygadzieremontowej. Od tygodnia skuwał tynki i wyburzałścianki działowe w willi pod Wersalem, w towarzystwie dwóch innych Polakówi młodego Algierczyka, który był zatrudniony na biało,więc ważniejszy. Arab nie chciał zachowywaćsię nieuprzejmie, ale brakowało wspólnego języka. Dyrygował nimi gestami, co samo w sobie było wkurzające. Bukowski z trudem przystosowywał się donowejsytuacji. - Co będziesz tyrał? Niebądź frajer. - Dusior klepnął go w plecy. -Jesteś wykształcony,umiesz parle franse, będziesz moim pomocnikiem. Jak siępostarasz, za dzień zbierzesz z prowizji tyle,coza tydzień tyrki na budowie. Bukowski przez zaciśnięte szczęki odpowiedział,że musi sięzastanowić. Kiedy potem jechali metrem, prawie się nie odzywałdo Doroty. Dopiero w domu zaczął słuchać jej tłumaczeń. - Nie dziwsię,tacy ludzie są nam potrzebni. Nie możemy kisić się tylko winteligenckim sosie razem z dziadkami z MaisonsLafritte. Musimy mieć dojścia do środowisk robotniczych. Janekjest niesamowiciekontaktowy. To prostychłopak, ale rwie się dopomocy. Już w kraju był sympatykiem ruchu, a tu jest jeszczebardziej przydatny. Słuchał tychpochwał z miną coraz bardziej zawziętą, aż wreszcie zorientowała się, o co munaprawdę chodziło. Spojrzała naniego zbezbrzeżnymzdumieniem. - Oj, guru, guru. -Pokiwałagłową. -Naprawdę myślałeś,żedałabym byle komu wpychać sobie byle co? - Nie miałem na myśli byleczego-zdobył się naponuryżart. -Jesteśgłupi, jakwszystkie samce. Iskrzyćmusi tutaj - dotknęłapalcem jego czoła. - A nietutaj- powtórzyła ten gest dużoniżej. Pamiętał, że tym go rozbroiła. Chyba żetakdobrze kłamała,a on, dureń, wierzył. Jeszcze teraz było to bolesne. Po tylulatach. W innej epoce. -Był waszą wtyka wparyskiej Solidarności? - spytał bardziejobcesowo, niż miał zamiar. Spojrzelina niego zaskoczeni. Horoszko uniósł brwi. - Naszą? To należało do kompetencji SB. Skąd mogę wiedzieć? Byłemtylkozwykłym psem tropiącym. Takich jak ja esbecjadoswoich tajemnic nie dopuszczała. Ale nie popadajmy w przesadę. - Ktoś jednak wydalpaszport facetowi wielokrotnie notowanemu - wsparł kolegęZielony. -W państwie Jaruzelskiego! Jakto się mogło stać? - Bo ja wiem? -Horoszko rozłożył ręce. -To był cwaniak,umiał wielezałatwić. Muszę powiedzieć, że obaj darzyliśmy sięnawet pewnego rodzaju szacunkiem. Jaś prawił mi komplementy: "Jak na glinę, to pan kapitan jestcałkiem inteligentnymfacetem". A ja się rewanżowałem: "Ciebie teższkoda,Dusior,nadrobnego bandziorka". -No i w złą godzinę pan inspektor to wypowiedział - Blumenfeld się zaśmiał. - Dusiorek wziął sobie do serca iwyrósł na wielkiego bandzioraPoloneza. Bukowski wiedział, że prawdziwaprzestępczakariera Niezgody zaczęła się w Paryżu. Po pewnym czasie stracił zaufanie swychdotychczasowych opiekunów zemigracyjnej Solidarności. Poradził sobie inaczej. Zajął się przemytem na dużą skalę. Przystał do jakiejśpolskiejbandy i szybko został jej szefem. Wtedywłaśnie zaczął używać obecnego pseudonimu. Francuzi nazywali go po prostu Le Polonais, a rodacyprzerobili ksywkę poswojemu. - Wielkarewolucjakapitalistyczna otworzyła przed wybitnymi jednostkami rozległe możliwości - odezwał się zgryźliwiePaweł Zielony. -Jaś poradziłby sobie w każdym systemie - zauważył były policjant. - Pamiętajmy, że niemamy do czynienia zezwykłym złodziejem. Cinkciarze tobyła przecież elita. Nie mieli poczucia, żesą przestępcami. - Anie mieli racji? -wtrącił Zielony. -Teraz sąuważani zapionierów wolnego rynku, którzy pierwsi wydali komunie walkęna polu gospodarki. 44- Dokładnie to Jaś mówił mi już wtedy: "Panmyśli, kapitanie,żekto rozpierdala komunę? Kuroń z Michnikiemi Wałęsą naprzyczepkę? Przecież pan nie jest takifrajer, to pan wie, że cifaceci tylko mielą jęzorami, a tak naprawdę to myją pomalutkupodgryzamy, jak robaczki trupa". I muszę państwu powiedzieć,że jakna mojerozeznanie, to ten pogląd miał całkiem sporo zwolenników w podziemiu. -Jeśli waluciarze rozwalali czy raczej rozkradali komunę, tochybamieliw tym procederze wspólników,co, inspektorze? -spytał Bukowski zaczepnie. - O ilepamiętam,handel walutą byłw PRLzabroniony i zagrożony karą wiezieniado lat chybadwóch? Byłypolicjant kiwnął głową. - Trzech. -A jednak taki Niezgoda i jegokolesie jawnie przechadzalisiępo Rynku z rulonami dolarów w kieszeniach. Każdy krawężnik doskonalewiedział, coto za typy, i żaden sięich nie czepiał. To można wytłumaczyć tylkow jeden sposób. - Że kapowali? -domyślił się Horoszko. -Niekoniecznie. - Albo odpalali wam dolę - wsparłBukowskiego Zielony. -Zresztą, jednonie wyklucza drugiego. - Mnie nieodpalali, na to mogę dać słowo. Aco doinnych? Cóż,psyteż są tylkoludźmi. Proszę wejść w położenie takiego młodego milicjanta, źlewyposażonego, źle wyszkolonego,źle opłacanego i w dodatku opluwanego nakażdymkroku, wyzywanego odpachołków komuny. Co on mógł czuć, patrzącna cinkciarza,odstawionego wzachodnie ciuchy,jeżdżącego niezłą bryką, sypiącegozielonymi? Mógł go albo nienawidzić, albo podziwiać. Zresztą, co się dziwić prostymkrawężnikom? Nasz Dusiormiałtłumyprzyjaciół także pośród studentów. Po prostu go uwielbiali. - Ma pan na myśli kogoś konkretnego? -spytał głucho Bukowski. - To nie była moja działka. Alewiem,że nasz Jaś bawił sięw kogoś w rodzaju mecenasa. Dziś powiedzielibyśmy; sponsora. Dla niektórych studentów, głównie z wydziału prawa, choć nie tylko, ustanowił cośw rodzaju stypendiów. Pożyczał pieniądze i nieżądał zwrotu. Tak powstawały długiwdzięczności. Państwa naprzykład dziwi, dlaczego taki mecenas Haładajbronigo dzisiajz takimoddaniem? Ano dlatego, że w studenckich czasach żył4. ';.sobie jakkról. A zaco? Aza pieniążki od Dusiora, pochodząceznielegalnej działalności. Bukowski z trudemprzełyka}ślinę. Jak miałteraz poskładać w głowie obrazDoroty, który nagle rozleciał sięna wiele kawałków, a one w żaden sposób do siebie niepasowały? Jeszcze niedawno zdawałomu się,że jej wizerunek,tenz dawnych lat,jestw jego pamięci kompletny. Zamazany,niezbytjuż wyraźny, ale pełny. Sądził, że dopiero później Dorotastała się osobą nieznaną. Teraz zaczynał siębać, że naprawdę nieznałjej nigdy. Nawetkiedy zdawało mu się, że wie o niej wszystko. Nie wiedział. Okazywało się, że w jego układance brakowałowielu puzzli. W tamtychbiednychczasachDorota miała zawsze sporopieniędzy. Nigdy nie pytał, skąd. Terazmusiał. Choć rozgrzebywanietych starych spraw bolało. Niechętnie wydobył z pamięci pierwszespotkanie z Jaśkiem Niezgodą, na jednejz "Dyskotek wspomnień" w klubie studenckim. Były to dziwne imprezy, na któreoprócz studentówprzychodziło sporoosób znacznie starszych. Krążyłypogłoski, rozsiewane przez samych uczestników, że te dyskoteki są pretekstem do spotkań ludzipodziemia. Mit przyciągałnastępnych, którzy chcielizademonstrować swe sympatie. I zpewnością także funkcjonariuszy SB. Tego bramkarza możeby nawet nie zauważył, gdyby nie okazałosię, że jest znajomym Doroty. Wtedy jeszczeludzie ztej branżynie golilisobie główna łyso. Młodyczłowiek był po prostu krótkoostrzyżony. Zwracały uwagę tylkojego ramiona, muskularne,choćwcalenieprzesadnie napakowane. Zamieniłz Dorotą zaledwie kilka słów, ale Bukowski zauważył, że mówią sobie poimieniu. Uznał to po prostu za przejaw młodzieńczego luzu. Nieprzyszłomu do głowy, że mogło ich łączyćcoś bliższego, choćbramkarz rzucał mu spojrzenia pełne niechęci, nawet prowokujące. Już przywykł. Rówieśnicy Doroty, widząc ją w towarzystwieBukowskiego, patrzyli, jakby chcieli go zabić. Jakby uważali, żebezprawnie wkroczył na ich teren łowiecki. 4fiW miarę upływuczasu i wypitej wódki bezczelność bramka^ rżą zaczynała go coraz bardziej denerwować. Im częściej przyła"pywaiwściekłespojrzenia młokosa, tym jawniej obmacywał Dorotę w tańcu, wpychał udo w krok i lizał po szyi. I już myślał, czynie powinien pokazać gnojkowi, gdziejegomiejsce. Na szczęściektoś inny spróbował wcześniej. Pechowcem okazałsię ostrzyżonyna jeża osiłek, zachowujący się tak, jakby był na dopingu. Szukałzaczepki od dłuższego czasu, ale do tejpory wszyscyschodzilimuz drogi. Wreszcie doszło do bójki, ktoś padł napodłogę. - Widziałeś chama? -odezwałasię Dorota ze złością. -Tak długo prowokował,aż dopiął swego. Założę się, że to esbek. Przysłaligo, żebyrozbił dyskotekę. Żeby był pretekst do zamknięcia. Bukowskiuśmiechnął się. Podejrzewał, że gościowi raczej biłdo głowy testosteron zmieszany z gorzałą. Mógł zabić każdego,kto stanąłbymu na drodze. Ale znajomy bramkarz Doroty byłnaswoim miejscu. Nawet nie uderzył osiłka. Chwycił go tylko odtyłu w kleszcze, a po kilkunastu sekundach wyższy o pół głowyawanturnik osunąłsię bezczuciana podłogę. Bukowski zrozumiał, czegouniknął. Facet, choć nie miał zbyt groźnego wyglądu,mógł byćśmiertelnie niebezpieczny. - Cholera -odezwał się z udawaną kpiną. -Powinienem sięnauczyćtego chwytu. - Daj spokój,nie wygłupiajsię - wybuchła, jakbydopiero teraz się przestraszyła. -Chodź, idziemy stąd. Przestało mi siętupodobać. Zaciągnęłagodo parku Jordana i bez ceregieli pociągnęła naziemię. Oddawała musięw mokrej trawie z takim zapamiętaniem, jakby chciała w ten sposób zagłuszyć coś w sobie. Tak myślał dopiero teraz, po latach. Wtedy był zbyt pijany. I skupionywyłącznie na tym, żeby nie zawieść. Apotem wciąż za bardzozakochany,żebyją naprawdę podejrzewać. Kilka dni później Dorota długo nie przychodziłai zasnął, czekając nanią. Z początku wydawało mu się, żetoweśnie kochasię z Dorotą, a onapłacze. Inaprawdę miał takisen. Ale kiedysię ocknął, stwierdził, żedziało się to równocześniena jawie. Siedziała nanim, kołysała się i szlochała. Jej łzy kapały mu na piersi iz pewnością nie były to }zy rozkoszy. Chybawłaśnieonegozbudziły. Nie zapaliła światła i widziałtylko niewyraźny zarysjej. ciała na tle okna. Za to dotykiemczuł ją dużo intensywniej niżzazwyczaj. Jakbyw nagrodę. Nie wiedział, jak sięzachować. Niezrobił więc nic. Do samegokońcaudawał, że śpi. Nigdy sięnie dowiedział,czy ona w touwierzyła. Nie pytał. Ranoobudził się pierwszy i odrazuzrozumiał, dlaczego w nocynie zbudziła go, a zwłaszcza dlaczego nie zapaliła światła. Nigdywcześniejnie widziałtak zbitej kobiety. Chyba że na zdjęciachw aktach sądowych. Wyglądało to tak, jakby ktoś bił specjalnie, żeby zostawić jaknajbardziejwidoczne ślady. Zapudmięte oczy, otoczone niemalczarnymi sińcami,popękane łukibrwiowe i skóra napoliczkach, wargi zmasakrowane, ze śladami zakrzepłej krwi. Oddychała ciężkoi niespokojnie. Bukowski pomyślał, że musiała wziąćcoś na sen. W tej samej chwiliwyszeptała,nie otwierając oczu:- Nie patrz na mnie,proszę. -Ranyboskie, co się stało? - Nie widać? Dopadli mnie nieznani sprawcy. - Zgłosiłaś to? -Chyba jesteś nienormalny. Chciałbyś, żebym następnymrazem skończyła jak Pyjas? Poczuł sięwinny. Nawetjeśli przez mgnienie oka pomyślało bramkarzu z klubu, zaraz odegnał tę myśl od siebie. Jasiek Niezgoda przecież nie bił, tylkodusił. Późniejprzyszedłdzień, kiedyznalazł dolary. Dorota była w łazience, a jemu urwał się guzik przykoszuli. Śpieszył się akurat najakieś spotkanie, na które nie wypadało pójść bez guzika, i postanowił poszukać igły i nici. Nie byłosensu niepokoić takim drobiazgiem kochanki zajętej toaletą. Tymbardziej że wiedział, w której szafce trzyma przybory do szycia. Już wkrótcemiał pożałowaćtej samodzielności. Zwitek zielonych banknotów tkwił po prostumiędzy szpulkami i różnokolorowymi kłębkami włóczki. W pierwszej chwili sądził,że to jakiś żart, że Dorota ukryłafałszywe dolary,żeby go nabrać. Ale skąd mogłaby wiedzieć, żeonakuratsięgnie do koszyka z nićmi? Mógł tego nie zrobić nigdy. Ostrożniewziął niespodziewane znalezisko do ręki. Banknotybyły zwinięte w rulon, całkiem gruby, i spięte gumką. Nie umiałpowstrzymać się przedzajrzeniem do środka. Zwitek zawierałróżnenominały, od jednodolarowych waszyngtonów aż do setekz portretem Franklina. W sumie naoko jakiś tysiąc. Wtamtychczasach byłto w Polsce majątek. Kiedy Dorota wróciła,nawet niepróbował ich schować. - Przepraszam- powiedział. -Szukałem tylko nici. Wcale sięnie przejęła. - Chcesz parę? -spytała. -Nie krępuj się. Nie miał pojęcia, jak powinien to potraktować. - Zwariowałaś? Co to właściwie jest? - Niewidziałeś nigdy dolarów? Biedaku. Nie słyszałeś? To takie pieniążki, którymi płacisię w prawdziwym świecie zaprawdziwe towary. Próbowałakpić, udawać, że się z nim drażni, ale czuł, że byłao wiele silniej wzburzona, niż chciała pokazać. Wreszcie zaśmiałasię zwysiłkiem. - No, niepatrz tak. Żartowałam. To forsa na pomoc dla ofiarreżimu. Wiesz, dla rodzinuwięzionych, dla wyrzuconych zpracyitakdalej. - Ty toorganizujesz? -Aż tak to nie. Jestemtylko ogniwem w łańcuszku. Wiesz,ofiarodawcy niechcą się ujawniać. - Kim oni są? -Jeśli cichodzi onazwiska, tonie mam pojęcia. Pewniejacyśprywaciarze. Może artyści, którzy zarabiają na Zachodzie. Podeszła i objęła go. Poczuł jejgorący język w uchuidłoń naspodniach. - Muszęprzyszyć sobie guzik - zaprotestował słabo. -Ja ci przyszyję, będzie szybciej. A zaoszczędzony czas wykorzystamy inaczej. Nigdy w takich sytuacjach nie umiał się oprzeć Dorocie. Jużniepamiętało dolarach. Dopiero dużo, dużo później doszedłdowniosku, że darczyńcy,zwłaszczaszanującypieniądzeprywatnikupcy i rzemieślnicy, raczejwkładaliby banknoty do kopert. Niedbałe zwijanie ich w rulon i związywanie gumką było typowe dlacinkciarzy. Wtedy uwierzył, że powiedziała mu prawdę. A jakiemiał wyjście? Stwierdził tylko z wyrzutem:- Chowałaś je przede mną. Nie ufałaśmi. Naparła na niegocałym ciałem,przewracającna wersalkę. - Oczywiście, żeci ufam - wymamrotała mu doucha, już leżąc. -Ufam, że niezrobiszmikrzywdy. Obudziłsię z kacem i potrwało dłuższą chwilę, zanim przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Leżał w ubraniu nadmuchanymmateracu, pod jakimśodrapanym stołem. Najpierw poznał, że tona pewno nie jego warszawskie mieszkanie. Potem przypomniałsobie, że chyba jest wKrakowie, a większą część nocy spędziłwknajpie na Kazimierzu. Resztę wyjaśnił głos PawłaZielonego,który dobiegł sponad stołu:-Pobudka, publicystoświatowej sławy. Mam dla ciebie nowinę. Usiadł,uderzając głową o blat. Wreszcie na czworakachwydostał się spod mebla. - No, gadaj. -Złapali tego małego Flisa. Przyznałsię. Bukowski poczuł zawrót głowy, jakbyjeszcze nie dokońca wytrzeźwiał. Opadł nakrzesło. - Jakto,tak od razu się przyznał? -Co się dziwisz, miał dzieciak dość. Najpierw dostałza swojena ucieczce. Przecieżto maminsynek nienawykiy do spaniapopiwnicach. A jak go wdodatku chłopcy z dochodzeniówkiwzięliw obroty, od razu pękł. WIzbie Dziecka przynajmniejsię normalnie wyśpi i dostanieciepłą zupę. - Myślisz, że pozwolą nam zobaczyć protokół? Pomożesz mi? Chyba teżchcesz napisać coś z pierwszej ręki, nietylko zerżnąćinformacjęz komunikatu, który ci łaskawie udostępnią? Zielony zrobił minę pełną powątpiewania. - To nieletni. Niebędzie łatwo. - Nie bójsię. Zielonka. Nie ukradnę ci tematu. - Natym akuratnajmniej mizależy. To przecież bardziej twójtemat, co, nie? - Nie złośćsię. Łeb mi pęka - powiedział Bukowski pojednawczo. - Pomożesz? -Spróbuję cośwykombinować. Jest jedna komisarz, która powinna pójść mi na rękę. Jeśli ona nam nie pomoże, to nic ztegonie będzie. - Sądziłem, żeprzed kim, jakprzed kim, ale przed tobąwszystkie drzwi w Krakowie otwierają się na zawołanie. -1 tu się, niestety, mylisz - odpowiedziałZielony ze smutkiem. - Balowałeś w Paryżach, to może nie masz świadomości,że w tymWkraju pismaków coraz mniejsię szanuje. Nie tak, jak za komuny,kiedyczuliśmy siępotrzebni obustronom. Dziś wszystkim przeszkadzamy, a samiz coraz większym upodobaniem grzebiemy sięwgównach. - Jeśli masz rację, to chyba pora kłaść siędo trumny. -A co myślisz? Czasem mi się zdaje, że powinniśmy pozazdrościć biednej Dorocie. Ta ostatnia uwaga młodszego koleginiespodziewanie Bukowskiego rozdrażniła. - Tak? -spytał. -To weź krawat, powieś sięna klamce i poczekaj, aż te wszystkie gówna z ciebie wypłyną. Wtedy mi powiesz. Zielony wzruszył ramionami. - Nie mam krawata. Atylepiejidź i wsadź łeb podzimnyprysznic. Bukowski posłusznie wszedł do łazienki. Kiedy wrócił, na stolestały już dwie szklanki zparującą kawą, ana ostatnim wydaniu"GazetyKrakowskiej" leżały nie całkiem świeże drożdżówki. - Czymchata bogata. -Gospodarz zaprosił gestemdo śniadania. - Powiedz mi- wymamrotał Bukowski, przeżuwającbułkę -coona właściwie robiła z takim dzieciakiem? Rozumieszto? - Szczerze? Nie rozumiem. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy,toże niektórym babom nastarość odbija. - Nie była jeszcze stara - obruszył sięBukowski. -Widocznieu niej przyszło to wcześniej. Wizyta na komendzie przybiłaBukowskiego jeszcze bardziej. Może nawet wolałby nie przeczytać protokołu z przesłuchaniaKamilaPlisa,który znajoma komisarz po dłuższych targach zdecydowałasię udostępnićim na pół godziny w największej tajemnicy. Z policyjnego formularza wyłaniałsię obraz odpychającegosmarkacza, przemądrzałego i zarozumiałego, który nawet niepróbował udawać, że żałujetego,co zrobił. Na zdjęciu, wklejonym doakt, nie wyglądał nawet atrakcyjnie. Zwykły małolat,w najgłupszymwieku, pozbawiony choćby wdzięku czy chłopięcej urody. Bukowskiemu nie mieściło się w głowie, jak Dorota mogła zadawać się z kimś takim. I po co. Kiedyś nierozumiał, co widziaław JaśkuNiezgodzie,alew tamtejzażyłościnawetmowy nie byłoSl. o łóżku. Przynajmniej tak zawsze twierdziła. Tym większymszokiem byłteraz dla niego jej romans z szesnastolatkiem. W dodatku tak mało ciekawym. Wczasach,kiedy ją znał, nie zdradzała ciągot do smarkaczy. Nie chodziła zkolegami ze studiów. Potem, pracując już w "Głosie", nie dała siępoderwać żadnemu z młodych dziennikarzy. Choć niejeden próbował. Kiedy Bukowskiemu się to udało,zrobił sobie z nich dożywotnichwrogów. Nie zapomnieli mutegonigdy, dobrze o tym wiedział. Czasami aż robiło mu się głupio. Czułsięjakzłodziej, wyciągający rękępo cudze. Pewnego dnia spytałją o to wprost:- Słuchaj, coty właściwie robisz z takim starym dziadem jak ja? Specjalnieprzesadzał. Wcale nie czuł się takistary. Oczekiwał, że Dorota zaprzeczy. Tymczasem onaniespodziewaniewpadła w złość. - Wszyscymnie o to pytają - rzuciła. -Chceszmnie przekonać, żemają rację? Oczywiście,minęło wielelat. Mimo wszystko jakoś nie umiałwyobrazić jej sobie w ramionach szesnastolatka. Czyżby Dorotadoszłajuż do tego, że chciałamieć włóżku kogokolwiek? Nieumiał sobie tego inaczej wytłumaczyć. Kiedy napisałamu o Kamilu, kilka tygodni przedśmiercią,zniechęcił się do niej jeszcze bardziej. To nie była zazdrość. Niewyobrażał sobie powrotudo Doroty. Ale te zwierzenia odebrał jakafront. Po co go wtajemniczyła? Chciała udowodnić, że niepotrzebuje łaski, że jeszcze potrafi obudzićhormony nawet w nastolatku? Dla Bukowskiego było to żałosne. Jejtelefony do Paryżawprawiały go tylko w zakłopotanie. - Po co mi to opowiadasz? -pytał wtedy urażony. - Po prostu zwierzam ci się jakprzyjacielowi. Muszę z kimśrozmawiać. Doszłodotego, że zacząłunikać rozmów z Dorotą. Kiedy czuł,żeto ona dzwoni, nie odbierał telefonów. Dziś tego żałował. Gdyby jejwtedy wysłuchał, może teraz łatwiej zrozumiałby zagadkęjej śmierci. Bo w żaden sposób nie potrafiłuwierzyć w to,co mówił w czasie przesłuchania Kamil Flis:"Nie chciałem zabić pani Doroty. Wkurzyło mnie tylko maksymalnie, że nie chciała mi daćpieniędzy, które byłami winna zato, że do niejprzychodziłem. ".Bezczelnyszczeniak twierdził, że Dorota płaciła mu za seks. Bukowski nie mógł uwierzyć, żebyzmieniła się ażtakbardzo. Kiedy żyli ze sobą, nigdy nie była to dla niej sprawa najważniejszaw życiu. Owszem, kochała sięchętnie i z taką samą spontanicznością, z jaką jadła, tańczyła iśmiałasię. Ale potrafiła też przeżyć kilka miesięcyw cnocie bez większego problemu. NieumiałrozpoznaćDoroty wkobiecie, o której nieletnizabójca mówił takbeznamiętnie:"Te pieniądzebyły mi bardzo potrzebne, aona się wykręcała,że niema. Przed stosunkiem mówiła, żemi da, dopiero potem zaczęła kręcić. Bardzo mnie zdenerwowałatymi kłamstwami, bowiedziałem, ile ma na koncie. I w domu też na pewno miała schowane, bozawsze trzymała gotówkę,żeby mieć na alkohol,kiedyją mus dopadnie. Ja nie miałem żadnegopowodu, żeby ją zabijać. Chciałem ją tylko przytępić,żeby mi dała te pieniądze. ".Bukowski poczułsię osobiście znieważony. 10Kamienica przy Grodzkiej miała dwie klatki schodowe. Na drugiej nie było światła. Dopierwszego piętrasączył sięjeszczeblaskz sieni, wyżejciemności były kompletne. Bukowski wchodził powoli,po omacku, trzymając sięporęczy. Na trzecim piętrzezatrzymałsię. Macając rękami po ścianach, próbował domyślićsię, które drzwi należą do mieszkania numer osiem. Wyczuł podpalcamiguzik dzwonka. Nacisnął. Odpowiedziała mu cisza. Zapukał. Potem jeszczeraz, mocniej. Przytknął uchodo deski, nasłuchując ruchu po tamtej stronie. Nic. Podniósł jeszcze raz pięść, wysuwając kostki palców. W tejsamej chwili tużzza drzwiodezwał się mocnygłos:- Kto tam? Cofnął sięodruchowo. - Ja do pana Kowalskiego. -Którego? - Ojca zmarłej Doroty May. Szybkie, cicheskrzypnięcia, jakby ktoś napalcach przebiegałw inne miejsce. Ten ktośchyba utykał, co drugieskrzypnięciebyłomocniejsze. ^.-Kim panjest? Tym razemgłos dobiegał jakby z większej odległości. - Adam Bukowski. -Niechpan zapali światło na schodach i stanie naprzeciw judasza. Tylko nieza blisko. - Tu nie maświatła - odpowiedział niecierpliwie. -Niewiepan o tym? - Widzi pan? Znowu popsuli. Niechpan oświetli twarz zapalniczką lub zapałką. - Rzuciłem palenie. -Opanowanie Bukowskiegokończyło się. - Proszę pana, to pan prosił mnie o przyjście. Nie podał pantelefonu, więcnie mogłem zadzwonić. Skąd bym wiedział, że chcesię pan ze mną spotkać, gdybym był kim innym? - Mimo tomuszę sięupewnić. Oni uciekają się nie do takichsztuczek. Proszę wejśćna półpiętro, ale tak, żebymsłyszał panakroki. Klnąc wduchu wszystkich psycholi świata, Bukowski wykonałpolecenie. Tamten jednak wiedział,co robi. Po drewnianych schodach, prowadzących nastrych,nie dałoby się szybko i bez hałasuzbiec zpowrotem. Zatrzymał się na podeście. - Stoi pan? -Tak. Z ciemności dobiegło Bukowskiego skrzypnięcie drzwi,a w następnej chwilioślepił go snop jaskrawego światła. -Poznaję pana. Proszę do środka. Latarkazgasła. Bukowski przecisnąłsię przez wąską szparęw drzwiach. Dopiero wtedy gospodarz zapalił światło. Naga, pokrytakurzem żarówka oświetliła zagracony przedpokój. Kowalski wydawał się zaskakująco staryi zgrzybiały, kiedy się pomyślało, że jego córkamiałaby dopiero czterdzieści lat. Bukowskiprzyglądał mu się zimno. Więc tak wyglądał teraz ten wszechmocnykiedyś człowiek, którywykończył jegoojca. Tak przynajmniejtwierdziła matka. Bukowski był wtedy za mały, żeby to ocenić. Alematkaprzez wszystkie te lata powtarzała, że właśnie przez Kowalskiego ojciec dostał zawału. - Pan wybaczyte środki ostrożności. Są konieczne. Moje życienie jest wiele warte, właściwie już nic, alenie chcę umierać, dopóki zbrodniarzy nie dosięgnie sprawiedliwość. - Niespodziewanie wyciągnął rękę. -Przepraszam, nieprzedstawiłem się. 54- Przecież wiem, kim pan jest -przerwałmuBukowski. -Notak, kiedyś byłem znany. Pan należy do pokolenia, któreto pamięta. Mimo wszystko, o ile sobie przypominam, nigdy niezostał mi panprzedstawiony. Najwyraźniej jednak nie kojarzył go z ojcem. Albo udawał. - Panmnie także nie. -No tak. Więc nadróbmy to niedopatrzenie. Wiktor Kowalski. Ironialosu, co, takie imię, kiedy wżyciu spotkały mniesameklęski. A największą było to,że wychowałem córkęna dziennikarkę. Potakim wstępie trudno było powiedzieć cośsensownego. Bukowski odwrócił wzrok. - Przykromi z powodu Doroty- mruknął. -To była dobradziewczyna. - Pannaprawdę tak uważa? -Naprawdę. Choć właściwie nie znałem jej zbyt dobrze. - Niech pan niekłamie. Chyba że się pan wstydzi. - Niczegosięnie wstydzę. -Bukowski podniósł głos. -I niekłamię. Znałem ją dawno. Potem sięzmieniła. Tak słyszałem. - Pan się dziwi, że się zmieniła? -Pan mnieo coś oskarża? - Tojuż nie maznaczenia. Pan przynajmniej pamięta, że kiedyś była dobra. Dziękuję i za to. Jest panjednąz niewielu osób,które nie wyrażają się o niej źle. Prawdę mówiąc,pierwszą,jakąspotkałem od wielu lat. - Niemożliwe. -Zapewniam pana. Cóż, kiedyś na temat Dorotki słyszało sięsamezachwyty. Później wszyscy ją opuścili. Źle o niej mówić należało nawet do dobrego tonu. No,ale to chyba nie jest tak istotne, kiedy popełniono zbrodnię, prawda? Proszędo salonu. Poszedł pierwszy długim korytarzem. Rzeczywiście utykał. Pomieszczenie, które nazwał salonem, okazało jeszcze większą gradamią niż przedpokój. Wszędzie piętrzyły się sterty zakurzonychpapierów. Bukowskiznał w Krakowie wielepodobnych mieszkań,których lokatorzy, ludziewykształceni, czasem nawet niegdyś sławni i noszeni na rękach, dożywali swoich lat wbiedzie i zapomnieniu. Patrząc na Kowalskiego i jego salon, też trudno było uwierzyć,że przed laty był on jedną z najbardziej wpływowych osobistościnie tylko w krakowskiej prasie. Mówiło się, że z powodu jakichś znajomości z czasów wojny z jegozdaniem liczył sięnawet Jaruzelski. 55.Sięgnął na regał po tekturową teczkę. Nie szukał, chwyciłjąpewnymruchem, jakby miał przygotowaną. W środku były zdjęcia i wycinki z gazet. Wziął jedną zfotografiii położył przed Bukowskim. Dorota May została na niej uchwycona wczułym objęciu z posłem Hubertem Waligórą na tle schodów wiodących doSejmu. Zdjęcie nie było zrobione ukradkiem. Oboje patrzyliw obiektyw i uśmiechali się wszystkimizębami. Zdecydowaniewyglądało tonadużo bliższą zażyłość niż ta, jaka zazwyczajłączydziennikarkę i jej rozmówcę. Nawet jeśli pracują zsobą bardzoczęsto. Waligórą obejmował DorotęMay w talii. Można było nawet odnieść wrażenie, że trzymał dłoń na jej pośladku. Posełbyłcoprawdaznany z tego, że ręcekleiły mu siędo kobiet, ale onateż nie wyglądała na niezadowoloną. - Pan daruje, to nic nieznaczy. Na jakiej podstawiepan sądzi,że Dorotę łączyłoz Waligórą coświęcej niż sprawy czysto zawodowe? - Nie widać? -Co widać? Żeją obejmuje do zdjęcia? To jeszcze nie dowód,że byli kochankami. - Czy ja powiedziałem, że byli kochankami? -W głosie Kowalskiegozabrzmiała uraza. - Tylko? -Jestem przekonany, że robiła dla niego coś złego. - A dokładnie? -Tego nie jestem pewny. Wie pan,jak siędziś uprawia politykę, prawda? Kiedyś byławojna idei. Dziś jest wojna kwitów. Wszyscy muszą mieć kwity nawszystkich. Kto niema kwitów, niejestniebezpieczny, więc się nie liczy. Zniszczą go przy pierwszejokazji. I myślę,że Dorota, korzystając ze swojejlegitymacjidziennikarskiej, szukała kwitów dla Waligóry. Może jej się nawetzdawało, że wypełnia misję, że tropi zło. Ale naprawdę, na zamówienie tego drania śledziłaludzi. - Przeciwnikówpolitycznych? -Nie tylko. Biznesmenów. W ogóle ludzi bogatych. Więc pewnie także gangsterów. No bo kto wNajjaśniejszej Rzeczypospolitej ma pieniądze? - Spojrzał Bukowskiemu w oczy z wyczekiwaniem. -1 co? Mato sens? - Nietwierdzę, że to niema sensu. Ale skąd pan wie? Córkaukazałasię panuweśnie? Stary człowiek ite słowa przyjął ze spokojem. - Prawie. Może na to niewyglądam, ale mam usłużną pamięć. Nawetpodłuższym czasie potrafiędokładnie odtworzyć usłyszane kiedyśwypowiedzi. Zapewniam pana,że nocami mam wieleczasu. Przypomniałem sobie, co kiedyś Dorota powiedziała mi natematWaligóry: "Tatku, jegokiedyś zastrzelą. Zobaczy tatko. Dostanie kulę międzyoczy". Bukowskipamiętał, że Dorota pod koniec życia pogodziła sięz ojcem. Mimo wszystko wątpił, żeby kiedykolwiek mówiła doniego"tatku". - Waligórą żyje i to,zdajesię, całkiem nieźle - powiedział. Kowalski pokręciłgłową. - Nie mapan racji. Niechpan ogląda obrady Sejmu. Może kamera pokaże go zbliska. Niech pan się dobrze przyjrzy. Ten człowiek ma w oczach śmiertelny strach. On wie. Pan Bóg nierychliwy. 11Kiedyuzbrojeni policjanci wprowadzili Poloneza,na sali sądowej zrobiłosię na chwilęzupełnie cicho. W ławach publicznościprzeważali dziennikarze i kumple sądzonych gangsterów. Możnabyło odnieść wrażenie, że szef jednakowo fascynował jednychi drugich. Bukowski,choć daleki od urzeczenia bandytą, też był ciekawy. Gdyby nie wiedział, nigdy w życiu nie pomyślałby, że bramkarz ze studenckiego klubu sprzed lat i spoglądający teraz przezpancerną szybę ogolony na łyso czterdziestolatek, który potrafiłpodporządkować sobie największych bandziorówpołudniowej Polski, to ten sam człowiek. I po raz nie wiadomo który ogarnęło goprzykre zdumienie: jak Dorota mogła mieć takich znajomych? Polonez nawetw kajdanach starał sięgrać wodza. Nie opuszczałgłowy, jakinni oskarżeni, taksował salę zmrużonymi oczami,a kiedyspojrzał w stronę stołu sędziowskiego, wargi wykrzywiłmu grymas trochę wzgardliwy, a trochę pobłażliwy. Bukowskiwdąż mu sięprzyglądał i na krótko ich spojrzenia spotkały się. Zapewne uległzłudzeniu, ale zdawałomu się,że gangster, zanimusiadł, całkiem wyraźnie mrugnął doniego zza szyby,Doszedłdo wniosku, że jeślimu się nieprzywidziało, jeśli Niezgoda naprawdę puścił oko, to napewno do swoichkumpli. Ci zaś. tego dnia byli nadspodziewanie spokojni. Niezrobili zadymy aniprzed budynkiem sądu, ani na korytarzach, a w sali zachowywali się wręcz jak grzeczni studenci na wykładzie. Prowadzącyrozprawę sędzia Danielak znany był ztego, że nie lubiłpublicznościi potrafi} utajnić proces pod byle pretekstem. Gdyby znalazł powód, nie powstrzymałaby go zapewne nawet obecność zagranicznych dziennikarzy. Ale złodziejesamochodów,dilerzy narkotykowi, a może i zabójcy, którzy tego dniazapełniali galerię, napewnonie przestraszyli się sędziego. Najwyraźniej musieli dostać takirozkaz od szefa. - Za duży tudzisiaj spokój. -Do Bukowskiego nachylił się siedzącyobokPaweł Zielony. -Mamprzeczucie,że za chwilę cośwalnie. Zaczynający się właśnie proces był tylko drobnym odpryskieminnych, dużo poważniejszych spraw, toczących się przeciw gangowiw Krakowie i Katowicach. W tamtych zarzucano Polonezowizlecanie zabójstw,porwania dla okupu, napady i wymuszenia. Tutaj chodziło zaledwie o oszustwa, w których efekcie bandycistalisię posiadaczami kilkunastunieruchomości należących niegdyśdo Żydów. Z tego powodu media ochrzciły tę sprawę "aferą kamieniczników". Po wstępnych formalnościach iodczytaniuaktuoskarżenia jako pierwszy miał zeznawać sam szef. Znany był z tego, że na rozprawach niewzruszenie milczał. Zapewne dlategosędzia Danielak na wstępie zwrócił się do obrońcy gangstera,adwokata Haładaja:- Panie mecenasie, czypana klient tym razem zechceodpowiadać na pytania sądu? Haladajwstał, wtykając kciuki w wycięcia togi. - Wysoki sądzie, mój klient chce złożyć oświadczenie. -Istotnedla sprawy? - Danielakuniósł brwi. -Myślę, że bardzo. -W takimrazie zgadzam się. Oskarżony, proszę wstać i mówić. Niezgoda podniósłsię powoli, nie śpiesząc się, nałożył okulary, wyjął złożone kartki, rozprostował je dłonią i zaczął czytać domikrofonu:- Wysoki Sądzie! Wszyscywiemy, żePolska, nasza ojczyzna, jestodkilkunastu lat brutalnie i cynicznie okradana przez obcych. Z pewnością nie napisałsobie tego tekstu sam, ale czytałcałkiem płynnie,nawet przecinki akcentując we właściwych miej60scach. Wszyscy obecniwsali rozprawzbaranieli, łącznie zWysokim Sądem. Polonezmusiał czuć,jakie wywarł wrażenie, bo jegogłos stał się jeszcze mocniejszy. - ... rozkradziono banki iteraz odsetkiod polskichpieniędzypłynądo niemieckich i żydowskich kieszeni. Rozgrabiono. - To niesłychane! -wykrzyknęła Esther Goldman z amerykańskim akcentem o wiele silniejszym niżzazwyczaj. - Dość tego! -Sędzia Danielak ocknął sięi wyłączył Polonezowi mikrofon. Potem odwrócił się do Haładaja: - Paniemecenasie! Co toma znaczyć? Doczegoto zmierza? Haładaj odnowa przyjąłswą ulubionąnapoleońską postawę. - Wysoki Sądzie! Mój klient nie zaprzecza,że dopuścił sięzarzucanych mu w akcie oskarżenia czynów, i pragnie wyjaśnićmotywy swegopostępowania. Danielak westchnął z udawaną rezygnacją. Gangsterspojrzałwładczo nasalę i ciągnął dalej głosem coraz mocniejszym ipewniejszym siebie:- Rozgrabiono dorobek kilku pokoleń Polaków, doprowadzono do ruiny kwitnące fabryki,tylko po to, żeby za bezcen oddaćjew obce ręce, inkasując przy tym do własnych kieszeni judaszowesrebrniki. Co chwila rzucał przytym zza pancernej szybysurowe spojrzenia w stronę stołu sędziowskiego, jakbyto sędzia Danielakrozkradł banki, doprowadził do upadkufabryki i schował do kieszenijudaszowe srebrniki. - Zamiastoddać pegeery polskim rolnikom, zniszczono je, żebypozbawić Polskę własnej żywności i skazać Polaków na łaskę Zachodu, zrobić z nas żebraków Europy. Zamiast oddaćzakłady pracyw ręce robotników, którzyjezbudowali własnym potem i krwią, zrobionoprezentzagranicznym spekulantom, a ty,polski robotniku,zdychaj z głodu. Wszystko to dokonałosię rękami polskich zdrajcówi sprzedawczyków, których właśnie ci robotnicy i chłopiwynieśli dowładzy. Ale za tymizdrajcami i sprzedawczykami kryją się żydowscy doradcyz Banku Światowego oraz nowy Wielki Brat, który jużnie z Moskwy,a z Brukselidyktuje nam, jak mamy żyć. Niedość im,że odebraliPolakom chleb i pracę. Terazte sameręce wyciągają siępo polskie domy,by odebrać Polakomtakże dach nad głową. - Stopt/lis scandalous farce! -Esther Goldman nagle zapomniałapolskiego. Sędzia Danielak spojrzał na nią karcąco. - Proszęo spokój,bo nakażęopuszczenie sali przez publiczność. Państwudziennikarzomprzypominam, że są w sądzie. W polskim sądzie - podkreślił. -Hańba! - wykrzyknęła jakaś kobieta w starszymwieku, dotejpory nie rzucająca się w oczy. -Pozwólcie mówić temu panuprawdę. - Po raz ostatniproszę o spokój - przerwał jej sędzia Danielak,ale najwyraźniej tym razem wcale nie miał ochoty wprowadzićwłasnej groźby w czyn. Potem zwrócił się do Haładaja: - Panie mecenasie, obiecywał pan, że pana klientbędzie mówił na temat. - Mówina temat- zapewnił adwokat. -Terazwłaśnieprzejdziedomotywów, jakienim kierowały. - To dobrze, bo już myślałem, żechce kandydować do Sejmu. -Danielak znanybył z tego, żepozwalałsobie na nie do końcazgodnez procedurą wtręty. - Oskarżony, proszękontynuować. Gangster, świadomy, że wszystkie głowy na sali zwrócone sąw jegostronę, uniósł lekko podbródeki spojrzałwyniośle na sąd. - Rabunekpolskich domów, z jakimmamy dziśdo czynienianawielką skalę, odbywa się w majestacie polskiego prawa i przygorliwej współpracy polskich sądów. Dokumenty, jakieoszuścizzagranicy przedkładają, dowodząc swego rzekomego prawa dopolskich domów, są częstosfałszowane takprymitywnie, że naoszustwie poznałoby siędziecko. Gdyby sędziowie poradzili sięna przykład mnie, na pewno nie popełnialibytakichbłędów. KumplePoloneza wławach głośnym śmiechem dali wyrazswegouznania dla szefa. - Ale nie! Polscy sędziowie uznają te mamę podrobyza autentyczne, choć adwokaci z Ameryki i Izraela legitymująsię pełnomocnictwami wystawionymi przez osoby, o których ogólnie wiadomo,że od dawna nie żyją. Niektóre z tych osób musiałyby miećdzisiajsto pięćdziesiąt lat, ale polskich sędziów takadługowiecznośćwcale nie dziwi. Polscy sędziowie, kiedy trzebaoddać polskidomw obce ręce, ślepną i głuchną. Dlatego uznałem, że jesttylko jedensposób, abyprzynajmniej częśćpolskich domówpozostała w polskich rękach. Postanowiłem robić to samo. Żydamożna pokonać tylko żydowską metodą. - Dość! Odbieram oskarżonemu głos - zreflektował się wreszcie Danielak. 62- Mój klient właśnie skończył - odezwał się Haładaj, wstając. Goldmannajwyraźniejznów chciałasię z czymś wyrwać,aleskarcona spojrzeniem przez Danielaka, zrezygnowała. - Ale jaja! -odezwał się półgłosemZielony,notując coś szybko w zeszycie. -Nie mówiłem? Mamymiędzynarodowy skandal. Myślisz, że pan sędzia celowo utraciłkontrolę nadsytuacją? - A Polonez? -spytał Bukowski. -W co ongra? Robi z siebieHitlera? Co chce zyskać? - Prestiż - powiedziałZielony. -Za kratamiteż można byćwodzem. Bukowski pokiwał głową. Z krakowskiego "procesu kamieniczników" Niezgoda mógł się śmiać. Ale oprócz tego oskarżano goo zlecenie co najmniej jedenastu zabójstw. Mógł spędzić w więzieniu resztę życia. Bukowski patrząc na twarz bandyty, z którejmimo tobiła pewność siebie, zastanawiał się, czyto on kazałzabić Dorotę, A jeśli tak, to dlaczego. 12- Esther Goldman. - Amerykanka wyciągnęła do niego wyprostowaną włokciu rękę. -Przecież mysię już znamy - powiedział Bukowski, trochęurażony, że go nie poznała. -Oczywiście. Ale niech pan nie udaje, żezapamiętał mojenazwisko. - Jasne, że tak. -Uśmiechnąłsię. -Pani nie mógłbymnie zapamiętać. - Tak? Ato nibydlaczego? Niejestem taka sławna. - Toniepotrzebne. Ma pani tak piękne oczy. Podniosła naniego zdumione spojrzenie,jakby nie mogła sięzdecydować, czy ma się oburzyć,wykpićgo,czy przez grzecznośćudawać,że kupuje tani komplement. A Bukowskiego znów uderzyłkolor jej tęczówek,zaskakująco jasnych. Pomyślał, że tak zaparę lat mogłabywyglądać Dorota. Gdyby żyła. I gdyby z biegiemlat najej twarzy nie przybywało śladów ponoszonychklęsk. Gdyby zachowała tę niezachwianą ufność w swe powodzenie, którąmiała, kiedyją poznał. Esther Goldman wyglądała jak Dorota,której się udało. 63.-Żartuje pan sobie zemnie? -A robię takie wrażenie? - Nie - przyznała z niespodziewaną łagodnością. -Jestpanmiły. Oboje byli skrępowani. Amerykankanajwyraźniej chciała podtrzymać rozmowę i brnęła dalej:- Aco pan powie na przemówienienaszego oskarżonego? -Przepraszam panią za mój kraj- powiedział. Zaśmiała się. Napięciemiędzy nimisłabło. - Ależ jasię niegniewam. Jestemprzyzwyczajona. Zresztą, tojest przecież także mój kraj. Albo przynajmniej jeden z moichkrajów. Kiedy trzeba zrzucić winęna kogoś innego, najlepiejznaleźćŻyda. Przecież my to znamyod średniowiecza, nieprawda? To nawetciekawe, zgadywać, co jeszczemożna na nas wymyślić. Mówiła po polskuz zadziwiającą swobodą jakna osobę, którawyjechałaz kraju przed trzydziestu pięciu laty. W jejustach niebył to język tylko zapamiętany z domu. Używała zwrotów, które świadczyły, że musiałamieć stały kontakt z żywą polszczyzną. Patrzącw jej jasne oczy, ze zdziwieniem złapał się na tym, żeEsther Goldman zaczyna go corazbardziej interesować. - Mimo togłupio mi- powiedział. -Choć rozumiem,żepanito może być na rękę. - A to dlaczego? Wzruszył ramionami. - Kiedy pani opisze to w Nowym Jorku, rabin Weiss ijegoprzyjaciele panią ozłocą. Czy tonie jest bezcenne? Gangster,podejrzany o zleceniejedenastu zabójstw,oskarżył w polskimsądzie Żydów oglobalny spisek antypolski, a polski sędzia niezareagował. No, brylant po prostu! - Jana pewnoniejestem przyjaciółką panarabina Weissa! -Zdenerwowała się. - Miałam nadzieję, żemnie pan lepiej ocenia. Fanatycymnie brzydzą,po obu stronach. Ale przecieżnie mogęudawać,że nic nie widziałam i nic niesłyszałam. I to jest właśniemój problem. -Pani wciąż czuje się trochę Polką? -Czy ja sięczuję? Ja jestem trochę Polką, czy to mi siępodoba, czy nie. I dlategoja bardzo dobrze rozumiem biednego Yossiego, że on tak się miota. -Kogo? fi4- No, Blumenfelda. On kiedyś próbowałmieć naimię Yossi. W Izraelu. Nie wiedział pan? - Nie chwaliłsię. Zresztą, nie wyszło mu. - No, niewyszło. Ale wolę już Yossiego niż tego głupiego Jurika. Dlamnie to brzmi z ruska. - Widzę,żejest pani nie tylko trochę Polką, ale wręczpolskąnacjonalistką. Zaśmiali się oboje. - Cicho. Właśnie nadchodzi -szepnęła, a potemdodała pośpiesznie: - Panie Adamie, spotkajmysię dziświeczorem. Sami. Mam dlapana pewnąwiadomość. I ścisnęła mu szybko rękę. Trwało tomożedwie sekundy. Alebyło elektryzujące. Poczuł,że się czerwieni. Nie pamiętał,kiedyostatni raz zareagował wten sposób nadotknięcie kobiecej ręki. Musiało to być bardzo dawno. I na pewnonie zdarzyło się zżadną w wieku Esther Goldman. Był naprawdę zaskoczony. Nicwcześniejna to nie wskazywało. Jeśli wysyłałajakieś feromony, to dotej pory ichdziałanieskutecznie zabijał zapach drogich perfum. Nie był znawcą, nieumiał odróżnić, Chanel czy Dior, ale na pewno niezostałykupioneza dziesięć dolarów w supermarkecie. Odbierał ten kosztowny zapach jakoaż nadto czytelnysygnał:ta kobieta nie jest dlaciebie. I dopiero ówkrótki, przelotnyuścisk palcówwszystko odmienił. -Proszę, to jest moja wizytówka. - Wsunęła mu dyskretniekartonik do ręki. -Zadzwonipan? - Oczywiście. Teraz był gotów spotkać się z nią wszędzie i o każdej porze. JerzyBlumenfeldzbliżał się,utykając, sądowymkorytarzem. - I co? -zawołał. -Nie miałem racji? Ten Polonezto geniusz. On mógłby zrobić karierę w niejednejpolskiej partii. Wie, żewtym kraju wystarczy zawołać; "Bij Żyda! ", ijuż jest się bohaterem dnia. Dwajadwokaci,rozmawiający koło okna,spojrzeli na poetęz niesmakiem. - Duszno tu. Chyba gorąc rzucił ci sięna mózg, Yossi - zdenerwowałasię Goldman. - Z czego tak się cieszysz? Tenbandzior najchętniej puściłby cię przezkomin. - Daj spokój, Esterko. - Blumenfeldnerwowo pogładził się pobrodzie. -Po co od razu strzelać z takiej wielkiej armaty? Przecież to tylko gra. Jego Żydzi ani ziębią, ani grzeją. - Skąd wiesz? -Wiem. Znam się na ludziach. On tylkoczuje, co się możedobrze sprzedać. Kim on był do dzisiaj? Zwykłym bandytą, wyrzutkiem. A terazty z niego zrobisz gwiazdę. To dlatego ja mówię, żeonma głowę na karku. - Kto z niegozrobi gwiazdę? Ja? -wrzasnęła, ażzniecierpliwieniadwokaci odeszli w innemiejsce. - Esterko, ty sięzlituj nad starym, chorymczłowiekiem. Ty sięnazywasz Goldman,jasię nazywam Blumenfeld, dlaczego ty namnie krzyczysz? - Bo ty mówiszpaskudne słowa- jakby bezwiednie wpadławjego styl. -Ja mówię tylko prawdziwe słowa. Czyty wiesz, cotwierdzimecenas Haladaj? Że Jasiek tęcałą przemowę wymyślił ostatniej nocy, kiedy się dowiedział, że na rozprawie będzie żydowskadziennikarka z Nowego Jorku. - Nie wierzę. Po co? Żeby mnie upokorzyć? - Żeby cięwykorzystać. Ty teraz musisz to puścićna całąAmerykę. Wasi Żydzi się wściekną, znów rozpęta się wrzawao polskim antysemityzmie. To zkolei zmobilizuje doriposty "Gazetę Narodową", Radio Maryja i innych. W ten sposób jakiś tamPolonez, wyjęty spod prawa gangster z Katowic, wyrośnie napartneraw globalnej grze. Biedni ludzie zobaczą w nim bohatera. Zaraz pojawiąsię wątpliwości, czy ktoś taki mógłzlecić jedenaście zabójstw, czy tylko jest prześladowany za poglądy. A tybędziesz jego narzędziem. Iw dodatku nic nie możesz na to poradzić. - Niech cisię nie zdaje, że tego nie widzę - powiedziała Goldman ze złością. -Więcminie gadaj,że to jegopomysł. Za głupijest. Zanim stoją więksi,którzywszystko wymyślili. Ci, co wiedzieli, że przyjadę, i dostarczyli mu do celi gotowy tekst. - Nie doceniasz go. -Tak uważasz? To wytłumacz mi, skąd on jest taki mądry? Ktotego prostakapo zawodówce nauczył tak pięknie mówić? - Ja wiem kto - odezwał się ponuro Bukowski. 66Esther mieszkała w hoteluKlezmerHois, mieszczącym się w dawnej mykwie przy Szerokiej. - No więc? -spytał Bukowski, kiedyznaleźlisię w jej pokoju. - Podobnochciałaśmi coś powiedzieć. -Powiem ci, powiem. - Esther skopała z nóg buty, trochę sięprzy tym zataczając. -Tylko później. Najpierw musimy się lepiejpoznać. Teraz jużwiedział, że wszystko potoczy się po jego myśli. Przynajmniej nie musiał się martwić ołóżko, wktórym prześpi tęnoc. Doskwierało mu już waletowanie u Zielonego. Napięcie, jakie sięmiędzy nimiwytwarzało, nawet jeśli tego nie chcieli,było męczące. Gospodarzniby nic nie mówił, ale z trudemukrywał narastające zniecierpliwienie. On też nie miał ochoty dłużej korzystaćz łaski. Pierwszej nocy mógł udawać, że tak po prostu wyszło. Potem musiał się już wpraszać,stwarzać wrażenie, że szuka czegośdo wynajęcia. Esther Goldman ze swoim zaproszeniem spadla muz nieba. Cokolwiek miałobyono oznaczać. - Jasne -powiedział z uśmiechem. -Poznajmy się. Wciąż stalipośrodkupokoju. Esther nic nie odpowiedziała. Nie poruszyła się. Niedała sygnału. Uśmiechała się lekko, tenuśmiech jednak niemówił wyraźnie: "Chodź! ". Raczej;"No,zobaczymy, jak sobie poradzisz". Tego wieczoru odwiedzilipo kolei kilka knajp na Kazimierzui choć starali się nie przesadzać z alkoholem,wypili niemało. Miałz tego powodu lekkątremę. Nie umiał przewidzieć, jak mu pójdzie. Było za późno, chwila prawdy już nadeszła. Goldmanwreszcie zdjęła swą dużą marynarkę o męskim kroju, wktórej przypominała wojującą feministkę. Teraz zrozumiał,że była totylkodymna zasłona, mająca ukrywać bardzo kobiecekształty. Esther, jak wiele Żydówek w jej wieku, miała najwyraźniej skłonności do tycia. Poczuł chęćprzekonania się,jak wyglądała naprawdę. Nie było to jeszcze pożądanie,raczej ciekawość. Wziął głęboki oddech, a potem pozbawił ją bluzki i biustonosza. Nie zawiódł się. - Proszę, jaki odważny - zamruczała. Rozumiał,że ona też czuła się skrępowana,ale nieprzepadałza głupimi komentarzami w trakcie. Najpewniejszymsposobem,67. żeby ich uniknąć, było zamknąć jej usta. Dopieroteraz zauważył,żew jakimśmomencie zdążyła zetrzeć szminkę z warg. Potemwszystko poszło nadspodziewanie gładko i dobrze. Jego obawyokazały się niepotrzebne. Esther należała do kobiet, których ciała starzały się powoli i rozebrane wyglądałylepiej, niż można byłooczekiwać. Kiedy było po wszystkim, przewróciła sięna brzuchi spojrzałananiego uważnie. - I coterazpowiesz o moich oczach? -spytała. - Że nie tylko onesąpiękne. Nie kłamał. Podobała mu się coraz bardziej. - Jestemdo niejpodobna, prawda? -Do kogo? - Nie udawaj. Do Doroty. Nagle znów poczuł się manipulowany. Esther posługiwała sięznaczonymi kartami. Wiedziała o nim zbyt wiele. - W co tyzemną grasz? -spytałostro. Odsunął się i odruchowo zasłoniłbiodra kocem. - Słyszysz? -powtórzył. -Bawisz się ze mną? O co tuchodzi? Goldman, w odróżnieniu od niego,nie speszyła się. Wciążleżała naga na brzuchu, podpierającbrodę dłońmi i patrząc muw oczy. -W nic z tobą nie gram - powiedziała spokojnie. -Nie mogłam powiedziećtego komuś. obcemu. Chciałam mieć minimumgwarancji, że nie wykorzystasz tegoprzeciw mnie. - Teraz już nie jestem obcy? -spytałnapastliwie. -Chcesz powiedzieć, żenajlepiejpoznajesię drugiego człowiekaw łóżku? - Coś wtym jest. -Możemasz rację. Ale to tylko jedna prawda. - Jakajest ta druga? -W łóżku najłatwiej też oszukać. Zwłaszcza naiwnegofaceta,któregosię wcześniej rozpracowało. - Rozpracowało? -spytała z urazą. - A nie? -Adam, co ciprzychodzi do głowy? Wyciągnęła rękę, jakbychciała pogłaskać go poramieniu. Odsunął się odruchowo. Zdawał sobie sprawę, jak głupio musiałotowyglądać. Zachowywał się jak nadąsany nastolatek. W jego wieku mogłoto być tylko śmieszne. Starałsię opanować emocje. Przecież musiał się dowiedzieć, czego naprawdę od niego chciała. 68- Zróbcoś, żebym ciuwierzył -powiedział. -Jestem gotowa. Co chcesz wiedzieć? - Jak poznałaś Dorotę? Kto zaczął tęznajomość? - zapytał. -Ona. Zaczęła chodzić koło tych żydowskich kamienic i trafiłana mnie. Coś tamna ten temat napisałam, raz czy drugi. A potem. potem zaprzyjaźniłyśmy się na odległość. Myślę, że możnatak powiedzieć. - Od niejwiedziałaś o mnie? -Oczywiście, a skąd? Mogę ci zdradzić, że byłeś jej ulubionymtematem. Musiaławciąż o tobiemyśleć. - Doprawdy? Imimo to poszłaś ze mną do łóżka? - Może właśnie dlatego? -Uśmiechnęłasię tajemniczo. Poczuł się dziwnie. Cokolwiekjednak Dorota naopowiadałajej o nim, musiał się z tym pogodzić. - Czemu ją obchodziły te kamienice? -spytał. -Wciąż wmawiała sobieżydowskie korzenie? - Wmawiała? -zdziwiła się Esther. -Po prostuniekryla ich. Aleprzede wszystkiminteresowałasię tą sprawą jako dziennikarka. Próbowaławrócić do zawodu. Nie wiedziałeś o tym? Potrząsnął głową,z trudem wytrzymującjej spojrzenie. Wstydził się przyznać, żeDorota prosiłago o pomoc, a on nie pomógł. - Byłem za granicą - mruknął. -Oczywiście. Rozumiem cię. Inni byli na miejscu, ale też położyli naniej krzyżyk. Doskonalezdawała sobie sprawę, że niktjejnie chce. Postanowiła pokazać, że jeszcze jest coś warta. Znów nie zapanował nad sobą. - Zdaje się, że chciała się sprawdzićnietylko w zawodzie. Winnychsprawachteż. - Co masz na myśli? -Na przykładseks. Esther nie uniosła się kobiecą solidarnością. - Możliwe - powiedziała w zamyśleniu. -Tak czy inaczej, zapędziła się w niebezpieczneokolice. - Zawszeleciała doognia. -Myślę, że leciała do ciebie - sprostowała Goldman. - Przynajmniej przezjakiś czas. Ito całkiem długi. - Jak myślisz? Jestem drań? - Nie oceniaj się zbyt surowo - powiedziała łagodnie. -Jąbyłotrudnozrozumieć. Zwłaszcza facetowi. 69.. - Jakiś czas zdawało misię, że ją rozumiałem. Kiedyś,dawno. - Opowiesz mi o tym? Jaka byłana początku? Możenie powinien tego robić. Nigdy wcześniej nie zdradzałnikomu szczegółów swego życia zDorotą. Widocznie nadszedłczas. Esther tylko sięgała na podłogę pobutelkę i dolewała doszklanek. Jakby specjalnie chciała rozwiązać mu język. Niepotrzebnie. Kiedy zaczął mówić, nie mógł przestać. Jakbyprzynajmniej wtakisposób chciał wszystko przeżyć na nowo. I nie widział niczłego w fakcie, że opowiadałto innejkobiecie, którależała obok niego naga, wodząc palcami po jego ciele. Nawetnią wiedział, kiedyoboje zasnęli, zmęczenii trochępijani. Nad ranemobudziło go pragnienie. Esther spala na boku, odwrócona do niego plecami. Wstał ostrożnie, żebyjej nie zbudzić,i poszedł do łazienki. Po drodze niemalzahaczyło jej laptop, pozostawiony na hotelowym stoliku. Zapomniała go wyłączyć. Naekranie wyświetlony byłjakiś tekst. Obejrzał się chyłkiem, a potemzaczął czytać. Moja Droga Esther,Nie wiem, czy powinnam Cio tym pisać. Kto wie,jak daleko sięzapędzę. Jeśli przesadzę, może to być niebezpieczne nie tylko dlamnie, ale i dla Ciebie. Już wiesz, że odkryłam, po co ci faceci skupują te kamienice. Jestem prawiepewna, że chcą wyprać pieniądzez narkotyków. A dokładnie z amfetaminy. Mają fabrykę gdzieś naŚląsku i całą sieć dystrybucji. Wplątali w to dziesiątki dzieciakówze szkól. Ktoś rozpiął nad nimi parasol, a w rewanżu parę z tych kamienic trafiłodo rąk pewnychpolityków. Słuchaj, niejestem agentką o stutwarzach, nie pociągają mnietakie awantury. Mam cykora jak cholera. Alesama rozumiesz, że teraz nie mogłam już poprostu zapomnieć o tej sprawie? No i zaplątałam się bardziej, niż chciałam. Nie jestem jeszcze gotowa, żebyzdradzić ci wszystkieszczegóły. Na razie musi ci wystarczyć, że kompletnie zwariowałam i sypiamz małolatem. Wspominałam Ci jużo nim. Nie miałam odwagi przyznać się nawet przedTobą, że on tezjest uzależniony. To teraz już wiesz. Módl sięza mnie. Twoja Dorota. 70;':Esther obudziła się, a onnic nieusłyszał. Dopiero po chwili po'; czułna plecach jej wzrok. Kiedy się odwrócił, leżała naboku, podpierającgłowę dłonią, niczym nieosłonięta, i patrzyła naniego. ' - Nieźlewyglądasz. Jakna swoje lata - przywitała go. - Tyteż. Jak na czarownicę-zrewanżowałsię. Odpowiedziała śmiechem. Z niespodziewaną energią zesko. czyta z tapczanu. Próbował ją zatrzymać, ale tylko cmoknęłagoprzelotnie wdrodze do łazienki. '': - Żadnego seksu w pracy- powiedziała. - Amyjesteśmyjuż w pracy? -zdziwił się. - Masz wątpliwości? Wkrótce wyłoniła się z powrotem, szczelnie zasłoniętapłasz. czem kąpielowym. Kilka minut późniejsiedzieli przy porannejkawie,którą kazała przynieść do pokoju. - O nic niepytasz? -zaczęła pierwsza. ; - Mam nadzieję, że sama mipowiesz. Przecież specjalnieza; pomniałaś wyłączyć laptop, prawda? - Więc chyba się domyśliłeś. -Że tak naprawdęto przyjechałaś tu dla Doroty? - Chybanależy jej się to od nas, prawda? -Ode mnie na pewno. Aledlaczegood ciebie? - Bo nabrała do mnie zaufania, aja nie potrafiłamjej ostrzec. Możenawet sama przyczyniłam się donieszczęścia. - W jaki sposób? -Jeszczenie wiem. Właśnie próbuję się dowiedzieć. - Po co? Dlasprawiedliwości? Czy dla tematu? Goldmanpopatrzyła na niego przeciągle. - A czyto takie ważne? Wzruszył ramionami. - W sumie chyba nie. Ranek byłtak ładny i rześki, że do centrum poszlipiechotąwzdłuż Wisty,brodząc w opadłych liściach. - Tu się urodziłem- powiedział,kiedy dotarli na miejsce. Sławny wpierwszych latach po wojnie "dom dziennikarzy" teraz był dość zaniedbany, ale poremoncie i pozbyciu się starychlokatorów mógłby przynosić właścicielom niezłe zyski. A jako71. lokata na przyszłość wydawał się po prostu idealny. Od złodzieiodkupiłago szybko tajemnicza spółka, w której ciche udziały mielipodobno jacyś politycy. - Pamiętam - powiedziała Esther. -Kędy byłam mała, nauczyciele przyprowadzali tuuczniów, żebyzobaczyli dom, w którymtrudząsię inżynierowie dusz,gdzie pali się światło postępowej myśli. Bukowski podniósłgłowę ku wyższym piętrom. Ona mogła szydzić, dlaniego było to wciąż miejsce trochę magiczne. - Kawał kamienicy,co? -westchnął. Pokiwała głową. - Żydzi w ogóle zbudowali wam ładnykawał Krakowa. -Znów zaczynasz? Pokręcił głową i nacisnąłguzik domofonu. - C'est nous, mamon. Esther koniecznie chciała porozmawiać z mieszkańcami właśnie tej kamienicy, bo miała ona swoją legendę. Głupiomu byłoodmówić pomocy, choć obawiał się, jaknatę nową znajomość zareaguje jegomatka. Nie wierzył, żeby niezorientowałasię natychmiast, żeEsther to dla niego już ktośznacznie więcej niż tylkoamerykańskadziennikarka. Jednak Krystyna Bukowska, ku zdziwieniu syna, okazała niemal entuzjazm iprzykazała mu, aby koniecznie w jej imieniu zaprosił "pannę Godlewską" na herbatę. - Otwieram - odezwała sięw domofonie. Zanim weszlina schody, dopadli ich staraGroszowa i Pietrasik,lider inicjatywy lokatorskiej,dzięki której"sprawa kamieniczników" w ogóle ujrzałaświatło dzienne. Udałomu się zorganizować mieszkańców kilku wyłudzonych budynków i tak długonękali prokuraturę, ażwymusili w końcu wszczęcie postępowania przeciw oszustom. Jednak nastąpiło to zbytpóźno i gangzdołałjuż sprzedaćnieruchomości ludziom, których teraz chroniłodomniemanie dobrej woli irękojmia ksiąg wieczystych. Groszowa odezwałasiępierwsza,kiedy tylko zobaczyła wchodzących. - Czy pani jest Żydówką? -zwróciła sięobcesowo do Goldman,wpijając w nią spojrzenie niedużych oczu. - A nie widać? -odpowiedziała zapytana,bez agresji, spokojnie. - Więc pani nawet tego nie ukrywa? -Dlaczego miałabym to ukrywać? 72- Jak panpowiedział, że przyjdzie redaktorka z Ameryki, odrazu pomyślałam,że to będzie Żydówka. -PaniGroszowa, naszestowarzyszenie nie ma nic przeciwkoŻydom -powiedział Pietrasik tonem, jakim mógłby się zwracaćdo niezbytrozgarniętego,aupartego dziecka. - Gdyby zgłosili sięLiebeskindowie, bylibyśmyza tym, żeby odzyskali swoją własność. Protestujemy tylko przeciw oddawaniu naszej kamienicyzłodziejom. - Tym bardziej że Liebeskindów już nie ma -mruknęła Goldman, notując. -Niech pan mówi, co pan chce. Ja swoje wiem, alenie powiem,bo tapanizapisuje i potem wszystko opisze wamerykańskich gazetach. Prawda, że po to paniprzyjechała? Żeby obsmarować Polskę w Ameryce? Dziennikarka odezwała sięnadspodziewaniełagodnie:- Nie, proszę pani. Napiszę, jakpolscy obywatele sami się zorganizowali, żeby bronić prawa, kiedy państwopatrzyło obojętniena rabunek cudzej własności. - A więcdobrze mówiłam. Będzie pani pisała źle o Polsce. - Ale,pani Groszowa - powiedział Pietrasik. -Przecieżsamapani chce pisać doStrasburga. - Co innego, jak janapiszę, a co innego, jak Żydzi. Pietrasik w końcu zdenerwowałsię. - Jak paniąci nowi wyrzucą do baraku na stare lata, pożałuje panitego gadania. Zprawdziwymi właścicielamimożna bysię dogadać. Groszowa zmiękła. - Ja przecież tej pani nie wyganiam. Powiedzieć nic nie wolno? Ja pani chętnie opowiem historię naszejkamienicy. Niechw Ameryce wiedzą. Tylko niech pani prawdęnapisze, że dbaliśmyo żydowskie jak oswoje własne. Bukowskiemunie chciało się słuchaćpo raz niewiadomo który tych samych opowieści. Bardziej interesowało go, jak Pietrasikowi udało się zjednoczyć lokatorów. Gdyby nie oni, proceder zapewne trwałby nadal przy cichej współpracy notariuszy, sędziówi urzędników wydziału ksiąg wieczystych. Pietrasiknigdywcześniejnie wyglądał mu na przywódcę. Byłraczej nieudanym synem znanego niegdyśdziennikarza. Nieodziedziczył po ojcu zdolności. Skończył zaledwie jakąśzawodów73. kę, trochę popijał, a od upadku komuny z małymi przerwami siedziałna bezrobociu. Kiedybrakło zasiłku, chwytał się jakichśdoraźnychfuchi drobnych interesów, byle przeżyć. Żona dawno gozostawiła, dzieci dorosły. Już się zdawało, że to jeden zlicznychrozbitków po komunie w drodze do ostatecznego dna. I raptemtaka odmiana. Zostawili kobiety w sieni i wyszli na podwórze. Pietrasikzmienił się nawet fizycznie od czasu,kiedy widziałgo ostatniraz. Byłteraz bardzo chudy, z dziką grzywąszpakowatych włosów i ciemnymi wąsami, opadającymi po bokach ust. Mimo wczesnej siwizny nie wyglądał na więcej niż swoje czterdzieściparę lat. Bukowski zauważył błyszczące oczy fanatyka ipożółkłe od papierosówpalce. - No więc, panie redaktorze,musieliśmy zorganizować tęnaszą samoobronę, bo nawet adwokaci nie chcieli z nami gadać. Mówili, żejesteśmy mamuty komuny, godzimy w święte prawowłasności. Czyli święte prawozłodziei, mówiąc bez łgarstwa. Bukowski myślał; Jak to możliwe, że urzędnicy królewskiegomiasta Krakowatakłatwopozbywalisię miejskiegomajątku? Oszuści stosowali wciążten sam, dość prymitywny sposób. Dawny "dom dziennikarzy" nie był wyjątkiem. Kilkanaście miesięcywcześniej starsza, nobliwiewyglądająca pani zgłosiła się do kancelarii notarialnej w Szczecinie. Była w towarzystwie mężczyzny,który został później rozpoznany jako jedenz ludziPoloneza. Kobieta wylegitymowała się szwedzkim paszportem nanazwiskoAnny Liebeskind,urodzonej w Krakowie. Notariusz potwierdziłpełnomocnictwo,w którym rzekoma właścicielka przekazywałatemu człowiekowi prawa dodysponowania nieruchomością. Samwyglądpełnomocnika mówił wszystko. Miał ogoloną głowę, szyję wzaniku, a pod okiem wytatuowaną kropkę. Notariusz nie zauważył niczego. Sprawdzenie, że prawdziwa Anna Liebeskindzginęła podczaslikwidacji krakowskiego getta w 1943 roku, fachowcowi nie zajęłoby nawet jednego dnia. Ale prawnicy, którzy zajmowalisię później tą sprawą, nie mieli żadnych podejrzeń. Anikrakowscy sędziowie, ani urzędnicy z hipoteki. Bukowski dobrze wiedział, żena uzyskanie wpisu do księgiwieczystej normalni ludzie czekalimiesiącami. Gangsterzy załatwiali to od ręki. Wnioski były oczywiste nawet dla dziecka. - Myśmyod razu mówili,że to nie mogła być ta Liebeskind. -; Pietrasik odgadł jegomyśli. - Ona musiałaby mieć dzisiaj grubo; ponadstolat. Ale przez rok nikt nas nie chciał słuchać. A teraztym nowym właścicielom to już można skoczyć. -Jak to się stało, że właśniepanzostał przywódcą tej samoobrony? - spytał z ciekawością Bukowski. -Szczerze? Ja bym nawet o tym niepomyślał. Tota paniwszystko zorganizowała. - Jaka pani? -spytał, choć jużwiedział. : - No, taredaktorka. Pani May. , Bukowski nie zdążył jeszcze otrząsnąćsię z wrażenia, kiedyz oknana piętrzewychyliła się jego matka. -Adasiu, jak długo można na was czekać, mon fils? Proś panią szybko. Tegodnia Krystyna Bukowskanieomal wprawiłaswego synawosłupienie. Na cześćEsther własnoręcznie upiekła placek zeSiwkami. Było to w jej wypadku coś niebywałego. - Jakiepyszne! -zawołała Esther, najwyraźniej szczerze, czymostatecznie kupiła starszą panią. - W Amerycetego niema, prawda? -spytała zadowolona. -Ale ja mam dla pani jeszcze coś. Zdjęła zpółki album ze zdjęciami i wydobyła z niego jednązfotografii. Uchwycono naniej trojeludzi, pochylających się nadkolumnami gazety. - Zna ichpani? Goldman potrząsnęła głową. - To pani rodzice zmoim nieboszczykiem mężem. Proszę, todla pani. Słyszała panizapewne, że kończę wspomnienia? Dlapaństwa Godlewskich też znalazło się w nichmiejsce. Nie sądzii^pani, że moja książkamogłabytakżezainteresować pani czytel;jluków w Nowym Jorku? Teraz Bukowski rozumiał jużwszystko. Kiedy wrócili do hotelu, Esther niespodziewanie oznajmiła -Masz bardzomiłą matkę. ,- Skoro tak uważasz. - zgodziłsię. ,Przez następne trzy godzinypracowali, prawie nie odzywający się dosiebie. Goldman skończyła pierwsza. Bukowski też miał" Już prawie gotowy brudnopis tekstu dla "Przyszłości". Nigdy,^. wcześniej nie pracował tak szybko. Wcale nie był ztego zadowolony. - Cholera,za mało wiem - powiedział. -To pisz tak, żeby wszyscy pomyśleli, że wieszwięcej. - Szczególne pojęcie o dobrym dziennikarstwie - zamruczał. -Co tam mamroczesz? Pisz, mówię ci. Zobaczysz, to zadziała. - Nie wątpię. Jestem tylko ciekawy, jak? - Tak jak trzeba. Przecieżten prostak nie mógłdziałać sam. Bez pomocy ludzi wpływowych, dobrzepoinformowanych. W Polsce,amożei w Ameryce. Rozumiał jej plan. Chciała,żebyta prowokacja skłoniła domniemanych wspólników Poloneza do jakiegoś głupiego ruchu. Według niego głupie były raczej tego rodzaju rachuby. Kłócili siękilka minut. Aż w końcu uległ. Siadł do komputera i dopisał:Ostatnio pojawiły siępodejrzenia, żegangsterzy z grupy "kamieniczników" prali pieniądze pochodzące z narkotyków. W procederzetym mieli pomagać imniektórzy urzędnicy miejscy, awszyscydziałalipod ostaną wpływowych opiekunów w rządzie i parlamencie. Takprzynajmniejuważa dziennikarka "New York Independent Tribune"Esther Goldman, która specjalnie na ten procesprzyleciała z Ameryki. - Przyjaźniłam się zDorotą May, tragicznie zmarłą niezależnąreporterką, i wiem,że zajmowała się onatą sprawą - mówi. -Odkryła bliskiepowiązaniagangsterów ze światemmediów i polityki. Jestem pewna, że zginęła właśnie dlatego. Przypomnijmy,że Dorota May, znana dziennikarka prasowa itelewizyjna, została niedawno zamordowana w niejasnychokolicznościach. Jednak, wedługpolicji,jejśmierćnie miała nicwspólnegozprowadzonymprzez nią dziennikarskim śledztwem. Zarzut zabójstwa reporterki postawiono szesnastoletniemu Kamilowi F. Domniemany zabójca, jak twierdzi policja, działał z pobudek rabunkowych. Jego procesrozpocznie się za kilka dni przed sądemrodzinnymwKrakowie. Najwyższa kara, jakamożemu grozie,toumieszczeniew domu poprawczym do ukończenia 21. roku życia. - Tokompromitacja polskichorganów ścigania - uważapaniGoldman, któraprzed laty wyjechała zPolski jako dziesięcioletniadziewczynka. -Nawet nie spróbowano zbadać tropów prowadzącychdo wysoko postawionych osób, zktórymi niedługo przed swą śmiercią kontaktowała się Dorota May. Pewni politycy, którzyrzekomo76kupilikamienice w dobrej wierze od osóbtrzecich, w rzeczywistościdostali je od gangsterów w prezencie. Możnasię tylko domyślać, cosię kryło za taką hojnością. Tych informacjitakże niesprawdzono. Trudno uwierzyć, abyto zaniechanie byłoprzypadkowe. Bukowski postawił ostatnią kropkę,jeszcze raz przebiegł tekstoczami i pokręciłgłową. - Przegięłaś - powiedział. -To nie jestw porządku. Przecieżnie jesteś pewna tych podejrzeń. - Nie mamy wyjścia- upierała się. -Musimy rzucić jakąś: świecędymną. Inaczejszczurynie wylezą z nor. , - Jeśli masz rację, samawystawiasz się na strzał - perswadował. -I o to chodzi- ucięła. - Jak chcesz. Podłączył modemdo hotelowej sieci i wysłał tekst na internetowy adres"Przyszłości". - No, to jesteśmypo pracy -powiedziała Esther. -Teraz należysię nam premia. Sam siędziwił, jak mocno na niego działała. Przed chwilą byłnanią wściekły,wyprowadzało goz równowagi, żechciała nimrządzić. A jeszcze bardziej, żejej ulegał. Kiedy zrzuciła szlafrok,zapomniał o wszystkim. Jeszcze nie skończyli, kiedy zadzwoniła jego komórka. - Odbierz -wydyszała Esther. -Może to coś ważnego. Posłusznienacisnął guzik. - Bukowski - rzucił do aparatu, starając się, żeby w jego głosie niebyło słychać, co robili. -Zapomnij o mojej propozycji - usłyszał wściekły głos Krasonia. - Nie przysyłaj mi nic więcej. -O coci chodzi? - zaprotestował słabo,zupełnie zaskoczony. -Jeszcze się pytasz? Co to zagówno napisałeś? Jaka DorotaMay, jakie śledztwo? Jacytajemniczy mocodawcy? Co to ma być? "Ekstradycja" cztery? Jesteśmy poważnym pismem, nie publikujemy takichkitówwyssanych zpalca. Chciałemci podać rękę. A ty w rewanżu chcesz mniewykończyć, czy co? Pięknedzięki,Bukowski. Od dziś nie znamy się. Natwojewyraźne życzenie. Goldman wyrwałaBukowskiemu telefon. - Zamknij się, szmochu! -krzyknęła. -Co ty sobie wyobrażasz,iekto ty jesteś. Bóg?77. Po tamtej stronie zapadła długa cisza. - Jesteś tam jeszcze? -spytał Bukowski, przejmując z powrotem swoją komórkę. -Robiszbłąd. - Co to było? -odblokował się wreszcie Krasoń. -Czy to tazdzira Goldman? - Wyrażaj się. -Co ty wyprawiasz? Pieprzysz ją? I ty mi mówisz, że ja robiębłąd? Jesteś skończony, Bukowski, słyszysz? Skończony! Niedzwoń do mnie więcej. - Cholera- powiedziała Esther, kiedy byłojuż powszystkim. Leżeli obok siebie na wznak i odpoczywali. - Straciłeśprzezemniepracę. -Mam to gdzieś - odpowiedziałleniwie. -1 tak miałem dośćtego durnia Krasonia. Zrobiłmi łaskę, a ja ją przyjąłem. Bardzomnie to gryzło. Teraz czuję się dużo lepiej. - Jesteś pewny? -Nie martw się. Poradzę sobie. - Nie wątpię. Ale twój artykuł powinien się ukazać. Trzeba tojakoś załatwić. - Koniecznie chcesz stawaćna linii ognia? Podnieca cięto? - Wcale. Tylko żeto jedyny sposób, żeby sięodsłonili. Chybateż ci na tym zależy? - Bo wtensposób mógłbym nastarość zostać słynnym dziennikarzemśledczym, pokazać wszystkim skurwysynom, na comnie jeszczestać? Chyba żartujesz. - Niemówiłam o tobie. Pomyśl o Dorocie. - Co jejto pomoże? -Jesteś pewny, że nic? Pomyśl,co poniej zostanie? Jak ją ludzie zapamiętają? Jako wybitną dziennikarkę, któramogła byćwielka? Nie,jako żałosną pijaczkę i rozpustnicę, zamordowanąprzez nieletniego kochanka. I ty mówisz, że już nic jejnie możnapomóc? Ajeśli ona gdzieś tam wciąż jest i ma świadomość, coo niej tu, na ziemi, ludzie myślą? Przyszło ci to dogłowy? Tak jakośwyszło, że po prostu zamieszkał razem z Estherw hoteluKlezmer Hois. Prawie co noc dźwiękiżydowskiej muzyki do późnaprzenikały z restauracji do pokoju. Ale i taknie mógłby spać, W głowie czul coraz większy chaos. Ktoś podsuwał mu78wciążnowetropy. Odkąd wrócił do Polski, niemal każdy próbowałnim manipulować. Wszyscy chcieli, żeby uwierzyłwłaśniew ich wersję. Jakby nie mógł wymyślić własnej. Nie rozumiał, dlaczego ludziom wydawałosię,że tak łatwo. można nim kierować. Bo nie dał sobie radywParyżu? Bostraciłpracę? Bo znalazł się na marginesie? Przecież tak nie było. Poi^ ostatecznymzerwaniu z Krasoniem jeszczetegosamego dnia do gadał się co do współpracyz szefami kilku lokalnych gazet. JegoS" nazwisko za niewielkie pieniądze okazało się dla nich wystarcza{^00 atrakcyjne. Tekst odrzuconyprzez Krasoniapo niewielkichSłkrótach ukazał się w "GazecieKrakowskiej" i jednym z dzienBników na Śląsku. Dali mu stały, cotygodniowy felieton. W księ'Ijftgamiach wciąż leżały jego książki. "Klucze do Europy"miały byćX'. Aominowane do Złotego Pióra. Rysowały się szansę naprzekłady. :'{ mimoto traktowali go jak bankruta. Dlaczego? Myślał, żemoże trzebaposzukaćwiny w sobie. Może poprostu powinien zachowywaćsię jak należy. A tymczasem po raz koJtejny zachowałsię tak, jak niepowinien. Pozwolił Esther decydo; waćza siebie. Został uniej. Niby na razie, zanim czegoś nieliyBiajdzie. Ale wcale nie szukał. To było wygodne. I nic nie kosztoliywalo. Esther wmawiała mu, że za pokój i tak płaci jej wydawca. " A onudawał, że tokupuje. Wciąż nie wiedział, czego po nimnaprawdę oczekiwała. Nie'Ębardzo chciałomu sięwierzyć, żeby chodziło jej po prostu ołóżIJtko. Seks z Esther był przyjemny i niewieleponadto. Raczej higieniczny niż namiętny. A już napewno z żadnej stronynie było moHf. wyo uczuciu. Nawet o fascynacji. Jego sytuacja wyglądałacoraz, bardziej dwuznacznie. Możebył przewrażliwiony, ale zdawało mu się, że na jego widoki Blumenfeld, i Paweł Zielony, imłodszy inspektor Horoszko dziwnie się uśmiechają. Nie mówiąc o obsłudze hotelowej. Esther, kiedy próbował porozmawiać na ten temat, zbyła go. - Możesię chociaż dołożę? Jest mi głupio. -zacząłfałszywie. '; ; - Niepotrzebnie - ucięła. -Chcesz chyba dowiedzieć się^ Czegoś więcej o Dorocie, prawda? A źródło informacji jesttam,;if gdrie ja. '' - Czyżbym jeszcze nie wiedział wszystkiego? - Wiesz tylko, że wdała się w miłosną awanturę z tym chłopa"; Idem. Nie znasz okoliczności. A one są najważniejsze. Ąia TOA 79. Ito był argument, który przeważył. A przynajmniej mógłudawać, że tak jest. Zwłaszcza kiedy sięokazało,żeEsther nie kłamała. Na dysku jej laptopa znalazł całą historię romansu Dorotyz Kamilem zapisaną w e-mailach, wysyłanych dointernetowejprzyjaciółki. 15AldonaFlispierwszazadzwoniła doDoroty. Nie widziały się odlat, ale May bardzo sięucieszyła. W Krakowie mało kto ze starychznajomych chciał jeszcze o niej pamiętać. -Masz ochotę nababski wieczór? - spytała Flis. -Jasne! - wykrzyknęła Dorota bez zastanowienia. Dawna koleżanka zaproponowała Loch Camelot przyŚwiętegoTomasza, gdzie podawanotokaj z beczki. Dorocie nie całkiemto pasowało. Miejscebyłozbyt modne, prawie zawsze możnabyło trafić tu na znajomych, których niekoniecznie chciałobysięspotkać. Podobnie stało się i tym razem, niemal czuła na plecachironiczne uśmieszki. To tylkowzmogło w niej chęć odegraniasię. Kiedy więc Fliszdradziła powód spotkania, odrazu złapałaprzynętę. - Wiesz, muszę się przyznać, żeostatnio niewieleczytam gazet - zaczęła Aldona. -Ale słyszałam, żezajmujesz się teraz tropieniem afer. - Próbuję po prostu bronić resztektego, w co kiedyświerzyliśmy- uśmiechnęła się smutno. -Podziwiam cię, ja już niemam siły. Więc powiem wprost:chcesz kwityna Adlera? - Pytasz się? Oczywiście, żechciała. Z obecnym senatorem, a dawniej posłem i ministrem, miała stare porachunki. Była pewna, że przyczynił się do jej odejścia z telewizji. A zrobił toz zemsty, bo niechciała się z nim przespać. Zdawała sobie sprawęz powszechnejwówczasopinii, że sypia z każdym. Adler zwany Krzywą Wargą,albo po prostu Wargą, bardzo przeczulony na punkcie swej niewielkiej ułomności, wściekł się, kiedy mu odmówiła. Prawdę mówiąc, informacje, jakiemógłby jej sprzedać, były warte grzechu. Nie mogła. Nawet nie chodziło o defekt urody ówczesnego mini80stra, ale o sposób,w jakisię do tego brał. Rwałją nachama w czasieForum Polska-Wschód wKrynicy, robiąc jej publiczne afronty w obecności premierów Rosji i Ukrainy. No więc ona jemuteżzrobiła publiczny afront. Odtej pory byli wrogami. - Supermarket naSłonecznejPolanie został zbudowany za łapówę - powiedziała Flis. -Wszyscy to wiedzą. - Nie wiedzą, że pan senator miałz tego dwieście tysięcy. Euro. - Potrafisz to udowodnić? -W przeciwnym razie nie zawracałabym cigłowy. Mam człowieka, przez którego przechodziła ta kasa. Jest gotów pójść nacałość. Nie miała wątpliwości, że aniFlis, ani jejtajemniczy informatornie robili tego bezinteresownie. Jeszcze nie spotkała sięzkimś, ktochciałby ujawnić aferę z umiłowania prawdy isprawiedliwości. Ale czyto było ważne? Ważne były kwity. Zresztą,jak mogłaby winićAldonę? Dawna dziennikarka była jedną z najdzielniejszych kobiet,ojakich słyszała. Kiedydwa lata wcześniejjejmąż, mając wekrwi prawie dwa promile, zderzył się nazakopiance czołowoz tureckim tirem, zostawiając ją samą z trójką dzieci, zarządzanie firmą budowlaną musiała wziąć we własne ręce. To dopierobyławcieleniówka dlareporterki, zaczynającejprzed laty relacjami z narodzin Solidarności. Poznawała nową rzeczywistośćodśrodka w ekspresowym tempie. Korumpowania urzędnikówmusiała się nauczyć od pierwszego dnia. W przeciwnymraziefirma pod jejkierownictwem nie przetrwałaby nawettrzech tygodni. May była najdalsza od tego,by ją potępiać. Przeciwnie, corazmocniej czuła łączącą je wspólnotę losów. Obie długo wylewałynawzajem swoje żaledo świata. Rozstały się późnym wieczorem,mocno pijane i zdecydowane walczyć ze złem. Na kolejne spotkanieAldona zaprosiłają do domu. Dorota byłanieco zaskoczona, kiedy drzwiotworzył jej wyrośnięty nastolatek, trochę zabawny, jakby skrępowanyjej widokiem. Wiedziałajuż, oczywiście, o istnieniu Kamila, mimo wszystko zdziwiła się,żesyn dawnej koleżanki jest już taki dorosły. Jego dwie siostrybyły dużo młodsze. 816.Pnmal. - Mama jest w łazience -przywitał ją. - Pani będziełaskawapoczekać? Takie słowa w ustach nastolatka zdumiały ją iujęłyrównocześnie. Oczywiście,żeto nie był jegojęzyk. Starał się byćuprzejmy specjalnie dla niej. Nawet jeśli wyszukana uprzejmość chłopca miała oznaczać, że widzi w niej tylkostarsząpanią, spodobała się jej. A jeszcze bardziej to, że pod nieobecność matki starałsię zabawiać ją rozmową. -Jest pani dziennikarką -zaczął. -To musi być ciekawe życie. - Tak siępanuzdaje? -spytała. Teraz ona starała siębyć bardziej uprzejmaniż zazwyczaj. Zauważyła, że sprawiła tym Kamilowi prawdziwąprzyjemność. Ażsię zarumienił. Ucieszyła się, bo takiwłaśnie był jej zamiar. Zapewne jeszcze mało kto tak się do niego zwracał. - A niejest tak? Oglądała pani "Alejęsnajperów"? - Nie jestem korespondentką wojenną. -Uśmiechnęłasię. - Aż tak ciekawe życie mnienie pociąga. -Dlaczego? -Wyglądał, jakbynaprawdę sięzdziwił. - Bo ja wiem? Chyba jestem cykor. - Niewierzę. -Pokręcił głową z prawdziwym przekonaniem. - Mama uważa, że to, co panichce zrobić, może być bardziej niebezpieczne niż wojna. Tym razem jejśmiech zabrzmiał sztucznie. - Mama przesadza. Młodemu człowiekowijakby zabrakło tematów. Kiedy się denerwował, zaczynał drapać się po brodzie i policzkach, na którychpojawił się już rzadki, chłopięcy zarost. Na szczęście matka szybko wyłoniła się z łazienki i wyręczyła go wobowiązkach wobecgościa. May nie śpieszyła się z przejściemdo tematu korupcji. Jejdziennikarskieśledztwo biegło swoim torem. Z Aldoną wolała po prostupoplotkować obabskich sprawach. Pierwszyraz odlat miała z kim. Nie chciałaby tego stracić. - Ależ ten twój Kamil pięknie wyrósł. Aprzecież ja gopamiętam w beciku - zaczęła. - Chcesz przezto powiedzieć,jakie jużjesteśmy stare baby? -Ty? W życiu. Rozumiem, że jaczasem się czuję,jakbym miałasto pięćdziesiąt lat. Ale ty? Modelowa kobieta sukcesu? - Nie żartuj sobie ze mnie. -Ależto prawda. Aż zazdrość bierze, jak sobie świetnieradzisz. Dorota miałaświadomość,że tymrazem rzeczywiścienie mijała się z prawdą. A przecież koleżanka byłaod niej starsza o prawie dziesięć lat. -A mam inne wyjście? Piotr,co się okazało dopiero po jegośmierci, zostawił długi. Musiałamzabrać się ostro do roboty, bow przeciwnym razie teraz żyłabym z Kamilem i dziewczynkamiw nędzy. Gdybym była sama, rzuciłabym wszystko wdiabły. Wolałabym nędzę niż to bagno. Łm nie mogłam tego zrobić. Dorocieimponowała zajadłość, z jaką dawna koleżankastanęła do walki z losem. Uratowała firmę,aprzy tym jakoś radziłaso\ bie z dziećmi. Co prawdamniejszedziewczynki wychowywali; główniedziadkowie,ale dorastający syn musiał być dla samotnej' kobiety nie mniejszym wyzwaniem niż konkurencja na rynku budowlanym. - Masz szczęście, że Kamil jest taki, jakijest - powiedziała. Te słowa dla niejsamej były zaskoczeniem. Wcałym swymdotychczasowym żydu unikała rozmówzinnymi kobietamiodzieciach. Teraz nagle poczuła taką potrzebę. Chciała mówić właśnieo Kamilu. - Myślisz? -spytała Aldona. -Przecieżgo nie znasz. - Ale to widać. Uroczy chłopak. A przecież na pewno też niejest mu łatwo. Myślisz, że już otrząsnął się po śmierci ojca? - Nie mampojęcia. Czasem wydaje mi się, że tak. Kiedy indziej, że tylko udaje, żeby mniepodtrzymać naduchu. - Nawet jeśli maszrację,to świadczyo nim jak najlepiej, nie? -To prawda. Namojego synanie mogę powiedzieć złego słowa. Ale to mnie właśnie niepokoi. - Nie rozumiem. -Możebyłoby lepiej,żeby jakoś odreagował. A on dusi wszystko w sobie. -Niechce cię obciążać. -Nie chce, żebym mu pomogła. A przecieżjestemjego matką. -Poczuł się dorosły. Chyba ma już prawo? - Takmu się tylko wydaje. Jeszczemniepotrzebuje. Szesnastoletniemu chłopcu matka jest potrzebna bardziejniż kiedykolwiek. Dorota nagle poczuła, że nie powinnazaprzeczać. - Chyba nie sprawia ci jakichś kłopotów? -spytała ostrożnie. - Kamil? Skąd! Wyobrażasz sobie, że on nawetnie pali? Choćw tym domu powinienwpaść w nikotynizm już w kołysce. Nie mó. wiać o tym, że nigdy w życiunie poczułam odniego alkoholu. Tylkonaukai nauka. W szkole maprawie sameszóstki,a dalej zakuwa po całych nocach. Boję się, żeby w końcunie wpadłz tegowszystkiego w anemię, albo co. Muszę go silą wyganiać z domu. Mówię: Weź, umów się zjakąś koleżanką, idź do kina,na dyskotekę. A on tylko się wykrzywia. Niemam czasu na takie głupoty, mówi. - Żadnych panienek? -zdziwiłasię May. -Nie wyglądami na to. - Chyba nie bardzo wie, jak siędo tegozabrać. -Aldonarozłożyła ręce. -W tych sprawachakurat munie pomogę. - One się powinnyzabierać zaniego. Teraztakizwyczaj. Gdybym miała szesnaście lat, nie zastanawiałabym się długo. - Dzikijest -powiedziałaFlisz niechęcią. -Naprawdę? - No, tak. Jakośto wszystko musiało sięna nim odbić. Dlategosądzę, żeprzede mną tylko udaje. A to jego ciągle uczenie sięjestpo prostu chorobliwe. -Może to jegoucieczka odproblemów? Lepsza taka niż inna. - Nie wiem. Czasem myślę, że on mi wten sposób chce pokazać,że jest po stronie ojca. To Piotr zawsze katował go nauką, japróbowałam z tym walczyć. Wykłócałam się,że Kamilniemusimieć samych szóstek i piątek, lepiejniech siętrochę pobawi zinnymi chłopakami. Myślałam, że po śmierci Piotra odpuści sobietrochę. A on zawziąłsięjeszcze bardziej. -Żadnych rozrywek? -No, możetrochę muzyka,wiesz, jak oni wszyscy. Aleteż raczej wsamotności. Boję się, że mój syn to typ teoretyka. Zamiastchodzić na dyskoteki, on pisze recenzje. Próbował je nawetpublikować,alenikt, oczywiście, nie chce znim gadać. W głowieDoroty błysnęła jakaś myśl. Wychodząc po wizycie,zapukałado pokoju chłopca. Otworzył z dziwnym wyrazem oczu. Przez ułamek sekundy była wnich niechęć, nawet wrogość. Dopiero kiedy zobaczył, że to ona, wzrokmu złagodniał. - Przepraszam,panie Kamilu- wciąż używała formy, któranajwyraźniej bardzo mu się podobała- nie chciałam przeszkadzać, ale dowiedziałam się, że pisuje pan recenzje muzyczne. Dlaczego nic pan nie powiedział? Aż urósłz zadowolenia. - E, jakietam recenzje! Takie tylko. - Jestem pewna, że nie takie tylko. Pokaże mi pan? - Interesuje paniątakamuzyka? Hip-hop? - spytał z powątHt? piewaniem. / - A dlaczego nie? Jestem za stara? - No,nie. Tylko. - Za poważna? -No właśnie. Pani się zajmuje takimi sprawami. - Jakimi? -Mama mówi, że pani chcezmieniać świat. - A wy nie? Zdawało mi się, żehip-hop to właśnie muzyka niezgody na świat. Pytasz,to znaczy, pyta pan, czy mnieto interesuje? Oczywiście. Interesuje mnie wszystko, co wyraża ducha czasów. - E, chybapani przesadza. -Przekonajmy się. Da mi pan przeczytać? Jestem pewna, żewarto to gdzieś opublikować. - Naprawdę? Może mi pani w tym pomóc? - Jasne. Później miałasię nieraz zastanawiać, czy po prostu tak wyszło,czy już wtedy podświadomie chciała go poderwać. Odwiedził ją kilka dni później. Ucieszyłasięna jegowidok. Choć sama nie umiałaby powiedzieć, dlaczego. Przecieżjeszczenie traktowała go jak faceta. Nawet nie przyszłojej to do głowy. Terazteż nie od razu. Dopiero po chwili poczuła się dziwnie. Kamil zachowywał się zupełnieinaczej niż w domu. Poprzednio odbierałago jako chłopca pełnego wątpliwości na własnytemat. Tym razem pewność siebie ażbiła od niego. - Wie pani, chodzę tędy ze szkoły ipomyślałem, że pewniechciałaby mnie panizobaczyć - zaczął rozmowę. -Zawsze jest pan mile widziany, panie Kamilu -odpowiedziałanieco zaskoczona. - Proszę niemówić mi przez pan. To głupio brzmi. - Zgoda, ale pod warunkiem, że pan też będzie mówił mi poimieniu. Bo inaczej będęsię czuła starąbabą. - Ciągle fajna z ciebie laska -powiedział, obrzucając ją taksującym wzrokiem. Zazwyczaj nawet najbardziej obleśne spojrzenia mężczyzn nierobiły na niej większegowrażenia. Była odporna. Teraz, niespodziewanie dlasamej siebie, speszyła się. Może dlatego, że Kamilbył taki miody. 8?. - Miły jesteś. - Próbowałaukryć zmieszanie zauśmiechem. -Nie sądziłam, żemogę jeszcze być laską dla chłopca w twoim wieku. Jestem prawie w wiekutwojej mamy. - Nie widzę problemu. Zamiast usiąść, przechadzałsię nerwowo,rozglądając się popokoju. Pomyślała zawstydzona, że nie powinna prowokować tegodzieciaka. Ale dziwnie jej się topodobało. - Noi jak? -spytał wreszcie. -Co myślisz o moichrecenzjach? - Myślę, żesąbardzo dobre - skłamała. Zauważyła, że całkiem otwarcie spoglądał w stronęnapoczętejbutelki cabemet sauvignon, którą wypatrzył na podłodze obokwersalki. Zanim przyszedł, popijała samotnie, jakcodzień. Przedwieczorem potrafiła jeszcze kontrolować ilość, zwłaszcza gdymiała cośważnego wplanie. Jak właśnie tego dnia. Po południuczekało ją pierwsze spotkanie w cztery oczy z informatorem. Pozwoliła więc sobie tylko na dwa kieliszki lekkiego wina. Teraz zrobiłojej siętrochęgłupio. Poczuła się przyłapana. - To co,możewypijemy tradycyjny bruderszaft- zaproponowała, aby jakoś wybrnąć z niezręcznejsytuacji. -Dobry pomysł. - Aż zabłysły mu oczy. -O! A ja myślałam, że nie bierzesz do ust alkoholu. Takprzynajmniej sądzitwoja mama. - E, mama. -Machnął ręką. Wyszła po drugikieliszek, starającsięuporządkować myśli. Co teżrobiła najlepszego? Proponowałaalkohol nieletniemu. Synowi odzyskanej po latach przyjaciółki. Co z tego, że w ilości symbolicznej. Symbol byłaż zanadto czytelny. Jednakrównocześniezaczęła ją ogarniać ciekawość, co z tego wyniknie. Kamilowi tradycja najwyraźniej nie była obca i nie miał zamiaru zrezygnować zżadnej części rytuału. Kiedy wychylili kieliszki, zabrałsię docałowania. Niby tylko w policzki, alewyraźnie zmierzałku jej ustom. Miała dużedoświadczenie w udaremnianiu takichzapędów, więc mu się nie udało. Jednak zamiar był wyraźny. Gdybyjeszcze miała jakieś wątpliwości,przycisnął ją iwyraźniepoczuła,że jest podniecony. Zauważyła, że jej serce też zabiło mocniej. Jużdawno żaden mężczyzna nie napalił się na nią takszybko i jawnie. Rozsądeknakazał jej się odsunąć. Łagodnie, ale stanowczo. Niezadowolonyz tego chłopak próbowałudawać,że wszystkojest w porządku. - No więc, cocisię najbardziej spodobało w moich recen: zjach? -spytał. ' - Na tejmuzyce znam się nienajlepiej. Aletwojeteksty sąw porządku. Ostre. ; Przypuszczała,żetego właśnie oczekiwał. Wrzeczywistości pisanina chłopaka przerażała ją. Była naładowanaagresją inienawiścią do świata i ludzi. Żebynie dać tego po sobie poznać, zaczęła mówićdużo i szybko. Po kilku minutach zorientowała się, żei Kamil już niesłucha. Nagle cała jego pewność siebiewyparowa;la, ramiona opadły. Przyszło jej dogłowy, że może zawiodła jakieś; jego nadzieje i stąd ta nagłazmiana nastroju. Podniósłsię nagle. [ - Przepraszam, muszęiść- powiedział,nie patrząc na nią. Zrobiło jej się żal chłopaka. - Wpadnij jutro. Dałam twoje tekstykierownikowi działukultury z "Głosu Krakowa". Chybaniektóre puści. - Byłoby fajnie. Dzięki -powiedział zupełnie obojętnie. Kiedy wyszedł, wypiła jeszczetrochę wina i odezwała się nagłos samado siebie, nadspodziewanie trzeźwo:- May, w cotysię, kurwa, pchasz? Następnego dnia odrana cochwila przyłapywaia się natym,że czeka na Kamila. Nie mogłaopędzić się od myśli onim. Nawetrewelacje, które usłyszałaod swojego informatora natemat łapówki, którą wziął senator Adler, nie były jużtakie ważne. Mogłamyśleć tylko o synu Aldony io tym, jak się podniecił, trzymającjąw ramionach,a co takwyraźnie poczułana swoim brzuchu. Wiedziała, że chłopak może przyjśćdopiero po lekcjach, byłprzecież prymusem. Do tego czasumusiała sięczymś zająć. Napisaławięc długiegoe-maila do Esther Goldman. Opowiedziałao spotkaniu z informatorem. Facet naprawdę postanowiłpójść na całość. Okazał się zdenerwowanympo czterdziestce laikiem o bladej cerze, zeskłonnością do tycia. Jak się spodziewała, samteż nie był czysty. Jako jeden z dyrektorów polskiegooddziału międzynarodowej siecisupermarketów pośredniczyłw korumpowaniu ludzi, od których zależały decyzje. Byłato rutyna, w wielu miastach urzędnicyzadowalali się ochłapami. Alew Krakowie radni okazali sięniespodziewanie oporni. Wcześniejuchwalili,że na Słonecznej Polanie powstanie park. I uparli się,że zdania nie zmienią,nie byłodo nich podejścia. Wtedy ten człowiek wyszukał AćUera. Senatorkiedyś mieszkałw Krakowie i zachował tu znaczne wpływy. A potemjuż wszystkoposzło błyskawicznie. Choć kosztowało sieć dwa miliony euro. Senator zadowolił się dwustoma tysiącami prowizji, resztę rozdzieliłmiędzy właściwych radnych i urzędników magistratu. Adler okazał się tak pewny swojej bezkarności, że nawet podpisał pokwitowanie. Nie przewidział,że zawiedziony w swych rachubach polskidyrektor,którego zagraniczni mocodawcypostanowili się pozbyć,wykradnie dokument z sejfu. Informator był gotów sypać do końca. Wyglądało to na zwykłą zemstę, ale dlaDoroty jego motywacje nie miały żadnego znaczenia. Ważne było, że miała swój temat. Pierwszy hit, na którym znów mogławypłynąć. Na koniec e-maila, który wysłała do przyjaciółki,nie odmówiłasobie refleksji:Wiesz, Esther, z jednej strony się cieszę, bo toniewątpliwie mójsukces. Równocześnie czujesięcoraz bardziejzdohwana. Z pozoru taafera nie wiążesię z naszą "sprawą kamieniczników ". Ale jeśli się zastanowić, to wszystkosię jakoś splata. Wszystko w tym kraju toniew jakiejś mazi. Pamiętam, jak w szkole nie znosiłamŻeromskiegozakatowanie nas tym zakalcem "Rozdziobią nas Kruki, wrony". Terazwidzę, że stary nudziarz miał rację. Nie zostawia nam aniokruszka. Tymczasem Kamilawciąż nie było i teraz już niewiedziała, cozesobązrobić. Stanęła wokniei patrzyłatak prawie godzinę, ażsię pojawił. Z trudem powstrzymała się, by nie czekać naniegowotwartych drzwiach. Nie zdołała zapanowaćnad sobąi napowitanie pocałowała go wpoliczek. Znów promieniował energiąi pewnością siebie. - Dziś ja coś przyniosłem do wypicia. Wyjął ze szkolnego plecaka butelkę oryginalnego beaujolais. I to wcale niemłodego. -To szaleństwo! - zawołała. -Skąd miałeś na to pieniądze? Oczywiście, matka Kamila nie była biedna. Ale nie była teżrozrzutna. I na pewno nie szalała z kieszonkowym dla syna. -Co się martwisz? - Wzruszył ramionami. -Nie narzekam nabrak kaski. - Tak? Ciekawe, jak to się robi. Nauczyszmnie? - Różnie. Trochę się handluje. No wiesz, płyty, programy. - Piraty? 88Spojrzał na nią zczymś w rodzaju politowania. - Pytasz, jakbyś nie wiedziała. Oczywiście, że wiedziała. I nawet sięspecjalnie nie zgorszyła. Wtym kraju była to norma. Pomyślała,że Kamilrobi po prostuto, co wszyscy koledzy. Żeby nie odstawać od grupy. On tymczasem otworzyłbutelkę i jak barbarzyńca nalał wino do brudnychkieliszków, które stałyna barku od poprzedniego dnia. Wypiłszybko prawie całą zawartość swojego. Denerwował się bardzowyraźnie. Położyła mu delikatnie dłoń na ramieniu. - Usiądźmy -powiedziała. -Pogadamy o twoich recenzjach. Może mi opowiesz cośo tej muzyce? - Nie! -Prawiekrzyknął. -Rozbierz się. Trochę była zaskoczona, atrochę nie. - Tak od razu? -spytała. -Tak! - Dobrze. Nie musisz krzyczeć. Wypiła kilka łyków, odstawiła kieliszek i zaczęła rozpinać spódnicę. Kamilnalał sobie odnowa, usiadł na wersalce i patrzył nanią. Spódnica zsunęłasięz bioder. Dorota odpinałaterazpo kolei guzikiod bluzki,a on dosłownie pożerał ją oczami. Nie umiałaby tegoinaczej nazwać. W swoich tekstach zawszeprzywiązywaładużą rolędo unikania wyświechtanych zwrotów i teraz zastanawiała się,jak by topowiedziećlepiej. Nic nie przychodziło jej na myśl. Mogło się wydać głupie, że stojąc przed chłopakiem już tylko w majtkach i biustonoszu, zaprzątała sobie głowętakimi sprawami. Alew końcu język był jej zawodem. A dzięki temu mniej się peszyła. Doświadczeniaz mężczyznami, których niebyło przecież mało, nigdy do końcanie wyzwoliłyjej ze skrępowania. Ostatnio, a było tojuż dośćdawno, rozbierała się najchętniej po ciemku. Teraz, podwygłodniałymspojrzeniemKamila, było tojeszcze trudniejsze. Sięgnęła po lampkę z winem, opróżniła ją,wzięła głębokioddechi pozbyła się stanika. Chłopakpoczerwieniał, odstawił swój kieliszek na podłogę, zacisnął dłonie na udach. Dyszał teraz szybko inieregularnie. Poczuła się jeszczebardziej nieswojo, a jednocześnie niemogłaby się już wycofać. Odwróciła się do niego tyłem i w tej pozycji zdjęła majtki. Zdawała sobiesprawę, że w ten sposóbprowokuje go podwójnie. Ją też zaczęło to już podniecać. Wyczula, żewstał i zrobił krok w jej stronę. Szybko okręciła się z powrotem. - I co? -spytała. -Nie jesteś zawiedziony? 89. - Cicho! - rzucil niecierpliwie. Upadł nakolana i zaczął całować ją po udach ibrzuchu. Wyczuwała w tym jakąś zajadłość, która mogłaby obudzić w niej lęk,gdybynie była taka przyjemna. Wsunęła mu palce we włosy i delikatniepieściłatył głowy. Ale on wcale nieoczekiwałdelikatności. Pchnąłją w stronę wersalki. - Zaczekaj- powiedziała. -Może pościelimy? W odpowiedzi poderwał się, wziął ją na ręce z takąłatwością,jakby nic nie ważyła,i niemal rzucił na wersalkę. Nie zdążyłasięzdumieć, skąd tylesiływ tymszczupłym i na pozór wątłym ciele,kiedyrunął na nią całym ciężarem. - Tysię nie rozbierzesz? -spytała słabo. - Nic nie mów! Itym razem jego niecierpliwość bardziejją wzruszyła niżrozgniewała czy napełniła strachem. W następnej chwili poczuta gowsobiez takąsiłą, że krzyknęła. Nie z bólu,raczej z zaskoczenia. Była toostatnia rzecz, o jaką podejrzewałaby tegoukładnego chłopca, który jeszcze dwa dni wcześniej prawił jej wyszukane uprzejmości. Conie znaczy, że się zawiodła. Przeciwnie. Już bardzo dawnonie poczuła w łóżku czegoś tak przejmującego. Właściwie nie pamiętaław swoim pokręconym życiu takiego doznania. Kamil byłniezręcznyi gwałtowny, rozbijał ją, miażdżył irozgniatał. Dawniej wolała delikatniejszychmężczyzn. Teraz wszystkoposzło bardzo szybko i zaczęłakrzyczeć,nie zważając naotwarte okno. A Kamil jakby w ogólenie zwracał uwagi na to, co się z niądziało,zadyszany i gorący, zzastygłym na twarzy wysiłkiem, jakby to był bieg nabardzo długim dystansie. Bo i był. Dorota, niespodziewaniedla samejsiebie,znówpoczuła, żeto nadchodzi,a on był wciąż nieobecny, jakbyona niemiała dla niego żadnegoznaczenia. Znów krzyczała, ale chłopak zdawał się nie słyszeć. Uspokoiła się iodprężyła. Jeśli chodziłoo nią, mógłbyjuż przestać. Wcalesię na to nie zanosiło. Próbowała go rozbierać, ale onstrząsał z siebie jej ręce. Tylko więc gładziła podkoszulą jego skórę, suchą i gorącą. Wreszcie, powoli, przyszło po raz trzeci, a potem ogarnęły ją wyczerpaniei senność. Zapadła wdrzemkę,wciążczując go przez sen. Ocknęłasię, kiedy nagle przestał,zsunął sięz nieji usiadł nabrzegu wersalki. I znów, jakpoprzedniegodnia, zobaczyła jegobeznadziejnie opuszczone ramiona. 90- Może zrobimy to inaczej? - spytała cicho. -Źle ci było? - odpowiedział z rozdrażnieniem, niemal płaczStliwie. Ja; - Było mi bardzo dobrze. A tobie? i"; - O mnie się niemartw. - Pozwól mi spróbować - poprosiła, kładąc mu dłoń na udzie. Odsunął się, ni to zezłością, ni zobrzydzeniem. , - Muszę już iść - wybełkotał. Wtedy po raz pierwszy pomyślała,że jej nowy kochanekza;, ćhowuje się, jakby był pod działaniem amfetaminy. Samaje znała. Dobrzepamiętała, co to za huśtawka. ^ 'i; Bukowski oderwałsięod komputera Esther ogłuszony. Lektura dawnych e-maili Doroty podziałała na niego jakseria ciosów,i z których każdynastępnybył mocniejszy od poprzedniego. Dłu.,''go nie mógł się pozbierać. Jak mogłasię tak zaplątać? Za dużo na siebie wzięła. Nie wystarczyła jej sprawa kamieniczników? ^ Musiała równocześnie przypiąć się do Adlera i jegołapówek? A co najgorsze, zaczęła najwyraźniej deptać popiętach produVcentom amfetaminy. Naco liczyła? Żektoś taki jakPolonez);; oszczędzi ją po starej znajomości? Że senator pozwoli zniszczyć? {;;swoją karierę ida się zamknąć zakratami? Chyba nie była ażtak; naiwna. Zdawała sobie sprawę,z jakimi siłami igra. I musiała byćj ia granicy załamania. Inaczej przecież nie wdałaby się w ten szai leńczy romans. - Czy ona zgłupiała? -odezwał się wreszcie. -Nie zorientowałaft się, że gnojekjestna amfie? ' ; Goldman uśmiechnęła się. i; - Po prostu była zafascynowana tym chłopcem. - Śmiertelne zauroczenie. -Bukowski zdobył się na rozpaczliwe; Szyderstwo. - Poleciała, jakćma do ognia. Nieona pierwsza, nie onaostat^ nią. Skąd mogła wiedzieć? - Jakto, skąd? Nie miała osiemnastu lat. Niejedno w życiu widziała. W swoichnajlepszych latach sama nieraz pomagała sobiedopalaczem. -Opowiadasz! W komunie? Skąd by wzięła takie rzeczy? - Coty,Esther,dziecko jesteś? A, prawda, przecież wyjechałaś w wiekuszkolnym. Więc pozwól sobie uświadomić, żeza naA91. szych czasów psychedryna była normalnie w aptekach. Wystarczyłomieć kumpla po medycynie. Dorota dobrze wiedziała, jakto działa. I co, nagle oślepła? Goldman zaśmiała się. - Po prostu jesteś zazdrosny, Adamie. -Zwariowałaś? - To nie ja zwariowałam. To ty obudziłeś się za późno. Terazniemożesz znieść,że przeżyła z tym chłopcem coś, czego nigdy nieprzeżyła z tobą. Rozumiem, że to może byćdla ciebie przykre. - Co za brednie. Chceszpowiedzieć, żeciebie też zawiodłem? - Nie zachowuj sięjak europejski samiec. Ja tonie Dorota. Nieumiempostawić sięwjej sytuacji. Pomyśl,jaka ona musiałabyć samotna. I fizycznie, i psychicznie. -Aż tak, że chciała popełnić samobójstwo? -Napewnobyła gotowawiele zaryzykować. - Ico zyskała? Paręnumerów z takim małym gnojkiem? Któryczul sięmocny tylko na spidzie? - Wciąż przemawia przez ciebie złość, że mogło być jejdobrzez innym. Ale typrzecież nie dałeś jej szansy. Zamilkł. Co miał odpowiedzieć? Sam przecież często robił sobie w duchupodobnewyrzuty. Niewyciągnąłdo Doroty ręki, kiedynajbardziej tego potrzebowała. Ale i ona nie była bez winy. Przecież nie tylkoon się od niej odwrócił. Odstraszaławszystkich. Te jej dziwne znajomości. KiedyśDusior. Można było się odrazu założyć, że z przystojnego chuligana wyrośnie w końcu zwykły bandyta. Tymczasem ona,zamiasttrzymać się jak najdalej,kumplowała się z nim,korzystała z jego pomocy i sama mu pomagała. Teraz znów ten szesnastolatek, też na prostej drodze dowykolejenia się. Esther dobrze było gadać, bo musiała ją znosićtylko przez Internet. 16Wstali wcześnie. Bukowskinajpierw nie mógłsiędobudzić, potem próbował dobierać się do Esther,aleona popędzała go:- Niema czasu na głupstwa. Musimy zdążyćdo sądu, jeśli niechceszryzykować, że inni cię ubiegną. Nie zapominaj, że chodzio domniemanego zabójcę Doroty. Z niechęcią przyznał jej rację. Na dziewiątą zostałowyznaczo"' ne posiedzenie sądu dla nieletnich, który miał zdecydować odal;1": szych losachKamila Flisa. Bukowski niespodziewał się rewelacji. Chłopak najpewniej zostanieskierowany na badania psychia; tryczne, które potrwająkilka tygodni. Mimo wszystko sprawytrzeba było pilnować. Zanimzdążyli wyjść, zadzwonił młodszy inspektor Horoszko. - Cześć, Buko. Siedzisz? Jeśli nie, to usiądź. Bukowski posłusznie opadł na łóżko. - Co sięstało? -Polonez uciekł. - Żartujesz sobie, prawda? -Ani trochę. W nocy dał nogę zwięziennegoszpitala. -Jak to możliwe? Przecież po ucieczce Kolibraminister przysięgał, że najgroźniejszych gangsterów obejmąspecjalne procedury. - Właśnieobjęły. -Były policjant zaśmiał się szyderczo. - Ktoś musiał mu pomóc. -Brawo, bystry jesteś. Na pewno ktośmu pomógł. Nie pytaj,kto. Na razie nic więcej nie wiem. Spotkamysię w sądzie. Możecoś wywęszę. Przed salą rozpraw spotkali kilkoro dziennikarzyz lokalnychgazet i radia. Ze względuna osobęDorotysprawa budziła większe niż zazwyczaj zainteresowanie mediów. Zielony takżejuż był. Bukowskidojrzał go stojącego przykorytarzowym oknie, wychodzącym na aleję Powstania Warszawskiego. Nie podszedł, bokolega nie był sam. Stał z młodą osobą, którejBukowski nie znał. Choćchętnie by poznał. Niewysoka szatynka należała do gatunkukobiet,na które zwracał uwagęodruchowo, bez dodatkowych argumentów. Ale musiał się z tym ukrywać. Niebył sam. Poza tym nieznajoma wydawała się o wiele za młoda. Wyglądała najwyżejna dwadzieściapięć lat. Nie miał zamiaru sięwygłupić. W tej samej chwili Zielony szepnął jejcoś do ucha, a ona popatrzyła na Bukowskiego zwyraźnym zainteresowaniem. Możewięc jednak? Goldman też przyłapała spojrzeniedziewczyny. Rzuciłaniechętnie;- Sępy już krążą. - A my to co? - spytałz uśmiechem. -My nie szukamy sensacji, tylko prawdy. Bukowskipomyślał: Akurat! Nie powiedział tego głośno, żebynie drażnić swej towarzyszki. W końcu coś jej zawdzięczał. Zielonydołączyłdo nich niebawem. - A ta panienka tokto? -niewytrzymałBukowski. - Magda Trela. -Kolegaskrzywił się lekceważąco. -Kręci sięprzy "głosie Krakowa". Jeszcze jedna głupia smarkula, która koniecznie chce zostać dziennikarką, zamiast trzymać się od tegozawodu jak najdalej. - Powiedz lepiej, żeboisz się konkurencji młodych wilczków. -Jeszcze długo nie. - Zielony wzruszył ramionami. -A ty co? Poczułeś podwyższony poziom testosteronu? Uważaj,wtwoimwiekumoże tomieć szkodliwy wpływ naprostatę. - Dzięki za troskę, bez obaw. Zmoim testosteronemradzęsobie na bieżąco. - Męskieświnie - obruszyła się Goldman. -Brawo, Esther! Nareszcie mówiszjak prawdziwa Amerykanka - zaśmiał się Zielony. Bukowskiemu nie podobał się tenkierunek rozmowy. - Słyszałeśjuż,najlepiej poinformowany reporterze,oucieczce Poloneza? -spytał. - Żartujesz? Wszyscy słyszeli. Ten kraj zamienia się wgroteskę. Bogu ducha winnych ludzi wsadzają, a największym gangsterompozwalają uciekać. Zamilkli, bo właśnie zzazałomu korytarza wyłonili się policjanci, prowadzący skutego Kamila Plisa. Z tyłu szłajego matka wtowarzystwie mecenasa Nurskiego. Bukowski stykałsiękiedyś z Aldoną Flis. Kojarzyłją nawet z jakimiśdawnymitekstami z czasów pierwszej Solidarności. Ale gdyby nie wiedział,że to musi być ona, pewnie by jej teraz nie poznał. Niewyglądała nawet staro,tylko twardo. Jakby za wszelką cenę starała sięnie reagować na kolejnespadające na nią ciosy. Szła szybkim,pewnym krokiem kobiety interesu,niespuszczając wzroku. Patrzyła prosto przed siebie, nikogo na sądowym korytarzu niezauważając. Nurski trzymał się znacznie gorzej niż jego klientka. Miał opinię jednego z najbardziejcwanych krakowskich adwokatów, niebyło jednak tajemnicą, że najważniejszą sprawę swego życia94^przegrał. Jegojedynacórka teżbyła narkomanką. I totaką z satmego heroinowego dna. HWeszli nasalę rozpraw i drzwizatrzasnęły się za nimi. Nikt nieiwiedział, na jak długo. Mimowszystko dziennikarzenie odchoi dzili, choć tracili wierszówkę, którą mogliby w tym czasie zarobić na innych tematach. Wszyscy stawiali się zapewnena miejscu Do;' roty. Czuli, że coś takiego mogłoby się przytrafić każdemu w tym zawodzie. Jej los dowodził, że niekoniecznie trzeba było wyjeżI dźaćdo Bośni, Czeczenii albo Iraku. Czekaliwięc. Godzili się naI wet z tym, że sąd trzymałich za drzwiami. Niecierpliwiła się tylkor Goldman. - W tym krajunicsię niezmienia. Ciągle interes bandyty jestt lepiej chroniony niż dobro jegoofiary. ; Posiedzenie potrwałozaledwie godzinę, a potem drzwi salir rozpraw otwarły się i wyszedł przez nie Kamil, już bez kajdanek. Policjanci wprawdzie towarzyszyli mu nadal, aleraczejpo to,żeft by go chronić. Aldona Flis wyglądała równie niewzruszenie,jak przed godziną. Może tylko nie była już takablada. Na smutneji twarzy mecenasa Nurskiego błąkał się chytry, profesjonalnyr uśmieszek, niby grymas klauna. , -Co się dzieje? -wykrzyknęła Goldman. - Jak to co? -Zielonywzruszył ramionami. -Wypuścili go. - Nawet bezprocesu? -Widocznie mieli powody. W tej chwili wszyscy rzucili się ku drzwiom,bo właśnie stanęła w nich młoda, przystojnasędzina, przewodniczącaskładu orzekającego. Natychmiastwyciągnęły się wjej stronę mikrofony. - Pani sędzio, co sięstało za tymi drzwiami? -spytał jakiś dra; matyczny głos. i,Kobietaspojrzałana tłoczących się dziennikarzy z lekkim politowaniem. - Mogę państwu powiedzieć tylkotyle, że sprawa przeciwkoKamilowi F. została umorzona. - Dlaczego? -wykrzyknęła dziewczyna, którą Zielonyprzedstawił jako Magdę Trele. - Z powodu braku dowodówwiny podej rżanego. -Jakiego braku dowodów? Przecieżsię przyznał! - Powtarzam: mogę państwu tylko powiedzieć, że przedstawionedowody okazały się niewystarczające. Właściwie wogóleich95. nie było - dodała ciszej, jakby od siebie, prywatnie. Poczym odnowa przyjęła oficjalny ton: -Towszystko. Dziękuję państwu. Schodziliwzburzeni po schodach, kiedydogonił ich Horoszko. - Widzę, że kwiat krakowskiej żumalistyki, wzbogacony o silnyakcent nowojorski, jest zbulwersowany? -A pan nie? -spytała ze złością Goldman. - Za dużo tych emocji jak na jeden poranek. Biomet bez tego był wystarczająconiekorzystny. A tu jeszcze najpierw ucieka najpilniej strzeżony gangster, a później miłosierny sądwypuszcza następnego zabójcę. -Ja się tegospodziewałem. -Czego? Że Polonez ucieknie? Czy że zwolnią małego? - Jednego i drugiego - odpowiedział skromnie Horoszko. -Jak to? - Jeśli państwo pozwolą postawić sobie drinka, to chętnie podzielę sięz państwempewnymi spostrzeżeniami. -A jakipan będzie miał w tym interes? -spytała Goldmanobcesowo. - Przyjemność przebywania w państwa towarzystwie. -Byłypolicjant skłonił głowę. - Dowcipniś! -parsknęła Amerykanka. Wzięli taksówkę i pojechalido Króliczych Oczu, jednej z nowychkafejek przy placuŻydowskim. O tejporze panował tu całkowityspokój. Wnętrze zdobiły starefotografie, utrzymane w sepii aktyz lat dwudziestychubiegłego wieku. Nagie kobiety na zdjęciachmiały dorobione czerwoneoczy, co wyglądało zabawnie, aleteżniepokojąco. Horoszko przyniósł z bufetu wytrawne martini dlaAmerykanki, dla dziennikarzy po piwie, a dla siebie herbatkęz kwiatów hibiskusa. - Słuchamy pana, inspektorze- rzuciłaniecierpliwie Goldman. -Cóż, jeśli chodzi o Plisa, sprawa jest prosta. Jak mówią moje źródła w policji, jedynym dowodem,jaki mieli, było jego przyznanie się dowiny. A ono zostało zdobytenielegalnie. To wszystko. Sądnie miał ruchu. - Mógłby mipan wyjaśnić zawiłości polskiego prawa? -spytałaGoldman. - Nie jest onobardziej zawiłe niżamerykańskie. Nieletni musi być przesłuchiwany w obecności jednego z rodziców albo psychologa, Chłopcy z dochodzeniówki tego nie dopilnowali. Kiedy96rfapali małego, nie chcielimu dać czasu na dojście do siebie. Wzięligo od razu wobroty iw parę minut wyciągnęliz niego,co chcieli. I tak byli szczęśliwi, żemachnęliręką na resztę. Anadrugidzień,w obecności sędziego dlanieletnichi matki, cwany smarkaczwszystkoodwołał. Przysięgał, że policjancigo straszyli, wywieralipresję itak dalej. Że się przyznał, bo chciał,żeby mu wreszciedali spokój. Noi dupa mokra. - Jak to? Ainnedowody? Zmiejsca zbrodni? - Nie mażadnych dowodów, proszępani. Fakt,całe mnóstwoodcisków palców. Ale to nicdziwnego, pani May prowadziła domotwarty. Nienależą do żadnych osób notowanych. Zresztą, osobynotowane naogół dbają, żeby odcisków nie zostawiać. - A wyniki sekcji? Próbki tkanek? Ślady spermy? Materiałporównawczy naDNA? Młodszy inspektor rozłożył ręce. - Nie ma. -Jak to nie ma? - Poprostu. Ktoś wyniósł, wyrzucił, zniszczył. Nie wiadomo. Niema i już. Krótko mówiąc, śledztwozostało tak spaprane, jaktylko można. - Skandal! -wybuchnęła Goldman. -Jeśli pan jeszcze powie,że nie mażadnych dowodów na Poloneza. - Też marne. Jestświadek koronny, niejaki Dzikus. Koleś, który sam próbował zająć miejsce bossa, ale był za cienki. Wystraszył się iuciekł doAmeryki. Nasi namierzyli go w Nowym Jorkui wystawili przyjaciołom z FBI. - Jakto do Ameryki? -zdziwiłsię Bukowski. -Z fałszywąwizą? - Dlaczego zfałszywą? Zprawdziwą. Amerykanie też ludzie. W każdym razie,po pół rokubył z powrotem i poszedł na układ. Cały aktoskarżenia o te zabójstwa na zlecenie wisina nim. Problem w tym, żekoleś,zdaje się,teżbył zamieszany wmokrą robotę. Jeśli mecenas Haładaj zdoła to udowodnić, będzie po świadku koronnym i po oskarżeniu Poloneza. Wtedywłaściwie będziego można skazać tylko za tenieszczęsnekamienice. - Niesłychane. -Goldman pokręciła głową. - To sięzdarza, proszę pani -powiedział Horoszko. -Takżew Ameryce, prawda? - A co mipan ciągle wyjeżdżaz tą Ameryką. Polskato jest teżMój kraj. Chce mi go panodebrać? ,.-.,97. - Boże broń. Tylkow takim razie powinna pani wiedzieć, jakion jest. Mnie też sięw nim dużo rzeczy nie podoba. Też czasemwolałbym żyćgdzie indziej. kiedy indziej. Zatrzymał wzrok nautrzymanym w sepii akcie nad stolikiem. - No, popatrzcie tylko. Musicie przyznać, że przed wojną światową nawet panienki były inaczej zbudowane - zmienił temat. -Zdecydowanie mniej kościste. W tej chwili Bukowskiemu te starefotografie, niewiedziećczemu,skojarzyły się z dopiero copoznaną Magdą Trelą. WobecnościEsther nigdybysiędo tego nie przyznał. Spytał więc tylko:- To lepiejczy gorzej? -Wybórnależy do ciebie. - Nieprawda. To media decydują, co sięnam podoba. - Media kłamią - rzucił emerytowany policjant. -Samiwiecieotym najlepiej, państwo żurnaliści. Trzeba się uodpornić. Późnymwieczorem, w programie poświęconym bezpieczeństwu obywateli, wystąpiłwtelewizji poseł Waligóra. Zwyklewyluzowany, grający gwiazdę mediów, teraz z trudem nad sobąpanował. - Jeśli pozwolonouciec komuś takiemu jak Polonez,to znaczy,że w tym kraju nikt już niemoże spać spokojnie - niemalkrzyczał do kamery. Bukowski powiedział doEsther:- Ty, popatrz. Stary Kowalski miałrację. Ten facet ma woczachśmiertelnego cykora. W nocy niemógł spać. Mrok gęstniał,nie tylko w pokoju, alei w jego głowie. Niewiadomych wciążprzybywało. Jeśli to nieKamil Flis zabił Dorotę, wszystkosię rozsypywało. A może jednak on? Wkażdym razie, okoliczności musiały być dużo bardziejskomplikowane,niż się wcześniej wydawało. Leżał na wznakw ciemności, słysząc obokspokojny oddech Esther, i próbował poskładać z tych niekompletnychpuzzli choćby fragmenty sensownej całości. Ktoś musiał byću niej przed Kamilem. Czytylko ktoś jeden? A może dwóch,trzech? Sąsiedzi zeznawali, że Dorotę odwiedzałowielu mężczyzn. Przyjaciół już nie miała, więc informatorzy, albo kochankowie. To tylko Esther zdawało się, że jej przyjaciółkaprzed Kamilem żyła w cnocie. Czy to któryś znich ją utopił? Czy98"yjednakKamildostałszału, kiedysię dowiedział, że niebyła mu81wierna? Kto może wiedzieć, co strzeli do głowy takiemupętako^wi? Niemożnabyło nawetwykluczyć, że kto inny ją uderzył, ktoB;innydusił,a jeszcze kto inny wepchnął podwodę. Pewnebyło tylko, że Dorotarozebrałasię i weszła do wanny dobrowolnie. Na kogo czekałaś? - Bezwiednie zadał to pytanie półgłosem,jakby chciał wywołaćjej ducha. :Esther westchnęłaprzez sen, poruszyła się, apotem powie^działacałkiem wyraźnie, choćnieprzytomnie:A- Na ciebie. A"Aż zadygotał. Poczuł dławienie w gardle. Odsunął się od ciepłefego ciała kochanki nasam skraj posłania. Musiałominąć wiele miSnut, zanim zdołał z powrotem zebrać myśli. Jeszcze jedna sprawadręczyłago od samego początku. Wdąż nie mógłuwierzyć, by Dorofi'ta płaciła temu szczeniakowi za seks. Bez trudu pogodził sięz myślą,'-żez nim sypiała. W ostatnich latachrzucała się w różne, coraz bar. dziej szalone awantury. Ale na pewnonie musiała nikomupłacić. X,;Uniósł się nałokciu ipotrząsnął śpiącą Esther. Obudź się. - Co? Która godzina? - wymamrotała. -Nie wiem. Nieważne. '^.'. Przysunęła się i przerzuciła przezniego nogę. ;- Przecież wiesz, że nie musisz mnie po to budzić - zamruczała. IIOn tym razem leżał nieruchomy inieczuły. To ją odrazuotrzeź%wiło. fiS^-Więc o co ci chodzi? - spytała. -Znów o Dorotę? - Niepowiedziałaśmi jeszcze wszystkiego, prawda? i.?;-Oczywiście, żenie. Pewnych rzeczy facetom się nie mówi. ^';- Płaciła mu? - spytał wprost. i. Oczekiwał gwałtownego zaprzeczenia. Miał nadzieję, że EsJ61ther właśnie tak się zachowa. Tymczasem ona odpowiedziałaz wahaniem:^Ę. - W pewnym sensie. :%"-Coznaczy w pewnym sensie? Usiadła i zapaliła nocną lampkę. Jej piersi, ciężkie i białe, zagkołysały się przed jego oczami. Sięgnęła polaptop, uruchomiłasystem, wyszukała plik. Bez słowa podsunęła mu świecący ekran. Tego e-maila jeszczenie znał. Przykryła siękocem i zamknęłajij^'oczy,a on czytał:. Moja Droga Esther,Pamiętasz,jak mnie ostrzegałaś, żebym nie zadawala się dłużejz Kamilem, żebym zerwała z nim, póki czas? Obawiam się,że w jakimś stopniu miałaśrację. Ale Ty nie jesteś mną. To,czego się w końcu o nim dowiedziałam, jeszcze mocniej mniez nim związało. Zaczęło się odtego, żekilka razy pożyczył ode mnie pewnesumypieniędzy. Powiedzmy,że jak namoje możliwości, nawetdośćznaczne. Zawsze oddawał. Nie okłamywał mnie, niezmyślał żadnych historyjek, na co mu sq potrzebne. Prosił, żebymmu zaufała i o nic nie pytała. Domyślałam się,ie ma kłopoty, ale wciąż nie wiedziałam, jakie. Pierwsza pożyczkazbiegła się z wielkim nalotem policji na giełdę komputerową w Bronowicach,gdzieodchodzi handel pirackimiprogramami. Pisałamci, że ontakże handlował piratami. Myślałam, że zabrali mu towar, że wpadł z tegopowodu wdługi. Nie wiedziałam, ie sprawa wyglądao wiele gorzej. Musze przyznać Ci rację,byłam zaślepiona. Trochę to trwało,zanim zorientowałam się, że jestuzależniony od amfetaminy. - Ale bystra! -nie wytrzymał Bukowski. - Jeśli chciałeśjej udzielać dobrychrad, to trochę się spóźniłeś - wymamrotałaEsther na poły przez sen. Miał ochotę rzucić w nią jejwłasnym komputerem. Opanowałsięi czytał dalej:Może mnieznówpotępisz, ale teraz tym bardziej muszę z nim być. Sama, jakwiesz, miałam swoje problemy. Wiem,jak to jest. Jak mogłabymgo zostawić w biedzie? Poza tym, co tu kryć, darzę go uczuciem. I mam nadzieję,że on tez, na swój sposób, je odwzajemnia. -Boże, ona naprawdę w to wierzyła? - szepnął. Dziś także przyszedłdomnie. Znówbył w swoim podwyższonymnastroju. Teraz jużwiedziałam, że po kolejnej porcji spida. Cóż, wolęgo takim, niż wówczas, kiedy ma doła, jak to się teraz mówi. Pocieszam się, że uzależnienie od amfetaminy to jednak nie to samo, coheroinizm. Dużo łatwiej zniego wyjść. Pomogę mu. Amfetamina ijej pochodne nie powodują fizycznego uzależnienia, wyłącznie psychiczne. Trudno tylko wytrzymać podłenastroje,w jakie sięwpada po odstawieniu (coś o tym wiem). 100Mamdobrego psychologa,który co jakiś czaswydobywa mnie z ciągów alkoholowych(a ze niedo końca skutecznie, tojuż nie jego wina). Namówię Kamila, żeby tez skorzystał z jego terapii. Na pewnosię uda. A na razie muszę byćprzynim, żeby niespotkało go cośjeszczegorszego. Zwłaszcza po tym, co usłyszałam izobaczyłam dzisiaj. Jak wiesz,kiedy mijest dobrze zfacetem w łóżku, zaraz po miłości zasypiam. Panuje ogólne przekonanie, żeto męskaprzypadłość,więcmoże coś nie jest całkiemw porządku zmoimi hormonami. Takmami już. Jeden palant nawet mnie okradł wtakiej chwili, a ja sięnie obudziłam (pisałam ci już o tym? ). AleKamil nigdy! Nowiec dzisiaj też już prawie spalam. Naglezadzwoniła jego komórka. Ma taki przenikliwy sygnał. Udawałam, że śpię dalej. Rozmawiałbardzo cicho i ostrożnie, aleten po drugiej stronie krzyczałtak głośno,że wszystko słyszałam: "Żarty się skończyły, koleś! Wiemy, gdzie jesteś. Jeśli w ciągu godzinynie wyjdzieszod niejz kasą,odjebiemy ciebie i tę starą sukę także". Możesz sobie wyobrazić, jakmnie zmroziło. Nawet się nie poruszyłam, a czas mijał. Zbierał sięmoże kwadrans,zanim mnie obudził (to znaczy, on tak myślał) i powiedział, że potrzebuje trzy tysiące. Boże, to była prawie cała mojarezerwa na czarnągodzinę. Limitna karcie miałam dużo mniejszy,musiałam pójść do banku. Czy mogłam mu odmówić? Zebrałam się na odwagę i powiedziałam mu, żedostanie pieniądze, pod warunkiem, że zerwie z tym środowiskiem, przestanie braći pójdzie ze mną do psychologa. Nie pytał, skądwiem. Rozpłakał sięi przytuliłdo mnie, jak dziecko. Mówię Ci,wstąpiła we mnie takaenergia, że byłabym gotowa bić się z całym światem,byleby jegoochronić. Zebrałam się raz dwai pobiegłam do banku. Dokładnie godzinę po telefonie Kamil wyszedł ode mnie z pieniędzmi. Patrzyłamprzez okno,dokąd pójdzie. Wyobraź sobie,że te dranie nawet sięniekryły. Czekalina ławce na Plantach, naprzeciwko mojego okna. W zasięguteleobiektywu. Tego nie przewidzieli. Wzięłam aparat i porobiłam im zdjęcia. Niech tylko Kamil będzie bezpieczny, jużja ich dorwę. - Onanaprawdę całkiem oszalała - powiedział z rozpaczą. -Wygląda na to, że tooni ją dorwali. - Prosiłam ją, żebybyła ostrożniejsza - przyznała Goldman. -Tylko żedo niej nic nie docierało. Przypomniałsobieinformację z policyjnych akt, żewkomputerze Doroty ktośdokładnie wyczyścił twardy dysk. Trudno było101. przypuścić, że zrobiła to sama, w końcu było to jej narzędziepracy. Ktoś inny opróżnił pamięć. I tofachowo. Jedyne ślady pozapiskach Doroty zostały wlaptopieEsther. - Pokazywałaśto policji? -spytał. - Chyba jesteś chory. Jak mogłam mieć do nich zaufanie? - Faktycznie, nie popisali się. -Pokiwał głową. -Aż dziwbierze, że możnatak spieprzyć śledztwo. - Więc może niezrobili tegoprzypadkiem - odpowiedziałaGoldman. -Pomyślałeśotym? 17Następnego dnia wyszli po kolacji z Alefa,ale do hotelu już niedoszli. Dali się zaskoczyć jak dzieci. Przechodząc Szeroką naprzeciwko komisariatu policji, nawetniezwrócili uwagi na samochódblokujący część jezdni i migający awaryjnymi światłami, jakbyczekał na zwolnienie się miejsca na parkingu. Bukowski nie zdążyłnawet pomyśleć, kiedy oparty o karoserię mężczyznachwyciłgowpół i dosłownie wrzuciłdo środka. W następnej chwili Estherznalazła się obok. Samochód ruszył bez pośpiechu i niedługo później skręcił w Starowiślną, w stronę mostu. - Można wiedzieć, oco tu chodzi? -spytała Goldman. - Ucisz się, Żydówo -odpowiedział leniwie jeden z napastników. -Albojacię uciszę na wieki. Przed skrzyżowaniem z Wielicką zatrzymalisię naczerwonymświetle. Bukowski pomyślał,żeto może ostatnia chwila,żebyspróbować ucieczki. Nie miałpojęcia, dokądich wiozą. Realnośćsytuacjijeszcze do niego niedotarła. Wciąż czuł się jak w kinie. Wcześniej kilkarazywżyciu miał podobne wrażenie. Kiedy spowodował zderzenie, a jego samochód, odbiwszy sięod innego, sunąłbezwładnie, obracającsię w kółko na szosie, a potem koziołkował po łące. Kiedyw stanie wojennym wyrwałsię żołnierzomzpatrolu iuciekał ciemnąulicą, słys-ząc za sobą okrzyki:"Stój,będę strzelał! ". Kiedy w górach zsuwał się po oblodzonym stoku,straciwszy czekan, a wirowanie krajobrazuw oczach do złudzenia przypominałoefekt z filmowej kamery. Wiedziałwięc, że powrót dorzeczywistościoznacza utratę sił i pustkęw głowie. Jeślimiał działaćskutecznie, powinien zrobić tood razu. 102Z prawej strony drzwi blokował osiłek,który przed chwilą zaIgroził, żeuciszyEsther na wieki. Eukowski starał się na niego nietpatrzeć,ale wystarczająco wyraźnie czuł przez ubranie jego twar de,napakowanemięśnie. Po stronie Amerykanki nie wsiadł żadenE z napastników i tostwarzałocałkiem realną możliwośćucieczki. "yGdyby wystarczającoszybko pochylił się,jedną ręką wyciągnąłH kołek blokady, a drugą nacisnął klamkę, może udałoby się wypaśćnajezdnię, wypychając Esther, zanim porywacze zdążyliby zare! agować. Wszystko jednak zależałoby od tego, jak bardzobyli zde' terminowani. Czy goniliby ich po zatłoczonej ulicy? Strzelaliby? i - Nawet o tym niemyśl, facet - odezwał się mężczyzna siedząjj cy obok kierowcy, sprawiający wrażenieszefa. -Toniefilm. Może nie pękasz, ale jesteś tylko amatorem,a masz doczynieniai zfachowcami. Nie musimycię odrazuzabijać. Wystarczy,że cil przejedziemypo łapach. Zanim zrobisz głupstwo, pomyśl,że już, nigdynie mógłbyś wziąć sobie małego w garść. Po coci to? Dwaj jego kompani zaśmiali się radośnie i złowrogo. - Onma rację, Adam - powiedziała cicho Goldman. Głos Amerykanki był chłodny i rzeczowy. Jakby stosowałasięIII; dorad młodszego inspektora Horoszki, który zawsze podkreślał,Śle-, ;żew takich okolicznościachpierwsza zasada to nieokazywać- strachu, iprzekonywał, że bandyci na ogół też nie są pozbawieni^ludzkichuczuć i z ofiarami,które potrafią wzbudzić ich szacunek,lepiej się obchodzą. - Rozważam tylko różnewarianty - odezwał się Bukowski, też;. starając sięzachować spokój. -1 jaki wybrałeś? -spytałten z przedniego siedzenia. - Postanowiłempoczekać i zobaczyć, co chcecie zrobić. -Mądrze. Nie jesteśmy stąd. Zostaliśmy wynajęci. Wcale niepmusimy was zabić, jeśliniebędzieciefikać i przeszkadzaćnamw pracy. - Miłosłyszeć - mruknął Bukowski. Siedzący obokosiłek naprężył się nieznacznie. - Mam muprzypierdolić? -spytał leniwie. - Jeszczenie - odpowiedział ten z przodu. -A ty, pismak,nie pró"i bujbyć zacwany. Pokazałeś, że niepękasz,i wystarczy. Nie przeginaj, bomożemy się zdenerwować. Działamy w stresie. Rozumiesz to? '.. - Oczywiście. - Bukowski wciąż starałsię mówić bez strachu,ale tymrazem z szacunkiem. 103. - Todobrze. Najlepiej nic nie gadaj. Jak będziemy chcieli, żebyś coś powiedział, to cię zapytamy. Ruszyli spodświateł. Bukowski, zgodnie z radą, nie odzywał się. Inni też milczeli. Wyjechali z Krakowaprzez Bieżanów, bocznymiuliczkami. W ich plątaninie straciłorientację. Za miastem z nazwmijanych wiosek wywnioskował, że jadą wzdłuż torów w stronęKlaja. Zatą miejscowością przekroczyli linię kolejową. Teraz przezdłuższyczas po obu stronach drogi w światłach reflektorów byłowidać tylko drzewa. Byli w Puszczy Niepołomickiej. Niepokój Bukowskiego rósł. Już dawno przestał czuć się jak w kinie. Zatrzymalisię na piaszczystej leśnej drodze. - Zabierz frajera - odezwał się ten z przodu. Osiłek wysiadł leniwie, ledwo mieszcząc się w drzwiach. - Wyłaź - rzucił. Bukowski postanowił zachować się godniedo końca. Wszystkobyło lepszeniż daćsię wyciągać z auta za nogi. Wysiadł. Osiłekpopchnął go przedsobą, oświetlającdrogęlatarką. - Stój. Bukowski zatrzymałsię. Tamten poświecił mu w oczy. - Terazsię boisz? Myślał tylko o tym,żeby nie stracić panowania nad zwieraczami. - Mogła mi cegła spaść na głowę w drewnianym kościele - powiedział. Już pierwszy cios pozbawił go świadomości. Ocknął się zuczuciem, że mózgnie mieści mu się w czaszce. Lewa połowa głowy pulsowała bólem nie do wytrzymania. Mimoto, zanim jeszcze spróbował otworzyćoczy, zaczął intensywniemyśleć. I w pierwszejkolejności zdziwiłsię, że nie doznał utratypamięci, jak to się zazwyczaj zdarza wsensacyjnych fabułach. Znim było dużo gorzej. Dokładniewiedział, gdzie jest i co sięwydarzyło, zanim popadł w nieświadomość. To oznaczało, że miałpowody, aby się bać. Pewnie dlatego myślał o głupstwach, a nieo tym, co mogło go spotkać w następnej chwili. Instynkt podpowiadał mu, że powinien nadaludawać nieprzytomnego. Wokół panowała cisza, jednak po chwili wyłapał uchem jakiś szmer. Prześladowcy nie odjechali. Zaczaili sięw ciemności, abyprzekonaćsię, czy jest na pewno martwy. Esther pewniejuż nie żyła. A onitylko czekali, żeby dobić także jego. 104Następna myśl była jeszcze bardziej przerażająca. Po co mieliby czekać? Gdybyon był bandytą, dla pewności po prostu strzeliłby sobie, to znaczy swojej ofierze, w łeb. Albo wbił nóż międzyżebra. Albozacisnął na szyi pętlę z drutu. Znowu usłyszał szmer. Czuł,że nie jest skrępowany. Gdyby terazzerwał się i pobiegłprzedsiebie,między drzewa, miałbychyba jakąś szansę. Po prostu trzeba się było zdecydować. Ale ciałonie chciałosię oderwaćod ziemi. Wiedział, żema wystarczająco dużosił. Przyczynatkwiław głowie. Może po prostu był już za stary. Szmerrozległ się znowu,tymrazem bliżej. Bukowski poczułna czole zimny dotyk. Więc jednak kula,pomyślał. Już się niebał. Rejestrował tylko fakty. Równocześnie doleciał go dziwny, intensywny zapach, jakbykwiatów. Racjonalna część jegoosobowościmówiła mu, że przejście na drugą stronę nie może być przecieżtak proste i zarazem kiczowate. Tym bardziej że pulsujący bólw lewej skroni nie mijał. Przeciwnie. Coraz intensywniejszykwiatowy zapachjeszczespotęgował cierpienie. Mdląca fala podjechała Bukowskiemu do gardła. Usiadłgwałtownie i zgiął sięw pół. W skroni załomotało, ależołądek nie chciał uwolnić swejzawartości. -Chwała Bogu! - powiedziała Esther. -Żyjesz. Odważył się otworzyć oczy. Niebo nad lasem byłobezchmurneiw świetlegwiazd rozeznał zarys ciała klęczącejprzynim Goldman. - Co to zasmród? -zabrzmiały jego pierwsze słowa. - Smród? -zdziwiła się. -A, to! Chusteczkaorzeźwiająca. - Działa - powiedział z wisielczym humorem. -O mało się nieporzygałem. - Coty bredzisz? Wiesz,kim jestem? - ŚwiętymPiotrem? -Nie wygłupiaj się. To rutynowe postępowanie po utracieprzytomności. - Skąd wiesz? Nauczyli cię w harcerstwie? Czy na szkoleniuagentów? - Idiota. -Ja? To tobie się chyba zdaje, że przeżywamy jakąś "TożsamośćBoume'a" czy podobną bajdę. Nie,niestraciłem pamięci. Choćmożebym wolał. Nazywam sięAdam Bukowski i jestembezrobotnymdziennikarzem, choć jeszczemiesiąc temu miałem się za wschodzącą, choć z opóźnieniem, gwiazdę. Zostałem walnięty w łeb i porzu- 105. cony wlesie między Kła jem a Niepołomicami. Razemzresztą z tobą. Ty jesteś Esther Goldman, reporterka "New York IndependentTribune", urodzona piątego listopadatysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku w NowymTargu, zodiakalny Skorpion. - Skąd wiesz takdokładnie? -przerwałamu, niezadowolona. - Grzebałeś wmoich papierach? -Taki już jestem tradycjonalista, żelubięwiedzieć, z kimsypiam. Ty nie? Poruszył głową iból pod czaszką eksplodował z nowąsiłą. - Chryste, Goldie, nie masz jakichś prochówprzeciwbólowych? -Mam coś lepszego. Odszukała w ciemności jego dłoń i wcisnęła do niej papierosa. Powąchał. - Goldie, ty jarasz maryśkę? -zdumiał się. Zaskoczenie było tak wielkie, że na chwilęzapomniał o bólu. Jednak nie wszystko o niej wiedział. Mówiącprawdę, prawie nic. Podała mu ogień. Zaciągnąłsię. Pomogło. Po kilku minutach bólstępiał, a on poczuł nagły przypływ wesołości,- Ale jaja! Jesteśmysami w środku lasu, jakJaśi Małgosia. Co nam ukradli? - Tylko telefony, żebyśmy niemogli wezwać pomocy. No i oczywiście mój laptop. - Twój laptop? -Zaśmiał się jeszcze głośniej. -To się dopierozdziwią, jak nie dadzą rady uruchomić systemu. - Podałam im wszystkie kody,Adam. Nie miałam wyjścia. Tonaprawdęfachowcy. Gdybym próbowała ich oszukać, oderżnęlibymi głowę żyletką. 18Wyszedłze szpitalapodwóch dniach, na własneżyczenie. Lekarzechcieli gojeszcze zatrzymać,podejrzewali lekkie wstrząśnieniemózgu. Ale on nie-mógł wytrzymać szpitala. Myślałnawet, żew razie czego wolałby od razu zrobić to,co mąż Aldony Flis. Wybrać sięostatni raz w góry, a w drodze powrotnej wjechać pod tira. Estherprzywiozła go taksówką doNowtelu. Trochę się zdziwił,że w czasie, kiedy leżał w szpitalu, ona zmieniła hotel. KlezmerHois miał styli klimat, jak dom. Ten był tylko banalnymbudynkiem,106 w którym ludzie zatrzymują sięna noc, nie czując z nim żadnej więzi. Bukowskiemu zrobiło się trochę żal,ale wkońcu to ona płaciła. ;' Przez delikatnośćo nic nie pytał, rozumiał,żepo porwaniu ulica Szeroka źle się jej kojarzyła. Nie czuła się tam dość bezpiecznie. i Onteż nie doszedł jeszcze do pełnej formy. Wciąż miałzawro' tygłowy. Musiała mu trochę pomagać, czule i dyskretnie. Patrzy^ła mu w oczy tak szczerze, z takim oddaniem, aż poczuł wstyd, żeŁ wcześniej obrażał ją podejrzeniami. Usprawiedliwiał siętylkotym, że wszpitalu, po uraziegłowy inaprochach,przychodzą do głowynajróżniejsze ponure iniesprawiedliwemyśli. ZrozumiałeWięc,że on też nieokazał się od nich wolny. A przecież prawdo""(ipodobnieuratowałamu życie. Przed dwoma dniami, nad ranem, kiedy dowlekli się, klucząc pol:puszczy, do pierwszych zabudowań Klaja, było z nimnaprawdę kiepJsko. Wtedywięc nie myślał o niczym. Zasnął już w karetce, po jagi kimś zastrzyku,i obudził siędopiero następnego ranka naszpitalp nym łóżku. No i zaczęłasię gonitwa myśli. Uprowadzenie wydawałoS Mu się coraz bardziej podejrzane. A zwłaszcza rola Esther. Porywa,cze najwyraźniej czekali na nich na Szerokiej. Skąd wiedzieli, w której knajpie będą jedli tego dnia? Niemal co dzień wybieraligi inną. Kto impowiedział? On nie. Śledzili ich przez cały dzień? A mo(; ie. To właśnie ona wybrała Alefa. Jeszcze dziwniejsze wydawało'Się to, że nie czekali przed samymi drzwiami. Skąd wiedzieli, któB! Tędyon i Estherpójdą po wyjściu z restauracji? Mogli skręcić w le^;o albo w prawo, mogli skierowaćsię naprzełajprzez parking, ku;wylotowi Cmentarnej. Moglizrobić jeszcze coś innego, naprzykład, pójść na piwo do któregośz tańszych barów. Czy Esther niepodprog wadziła go celowo podsame drzwisamochodu napastników? lv Jej chaotyczna opowieść o tym,co zaszło, kiedybandyta pozbawugo przytomności, nie była przekonująca. Wielerazy próI bował odtworzyć tę scenę w wyobraźni. A więc leży już nieprzytomny pod drzewem,kilkanaście me,rów od samochodu. Do Esther odwraca się ten z przodu, najważnIejejszy zporywaczy,i mówi:':- No, toteraz możemy porozmawiaćjakinteligentni ludzie. jl-Ten głupi pismak nie będzie nam przeszkadzał. Estherodpowiada:- Proszę, nie róbcie mukrzywdy. On o niczym nie wie. 107. - To znaczy o czym? -O tym,co mam w laptopie. Przecież o towam chodzi, prawda? - Nie bądźza mądra. Dziśja przeprowadzam wywiad. Chceszmi wmówić, że mu nie pokazałaś? Dlaczego? - Niczego nie muszęci wmawiać. Wyglądasznainteligentnegofaceta, więc sam powinieneś dojść do takiego wniosku. - Nie próbuj mi się podlizywać, tylkoodpowiadaj na pytania. -Doszłam do wniosku, że mógłby z ich powodu narobićgłupstw. To dla niego osobista sprawa. Kiedyśon iDorota May byli parą. - Tyle to my teżwiemy, pani Goldman. Od ciebieoczekuję, żenampowieszcoś więcej. - Wszystko, co o tej sprawiemogłabym wam powiedzieć, jestna dysku. Itak mi go zabierzecie, prawda? - Jasne. Ale bez ciebie on jest dla nas bezużyteczny. Zrobimycoś nietaki skasujemy cały dysk. A może ja się mylę? Może sięnie zabezpieczyłaś? - Nie myli się pan. Przecież jestpan fachowcem. - Dokładnie. Więc bierz się do roboty. Samaotworzysz systemi skopiujesz wszystkie pliki. - A nie zrobicie mu nic? -Tozależy od ciebie. Jak coś spieprzysz, on zginie pierwszy. Teraz, kiedy zajęłasięnim taktroskliwie, ogarnęły gowyrzutysumienia,że ją podejrzewał. Czuł się dłużnikiem. Miałtyledozrobienia. Musiał dokończyć wiele spraw. Nie miał siły. Czul sięzupełniewypompowany, niezdolny do niczego. Zrobi to wszystko,ale później. Dopiłswojego kentuckyJacka i opadł nahotelowe łóżko. Zamknąłoczy i od razupoczuł,że zapada się w nieświadomość. Kilka łykówścięło go z nóg. To musiał być skutekpołączeniawhisky z lekami,którymi nakarmili go w szpitalu. Pomyślał jeszcze, że nie powinien terazzasypiać. Esther wciąż nie powiedziała mu tych kilkuważnych rzeczy, którezostawiła na koniec. Może najważniejszych. - Powiedz, co takiego było jeszcze wlaptopie? -Teraz to jużi tak niczegonie zmieni. - Tym bardziejmogęwiedzieć. Wciążmi nie ufasz? - Niechci będzie. -Westchnęła. - Zdjęcia. Nagły błysk. Dorota zawsze robiła zdjęcia,przez które późniejmiała kłopoty. Przypomniał mu się dzień, kiedy byli ze sobą108pierwszy raz. Fotografowaniemiała we krwi. Jej dziennikarstwo,prasowe i telewizyjne, to były tylkododatki. - Jakie zdjęcia? Próbował dźwignąć głowę i niemógł. Ostatkiem świadomościpoczuł, że Esther zdejmuje mu buty. - Zostaw,co robisz? -zdołałwymamrotać. - Nie protestuj, nic takiego. To wcale nie znaczy,że uważamcię za chorego. Moja babcia zzuwała buty dziadkowi przez całeżycie. Choćtrzeba przyznać, że nie trwałoono zadługo. Chciałby jej powiedzieć,że oni dwoje,choć żyli już dłużej niżjej dziadkowie,nie mieli zbyt wielkiej szansy robienia czegokol:jiwiek przez całeżycie, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. ' Jej słowateż przestały do niego docierać. """ -Bardzo się spóźniłam? - spytała Dorota. iAi' Wpadła do Króliczych Oczu zdyszana, z rozwianymi włosami,jakby przestraszona, żejuż go nie zastanie. Patrzył naniązewzruszeniem. Wyglądała młodo, jak w czasachich wspólnejpracy w "Głosie Krakowa". Pomyślał,że widocznie udało jej się rzucić picie. Nie przejmuj się - powiedział. - Czekałem tak długo, że tych. parę minutnaprawdę nie ma znaczenia. - Wolałam nie ryzykowaćspotkania z tą. kobietą. ' - Z Esther? Sądziłem, że się przyjaźnicie. - Tak, alewiesz. na odległość. Nie chciałabym, żeby zobaczyła mnie na żywo. Mogłaby mnie przejrzeć. A ja nie pisałam jejcałej prawdy. -Niedowierzasz jej? - Sama nie wiem. Najważniejszych spraw niemogłam przeka' zywać przezIntemet. Wiesz przecież,że to narzędzie Wielkich;Braci. Trzeba niezwykłejprzebiegłości, żeby wyprowadzić ichw pole. Mnie się udało, a i tak muszę się ukrywać. ' - Ale powiedzmi, jakim cudem. ,'"Jak to zrobiłam,że zwłoki tej kobiety uznano za moje? Mamswojesposoby. Przecież wiesz, że znam różnychniezwykłych ludzi. Lekarzy,policjantów, jasnowidzów, bioenergoterapeutów. Noigangsterów. Ja też jestem niezwykła. Sam mito mówiłeś. - Powiedzmi. Powiedz mi wszystko. Odkryłaś prawdę? - Prawie. Dokończymy to razem, jak dawniej. Chcesz? 109. - Jasne. Więc mów, czego się dowiedziałaś. - Potem. Stęskniłam się za tobą, wiesz? Wcisnęła się między niego a stolik. Usiadłaokrakiem najegoudach. Napiła się winaz jego kieliszka. Jednaknie przestała pić. - Zaczekaj, Zawsze byłaś szalona, pamiętam. Ale przecież chybanie tutaj, przyludziach. - Przy jakich ludziach? Przecież jużzamknięte, nie widzisz? Dopiero teraz zauważył,że kawiarnia jest pusta, światła wygaszone, a okna od placuŻydowskiego zasłonięte ciężkimi kotarami. Tylko wkominku płonął ogień, nieco rozświetlając wnętrze,wydobywającz ciemnościrozwieszone naścianachzdjęcia nagichkobieto czerwonych oczach. - Podobają ci się? -spytałaDorota. -To ja je robiłam. Specjalnie dla ciebie. - Nie żartuj. Przecież one są sprzed wojny. - Nagle zauważył,żewszystkie te zdjęcia przedstawiająnagą Dorotę. -Umiem jeszcze wiele niezwykłych rzeczy- powiedziała Dorota. - Nie pamiętasz? Przywarta do niego. Poczuł natwarzy jejgorący, pachnący alkoholem oddech. Opadł bezwładniena kawiarnianą kanapkę. Męczyłsię. Wciąż był w fatalnej kondycji. Połowę głowy znówopanował pulsujący ból. Nie widział już Doroty. Czul ją tylko. Niechciał, żebygo opuściła. Z wysiłkiem otworzył oczy i zobaczył nadsobą jej ciemną postać. Ogień już nie płonął. Poświata padałaz okna, rozjarzonego mdłym blaskiem ulicznych świetlówek. - Dorota,to naprawdę ty? -spytał bezwiednie. Boprzecież już wiedział, że Dorota była tylko snem,a ta, która pochylała się nad nim, to Esther Goldman. W tej samej chwiliona powiedziała,jakbywtransie:- Tak, Adamie. To ja. Z ciężkiegosnu bez marzeń wyrwał go dzwonek telefonu. Wpierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. Okno byłoszczelnie zasłonięte,ale przez żaluzje przenikał słaby blask, więcnazewnątrzmusiał byćjuż dzień. Zeskoczył z szerokiego, podwójnegołoża i boso podbiegi dostolika obok telewizora. Podniósł słuchawkę. - Dzień dobry, dzwonię zrecepcji - odezwał sięmłody kobiecy głos. -Zamawiał pan budzeniena ósmą. Właśnie minęła. 110- Nie zamawiałem budzenia. -PanBukowski? - Tak, ale. -Przepraszam, objęłam zmianę dopiero przedgodziną. Mamzapisane,że pan Adam Bukowski zamawiał budzeniena ósmą. Wydało mu się,że wgłosie recepcjonistki usłyszał jakieśszczególne nutki. Czyżbyjużwszyscyw Krakowie wiedzieli, żemiał wstrząs mózgu? - Ach tak, rzeczywiście - powiedział z rezygnacją. -Zapomnia;łem, przepraszam. - Nie ma sprawy. Życzęmiłego dnia - odpowiedziała recepcjoi nistka z zawodową uprzejmością. '' Zrozumiał,że toEsther zamówiła budzenie, żeby wziął się do,pracy od rana. Tylko dlaczegosama go nie obudziła? - Esther, jesteś włazience? -zawołał. Odpowiedziała mucisza. Rozejrzał siępo pokoju. Druga połowa podwójnego łóżka była nakrytakapą. Wokółnie dostrzegł żad;nych rzeczykochanki. Zajrzał do łazienki. Pusto. W pierwszejchwili nie wiedział, co ma robić. Musiał pozbierać myśli. Podszedłdo okna,odsłonił je. Ranek był pochmurny i zamglony. Wisłapodlssi' mostem Dębnickim miała kolor stalowoszary, zoleistym połysldem. Sznur samochodów, czekających przed światłami na wjazd. do śródmieścia, sięgał horyzontu. Obok Wawelu dważółte żurawie wisiały nad niedokończoną jeszcze budową brzydkiego, pozbawionego styluhotelu Sheraton. Wszystko torazem sprawiałoprzygnębiającewrażenie. BM yQ nocnej szafce, obok swego laptopa, zobaczył kartkę. Adamie, wybacz, że Twegoimienianie opatruję żadnym konwencjonalnym, wyświechtanymprzymiotnikiem, ale dlamnie ono sa1 mo jest najważniejsze, a żaden z nich itak nie pasowałby do naszej! dziwnejsytuacji, prawda ? Kiedy będziesz czytał te słowa,ja będę jużwdrodze do domu. Bo nie oszukujmy się,mójdom jest tam. Niegniewaj się, że odchodzęw tensposób. Trudno byłoby mimieść pożegnanie. Mam uczucie, że uciekam z tonącego okrętu, zo stawiając Cię bez szalupy. Wierzę, że sobie poradzisz. ' Oderwałsię odlektury. Chwycił telefon i zadzwonił do re;cepcji. - Może mi pani podać numer do informacji lotniska w Balicach? 111. - Połączę pana, proszę nie odkładać słuchawki. Po chwiliusłyszał głosurzędniczki portu lotniczego. - Chcę się dowiedzieć, czy samolot o ósmej. -Swissair do Zurychu? - Czy jużodleciał? -Tak,wystartował o czasie. - Może mi pani powiedzieć, czy lecieli nim jacyś pasażerowiedo Nowego Jorku? -Oczywiście, to popularne połączenie. Miał ochotę krzyknąć: "Trzeba zawrócićten samolot, na pokładzie jest bomba! ". Można się było spodziewać,że w sytuacji,jaka wytworzyła się po 11września, jego żądanie zostałobynatychmiast spełnione. Ale co później? Byłby skończony. Zamknęliby go w szpitalu wariatów. A Esther itakbydo niego niewróciła. Muszę Ciętakże przeprosić za moje zachowanie w nocy. Wcaleniechciałam, kochającsię zTobą, udawać Doroty. To stało się jakbybezudziału mojej woli. Ażzrobiło musię gorąco, kiedy przypomniał sobie, jak czującciałoEsther na sobie, spytał; "Dorota, to naprawdę ty? ".A onaodpowiedziała; "Tak, Adamie, to ja". Zaraz potem oboje równocześnie przeżyli wstrząs mocniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. On wkrótce zapadłna powrót w kamienny sen. Ona zaś spakowała się po cichu i pojechała na lotnisko. Bilet musiała mieć kupionywcześniej. Wiem,Adamie, że nikt nie może zastąpić Ci Doroty. Żadna kobieta nie jest wstanie z nią konkurować. A jużna pewnonie ja. Alecoś we mnie powiedziało te słowa,zanim zdążyłam pomyśleć. Zdajesię,że wszystko wyszło nie tak. Wybacz. Miał potrzebę rozmawiania oEsther i kiedywieczorem, jak tosię często zdarzało, pojawił się w knajpiePaweł Zielony, skorzystał z okazji. Zależało mu też, aby swojązakończoną właśnie przygodę zAmerykanką oczyścić z niedopowiedzeń i śliskich skojarzeń. A zwłaszczaz podejrzeń, że chodziło mu głównie o dachnadgłową i miskę strawy. -Uwierz mi. Zielonka, żeto jest kobieta pod wieloma względami fascynująca. Naprawdę możnabyć pod jej wrażeniem. 112- A wiesz, że niedawnoto samo powiedziałmi profesor Marzec? -Ktotaki? - spytał Bukowski z niespodziewanym ukłuciemzazdrości. -Marzec,ten filozof. Nie kojarzysz? - Oczywiście, że kojarzę. Ale co on mado Esther? - Poprostuzobaczył was kiedyś razemw knajpie. Wpadła muw oko. Zaraz na drugi dzień spytał mnie, coto za niezwykła kobieta o urodzieSalome. A ja do niego:"Panieprofesorze, chybaHerodiady, pani Goldman już niebawem przekroczy pięćdziesiątkę". AMarzec, wiesz, zrobił swoją minę nauczającego Cycerona i powiada: "Panieredaktorze,zapewniam pana, żenie należy się obawiać pięćdziesiątekw łóżku. Potrafiąbyć wciąż piękne, a przytym fascynująco wyrafinowane". Bukowski uśmiechnął się kwaśno, niezdecydowany,czy ma topotraktować jak komplement, czy jak obelgę. Ostatniąrzeczą,o jakiejby pomyślał, leżąc w łóżku zEsther, było fascynujące wyrafinowanie. Oboje mieli raczej prostepotrzeby. - A tyco myślisz. Zielonka? - Cóż, przecież profesor filozofii niemógł sięmylić,prawda,Buko? Bukowski postanowił udawać, że to wszystkomęskie żartyi rozstali się, zachowując pozory, żenadal są dobrymi kolegami. Mogli nie mieć powodów do wielkiej wzajemnej sympatii, alewciąż byli sobie potrzebni. Tyleże nigdy już nie próbował męskich rozmówna ten temat. To niedziałało. Bukowski zamieszkał przy placuŻydowskim. Przy pomocy Blumenfeldawciągu jednego dnia wynająłna poddaszustuletniejkamienicy pokójz niewielką kuchnią. Do tej porymieszkaniedługo stało puste, bonie było chętnych na niewygodny i zdewastowany lokal pojakimś starym człowieku, który zmarł kilka miesięcy wcześniej. Zostały po nim nędzne sprzęty i stęchtyzapach. Bukowskiemubyłowszystko jedno. Czuł teraz wokół siebiepustkę. Nawet nieprzypuszczał, że Esther znaczyła dla niegotak wiele. Brakowało mu nie tylkojejobecności. Zrozumiał, że przez ostatnie tygodnie to ona kierowa113. la jego krokami. Nie wykluczał, że mogła nim manipulować w sobie tylko znanym celu. Cośmu mówiło, że nawet jeśli tak było,prowadziła go wdobrym kierunku. Przeprowadziła go przez największy dół, niczym doświadczonyw życiu i miłości anioł stróż,którego nic nie było w stanie zadziwići który z każdej sytuacjiumiał znaleźć w miaręrozsądne wyjście. Kiedy anioła zabrakło, jedynym lekarstwem na pustkę mogłabyćpraca. Włączył komputer, utworzył dokument tekstowyi wpisał tytuł: "Czas Poloneza". Nie byłzadowolony, ale trzeba było jakoś zacząć. Potem zaczął uderzać wklawisze, byle szybciej, byletylko złapać wątek opowieści. Nie miał nawet pojęcia, czy ktośkupiod niego ten tekst, czy będzie musiał chodzić i prosić, jakpoprzednio. I wtedy odezwał się telefon. -No, wreszcie zgubasię znalazła - usłyszał wsłuchawce. - Próbuję cięnamierzyćod kilku dni. Gdzie siępodziewałeś? Słyszysz? Jesteś tam, Buko? Miał wrażenie, że zna tenkobiecy głos, niemógł sobie tylkoprzypomnieć, dokogo należy. - Jestem - powiedziałwyczekująco. -Nie poznajesz? - spytał głos. -Staram się, ale parę dni temu zostałem uderzony w głowęi straciłem przytomność - usiłował być dowcipny. Kobietapo drugiej stroniezaśmiała się gardłowo. - A terazci się pewnie wydaje, żeto zły sen? Ipotym śmiechu ją poznał. - Jeśli to ma byćzły sen, to tymusisz być Jolka Jabłońska. -Brawo! Przynajmniejnie jesteś hipokrytą. Więc spytamwprost. Szczerość za szczerość. Chcesz wrócić do "Przyszłości"? Szok. Ten telefon był ostatnią rzeczą, jakiej by sięspodziewał. Doszły już do niego słuchy, że Jabłońska, zwana Jolką Hitler, miałaprzyjść na zastępcę Krasonia. W środowiskuspekulowano nawet,czy to degradacja, czy awans. W"Nowej Kobiecie", którejnakład wywindowała na niebotyczne wyżyny,miała wyrobionąpozycję niekwestionowanej dyktatorki. Dlaczego zgodziła się objąć niższe stanowisko? Tylko zaprestiż, jakidawała"Przyszłość"? To niebyło do niej podobne. Ludzie, którzy uważali się za najlepiej poinformowanych, szeptali, że Jolka Hitler nigdynie zgodziłaby sięzostać numerem drugim,gdyby nie wiedziała, że dniobecnego naczelnego są policzone. 114i"- No co? - zniecierpliwiła się. -Przyznam, że oczekiwałam innej reakcji. - Zaniemówiłemz wrażenia -powiedział z przekąsem. -Naczym polega podstęp? - Nie ma żadnegopodstępu. Nie będękryła, że nie robię tegoz sympatii dla ciebie. To biznes. Zależy mi na tym tekście o Polonezie i jegopowiązaniach. Teraz,kiedy uciekł, zrobiła się z tegoduża afera. A tak się składa, że ty jesteś najbliżej tematu. Musiszgo tylko jeszcze bardziej rozwinąć. To wszystko. - Nawet już zacząłem pisać - przyznał. -Paręminut temu. - Ktoś inny zamówił? -spytała podejrzliwie. - Nie. Po prostupoczułem, że mimowszystko powinienem tonapisać. - No widzisz? To znak. Kupuję. - Ale przecież Krasońjuż raz wrzucił ten tekstdo kibla. -Krasoń nie matu nic do gadania - rzuciłaniecierpliwie. - Bo co? Nieżyje? - Jeszcze żyje. -Co to znaczy: jeszcze? - Nie słyszałeś? Miałzawał. Teraz ja tu rządzę. Szybka decyzja i masz kontrakt. Chyba że wolisz dalejżebrać o wierszówkęw "Głosie Krakowa". - A twoiwłaściciele? Krasoń twierdził, że mnie nietrawią. - Wieszco, Buko? Nie obraźsię, głupi jesteś. Co ty ich obchodzisz? Toon cię nie trawił. Skorzystał zokazji, żeby się ciebie pozbyć. No więc? Notak, to brzmiało sensownie. Mógł się tego po Krasoniu spodziewać. - Muszę się zastanowić. Daj mitrochę czasu. - Jasne. Przekonaj się, że mam dobrą wolę. Daję ci dwie godziny. To właśnie była cała Jolka Hitler. Może właśnie dziękitemumiała takie sukcesy. Bukowski przypomniał sobie dzień rewolucji w "Głosie", kiedy zobaczyłją pierwszy raz. W całej Polscerodziła się nareszcie wolna prasa. Aprzynajmniej tak sięwtedywydawało. W południe ostatnipartyjny naczelny "Głosu" Feliks Marczukzwołał wszystkich do swego gabinetu, wielkiego jak salabalowa. 115. Czekali długo i atmosfera robiła się coraz bardziej nieznośna. Palilibez przerwy niemalwszyscy, nawetniepalący ichoć powietrza w gabinecieniebyło mało, wkrótce zrobiłosię niebieskie oddymu. Oczy piekły, płuca męczył kaszel. Nieliczni abstynenci protestowali coraz głośniej. Nie pomagało otwarcie okien, przez którez ulicy Bohaterów Stalingradu wdzierał sięsmród spalin. - Naco my czekamy? -niewytrzymał wreszcie Kmiecik. -Ażnas w końcupowieszą? Jak długo będziemy tu siedzieć jakbarany? Bukowskiego coraz bardziej złościły uwagi Kmiecika i jegokolegów o wieszaniu. Od lat powtarzalije nibymantrę. Ostatnio,kiedy stałosię już całkiemjasne,że przewrótwPolsce okazałsięłagodny, nawet za bardzo, że nikt nikogo nie będzie wieszał, powtarzali je coraz śmielej. Jakby chcieli dodać sobie ważności,kreującsięna potencjalneofiary samosądu. Nie widział się po żadnejstronie. O takich jak onmówiło sięwtedy, że siedzą okrakiem na barykadzie. Choć niebyłato pozycjawygodna, każda innawydawałaby mu się fałszywa. Z rozpadającą się komuną nic go nie łączyło. Klęska PRL cieszyła i budziła nadzieję, że może i dla niegojeszcze nie jest za późno. Aleniewidział też dlasiebie miejsca w opozycji,zbyt aroganckieji pewnej siebie, uwieszoneju klamkiKościoła. Może i miał doniej paryski uraz. To przecieżwłaśnieci ludzie rozdzielili go z Dorotą. Wciągnęli ją do swego kręgu, a przed nim sięzamknęli. Znów był osobno. Jakzawsze. Zadowalał się rolą obserwatora. - Ty wcaleniemusisz czekać - odezwałsię pogardliwie. -Przecież nosisz w kieszeni pistolet, to weź i się zastrzel. - Ciebie pierwszego! -wybuchnął Kmiecik. - Panowie,dajcie spokój - cichym głosem próbował uspokajać sytuację przygnębiony i pobladłyMarczuk. -Nie broń go! - Kmiecika tylkojeszczebardziej to rozjuszyło. -Dawno powinno się to zrobić. Przez takich jak on siedzimyteraz wszyscy w tym gównie. Kto do tego doprowadził? Przecieżniehołota z Solidarności,tylko takie miękkie chujepo naszejstronie. - Zamknij się, ubeku! -któryśz młodszych kolegów stanął postronie Bukowskiego. Rękoczyny wisiały w zadymionym powietrzu i kto wie, do czegoby doszło, gdyby właśnie nie pojawili się tak długo oczekiwani przybysze. Zwycięzcy, na których spoczęłamisja przejęcia ga116zety z rąk komunistów. Aksamit. Jolka Jabłońska. Krasoń. I Dorota. Kiedy zobaczył ją w drzwiach, w pierwszej chwili nie mógłuwierzyć. Nie dlatego, że sięzmieniła, bonie zmieniła się prawiewcale. Aleczuła sięchyba dziwnie w tej nowej roli. Kryła twarz,zasłaniała oczydłonią, unikała wzroku dawnych kolegów. Jakbysię czegoś wstydziła. Tylko nie wiedział, czego. Czy dawnychkolegów,czy swojej nowej pozycji. Kiedy wreszcie ich oczy sięspotkały, uśmiechnęła się do niego niepewnie. Trochę smutnoitrochę przepraszająco. W przeciwieństwie doDoroty, siedząca po prawej ręce Aksamita Jabłońska nie kryła satysfakcji ze swojej przewagi. Patrzyłana nich jakna bezimienny motłoch, który niewiadomo dlaczegozostał wpuszczony na pokoje władzy. Bukowski znał ją do tej pory tylko ze zdjęć w gazetach. Właśnie objęła "Nową Kobietę" i zapowiadała, że zrobi z niej co najmniej polski "Paris Match". Jejobecność natym zgromadzeniu była dla Bukowskiego niejasna. Aksamita musiał poznać każdy, kto gowidział choć razw życiu. Wysoka kościstasylwetka, gęsta czarna brodai błyszczące oczy fanatyka tworzyły wizerunek zapadający w pamięć. Jeśliktoś autentycznie obawiałsię samosądów,to właśnie zestrony takich jakon. TymczasemAksamit zaskoczył wszystkich już w pierwszychsłowach:-Widzę, że na mój widok serca zabiły państwu gwałtownie i tobynajmniej nie z miłości. Bez paniki. - Uśmiechnął siękrzywo. -Jeśli państwo ujrzeli we mnie Wielkiego Inkwizytora, to chcępaństwa uspokoić. Nie będzie palenia czarownic. Chcemy stworzyć w Polsce silnewolne media, a tego nieda się zrobić bez fachowców. Kto nie był świnią, możespać spokojnie. Bukowskisłuchał pozornie obojętnie, choć wśrodku gotowałsię. Co właściwie turobił? Facet sprzątnąłmu Dorotę, złapał jąna przynętę paryskiego życia, ateraz on ma być zależny od jegołaski? Ale nie ruszył się, siedział dalej. - Państwo są napewnociekawi,po co ichtu poprosiliśmy -odezwała się wreszcie Jabłońska. -Otóż oceniliśmy, że spośródwszystkichkrakowskich gazet "Głos"najmocniej opierał się dyktatowi partii. Uznaliśmy więc, żesprawiedliwie będzie przekazaćten zasłużony dziennik ludziom, którzygo tworzyli, czyli państwu. Bukowski pomyślał, że najwyraźniej ta kobieta po prostu lubiczuć władzę. Nastrójna sali w jednej chwili wyraźnie się poprawił. 117. - Oczywiście, jeśli mówimy o sprawiedliwbści, to jest oczywiste, że do spółki muszą być także dopuszczeni dziennikarze prześladowaniprzez reżimkomunistyczny. -Ty, cotu się właściwie dzieje? - Bukowski nachylił siędo siedzącego obok PawiaZielonego. Młodszy, ale najwyraźniejlepiej zorientowany kolegauśmiechnął się:- Nie domyślasz się? Tu się dzieli łupy. - Myślę, że ten warunek nie budzi wątpliwości? Chyba siępaństwo zgadzają,że koledzy, którym kiedyś stała siękrzywda,powinni wrócić? I że to właśnie oni mają moralne prawo, aby pokierować gazetąw nowych czasach? -spytałAksamit tonem,z którego jasno wynikały odpowiedzi. - Oczywiście! Zradością powitamy ichz powrotem -wyrwałsięJakubczak, który odkilkudziesięciu lat zjednakową radościąwitał w tej redakcji każdą kolejną władzę. Aksamit skwitował jego okrzyk lekceważącym uśmieszkiem. Teraz było już widać wyraźnie, że humory poprawiły się niewszystkim. Marczuk opuszczał głowę corazniżej, a Kmiecik założyłręce na piersiach, wygiął wargiw łuk i w tej pozie generałaPinochetaskamieniał. - Jak jużpowiedzieliśmy,odwetu nie będzie - powiedziała Jabtońska. -Ale,oczywiście, są na tej saliosoby, z którymi współpraca byłaby niemożliwa. Nie jest ich wiele,dokładnie sześć. Państwo się domyślają, kto to, a te osobywiedząna pewno. Myślę, żebyłoby najlepiej,gdyby teraz po prostuwstały i wyszły, oszczędzając przykrości nami sobie. Sięgnęła pod biurko i położyła na blacieczarną, tekturowąteczkę, którą do tej pory ukrywała przed obecnymi. To wystarczyło. Pierwszy podniósł sięKmiecik, obrzucając wszystkich spojrzeniempełnymnienawiści, jakby chciał daćdo zrozumienia, że ontu jeszczepowróci. Drugi wstał przygarbiony Marczuk, a za nimjeszcze trzech kolegów i jedna koleżanka. Dokładnie sześć osób. Kiedy wyszli, Aksamit pokiwał poważniegłową. - No,to teraz, mimo wszystkich spraw, które nas dzielą, możemy sobie chyba zaufać. Przyglądali musię zciekawością. Nawet Bukowski. Choć wcale nie pozbył się niechęci, też musiałprzyznać,że Aksamit tobyłktoś. Kiedy wrócił zParyża,opromieniony sławąwydawcy najbar118'dziej radykalnej emigracyjnejgazety,wszyscyspodziewali się, żezacznie robić polityczną karierę,jakjego najbliżsi koledzyz dawnej opozycji. Widziano go gdzieś bardzo blisko Wałęsy, albo może w rolibiczaSolidarności, jako pierwszego w niepodległej Polsce ministra spraw wewnętrznych. Ale Aksamitwcale się do tego nierwał. W wywiadach, którychudzielałteraz niemalbez przerwy,deklarował, że raczej chciałbywrócić dopracy naukowej,którą zaniedbał,pochłonięty działalnością konspiracyjną. Było jednak widać, że wciąż najbardziej interesowały go media. - Powitajmywięc wśródnas nowego redaktora naczelnego"Głosu Krakowa" - powiedział. -Nikomu chyba nie muszęgoprzedstawiać. I wskazałgestemnaKrasonia, który, do tej pory stał skromnie;przy ścianie. Niektórzy zauważyli go i poznali dopierow tejchwili. Nie było to całkiemłatwe, bo Krasoń od czasów podziemnejSolidarności zmienił się znacznie bardziej niż Aksamit. Zgoliłbrodę, włosy mu sięprzerzedziły. A przede wszystkimbardzol utył. Jak na swoje czterdzieścilat, wyglądał staroiniezdrowo. Wcześniej niebardzo było wiadomo, co tu właściwie robi. Dopieroteraz wszystko stało się jasne. - O, ja nie mogę - powiedział pod nosemPaweł Zielony, o małoco nie parskającśmiechem. Bukowski jednak poczuł ulgę. Dla niego takiukład był dużołatwiejszydo przyjęcia. Stało sięjasne, że sam Aksamit nie przyjdziedo "Głosu". Legendarny twórca "Wolnego Słowa" nie mógłby przecież zostać podwładnym Krasonia, dawnegodziennikarza rolnego. Zresztą, jakaś lokalna gazeta w Krakowie byłaz pewnością o wiele poniżejjego aspiracji. Kiedy okazał brak zainteresowania poli:tyką, rozeszły siępogłoski, że przymierzał się do telewizji, czekając! tylkona sprzyjający moment. Tymczasem zaś bawiłsię, odgrywając rolę kogoś w rodzaju boga, rozdającego łaski nawettym, którzy? nie zasłużyli. Bo taki był jego kaprys. Bukowski pomyślał, że otoi właśnieokazał potęgę, jaką wcześniej dysponowali tylko sekreta^ rżę partii. Mógł osadzić w tymwielkim gabinecie nawet to zero. Krasoń, kiedyjuż wszystkozostało wyjaśnione,w jednej chwilis utracił swoją pokorną postawęsprzed kilku zaledwie minut. (: - Koledzy - zaczął. -Sytuacja niejest łatwa. "Głos" ma wprawdzie grono wiernych czytelników, którzy teraztym chętniej będą 119. go kupować. Ale komuna się skończyła. Nieda się dłużej jechaćna tym, że jesteśmy mniej partyjni niż inne partyjne gazety. Musimy zaproponować nowy produkt,na europejskim poziomie. Czeka nas prawdziwarewolucja. Mentalna i techniczna. Wiem, żejesteście dobrymi fachowcami. Mam też świadomość, że nie będziewam larwo myśleć po nowemu. - Odciebie, bracie,szybko się nauczymy - zamruczał PawetZielony. Okazało sięjednak, że zbytpóźno nauczylisię myślećpo nowemu, w stylu Krasonia. Zanim się spostrzegli, "Głos" był własnością nowego naczelnegoi jegodwóch nowych wspólników. Kuosłupieniu reszty, okazali się nimi dawni gorliwiwykonawcy dyrektyw partii, były zastępca naczelnegoDzikowskii kierownikdziału gospodarczego Szyguła. Pozostali pracownicy, którzywykupili po jednym, najwyżej po parę udziałów, nie mieli teraz nicdo powiedzenia. Choć więcspółka wciążliczyła kilkudziesięciu dziennikarzy,większość głosówna zgromadzeniu wspólników należała dowielkiej trójki. Kiedy inni próbowali wreszcie robić wolną i niezależną gazetę, ci trzej zadbali o to, żeby zdobyć nad nią pełną kontrolę. Ta pierwsza lekcja kapitalizmu dla wielu kolegów okazałasię zbyt trudnado zrozumienia. - Co się dziwicie? -kpił popijanemuZielony. -Takieustalenia zapadły przy Okrągłym Stole. Nie wiedzieliście? Przecież tonajwiększa zdobycz polskiej łagodnej rewolucji. Oddajemywładzę, a za to dzielimy się kasą. 20Wiedział, że opanowanie "GłosuKrakowa" przez Krasonia to była również jego wina. Powiniensięprzeciwstawić. Nie wykorzystał szansy. A miał ją, kiedy Dorota została prezesemspółki. Poczułsię obrażony, bo dowiedział się o tym ostatni. Ustawili jejwybór, alebez niego. Jakby nie był godny zaufania. Kiedyweszła do jegopokoju rankiem, następnego dnia pomianowaniuKrasonia, jużwiedziała, że będzie wybrana. On niemiał o tym pojęcia. Może się po prostu nie zainteresował. Nie wie120dział, jak się ma wobecniej zachowywać. Unikał jej. Teraz teżwyczuł,że to ona,ale nawet się nie odwrócił. Był cały spięty. Długo stała za nimw milczeniu, aż wreszcie odezwała się cicho:- Cześć, guru. Nie chciałaźle. Zdawał sobie z tegosprawę. Powiedziała tow złejchwili. Nic nie mógł poradzić na gulę,która rosła mu w gardle. - Cześć- odburknął. -Przepraszam cię, alemampilną pracę. - Jesteś złyna mnie? -spytała. - Zły? Pojawiasz się po dwóchlatach i pytasz, czy jestem zły? Oczywiście, żeniejestem. Ani mnie grzejesz, ani ziębisz. Kłamał. I ona o tym wiedziała. Uśmiechnęłasię smutno. - Akurat! Chciałby zerwaćsię, chwycić ją w ramiona ijuż niewypuścić. Nie zrobił nic. Spojrzał tylko niecierpliwie nazegarek iodpowiedział:- Nie musisz miwierzyć. Nic mnietonie obchodzi. - Cóż, nie będęci się narzucać - powiedziała przez ściśniętegardło. -Aleprzemyśl to. Wyjdę z pracydokładnie o trzeciej. Jeślizmienisz zdanie, czekaj na mnie na dole. Słusznie przewidziała,że je zmieni. Potrzebował tylko trochęczasu, żeby przestać okłamywać samego siebie. - Wiedziałaś, że będę czekał? -spytał, kiedywyszli z PałacuPrasyna rozgrzaną ulicę,która wciąż jeszczenazywała się Bohaterów Stalingradu. - Wiedziałam i nie wiedziałam. Bałam się, żesię pomylę. - Gdzie pójdziemy? -spytał. - Gdzie zechcesz. -Wszędzie, gdzie zechcę? - Wszędzie. Pojechali więc prosto do niego. Był już po rozwodzieinareszcie nie musiał się konspirować. Kawalerka w Nowej Hucie, którąwynajmował na czarno, była wprawdzie daleka od ideału. Meble,lampyi dywan jak najgorzej świadczyłyo guściewłaścicieli. Alejakie miało to w tej sytuacjiznaczenie. Nie rzucili sięnasiebieod razu. Byli skrępowani i niezręczni. Chcieli dobrze,a wychodziło średnio. Musielioboje wykazać dużo dobrej woli i wyrozumiałości, zanim wreszcie coś im się udało. Nie było najgorzej, ale dawna namiętnośćgdzieś znikła. ChoćPozostało dużo czułości. 121. Bukowski niemógłby powiedzieć, że Dorotaprzestałamu siępodobać. Zewnętrznieniezmieniła się wiele. Może jej rysy trochę się wyostrzyły,w kącikach ust pojawiło się zwątpienie, częściej zamyślałasię na smutno. Z tym wszystkim mogłaby być dlaniegojeszcze bardziej pociągająca. Gdybynie te dwalata. Daremniepróbowali udawać, że tego czasu niebyło. W końcu niemieli już siły, żeby próbować dalej. Wtedy powiedziała:- Wiesz co? Zabierz mnie na tańce. Jak kiedyś. Pojechali doFeniksa, na dyskotekę dla czterdziestolatków. Dorota upiła się dość szybko, na parkiecie wisiała na Bukowskim,budząc błyski zawiściw oczach innychfacetów. Tańczyło im siędobrze, rozmawiało gorzej. Oboje potrzebowali tego, a równocześnie bali się. Zbyt wiele było natym polumin. Nie mógł przecież spytać jej, czy została kochankąAksamita,choć właśnie to najbardziejgo dręczyło. Przecieżchyba niezadarmofacetustawił ją we Francji. Załatwiłstypendium, pracę,wszystko. Jednak do końca wieczoru Bukowski nie odważyłsięspytać, co naprawdę łączyło ją z Aksamitem. W ogóle nie wspominał o Paryżu. Ona teżnie pytała, coonrobił pod jej nieobecność. Na pewno wiedziałao jego rozwodzie. I musiała mieć świadomość, że nie żył przez dwa lata w celibacie. Mogli udawać,że to wszystko nie było ważne,że się nie liczyło. Ale liczyło się. Nicnie mogli na toporadzić,choćby nie wiadomojak bardzochcieli. - Wiesz, mamproblem - odezwała się niespodziewanie. -Chcesz mi otym powiedzieć? - spytał zbijącym sercem. Pokiwałagłową. - Mam kłopot z moimojcem. Tego się niespodziewał. Wydawałomu się, że miała ochotę mówić o czym innym. W ostatniejchwili stchórzyła. -Niewiele wiem o twoim ojcu - powiedziałostrożnie. -Ja też. Alektoś musi sięnim zaopiekować. Coś do Bukowskiegodotarło, jakieś plotki. Kowalskiemu nastarość zaczęło odbijać. Nic szczególnego, jakieś manie pr2eśladowcze. Właściwie nic dziwnego ukogoś,kto karierę w prasie zaczął jeszcze wczasach stalinowskich. Raczej norma. Jednakjeszcze dwa latawcześniej Dorota nie utrzymywała z ojcem żadnychstosunków. Nie chciała go znać. A więc coś sięzmieniło. -O ilewiem, pan Kowalski ma jeszcze inne dzieci - powiedział. 122Miał ochotę powiedzieć: legalne. Alenawet po sporej ilościft wypitejwódkina tylesię kontrolował. Mimo to spojrzała na niego z wyrzutem. - Niemówo nim panKowalski. Jaki by nie był,to mój ojciec. - Przepraszam cię,o ile pamiętam, to ty gotak nazywałaś. -To było dawno. Wielu rzeczy jeszcze wtedy nie rozumiałam. Dawno? Dwa lata to było dlaniej dawno? Gdyby spojrzał naX' tę sprawę trzeźwo, musiałby przyznać, że z jej perspektywy dwalata znaczyły jeszcze dużo więcej niż dla niego. Alkohol robił jedSiBakswojei zaczęło go ażściskać w gardlenamyśl,że to widocznie Paryżtak na nią podziałał. I: - Tonie zmienia faktu, żetwój ojciecma jeszczedrugą córkęi syna. Potrząsnęła gwałtownie ramionami. Oni mają go wdupie. , Wcale siętemu nie dziwił. Zdumiało go raczej to, że ona nagle przejęła się losemKowalskiego. Wyczuwałw tym jakiś fałsz. I Kowalskibyłprzecież prawdziwym ojcem właśnie dla tamtejdwójki. Nawet gdy zaczęli sięgo wstydzićjuż w liceum. Zanim asrozumieli, żenie mają zbytnich powodów do dumy, to ich sadzał na kolanach, opowiadał historyjkina dobranoc, w niedzielę prowadził do zoo, a latem woził do Juraty. Dla Doroty nigdy nie był jej tatusiem. Z jej matką zerwał dokładnie w dniu, w którym dowieIjfciat się, że zaszła w ciążę. ADorotę uznał za swoje dzieckotylkodlatego, że przewodniczącą komisji kontroli partyjnej była wtedyCiotka Sierp iMłot, legendarna czerwona feministka, przed którą: drżeli nawet sekretarze. Wymusiła tonanimgroźbąwydalenia31p2. partu. - Nie dasię uciecprzed ojcem, guru - Dorotaprzerwała jegoI^Byśli. -Zrozumiałam to dopiero we Francji. ^ Po raz pierwszynieostrożnie wypowiedziała nazwę tegokraju. 12 trudem opanował odruch niechęci. i - Ciekawe, co cię tak oświeciło? -Napatrzyłamsiętam na ludzi, którzy za wszelką cenę chcieliię wtopić,nawet jużczuli się wtopieni. I w końcu zawsze znalazł";fKktoś,ktoimprzypomniał, skąd się wzięli. -Coto ma do rzeczy? Tam musiałaś się wtapiać, tutaj nie mu2. Niesłyszałem, żeby ktoś wypominał ci twojego ojca. -1 tu się mylisz, mój drogi. 123. głos Dorotybył już nieco bełkotliwy, aruchy niezborne. Zaczęła szukaćczegośw torebce,nie mogła znaleźć. Wreszcie wysypała całązawartośćnastoliki dopiero wtedy ze sterty wizytóweki świstków papieru wydobyła zmięty kawałek gazety. - Przeczytaj. Noszę to stale przy sobie, żeby nie zapomnieć,Pani DorotaMayudajedziś niepodległościową publicystkę, liczącna ludzkąniepamięć. Kryjąc sięza nazwiskiemswojej matki,próbuje ukryć niewygodną prawdę, że jest córką czołowego niegdyśstalinowskiego agitatora i satrapy, który żelazną ręką trzymał zamordęcałą krakowską prasę. Bukowski podniósł na nią spojrzenie pełne poczuciawiny. -1 co, guru? Kto tubył naiwny? Rozczuliłsię. Postanowił wybaczyćjej wszystko, cokolwiek byto było. Ale kiedy po północy wyszli z Feniksa, jużnie chciała jechaćz nim doNowej Huty. - Nie gniewajsię, obiecałamojcu, że będę spała u niego. Wjednej chwili jego uczuciazmieniłysię na przeciwne. Nieuwierzył. Tym bardziej że niechciała, aby ją odprowadził. - Zrozum, takbędzie mi łatwiej. Muszę towszystko przemyśleć. Nie narzucał się. Choć miał nato wielką ochotę, zwyciężyławściekłość. Odwrócił sięi odszedłszybko, bez pożegnania. NaSzczepańskiej wsiadł do taksówki. Bał się, że gdyby tegoniezrobił, poszedłby za nią. Zacząłbyją śledzić jak zazdrosnysmarkacz. Nie musiał. Wiedział bez tego,co ona zrobi. Może nawet wpadniedomieszkania ojca przy Grodzkiej. Z pewnością nie na długo. Albo też odrazuweźmie taksówkę, tyle że z placu Dominikańskiego. I pojedziedo Aksamita. Naszczęście miał w domu jeszczetrochę wódki. Solidna porcja litościwie pozwoliła mu stracić przytomność. Nazajutrz ranow redakcji usiłował zwalczyć kaca już drugą butelkąkryniczanki, kiedy przyszedł Zielony i rzucił od progu:- Niektórzy toumieją się w życiu ustawić. -Co ty gadasz? - spytał Bukowski półprzytomnie, próbując zebrać myśli. -Nie udawaj. Przeprosiłeś się z Dorotą dokładnie w dniu,w którym ustalono, że zostanie prezeską. To się nazywa umiejętnośćprzystosowania się. 124Bukowski poczuł się z powrotem pijany. Musiał wziąć sięw garść. Co tenZielony wygadywał? Nie mógł się przecież przy: znać,że był jedyną osobą w redakcji,która niewiedziała. Wzruszyłdemonstracyjnie ramionamii spytał wyzywająco:-Kto powiedział,że byliśmy pokłóceni? -A nie byliście? Widocznie mi sięzdawało- powiedział Zielony zgryźliwie. Spokojnie,powtarzał sobie Bukowski w myślach. Nie daj sięponieść. Niech on wychodzi na durnia, nie ty. Zawsze wpodobnychokolicznościachmówił sobie, że kolega jest po prostu zazdrosny. O to, że nie jemu powiodło się z Dorotą. -Wiele ci się zdawało - warknął. -Na przykład,że Krasoń naprawdę będzie naszym szefem? Nieoceniaj mnietak nisko. Obaj wiemy, żegruby to tylko figurant. Ja też ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, kto naprawdę będzie rządził. I w czyim imieniu. Choć muszę przyznać, żetyumiałeś tę wiedzę lepiej wykorzystać. Jestem podwrażeniem. Ciekawetylko, co powie na to Aksamit? Uderzenie było celne. Nie miałochotydłużejdyskutować. Comiałby powiedzieć? Mógłby się tylko coraz bardziej pogrążać. Na^ szczęście Zielony nigdy niepoznał treści jegorozmowy z DoroK tą, która miała miejsce jeszcze tegosamego dnia,kilka godzin;;: później. Niewezwała goprzez sekretarkę do swego nowego gabi'; netu. Znów przyszła samado jego pokoju, dziwnie skrępowana^ jak na osobę, która właśnie stanęła na czele spółki. {,';- Wiem, że ci głupio -powiedziała. - Mnie też. ;;- Jakmogłaś minie powiedzieć? - nie wytrzymał. '- O czym? - uniosła brwi. -Nie wiedziałeś? Myślałam, że". wiesz, tylko nie chcesz o tym mówić. Zresztą - machnęła ręką. - "To tylko przejściowe. Nie zostanę długo w Krakowie. Mamdość,'i. tego stęchłego powietrza. (-'- A ojciec? - spytał. -" - Jego też mam dość. Wynajmę mu kogoś do opieki. Jak mogła siętakzmienić w ciągu jednego dnia? Bukowski do:';,Siedł do wniosku, że widocznie poczułasię zawiedziona po ich wczo^róiszym spotkaniu. Może chciała wskrzesić ich związek,ale potem zro? taniała, że już nie mana to ochoty. Wybrała Warszawę. I Aksamita. "i?" - Więc po cholerę wogóle tu wróciłaś? Nietrzeba byłood razu' poszukaćczegoś na twoją miarę? - spytał zgryźliwie. 125. - Potrzebny był ktoś do przypilnowania Krasonia - odpowiedziała ze spokojem. - Sam rozumiesz, żeniemożna go było zostawićsamego. -Oczywiście. Wszyscy wiedzą, że jest na to za głupi. Znowu się zdziwiła. - Mylisz się. Wszyscysię mylicie. Wcale nie jest za głupi. Jestza cwany. Ma za duży apetyt. Wymienili jeszcze kilka mało znaczących uwag,zanim wreszcie przystąpiła do rzeczy. - Słuchaj, byłbyśw stanie zdobyć większą sumę? -Śmieszna jesteś. - Zresztą, nieważne. Możesz dostać pożyczkę. - Na co? Nie patrzyła mu w oczy, rysowaław zeszycie jakieś kółka. - Tylko nikomu nie mów,to ścisła tajemnica. Będą dodatkoweakcje"Głosu" do kupienia. Nie mógł uwierzyć. Przewidywał od początku, że ta spółkadziennikarska to tylkokamuflaż, żeKrasoń z kolegamiszykowałskok na gazetę. Ale ona? - Chcecie wszystkich wyrolować? -Wyrolować? Co ty gadasz. No, nie patrz tak namnie. To biznes. Własność nie możebyćtaka rozproszona, bo każdy będzieciągnął w swojąstronę i wóz się przewróci. To nie komuna. Jestrynek, konkurencja. Więc tworzy się grupa zaufanych ludzi, którzy wykupią pakietkontrolny. - I proponujesz,żebymwszedł do tej zaufanej grupy? Kiwnęła głową. - Dokładnie. -Dlaczego właśnie ja? - Bo mam do ciebie zaufanie. Ipostawiłamim warunek, że muszą cię dopuścić. Aty co? Wolałbyś wszystko zostawić Krasoniowi? Poczuł, jak znowuwzbiera wnim przyczajona wściekłość. - Dlaczego właściwie taksię omnie zatroszczyłaś? Co to mabyć? Odprawa? Jałmużna? Na otarcie łez? Źleją ocenił. Kiedyodmówił, samateż nie weszłado interesu. Zrezygnowała ze swojego pakietu udziałów, torując w ten sposób drogę Krasoniowi do pełnej kontroli nad firmą. Dwa miesiącepóźniej złożyła rezygnację z funkcji prezesa i wyjechaładoWarszawy. 126Jeszcze teraz, po latach, czuł wstyd. Całe szczęście, że Dorotaniewspomniała nikomu otej rozmowie. Wyszedłby przedludźmina idiotę. Nikt nie zrozumiałby, jak mógł odrzucićtaką okazję. Jegogestobrażał wszystkich, którzy nie dostali szansy. To nie byłbyle ochłap. Gdyby się zgodził, byłby ustawionydo końca życia. Jak Krasoń. Więcej nie popełnitakiego błędu. Spojrzał na zegarek. Termin wyznaczony przez Jabłońską mijał zapięć minut. Wystukałjej numer. - Biorę - powiedział. -No, todoroboty - natychmiast weszła w rolę szefowej. 21i - Starsza postenmkowa Renata Kuc. ;Bukowski nieumiał ukryć zaskoczenia. Na przesłuchanie we iwałgo dwie godziny wcześniej suchy, męski głos, sugerując, żenajlepiej byłobysprawę załatwić jak najszybciej. Spodziewał sięzgorzkniałego policjanta w średnim wieku, który utknąłna ni. stdm szczeblu i już wiedział, że karieryraczej nie zrobi. Tymcza sem wyprostowaną w łokciurękę wyciągałado niego młoda,nie; brzydka blondynka w obcisłym swetrze idżinsach. Zarejestrowałm. to jednym spojrzeniem. Inie tylko to. Na pierwszy rzut oka ktoś; mógłby jąwziąć za studentkę. Bukowski jednak miałw tychspra: wach oko wprawniejsze niż w wieluinnych. Powiedziało mu ono,mże starsza posterunkowa Kuc musiała jużbyć po przejściach. To'go ostrzegło, by nierobić żadnych aluzjido jej kobiecości. Nawet; wzrokowych. Mogła być na tym punkcie przeczulona. Uścisnął;więc jej dłoń krótko i zdecydowanie. ; Spisała jegodane, niemówiąc,oco chodzi, a on nie pytał. Kiedy pochylała się nad formularzem, rozejrzał się dyskretnie, rejestrując nad jejbiurkiem plakat do policyjnego dramatu "Bezsenność" z Alem Pacino. Pozwolił, żeby przychwyciła jego spojrzenie, alle nie zrobił żadnej aluzji. Nie chciał narazić się na uwagę,że'nie przyszedłtu, by dyskutować o filmie. - To niechpan opowie, jakto było z tymporwaniem - odezwała się beznamiętnie. -Niezgłaszałem porwania - zaryzykował. 127. - Nie musiał pan - zachowała spokój. - Jest to zbrodniaścigana z urzędu. -Rozumiem, że doniesieniezłożyła pani Goldman? - sondował. Uśmiechnęła się lekko. - Przepraszam, że zabrzmi to trochę filmowo - powiedziałajakby z lekkim skrępowaniem - ale od zadawania pytań jestemtutajja. -Oczywiście -spasowal. - A więc tego dnia po południu byłem na obiedzie w restauracjiAriel zpanią Esther Goldman,dziennikarką z Nowego Jorku. -Ariel czy Alef? - przerwała mu. -Szczerze mówiąc, mylą mi się. - Rozłożył ręce. -Musiałbymsobie przypomnieć na miejscu. - Dobrze, ustalimy to później. Pochyliłasię niżejnadpapierami, jakbychciała ukryćrumieniec. Chcąc go złapać, sypnęła się sama. Jeślinieprzesłuchali Esther,to skąd mogła wiedzieć? Śledzili ich od początku, czy co? Starał się udawać, że niczegonie spostrzegł. Przeczuwał, że tomogłoby sięokazać niebezpieczne. Takie młodei ambitne bywałynajgorsze. Takżew jego zawodzie. - Czy mam mówić dalej? -Oczywiście. - Kiedy wyszliśmy z restauracji, było już ciemno. -Chwileczkę, po kolei. O czym państworozmawiali? -Czy to ważne? -Jeśli pytam, to znaczy, że ważne. Zawahał się. Zadawałsobie pytanie, ilepolicjantka wiedziała. Mógł udawać głupiego,licząc na to, że jej wiedza jest niewielka, a do całej sprawy policja nie przywiązuje znaczenia. Wskazywałbyna to fakt, że wyznaczono do niej osobę młodą wiekiemistopniem, zapewneniedoświadczoną. A w dodatku kobietę. Jakby chodziło tylko oto,żeby sprawęodfajkować i jak najszybciejumorzyć z powodu niewykrycia sprawców. Czul jednak, że gdybystarsza posterunkowa Kuc zorientowała się, że próbuje wywieśćją w pole,mogłaby zacząćsprawiać mu kłopoty. Postanowił zagrać na zwłokę. - Zapewne oróżnychrzeczach. Tak dokładnie to nie pamiętam. Zostałem uderzony w głowę, straciłem przytomność - dotknąłpalcami skroni, uśmiechając się przepraszająco. 128- To widać - skinęłagłową. - Ico, stracił pan pamięć? Jakw "Tożsamości Bourne'a"? - Ażtak to nie. Po prostu szczegóły wylatują mi z głowy. - To zrozumiałe. Zajmuje się pan przecież takważnymi sprawami. Cofnijmy się więc jeszcze trochę. Może pansobie cośprzypomni. Panią Goldmanznał pan dawno? - Kilka tygodni. -Kilka tygodni? - zdziwiła się. -No tak, poznaliśmy się na procesiePoloneza, to znaczy JanaNiezgody. '- Na pewno? A więc wiedziała więcej,niżmógł się spodziewać. -Wcześniej jechaliśmy z Warszawy w tym samym przedziale,ale trudno byłobyto nazwać zawarciem znajomości. - Pytałam,czy nie znalisię państwowcześniej,przed ostatnimprzyjazdempani Goldman do Polski? -Absolutnie. To znaczy, znałemjej niektóre publikacje, z początkunawet nie skojarzyłem ich z osobą. - Itak od razu zamieszkał panznią w jednympokoju hotelowym? -No, nie tak od razu. Wcześniej paręgodzin przesiedzieliśmyw knajpach. W oczach starszej posterunkowej Kuc zobaczył, że przesadził. -Tylko mówię, jakbyło. Paniąto gorszy? - Nie jest istotne, co mnie gorszy,a co nie -powiedziała chłodno. -Poraz kolejny panuprzypominam, że tutajniejest panstawnym publicystą, tylko świadkiem. Itym razem to nie pan zadaje pytania. Bukowski nie najlepiejznosił,kiedy nazywano gosławnym publicystą. Zawsze wtedyzdawało mu się, że sobie z niego kpią,Wustach policjantki słowa tezabrzmiały jeszcze gorzej. Jakbychciałapowiedzieć:Nieważne, że napisał pan "Klucze doEuropy", uznane już za obowiązkową lekturę dla wszystkich, którzy;chcą zrozumiećświati miejscew nim Polski. Nawet to nie dajepanu prawa, żeby pan uważał się za równego mnie, starszej poSterunkowej Kuc. Jakbychciaładać mu dozrozumienia,że ktośtakijak on nie jestw stanie jej zgorszyć. Nawet tym, że przespałsię ze starą babą zaledwie po kilku godzinachznajomości, a cogorsza, zamieszkał z nią w hoteluna jej koszt. 129. - Oczywiście, że topani zadaje pytania - powiedziałpojednawczo. - Po prostu widzę,że pani niejest zadowolonaz moichodpowiedzi. Aja się staram, jak mogę. - Powiedzmy. Więc zamieszkałpan z panią Goldmanpo kilkugodzinach rozmowy w knajpach. Co się takiego stałow czasietych kilku godzin? Zakochał się pan? Ze zdumieniemzrozumiał, że policjantkawcale z niegonieszydzi. Naprawdę chciała się dowiedzieć, co nim kierowało. I czul,że było to zainteresowanie bardziej prywatne niż zawodowe. -No wie pani? W moim wieku? Bardziej miał na myśli wiek Esther, ale powstrzymałsię. Takaszczerośćprawie napewnoobudziłaby wstarszej posterunkowejKuc odruch ponadpokoleniowej babskiej solidarności. - A co ma wiekdo rzeczy? -uniosła brwi. -Czytał pan "Spóźnionych kochanków"? A więc na dodatek miłośniczka romansów Whartona. Jeszczetego brakowało. - Pani wybaczy - uśmiechnął się. -Alemimo wszystko jestemtrochę młodszyniż bohaterowie tej powieści. Może za dwadzieścia lat też zdziecinnieję. Spojrzała na niego zwyrzutem. Pomyślał:Dziecko, co ci mampowiedzieć? Że po prostu nie miałemgdzie spać i EstherGoldman ze swoimnagłym a niespodziewanym afektem spadla mi jakz nieba? Młodapolicjantkabyła najwyraźniejosobą dość zasadniczą, nie chciałjej całkiem zrazić do siebie. W tej samej chwiliprzyszła mu do głowynowa myśl: Ejże, dla kogo to było niespodziewane? Dla ciebie na pewno. Aledla Esther? Tyle otobie wiedziała, więc na pewno ito, że niemasz ani noclegu, ani forsy. I żemiejscem do spaniaprzytrzyma cięprzy sobie owieleskuteczniej niż samym seksem. Przy całej swejpodejrzliwości wobecAmerykanki,dotąd miał nadzieję, że przynajmniej spała z nimwyłącznie dla przyjemności. Jak w filmach, w których agentkawywiadu, niezależnie od swych służbowych obowiązków, ulegaurokowi szpiegowanego obiektu. Terazi tego przestał byćpewny. - Pan jest żonaty? -spytałasurowo starsza posterunkowa Kuc. Westchnął. Miał ochotę spytać: Dziecko, a skądty się wzięłaś? Ale znów zdołał siępowstrzymać. - Nie magłupich- odpowiedział. -To znaczy? 130- To znaczy, że już kiedyś raz sięrozwodziłem i nie chce mi sięprzechodzić po razdrugi przez tencały bałagan. -Niechce siępanu? Tak po prostu? Rozłożył ręce. - Ten typ tak ma. Wyglądałana oburzoną do głębi. Albo rzeczywiście jej policyjne doświadczeniebyło bardzoniewielkie, albo coś jejto przypominało. Prywatnie. Bukowskiego mimo wolizaczęły ogarniać. " opiekuńcze myśli, jak czasem w stosunku do bohaterów niektó' rychreportaży. Iwjednym, iw drugim przypadkunie było towlaŁ ściwe. W życiu nie był w stanie zaopiekować się skutecznie nikim. 'Może właśnie dlatego takie wzruszenia nachodziły go w chwilachiH najmniej odpowiednich. Teraz już całkiem prywatnienie chciał,Bżeby policjantkazachowała onim złe zdanie. Postanowił zagraćIH. z nią w szczerość. - Dobrze, jeśli pani na tym zależy, zdradzępani, dlaczego zoS stałemz Esther. Choć to nie ma związku ze sprawą. I choć sądzę,Xze jest pani za młoda,żeby to zrozumieć. '' -Tosię okaże. Niechpan mówi. 331 - Esther była do kogośbardzo podobna. Dokobiety, którą znałemprzed laty. To znaczy,tak mi się wydawało. Dziś myślę, że głównie bardzo chciałem,aby tak było. Ale od tegosięwłaśnie zaczęło. -I pan sądził, że nie potrafię tego zrozumieć? Ig -Nie wiedziałem - rozłożył bezradnie ręce. i - Takipan mądry,a tego pan nie wiedział? Nazwisko tej kogiNety? , - Przepraszam, to naprawdęniema związku. -"- Proszę pana, ja tu oceniam. - Wporządku. Dorota May. - No właśnie. Ipanuważa, żeto niema związku? - Przepraszam. Widzę, że jest pani lepiej zorientowana, niż sądziłem. Zabrzmiałoto fatalnie. Ale cofnąć się już nie dało. - Umówmy się, że tego nie słyszałam - powiedziała litościwie. fu'--A teraz,kiedy już mamy jasność, potraktuje pan poważnie na5- , Sta rozmowę? Ę - Cały czas ją tak traktuję. Tylko byłem rozkojarzony - przyznał. - Więcniechpan się skupii możliwie najdokładniej opisze przebiegporwania. 131. Zrobił, o coprosiła. Ograniczył się tylko do faktów. A i taktrwało to ponad godzinę, bowszystko notowała ręcznie. Potem nadal nie była zadowolona. - Niewiele pan rozjaśnił - powiedziała z pretensją. -Przykro mi. Miałem ciemnowoczach. - Bardzo śmieszne. Więc twierdzi pan, że ukradli tylko komputer pani Goldman? - Dokładnie. -Pieniądze, karty kredytowe, telefony? - Nic z tych rzeczy. -Co było na dysku? - Wiem tylko tyle, ile powiedziała mi pani Goldman. Jej notatki. - Jakieś szczegóły? Nie powiedział starszej posterunmkowej ani ozachowanych przezEsther e-mailach od Doroty, ani o zdjęciach. Wahał się, czyjednakniezmienić zdania, kiedy wszedł policjant,zapewne właśnie ten, któregogłos słyszał w telefonie. Kuc od razu przerwała przesłuchanie. - Właśnie skończyliśmy- rzuciła głosembardzozdecydowanym. 22Bukowski i Horoszko siedzieliprzy oknie U Zalipianek i przezszybę obserwowali skrzyżowanie przy Bagateli i wylot Szewskiej. Dziennikarz właśniewysłał zamówionyprzez Jabłońską tekst,przespałsię trzy godziny i miał dzień dla siebie. Pił kawę, abyłypolicjant,jak zwykle zadnia, swoją herbatkę z hibiskusa. - Skąd wiesz, że będzie tak,jak przypuszczasz? -spytał Bukowski. - Nie wiem. Sprawdzamy hipotezę. - Dzięki, że zgodziłeś się pomócmi. Sam nie wiedziałbym nawet,jak się do tego zabrać. - Nie masprawy. Czujęsię trochę zamłody jak na emeryta. Chętnie zrobię coś pożytecznego. - Nawetza darmo? Wdzisiejszych czasach to godne podziwu. - Nie żyję w nędzy. Firmana mniepracuje. Więc stać mnie nagest. A poza tym, powiem ci szczerze,lubiłem tęMay. -Więc należysz do nielicznych wyjątków. 132- Podobnie jakty. Co, nie? Bukowski westchnął. - Ano, tak. Kawiarnia U Zalipianek była idealnym punktem do obserwacjinarkomanów, którzy spotykali się na Plantach, obokprzystankuautobusów, żebrali na Szewskiej i pod całodobowym sklepem przyPodwalu. Niezależnieod tego młodszy inspektorpo prostu lubiłten wyjątkowy lokal, który od czasówgłębokiej komunyprzetrwałw niezmienionej postaci i wciąż miałgrono wiernych bywalców. Horoszko zdołałnauczyć tutejsze kelnerki,że napar z kwiatów hibiskusa to napój, którego w szanującej się kawiarninigdy nie możezabraknąć. Teraz szybko dopił zawartość swojej szklanki. - No,jest pani prezes - rzucił z tryumfem. -Parkujeprzy Karmelickiej. Do roboty. Rozdzielamy się. Szczurek miał zły dzień. Przez sześć godzin zdołał usępićledwo dziesięć złotych. To mogło wystarczyć tylkona działkę dla niego. Nie chciał robić świństwa Maryjce izostawić jej bez codziennej porcjinarkotyku. Na głodziemogłaby zrobić jakieś głupstwo. Była w takim stanie, że nie powinna wychodzić zchaty. Zresztą,chyba nawetniedałaby rady. A gdyby na przykład wyskoczyłaprzezokno? Nawet bał się o tymmyśleć. Żal byłoby dziewczyny,to raz. Alerównie przerażająca była myśl, że chata zostałaby spalona. Psy, prokurator, dziennikarze, aferana całe miasto. Wywróciliby mieszkanie do górynogami. Skasowalibysprzęt. I na pewno nie przepuściliby okazji, żeby Szczurka załatwić nadługo. Możenawet wrobić w zabójstwo. Znów zamknęliby goz mordercami i gangsterami. Ile wytrzymałbyw celi bez towaru? Pókijeszcze mógłmyśleć przytomnie, gorączkowo zastanawiałsię, co robić. Wiedział, że jeśli nieda. w żyłę w ciągu najbliższychtrzech godzin, z głodu straci nad sobąkontrolę. Akiedyda, straci ją także. Przestaniemyślećo Maryjce, o tym,do czegobędziezdolna, pozostawiona w domu sama sobie, bez narkotyku. Potrzebował nowegopomysłu. Sępienie naulicy stawało sięcoraztrudniejsze, wiedział, że budzi odrazęwśródprzechodniów. Przydałby mu sięwiększy jednorazowy zastrzyk kasy, żebymógł od nowauruchomić własną produkcję kompotu. W tym momencie zauważył,że kobieta,która przechodziłakoło niegojuż trzy razy,znowu wraca. Czuł,że chodzijej o niego. 133. Kilkanaścieminut wcześniej, kiedy poprosił ją o pieniądze najedzenie, nie zareagowała. Potem wracała i wyraźnie obserwowałago,nieudolnie udającobojętność. Przyjrzał sięjej dokładnie. Nasukę nie wyglądała. Wszystkie krakowskie znał aż za dobrze. A z zewnątrz nie skierowalibytakiej kretynki. Zabardzo siędenerwowała. I w ogóle zachowywała beznadziejnie. Chyba że natym polegała genialna zmyła. Ale Szczurek nie bardzowierzyłw genialność psów. Zresztą, niemiałwyjścia, postanowił zaryzykować. Zrównał się z nią i wyrecytował szybko:- Potrzebujędziesięćzłotych na narkotyk dla mojej dziewczyny. Jak niedostanie wciągu godziny,możesię zabić. Kobieta przyspieszyła kroku, przestraszona. Rozsądek nakazywałbydać spokój. Szczurkajednak pchała naprzód rozpacz. - Niech pani się zlituje - wymamrotał w odruchu ostatecznejdesperacji. -Ma pani dzieci? Kobieta wzdrygnęła się, a potem jakbywreszcie podjęła decyzję. Nieznacznie zwróciła głowę w jego stronę i powiedziała szybko:- Dostanie pan te pieniądze. Proszę zemną. Wciąż przyspieszała kroku,stukając obcasami po bruku. Ledwoza nią nadążał. Skręciła naPlanty i opadła na pierwszą wolnąławkę. Usiadł obok niej. - Dostanie pa więcej. Dostanie pan,ile pan chce,aleproszękupić także dla mnie - wyrzuciłaz siebie jednym tchem. - Pani bierze? -jeszcze raz szybko zlustrowałją oczami odstópdo farbowanych na cieńmy kasztan włosów. - Nie. Mój syn. - Cobierze? Kompot? - Nie, nie, skąd! Amfetaminę. Musiał się szybko decydować. Nie była suką, ale mogła zostaćpodstawiona. Jakaś konfidentka. Poszła na układ. Albo nawiedzona wolontariuszka, opętana misją. Choćnie była podobna do wolontariuszek,jakie znał. Raczej bizneswoman, jakz reklamy. Zadbana, ładnie pachnąca. Miała nasobie elegancki kostium, butyocenił na przynajmniej pięćset, torebka pochodziła z drogiegobutiku. To jeszcze niczego nie gwarantowało. Musiał zdać się nawyczucie. - Dobrze, załatwię pani fetę. Ale najpierw muszędaćdziałkędziewczynie. Może pani pójść zemną. 134-Niemam przysobie dużo pieniędzy - powiedziała szybko. -Ani kartykredytowej. - Niech pani nie pęka - rzucił niecierpliwie. -Chcepani popełnić przestępstwo, co, nie? Więc musipani wziąć się w garść. Obojeryzykujemy. Ja pani zaufałem. Pani też musi. Jeśli panimówi prawdę, będzie mnie pani potrzebowała więcejrazy. Niemam interesu, żeby robić pani krzywdę. - Dobrze - zdecydowałasię. -Chodźmy. - No, to pani prezes wreszcie znalazła dostawcę - ucieszył sięHoroszko. -A jużmyślałem, żesobie nieporadzi. Dlatakiej damy to jednakmusi być dużotrudniejszeniż korumpowanie miejskich urzędników, co, jak myślisz? - Wyobrażam sobie- przytaknął Bukowski. Podziwiał biegłość,z jaką byłypolicjant krył się przed wzrokiem narkomana,unikając rozpoznania. - Czego to nie zrobikochająca matka - pokręcił głową Horoszko. -Trochęza późno sobie o tym przypomniała - powiedział Bukowski. Szczurek zniknął w bramie zaniedbanej kamienicy przy którejś z przecznic Dietla. Czekającna niego, kobietaprzechadzałasię nerwowo po chodniku. Nie byłojeszcze późno, a okolica nienależała do najbardziej niebezpiecznych, ale ona wydawała sięwyraźnie przestraszona miejscem, w którym się znalazła. Wzdrygnęła się gwałtownie, kiedySzczurek pojawił się znowu. - Niech pani spróbuje się opanować - powiedział. -Jeśli dalejbędziesiępanitak zachowywała, w końcu ściągnie pani nasiebienieszczęście- Dlaczego? To znaczy, jak się zachowuję? - Widać zestu metrów, że pani umiera ze strachu. -Nigdy jeszczenie robiłamtakich rzeczy. To dlatego. - Nie. Pani jest w ogólestrachliwa. Ale niechpani przynajmniejpostara się udawać. Chodźmy. - Ma pan amfetaminę? -Niemam. Tu dilują tylko kompot. Powiedziałem, że dam zastrzyk dziewczynie i wtedyzałatwię towardla pani. To nie potrwadłużej niż pół godziny. 135. Kilka minut krążyli po sąsiednich uliczkach, aż stanęli przedkamienicą podobną do poprzedniej, tak samo zaniedbaną, z odpadającymi płatami tynku. Domofon w bramie był popsuty, niezamykała się w ogóle. - Wejdziepani? -Kto tam będzie? - Tylko moja dziewczyna. -Dobrze- podobnie jak poprzednio, podjęłanaglą decyzję. Przeszliprzez wysoką sień i podwórko, z któregokręte schodyprowadziły nadrewniany ganek. Z niego wchodziło sięwprostdokuchni. -To takwygląda? - spytała kobieta, rozglądając się wokółz przerażeniem. -Narkomani nie są brudasami z zamiłowania, proszę pani. Poprostu zdobyciekażdego dniadziałki pochłania tyle energii, żena nicinnego już nie wystarczas3. Weszli dociemnego pokoju,w którym cuchnęło moczem iwymiotami. Na tapczanie, nakocu, leżała wychudzona dziewczynaw trudnym do określenia wieku, ubrana tylko w brudnypodkoszulek. - Gdzie byłeś? -zajęczała, na kobietę w ogóle nie zwracającuwagi. -Czemu tak długo? Masz towar? - Już, już, Maryjka. Już cidaję. Tylko znajdziemy miejsce. Brał po kolei w dłonie jej chude, sine od nakłuć ramiona, kręcąc głową niemal z rozpacząw oczach. Potem począłgładzić jąposzyi, niemal równie skłutej. - Pośpiesz się - jęczała dziewczyna. -Daj w udową. - Toniebezpieczne. Poszukamy jeszcze miejsca na szyi. - Daj! -teraz był to jużkrzyk,rozpaczliwy,choć ledwosłyszalny. - Dobrze, kochanie,już. Wyjął z plecaka strzykawkę, pełną brązowego płynu. - Niechmi pani pomoże - powiedział niemal rozkazująco. Powstrzymując widoczny odruch obrzydzenia, podeszła do tapczanu. - Co mam robić? -Niech pani naciągnie skórę wpachwinie i wymaca tętnicę. Dziewczyna cuchnęła. Kobieta zrobiła, co kazał,niepewnie izewstrętem, którego nie potrafiłaukryć. - Niechpani nie odwraca głowy. Niech pani patrzy, co panirobi. Czujepani puls podpalcem? 136- Wydaje misię, że tak. -Niemoże się pani wydawać. Czuje pani? -Tak. - Żyłaprzebiega blisko tętnicy - wyjaśniał, przygotowującstrzykawkę, jak doświadczony pielęgniarz. -Jeśli się wkłujęw tętnicę, tośmierć. - Nie,ja nie mogę -zawołałakobieta. -Musi pani. Chcepani swoją amfetaminę? Kobieta opanowała się. Szczurek wbił igłę. Dziewczyna westchnęła głęboko i z ulgą, opadła na wznak, a na jej twarzypojawił sięszczęśliwy, nieobecny uśmiech. - Udało siępani - powiedział Szczurek. -Teraz możemyiść. - I comy z tym zrobimy? -spytałBukowski. -Powinniśmyzawiadomić policję. - Nie panikuj. Na tozawsze będzie czas - skrzywił sięHoroszko. - Więc? -Damy im trochę odetchnąć, niech siępoczują bezpieczni. A potem przyciśniemy ich. Ja wezmę na siebie ćpunka,a typanią prezes. 23Tego dnia, kiedymiał się ukazać nowynumer "Przyszłości",Bukowski obudziłsię wcześnie. Obmył siępospieszniei zbiegł nadół. Plac Żydowski był jużw pełniporannego życia. Kupił na straganie dwabanany i z bijącym sercem zbliżył się do kiosku. "Przyszłość" razemz innymi tygodnikami była wyłożona nastojakui już z daleka dostrzegł zdjęciePoloneza na okładce. Od lat żadnawłasna publikacja tak go nie podnieciła. Jego tekst zostałsprzedany jako temat tygodnia. Okładkowy fotomontaż przedstawia} gangstera jakby w tańcu z roznegliżowaną partnerką, któratwarz zasłaniała maseczką, a przez pierś miałaprzewieszoną szarfę z napisem "Polonia". Zagrywka była cwana. Zawsze można byłoudawać, że to aluzja do żony bohatera artykułu, byłej wicemissPolski. A i tak wszyscy wiedzieli, że chodzi o Polskęsamą. Wdomu rozłożył pismo na stole, ale na razie nie czytał. Cieszył tylko oczy widokiem kilku stron tygodnika, zadrukowanych137. jego tekstem i bogato ilustrowanych zdjęciami. A jegopróżnośćrosłana myśl, że może wtej samej chwili przeglądają je prezydent, premier i inne najważniejsze w państwieosoby. Był z siebie dumny jakdebiutant. Niebyło możliwości, żeby artykuł niewywołał burzy. Jego wymowę wzmacniały fotografie. Polonezw kajdanach, przychwycony przez fotoreportera nasądowym korytarzu, sąsiadował z młodym Jaśkiem Niezgodąz czasów, kiedyjeszcze nosił ksywę Dusior. Na tej fotografii miał długie włosy,a zrobiono mu jąw klubie, w otoczeniudziałaczy studenckiejopozycji. Przynajmniej dwajz nich byli do rozpoznania. Podobnie jaksenator Adler nakolejnym zdjęciu, pozujący dumnienatle siedziby swej fundacji "Patrzaj w serce", mieszczącej sięw kamienicy podarowanej przez gangstera. Zanim zaczął czytać,zadzwonił telefon. Jabłońska jakby gowyczuła. - I co? -spytała. -Widziałeś? - Właśnie przeglądam. Podoba misię. Dzięki. Sam się zdziwił, że to powiedział. - Daj spokój. Dobrze wiesz, żeniezrobiłam tego z sympatiidociebie. - Wiem. Mimo to dzięki. Są jakieś odgłosy? - Jasne. Zadzwoniłrzecznik MSW i nazwał cięgnidą dziennikarską. - Rozpiera mnie duma. Wtych ustach tokomplement, jakbymdostałOrder Orła Białego. - Obykto innynieśmiał się ostatni. Facet zwykle nie używatakiego języka. To może znaczyć,że mają coś na ciebie. - Co onimogą na mnie mieć? Jakąś lewą dupę? Aktualnie nieposiadam żadnej. A zresztą, o prezydenturę się nie ubiegam. Mogą mi skoczyć. - Nie wiem. Na wszelki wypadek zrób rachunek sumienia. Cześć. Kiedy się rozłączyła, poczuł siędużo mniej pewnie. Dobrzewiedział, że wtym kraju niekoniecznie trzeba zrobić coś karalnego, żeby mieć na karku policję i służbyspecjalne, anawettrafić za kraty. W jego tekście nikt nieznalazłby niczego, co nadawałoby się, żeby go skutecznie pozwać do sądu. Na to był zbytdoświadczony. Artykuł zawierał prowokacje, czytelne tylko dlaPolonezai jego ewentualnych wspólników. Ale skąd mógł wiedzieć, kto poczuje się sprowokowany? 138- Spokojnie - powiedziałsam do siebie nagłos. - Przecieżo tod właśnie chodziło. Nie pękaj. Trzeba byłojakoś uporządkować poranek. Zrobiłkawę, usiadłftad parującą filiżanką, ściął czubekjednego z bananów iprzystąpił dolektury. Znów zadzwonił telefon. Wyświetlił sięnieznajomy numer,jakby ktoś dzwonił z automatu. Mimo to Bukowskiodebrał. Usłyszał:- Już nie żyjesz, pismaku! Słowate dźwięczaływ uszachBukowskiego jeszcze długopowyłączeniu aparatu. Przecież czekał na nie. Chciał ich. Dziesiąt-JS' Idrazy wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy wreszcie zostaną wy1 powiedziane. A jednak co innego wyobrażać sobie, a coinnegoE usłyszeć je naprawdę. To, co teraz poczuł, to możenie byłjeszczeJ strach. Alemusiał powtórzyć sobie kilkarazy, że nienależy wpaŁ dać w panikę. Dokończyłbanana i kawę. Dopiero potem połączył8 się znowu z Jabłońska. - Zapłaciszmi za ochronę? ' - Ktoś ci jużgroził? -wjej głosieusłyszał wyraźne podniecenie. E -Przed chwilą miałem interesujący telefon. '; - Nagrałeś? - Jasne. -Super! ; Jabłońska mimo swoich lat miała dość denerwującyzwyczaj. wtrącania młodzieżowychsłówek. Zwłaszczaw rozmowach z ludźmi, którychtraktowała protekcjonalnie. Jak jego. - Czekam na decyzję - przypomniał. -Dobra, weźsobie goryla. Zapłacę. Oczywiście, w granicachrozsądku. - Dzięki. -Buko, nie robię tego dla ciebie. Nie miej złudzeń. Powtarzała to przy każdejokazji. Aż zacząłsięzastanawiać,co jej tak zależało, żeby przypadkiem nie zinterpretował sobie; Opacznie jej gestów. Słuchaj, dlaczego na zwykłą uprzejmość z mojej strony reagujesz, jakbym cię co najmniejmolestował seksualnie? - nieytrzymał. -Żeby była międzynami jasność - ucięła. - Poza tymnie zairominaj, że nie jesteś już panem samego siebie,tylko moim pracownikiem. 139. - A to oznacza ograniczenie wolności? -Miałeśzłudzenia? - Prawdę mówiąc, nie. -No! To bierz się do roboty, a nie tylko myśl, jak zabezpieczyćswój cenny tyłek. Dyskusje z Jolką Hitler nie miały sensu. Jej przezwisko byłojaknajbardziejzasłużone. Zaraz po zakończeniu tej rozmowy zabrał się donowego tekstu, przypominającego inne afery, w których ksywy prymitywnychbandziorów sąsiadowały z nazwiskamipolityków z pierwszych stron gazet. Tym razem była to raczejpraca archiwalna, więcdo południa błądził po Intemeciei miał jużtegoserdecznie dość, kiedy zadzwoniła starsza posterunkowa Kuc. - Byłoby dobrze, gdyby pojawiłsię pan u nas jak najszybciej. Najlepiej zaraz - powiedziała oschle. - Dobrze dla kogo? -Przede wszystkim dla pana. - Powiedziałem pani już wszystko, co mogłem. -Nie sądzę. Tym razem Kuc nie była sama. Towarzyszył jej policjant, którypoprzednio wszedł na samym końcu przesłuchania. Dokładnietaki, jakiego Bukowski sobie wcześniej wyobraził. Dobiegającyczterdziestki, wypalony i zgorzkniały. Odstawiony na boczny toriprzez to wściekły na cały świat. Mimo to Bukowski niepowstrzymał się od kpiny. - Dziś pracują państwo we dwójkę? Nareszcie czuję się jakwprawdziwym filmie. - Mam nadzieję,że po naszej rozmowie będzie panu redaktorowi równie wesoło - powiedział policjant złowieszczo. -Nie wydaje mi się, żebym mógł mieć powody do płaczu. - Tosię jeszcze okaże. Bukowski zastanawiał się intensywnie, czego ma się tym razemspodziewać. Popełniłjakiś błądalbowiedzieli coś, czego on niewiedział. Z ich min wnioskował, że naprawdę byli z jakiegoś powodu wkurzeni. Uznał, żetym bardziejtrzeba się twardopostawić. - Już mnie pan straszy, a mysięjeszcze chyba nie znamy. Pantupracuje? - Komisarz Klaudiusz Fulara - przedstawiła starszego kolegęKuc. 140- Pani partner? Zabrzmiało to dwuznacznie. Ale Bukowskiwłaśnie taki miałzamiar. Denerwowali go ludzie, którzy uważali sięza Bóg wierkogo tylko z powodu policyjnej legitymacji. - Pan czerpie wiedzę ożyciu zamerykańskich filmów? -odpowiedziałpolicjant. -Może w swoichreportażach też wykorzystujepan to źródło informacji? ; Niebył głupi. Wiedział, gdzie uderzyć, żebyzabolało. - Będziemyrozmawiać o moich reportażach? -Między innymi - odpowiedziała Kuc. Wysunęła szufladę biurka i wyjęła szary skoroszyt. Otwarłagow miejscu zaznaczonym kartką papieru. Poznał protokół zeswegoprzesłuchania. - To jest pana zeznanie - poinformowała niepotrzebnie. -A to. :'Przewróciłakartki, odsłaniając wpiętydo skoroszytu egzemplarz najnowszego numeru"Przyszłości". - A to pana reportaż,którego bohaterem jestJan Niezgoda. -Nie sądziłem, że jestem taki poczytnyw tym budynku - Bukowski starał się niewypaść z roli. - Bardzo mi przyjemnie. -Nam mniej - powiedział Fulara. -Niespodobało się państwu? - Nie. -Szkoda. Ale nie jestem zdziwiony. W końcunie jest przyjemnie czytać, że się dało plamę. -Z naszegopunktu widzenia to pan dał plamę, panie redaktorze -przerwał mupolicjantsurowo. -Ato niby dlaczego? - Kiedy mówił pan nieprawdę? -spytała Kuc. -Kogo panokłamał? Nas czy czytelników? - Co? -zdumiał się. - Zeznałpan, co słyszałam nawłasne uszy, żenie mapan pojęcia, kto panaporwał i po co. Udawał pan nawet naiwną wiarę,że stało się to przez pomyłkę. A raczej przypadkiem, bo akurattowarzyszyłpantej Goldman. -1nadal tak uważam - powiedział spokojnie. - Doprawdy? -wtrącił Fulara. -To dziwne, bo w artykule sugeruje pan wyraźnie,że porwali was ludzie wynajęciprzez Poloneza. Może ci sami, którzy jemupomogli wucieczce. A pan obe141. rwał po głowie nieprzypadkiem,tylko w formie przestrogi,żebypan więcej nie wtykałnosa w jego sprawy. Bo jaknie, spotkapana to samo,co paniąredaktorMay. - Tak pan to odebrał? -Tak pan to napisał. To jak byłonaprawdę? - Nie mam pojęcia. Chybapolicja powinna toustalić? - Właśnie ustalamy. To jak było naprawdę? - Strata czasu, panie komisarzu. Ja wam nie pomogę. - Bo pan nie chce? -Bo nic nie wiem. - Jak to? Przecież zartykułu wpoczytnym tygodniku "Przyszłość" wynika jasno, że pan wie. - Wcale nie. -A moimzdaniem tak. Jak najbardziej. A ty, Renata, jak myślisz? -Oczywiście, że wynika. Jeszcze jak! Chyba że okłamał panczytelników. Ale mniesię wydaje, że to mnie pan wprowadziłw błąd. Żeby zachować sobiesensację doartykułu. A tojuż jestczyn karalny. Bukowskirozłożyłbezradnie ręce- Proszę państwa, ja chybaśnię. Nikogo nie okłamałem. Przesłuchanie to jedno, atekst prasowyto drugie. Przecież państwomają wyższe wykształcenie. Powinni państwo odróżniać informację od sugestii. - My rozróżniamy- kiwnął głową Fulara. -To nasz zawód. Alejako doświadczony człowiekmediów dobrze pan wie, że my jesteśmywy jatkami. Większość odbiorców nie jest w stanie zrozumiećnawet reklamy podpasek ze skrzydełkami. Więc jeśli nam powiedział pan prawdę,to tym nieszczęśnikom świadomie robi panwodę z mózgów. Nieładnie. - Dość tego kabaretu - niewytrzymał Bukowski. -Słuchamy? - Dobrze państwo wiedzą, że chodziło mi właśnie o to, żebypewnym czytelnikom zrobićwodę z mózgów. Choć wcale nie nazwałbymichnieszczęśnikami. Dlatego napisałem to tak, jakbymcoś wiedział. Choć w rzeczywistości niewiem nic. - Terazrozumiem - komisarz Fulara obłudnie pokiwał głową. -Pomyślał pan sobie, że jak prawodopuszczaprowokację policyjną, to pan może sobie zrobićswoją własną? Dziennikarską? - Dokładnie. 142-1 uważa pan, że to w porządku? - Proszęmi pokazać ustawę, która tego zabrania. -Ustawa nie, ale rozum. Czy pansobiezdaje sprawę, że panaprzepowiednia może się łatwo spełnić? I co wtedy? Wie pan, jaksię czasem kończą policyjne prowokacje? Że sprowokowanichłopcywyskakują z krzaków i zaczynająwalić seriami na oślep. Policjanci są wyszkoleni, uzbrojeni i mająkamizelki kuloodporne. A pan jestgoły jak świętyturecki. - To moje ryzyko. -Taksię panu tylkozdaje, panie pismaku! - podniósł głospolicjant, tracąc nad sobą panowanie. -Od tej chwili mamyo wszystkim wiedzieć pierwsi, zrozumiano? 24;EstherGoldmanzaparkowała swoją hondęobok stacji subwayuprzy Greenpoint Avenue. Do spotkania miała jeszcze ponad godzinę. Wzięła aż zadużą poprawkę na korki przy wjeździe doOueens Midtown Tunnel. Chciała przyjechać wcześniej, żebydaćsobie czas na uspokojenie nerwów. Jeśli to w ogóle było możliwe. Spojrzałanazegarek. Mogła od razu pójść do Anny. Ale wciąż by'. la za bardzo wzburzona. Postanowiła najpierw pospacerować trochę po okolicy. To ją zawsze bardziej uspokajało. Zdawała sobiesprawę, że odbiega wyglądemod przechodniów. Mimo towtłumie czułasiębezpiecznie. Nie przeszkadzała jejtutejsza polskość, choć o wiele bardziej nachalna i prostacka niż w Polsce. Przeciwnie, przyłapała się, żeprzez ostatnietygodniebrakowałoi jej dźwięku polskiego języka. Kraków, który opuściłatakniedaw; no, wydawał się jej całkowicie nierealny. ' Na moście Pułaskiegozatrzymałasię na długąchwilę, patrząc,-ponad brzydkim otoczeniem ujścia Newtown Creek na zapierającą dech panoramę Manhattanu po drugiej stronie East Riyer. DawIno nie była na Greenpoinde ipo razpierwszy oglądała od tej strofsy wyspę pozbawioną wież World Trade Center. Obraz był boleśnieS niekompletny. Ale nie odwracała oczu. W jakiśsposób okaleczonyIwidok jejmiasta odpowiadał stanowijejducha. Tam też panował^niezły chaos. Wciąż nie mogła się otrząsnąć. Poprzedniego dnia jetden telefon zdruzgotał spokój,który z takim trudempróbowała od143. zyskiwać. Kiedy zadzwonił aparat na jej biurku, niczego nie podejrzewała. Podniosła słuchawkę i usłyszała znienacka:- No, cześć, Elka. Poczuła, jakmiękną jejnogi. Nikt jejtak nie nazywał od wielu lat. - Whothefuck arę you? -spytała celowo nie po polsku. - Po co od razukląć, pani Goldman? -Głęboki, trochę zachrypnięty męski głos podrugiej stronie drżałśmiechem. -Tu JasiekNiezgoda. Byłana granicy paniki. Chciało się jej krzyczeć. Telefonniebył zPolski. Na jej redakcyjnym aparacie wyświetlił się numerwskazujący, że rozmówca dzwonił z automatu gdzieś na dolnymManhattanie. Śledził ją. Znal jej służbowy numer. Wiedział, że byław pracy. Przyłapała zaniepokojone spojrzenia kolegów. Opanuj się, Goldie, pomyślała. Wzięłagłęboki oddech i rzuciła do słuchawki:- Nie jest pandla mnie żadnym Jaśkiem, panie Niezgoda. A janie jestem dla pana Elką. Znów tenochrypły śmiech. - Nie dziwi się pani? -A dlaczegomiałabym się dziwić? Przecież robiłam, co mogłam, żebysiępan odezwał. - No to się pani udało. Zadowolona? - Jak cholera. -Dobra. To spotkamy się,tak? - Co takiego? Jeśli panu się wydaje, że jestem aż takąidiotką, to się panpomylił. Już raz porwałmnie panw Krakowie. Wystarczy. - To nie ja, pani Goldman. -Jasne, że nie. Ale napanarozkaz. - Tonie ja - powtórzył z większym naciskiem. -Udowodniętopani. Od East River wiało zimnem. Goldmanwzdrygnęłasię i zeszłaz mostu na McGuiness Bouleyard, kierując sięz powrotem w stronę Greenpoint Avenue. Nagle wydało jej się,żeidą za nią dwajmężczyźni. Nie wyglądali groźnie. Przypominali raczej polskichmeneli, podobnych do siebie po obu stronach oceanu. Skręciław jakąś boczną uliczkę, kilka razy zmieniła kierunek. Zniknęli. Odetchnęła. 144Kilka minut później, idąc wzdłużrzędu polskich sklepików, zatrzymałasięna chwilę. W tym samym momencie ujrzaław szybie odbicietych dwóch. Serceprzyspieszyło nagle. Jednak ją śledzili. W tej chwili jeden z nich odezwał siępółgłosem, lekko jużbełkocząc:- May I ask you a ąuestion, ma'am? Odetchnęła. Najwyraźniejniebyli groźni. Zwyczajne sępy. Identyczną, wyuczoną w nieznanym języku formułkęsłyszała jużna Kazimierzu w Krakowie. Chodziło tylko o spowodowanie, żeby jeleń się zatrzymał. W takim przypadku mieli już przygotowane następne zdanie, mające wyrazićprośbę o paręgroszy. Najwyraźniej takaznajomość angielszczyzny wystarczała i tam, i tu. Sięgnęła do torebki. - Nie możecie robić tego wPolsce, chłopaki? -spytała swobodnie. -Taniej by mnie to wyszło. - O, przepraszam- ukłonił się menel. -Myślałem, że pani Żydówka. - Jestem Żydówką -powiedziała. -To co, wzgardzipan? - Nie, nie. -Wyciągnął skwapliwie rękę. -My nie rasiści. Skręciław Manhattan Avenue i idąc wzdłuż rzędów kamienic,brzydkich jakby w RudzieŚląskiej, wypatrywała lokalu, w którym postanowiła zaczekać na spotkanie. Wreszciedojrzała szyldAnia'sRestaurant. Polonez zgodził się, żeby sama wybrała miejsce,gdzie będzie się czuła bezpiecznie. Zdawałasobie sprawę,żeto całkowita iluzja. Mimo to naprawdę uspokoiła się, kiedy przekroczyła próg, a przybarze zobaczyła dawną przyjaciółkę. - Niepoznajesz mnie, Anaja? -spytała po polsku, z udawanąpretensją w głosie. Kiedy Annapojawiła się na Brooklynie, anglojęzycznigościenaogół z uporem tak właśniewymawiali jej imię. A poparu latachnazywali ją tak już wszyscy. Gospodyni odwróciła sięzaskoczona,na chwilę znieruchomiała, a potem zarzuciła Esther ramionana szyję. Była to dziwna przyjaźń, która mimo wszystkich przeszkódprzetrwała lata. Poznałysię jako małe dziewczynki. Anna była góralką z Białki. Godlewscyprzez kilka lat z rzędu spędzali miesiącletnich wakacji wpołożonym po sąsiedzku pensjonacie. Małe odpoczątku przypadły sobie do gustu. Spędzały z sobącałe dnie nazabawach, karmieniu kur i pasieniu krównad rzekąze starszymi145. dziećmi. Esther nigdy później nieznalazła przyjaciółki,którejtak chętnie by się zwierzała. Mimo że w wielu sprawachnie rozumiały się. Ich marzenia jużw podstawówce były zupełnie różne. Częstorozmawiałyotym, kiedykrowypasły sięspokojnie, przywiązanedo palików, a one leżały na nagrzanej przez słońce trawie, patrzącnasunące poniebie białe chmury. Anna marzyła, żeby wyjechaćdo Ameryki,jak jakaś jejciotka, i otworzyć tam restaurację. Esther nie mogła się nadziwić,co może byćatrakcyjnego w gotowaniu i obsługiwaniu gości. Ona chciała byćsławną pisarką. Tozkolei Annie wydawało się zupełniebez sensu. Pisarze nie byliprzecież prawdziwymi ludźmi. Należeli dowymyślonego świata,jak wróżki i czarodzieje. Mimo to przyjaźń przetrwała, nawetkiedy próbowały wkroczyć w nią obie ich rodziny. Ichwzajemna niechęć wybuchłapodczas ostatnich wakacji, jakieGodlewscyspędzali w Polsce. Górale nagle przypomnieli sobie, żerodzice Esther to Żydzi. A oniodkryli, że jakiś wujek Anny był w oddziale Ognia, którego partyzantów oskarżano o zabicie po wojnie kilkudziesięciuosób żydowskiegopochodzenia. Wtym jakiejś dalszej krewnejGodlewskich, która zobozu wróciła do Zakopanego. Dziewczynkomzabroniono spotykać się. Na próżno. Dziesięciolatki korzystałyz każdej okazji, żeby ominąć zakaz. Kiedy po latachobie odnalazły się w Nowym Jorku, dawnabliskość odżyła. Nie widywałysię zbyt często, ale wciąż nie miałyprzed sobą tajemnic. Także tym razemEsther powiedziała Annie wszystko, ryzykując, że przyjaciółka weźmie telefon i zadzwoni doFBI. Annaniebyła zachwycona tym nadmiarem zaufania. Powiedziałatylko:- To twoja sprawa. Sama musisz rozstrzygnąć, jak postąpić. Zawsze pakowałaś się w jakieśawantury. - Mówięci to, bomożenaciebie ściągam niebezpieczeństwo. -O to sięnie martw. Jestem dobrze chroniona. - To znaczy? -A co ty myślisz, że tutaj jest inaczej? -uśmiechnęła sięprzyjaciółka. Goldman nie odmówiła sobie ruskich pierogów, które były specjalnością Ania'sRestaurant. Pozostało jej to przez wszystkie lata, któreprzeżyła w Ameryce. Poza krótkim okresem neofickiegoposzukiwaniawłasnychkorzeni, kiedy uznawała tylko koszerne146^ jedzenie, pozostawała wierna potrawom ze swego krakowskiego dzieciństwa. Na co dzień żywiła sięjak wszyscy w jej środowisku,: ale od czasu do czasu miewałanapady. Wśródredakcyjnych kole' ianek budziły zdumienie jej niespodziewane wyprawyna LowerEast End, albo do Passaic, zasiedlonegoprzezPolaków miasteczka w New Jersey, tuż obok Paterson, gdzie wciąż mieszkały jejciotki. Przywoziła stamtąd w wielkichfoliowych torbach pierogii uszka z grzybami, które przez następne trzydni odgrzewała napatelni. ' Kończyłajuż swoją porcję, kiedy wszedł ten człowiek. Na głoK wie miał bejsbolówkę i żuł gumę. Anna, którawciążtowarzyszyła( Esther, straciła humor. 8- Toja cię zostawiam - powiedziała sucho. )Szybko, stukając obcasami, wyszłaz sali. Dopiero wtedy przyi bysz sięzbliżył. Usiadł,nie zdejmując bejsbolówki. , - Cześć -powiedział. -JestemBronek. Od Jaśka. ;'Z trudem przełykała ostatnie kawałki pierogów. Wiedziała,że; nie może się rozkleić. A zwłaszcza pokazać, że się boi. ,- Mam cośdla pani - powiedział. Sięgnąłpod kurtkę iwyciągnął szarą kopertę z warstwą. HK ochronną. ""i - Nie tak sięumawialiśmyzpanemNiezgodą- rzuciła opry5,skliwie. ; Typw bejsbolówce nie stracił spokoju. -To już nie mój biznes. Powie muto panisama. Zanimzdążyła zareagować, wyjąłz kieszeni telefon. Powiedział do słuchawki tylko jedno słowo:( - Jest. ^I oddał jej aparat. Miała ochotęzbuntować się, nie rozmawiać,Kalenie wytrzymała jego ciężkiego, pozornie beznamiętnego spojrzenia. (- Goldman. - Tu Niezgoda. Jeśli to ma dla pani jakieś znaczenie, dzięku. je, że paniprzyszła. ^ To właśnie najbardziej niepokoiło jąw osobie Poloneza. Dziennikarstwo nauczyłoją, że prawdziwi gangsterzy, w odróżnienI niu od wymyślonychbohaterów "Ojca chrzestnego" czy "Drogi^ do zatracenia", to z reguły tępe prymitywy, pozbawione bardziejSskomplikowanych uczuć. On był inny. Przynajmniej trochę. Wda147. ta się więc w rozmowę, choć wiedziała, że nie powinna. Nie dotrzymalumowy. Onateż powinna poczućsięzniejzwolniona. - Jakipan uprzejmy, panie Niezgoda. Za topan nie przyszedł. I wie pan, co? Też panu za to dziękuję. - Chyba panirozumie, że wmojej sytuacji wskazana jestostrożność. Musiałem mieć pewność,żenie sprowadzi mi pani nakark FBI. - Za kogopan mnie ma? -Niemiałem na myśli, że mniepani zakapuje. Może to paniązdziwi,alepani ufam. Tylko że może pani być pod obserwacją. - Panzwariował? Zjakiego powodu. - Mojego. Znów czułasię corazbardziejnieswojo, osaczonaprzez okoliczności, którychnie potrafiła ogarnąć. - Chyba pani rozumie, że nie mogę się pokazywać publiczniena Greenpoincie. Ludzieoglądają TelewizjęPolonia, poznalibymnie. Sprawdziłem panią. Obiecuję, że następnym razem spotkamy się osobiście. - Przeszłamiochota. -Niech pani obejrzy to,co przekazał pani Bronek. Zmienipanizdanie. - A to dlaczego? -Bomamy wspólny cel. - Niby jaki? -zdziwiła się. - Mnie też zależy, żeby ten skurwysyn, który zabił Dorotę, poszedł do piekła. Do szarej koperty zajrzała dopiero w swoim samochodzie. Wypadło zniej kilkanaście fotografii. Były podobne do tych, jakiemiała na dyskuswojego laptopa,kiedy ukradli go porywacze. Zrobiła je Dorota. 25MagdaTrela weszła, kiedy Bukowskipił poranną kawę w wagonie restauracyjnym ekspresudo Warszawy. Od razu poczuł, żetooznacza nowe kłopoty. Ogarnęło go takie przeczucie jużw chwili, kiedy zobaczył ją na peronie. Wsiadła do innegowagonu, więcuznał, że tojednakzbieg okoliczności. Teraz nie był już taki pew148Sny. Zwłaszczakiedy od wejścia pomachała mu ręką. Zdziwił się, ale odpowiedział podobnymgestem. Bez zastanowieniazmierza ia wprost w jego stronę. Zdjęła swój długi czarnypłaszcz i polo]. żyła na wolnym stołku. Pod spodem była ubrana z niespodziewaną elegancją, niezbyt pasującą do fotoreporterskiej torby. Jejpojawienie się wcale go nie ucieszyło. Conie znaczyło, żenie byłaatrakcyjna. Przeciwnie. Dwaj krakowscy aktorzy,jadącyna zdjęcia do telenoweli, posłali mu spojrzenia pełne zazdrości. ' Była aż za ładna. Zbyt młoda. Tegodnia nieczuł się nasiłach spro; stać takiemu wyzwaniu. I nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiekbędziemiał na toochotę. Na razie byłcoraz bardziej znużony. - Cześć -powiedziała. -Nie poznajesz mnie? - Jak mógłbym cię zapomnieć? -zdobył sięnauśmiech z gatunku kpiąco-zdobywczych. -Skąd taka niska samoocena? - Moja samoocena jest doskonała- odpowiedziała leniwie. -Pomyślałam, że może tyniedowidzisz. Miałbyś prawo. Oczywiście, że poznałją od razu. Ale wcale niedlatego, żeuważał ją aż za takie objawienie, za jakie sama się miała. Bo kimwłaściwie była? Próbowała wkręcić się do działu miejskiego"Głosu Krakowa". Bez sensu. Tenzawód się kończył. Degenero. wal się. Ładne i mądre dziewczynypowinnystanowczo szukaćszczęścia gdzie indziej. Jeślitego nierozumiała, to widocznie cośbyło z nią nie wporządku. Wciąż jeszcze miał nadzieję, że wpadłna nią przypadkiem. Wcześniej zetknęlisię zaledwie kilka razy: na procesie Polonezai jeszcze gdzieś, zapewne w urzędziemiasta. Rzucała się w oczy,boubierała się staranniej niż większość młodych dziennikarek. A przedewszystkim bardziej wyzywająco. Teraz miała na sobieczarnąspódnicę długą do kostek, za to z lewej strony rozciętą prawiedopasa. Ujawniło się to w całej okazałości,kiedyzałożyłanogę na nogę. Reszta rysowałasię równie wyraziście podobcisłym czarnymgolfem. - Choćbym był ślepy, potrafiłabyś zwrócić na siebie uwagę,prawda? -spytał. - Święta prawda - uśmiechnęła sięobiecująco. -To co? Pójdędo toalety,aty przez tenczas zamówisz mi kawę,dobra? Wrócęi przystąpimy do rzeczy. - Do jakiej rzeczy? -uniósł brwi. Teraz onasię zdziwiła. 149. - No, jeśli mamy działać razem, to ja wolę to robić według jakiegoś planu. Możena to nie wyglądam,ale lubię miećwszystkoprzygotowane. Improwizacja to dla mnie ostateczność. - Zaraz, zaraz. Co mamyrobić razem? - Kpisz sobieze mnie? Jak toco? Rozmawiać z panem posłemWaligórą. Nie powieszmi chyba, że spotkanie jest odwołane? Mamnadzieję, że nie zerwałam się o piątej rano na darmo? Poczuł, jak zaczynadusić go złość. Sprawdziłysię najgorszeprzeczucia. - Mam iść do Waligóry z tobą? Kto tak powiedział. - Jak to? Szefowa cię nie uprzedziła? No tak! Cała Jolka. -Dziewczyna mrugnęła do niego i przytknęła dwapalce do górnejwargi, robiąc aluzjędo wąsika Hitlera. - Myśli wodza powinniśmy odgadywać, zanim jeszcze zostaną wypowiedziane. -Chyba ciężkokapuję, aletej myśli wciąż nie mogę odgadnąć. Pomóż mi. W jakim właściwie charakterze masz mi towarzyszyć? -Nie domyślasz się? Oczywiście, żeprzynęty - posłała mu wyuzdane spojrzenie. - A teraz przepraszam cię. Naprawdę muszęsiku. Zamów mipodwójną kawęz pojedynczą wodą. Bez sacharozyi kazeiny. Lubię pracowaćmózgiem, a nie żołądkiem. - Myślałem, że mózgiemtoja mam pracować - mruknął, alejej już nie było. Nie miał nastroju sprzyjającegozawieraniunowych znajomości. Jego forma psychiczna wciąż pozostawiaławiele do życzenia. Jabłońska orała nim ponad wszelką przyzwoitość. Do wszystkiegosię wtrącała, sprawdzała go codziennie. Taka była. Nic na tonie mógłporadzić. SprawaDorotyteż przygnębiała go coraz bardziej. Nie umiał zrozumieć, dlaczego utonęław takich brudach. Po co? Chciała wten sposób wrócić natop? Wybrałasposób najgorszy z możliwych. Nie miała szans. Nietacy jak ona połamalisobie zęby. Nie wiedziała otym? W czapę dostał komendant główny policji, członkowie rządu i senatorowie kończyli jakpospolicibandyci, z kulą w głowie. Jak mogła uwierzyć, że jej się uda? Mimowszystko wstał,podszedł dobufetu i wziął kawę dla tejsmarkuli, która, nie licząc się z niczym, tak bezpardonowo wtargnęła wjego życie. Miał nadzieję, że tylko zawodowe. Przed piętnastu laty pomieszał pracęz prywatnością. Płacił za to dodzisiaj. Nie chciałdrugi raz powtarzać tego samego błędu w jeszcze gorszej wersji. 150- Przepraszam. Bardzo się nudziłeśbeze mnie? Młoda wróciła z toaletyiprzerwałajego rozmyślania. Niemiałby nicprzeciw temu, żeby została tam na zawsze. Była zbyt^bezczelna,a jemunie chciało się podejmować gry. - Umierałem z tęsknoty - powiedział zprzekąsem. -Tak właśnie myślałam. I Siadając, znów pokazała mu całeudo, niemal do pachwiny. Próbował zachować obojętność. Byłoby głupio dać się złapać natak taninumer, aleucieczka oczamiwyglądałabyjeszczeidiotyczI^niej. Zaśmiała się. Mogłabymsię o cośz tobą założyć - powiedziała. - Mianowicie? Że bezskutecznie usiłujesz sobie przypomnieć, jak mam naimię. ; - Mylisz się. Nigdy tegonie zapamiętałem- skłamał. Wyciągnęła doniego rękę, prostując ją w łokciu. Magda Trela. X Uścisnęła mu dłońkrótkoi konkretnie,szybko cofając swoją. O, kotku, pomyślał Bukowski, wcale nie jesteś taka pewna siebie,IBE jak próbujesz udawać. :gg - Bukowski. Adaś-odpowiedział,uśmiechając się krzywo. - Chyba nie masz pretensji, że ci mówię po imieniu, co? Alejak mamyrazempracować. - To mi tylko pochlebia - zapewnił nieszczerze. W rzeczywistości myślał,żejest bezczelną gówniarą. Nie miałB nic przeciw spoufalaniu się z osobami w jej wieku. Podwarun:kiem, że inicjatywawychodziłaod niego. ; - Fajnie - powiedziała. -Bowiększośćstarych ma przewrócone we łbach na swoim punkcie. Widzę, że ty jesteśwyjątkiem. ; Innyby sięwkurzył, że mu się wpieprzamna jego poletko. To nie jest moje poletko. Jaje tylko mam skosić. A jaka jesttwoja rola? Nie bój się. Będę tylko robiła zdjęcia. Po raz kolejny cośgo ostrzegało, że za dużotychzbiegów okoliczności. Tamałateż robiła zdjęcia. Jak Dorota piętnaście latwcześniej. Co to miało, do cholery, znaczyć? Czyżby JolkaHitlerpodsunęła mu ją celowo? Jeszcze raz przyjrzał się dziewczynieK ukradkiem. Podobieństwo do Doroty było wątpliwe. I ona, co prawda, miała jasne oczy przy ciemnych włosach, ale takiemu kryterium 151. odpowiadały tysiące Polek. W urodzie Magdy Trelinie było nicsemickiego. Pomyślał,że onaprzynajmniej mogłaby się spodobaćjego matce. Gdyby, oczywiście, mógł sięcofnąć oćwierć wieku. - Zdawało mi się, że pracujesz dla"Głosu Krakowa"? -spytał. - Teoretycznie. -To znaczy? - Nie kupili mniena własność. Mogęrobić, co mi się podoba. - Masz nadzieję,że uda ci sięprzeskoczyćdo stolicy,do prestiżowego tygodnika? -Każdyma jakąś nadzieję, Buko. Stanowczo przesadzała z bezczelnością. Z trudemukrywał niezadowolenie. -Skąd znasz moją ksywkę? - spytał. -Odrobiłam zadanie domowe. Kiedyś ktoś nazywał cię takżeguru, prawda? - Jak na mójgust, jesteśzbyt pilnąuczennicą- powiedział Bukowski zezniecierpliwieniem. -Dlaczego tak mówisz? - Nauczyłaś się także materiału, który nie był zadany. -Masz coś przeciw? - Jasne. Zawsze mam coś przeciw, kiedy ktoś wpieprza sięw moje prywatne sprawy. - Nie mam wyboru - wzruszyła ramionami. -Co to znaczy? - Jeśli mam ci pomóc w rozwiązaniu zagadki śmierci Doroty,to nie mam wyboru, prawda? Sądził,że gówniara niejest już w stanie wyprowadzić go z równowagi bardziej,niż udało się jej do tej pory. Mylił się. Nie mógłdłużej nato pozwalać. Sięgnął do kieszenipo komórkę. - Zaczekaj! -Trela chwyciła go zarękę gestemniekłamanegoprzestrachu. - Nie rób mi tego. -Wiesz, co chcę zrobić? -Wiem. Chcesz zadzwonić do JolkiHitler i zrobić awanturę,kogo ona ci przysłała. Nie wsypuj mnie,proszę. - Nie rozumiem. Podobno idziesz ze mną do Waligóry właśniena jej polecenie. Zdawałomi się, że właśnietak mówiłaś? - Bo to prawda. Aleonanie wie, żechcę pisać o Dorocie. - Słuchaj,panna- Bukowski wziął głęboki oddech. -Albo powiesz mizaraz całą prawdę, albospadaj. 152- Całyczasmówię ciprawdę. Wysłała mnie z tobą tylko po to, żebym robiła zdjęcia, może pomogła ci trochę wdokumentowa;niutematu. No i żebym sięczegoś przytobie nauczyła. -Aprzy okazji donosiła jej, co robię? - Tego nie miałam zamiaru wykonać, naprawdę -zapewniłago żarliwie. Wbiła wniego swojejasne oczy. Terazzauważył w nich jakąśdziecinnąszczerość. Chybanie byław stanie oszukiwać na dłużi szą metę. W następnej chwili przywołał siędoporządku. Staryi: durniu, pomyślał, jeszcze się nie nauczyłeś? 1 - Zobaczymy. Podniosła dwa palce, jak dziewczynka. - Słowo. Nie jestem taka. - Powiedzmy, że ci wierzę. Może nawet chciałabyś zachować5 niewinność. To złudzenia. Przecież twoim celem jest kontrakt; w "Przyszłości", prawda? - Nie zataką cenę. -Tegojeszczenie wiesz. - Wiem. Trochę pogrywam, ale pewnych granicnie przekraczam. - Właśnie zauważyłem- powiedział z wyraźną ironią. -Co zauważyłeś? Z tobą nie pogrywam. -Doprawdy? Na dzień dobry pokazujesz mi całą cipę i mówisz, że to nie jest pogrywanie? Wykalkulowałaśsobie, że wten[ sposób odbierzesz mi te resztkizdrowego rozsądku,jakie sobiezostawiłem na czarną godzinę. Może nie? Wreszcie udało mu sięjąspeszyć. Jej policzki pokryły się czerwienią. - Cipy ci niepokazałam -oburzyła się autentycznie. -Nie musiałaś. Pokazałaś wystarczającodużo, żebym sobiemógł całą resztę doskonale wyobrazić. - Lata praktyki, co? -Po prostu bujnawyobraźnia. Chwilę przygryzała zębami tojedną wargę, to drugą, wreszcie; odetchnęła głęboko i odważnie spojrzałamu w oczy. - Zgoda? -Jeszcze nie wiem. Najpierwmipowiedz, dlaczego chcesz pisaćoDorocie. - Chcę napisać książkę o losach niezwykłych kobietczasówprzełomu. 153. - Pięknyprojekt - niemal poczuł ukłucie zazdrości. - Ale coniezwykłego odkryłaś wlosie Doroty? Że wpadła w alkoholizm? Żesię uzależniła od spida? Że skończyła uduszona w wannie? - Nie szydź. Wiem,że była niezwykła. Wzburzenie niemijało. - Wszyscy chcą pisać książki - powiedział zgryźliwie. To jakaśchoroba, czyco? - Widocznie mam to w genach. Dorota byłamojąciotką. Szok. Po razkolejny poczuł, że wpadaw dół swojej niewiedzy, swojej nieznajomości Doroty. Jak mógłby nie wiedzieć,że miałatakąsiostrzenicę? Przecież smarkula musiałaby mieć wtedy już z dziesięćlat. - Coś kręcisz. -Nic nie kręcę. Samapoznałam ją lepiej dopiero,kiedy byłamjuż dorosła. Wcześniej niepozwalalimi jej widywać. Nazywali ją ciotka Szajbuska. Bukowskiwestchnął ciężko. - To jużwyobrażamsobie, co musiałaś słyszećo mnie. Potrząsnęła głową. - Wtedy nic. To byłotabu. O Dorocie po prostu sięw naszymdomunic nie mówiło. Ani o jejfacetach. - Facetach? -spytał z urazą. - A co? Przecieżbyli też inni, nie? Więksi od ciebiebojownicyo niepodległość. Nie chciałam de urazić. Po prostu stwierdzam fakty. - Nie gniewam się - powiedział. -A później cosłyszałaś? - Różnie, sam wiesz. Ale jestem dużą, mądrą dziewczynką. Wolęsama wyrabiać sobie zdanie. Poruszyłasię niespokojnie. Znów założyła nogę na nogę. Tymrazem przytrzymałaspódnicę dłonią, żebynie odsłonić uda. - To jakbędzie? -spytała niepewnie. - No cóż. Spróbujmy. - Dzięki, guru - ucieszyła się. -Tylko nie mówdomnie guru. Jednatak mówiła i nie skończyło się to dobrze. 26Poseł Hubert Waligóra przyjąłich w swoim gabinecie przy placuKonstytucji. Jak na człowieka lewicy, o czym wciąż zapewniał, wy154okazywał dość wybujałe zamiłowanie do luksusu. Ciężkie, czarne biurko wyglądało na prawdziwy antyk, a Mikulski na ścianie na;' autentyk. Te dwa obiekty zdradzały całą dwoistość natury gospo56darzą. Wielkimebel zdawał się sygnalizować naturę brutalną,i skłonną do dominacji, cierpiącą na nieuleczalną potrzebę władzyi prestiżu. Subtelny akt był nie tyle demonstracją erotomanii,z której słynął polityk, co sygnałem jego wyrafinowanych gustów; i zamiłowania dosztuk pięknych. : Kiedy ujrzał nagieudo Magdy Treli, którego nie zawahała się? ;0dsłonić, siadając na krześle, nie potrafiłukryć łakomego spojŁ rżenia. Poseł miałstanowczozbyt dobry nastrój. Strach z jego^ oczugdzieś znikł. Jakby przestaładręczyć go jakaś ciężka zmo/ ra. Było to dziwne. Jeśli Waligóra naprawdę miał powody, żebyE bać się Poloneza, to one przecież nie mogłynaglezniknąć. Niezgodabył wciąż na wolności. Tu, czy w Ameryce, co za różnica? ; Bukowski zacząłsięzastanawiać, czy nie zabrnął w ślepą uliczkę. Może w rzeczywistości Waligóra nie miałnic wspólnego ani z PoIlonezem, anize śmiercią Doroty? Może tobyły tylko rojenia jejojca, starego człowieka cierpiącego na manię prześladowczą? -To co, panie redaktorze, przyjechał pan wydobyć starego(; Waligórę z politycznego niebytu? -spytał polityk,rozwalając się w wielkim, skórą obitym fotelu. - Ma pan nosa, właśnie przyszedłĘ, aa to czas. Będzie pan pierwszy. A więcplotki mówiły prawdę. Rozpadająca się lewicowa koalicja rozpaczliwie zabiegała o każdy głos,także tych posłów, których wcześniej się pozbyła, jako zbyt kompromitujących. Znówg' nadchodził czas Waligóry ijemu podobnych, jeszczeniedawnopo, gardliwie nazywanychparlamentarnym planktonem. - O, niech pan nie przesadza, panie pośle. Zjakiego niebytu? ? Prawieco dzień widać pana wtelewizji. Waligóra machnąłręką. Ę - To nie do pisania, ale powiem panu, że redaktorzy mnie za praszają, bo, jak to mówią, jestem medialny. Przyciągamgawiedź doekranów. A koledzy politycytolerują moją obecność,bo im się idaje,że jestem jużnieszkodliwy, że nigdy niewrócę na pierw^ szy plan. Teraz będą sobie pluli w brody,ale będzie za późno. Nici Już na to nie poradzą. . -Przecież pan sam wiele razy zapewniał, że po zakończeniu tejkadencji wycofa sięz polityki. Jak pan teraz będziewyglądał? '^155. - Przed kim? Przed moimi kolegami? To oni powinni się wstydzić. Kto wierzy w takieobiecanki, todupa, nie polityk. - Anaród? -spytał Bukowski, nieco żartobliwie. - Narodowi odpowiemsłowami pierwszego prezydenta wolnejPolski, wielkiegoLecha Wałęsy: Nie chcem, ale muszem. Duszarwiesię na ryby, na grzyby, na dziewczyny -tu spojrzał znacząco na MagdęTrele,która siedziałacicho z boku,od czasu doczasupodnosząc do oka aparat albo poprawiając rozchylającą sięspódnicę. - Ale kiedy Ojczyzna wzywa, idę. Ojczyźnie się nie odmawia. Bukowski chwilę wcześniej włączył wkieszeni magnetofon. Z kimś takim jak Waligóranie miałzamiaru grać w otwarte karty. Teraz polityk puścił do niego oko. - Dobrze, że pan to nagrywa, redaktorze. Teraz wszyscy nagrywają, trzeba się zabezpieczać. Po copan ukrywa sprzęt? Może sięcoś popsuć i niezauważypan. Bukowski uśmiechnąłsię i położył magnetofon na stole. - Nie chciałem pana posła peszyć- powiedział bezczelnie. Waligóra odpowiedział uśmiechem, otworzył szufladę i wyjąłz niej swój dyktafon. - Ja sięnie peszę. Widzi pan,też lubię się zabezpieczyć. Terazobaj mamy dowód. W razie czego. Lekceważący ton politykadoprowadzał Bukowskiego dopasji. A najbardziej, że działo się to w obecności smarkuli. -Przejdźmy do sprawy. Polonez jestwciąż na wolności,paniepośle -rzucił znienacka,chcącobezwładnić Waligórę pierwszymciosem. Wpatrzyłsię w oczyposła z bolesnym natężeniem, jakbychciał wzrokiem skłonićswego rozmówcę do okazania strachu. Takiego, jakiego jeszczekilka tygodni wcześniej nie był wstanieukryć przedtelewizyjną kamerą. Teraz jednak w tych oczach niemógł dojrzeć nawet cienialęku. Zamiast niego pojawiło sięnajpierwuprzejmezdziwienie, a po chwili jakby iskierki ironii. - Mówi pan, panie redaktorze, o tym bandycie z Katowic? Tak,torzeczywiście żenujące, żewciąż nie udałosię gozłapać. Aledlaczego wspomniał pan akurato nim? Chyba się pan zgodzi,żemamy w tymkraju poważniejsze kłopoty. Waligóra uniósł lekko brwi,niby nauczyciel, kiedy uczeń palnie coś głupiego. 156- Panuważa, żeucieczkę kogoś, kto zleciłjedenaście zabójstw,możnanazwać niepoważnym kłopotem? - brnął Bukowski. -Panie redaktorze, mówiącmiędzy nami, nie do druku, to ten(; cały Polonez zrobił tylkospołeczeństwuprzysługę. Interesowałsię pan, kim były jego ofiary? Tacy sami gangsterzy jak on,a nieX którzy gorsi. Zaoszczędził podatnikom kupę pieniędzy. - Oryginalnypogląd - mruknąłdziennikarz. -Kiedy zmieniłIi. pan zdanie? - Dlaczego pan sądzi,że w ogóle zmieniłem? -zdziwiłsię po' lityk. - Oglądałemdebatę telewizyjną,wtrakcie której, o ile pamię181^ wyraził pan przerażeniei stwierdził, że w Polsce po ucieczcePoloneza niktjużniemożespaćbezpiecznie. Poseł nie ukrywałjuż swego rozbawienianaiwnościąBukowIB skiego. - Panwybaczy, redaktorze, pamięta pan taki stary komuni' styczny dowcip o dziennikarzu,który trafiłdo nieba? - Myślę, że pan mi przypomni. ''. - Z przyjemnością. Tymbardziej że młoda dama tych czasówff nie zna - uśmiechnął siędo Treli,która w tym samym momencieHfe po razkolejny strzeliła migawkąswego niecna. - Otóż patrzy naszżurnalista ico widzi? Niebo w niczymnie przypominaowegowymarzonego raju, o którym słyszałw kościele,raczejobóz konRcentracyjny. Pyta przerażony: Święty Piotrze, co to ma znaczyć,przecież obiecywaliście coś całkiem innego! A święty Piotr odpoX, Wiada: Ty teżdałeś się nabrać, mój synu? Ty, który tylelat przepracowałeś w propagandzie? Całkiemotwarciekpił z Bukowskiego, któremu pozostało tylkodostosować się dojego tonu:-Zgaduję,że ja jestem tym dziennikarzem, a pan posełświętym Piotrem. Nie jestemtylko pewny, czy trafnie odczytałemmetaforę. Mamy rozumieć, że przed kamerami tylko udawał panstrach? - Oczywiście,redaktorze! Sztuka polegana tym, żeby nie tylko mówić rzeczy, które elektorat chceusłyszeć, ale także okazyBwać podobne uczucia. Co nieznaczy, że prywatnie jestem takiStrachliwy. i'Kłamie, pomyślał Bukowski. Jest za cwanym politykiem, żeby"wsadzić, że ludzie w strachu będągłosować na kogoś,kto publicz157. nie trzęsie gaciami. Jego przerażenie było prawdziwe. Teraz próbuje się tego wyprzeć. - Jestpan więcnietylkodobrym prawnikiem,aleteż niemniej zdolnym aktorem, panie pośle -zauważył z przekąsem. -Nie można być dobrym prawnikiem, nie będąc równocześnieaktorem. A tym bardziejw polityce bez aktorstwa nic się nie osiągnie. Przedpanem, redaktorze, iprzed panią, młodadamo, niemuszę udawać skromnisia. Owszem, jestem w tym niezły. Jużw szkolnym przedstawieniu "Czerwonego Kapturka" tak zagrałem wilka, że publiczność gryzła palce. Tylew tobie wilka, bucu, co w zdechłym psie, pomyślał Bukowski. Wciążnie miał pomysłu, jak się dobrać do swego rozmówcy. - Mam więc napisać, panie pośle, że wtelewizjiz premedytacją oszukiwałpanwidzów? -zaszarżowai. Potwarzy Waligóry przemknął cień, aleszybko znówustąpiłmiejsca pobłażliwemu uśmiechowi. - Przecież pan wie, że ja bym tego nie autoryzował. -A co by pan autoryzował? - Niech pan pisze, podyktuję panu:Tak,jestem przerażonyucieczką gangstera zwanego Polonezem. Nie dlatego, że czuję sięprzez niego osobiście zagrożony. To,co mnie przeraża, to bezsilność naszego państwa, któremu wypadły zęby. Jeślijego aparatnie jest w stanie zatrzymać prowincjonalnego bandyty, to jakobroni obywateliprzed naprawdę poważnymi zagrożeniaminaszych czasów? Jak zapobiegnie ekspansji międzynarodowychgrup mafijnych, dla którychnasz kraj jest oazą bezpieczeństwa? Jakwreszcie powstrzyma fanatycznych terrorystów, kiedy pewnego dnia postanowiąuderzyć w Warszawę i Kraków? - Brawo, panie pośle -zamruczał Bukowski pod nosem. -To właśnie jest powóddo przerażenia dlawszystkich uczciwych obywateli - ciągnął Waligóra z coraz większym zapałem. - Nasze państwo toczy rak partyjniactwa,prywaty, politycznegoawantumictwai wszechogarniającej korupcji. Rakowatatkankarozrasta się coraz bardziej, a zdrowa, zatruwana toksynami,wciąż się kurczy. Nawiasem mówiąc, panieredaktorze, te toksynysą rozprowadzane po organizmie społecznym także przezdziennikarzy. - Nic nowego, panie pośle. Ogólnie wiadomo, żewszystkie nieszczęścia sprowadzają na PolskęŻydzi i pismacy. 158- Rozumiem, że todlapana przykre, redaktorze, ale niechpangam powie, kogonajmocniej lansują dziś media? Politycznych:chuliganów, ludzi gotowych podpalićkrajdla zaspokojenia swoich chorych ambicji. Zamiast rzetelnie informować, ostrzegaćSprzed wiszącą nad państwem groźbą anarchii,chaosu, a wefekcię, być może, faszystowskiej dyktatury, wy, państwo żurnaliści,i' urządzacie publiczne igrzyska dla pijanej gawiedzi, w którychwygrywa ten, kto mocniej walicepem albo kopie przeciwnikaVi'w jaja. A czemutak robicie? Boście jużdawno zapomnieli o slużbie publicznej. Dziś wasze jedyne bożki tonakład, oglądalność,Ealuchalność. Przykro mito mówić, alemam nadzieję, że pan bęidzie miał odwagę tesłowa opublikować. Musimy wierzyć, że jeszBcze zachowała się jakaś zdrowa tkanka, od której będzie możnaIzacząćozdrowieńczyproces. ". I ty, bucu, prawisz mi morały, myślał Bukowski. -Mamrozumieć, że panwłaśnie chce rozpocząć ten proces,Spanie pośle? Ę - Poproszono mnie o to. Askoro jestem potrzebny krajowi,jakże mógłbymodmówić? - Kto pana poprosił? - Ludzie,którzy chcąratować polską lewicę przed samozagładą a kraj przed groźbą chaosu inędzy, które doprowadzą do dyktatury. - Więc potwierdza panto, co się tu iówdziesłyszy, że ma powstaćjakaśnowa lewica? - Wie pan, redaktorze, słyszy się oróżnych nowych lewicach. Niektóre znich chcą tworzyć bardzo starzy gracze,których jedymą ideologiąjest ich własna kieszeń. Albo, co jeszcze gorsze, własne chore ambicje. - Pansię nie uważa za starego gracza? -Mam nadzieję, że panma dobrąpamięć, redaktorze. Wyszedłem z tejgry. - Kiedyklub lewicy panawykluczył? -Nie. To ja wystąpiłem z tego klubu. Boto już nie jest żadna lewica. Przestałem akceptować reguły, narzucone przez szulerów. Mam nadzieję,że doczekamy się czasów, kiedy postawi się lewicę przed sądem, który nie będzie przekupiony i nie ulegnie politycznej presji. -Trzeba by imjeszcze dowieść winy. 159. -Ja bym to potrafił. Daję panusłowo honoru. Bukowski pomyślał o podejrzeniach staregoKowalskiego,żeDorota zbierała dla Waligórykwity na ludzi. - Jak poważnie można więc traktować pogłoski, że przymierzasię pan, poewentualnej wygranej,do fotela ministraspraw wewnętrznych? -spytał ostrożnie. - Pogłoski, redaktorze, trzeba traktować jak pogłoski. Niezwykłemdzielić skóryna niedźwiedziu. Ale jeśli będę potrzebnykrajowi, to oczywiście, gotów jestem przyjąć każde obowiązki. Obowiązki,redaktorze, nie fotel. Ja na pewno nie siedziałbym nafotelu, kiedy osławionygangster uciekałby zagranicę. Bukowski poczułnową nadzieję, że udało mu się złapać Waligórę. - Skąd pan wie,że uciekł za granicę? Przez chwilę myślał, że polityk zdradził się mimo woli. Ale nie. Jegospokój był niezmącony. - A pan tonibynie wie, redaktorze? -Przypadkiem wiem. - Widzi pan. Prasa ma swoje źródła,a ja swoje. Tego faceta naprawdę nie należało lekceważyć. - Jestem pod wrażeniem, panie pośle. Jeszczepan nie jest ministremspraw wewnętrznych, a już dysponuje pan wiedzą dostępnątemu resortowi. - Tosię nazywakompetencja, redaktorze - odpowiedział Waligóra, nie kryjąc zadowolenia. -Mogę teraz jao coś zapytać? - Magda Trela po raz pierwszywtrąciładopiero wówczas, kiedy Bukowski skończył już rozmowę. -Oczywiście, młoda damo. Waligóra na dźwiękjej głosu natychmiast przyjął pozę niezwyciężonegoi zawsze gotowego do akcjiplayboya. Bukowskizauważyłz niechęcią, że głos Treli po prostuociekał zmysłowością. Jakby chciała spytać polityka,czyniezechciałbyjej zaprosić nakolację razem ze śniadaniem. Zastanawiał się, jakdaleko byłabyzdolna się posunąć, żebyudowodnić,jaka jestdobra. Dostrzegałwniej dziwną determinację, jakiejwśród kandydatek do zawodu zjej pokolenia już się nie spotykało. - No więc, jak już panzostanie tym ministrem spraw wewnętrznych, to znajdzie pan także zabójcę Doroty May? 160 Waligóra zmienił się w jednej chwili. Jak gdyby to nazwisko nieboszczki przyprawiło goonagły ból zębów. SPoglądał to: na Bukowskiego, to naTrele, jakbynabrał podejrzeń, żeuknuliispisek, aby go osaczyć. Ale panowania nad sobą nie stracił. ; -A cóż to ma znaczyć, młoda damo? -spytał surowo- Sądziłem, że chce pani zadać jakieśprywatne pytanie. zdawałomi się,że wywiad przeprowadza pan redaktor Bukowski,a panima tylko robićzdjęcia. Czyżbym się pomylił? - Nie pomylił się pan, panie pośle. To jest prywatne pytanie. Nawetbardzo prywatne - powiedziała spokojnie Trela '; - Doprawdy? Czyżbyta. nieboszczka była pani przyjaciółką? Wygląda panina zbyt młodą i, proszę wybaczyć, zbyt Porządną,jak na takie przyjaźnie. ; -Dziękuję zakomplement,panie pośle. Dorota MW ^isbyła moją przyjaciółką. Była tylko moją ciotką. : - O, przepraszam. -Nie gniewam się. Samanajlepiej znałam jej waW Co niezmienia faktu, że została zamordowana. - O ile wiem,zabójcajestznany. -Czyżby? Więc dlaczego go wypuścili? - Jeszcze niejestem ministrem -zniecierpliwił się Niech' pani to potraktuje jako odpowiedź na swoje pytanie. - Wolałabym jaśniej: Jeśli pan zostanie ministrel"! wznowi pan śledztwo? - Bardzo jest pani wzburzona. Była pani zżyta z ciocią? - Przeciwnie, prawie jej nie znałam. -Ma pani szczęście -wyrwało mu się. - Dlaczego pan takmówi? Jakby panuważał, że tiika ciotkaf to jakaś hańba, czy co? Zdajesię, że panteżkiedyśnie ""ikał jej} towarzystwa? - Skąd paniwie? -zaczerwienił się. -Żadna sztuka. Są zdjęcia. Ajednak małej udało się to,czego nie osiągnął Bukowski. Polityk zaczął siętłumaczyć: -Byłyczasy, kiedy towarzystwo pani May żadnej ujmy nie przynosiło. Przeciwnie, ubiegalisię o nie najwybitniejsiludzie w tsm l036; JU. Niestety - rozłożył ręce. - Nie wytrzymała presji poprostu przestała się kontrolować. Bardzo jej współczułem,ale co mogłem na to poradzić? Zresztą, nie ona pierwsza i pewnie nie ostatnia z wa161. szego środowiska zeszłazesceny wsposób tak smutny. Więcjeśli możnapani coś poradzić,młoda damo,to niech pani zapali dotce świeczkę i zapomni o niej. Niech pani raczej myślio swojej przyszłości. - Niejestem pewna, czy mam panaochotę posłuchać, paniepośle. Araczej jestem pewna,że nie. - To paniproblem- wzruszył ramionami Waligóra. -Ja mogępanią tylko życzliwie przestrzec, żeby nie zmarnowała sobie panikarieryi żyda, jak pani ciotka. - Ją też pan przestrzegał? Polityk podniósł się. - Dziękuję państwu za spotkanie. Wzywają mnie terazinneobowiązki. Przy wyjściuBukowski poczuł nagłą ochotę,żeby powiedziećcoś miłego młodej koleżance. - No, no! -mruknął. -Jestem podwrażeniem. 27- O cholera, kazaliśmy czekać Jolce Hitler-mruknęła Trela, kiedyweszli doFlika. - Przygotujmy się na nocdługichnoży. Rzeczywiście,naczelna "Przyszłości" już nanich czekała przystoliku obokkominka, czytającostatninumer własnego pisma. - Według mojego zegarka jesteśmy pięć minut przed czasem-zdziwiłsię Bukowski. -Widoczniepowinniśmy przyjść kwadranswcześniej. Jabłonska nie wyglądała na rozgniewaną. Wskazałaim łaskawie krzesła. - Czyżbyśmysię spóźnili? -spytał Bukowski. - Zmieściliście się w limicie gorliwości - uznałałaskawie. -Nie bądźde tacy przestraszeni, przecieżnie czekałam specjalnienawas. Pracuję tu od dwóch godzin, niech wam się nie wydaje,że jesteście najważniejsi. Bukowskipomyślał, żedyktatura Jabłońskiejmimowszystkomiała styl. Mogła ich przyjąćw gabinecie na stojąco, wydać rozkazy i marsz doroboty. Ale ona najwyraźniej miała potrzebęimponowaniagestem. I dobrze. Dopóki był jej potrzebny, mógłliczyć nawet na wyżerkę zwypitkąw drogiej knajpie. Powinienkorzystać, póki się dało. 162Wcześniej był we Pliku tylkoraz. Nawet nie przyszłoby mu dol; głowy pójść do tak drogiej knajpynawłasny koszt. UrządzonaB z dala odcentrum,w dawnym komisariacie Milicji Obywatelskiejl przy Puławskiej, szybko stała się modna wśród warszawskich sno5 bów. Tajemnica leżała w tym, że był to jedyny przyzwoity lokal[" położony blisko gmachów telewizji przy Woronicza i jadali tur, obiady lektorzy "Wiadomości", sprawozdawcysportowi i gwiaz dy serialu "M jak miłość". Przyciągało to polityków, ludzi bizne sui w ogóle wszystkich, którzychcielisię pokazać i zaistnieć. Poziom cen Bukowskiemu wydawał się absurdalny. Alepamiętał,że karmili dobrze. - Nie krępujcie się, dzieciaki -Jabłonska podsunęła im kartę. -Na koszt firmy. Bukowski doskonale rozumiał, że nazwaniego dzieciakiem, na; równi z panienką,która mogłaby być jego córką,nie było bynajmniej komplementem. Jolka postanowiła najwyraźniejprzy każI; dejokazji przypominać mu jego miejsce w szeregu. Z zemstyl, zacząłwyszukiwać w karcie jaknajdroższedania. Jednak nienrzepadał za wyszukanymi potrawami. Postanowił więc po proJstu się najeść. Ograniczyłsię do zupy cebulowej i pieczeni z dziika, którą popiłczerwonym montepuldano d'abruzzo. To i tak byłagorgia. Odkąd Esther Goldman przestała gokarmić, szczytem obi? arstwabyły dla niegokotlet mielony albo fasolka po bretońskujPw barze Krakowskim przy Starowiślnej. - No, i jakie wrażenie zrobił nawas pan poseł? -spytała Ja błońska. - Palant-powiedział Bukowski. -Kutas -poprawiła Trela. - Bardzo dobrze. Więc niebędzie citrudno wziąć go pod buty,Kprawda,Buko? -Oczywiście,postaramsię napisać obiektywnie. - Co ty bredzisz? Coznaczy,obiektywnie? Masz mu zrobić haIrakiri, rozumiesz? Załatwić gościa na wieki. - Nie dał powodu. Togracz. - A po cholerę ci powód? Maszgo załatwić. Co, skrupuły? ;A może uważasz, żeto byłby idealny przywódca nowejlewicy? ^'Wymarzony minister spraw wewnętrznych? Premier? No, jeśli tak, to powiedzodrazu szczerze. No?- Coś ty - zaprotestowałsłabo. 163. - No,too co ci chodzi? -Wiesz,wychowałemsię w czasach, kiedy dziennikarze kierowali się jakąś etyką. - Buko,ty źle się czujesz, czy masz mnie za głupią. Jaką etyką? Nie jestem wprawdzie takasędziwa jak ty,alepamiętam, cościewtedywypisywali. Że strajkistudenckieto światowy spisekżydowski? ŻeKuroń i Michnik chcąsprzedać Polskę Niemcom? Że Wałęsato szpieg CIA? Tojest twójwzór dziennikarstwa? Lepiejsię nie kompromituj przy dziewczynie, która jeszcze ma o tobiedobre zdanie. - Ja tak nie pisałem - zaprotestował, czując, jakjedzenierośnie mu w gardle. -No i bardzochwalebnie. Będziesz mógł te zasługi podkreślićwswoich pamiętnikach. Teraz nie zapominaj, że pracujesz dlamnie. - Mamna starość zacząć robić to, do czego mnie nie zmusiłakomuna? -Buko, przestańpieprzyć i udawaćdziewicę. Waligóra toszkodnik. Przyłożył rękę do zniszczenia Doroty, pamiętajo tym. Teraz jegotrzeba zniszczyć. W interesie publicznym. Mam nadzieję, Magda, że zrobiłaś ujęcia, na których będzie wyglądał naprawdębucowato? - Jasne. -No! Do tego się dorzuciparę kompromitujących fotekz archiwum. Na przykład,jak obściskujeDorotę, która niedługo później zostanie ofiarą. A ty, Buko, wyciągnij wszystkie jego afery,przyjaźnie z politykamiskazanymi za malwersacje, pogłoski o jego powiązaniach z mafią i tak dalej. Sam wiesz. - Facet nigdy mi tegonie autoryzuje - bronił się jeszcze. -A ja pierdolę jego autoryzację - odpowiedziała Jabłońskaz pełną swobodą. - Poda cię do sądu. -Nie poda. Jużja mam nato sposób. - Nibyjaki? -Tego już nie musisz wiedzieć, Buko. Czuł się schwytany wsidła. Jakmógłwyjść z tego z twarzą? Jabłońska jakbycelowostawiała go w sytuacjach,zktórych niebyłodobrego wyjścia. - Może tysię wybronisz. Aja?164- Zaciągnąłeś się na wojnę,Bukowski. Więc walcz -powiedziała,twardo. - Jawohl, mein Fuhrerl - odważył się zażartować,bo zrozumiał,że opór jest skazany na klęskę. -No! Tak jest dużo lepiej - Jolka Hitler uśmiechnęła się kpiąco. - Czujesz sięnadmiernieobciążony? Rozumiem to, wiek maswoje prawa. Oprzyj się na Magdzie. Pieczeńznówstanęła mu w gardle. - No, nie patrz namnie wzrokiem konającego jelenia. Żartowałam. A tak na marginesie, to byłeś świadomy, żenasz posełteżdostał kamienicę od Poloneza? Ma w niej być krakowskasiedzibanowej partii. Sprawdź to i wykorzystaj. Poczuł sięjak uczniak. To mógł być jeden z powodów, dla których Waligórze poprawił sięhumor. Nie przestraszył się wcaleucieczki gangstera, tylko tego, że zostanie on za szybko złapanyi może w końcu zacznie zeznawać. Polonez w Ameryce był o wiele mniej groźny. Poseł miał teraz pewność, że bez głównego oskarżonego "proces kamieniczników" długo nie będzie wznowiony. Napewno nie przed wyborami. - Da sięto udowodnić? -spytał. - Nie przejmuj się tym, tylkopisz- wzruszyła ramionami. 'Jolka Hitler miała rację. To wyglądałona wojnę. Nagle rękadrgnęła Bukowskiemu takmocno, że rozlał kawę na spodek. A jeśli w kontaktach między gangsterem i politykiem pośredniczyłaDorota? :W powrotnym pociągurozmowadługo im się nie kleiła. Ostat ni ekspres do Krakowa niebyłtegodniazbyt zatłoczony i w salonce drugiej klasy mogliby rozmawiać swobodnie, bez obaw, że ktośbędzie ich podsłuchiwał. JednakBukowski jakośnie mógłuwolnićsię od knebla w gardle,czy może raczej w głowie. Trela też nie pró' bowała mu w tym pomóc. Dzień, który mieliza sobą, dlaobojgaokazał się bardzo męczący. Wreszcie wyjęła z plecaka gazety. - Chceszcoś? -spytała. -"Politykę"? "Wyborczą"? "Przyszłość"? Z ulgą sięgnął dokieszeni. Czytanie zawsze było dobrym pretekstem, żeby nie gadać, nie tracącprzy tym kontaktu. 165. - Dzięki,mam własną lekturę. Tej sieczki wolę nie przeżuwać,jeśli nie muszę. - Jamuszę -Trelawestchnęła. -Jestemjeszczemłoda. Powinnam się dużo uczyć od starszychkolegów. Puścił toszyderstwo mimouszu i zagłębił się w swojej książce. Brnąłprzez rosyjskioryginał "GenerationP" WiktoraPielewina jak tępa kosiarka do trawy przez łan wybujałej kukurydzy. Wyszedł z wprawy i rosyjskie bukwy skakały mu przed oczaminiczymrójzłośliwychKleksików, wystawiających języki, grającychna nosach i w ogóle wyśmiewających jego krwawy znój. Nie poddawał się,bo książkawydałamu się tak rosyjska, że bez sensubyłoby ją czytać w tłumaczeniu. Poza tym okładka zgrzebnegomoskiewskiego wydania podobała musię dużo bardziej. Byłaozdobiona znanym zdjęciem Che Gueyary, któryna berecie zamiast gwiazdki miał firmowy znaczek Adidasa. Może pół godziny czytali w milczeniu, aż wreszcie Bukowskiroześmiałsię na głos, trochę rozbawionytekstem, a trochę z satysfakcji,żew miarę czytania bukwy znów stawałysię corazbardziej posłuszne. Niemiałtakiego zamiaru,aleMagda odebrałato jakozaproszenie do rozmowy. -Co?- Facet mapoczucie humoru,które mi odpowiada. Na takzwanespołeczeństwo konsumpcyjne wymyślił nazwę rotozopa. - Co? Nie jestem mocna w ruskim. - Gębodupa. Choć po polsku niebrzmi to tak dobrze. - Mordosraka -powiedziała. -Co?- Mordosraka. Terazbrzmi lepiej? Bardziej adekwatnie? Rzeczywiście, musiał to przyznać. - A ty skąd znasz takiesłowa? -Jestem z Podhala. Ty też,prawda? Jeszcze raz dała dowód, że lekcję na jego tematmiaładobrzeodrobioną. Podejrzaniedobrze. - Tylko przez ojca - powiedział. -1 chyba niewielemipo nimzostało. Tobył przypadek. Możnapowiedzieć, skutek wojny. Mamaukrywała siępod Nowym Targiem. - Żydówka? -palnęła i aż zasłoniła sobie ustadłonią. -Przepraszam,może nie powinnam pytać. Naprawdę go rozbawiła. 166- O sprawy seksu, jak zauważyłem, pytasz bez takiegoskrępowania. -Toco innego. Już ktoś kiedyś się na mnie za to obraził. - Nie krępuj się, janieobraziłbymsię, nawetgdyby moja matka była Żydówką. Nie była. To,co terazpowiem, też jest politycznie niepoprawne, ale nie tylko Żydzi musieli się ukrywać. - Nietraktuj mnie jak idiotkę - obruszyła się. -Nie traktujmnie jak palanta - zrewanżował się. - Dobra, więc mamy remis - powiedziała pojednawczo. -To coztym twoim tatą? - Oboje z matką zupełniedosiebie nie pasowali. Przez jakiśczassądziłem, że uległamupod przymusem,z wdzięcznościczycośtakiego. Albo że polegało to na wzajemnej pomocy. Oboje musieli powojniezniknąć z oczu ubecji. Wyjechali na Zachód. Wedwójkę łatwiej było sobie radzić. Teraz przypuszczam, że z początku oboje byli nawzajempod urokiem. Ale na czasy, do którychsięgam pamięcią, jużim zapału nie starczyło. Na szczęście ojciecokazał się na tyle dobrze wychowany, że wyniósł się z tego świata,kiedy jeszcze moglinasiebie patrzeć. Zdziwił się sam sobie. O swoich rodzicach nie opowiadałprawie nigdyi nikomu. Widocznie teraz odblokowała się w nim jakaś dawno tajona potrzeba. - Jak ty onich mówisz! -zgorszyła się. - To było dawno. -Wszystkojedno. - Nie, nie wszystko jedno. Nie możeszsobie tego wyobrazić,bototrwa dłużej,niż ty żyjesz. Jeszcze nie wiesz, coto czas. Jużniedługosię dowiesz,ale jeszczenie wiesz. - Tak ci się tylko zdaje. Maszpojęcie,jak czuję oddech gówniarzy na plecach? - To akurat widać. Nieprzejmujsię. Wyluzuj. Nie warto. - Patrzcie, jaki doświadczony. Pomilczała chwilę, a potem odezwała się cicho:- Guru? -Tak? Przyłapał się, że poraz pierwszy nie zaprotestował, kiedy gotak nazwała. Był to objaw niepokojący. - Nie lubisztego, prawda? -Czego? 167. - Takiego dziennikarstwa, jakie właśnie uprawiamy. -Wolę robić to,niż zbierać złom. Przynajmniej za kołnierz niepada. - Ściemniasz. -Dlaczego się martwisz omnie? Ty będziesz to musiałarobićo wiele dłużej. - Osiebie też się martwię - zamruczała. Chwilę później poczuł na swoim boku ciężar. Zerknął. Magdaspała, jej głowaopadła najego ramię. Spytał sam siebie: A ty, Bukowski? Czy towłaśnie ty niepowinieneś jej chronić? Właśniedlatego, że najlepiej wiesz, w co się pcha? Jednej już pozwoliłeśutonąć. Może przyszedł czas, żebyś wreszciezrobił w życiu coś pożytecznego? Na razie najbardziejsensowną rzeczą było nie ruszaćsię, pozwolić dziewczynie odreagować trudy minionego dnia. Mogła sobie udawać zwis, alenaprawdę mocno przeżywała swoją sytuację. Wcalesię jej nie dziwił. Trzy czwarteabsolwentów dziennikarstwa z ostatnich dwóch lat nie miało pracy. Nakłady prasyspadały. Nadchodziły ciężkie czasy dla branży. Za czarną dotej poryszybąwagonu zaczęły przesuwać siępierwsze światła Krakowa, a kilka chwil później koła zastukałyna wiaduktach nad29 Listopada i Opolską. Dopiero wtedy delikatnieobudziłMagdę. Przeciągnęła się, ziewnęła, przetarła oczyi spojrzała na niego nieskrępowana. - Dzięki, żedałeśsię wykorzystać jakoJasiek- powiedziała. -Nie byłoci niewygodnie? - Wcale. -Co robiłeśprzez ten czas? - Myślałem. -Wiem. I nawet wiem, oczym. Twoje myśli przeszły na mnie. Widziałam jewe śnie. - Tak? -Uśmiechnął się kpiąco. -To o czym myślałem? - Żezrobiłeś błąd, odtrącając moją ciotkę. -Co takiego? - Anie? Byłbyś teraz moimwujkiem. - Mogębyć przyszywanym - powiedział. -To nie tosamo - pokręciła głową, nakładającswój czarnypłaszczi okręcając szyję szalikiem. Pożegnali się przy taksówkach na placu dworcowym. - Uważaj na siebie- powiedział szczerze. 166- Jestemdużą dziewczynką - odpowiedziała. - Ale dzięki zatroskę. ^"Niespodziewanie wspięła sięna palce i pocałowała go w poli^ czek. Nie miał pojęcia,co ma o tym sądzić. PrzecieżMagda Trelai' powinnago co najmniej nie lubić. Esther Goldmanuległa wewnętrznemu przymusowi, który kazałjej mimo wszystkospotkać się z Polonezem. Ciekawość przemogłaodrazę i lęk. Jeśli liczył na to, że zaintryguje ją przesłanymifotografiami, nie pomylił się. Tym razem miał na nią czekać w Coney Island. Pojechałasubwayem. Nigdy nielubiła tegoprzereklamowanego i tandetnegokąpieliska, gdzie wymyślono hotdogi. Była tu tylko dwa albo trzyrazy przedlaty, ostatnio na bar-micwie jednego ze swych amerykańskich kuzynów. Teraz, w zimie, wrażenie brzydoty było jeszcze bardziej dojmujące. Surf Ayenue, którą w sezonie przewalały się tłumynowojorczyków, była niemal wyludniona. Wzdłuż brzegu wiałzimny, przenikliwy wiatr. Fale oceanu, pieniąc się, zalewały pustą plażę. Nie miała wyboru. Otuliła się mocniej płaszczem, nadającymsię bardziej na przechadzkę po Broadwayu, i ruszyła przed siebie. Na ławceprzyplaży siedział mężczyzna, drobiłbulkę nakawałki i rzucał je samotnej mewie, drepczącej po piasku. Wnasuniętym na głowę kapturze kurtkiwyglądał na włóczęgę i Goldman przyspieszyłakroku, żeby jej nie zaczepił. - Tu jestem- usłyszała głos, który nauczyła sięjuż rozpoznawać. Zatrzymała się i rozejrzała bezradnie. Nikogo niebyłow pobliżu. Znalazła się napustej plażysam na sam ze zbiegłym z polskiego więzienia bandytą, którymógł miećna sumieniu kilkazabójstw. Nie licząc dziesiątkówinnychciężkich przestępstw. Cóż,jesteśreporterką, Goldie, powiedziała sama do siebie. Za tydzieńmasz leciećdo Jerozolimy, gdziemogą cięwysadzić w powietrze. Wzięła głębokioddech i podeszła do ławki. Mewa poderwała się,aleodleciałatylko kilka metrów i stamtądobserwowała łakomiekawałki bułki, którezostały na piasku. - Widzisz, Elka? -powiedział mężczyzna. -A więc w końcuspotkaliśmy się. 169"" - Już panu mówiłam,że nie jestem dla pana żadna Elka. -Elka, popatrz namnie. Dlaczego mówisz do mnie wtensposób? Czy ja wyglądamna potwora? Osiągnął swój cel,spojrzała mu w twarz. Rzeczywiście,zmienił się. Wyglądał inaczej niżjeszczekilkatygodni wcześniej nasali sądowej w Krakowie. Odrosły mu włosy, zeszczuplał. Kilkudniowy ciemny zarost z pierwszymi śladami siwizny też działałnajego korzyść. Musiała przyznać, że po tych zmianach był wciążatrakcyjnymmężczyzną. Jednak powiedziała twardo:- Pan jest potworem, panie Niezgoda. Zabijapan ludzi. - Nigdynikogo nie zabiłem,pani Goldman. -Pokręcił głową. - Nawet kiedy mogłem złamać kolesiowi karkjednym małym ruchem, zawsze się pohamowałem. -Wierzę, że nie robipan tego własnoręcznie. Nie musipan. Innirobiąto za pana. Gangster westchnął głęboko. - Pani nic nie rozumie. -Czegoja nie rozumiem? Może oskarżono pana niesłusznie? PanieNiezgoda! - Nie rozumie pani,że czasem moi ludzie muszą robić rzeczy,które mi się nie podobają. Nigdynie kazałem nikogo zabić. Jeślitakwyszło, to widocznie niedało się inaczej. W tym sporcie sąpoprostu takie reguły. Każdyz nich wiedział, w co gra. - Tylkoże przyzwoici ludziew to nie grają. -Słusznie, mamusiu. - Niezgodazaśmiał się niespodziewanie. -Kiedyś jateż niechciałem w to grać. Nawet przez moment marzyłomisię, żeby zostać prawnikiem, uwierzypani? Tylkoże pewnego dnia popełniłem błąd. -Jaki? - A co za różnica? Terazto wszystko jedno. Już muszę robić,co robię. - Jak długo jeszcze? Przecież itak pana złapią. - Jest pani pewna? Wie pani, ile ludzi mieszka w Nowym Jorku? Ktomnie tu znajdzie? - Paru panakompanów jednak złapali iodesłalido Polski. -Ma pani na myśli Dzikusa? Tego kapusia, comnie sprzedał,żebyratować własny tyłek? On się dał złapać nawłasne życzenie. Zestrachu. Nie mógł wytrzymać, dzwonił z komórki do baby. Namierzyli go jak dziecko. Teraz Greenpoint jest spalony. Ludzie za170^ częlipękać, niewiadomo,ktozakapuje. Ale Greenpoint to nie całyl'Nowy Jork. ' -Więc gdzie siępan ukrywa? WBrighton Beach? WLittle[ Odessa? - Dobry pomysł, muszęto przemyśleć - zaśmiał się. -Sto pięćdziesiąt tysięcy Ruskich,kto się w tym połapie? Jesttylko jedenkłopot, wie pani? Tu też rządzi mafia. Tylko że wcale nie ruska. A jaka? No, niech panizgadnie, paniGoldman? Żydowska. - Wiem, panie Niezgoda. Też widziałamten film. Zresztą, nakręcili go Żydzi. - Bez urazy, pani Goldman. Niechsię pani nieunosi. Chciałempaniąprzeprosić. - Za co? :- Za ten cyrkna rozprawie. - Cyrk? Pan napluł na mój naród. , -Mówię, że przepraszam. Tobył układ. Chodziło o to, żebypewni ludzie, którzy mieli pomóc, uwierzyli, że jestem wrobionyza przekonania. - Coś takiego! -wykrzyknęła Goldman. -On to odgadł. - Kto? -Jeden mądry Żyd, o którym dużo ludzi myśli, że jestgłupi,? bo pisze wiersze. Toniegodziwe, co pan zrobił, panie Niezgoda. - Mam jeszczerazpowtórzyć? - Niech się pan nie wysila. Nagle zaczęła mieć dość tej rozmowy. Do czego to prowadziło? i Wciąż nierozumiała, po coPolonez chciał się znią spotkać. Ogarniało ją coraz bardziejprzejmujące zimno. W ustach czuła słony; smak piany, którą wiatr niósł znad oceanu. Co tu robiła? Zbliżałsię zmierzch, aona była takdaleko od swojegowygodnego miesz-kania przy Riyerside Driye, popołudniowejszklanki bourbonai lektur,które powinnaprzeczytaćprzed zbliżającą się podróżą,; doIzraela. Zaczęła dygotać. - PanieNiezgoda - powiedziała niecierpliwie- tracę przez panajuż drugi dzień. Czego pan naprawdę ode mnie chce? - Panisięcała trzęsie - zatroszczył się nagle. -Przepraszam,; nie pomyślałem, że panijest zimno. Chodźmy coś zjeść. - Nie umawiałam się z panem naobiad. -Nie mówię o obiedzie. Tu jest takabuda z hot dogami, otwarta: w zimie. Przynajmniejsię pani zagrzeje. 171. Poddała się. Wszystko byłolepsze niż to zimno. Bar przypominał nieco wiejski lokal geesuz czasów komunyw Polsce, ale byłprzynajmniej dobrze ogrzany. A hot dogi jak wszędzie. Wzięłajednego i popita gorącączekoladą. Dygot powoli przechodził. - Niejest toelegancki lokal - odezwał sięPolonez,jakby przepraszająco. -Jestem dziennikarką,panie Niezgoda. Przywykłam jeśćbyle co. - A ja lubię fastfudy. Pamięta pani, jak na placuCentralnymwHucie otwarli pierwsze zapiekanki? To byłaAmeryka! - Nie pamiętam. Wcześniej nas wyrzucili z Polski - rzuciłaopryskliwie. Potem dodała,jakby chciała złagodzić to wrażenie: -Za to pamiętam bar mleczny na roguKrasińskiego i Kościuszki. Poczuta złość na samą siebie. Co onawyprawia? Zaczyna rozmawiać z tym bandytą jak z człowiekiem. Umilkła. Zapatrzyła sięprzezoknona tandetne budy po drugiej stronie ulicy,spoza których wyłaniało się wielkiediabelskie koło,nazywane tutaj cudownym. Oświetloneróżowymi żarówkami, odcinało sięjaskrawona tle wieczornego nieba. Co za kicz, pomyślała. Nie odwracającoczu od tego widoku, spytała:- Poco mnie pan właściwietutaj sprowadził, panie Niezgoda? -Chce się pani dowiedzieć,kto zabił Dorotę, czy nie? Zadrżała. - Pan to wie, panie Niezgoda? -Gdybym wiedział, gdybym miał pewność, sam bym to załatwił. Dowiedziałbym się, ale sama pani rozumie, że teraz nie mogę. Musi to zrobić tenpaniBukowski. Tylko jemu jeszczena tym zależy. Facetmnie wkurza, bojestgłupi, ale nie widzęinnegowyjścia. - Dlaczegotak źlepan o nim myśli? -Czytała paniten jegoartykuł o mnie? Nic niewie, a pisze. - Poczuł siępan urażony? -A nie? Tegłupiealuzje,że to ja kazałem zabić Dorotę. - Anie kazał pan? -Pani Goldman! Paniwie, że on towyssałz palca. To się nazywa dziennikarska uczciwość? - Pan chce nasuczyć uczciwości? -Ktośmusi,jak sami nie potraficie. - Gangster wzruszył ramionami. -To jest wporządku,tak ludzi oszukiwać? Po to walczyliśmy o wolną prasę? 172Goldman słuchałazdumiona. Nie podejrzewała go o taką przewrotność. - Pan walczył? -spytała z lekceważeniem. - A nie? Zapomniałapani o Paryżu? Też dołożyłem swoją cegiełkę, zaprzeczy pani? Woziłem też do kraju te ich gazetki. - Różniesięo tym mówiło, poco pan woził. -Widzi pani? Znów pomówienia. Wpadł ktoś przeze mnie? - Zdaje się, że zrezygnowano zpanausług - powiedziała ostrożnie. ;Nie chciałago za bardzo rozdrażnić. Słyszała, że wrzeczywistości Niezgodazwiązał się weFrancji z grupą przemytników,s a wkrótcewyrósł na szefa własnej bandy. Wciąż niemieściło się; Jej wgłowie, jaka w tym wszystkim była rolaDoroty. ' Niezgoda machnąłręką. -Nie chcę się z panią kłócić. ;:- A czegopan chce? - Niech pani wpłynie natego Bukowskiego. Dla jego własnego: dobra. "- Pan mugrozi? ; Gangster pokręcił głową. -Nikomu nie grożę, pani Goldman. Chcę mutylko pomóc. Dostałapani zdjęcia? Niech pani mu je przekaże. ; A więc nareszcie zaczął mówić o fotografiach. Celowo nie: wspominała onich dotej pory, choć powstrzymywała się z naj: większym trudem. - Po co? -Cośmi mówi,że to przeznie zginęłaDorota. - A pan skąd je ma? -odważyła sięspytać. -Z mojegolaptopa? - Tego nie musi pani wiedzieć - odpowiedział zimno. Nie zaryzykowaładalszych pytań. Toon najwyraźniej poczuł; potrzebę wyjaśnienia. -Chciałabypani zapytać, jaka jest gwarancja, że nie kłamię? Niby taka panimądra, a jeszcze się pani nie domyśla? ; Domyślała się, oczywiście, ale wydawało się jej to zbyt fanta,styczne. '- Chce panpowiedzieć, że kochałsię w Dorocie? -spytała zezdumieniem. - A gdyby tak, to co? Niebyłem dlaniej dość dobry? Siłą jejnie zmuszałem. Nie,to nie. Myślała pani, że ktoś taki jak ja może,; tylko zbierać śmieci? Jest pani w błędzie. 173. Goldman wcale tak nie myślała. Pamiętała, żePolonez ożeniłsię z byłą wicemissPolski, która dla niego zrezygnowała z całkiem prawdopodobnej kariery w telewizji. Przypominała sobietęnaprawdę piękną kobietę z sali sądowej. Może więc, choć dlaGoldman było to zupełnieniezrozumiałe, mógł podobaćsię takżeDorocie? Kiedywyszliz baru, zaczął padaćdeszcz ze śniegiem. Wzdłużplażydął lodowaty wiatr. Cudowne koło, upiornie różowe, świeciło nad oceanem. Niezgoda wezwał taksówkę i odwiózł ją do końcowej stacji subwayu przy Stillwell Ayenue. - Znajdźcie tylko winnego,a sprawiedliwość będziewymierzona. Obiecuję topani -powiedziałna pożegnanie. 30Szczurek, zauważywszy Horoszkę, przyspieszył kroku, próbujączniknąćzarogiem Jagiellońskiej. - Szczurek,nie uciekaj! Przede mnąnie uciekniesz, wieszo tym! - zawołał były policjant. Nie musiałpowtarzać. Narkoman zatrzymał się od razu. Odwróciłsię i rozłożyłbezradnie ręce. - Nie uciekam,panie inspektorze. Nie wiedziałem, żepanchce ze mną rozmawiać. Mówili, że pan już na zasłużonejemeryturze. - Dobrzemówili,Szczurek. Nie pracuję już w policji. Terazdziałam prywatnie. - O, w pysk! -zawołał narkoman z udawanym podziwem. -Jakw Ameryce. - Dokładnie, Szczurek. Jak w Ameryce. Zarazsię przekonasz,jeśli niebędziesz współpracował. - Panie inspektorze, jestem czysty - podniósł ręce dogóry. -Może itak. Ale mam dziwne przeczucie,że melinauMaryjkijest brudna jak cholera. Aż cuchnie, mam rację? Szczurkowi wjednej sekundzieprzeszłaochota do żartów. - Skąd panwie? -Wiem. I, cholera, popełniam przestępstwo. Boprzecież powinienemnatychmiast powiadomić otym właściwe służby. Prawda,Szczurek? 174- Panie inspektorze, pan mi tego nie zrobi. - W oczachnarkolana pojawiło się niekłamane przerażenie. -Może nie zrobię, amoże zrobię. Wybórnależy do ciebie. - Panie inspektorze, janic nie wiem o żadnych niewiernychłjonach. -Jeszcze raz usiłowałrozpaczliwie zażartować. " - Nie próbujbyć dowcipny. Szczurek, bo ci to nie wychodzi. O żonachmoże nicnie wiesz, ale dużo wiesz o niektórych matkach. Io towarze, który dlanich organizujesz. ; Narkoman trząsłsię już zupełnie wyraźnie. -Panie inspektorze, nie mogę. Już raz miałem ręcepołamane. erazmniezabiją. - To twój kłopot. Szczurek. Powiem ci, jak zrobimy. Tym gnoim,którzy cię teraz namierzają z bramy, powiesz, że pytałem cięi) Poloneza. Interesowałem się, co się mówi międzykolesiami. Czy(flwrócił na rynek, czy z powrotem przejął rządy. - - Nie! - Właśnie takimpowiesz. Szczurek. - Panie inspektorze, ja naprawdę nic nie wiemo Polonezie! -1 o tochodzi, Szczurek. Nicnie wiesz,więc nic nie mogłeśmiopowiedzieć. W ten sposób jesteś kryty. Sprytne, nie? Musisz przy"nać. Narkoman usiłował wzruszyć ramionami, ale nawet na to nielogi się zdobyć. Widać było, że się panicznie boi. Horoszko móił dalej:- Potem jeszcze trochę posępisz iza godzinę spotkamysięM Maryjki. A jak nawalisz, to o tej meliniemożesz w ogóle zapoEmnieć. Wieczorem już jej nie będzie. Narkoman naglepadłprzed policjantem nakolana. - Zabij mnie! -zawołał. -Jestem czysty. Nic niewiem. Zdarł z siebie kurtkę, wyciągnął koszulę ze spodni, potem zaczął^wywracać kieszenie. Przechodnie obchodzili ich szerokim lukiem. " - Bardzo ładne przedstawienie, Szczurek - mruknął Horoszko. -Teraz na pewno ci uwierzą. A my spotykamysięza godzinę. Pamiętasz gdzie, prawda? Machnął teatralnie ręką i obaj zBukowskimoddalili się Jaiellońską. - Skąd wiedziałeś,że melina jest właśnie u tej dziewczyny? -^Pytał Bukowski, kiedy szli Plantami wzdłużŚwiętej Gertrudy. 175. - Wybacz, muszę mieć swoje sekrety. Zdajeszsobie sprawę, żeto,co teraz robimy, jest nie do końca zgodne z prawem. Im mniejwiesz, tym mniej masz na sumieniu. Były policjantzdradził mu do tejpory tylko tyle, żedziewczynąSzczurkajest jedynaczka mecenasa Nurskiego. Samten faktspecjalnie Bukowskiego nie zaszokował. Jeszcze w latach swejpracy w "głosie Krakowa" poznał dające sobie w żyłę córki krakowskich profesorów i wciągających kokainę synówwysokich oficerów Wojska Polskiego. Nie widział już w tym niczego niezwykłego. Bardziej niepokojące i dziwnewydało mu się, że to właśnieNurski reprezentował w sądzie matkę Kamila. Kilkanaście minut później stali na ganku w oficynie kamienicyprzy jednej z uliczek między Gertrudy a Dietla. - A jeśli nie otworzy? -spytałBukowski. - Wejdziemy z buta. -To nielegalne. Niemasz takich uprawnień. - Czym się przejmujesz? Kto wtym kraju ujmie się za ćpunami? Stanęli tak, bynie możnaichbyło zobaczyćprzez zamknięteokno od mieszkania. Horoszko zastukałwdrzwi. Musiał powtórzyć pukanie jeszcze dwukrotnie idużo bardziej agresywnie, zanim ze środka odezwał sięsłaby, jakby zaspany głos:- Kto tam? -Od Szczurka - wymamrotałcicho Horoszko, zmieniającgłos. - Znam cię? -spytał głos, teraz wyraźniejszy i bardziej czujny. - Szczurek maproblem. Otwórz, nie będę tu sterczał godzinę. Ludzie widzą. Drzwi uchyliły się ostrożnie. W tejsamej chwili ekspolicjantwpadł do środka, wyrywając słabo zamocowany łańcuch. Wciągnął Bukowskiego za sobą i szybko zamknął drzwi. Dziewczyna,do którejnależał głos, była przeraźliwie wychudzona,ubrana tylko w długi brudny podkoszulek. Teraz stała przed nimi, zatykającuszy dłońmi i zaciskając powieki. - Kurwa! -wrzasnęłaprzeraźliwie. -Kurwa! - Bez paniki - powiedział łagodnie Horoszko. -Nic ci nie zrobimy. Popatrzna mnie. Powoli otworzyła oczy. - Pieprzony pies! -zawołałai znów zaczęłakląć, długoi monotonnie, jakby niemogła nadtymzapanować. 176- Maryjka - powiedział były policjant tym samym łagodnymt, tonem. - Tak cię tatauczył? [Więctak wyglądała córka mecenasa Nurskiego? Bukowskibyłt przygotowany, ale teraz patrzył na nią z prawdziwym przeraże^: niem. Mimo wszystko nie spodziewał się, żedziewczyna zaszłajużtak daleko. - Czego pan chce? -spytała agresywnie. - Umówiliśmy się tu ze Szczurkiem. Mamy do pogadania. - Nieprzyjdzie - rzuciła z desperacką satysfakcją. -Nie jestkapusiem. Nie będzie z wami gadał. - Przyjdzie,przyjdzie. -Horoszko pokiwał -głową. -I będzierozmawiał. Przecież on cię wciąż kocha, Maryjko,prawda? WięcK poco te nerwy? Usiądźmy. Poczekamy,pogadamy. V Dziewczyna posłusznie usiadła na leżance. Podwinęła nogi, nafei ciągającpodkoszulek aż na kolana, żeby zakryć wychudzone uda. Bukowski opadł na kulawe, trzeszczące krzesło. Smród panującyl wmieszkaniu byłtrudnydo zniesienia. - Czego od niego chcecie? Co wam zrobił? -Nam? Nic.- Były policjantwzruszył ramionami. -Trzeba raczej spytać,co zrobił tobie. - Pannie ma o niczym pojęcia. Wszystkie psysątak samo głupie. To najlepszy facet, jakiego znam. i -Jasne. Iwłaśnie dlatego zrobił z ciebie trzęsącą się dwudzie? , stoczteroletnią staruszkę. To dzięki jego wrodzonej dobrocidogo, rywasz tu w smrodzie,kiedy twoje dawne koleżanki z roku pisząwłaśnie prace magisterskie. Nie obraźsię, Maryjka, ale jesteś^ głupia, wiesz? - Przecież mówię, że pan nic nie wie. On nie jest niczemu winien. Nie chciał,żebym brała. Nawet mi zabraniał. ZrobiłamtoR sama. Wie pan, dlaczego? Bo chciałam być bliżej niego. Chciałamsiędowiedzieć,zrozumieć,co on przeżywa. Jest pan w stanie to; pojąć, paniepsie? - I co, już się dowiedziałaś? Gratulacje. I Bukowski wiedział od Horoszki, że córka Nurskiegow liceum^ należała donajlepszych uczennic. Chciała studiować pedagogii kę specjalną,ale pod presją ojcazmieniła plany i złożyła papieryna prawo. Egzaminzdała z jedną z czołowych lokat. Na drugim rokuzaczęła równoleglestudiowaćeuropeistykę. Wkrótcepotem poznała Szczurka. Narkoman, znacznie od niej starszy, nie177. był jeszcze tak zdegenerowany, jak można by sądzić, znając goteraz. Wciążjeszcze tylko eksperymentował znarkotykami. Podjej wpływem nawet reaktywował się na studiach, aleniedługopóźniej przyszło załamanie. Wkrótce by} już regularnie na kompocie. Maryjkanajwyraźniej uwierzyła, że wyciągnięcie Szczurkaz nałogu jestjej życiową misją. Prawdziwe nieszczęście zaczęłosię, kiedy zmarła ciotka zostawiła jejw spadku niewielkie mieszkanie w starej kamienicy w centrum Krakowa. Dziewczyna mogła wreszcie zbuntować się przeciwojcu. Zaraz też sprowadziłado siebie Szczurka, który miał przy niej żyć w pełnej trzeźwości. Kilkamiesięcy później oboje brali równo,a mieszkanie zmieniłosię w regularną melinę. - Żeby pan wiedział, że siędowiedziałam. Awy jesteścieśmieszni. Próbujecie walczyć z czymś, o czym nie macie pojęcia. Dlatego macie takiesukcesy,najakiezasługujecie. Potraficie tylkochorych ludzi zamykać do więzienia. Żałosne. - Za to tymasz większe. Chylę czoła. - Trudno, byłamza słaba. Przeliczyłam sięzsiłami. Bo wiepan, co panu powiem, panie psie? Kiedy się patrzy na ten świat,który dla nas przygotowaliście, trudno wytrzymać to na trzeźwo. - My,to znaczy kto? -Wy. Naczele zmoim ojcem. - Wstydź się,Maryjka. Byłaś taką inteligentną dziewczyną. A teraz wstawiasz taki kit. Chcesz,żebym się rozpłakał? - Na to nie liczę. Wiem, jakizpana zimny sukinsyn. To tacyjak pan załatwili Szczurka. A pan nawet nie ma pojęcia, jaki towrażliwyi piękny człowiek. -Jasne. To widać gołym okiem. Zwłaszcza jegoniezwykłą urodę. - Gdyby pan przeczytał jego wiersze, zmieniłby pan zdanie. Czy panw ogóle czyta wiersze? Policjant westchnął. - Aleś tygłupia, Maryjka. On bycię sprzedał za litr kompotu. - Nieprawda! Sam pan mówił, żeon mnie kocha. - Tobyłżart, Maryjka. On kocha nieciebie, tylko twoją chatę. Przerażago myśl, żemógłbystracić taką idealnąmelinę. Zrobiwszystko, żeby tego uniknąć. Kiedy rozległ się hałas na ganku, Horoszko spojrzał na zegarek. 178- Widzisz,Maryjko? Mówiłem, że będzie punktualny. Szczurekwszedł, odrazu usiadł należance obok dziewczynyi objął ją. Jakby słyszał ostatniesłowa Horoszki i chciał pokazać,żepolicjant nie miał racji. - Jestem - powiedział. -Czegoodnas chcecie? - Żebyście trochę dla nas popracowali,dzieci - odpowiedziałHoroszko. -Pan chce nas zabić. - Przeciwnie. Chcę wam życie ocalić. Nie sądzicie, że najwyźsza pora przejść na metadon? Tymgównem, któreteraz bierzecie, wykończycie się jeszcze przed zimą. - Zapisaliśmy się. -Szczurek spuścił głowę. -Tylko żejestdługa kolejka. - Mam swoje dojścia. Znajdą sięwprogramie dwa dodatkowemiejsca. Specjalnie dla was. Pod warunkiem,że wy też coś dlanas zrobicie. Cotakiego? - Znałeś wcześniejtegogówniarza, dla którego matki kręciszfetę? IH' - Może znałem, może nie. Musiałbymgo zobaczyć. - SzczurekMfe' uciekaj przestraszonymspojrzeniem przed wzrokiem byłego po. Hcjanta. Nie kręć. Wiesz, że był podejrzany ozabójstwo dzienni karki? Coś się słyszało. Aleprzecież go wypuścili? To znaczy, że nieBonją załatwił. - Może nieon,a może on. Ajak nie on, to kto? Tegowłaśniemaszsię dowiedzieć, Szczurek. Panie inspektorze,jak? - To twój problem. Możepo prostu od niego? Coś mimówi, żeonto wie. - Ale to pewna śmierć! Horoszkopodniósł się powoli. - Nie, Szczurek. Śmierćto was czekatutaj. Już terazcuchnietu śmiercią, nie czujesz? Więc pogadajcie sobie z Maryjka,zastanówciesię. Tylko nie za długo. Jest pan w stanie załatwić dla nas metadon, naprawdę? - spytał nerwowonarkoman. - Aczy jacię kiedyś okłamałem,Szczurek? 179. Przeszli przez podwórko i byli już w długiej sieni prowadzącejnaulicę, kiedy narkoman dogonił ich. - Panie inspektorze! -zawołał półgłosem. Odwrócili się obaj. - No co. Szczurek? - Coś sobie przypomniałem. -No? To śmiało. - Tapani, no, jego matka, niejestpierwsza,która załatwiaładla Kamila proszek. Bukowskiemu serce zabiło gwałtownie. - Co ty powiesz? -spytałHoroszko, na pozór obojętnie. -A ktojeszcze? - Taka starsza dupa. To znaczy. -Zreflektowałsię pod wzrokiem inspektora. - Przecież pan wie. Mówię o tej dziennikarce. Kiedysię spalił, bo wisiał kolesiom kupę kasy, ona też biegałazatowarem dla niego. - Takpo prostu biegała? Skąd wiedziała, gdzie szukać? Polowała w ciemno na Szewskiej, jakpani Flis? Narkomansię zmieszał. - Widział nas pan? -A co ty,Szczurek, myślałeś? Żestaremu psu wypadły jużwszystkie zęby? Parę ich jeszcze zostało. Na pewnowystarczy,żeby zagryźć takiego biednego ćpuna jak ty. Więc staraj się,Szczurek. - Przecież się staram. -No więc? Odciebie też brała? - Raz czydwa. Potemznalazła sobie innych kolesi. Ta kobietaznała sięna rzeczy. Miała doświadczenie, wiedziała, gdzie szukać. Albo wcześniej węszyła dla psów,albo sama się spidowała. A możejedno idrugie, nie wiem. Wcale jej nie znałem. - Naprawdę, Szczurek? Nie znałeśjej. Alewiedziałeś, po cojej proszek. Ciekawe. - Takie rzeczyprędzej czy później się rozchodzą. -1 na pewno nie wiesz,dlaczego w końcuznaleźli ją uduszonąw wannie? Pomogłeś jąnamierzyć? - Jak to? Przecież toten małolat. - Narkoman dopiero terazspostrzegł, że się zaplątał. -Ty jednakmasz mnie za durnia, Szczurek. A ja tego bardzonielubię. Chyba będę się musiał na ciebie pogniewać. 180- Ja naprawdę. - zaczął i umilkł podciężkim spojrzeniem policjanta. -No dobra,panie inspektorze,nie będę ściemniał. Bojęsię. Pan się dziwi? - Sam sobie wybrałeś taki los. Szczurek. - Nie wybierałem go. -Jakoś tak wyszło, co? Więc pomyśl, jak to zmienić. Pókijeszcze jestjakaś szansa. "" - Przecież próbuję. Powiedziałempanu, co sobie przypomniałem. - To za mało. Przypominaj sobiedalej. A jak sobieznów cośprzypomnisz, to wiesz, jak mnie znaleźć. I-Panie inspektorze, a metadon? - O nie. Szczurek. Chyba nie dość dokładnie mnie zrozumiaIłeś. Metadon będzie, jak się dowiesz, kto naprawdęzabiłdzien'; nikarkę. IBukowski milczał, dopóki nie znaleźli się w samochodzie policjanta. Dopiero wtedy spytał:E- Myślisz, żemówił prawdę? - Niestety. Pani May chyba posunęłasię za daleko. I obawiamf się, że my także. Waligórazadzwonił wcześnie rano, nazajutrz po tym, jak Bukowsski wysłał mu e-mail ztekstem artykułu. W głosie polityka brzmiaławściekłość. E-Co mi pan tu, kurwa, przysłał? - Kurwować to sobie pan mógł w Peerelu,towarzyszupośle. {Po zapewnieniach, jakie złożyła mu Jabłońska, Bukowski czułsię wobec byłego posła bardzo pewnie. {- Nie życzę panu,żeby się pan przekonał, co ja jeszczemogę- powiedziałWaligóra. - Nie chcę robić panukrzywdy. Pewnie{samją pansobie zrobi. Ja,dopóki nie będę musiał, wolałbym nieprzykładaćdo tego ręki. - Skądten zbytek łaski? ;- Ceniłem pana, redaktorze. Źlemówię,wciąż pana cenię. w "Klucze do Europy" to świetna rzecz. -Chce mnie pan kupićtanimi pochwałami? 181. - Mówię tylko szczerą prawdę. Ale jeszcze raz sięprzekonuję, żew porównaniu z własnym dziełem autor zazwyczaj sprawia zawód. Po co pan, takiświetny publicysta,babrze się w nieczystościach? - Może przyszłapora, żeby ktoś posprzątał nieczystości z tegopodwórka. -Niechpan nie będziedzieckiem. Sam pan wtonie wierzy. Nikomu pannie pomoże, a sobie zaszkodzi. Kto się nurzaw smrodzie, sam smrodem przesiąka. - Pozwoli pan poseł, że zanotuję sobietę złotą myśl? Brzmi jakwyznanie. - Myśli pan, że jestlepszy? Podszedł mnie pan nieczysto. - Z panemgraćczysto? Żartuje pan. Waligórawestchnął ciężko. - Pan się robi żałosny, Bukowski. Pan nie jest żadnym graczem. Panjestpajac. Teraz widzę, że ta harpia Jabłońska robiz panem, co chce. Muszęprzyznać, że byłem naiwny. Sądziłem, żektoś z takąrenomą, autor takiej książkimusi być człowiekiempoważnym,a nie marionetką w rękach chorobliwieambitnej baby. Pomyliłemsię. Zresztą pomyliłem się podwójnie. Nie byłemna bieżąco. Wydawało misię, że toredaktor Krasońnadal kieruje "Przyszłością", że to on pana przysłał. Dlatego pana przyjąłem. I tę małą pindę, której się zdaje, że jakzamacha facetowi gołymudem,to go ma w garści. Co się stało, żepan taknisko upadł,redaktorze? - Miłomi słyszeć, żetym razem pan okazał się bardziej naiwny, panie pośle. -Tylkoprzez chwilę, Bukowski,tylko przezchwilę. I tylkoprzez szacunek dla pana i zaufanie do redaktora Krasonia. Alewidzę, żeJabłońskajegojuż wygryzła, a z panem robi,co chce. Żal mi pana. Przykro mi patrzeć na degrengoladę takświetnegopublicysty. I pomyśleć, że jeszcze przedwczoraj sądziłem, że mógłby się pan przydać w kampanii wyborczej, żenadawałbysię panna rzecznika nowej lewicy. Oczywiście,za godziwe pieniądze. - Dzięki Bogu,że pan się zawiódł. -Nie ma pan racji. Robipanbardzo fałszywy krok. O cotuchodzi? Przecież nie jest pan alkoholikiem,narkomanemani, zaprzeproszeniem, kochającym inaczej. Nie ma na pana żadnegohaka. Co,u diabła, panu odbiło? - Poprostu pana nie lubię, Waligóra. 182To szczere wyznanie podziałało na Bukowskiego jak setkawódki. Polityk tym razem zaśmiał sięz uznaniem. - Tak, to jest jakiś powód. Ale stoipan naprzegranej pozycji. - Jest pan pewny, że to jastoję na straconej pozycji, panie pośle? -spytał Bukowski. -To sięjeszcze okaże. Głospolityka wtelefoniebył już teraz bardziej rozbawiony niżgniewny. - Rozumiem, żemoże mnie pan nie lubić. Dziwię siętylko, żezadał pan sobie z tej przyczyny tyle trudu. Nie szkoda panu czasu? Przecież pan tego i tak nie opublikuje. - Bo co? -Podam pana do sądu. - Niech panpodaje. Mam towdupie - rzuciłBukowski i rozłączył się. Ogarniało gozniechęcenie. Wiedział,że za chwilę zabrakniemu ochoty do walki. Wolał zakończyćrozmowęefektownym wypowiedzeniem otwartej wojny. Polityk nie dał się tak łatwo spławić. Nie minęła minuta, jak telefon zadzwonił ponownie. - Myślałem,że przynajmniej jestpan dobrzewychowany,redaktorze. -Wyłączyłem się niechcący. - Bukowskimimowoli zaczął siętłumaczyć, w tej samej chwili klnąc siebie w duchu. Zaraz więcdodał: -Zresztą, skończyliśmychyba rozmowę. -Nie sądzę - Waligóra wciążnie dawał za wygraną. - Mam wrażenie, że nie do końca zdaje pan sobie sprawę, dojakiego stopniapani Jabtońska panemmanipuluje. Panjeszcze nie wykonałanijednego swojegoruchu. To wszystko sąjej ruchy. Nie wstyd panu? - Nie obchodzi mnie, co pan o mnie myśli, panie pośle. Alejest pan w błędzie. Czyżby? Przecież tababa cały czas panakontroluje. Pan niemoże nawet puścić bąka,żeby ona niewiedziała. Tę młodą srajdępoco panuprzydzieliła, co? Jak pan myśli? - Zęby się przy mnieuczyła zawodu - odwarknął Bukowskiwściekle. Były posełzaśmiał się przez telefonna cały głos, jakby grał rolęwamatorskim słuchowisku. - Zabawny pan jest. Przecieżona ma tylkopana szpiegowaćiskładać szefowej raporty. Doprawdy pan tego nie widzi? A możesię pan zakochał? 183. - Spadaj, Waligóra. -Co, drażliwy temat? Przecież tobąprzez całe twoje życie dupy rządzą, Bukowski. Myślisz,że nie wiem, czemu mnie taknieznosisz? Bo mogę dać kobiecieto, czego ty nie byłbyś w stanie,choćbyś żyt dziesięć razy. - Niby co takiego? -Pauer, Bukowski. Któregoty nigdy nie będzieszmiał. Czuł, żenerwy zarazmu puszczą, a niechciał dać Waligórzetej satysfakcji. Nie wiedział,co naprawdę łączyłoz nim Dorotę. Niemiał pojęcia,co ten drań jej dał, a co ona jemu. Miał zamało informacji, żeby uderzyćprecyzyjnie. Postanowił pójść nacałość. - Niedługoprzestanie ci być tak wesoło, Waligóra - powiedział. -Bo co mi zrobisz? - Jeszczepomyślę. Na początek przyjrzęsiętej kamienicy,którą dostałeś od Poloneza. Sądowody, że wiedziałeś, od kogo jąniby kupujesz. Powiedziałtoi znów się rozłączył. Tym razem wyłączyłtelefon. Gdyby polityk znów zadzwonił, nie miałbynic do powiedzenia. Był to z jegostrony totalny blef. I zdawałsobie sprawę, jakbardzo lekkomyślny. Wykąpał się, ogolił, zrobił sobie kawę i zacząłspisywać z magnetofonu rozmowy do innych artykułów. Zeszłomu do południai dopiero wtedy sprawdził swoją komórkę. Ależadnepołączenie z numerem Waligóry nie zostało zarejestrowane. Pomyślał z satysfakcją, że widocznie strzał był celny. Telefonznów zadzwonił, kiedy Bukowski mijałPlanty Dietlowskie, w drodze na spotkanie z Horoszką. Tym razem była to Jabłońska. - Zmiana planu- usłyszał. -Odpuść sobie krytykowanie Waligóry. - Słucham? -Głuchy jesteś? Zapomnij. Przerób tekst. Ma być pozytywny. Poseł Waligóra jako mąż opatrznościowy nowej lewicy. - Słucham? -Nie myłeś dzisiaj uszu? Czypłyta ci się zacięła? - Co sięstało? -Nicwielkiego. Zmieniamy nasz stosunek do pana posła. Powiedzmy, że zawarliśmy sojusz. Bukowski nie mógł w to uwierzyć. 184- Żartujesz,prawda? -Jestem od tego najdalsza. - Więc skąd taka zmiana? -Nie twoja sprawa. Maszsobie odpuścić Waligórę i kropka. Po prostuprzestań się niminteresować. Przerób tekst, jakpowiedziałam, i zapomnij ofacecie. Masz dość innej roboty. - Okazał się silniejszy, niż cisię wydawało? Jesteś jednak zakrótka na panaposła? - Opanuj się,Bukowski. Nie zapominaj, że wcale nie musiszu mnie pracować. I uważaj, bo możesię ok? 0;ze to tyjesteś zakrótki, żebyś wogóleznalazłjakąś pracę. E Bukowski naglepoczuł dotkliwiezimny powiew, ciągnący wzdłużPlant Diedowskich od Wisły. Miałarację. Łatwo mógł znowu naglezostaćbez środkówdo życia. Nie powinien o tymzapominać. -A właściwieto co mnie to obchodzi? -rzucił niedbaledo słu( chawki. :- No,nareszcie powiedziałeś coś sensownego. Wiedziałam, żeI w twoim wiekuzawsze zwycięża rozsądek. Tojazda,pośpiesz się- zakończyła w swoim stylu. E:l32l' Szczureknacisnąłguzik domofonu trzykrotnie po trzy razy, jaklpoleciła mu Flisowa. Długo niktnie odpowiadał. Rozglądał sięS' niespokojnie dookoła. Między blokami nic nie budziło podejrzeń. O tejporze osiedle było prawie puste. Tylko starsze kobiety spali cerowały z małymidziećmi. Ale on wiedział, że trzeba bać się na zapas. Wreszcie domofonodezwał się zdenerwowanym głosem:i - Tak? - - Tu Szczurek. (-Noi co? - Jakto co? Mam dostawę. -Nie potrzebuję żadnej dostawy. Spadaj! Nie rozumiał, co się dzieje. W końcu udało mu się przekonać matkę smarkacza, że dla bezpieczeństwa musisam przekazać małemu towar. Ateraz okazywałosię,że coś nie gra- zawszelką celi nę musiał porozmawiać z Kamilem. Czuł, że' ten pies, Horoszko, nie odpuści. Z jakichś powodów zależało mu bardzo na tych infor- 185. macjach. Szczurek nie do końca to rozumiał. Przecieżinspektordostawał już policyjnąemeryturę, która musiała być niemała. Założył firmę ochroniarską, prowadził własną szkołę samoobrony. Musiał mieć fuli kasy. Po cowięc eksglina węszył koło takiejśmierdzącej sprawy? Było tylko jedno wytłumaczenie: robił to dlategopismaka, który wciążsię za nim ciągnął. Facet węszył za sensacją, potrzebowałżeru dla swojej gazety. Szczurkowi tosiębardzo niepodobało, ale nie miał wyjścia. Horoszkę znał od dawnai wiedział, że dotrzymywałsłowa. I w dobrym, iwzłym. Obiecał im przyjęcie doprogramumetadonowego, więc na pewno sięwywiąże. Szczurek nawet nie chciał myśleć,co będzie, jeślizawiedzieinspektora. Sprawdził na kartce numermieszkaniai zadzwonił jeszcze raz. Tym razemdomofon w ogólemilczał. Zaklął, kopnął ze złością w zamknięte drzwi i wrócił naalejkę. Postanowił poszukać automatu i zadzwonić doFlisowej. Niech mu stara powie, co to wszystko znaczy. Był jużna skrajuosiedla,kiedy usłyszał za sobą:- Szczurek! Obejrzał się. Kamil. - Sory, muszę być ostrożny. -Co jest? - zdenerwowałsię Szczurek. -Odbiło ci? Jak tak,to szukajinnego dostawcy. Groźba przeraziła chłopaka. Zabiegł Szczurkowi drogę. - Chybanie mówisz poważnie. Nie wkurzaj się. To dla twojegodobra. Oni mnie'ciągle śledzą. - Kto? Psy?Chłopak machnął ręką. - Pewnie też. Ale psówzlewam z góry na dół. Mówię o nich. - To znaczy? -Niemogę ci powiedzieć. Szczurekczuł, że jeśli postara się jeszcze trochę, Kamil pęknie. Nie potrafiłdłużej radzić sobie zeswoimiproblemami. W gruncie rzeczy musiał mieć wielkąpotrzebę, żeby z kimśo nichpogadać. Az kim? Napewno nie z matką. Horoszkodobrzekombinował, żenajlepszym słuchaczembędziedrugi ćpun. - Jak nie możesz, to ja też nie mogę -powiedział. -Więcejmnie niezobaczysz. Zresztą, nigdy mnie nie widziałeś. - O co cichodzi? Tomójproblem. Po co ci to wiedzieć? Mniejwiesz,lepiej śpisz. 186- O nie, koleś. Takie kity mogłeśwciskać w szkole małolatom. ' Niemnie. Powiedziałeś, że jacyś źliludzie ci zagrażają. Powiedziałeś czynie? A może ja się przesłyszałem. ;- Powiedziałem, bo tak jest. -Nowidzisz. A od kogo bierzesz proszek? Od Szczurka, nie? Toznaczy, żeci źliludzie zagrażają teraz także i mnie. Muszę wiedzieć, kim oni są. Albo o tym ze mną pogadasz, albo żegnaj sięz towarem. A musisz przyznać, że towarmam uczciwy,nie? Szczurekci nie wciśnie soli przeczyszczającej. Flis łamałsię jeszcze chwilę, wreszcie przełamał się. - Dobra, to chodź. Wrócili do bloku. Jednopokojowe mieszkanie, do którego Kamil wprowadził Szczurka, było puste, tylko na podłodze leżał na dmuchiwany materac, nakrytyśpiworem, obok odtwarzacz CDl i trochę porozrzucanych w nieładzie ubrań, książek, gazeti płyt. Niemal wszystko to można było w paręchwil zapakować do plei caka. Kamil zauważył zdziwienie Szczurka. [ - Tochata poojcu - wyjaśnił. -Kupił paręlokali nahandel. No iżeby miał gdzie przyprowadzać lewe dupy. Potemprzyszła' dekoniunktura i tak stoją. Moje szczęście, bo teraz mamsię gdziei ukrywać. Nawet matka niewie, gdzie akurat mieszkam. Musi sięze mną umawiać. To mieszkanie jest tylko do kontaktów. ' -Po co ta zabawaw chowanego? Nie ufasz nawet własnej matce? - Żartujesz? Jasne, że nie. - Dziwny jesteś. Moim zdaniem mało jest takich matek jaktwoja. - A ty jej ufasz? Todlaczegodzisiaj samprzyszedłeś? - To co innego. Jestzielona. Możeprzyciągnąć zasobą ogon. - Widzisz? Sam czujesz, żenie jestem bezpieczny. Kurde, jużnie mogę. Pozwolisz, żezarzucę kreseczkę? - Nie krępuj się. Mój interes,żebyś zarzucał jak najczęściej. Kamil wyszedłdo kuchni, a Szczurek z ciekawości odkryłksiążkę, której tylkoróg wystawał spod śpiwora. "Harry Porter iczaraognia". Coś takiego! Aż przerzuciłkartki, sprawdzając,czynie kryjesię w tym jakaś zmyłka. Ale nie. Okładki naprawdę zawierałyczwartą częśćprzygód młodegoczarodzieja. Szczurek nigdy wcześniej nie miałkontaktu z tymnowym szaleństwem małolatów. WprawdzieMaryjka też ciągle czytała książkidla dzieci, ale onabyła sprzed ery Pottera, zatrzymała się na "KubusiuPuchatku". 187. Odruchowo zagłębił się w lekturze, zdumiony, że ta historiamogła zainteresować faceta, który wprawdzie wciąż nie był pełnoletni, ale miał za sobą romans z czterdziestoletnią kobietąi oskarżenie o zabójstwo. Flis wrócił i przyłapałgo. - Fajna książka, co nie? -Nie wiem. Szczerze mówiąc,nigdy wcześniej nie miałemjejw ręce. - Coś ty? Acoczytasz? - Różnie. Ostatnio znowu "Wyznania" świętego Augustyna. - Ściemniasz. -Ani trochę. Mówiłeś, że słyszałeś o mnie. Więc powinieneświedzieć, że skończyłem dwa latafilozofii. I może jeszcze wrócęna studia. Jeśli Horoszkozałatwi metadon, pomyślał. - "Harry Potter" to też filozofia. -Faktycznie! - Pomyśl tylko, gdyby mieć taką różdżkę. Machaszijesteś naspidowanyjak rakieta. Machasz i z powrotem jesteśtrzeźwy jakdziecko, wcale nie masz doła. Machaszjeszcze raz itych wszystkich złych, co cię prześladują, wysyłasz na bezludną wyspę, wokół której pływająrekiny. Amfetamina zaczęładziałać i Kamil był coraz bardziej pobudzony. Najwyższyczas, żeby skierować rozmowęna właściwe tory. - Miałeś mi o nich powiedzieć,o tych złych. Amoże ichwcalenie ma? Może ich wymyśliłeś? A może wcale nie są tacy groźni,jakmi wmawiasz? Może pękasz przed własnymi zwidami? Możepo prostu jesteś cykor, koleś. Aż samsię zdziwił, jak łatwo udało musię smarkacza podpuścić. - Co ty gadasz? Niesą groźni? A ktomnie wrobił wzabójstwotej baby? Ty wiesz,co oni mogą? Wszystko. Szczurek poczułsatysfakcję myśliwego. Nie takiego, którystrzela do zwierząt dla przyjemności, ale pierwotnegołowcy, dlaktórego upolowanie ofiary jest warunkiem przeżycia. - Ale ściemniasz! -podpuszczał dalej. -Słyszałem, że w zabójstwo tej dziennikarki sam się wrobiłeś. Kamil aż zadygotał. - Taksłyszałeś? Ciekawe od kogo? - Pisaliw gazetach. Że się przyznałeś. I co, dalej będziesz wciskał kit? 188Chłopak miałterazw oczachprawdziwą wściekłość. - Wierzyszpismakom? -Wierzę, nie wierzę. A co, skłamali? -Nie przyznałem się. Wszystko odwołałem. Sąd umorzył sprawę. Niktmi niczego nie udowodnił. Nie zabiłem jej. - Najpierw się przyznałeś. Po cholerę? - Co ty wiesz. Musiałem. - Nikt nie musi się przyznać do czegoś, czego nie zrobił. -Ja musiałem. Musiałem! Kazali mi. Jakie miałem wyjście? Przecież byłem u niej, znalazłem ją. Wszędziebyłopełno moichśladów. Powiedzieli, że jak się przyznam, to zrobią tak,żebym niesiedział. - Kto powiedział? Kamilzawahał się. - Nie wiem. Przekazał mito jeden pies. Szcurek czuł,że małykłamie. - Gdybym był niewinny, nie poszedłbymna takie coś - powiedział, kręcąc głową. -Tobyś poszedł do piachu! - krzyknął Kamilze złością. Szczurek zaczynał tracić cierpliwość. To nie było dla niego. Zabardzo gostresowało. Od razu miał większą ochotę, żeby zaćpać. Daćw żyłę i zapomniećo wszystkichproblemach. Gdyby miałprzy sobie towar, pewnie by nie wytrzymał. Znał siebie. Postanowił kończyć. - Kim oni są? -spytałostro. ; - Nie wiem. '/,- W co ty ze mną grasz, koleś? Maszmnie za głupiego? Chcesz; mniezbyć? Jak tak, to koniec biznesu. Wstał,udając bardziej złego, niżbyłnaprawdę. Kamil zerwałi się, zasłonił sobą drzwi. - Stary, niewkurzaj się. Comam zrobić, żebyś mi uwierzył? Skoczyć z balkonu? Chcesz? Chcesz? - Przestańświrować. Wyskoczysz, a potem powiedzą, że ja cięi Wypchnąłem. Pieprzę. Co mi da twoje skakanie? Jachcę wie; dzieć, kogo mam się bać. Kogo ty sięboisz, młody? - Przysięgam ci, że nie wiem. i- To może ja cipowiem. Pękasz przed kolesiami, którym wisiałeś za proszek - sondował Szczurek, - Od kogo brałeśtowar? Od^Koksa i jego ludzi, przecież wiem. Ciągle niechcą ci odpuścić? 189. Flis zamachał gwałtownie rękami. - Nie, nie! Znimi jestem rozliczony. Matkaim zapłaciła. - Twojamatka? -zdziwił się Szczurek. - A czyja? Kiedy mnie aresztowali, Koks się wkurzył, że kasaprzepadła. On też myślał, że to jababę załatwiłem i prędko niewyjdę. Wysłałludzi domojej matki, że jak nie zapłaci, to podłożą bomby pod jejbudowy, a jak to nie pomoże,każe chłopakomw poprawczaku, żeby mi poderżnęligardło. - Myślisz, że byłbydo tegozdolny? -Koks? A w życiu! To cienias. Ale matka narobiław majty zestrachu izapłaciła, ile chciał. Koksa można skreślić. - To kto zostaje? -Prędzejgoście, od którychta baba ostatnio brałatowar. - Czyli? No? Od kogo brała? - Nie wiem. Podobno od Studenta. Serce Szczurka zabiło gwałtownie. Pociłsię. Jeszcze trochęi naprawdę tego nie wytrzyma. - Znowukit wciskasz. Student tomit. - Ta baba mówiła, że nie. -Kurde, przestań o niej mówićta baba! - wrzasnął Szczurekhisterycznie. -To mnie wkurza. Niema w tobie ludzkich uczuć? Przecieżdymałeś ją, nie? - Ja ją? Odbiło ci? - Uważaj! Jeszcze raz mnie okłamiesz i zrywamy dii. - No dobra. Paręrazy przeleciałem ją zzamkniętymi oczami. Potrzebowałem kasy i proszku. Wolałem to robić znią, niż polować napedałów. Szczurekpokręciłgłową. - Jeśli dzisiejsze małolaty są takiejakty, koleś, to znak, że jeźdźcy Apokalipsyjuż nadciągają na swoich piekielnych rumakach. -Ty mi to mówisz, Szczurek? - Tak,ja ci to mówię. Stary kompociarz, ludzki śmieć, na któregowidokalkoholicy spluwają z pogardą, a przyzwoici obywateleodwracają głowy. Mnie i moim kumplom, kiedy zaczynaliśmy ćpać,chodziło jeszcze o jakieś idee. - Co? Jakie idee? - spytał Kamil z niedowierzaniem. -Wolnośćdla każdego, tolerancję, braterstwo. -Chyba padnęze śmiechu. Nie umieliścieporadzić sobiew życiu. Braliście, żeby zapomnieć o świecie. 190- A ty co? Chciałeś poradzić sobie wżyciu? Na amfie? - Dokładnie. Atobie się zdaje,że jakinaczej? Dawno wypadKłeś z życia. Nie znasz już świata. Nicnie kumasz. Myślisz, że ci, coUmają jakiś sukces, doszli do niegobez dopingu? Zapomnij. Jużisię nieda. - Właśnie widzę,jak ci się świetnie udało. -Udałoby się. Gdyby nie ta baba. - Prosiłemcię. -Nie bron jej. To ona zniszczyła mi życie. Ma, naco zasłużyła. - Kobietadawała ci kasę, kupowała proszek. Aty mówisz, żetrasłużyła nataką śmierć? Co z ciebieza człowiek? -Nie robiłanic za darmo. - Wiesz co? Widziałem w życiu różnych drani. Ty nie jesteś11 nichnajwiększy,ale twoje gadanie wyjątkowomi się nie podoba. .Naprawdę jesteś taki zimny czy tylko udajesz? I" - Mówię, jak było. - Nie przyszło ci do głowy, że kobieta mogła się w tobiezakochać? -Chcesz, żebymjednak skonał ze śmiechu? - Tobie się wydaje, że jej zależało tylko na tym,żebyś ją dy mai. Prymityw jesteś. Może w szkole byłeśgenialny, ale w życiuljesteś żałosny. Możeona to wszystkorobiła z miłośd? Flis wpatrywał się w niegoze zdumieniem. - Szczurek, to jakieśtotalne nieporozumienie. Kto powiedział,że jej zależało na seksie ze mną? 5 -Jak to? Tysam. - Kiedy? -Na śledztwie. - Skąd wiesz, comówiłemna śledztwie? Jesteśkapuś! Kamil zerwał się z materaca, odskoczył aż podścianę. Tylkog rzucał nerwowe spojrzenia w różnestrony, jakby oczekiwał napaliści alboszukał narzędzia do obrony. - Uspokój się, głupku. -Szczureknie umiał ukryć pogardyt w głosie. - Zdaje ci się, że takie rzeczy się ukryją? Wszyscykole(sie wiedzą,co mówiłeś,że udusiłeś dziennikarkę, bo nie chdałaci dłużej płacić za dymanie. Kamil osunął się po ścianie na podłogę, położył obie dłonie na głowie. - Sory. Nie wkurzaj się. - Nagle zmienił ton na płaczliwy. -Żyję wstresie. 191. - Wierzę ci, masz powody. -Wszyscybędąmyśleli, żetak było naprawdę. Jak ja to terazodkręcę? - jęczał bezradnie, jak dziecko. -Nie odkręcisz. Byłosię nie przyznawać. - To była taka linia obrony, nie rozumiesz? Ze się wkurzyłem, jak mi niezapłaciła, złapałem za szyję i. noi zdarzył się wypadek. - Piękna linia obrony dla kogoś, kto sięupiera,że jest niewinny. -Kazali mi takmówić, wierzysz? - Wierzę, że tak było naprawdę. To się trzyma kupy. Przedchwilą sam się przyznałeś,że dawała ci kasę,kupowała amfę, a tyjej za to robiłeś dobrze. Choć podobno musiałeś zamykać oczy. Kamilpotrząsał głową,zatykając uszy dłońmi. - Ale się porąbało. Ale się porąbało. Nicnie rozumiesz. Jak cito mam wytłumaczyć? - Jak najprościej. -Ale to się tak nie da, rozumiesz? Bo to wyglądałotak,jakmówisz. Ale naprawdę nie było tak. - Nic nie rozumiem. To jak było? - Faktycznie z nią spałem, a ona mipłaciła. Ale naprawdętojejwcale niezależało na seksie. Tylko myślała, że mniena tozłapie. - A nie złapała? Przestań mi wreszcie wciskać kit, że musiałeś zamykać oczy. Założę się,że miałeścały czas szeroko otwarte. Byłeś na nią napalony jakkrólik. No? Gadaj prawdę, póki jeszcze mogę na ciebie patrzeć. - Ale ja nie wiem,nic już nie wiem. To byłotakieporąbane. takie porąbane. Faktycznie, to mi wiele upraszczało. Miałemw jednymmiejscu kasę, proszek i seks. I jeszcze obiecała, że miwydrukują recenzje. Przylepiłem się, masz rację. Przylepiłemsięjak mucha do gówna. - Mucha nie przylepia się do gówna,bracie, tylko do miodu. Kobietarobiła dla ciebie wszystko, co mogła. A ty? Nie wiem,udusiłeśją, czynie, ale teraz ją opluwasz. To ohydne. Jakbyś jąjeszcze po śmierci dobijał. A ona cię kochała. -Nic nie wiesz. niczegonie rozumiesz - zawołał Kamil9 drwiącym głosem, niemal zpłaczem. - To ja ją. Kurwa, co jagadam! Przerwał nagle i zacząłz wściekłościąuderzać pięścią wpodłogę. 192- No dokończ,nie wstydźsię - odezwałsię Szczurek ze złowro1 gim spokojem. - Chciałeś powiedzieć, że jąkochałeś? Czy że jązabiłeś? - Tylkoci się zdaje, żewszystko wiesz. -Kamil jakby w ogólenie dosłyszał ostatnich pytań. -Jej nie zależało ani namnie, aninawet na seksie, rozumiesz? - Tak? Tylko naczym? - Chciała mieć swój temat, rozumiesz? Byłem dlaniej tylkopostacią z reportażu oćpunach,rozumiesz? Ta baba była pozbawiona uczuć. Jak wszystkie pismaki. Z tym ostatnimSzczurek był gotów się zgodzić. Zawsze wydawali mu sięgorsi odpolicjantów. Grzebali ludziom wżyciu niepoto, żeby zwyciężyła sprawiedliwość, ale żebymiećartykuł. - Wiem coś o tym- powiedział. -Trochę znampismaków. Ale.co do pani May, to się mylisz. -Tak? -Flis podniósłgłowę. -A coty możesz mieć oniej doi powiedzenia? , -Krakówjest mały,bracie. Tobie się wydaje, że świat zaczął; się od ciebie. A onapisała o drągach, kiedy ty jeszcze wsuwałeśi kaszkę z mlekiem. -To tym bardziej mam rację. - Kamilwzruszył ramionami. -Była jednym z tych sępów, lubiła padlinę. Dlatego się mnie czepiła. Uznała,że jestemkandydatemna trupa. - Chciałacię wyciągnąć, głupku. Próbowała cipomóc. - Jasne, ty wiesz lepiej. -Wiem. Ona takmiała, żechciała ludziom pomagać. To onazałatwiła, że w Krakowie ruszył program metadonowy. Dupki, z urzędówniechciały nawet słyszeć, żeby za publiczne pieniądzedawać ćpunom narkotyk. A ona tak długo pisała, ażwymusiłaotwarcie przychodni. -Zaraz się rozpłaczę. Ja ją trochę lepiej poznałem. Metadon? Myślisz, że zrobiłato dla takich starych, zmarnowanych ćpunówJak ty? - A dlakogo? -Dla siebie. Dla kariery. To koło siebie zrobiła szum, że takadobra, odważna, walczy z całym światem. Szczurekmiał zamęt w głowie. Nic go nie obchodziło, jakiemotywy kierowały przed śmiercią postępowaniem Doroty May. Chciałtylko, żeby Fliswygadał się w końcu z czymś,co nadawa193. łoby się do sprzedania Horoszce. Nagle przyszło mu do głowy cośnowego. - Nawet jeśli takbyło, jakmówisz, to się narażała. Był powód,żeby ją zabić, co, nie? Zdziwienie Flisa było chyba prawdziwe. - Co ty gadasz? Chyba ci odbiło. Ktoś miałby ją zabićza jakieś głupie artykuły w gazetach? - Głupie? Na pewno nie dla dilerów hery. Tylko pomyśl: pól setki ludzi na programie metadonowym, to pół setki mniej klientów. Szczurek sam czuł,że tosię nie trzymało kupy. - Ty, Szczurek, o coci chodzi? -spytał Kamilpodejrzliwie. -Po co ci właściwie wiedzieć, kto ją zabił? - Botensamktoś możezapolować na mnie. Muszę dbać o bezpieczeństwo. Twojamatkajest bardzo dobrą klientką. Ale dlażadnegobiznesunie warto iść do piachu. No,to komu podpadłapani May? Kto chciałsię jej pozbyć? Pomogę ci. Polonez? Jegogang? To oni kazalici się przyznać? Flis zerwał sięna nogi. - O co tu chodzi,Szczurek? Wcoty grasz? Prowokujesz? Chcesz mnie sprawdzić, czy będękapował? Nie będę. Niekapowałem do tej pory iteraz nie będę. - Zaczął siętrząść,ściskającskroniedłońmi. -Czy to się już nigdy nie skończy? Do końca życiabędzie się to za mną ciągnęło? - To niemój problem. -Szczurek wzruszył ramionami. -Muszę myśleć o sobie. A ty nie chceszmi pomóc. Flisjakby podjął nagłą decyzję. Nieco sięuspokoił. - Słuchaj, mogę się czegoś dowiedzieć. Ale nie zadarmo. - Tak? Aco zato chcesz? - Skombinuj mi browna. -Zwariowałeś? Chcesz się załatwić na amen? - Załatwięsię, jeśli dalej będę na samej amfie. Wykończę się. Wpadam wtakie doły, że dłużej nie wyrobię. - Jak zaczniesz sięherą ratować przed dołami, wykończysz siędwa razyszybciej. Wiesz, czego tobiepotrzeba, bracie? Psychiatry. I to już. -Ty mi nie będziesz mówił, czego mi potrzeba. Ktoty jesteś,ksiądz? Szczurek, przejrzyj na oczy. Jesteś ćpun i diler. Bądź sobą. Załatw mi browna, matka ci zapłaci,a ja się dowiem, kto mógłzabić tę babę. 194- Twojamatka nigdysię nie zgodzi,żebym ci dawał herę. -A kto jej doniesie, ty? Bojanie. Powiesz jej, że amfapodro1 żalą. Naiwna jest,kupi to. Szczurek poczułsię rozdarty. Wiedział,że tej granicy Horosz^ ko niepozwoli przekroczyć. Bał się robić cokolwiekbez wiedzypolicjanta, ale musiał ryzykować. - Dobra,masz moje słowo. Ateraz gadaj, co już wiesz. Polonezkazał ją zabić? Chłopak pokręciłgłową. ;, - A kto w ogóle powiedział, że to musiałomiećzwiązekz prochami? - A z czym? -Pytałeś, Szczurek, kogo się trzeba bać? Tego nigdy nie przewidzisz. Czasem ci się zdaje, że takifacetw życiu nie mógłby zabić. Gość na poziomie, sławny, ustawiony. Tylko ja to wiem. A zresztą. Nie ma nic pewnego. Może psy też wiedzą, jak było,tylko kryjąfaceta? Kto to zrozumie? Może to właśnie on jest takimocny ikazali mi się przyznać, żeby niktsię nie dowiedział? - Coty bredzisz, koleś? Żeby nikt się nie dowiedział o czym? - Ktou niej spał ostatniej nocy. -No, kto? - Taki z Warszawy jeden, pieprzony wielkiredaktor. Jaki dziennikarz? - wykrzyknął Horoszko. -Wciskasz kit, Szczurek. Siedzieliw samochodzie inspektora,zaparkowanym na chod'niku przy Podgórskiej, tuż nad skarpą opadającą ku Wiśle. PraEwie nikt tędy nie przechodził,choć pora niebyła jeszczebardzo: późna. Po moście Piłsudskiego, którego podświetlona konstruk( cja rysowałasię wyraziściena tle wieczornego nieba, sunął od Strony Podgórza nieprzerwany sznur świateł. I-Panie inspektorze, niech tu trupem padnę, nie konfabuluję. Szczeniak naprawdę tak powiedział. Przecieżby czegośtakiegonie wymyślił. - Nie popisuj się słówkami. Ja zastary piesjestem. - Panie inspektorze, niech jutra nie dożyję. -To ci grozi. Szczurek. 195. - Panu bym nieściemniał. Przecież wiem, że pan byle szajsuniekupi. - Nie podlizujsię, tylko mnie przekonaj. Aty, Buko, co o tymmyślisz? Bukowski niebyłw stanie zebraćmyśli. Miał w głowie kompletnychaos. - Skądmogę wiedzieć? -wybuchnąłzbyt gwałtownie. -Pewnie każdy mógł u niej nocować. Dziwne tylko,że w aktach śledztwa nie ma na tentemat nawet słowa. Czyżbypolicja naprawdębyła taka głupia? - To tylko wamsię tak wydaje. -Nampismakom? - Ja takich słów nie używam. Szanuję ludzi mediów. Ale widzisz,Buko, to wcale nie była głupota. Chłopcy mieli przyznanie się,mogli zamknąć śledztwo,więc resztę olali. Może zresztą naprawdębyło im to narękę. W każdym razie, hipotezę warto sprawdzić. -Uwierzyłeś w tę bajkę ojakimśtajemniczym dziennikarzu? -Coś mi mówi,że tym razem to nie bajka. - Coci tak mówi? -Nos. - Nie maszprzypadkiem kataru? -Bukowski tracił panowanienad sobą. - A co się tak denerwujesz? Przecież chybanie ty byłeś tymdziennikarzem? - spytałżartobliwie były policjant. -Siedziałeśwtedy w Paryżu, prawda? - Prawda! Tracimy czas. - Niekoniecznie. Więc przypuśćmy. Szczurek, że ci chwilowouwierzymy - zwrócił się znów do narkomana. - To jak niby miałten dziennikarzwyglądać? -Wielki,gruby. Ale Kamil mówił, że kiepsko wyglądał. Jakbymiałzaraz dostać zawału. Głośno sapał. I bez przerwy się pocił. -Krasoń! - wyrwało sięBukowskiemu. Wjego głosie zabrzmiało zdziwienie, ale jednocześniei wielka ulga. -I co? Mato sens? - spytał Horoszko. -Kto wie? Myślę, że może mieć - odpowiedział Bukowski, jużcałkiem rozluźniony. - Nie lubisz go, co? -Byłypolicjant domyślnie uśmiechnął się. - Nie lubię. Ale to chyba niema nic do rzeczy? 196- Panieinspektorze,co znaszą umową? - przypomniał o swoIim istnieniu Szczurek. - Powiedzmy,żepołowę zadania wykonałeś. -Jak to połowę? Panieinspektorze, ja nie mogędłużej. ChoI" dzą za mną. - Jesteś pewny? -A czy ja wyglądam nadziecko? Niechsiępan nie boi, na razie ich gubię. Ale to znaczy, że chybaktoś mnie namierzył. - Tym bardziejpowinieneś się pośpieszyć. Musisz się jeszcze. tylko dowiedzieć, kto tojestStudent,;; -Nie! - Tak. Kupuję informacjęo dziennikarzu. Ale Student to teżjest trop. Chyba nawetważniejszy. ' - Panie inspektorze, przecież Studentto mit. Wszyscy to wiedzą. Taka zmyła, wymyślonaprzez kolesi, żeby policja traciłaczasi siły na szukanie kogoś, kto nie istnieje. To taki. O,taki sturm, banfuehrer Wolf. Chyba oglądałpan "Stawkęwiększą niż życie"? Przecież to kultowy serial panamłodości. - Widzę,Szczurek, że z ciebie nie tylko filozof,ale i filmoznawca. Ale tym razem sięmylisz. Ja też myślałem jeszcze niedawno,że niema żadnegoStudenta. Teraz jestem prawie pewny, że onjest równie realny jak ja i pan redaktor. Więc wysil się jeszczeraz. Jestem pewny, że ci się uda. Jeśli tylko zechcesz. - Panciąglechce nas wykończyć. -Nie,Szczurek -odpowiedział poważniebyły policjant. - Jeśli się nie mylisz i ktoś za tobą chodzi, to znaczy, żesprawy zaszłyza daleko. Twój interes, żeby policja jak najprędzej dobrała siętymkolesiom do tyłków. Dopiero wtedybędziecie bezpieczni. - Nie ustąpi pan, prawda? -Sam wiesz. Czekam na wiadomość. A teraz spadaj. Narkomanz ociąganiem otworzył drzwi samochodu. Wysunąłnogę na zewnątrz. - Zaczekaj. Horoszko sięgnął do kieszeni i wyjął niewielką buteleczkęz czymś,coprzypominało syrop dla dzieci. PozwoliłBukowskiemuprzeczytać napis "Methadone". Wyciągnął rękę do tyłu, w stronęSzczurka. - Masz, poznajserce starego psa. Wystarczy na parę dni dlaciebie i twojej panienki. Potem, jak się wywiążesz, wejdziecie na197. program. Tylko masz zniknąć z ulicy, słyszysz? Dla waszegowłasnego dobra. W narkomana, który wcześniejbył już całkiem zrezygnowany,wstąpiła nowa energia. Chwycił lekarstwo. - Panieinspektorze, nie wiem, jak mam. -Szczurek, ja popełniamczyn karalny. Więc zejdźmi z oczu. Już!Narkomanwyskoczył z samochodu, nasunął kaptur na głowęi oddalił się szybkim, chwiejnym krokiem. Na roguMostowej rozpłynął się w mroku. - Awięc mamy nowego podejrzanego- pokiwał głową Horoszko. -To jaki jest właściwie ten Krasoń? Jegokariera zawsze wyglądałami trochę dziwnie. Bukowski samzastanawiał się oddawna, jaka jest odpowiedźna to pytanie. I nic mądrego nie przychodziło mu dogłowy. Krasońwydawałsię nijaki, a potem wszystkich zaskakiwał. W jego życiubyłokilka dziwnych zwrotów. Kiedy spotkali się pierwszy raz w redakcji "Głosu Krakowa"tużprzed ogłoszeniem stanu wojennego,młody Krasoń należał, jak to nazywali partyjni, do redakcyjnejekstremy. Umiałjeszcze niewiele, nawet nie zdążył obronić pracymagisterskiej, ale dużo krzyczał o wieszaniu komunistów i ichdziennikarskich pachołków. Bukowski mógłby się założyć,że nie byłato odwaga, tylko najczystszyoportunizm. Krasoń po prostu źle oceniłsytuację. Sądził,żeprzejęcie władzy jest już przesądzone. Niewiele jeszcze wiedziało świeciei zaślepiony łatwymi zwycięstwami Solidarnościnie przewidział, że zdychającypotwór komunizmu, jak w swychzapalczywych wystąpieniach nazywał rząd Jaruzelskiego, zdobędzie się jeszcze naostatni wysiłek. Ogłoszenie stanuwojennegokompletniego zaskoczyło. Jednak w dalszej perspektywie jego ślepa gra okazała się skuteczna. Przepadłw partyjnej weryfikacji dziennikarzy, co kilkalat później zostało mu poczytane za zasługę,choć trudno byłobyw starych rocznikach "Głosu" odnaleźć jego bojoweteksty. Raczej zapisał się źle w pamięciredakcyjnych towarzyszy jako ten,który chciałwieszać. W gruncie rzeczy niewiele ucierpiał, a zarobił na aureolę męczeństwa. Ludzie z podziemnej Solidarności niedokońca muufali i niedopuszczali zbyt blisko swoichspraw. Alepozwalali korzystać z materialnej pomocy. 198Szybko zresztą przestałjej potrzebować. Przytomnie się ożenił. Rodzice jego wybranki mieli gdzieś za Gdowem kawał ziemipod szkłem. Korzystając z rodzinnych układów, zaczął handlowaćna Kleparzu, wkrótce kupił furgonetkę i został hurtownikiem. Dwa lata później był bogatszy od wszystkich dawnych kolegówz gazety razem wziętych. To mu jednak niewystarczało. Najwyraźniejpotrzebował siędowartościować, bo po odwołaniustanu wojennegojego nazwisko znów zaczęło się pojawiać nalamach "Głosu". Trafił wprawdzie tylko do działu rolnego, alew tensposób mógł łączyć dziennikarstwo zbiznesem. Wizytyu prezesówgminnych spółdzielniH i kółek rolniczychniemal zawsze owocowały udanymi transakcjami. Nie odmawiał też prezentów. Kiedy wracałz terenu, bagażnik redakcyjnego fiata wynphsirro hi"---- "--- ^-. wicn-di terenu, bagażniK redakcyjnego fiata wypchany byłtorbami pełnymi wędlin, dżemów albo butelek z piwem. Niektórzykoledzygardzili nim z tego powodu,'inni podziwiali,że w czasach,kiedy wszystko było nakartki,tak dobrzesobie radził. . Tych, którzy go nie doceniali, nieprzyjemnie zaskoczył niedługoprzed końcemkomuny. Nagle okazało się,żetowłaśnie on jestautoremkomentarzyo polskiej wsi, publikowanych w emigracyjnym "Wolnym Słowie" podpseudonimem MarcinPług. Ujawniłsię z tym, kiedypo nieporozumieniach z żoną i teściami sam niespodziewanie dlawszystkich znalazł się w Paryżu. Największąjednak niespodziankę sprawił, zostając pierwszym poobaleniu komunizmu naczelnym "Głosu Krakowa". Kompletnie nie znal się na kierowaniu gazetą, ale przecież nie o tochodziło. Miał opanować "Głos"i dokonał tego, nie liczącsię aniB z kolegami, ani z przyzwoitością. Nawet pogodził sięz teściem, byprzyjegopomocy załatwićsobie kredytw jednym z małych banków spółdzielczych, który wkrótce potem zbankrutował. Co towszystko miałowspólnegoz Dorotą? Bukowski obawiałsię, że mogłomieć, i to dużo. Byłprzekonany, że Krasoń próbował u niej szczęścia. Także po swoimślubie. Kto wie,czy niewłaśnie tym należałotłumaczyć, żew pewnym momencie ionniespodziewanie wylądował w Paryżu. A potem? Czy naprawdęnie brała udziału w skoku na gazetę? Ostentacyjnie zrezygnowała z kierowania spółką, toprawda. Ale czy nie wzięła swojej doli^ po cichu? - Jednego tunie rozumiem -powiedział Horoszko. -Jeśli on199. był naprawdę taki cienki jako redaktor, to kto go zrobił naczelnym "Przyszłości"? - Może wciążgonie doceniamy? -Bukowski rozłożył ręce. -Charakterma wredny, ale może jest geniuszem? Rzeczywiście. Po roku rządów Krasonia w "głosie"po Krakowie krążyły już pogłoski, że jego gwiazda gaśnie, kiedy nagle wyskoczył w Warszawie jako szef "Przyszłości". Była tow owym czasie trzeciorzędna gazetka jakichś stowarzyszeń inżynierskich. Naglezostała kupionaprzez nieznanąwcześniej spółkęPolskieMedia. Dostała, niebardzowiadomoskąd, potężny zastrzyk kapitałowy i w krótkim czasie wyrosła podkierownictwem Krasonianapoważną konkurentkę "Polityki". A on potrafił równocześniezachować w swoich rękach udziaływ"Głosie Krakowa". -Geniuszem albo genialnym wykonawcą czyichśpoleceń-zamyślił się były policjant. - Mamy więc w tej sprawiedwóch geniuszy, choć działających na różnych polach. Redaktora Krasoniai tajemniczego Studenta. Szczurek dygotał nacałym ciele nie tylko z zimna i wycieńczenia, Naprawdę coś się wokółniego działo. Ktoś zanim chodził. Nie tak jakna filmach, krok w krok. Podejrzane postaci pojawiałysię w pobliżu o dziwo właśnie wtedy,kiedy najbardziejzależało muna samotności. To nie była psychoza. Ćpał już tak długo, żenauczył sięrozróżniać, kiedy jego lęki biorą się z nieokreślonegoźródła w głowie, a kiedy mają jaknajbardziej konkretną zewnętrzną przyczynę. Mógłsię nią okazać tajniak, wyłaniający się znienacka zzawęgla, ale policji Szczurek bal się najmniej. Więzienia były zbytprzepełnione, żeby jeszcze zamykaćdo nich zwykłych ćpunów. Choć zdarzało się. Najgorzej działo się przy zmianach komendantów miejskich i wojewódzkich, bo nowi od razuchcieli poprawićsobie wykrywalność. Psy urządzały wtedy spektakularne wjazdydo paru znanych oddawna chat, zwijały trochę ludzi i wpisywałyimponująco wyglądające liczbydo statystyk. Pani pechowców trafiało przy tej okazji dopudła, potem wszystkowracało do normy. Tegoniebezpieczeństwa wciągulat nauczyłsię skutecznie unikać. Bardziej groźny od psów mógł sięokazać zwykły pijak. Nawetnajgorszymęt,budzący się rano na Plantach w kałuży własnychsików,uważał się za coś nieskończenie lepszegoodćpuna. Niektó200rży lubili tę lepszość udowadniać pięściami. Każdy narkoman jestprzyzwyczajony, że życie niegłaszcze. Ale zobitą twarzą dużo trudniej było złapaćjelenia. A to groziło dramatem,że nie będzie za cokupić działki. Jeszcze gorsi od alkoholikówbyli skini. Ale tych z koleiwidać z daleka, więc dało się ich przeważnie jakoś omijać. Doskonalewiedział, gdzieczaiła się prawdziwa groza. W nowym pokoleniuhurtowników,najbardziej bezwględnych bydlaków, jakich znał. Pamiętał nie tak bardzo dawne a szczęśliwe czasy, kiedy dilerami byli kolesie z własnego kręgu. Ćpuny tworzyływtedy jakby jednąrodzinę wyrzutków,przeklętych przez zdrowespołeczeństwo. Fakt,że na głodzie za centa kompotu każdy z nichsprzedałby matkę, dziewczynę i najlepszego kumpla. Ale przytym wspieralisię nawzajem. Kiedy ktoś wyprodukował trochę towaru, dzielił się z innymi, bo wiedział, żenastępnym razem onipodzieląsię z nim. To sięskończyło. Rynek zrobił się profesjonalny. Corazmniejbyło na nim miejsca na samoobsługę. Za hurt wzięlisięludzie,którzy sami nie ćpali. Umieli za to bić, a kiedy byłapotrzeba,toi zabić. Klientów traktowalijak śmieci. I nie znosili sprzeciwu. Szczurek czułucisk w pęcherzu za każdym razem, kiedyprzypominałsobie dzień, w którym połamali mu ręce. Po nocach miewałkoszmary, że znów chcą mu to zrobić. Czasem z tych snów budziłsięnamokrym materacu. Za żadnącenęnie chciał dopuścić, żeby te snysię spełniły. Drugi raz by tego nie przeżył. Ale był realistą. To mogło się zdarzyć. Ktoś jużchyba zauważył, że próbuje węszyć koło Studenta. A może po prostu ten mały śmieć gowydał? Ale nie miał wyboru. Musiał spotkać się z nimjeszczeraz. Już nawet miaługadanego dilera na brown sugar. Jużwiedział, gdzie musizadzwonić,żeby się czegoś dowiedzieć. Tylko na razie niemógł się przełamać. Ten piesHoroszko okazał się bezwzględny. Nieuwierzył, żeza- bójcą mógł być gruby redaktorz Warszawy. Chciał nowychinformacji. Nic gonie obchodziło, że jakiśbiedny ćpun będzie miałpołamane ręce. Albo nawet poderżnięte gardło. Byłego policjanta narkoman gotów byłmimo wszystko rozgrzeszyć. Pies jest zawsze psem, niezmienisię. Ten i taknie byłtaki zły. Okazał przecież serce, odpalił porcję metadonu, która Szczurkowi i Maryjcewystarczyła na całytydzień. Gorszybył ten drugi, ten pismak. Zależało mu tylko nasensacji. A ty, ćpunie, zdychaj. 201. Szczurek nie umiał już opanowaćdygotu ciała. Wiedział, żew oczach porządnych ludzi, którzy przyszli załatwić swoje sprawyna PocztęGłówną, wyglądał odrażająco. Wszyscy oni myśleli,dlaczego muszą po dniu ciężkiej pracy znosić towarzystwo śmierdzącego ćpuna, którego miejsce jest w zamkniętym ośrodku, w kryminale,a najlepiej na cmentarzu. Choć miał wzrok wbityw posadzkę, zauważył,że pocztowy ochroniarzzmierza w jegostronę powoli, alezdecydowanie. Podjął decyzję:nie, nie zrobitego. Niech Horoszko i pismakspadają. On i Maryjka poradząsobie inaczej. Chyłkiem wymknął się na ulicę. Ulica Wielopole tonęła wohydnej, marznącej mżawce. Ziąbprzenikał do kości. Szczurek zadygotał na samą myśl,co będzie,kiedy nadejdą prawdziwe mrozy. Nie wiedział, co zsobą począć. Zapaliło się zielone światło dla pieszych. Przeszedł bezmyślnieprzez jezdnię, znalazł się na przystanku tramwajowym. Pomyślałzrozpaczą, że jeśli nie chce narazić siebie i Maryjki na męczarnie głodu heroinowego, musi zacząć od nowa sępić. To było nie dozniesienia. Wrogie,nieczule miasto osaczałogo zewszystkichstron. Nad jego głową,jakby chciał go staranować i rozgnieśćnamiazgę, wznosił siędziób Pałacu Prasy z jasno podświetlonąreklamą "Dziennika Polskiego" na szczycie. Patrzył znienawiściąw jasnooświetlone okna redakcji, wyobrażając sobie, że za tymi szybami siedzą w cieple pismacy, kombinując, kogo by tu jeszcze zniszczyć. I tu, iw szklanej klatce"Gazety Krakowskiej" przy alei Pokoju, iw przypominającej nowobogacką rezydencjękamienicyobok Plant, gdzierozpanoszyłsię"Głos Krakowa", i we wszystkich takich miejscach w całej Polscekłębiły się dziesiątki tych pająków,żywiących się ludzkim nieszczęściem. Szczurekznał tylko jednego dobrego człowiekawśródtej całej bandy. Jedyną osobę,którazachowała jakieśuczucia. Tobyłapani Dorota May. Pewnie dlatego musiała umrzeć. Otrząsnął się zdołujących myśli. Dobra, trzebaskołować kasęna świeży kompot. Wakacje się skończyły. Jeśli nie chce dłużej wysługiwać sięHoroszce, trzebawrócićdo rzeczywistości. Rozejrzałsię wśród oczekujących na tramwaj. Siwowłosa kobieta,kurczowoprzyciskająca do boku zniszczoną torebkę, najbardziej wyglądałana jelenia. Ruszył wolno w jej stronę. Był o krok, kiedy podniosłana niego oczy iujrzał w nich panikę. Wiedział, że nie przestraszyłasię jego, tylko myśli, żeza chwilę poprosi ją o pieniądze. 202Po razpierwszy od lat zawahał sięi zamiastwykorzystać moment,minął starsząpanią. Wduchu wyzywałsięod najgorszych. 1 Jeślibędzie takimniedołęgą, prędzejzdechnie, nim usępina dwie działki kompotu. Ametadon, który dostał od byłego poliF cjanta,kończył się. Miał już tylko po jednej porcji dla siebiei Maryjki. : Zdecydował sięnagle. Zawrócił i przebiegi chwiejnym kroikiem jezdnię przedhamującymigwałtownie samochodami. Wpadł napocztę, trzymając kartę telefoniczną w dłoni, żeby byłaS widocznadla ochroniarza. Wybrałnumer drżącymi palcami. ; - Tu Szczurek. Mampewien biznes. Tej nocy nie mógł zasnąć niemal dorana. Potem zobaczył nadsobą dwóch zbejsbolami. Nawetsię nie zastanawiał, jak weszli. Oni mogliwszystko. Niebał się. Przecież jeszcze nic złego nie zrobił. Dopiero miał zamiar. Poczuł tylkoniepokój o Maryjkę. Ktowie, co może wpaść do głów nakoksowanym osiłkom, kiedy zobaczą bezbronną dziewczynę. - Nie róbcie krzywdy Maryjce. -Jakiej krzywdy, śmieciu. Kto bysię rzuca}na trupa? Nagłe przerażenieodebrało mu mowę. Nie mógł nawet odwrócić głowy, żeby zobaczyć, co z Maryjka. Ichśmiech uderzył go w bębenkijak wybuch granatu. Chciał uklęknąć, złożyć ręcet' i prosić o litość, ale nie mógł. Poczuł, że ramiona i nogi ma szeroko rozłożone iprzywiązane do jakichś sprzętów. Równocześnie^spostrzegł, że jest nagi. Jeden z napastników pochylił sięnadnim. Poczuł jego cuchnący oddech. Tamtencoś mówił i Szczurekłobaczył tuż nad swoją twarzą jegorozwarte usta, wypełnione popsutymi, czarnymi zębami. : - Obojejesteście trupami - usłyszał. -Chłopaki, myliciesię! - wykrzyknął. -Nie zdradziłem was. (Nicnie powiedziałem. - Ale chciałeś. Gadaj, czego się dowiedziałeś od tego małegopgnoja,tegokapusia, tegozdrajcy? " - Niczegosię nie dowiedziałem,chłopaki, słowo. -Wiemy, śmieciu. I już się nie dowiesz. Napastnikwyszczerzył wszystkie popsute zęby w upiornym(uśmiechui uniósł wwyciągniętejręce uciętągłowę Kamila Flisa. rew kapała Szczurkowiprosto naoczy. Poczuł, żesię dusi. 203. -Szczurek, nie umieraj, proszę cię. Szczurek, błagam! Najś\viętsza Panienko, nie pozwól, żeby on umarł. Szczurek z największymtrudem powracał do świadomości. Poczuł,żeznowu zmoczył posłanie. Maryjka leżałana nim, potrząsając za ramiona. Szlochała spazmatycznie, zalewając mu Izamit\varz. Usiadł. - Maryjka,przestań - poprosił. Ucichła, a on spróbował wziąć się wgarść i zebrać myśli. Dłużej niemógł tak żyć. Wiedział, że terazco noc będziebał sięZasnąć, żeby koszmar się nie powtórzył, może w jeszcze gorszejPostaci. Niedługo takie zwidymogązacząć nawiedzać go nawettlą jawie. Nadszedłczas decyzji. Wziął dziewczynę za rękę. - Powiem ci, co zrobimy - odezwał się. -Weźmiemy terazostatllią działkę metadonu. Wykąpiemysię i ubierzemyw czysteciuchy, wiesz, te, co mamy nawszelki wypadek. Pojedziemy dotwojej ciotki na wieś. Ona cię lubi, przyjmie nas. - Ale dlaczego? -Bo tu będą nas szukać. -Kto? - Ci, których wydamy. -Szczurek! - Wiem, co robię. To nasza jedyna szansa. - Szczurek, jakmy będziemy żyć? -Nie wiem. Tenpies będziemusiał coś wymyślić. Załatwinaminetadon do domu albo coś. To jego problem. Będzie mi to winien. - Bojęsię, wiesz? -A ja to nie? Ale jaknic nie zrobię, zdechniemy tu i zostaniepo nastylkosmród. Wyjął z szafkibutelkę i to, co w niej zostało, podzielił nadwieporcje. Dziewczynie nalał trochę więcej. Miał teraz dwadzieściacztery godziny na załatwienie wszystkich spraw. Dokładnie tyle,ile trwa działanie metadonu. 34Obudziłgosygnał telefonu. - Bukowski - rzucił zaspanym głosem, nie otwierającoczu. 204- Tu JurikBlumenfeld. Głospoety był nieodmiennie radosny, ale Bukowskiegoto nie"zwiodło. Od razu wiedział, że ten niespodziewanytelefon zwiastuB'je nowe komplikacje. Mimo towykrzyknąłz entuzjazmem:E - Jurik! Nie możesz spać? -Dochodzi jedenasta - odpowiedział Blumenfeldz przyganą. - Nie budziłbym cię takwcześnie, alektoś chce zamienić z tobą dwa słowa. Wsłuchawce zapadła chwila ciszy, a potem odezwał się innymęski głos, kaleczący polskie słowa. - Dzień dobry, panieBukowski. Moje nazwisko nic dla panaj. niepowie. .- Mimo to wolałbym je poznać. Jeśli tonietajemnica. - Janiemuszę nic ukrywać, panie Bukowski. Jajestem Klein. l BaruchKlein. Zmiasta Paterson, New Jersey. Powiedział to takimtonem, jakbymówił: JestemBond. JamesE Bond. - Miło mi, panie Klein. Wczym mogępanu pomóc? 1^ - To ja mogępanu pomóc, panie Bukowski. Jacośdlapanal mam. O tym my nie będziemy mówić przez telefon. ,I umilkł. Teraz przemówił znowuBlumenfeld, udzielającdziennikarzowi dalszych wskazówek. Bukowskiemu wydały sięone idiotyczne, aleuznał, że poeta,w jego wieku, raczej nie stroi, sobie z niego sztubackich żartów. Tozdecydowało,że pól godzinypóźniej wkroczył dosynagogi Remuh zgrupą ortodoksyjnych Żydów. Tak przynajmniejmógłsądzić po ich ubiorach. Wyróżniał sięwśród nich z daleka,ale oni zdawali się w ogóle niezwracać naniego uwagi. Jakiś człowiek przy wejściu wręczył mu kipę i gestempokazał,by nałożył ją na głowę. Przywdziawszy jarmułkę, poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, niby ktoś, ktochciałby swoją nagość zakryć kawałkiemgaze' ty. Przechadzał się bezmyślnie po wnętrzu bóżnicy, udając, że podziwiaarchitektoniczne detale,i czekając, byKlein, BaruchKlein, w końcu się ujawnił. Wreszcie jeden ze zwiedzającychprzysunął się do niego bokiem i wyciągając wskazujący palec,spytał po angielsku, co jest napisane narenesansowej kamiennej szafie,zwieńczonej rzeźbą gołębia. Bukowskiego ażścisnęłow żołądku, takie to było głupie. Znaki rzeczywiście mogły być źlewidoczne dla kogoś o słabym wzroku, ale wcałej synagodze on20S. byłostatnim człowiekiem, do którego należało zwrócić się z podobnym pytaniem. Napis wykonano po hebrajski! Gold,silver, copper - mruknął, starając się ukryć złość. Kątem oka spojrzał nanieznajomego. Jeślitobył BaruchKlein, wydawał się doskonale identyczny zpozostałymiuczestnikami wycieczki. Taki sam długi czarny płaszcz, takisam kapelusz,taka sama gęsta broda zakrywającarysy twarzy. Ale chyba niebył zbytrozgarnięty. Co oznacza hebrajska inskrypcja, mógł wyczytać w przewodniku "Jewish Kazimierz", który trzymał w dłoni, drugą rękąwciążwymachując, jakby chciałwszystkichprzekonać, że rozmawiają owystroju bóżnicy. - Information - wymamrotał. -Information isthe real gold. Wcisnął Bukowskiemu przewodnik doręki. - Thanks for the explanation -odezwał się głośniej. Oddalił się,pozostawiając Bukowskiegoz przewodnikiemw dłoni. Odbyłosię to zbyt szybko,by dziennikarz mógł wykonaćjakikolwiek gest. Zaklął w duchu. Jeśli Baruch Klein miał mu rzeczywiściedo przekazania jakąś ważną informację, zapewneodEsther,bood kogoinnego,nie mógł uczynić tego bardziej niezdarnie. Ale teraz już nie było rady. Bukowski wziął przewodniki podjął tę dziecinną grę. Najpierwudawał, że odwracakartkiicośczyta, potem rozglądał się pomrocznym wnętrzu synagogi,próbując się zorientować,czy nikt go nieobserwuje. Żydzi z wycieczki zdawali się w ogóle nie zwracać na niegouwagi. Już nierozpoznałby wśród nichBarucha Kleina. Jeśli oczywiście posłaniec naprawdę tak się nazywał. Wreszcie uznał, że dość sięnawygłupiał. Ze złością wsunąłprzewodnik do kieszenikurtki i opuścił bóżnicę, oddając kipęczłowiekowi przy wyjściu. Szybkim krokiem przeszedł przez parking na Szerokiej, dokładnie obok miejsca, z którego kilkatygodni wcześniej został porwany. Wszedł do Ariela. Przeczucie gonie myliło. Blmnenfeldsiedział przy barze, pijąc kawę i czytającgazetę. - Co za durnia ta Estherprzysłała? -spytałwzburzony. -Wymyślił konspirację. Umówić się ze mną w synagodze! Przecież totak, jakby chciał mnie specjalnie komuś wskazać. - Daj spokój. -Poeta uśmiechnął siępoczciwie. -Ci, comającię znać, już cię znają. Bukowski nie mógł nieprzyznaćmu racji. 206Tak więc,drogiAdamie, sposóbdostarczenia przesyłki zoI stał wcalenie tak głupio pomyślany - ciągnął Blumenfeld, siorE biąc głośnokawę. - Chodziło o to, żeby chronić posłańca, a niei ciebie. Ty i tak jesteś namierzony. Jak cię będą mieli odstrzelić,to cię odstrzelą. Niepomoże ciżadna ochrona. - Miło, że to mówisz. ;- W naszym wieku nie musimy sięczarować. Samwto wlazłeś. Jakrozumiem, z pobudek osobistych. Twoja sprawa. Ale Estherl niemiała sumienia narażać Bogu ducha winnegolistonosza. I wszystko się udało. Ty dostałeś liścik, a niech teraz ktoś spróbu1 je wśród trzydziestu jednakowych ortodoksyjnychŻydów z No! wego Jorku zidentyfikować BaruchaKleina. - Jeśli naprawdę tak się nazywa. Ijeśli naprawdę był tylko listonoszem. - Tego ja nie wiem. Iwiedziećnie chcę. 5 Poeta zamyślił się na chwilę, stukając palcami wblat wrytm6klezmerskiej muzyczki,sączącejsię cichozgłośników. Bukowskil tymczasem postanowił,że jednakzamówi sobie kawę Ariel. Zali warta w niej pięćdziesiątka krupnikumogłasię okazać zabójczaldla planów pracy, jakie miałna ten dzień. Wiedział, żenawetkro! pla alkoholu, wypita przed południem, niechybnie pociągnie za sobą ochotę nanastępne, aletrzęsłogo zimno, którego nie mógłopanować, a kawa z krupnikiem zawsze dobrzego rozgrzewała. Za dużo waliłomu sięna glowę. Wprzewodniku "Jewish Kazii mierz", wciśniętym mudo ręki przezBarucha Kleina,znalazł kopertę ze zdjęciami. Zajrzał do niej i nie zdołał powstrzymać głośnego przekleństwa. Ponad wszelką wątpliwość były to zdjęciarobionez ukrycia przez Dorotę. Jak trafiły wręce Poloneza? I dlaczego gang' ster przysłał je właśnie jemu? Szybko schował je do kieszeni. i - Niebój się,janiepatrzę - pośpieszył zzapewnieniem BluI menfeld. -Nawet niechcęwiedzieć, cotam jest. -Nic, na comożna by popatrzećzprzyjemnością - powiedział Bukowski. [Dręczyłogo przeczucie, że z przesyłki od Esther wyniknąnowe problemy, którym będzie musiałstawić czoia. Jakby już nie miał ichdosyć. - Szczerze mówiąc, dziwię ri się - odezwał siępo chwili BluE menfeld,jakby czytającw jego myślach. -Cokomu da to twojelśledztwo? 207. Kilka łyków kawy Ariel zdążyłojuż Bukowskiego trochę rozgrzać i uczynić bardziejnieczułym na trudne pytania. - Bo ja wiem? -Wzruszył ramionami. -Może jednak się dowiem, ktozabił Dorotę? - Aleo co cichodzi naprawdę? Osprawiedliwość dla zabójcyczy o temat? - Jedno nie wyklucza drugiego. -Ale cojestdla ciebie celem, a co tylko środkiem doniego? - Boja wiem? Aco toza różnica? - Żadna? Pamiętasz,kiedyś wierzyliśmy,że pisaniną możnazmienić świat. - Kędy to było. -Bukowskisię uśmiechnął. -Ale pamiętam,oczywiście, że pamiętam. Przecież właśnie na ten bajer poderwałemDorotę. Wspomnienie pociągnęło za sobąstrumień myśli, które sprawiły, żeuśmiech szybko zniknął z jego warg. W domu od razu wyrzucił zawartość koperty na stół. Opróczkilkunastu fotografii wypadł z niejodręcznie napisany list od Esther. Chwyciłkartkę i z trudem opanowując drżenierąk, zaczął czytać. eAdamie,Może zachowuj? siędziecinnie,bawiąc sięw te konspirację, alechodzi mitakże o Twojebezpieczeństwo. Przecież wciąż nie wiemy,kimoni są i z której strony może siępojawić zagrożenie. A ja zdążyłam się przekonać,że zdarzacisię bywać niewiarygodnie wprostnaiwnym i łatwowiernym. To może być urocze u kochanka,ale u dziennikarzaśledczego. wybacz! Chyba muszęsię nadaltrochę Tobąopiekować, choćby na odległość. Masz mi za złe,że zamilkłam? Przecież to Ty nie odpowiedziałeśna mój e-mail zZurychu. Co mogłam pomyśleć? Żechcesz wyrzucićz pamięci natrętnaŻydówkę, która przemknęła przez Twoje życie jakwyrzut sumienia. Co ona bredzi, myślał Bukowski. Chybabyło za dużo whisky. To prawda,nieodpisał jej. Wciąż nie był pewnyswoich uczuć. Alewyrzutsumienia? Co właściwie miał takiegona sumieniu, co onamogłaby mu wyrzucać? Z jakiego tytułu? Denerwowała go nawetzza oceanu. Czytał jednak dalej:208jak wyrzut sumienia. Zapewne zastanawiasz się, co takiego masz na sumieniu,co ja mogłabym Ci wyrzucać? Dobrze wiesz, tyl fco niechcesz się przyznać. Nie wyrzucam Ci niczego, ale swoją obec' nością przypominamprzykrą prawdę, że w Twoim wieku wciąż nie'. jesteś w staniekontrolować własnego życia. Wybaczszczerość, sammnie sprowokowałeś. Pochlebstw było już dość. Kiedy dziśczytam,copowypisywałam wtedy na lotnisku w Zurychu, kiedy jeszcze czułam nasobie Twój zapach, aż się czerwienię. Mogłeś pomyśleć: Starawariatka zadurzyła się we mniena śmierći jeszcze któregoś dniaspadnie mi na kark prosto z nieba niczym sęp. Nie obawiaj się. To nie mojawina, że nie panujesz nad swoim życiem, płyniesztam, dokąd niesie Cię prąd wydarzeń. Kiedyśsądziłeś,że to wolność. Jak ptak na wietrze. Aledzisiaj już wiesz, że jaki tam ptak! Raczej; latawiec na sznurku. ZdawałoCi się (słusznie), że jesteś publicystą, ważnym, któregoznaczenie przekroczyłojuż nawet granicePolski. i I co? Nic.Mało pieniędzy, zero szacunku. I ten ciągły brak niezależności. Wystarczy, że ktoś ściągnie sznurek, i już wolny ptak pikujeku ziemi. Władzę nadTobą mają beztalencia, obdarzonewyłącznietupetem. A przecież, gdyby świat był urządzony sprawiedliwie, Krasoń czy Jabłońska powinni nosić za Tobą walizki. To boli, wiem. Wiec doszedłeś doprzekonania, że także Esther Goldman uczestniczy w tym wielkim spisku. Omotała Cię podstępnie, naciągnęła naswój chytry żydowski tyłek. Ani chybi czarownica. Wciąż pewniekombinujesz, czego ta baba może od Ciebie naprawdę chcieć? Adamie, niczego od Ciebienie chcę. Dałeś mi już więcej, niż w moim wieku miałam prawo oczekiwać. Dzięki Tobieprzeżyłam pięknedwamiesiące, najpiękniejsze od wielu lat. Zapewne ostatnie takiew życiu. Może zadziałała takie magia Krakowa. Jak wiesz, wyjechałamz naszego miasta jako dziewczynka,która niezdążyłasię jeszczezakochać. Może przezcałe życie tkwiła wemnie tęsknota, żeby to nadrobić. Ale chyba z nikim innym to by się nie udało. A ty mniepodejrzewasz nie wiadomoo co? Boże, AdamiTyle prawdy. Może przykrej, ale koniecznej, żeby wszystko byłojasne. A teraz co do przesyfki. Uważaj! Nie mogłamCi jej nie przekazać. ChoćpowiemCiszczerze, że miałam ochotę zatrzymać się na moście Brooklyńskim i cisnąć ją do EastRwer. Intencje tego człowieka (wiesz,kogo) są dla mniew najwyższym stopniu podejrzane. Nie wiem, jakieznaczenie mają te fotografie. Kogo przedstawiają, dla kogo są groźne. Ale chyba zdajesz sobiesprawę, że jeśli ten człowiek ryzykował, żeby209. mi je doręczyć,jest to pewnie bomba, na której ktoś ma wylecieć w powietrze. ATy przy okazji możeszoberwaćodłamkami. Więc proszę Cię,bądź ostrożny! Wiem, że bardzo chceszwyjaśnić tajemnicę Doroty. Ale przecieżnie za wszelką cenę! Jestem pewna, że Ona też by nie chciałatakiejsatysfakcji, gdyby ztego powodu ktoś miał ucierpieć. A już zwłaszcza Ty. Tak, Adamie. MożeCi się to wydać głupie czy jakie tamchcesz, ale gdybymchciała Ci cokolwiekwyrzucić, to tylko sposób,w jaki z Nią postąpiłeś. ŚciskamCięi jeszczeraz bardzo proszę, uważaj nasiebie. Twojawdzięczna Esther. Bukowski nie był pewny, czy maochotę zachowaćten list jakdrogą pamiątkę, czy wrzucić dosedesu i spuścić wodę. Tak go równocześnie wzruszał i złościł. W jeszcze większą rozterkę wprawiały go zdjęcia. Nie miał pojęcia,jak ma z nimi postąpić. Gdyby kierował się rozsądkiem,powinien zanieść je jaknajszybciej napolicjęi zapomnieć. Coś go przed tym powstrzymywało. Alesamteż się ich bał. I on nie rozumiałdokładnie, o co na nich chodziło. Kilkaz nich przedstawiało najwyraźniej transakcję narkotykową naPlantach, Były zrobione z okna. To o nich wspominałaDorota w e-mailachdo Esther. Nainnych widnieli rożni politycy,wśródnich Adler i Waligóra,wtowarzystwieludzi, w którychjużna pierwszyrzut oka można było domyślićsię gangsterów. Zostali uchwyceniw knajpach, przy drogich samochodach, albo poprostu na ulicy. Dopieroteraz rozumiał, ile trudu musiała sobiezadać Dorota,żeby upolować te scenki. Zastanawiał się, czy tokopie zdjęć zapisanych na dysku skradzionego komputera Esther, czy jakieś inne. Nic na tentematnie wspominała. W jednym miała chyba rację. To wyglądało na bombę, którejsiłarażenia wydawała sięnieprzewidywalna. O co chodziło Polonezowi? Kogochciał wysadzić? Bukowski myślał o tym do późnej nocyi wykończeniacałego zapasu kentucky Jacka. I nic nie wymyślił. 35Niezdążyli, choć Horoszko gnał przez miasto, łamiąc wszystkiemożliwe przepisy. Bukowski poraz pierwszy wżyciumógł się210przekonać, że efekty z pościgowych filmów sąnaprawdę możliwepoza ekranem. Nie bał się. To byłotak nierzeczywiste, że aż niebudziłostrachu. Bardziej niepokoiła go myśl, co się dzieje, żew ekspolicjantawstąpił szatankierownicy. - Nie mógłbyś mi powiedzieć,o co chodzi? -spytał wreszcie. - Sam niewiem. Oby to był fałszywy alarm. Niebył. Przed blokiem w Prokocimiu,naosiedlowej alejce,zastali już trzy radiowozy, wciąż migające kogutami. Wokółtłoczylisię gapie, pozostawiając tylko kilkumetrowy wolny krąg' przy jednymz wejść do budynku. Pośrodku tego kręgu cośleża? : ło, przykryte czarną folią. -Chryste! - powiedział Horoszkopółgłosem. Przyjechała już nawet któraś z telewizji. Większość zgapiów,zwłaszcza starszych, uciekała przed kamerą. Byli też tacy, którzypchalisię do przodu, byle znaleźć się na ekranie. Tylko żeci przeważnie nie mielipojęcia, cosię stało. Wreszcie dziennikarkawyłowiła jakiegoś chudego wyrostka, wyraźnie podekscytowanego. ; - To był moment. Myślałem,że to spada jakiś płaszcz czycoś,^ nie? Dopiero jakwalnęło, doszłodo mnie,co się stało. Że człowiekwyleciał, nie? Podleciałem i patrzę, nie? A jemu z głowy krew le; ciała jak z rozbitego garnka. Pomyślałem: o ja pierdolę, chyba zaraz puszczę pawia, nie? Nie mogłem,formalnie nie mogłem. Pojawiła się blada MagdaTrela. - A ty co turobisz? -spytałBukowski. - A jak myślisz? Pracuję. - Ledwo była w stanie mówić. Chwilę późniejpodeszła do nich Renata Kuc. - Nie powiem, że to waszawina - odezwała się przez ściśniętegardło. -Samizróbcie rachunek sumienia. - To on? -spytał Horoszko. - Miałeś jeszcze nadzieję, że nie? Nic z tego. To Kamil Flis. Wypadł zsiódmegopiętra. - Możejednak powinieneś dać sobie spokój,Buko? -powiedział poważnie Horoszko. -Zastanów się. Sprawa już dawno cięprzerosła. Dziejąsię jakieśdziwne rzeczy, których ja też nie rozumiem. Moja ochrona może ci niewiele pomóc. Zatrzymali się w biurze agencji ochronynależącej do byłegopolicjanta. Było urządzonesurowo,jakby miało przypominaćdawnykomisariat MO. Na Bukowskim zrobiło nieprzyjemnewra211. żenię. Nawet powieszona dlażartu stara tabliczka z napisem"Milcz! Wróg podsłuchuje! " wydała mu się terazmałośmieszna. Okna wychodziłyna Wisłę. Za mokrymi szybami przęsła mostuPiłsudskiegotonęły w gęstejmgle. Bukowski pomyślał,że widocznie jego podświadomość coś przeczuwała i właśnie stąd rozterki,jakie przeżywałw nocy. - Teraz? Chcesz mnie zostawićna lodzie? - Tegonie powiedziałem. Ostrzegamcię tylko, że sprawy wymykają się spod kontroli. Ja cię nie zostawię, ale na moich ludziniemożemy już liczyć. - Co toznaczy? -Niechcą cię ochraniać. - Nie rozumiem. Nie możesz im po prostu kazać? Ktojest szefem, ty czy oni? - Oczywiście, mogęim kazać. Tylko że na twoimmiejscu niechciałbym takiej ochrony. Bukowskizaśmiał się wisielcze. - Może mnie po prostu nie lubią? Kto lubi pismaków? - Oni sięboją, Buko. Atonie są strachliwi goście. Ktoś musiałich przekonać, że jeśli będą mu wchodzić w drogę, możeimsięcoś przytrafić. - Powiedzieli ci to? -Nie musieli,ja na tej robocie zębyzjadłem. Czują, że kołociebie jest zbytniebezpiecznie. Nie kalkuluje się. - Wiesz co? -powiedział Bukowski. -Daj mi wódki. Horoszkobez słowa podszedłdo szafy pancernej i wyjąłzniejnapoczętą butelkężytniej. Z tacki na parapecie wziął czystąszklankęi nalał solidną porcję. -A ty się ze mną nienapijesz? - spytał dziennikarz. -O tej porze? - Byłypolicjant wzruszył ramionami. -Jeśli pozwolisz, zrobięsobie herbatkę z hibiskusa. - Jasne. Będziesz mógł poczuć moralną wyższość nad takimwykolejonym pismakiem jak ja. Ale mam to w dupie. Wypił zawartość szklanki kilkoma łykami, jak wodę. Nawetu starychpijaków tajego umiejętnośćwywoływała odruchobrzydzeniapołączony z podziwem. Horoszko nawet nie zwróciłuwagi. - Zamiastdowcipkować, powinieneś się zastanowić, co robisz- powiedział. 212Bukowski jeszcze nic tego dnia nie jadł i wypitana pustyźołądek wódka zadziałałaszybko. Poczuł się trochę mniejbeznadziejnie. - A coja robię? -spytał. - Głupstwa. Nie obraź się, ale trochę jesteś naiwny,Buko. Dlaczego ukrywasz dowody? Nie dość, że przed policją, to takżeprzede mną? - Jakie dowody? -Poczuł, że się czerwieni. ; - Nie udawaj. Choćbyte, które przekazał ci pewien pobożnyi Żyd w synagodze Remuh. Jak to onsię nazywa? Skleroza. -?, Horoszkosięgnął do kieszeni, wydobył notes. - O!Baruch Klein, zamieszkały 127 Lafayette Street, Paterson, New Jersey,USA. FZgadza się? ;- Śledzisz mnie? - Moi ludzie to fachowcy. Chcieli wiedzieć, kogo chronią i dlaczego. Musisz mieć świadomość, że jeślioni się dowiedzieli, inninie będągorsi. - Kto? -Różni. Policja też. Już wiedzą, że próbujesz ich robić w konia. - Tobył tylko prywatny list. -Jak chcesz. Mnienie musisz nic mówić. Ale z policją nie radziłbym ci dalejbawić się w chowanego. Niemasz pieniędzy, niemasz wysoko postawionych protektorów, którzy by cię w razieczego ochronili. Jesteś bezbronny jak dziecko. Postaraj się przynajmniej z nich nie zrobić sobie wrogów. Policyjna ochrona byłabydlaciebie pewniejsza. - Nie ufamim - powiedział Bukowski. -Dziwisz się? Po tym,jak położyli śledztwo w sprawie Doroty? Sam przyznałeś, że moglito zrobić z premedytacją. A teraz chcesz,żebym otworzył przednimi duszę? -Oni też ci nie ufają. Zwłaszcza teraz, po śmierci chłopaka. - To bardzo smutne,tylko coja mam z tymwspólnego? Niepowieszmi, że policjamyśli, żetoja wyrzuciłem małego przezokno? - Policja niemyśli, Buko. Policja sprawdza hipotezy. - Czemusobie ze mnie żartujeszw taki sposób? Nawet niewiadomo, czy ktoś go wyrzucił. Pewnie sam wyskoczył. - Nie żartuję. Wcalenie jest powiedziane,że ktoś musiałpopchnąćgo rękami. 213. - Tylko? Silą woli? - Samwiesz, że mały był w depresji. Wpadał w doły. Miewałurojenia. Ktoś, kto o tym wiedział,mógł go łatwo sprowokowaćdo skoku. Wystarczyłonastraszyć. - Na przykład ja? Zjakiego powodu? - Koniecznie chcesz wiedzieć? Zzemsty. Bukowskiego na chwilę zamurowało. - Tak uważasz? Dzięki. - Nie powiedziałem, że tak uważam. Rozmawiamy o hipotezach. Wzburzony Bukowski, nie pytając już byłego policjanta o zgodę,sam dolał sobie wódki z butelki. - Ja mam inną - powiedział ponuro. -Wystawiliśmykomuśdzieciaka. Tylko komu? 36Szczurek i Maryjka przemykali tonącymi wlodowatej ulewie ulicamiKatowic. Byli zupełnie przemoczeni i dygotali z zimna. Nawet poprzezszum deszczuSzczurek całkiem wyraźnie słyszał, jakdziewczynie szczękajązęby. - Jużnie mogę - wybełkotała. -Nie damrady. - Jeszcze chwila, zaraz znajdziemyten dom. Myślę, żetymrazemto jużna pewno tutaj. Zatrzymalisię przedkolejnązaniedbaną kamienicą przyMariackiej. Właśnie tę ulicę, wychodzącą wprostna kościółNiepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, jak na urągowiskoupodobały sobie katowickie prostytutki. Nawet wtengrudniowywieczór, kiedy deszcz zaczął zamieniać się w śnieg, nie zaniechały swoich dyżurów, kryjąc się po załomach bram i ogrzewając papierosami. Gdzieś tutaj mieściła się znana Szczurkowi melina. Wciąż jednaknie mógł trafić do właściwej kamienicy, wszystkiewydawały mu się takie same. Prosił Boga, bynie okazało się, żepsy namierzyły i zwinęły znajomego dilera. Poza nim nieznałw Katowicach nikogo pewnego. A przed tym, co miał zrobić,musiał dać sobie w żyłę. Koniecznie. - Wiedziałam,żetak będzie - niemalzaszlochała Maryjka. -To się nie mogło udać. 214- Uda się - uspokajał ją. - Zaraz znajdętego kolesiai kupimytowar. -Właśnie o tymmówię. Obiecywałeś, że już nigdy nie będziemy musieli kombinować towaru. A ja byłam pewna, że to ci sięnie uda. Ale ty wierzyłeś jakdziecko. Dałeś się nabraćtemu psu. - Jeszczewszystko się odmieni, zobaczysz - zapewnił. -Żartujesz. Chyba jak tu zdechnę,zanim trafisz na tęchatę. - To tu! -wykrzykną}Szczurek z radością. W bramie, przed którąteraz stanęli,kryła się kolejna kobietaz papierosem. Była równie zniszczona jakpozostałe, aleznacznieod tamtychtęższa, a na nogach miała domowebambosze. Musia' ła tu mieszkać. Tym razemSzczurek był pewny, że trafił. Prosty' tutka zaśmiała się ochryple. i - Co,dzieci, chciałybyście się rozgrzaćprzy mamusi? Mogęwam obojguzrobić dobrze. Dla młodych par promocja. - Mynie do pani- powiedział szybko Szczurek. -SzukamyBercika. Gruba natychmiast straciła humor. - Tu nie ma żadnego Bercika - rzuciła ze złością. -Niech się pani nieboi. Proszęmupowiedzieć, że szuka goSzczurek z Krakowa. - Szczurek z Krakowa? Ato możeMyszka z Paryża? -spytałaszyderczo, wskazującgłową Maryjkę. - Spadajcie stąd, ale już, bozawołam policję. Niespodziewanie tuż zanią wyłonił sięz ciemności męski cień. - Co się wtrącasz, matka? -Wtrącamsię, bo misię znudziło latać na odwiedziny dopierdla. A te twoje ćpuny kręcą się tutaj i biznes mi psują. -Jaki biznes, matka? Już ci się nastarość pieprzy poddeklem. Tą swoją starą dupą nie zarobiłabyś nawetna te mamę cygarety. Jakby nie ja, już byś straszyła nieboszczyków na cmentarzu. Zaczęła coś krzyczeć,ale Berdk tylko lekko podniósł rękę, nawet bezzłości, a zamilkłanatychmiast i odsunęła się na bok. - Co potrzeba? -spytał diler rzeczowo. - Chciałbym porządny towar. Biały. - Znasz cenę? -spytałobojętnie Bercik. Szczurek kiwnął głową. - Masz kasę? -Jasne- zapewnił Szczurek i dodał szybko; - Trzy działki. 215. -Po co trzy? - zainteresowała się Maryjka. -Mam dług. Nie musisz wszystkiego wiedzieć. - Mniej wiesz, lepiej śpisz - wtrącił filozoficznie Bercik. Kilka minut później byli nastacji kolejowej. Szczurek znalazłautomattelefoniczny i zadzwonił. - Tu Szczurek, z Krakowa. Mieliśmy się zgłosić. Tak, dziewczyna jest ze mną. Jesteśmy na dworcu. Nie, nigdzie nie będziemy wychodzić. Jestnam sakramencko zimno, a na dworze leje. Będziemyprzy kasach. Nie czekającna odpowiedź, odwiesił słuchawkę i pociągnąłMaryjkępod ścianę hali dworcowej. - Ateraz posłuchaj i zróbdokładnie, co powiem. Plan jest taki,żemusisz dać się aresztować. - Szczurek, co ty gadasz? -Inaczej nie przetrwasz zimy. Przy mnie nie jesteś bezpieczna. Do naszejchaty nie możemy wrócić. Ale i tak mogąnas znaleźćw każdej chwili. Mówiącto,nie mógłnie pomyśleć: Tym bardziej że właśniezawiadomiłeśich, gdzie jesteście. - Szczurek, nie przerażaj mnie. Co my tu robimy? Mieliśmyjechać do mojej ciotki. Obiecywałeś, że ten policjant załatwi namwięcej metadonu. A ja od razuwiedziałam, że nas oszuka. -To niejego wina, Maryjka. Nieudało się. To ja zawaliłem. Namierzyli mnie. - Kto, Szczurek? -Lepiej, żebyś niewiedziała. - Powiedz, co ty zrobiłeś? -Lepiej, żebyś nie wiedziała -powtórzył. - Mniej wiesz,lepiej śpisz? -Dokładnie, Maryjko. - Szczurek,więzienie to dla mnie piekło. -Pociągnęła nosem. - Ale przeżyjesz - powiedział. -Proszę de, nie utrudniaj tego,co i tak jest konieczne. Mnie teżniejestłatwo. Popatrzyła mu głęboko w oczy i najwyraźniej zrozumiała. Jeszcze chwilę siedziała bezruchu, jakby nie mogła zdecydować sięna zrobienie tego, co kazał jejSzczurek. On zaś wiedział, że oboje sąu kresusił iże wkrótcebędą niezdolni dojakiegokolwiekwysiłku. A przecież musiał ją uratować. Przynajmniej ją. 216- No, Maryjka-ponaglił. - Rusz się. Popatrz, idą dwa psy. Musisz zrobić tak, żeby cię aresztowali. Mogą chcieć olać kłopot. Niepozwól im. Musisz ich zmusić. Rozumiesz? Śpieszący do pociągów zmoknięci i przemarznięci ludziewpadali niemal na parę narkomanów, siedzących na gołej, brudnejposadzce hali dworcowej. Zauważywszyich, zmieniali gwałtowniekierunek marszu iomijali szerokim tukiem, mając w oczachwstręt i pogardę. Szczurek podniósł trzęsącą się rękę i dotknąłmokrych włosów dziewczyny. - Uda cisię, zobaczysz - powiedziałjak w filmie. -Jasne. - Wykrzywiłausta w uśmiechu, który przypominałpłaczliwy grymas. -A moc będzie zemną. - Będzie - potwierdził Szczurek. Przylgnęłado niego, otaczając ramionami jego szyję. - Ja nie chcę. Szczurek- poprosiłajak dziecko. - Musisz - powiedział,starając się nadać swemu śmiertelnie:' znużonemu głosowi silęprzekonywania. Nagle przemogła się. Wyskoczyła na środek hali, wyciągającstrzykawkę. - Ludzie! -rozdarłasię. -Chcecie zobaczyć, jak siędaje w żyłę? Podróżninatychmiast rozpierzchlisię, odskoczyli od kas. Ci,którzy mieli pociągiza kilka minut, zaczęli sięgłośno oburzać,wzywaćpolicję. - Niech nikt nie podchodzi, bo zarobi strzykawką! -krzyknęłaMaryjka. Wszyscy zatrzymali się w bezpiecznej odległości, a wtedyona szybko, z wprawą, jaką daje tylko długiećpanie, wprowadziła soIHlbie igłę do żyły i wstrzyknęła całą zawartość. Nadchodzący poliUcjancirzeczywiścienajwyraźniejmieli ochotęskręcić w drugąstronę, ale wzburzony tłum zagarnął ich i zmusił do interwencji. Zbliżyli siędo dziewczyny z niechęcią. Nie wiedzieli,jak się zachować, naciskani przez podróżnych, którzynie mogli dostać siędo kas. Tymczasem Maryjkawyszarpnęła strzykawkę zżyły iw następnej chwili wbiła ją wdrugi przegub, napełniając zbiorniczekwłasną krwią. - No, niech się któryś zbliży- wezwała. -Mam hiva! Patroltworzyli dwaj młodzi chłopcy, zapewne zpoboru, odrabiający wpolicji służbę wojskową. Ich głównym zadaniem było217. najwyraźniej stwarzanie złudzenia, że policja jestobecna. Tasytuacja zdecydowanie ich przerosła. - Proszę się odsunąć! -krzyknął tylko niepotrzebnie jedenz nich ina tym jego pomysłowość się wyczerpała. Drugi tymczasemrozmawiał przezradiotelefon, akiedy skończył, dalejnie wiedzieli, co robić. Żadennawet nie próbowałzbliżyć się do narkomanki, która samajuż ledwotrzymała się na nogach, bo zaczęła działać heroina. Ostatkiem sil wytrwała do chwili,kiedyna zewnątrzzawyłysyreny, a do hali dworcowej wpadli antyterroryści w czarnych maskach. Zanim ją rzucili na posadzkę,zdołała nawet machnąć strzykawką wich stronę. To już było usiłowanie zamachu na funkcjonariuszy publicznychna służbie. Teraz żadensąd nie będzie mógłjejzwolnić ze względu na niskąszkodliwość czynu. Zadanie wykonała wzorowo. Szczurek mógł byćz niej dumny. W całym tym zamieszaniunikt nie zauważyłdwóch mężczyzn,którzy w tym samym czasie, kiedy antyterroryści wpadli od frontu, wyłonili się z tunelu prowadzącegona perony. Wygolone głowy i kropki wytatuowane na twarzach nie pozostawiały wątpliwości co do ich profesji. Zauważywszy policyjną akcję przy kasach,zatrzymali się nagle. - Ty, co toza burdel? -spytał bardziej gamoniowaty. Lepiej zorientowany wypuścił z siebie serię przekleństw, a nakońcu wyjaśnił towarzyszowi:- To ta pieprzona ćpunka, którąmieliśmy zabrać. Psybyłyszybsze. - A facet gdzie? Faceta też zabrali? Ten lepiejzorientowany rozejrzał się pohali, a jego wprawnespojrzenie od razu wyłuskało narkomana pod przeciwległąścianą. - Tam jest. Szybko, zanim psy się nim zajmą. Przemknęli chyłkiem, starając się niezwracaćnasiebie uwagi,i pochylili nad Szczurkiem, który leżał z oczami wbitymi w sufit,wciążze strzykawkąw dłoni. Na jego wargach zastygł dziwnyuśmiech. Jeden zmężczyznprzykucnął i próbował palcami znaleźćpuls na szyi narkomana. Po chwili zerwał się z powrotem na nogi. - Znas sięśmiejesz, skurwielu? Itracąc nad sobą panowanie, zacząłkopać bezwładne ciało. Drugi znapastników bez zastanowienia rzucił się doucieczki. Dlatego zdołał sięwymknąć antyterrorystom, którzy słysząc krzy218ki przerażonych podróżnych,podzielili sięna dwiegrupy. Kiedytrzej z nich wynosililecącą im przez ręce Maryjkę doradiowozu,pozostali otoczylibandytę, którywciąż kopał nieruchome ciałoSzczurka, nie przestając wykrzykiwać wyzwisk pod jego adresem. Nawet teraz,otoczony przez uzbrojonych policjantów, nie" zdołał zapanować nad sobą. Nawetkiedy usłyszał okrzyk:- Na ziemię! Ręce na kark! i Zamiast wykonać polecenie,zwrócił kunim wykrzywionąiwściekłością, zaczerwienioną, nabrzmiałą twarz. ;- Co, kurwa! iSięgnął pod kurtkę, ale nim zdołałwyciągnąć, co tam miał, któIryś mniej odporny antyterrorysta nacisnąłspust. Bandytapoleciał, dotyłu,uderzył plecami o ścianę, osunął się po niej naposadzkę(i skonał na oczach wstrząśniętych gapiów. Tymczasem Maryjka,niczego nieświadoma, odjeżdżałajuż radiowozemdo aresztu. TakE oto plan Szczurka został wypełniony do końca. i Nazajutrz rano już kilka minut po szóstejobudził Bukowskiegoi młodszy inspektorHoroszko. Nie zważając nazdumienie dzienni karza, który otworzył mu drzwi w slipach i niezbyt świeżym pod, koszulku z napisem "Przyszłość - tygodnik ludzi z przyszłością",'iwtargnąłdo pokoju, nawet się nie witając. Zamiast tegocisnąłna stół egzemplarz "GłosuKrakowa". ' - Możesz mi wyjaśnić, co to ma znaczyć? -spytał,wskazującE palcem jedną z informacji. Tytuł notatki głosił: "Strzały nadworcu w Katowicach". Bukowski zaczął czytać, czując w miaręlektury narastającyuciskw żołądku. Wczorajwieczorem na dworcu PKP wKatowicach w trakcie poliIcyjnej akcji zatrzymania narkomanki, która groziłapodróżnym strzykawkaz płynem zakażonym wirusem HIV, funkcjonariusze z bryga(dyantyterrorystycznej otworzyli ogień do agresywnie zachowującychsięosobników, usiłujących użyć broni palnej. Śmiertelnie postrzelony[został nieletni Gerard C. , dobrze znany śląskiejpolicji,wcześniej karany za rozboje i wymuszenia. Drugiemuz bandytów udało się zbiec. 219. Na miejscu akcjiodkryto również zwłokiok. 40-letniego mężczyzny. Jak dowiedział się z wiarygodnegoźródła "Głos Krakowa", zmarły tonajprawdopodobniej 36-letni narkoman Marek P. z Krakowa, znanyjakoSzczurek. Był on poszukiwany przez policjęw związku ze śmiercią nieletniego Kamila F. , któryprzed trzemadniamizginąf, wypadającprzez okno z mieszkaniana siódmym piętrzejednego zbloków naPodgórzu. Wg informacji, której potwierdzenia odmawia policja2Katowic,mężczyzna zmartna skutek przedawkowania heroiny, tzw. złotego strzału. Zatrzymana kobieta, 24-letnia MariaTeresa N. przebywa wareszcieśledczym pod zarzutem usiłowania napaści na funkcjonariuszypublicznych na służbie. Nie wiadomo, czy zostaną jej postawioneinne zarzuty. Wydaje się, że wczorajszastrzelanina na dworcu, która wzburzyłaopinię publiczną Katowic i całego Górnego Śląska, ma związek z działalnością gangów, które opanowały południe Polski. Nieoficjalniedowiedzieliśmy się, żepostrzelonyśmiertelnie mężczyzna był członkiemgrupyprzestępczej kontrolowanejprzez gang Jana N. , znanego podpseudonimem Polonez. Stanął onprzed sądem podkilkoma zarzutami, z których najpoważniejsze dotyczą kierowania związkiem przestępczymi zlecenia co najmniej jedenastu zabójstw. Mówi się,że JanN. nawet z więzienia wydawałpolecenia swoim ludziom. Jego gang byłtakże zamieszany w procederwyłudzania pożydowskich kamienicw Krakowie, Katowicach i innych miastach. Wkrótce po jednej z rozpraw wprocesie toczącym sięw Krakowie Jan N. zbiegł z zakładu karnego. Obecnemiejsce jego pobytu oficjalnie nie jest znane. Jednak"Głos Krakowa" dowiedział się z wiarygodnego źródła, że bandycieudało się przedostać do USA, skądnadal kieruje swoimgangiem. Po cichu mówi się o powiązaniach gangstera z politykami różnych partii. Tekst byłsygnowanyliterkami "mat", wskazującymi na MagdęTrele. - Niebezpiecznie się bawisz, Bukowski - powiedziałz wyrzutem Horoszko. -O co ci chodzi? Nie miałem o niczympojęcia. Samnie mogęwto uwierzyć - bronił sięsłabo dziennikarz. - Przynajmniejnie pieprz mi w żywe oczy. Przecież to ty podyktowałeśsmarkuli to gówno. - Nieprawda,panie policjancie - usłyszeli od drzwi. Stała w nich Magda Trela, ubrana w dżinsyi bluzkę, ale bosa. Byłemu policjantowi opadła szczęka. 220Przez chwilę wszyscy stali, nie poruszającsię, jakby musielioswoić się zsytuacją. Zwłaszcza Bukowski i Horoszko. Dziennikarz nie był przygotowany na to, że inspektor tak wcześnieranozastanie u niego Magdę Trele na bosaka. Były policjant też najwyraźniej niewiedział, jak sięzachować. Nalswobodniej czuła siędziewczyna. Stała w progu, trzymając w rękach tackę z trzemaparującymi filiżankami, i uśmiechała się kpiąco. - To niejest to, co pan sobie wyobraża,inspektorze - powiedziała. -Przyniosłampanom kawy,bonajwyraźniej ciężko sięwam z rana porozumieć. - Dzień dobry,pani Magdo. -Horoszko otrząsnął się wreszciez zaskoczenia. -Nic sobienie wyobrażam. Zdziwiłem siętylko, żepan redaktorkaże swoim gościom zdejmować buty. Dawniej niebył takiniegościnny. - Pan redaktornadal jest gościnny, panie inspektorze. To jajestem za dobrze wychowana, żeby docudzej pościeli kłaść sięw butach. Chociaż niew tym celu, co pan myśli. - Nie wysilajsię- zachrypiał Bukowski. -Policja nie myśli,tylko sprawdza hipotezy. - W dupie mam hipotezę, czy państworedaktorzy śpią razemczy osobno- zdenerwował się Horoszko. -Interesujemnie tylko,co zabrednie wypisujecie. Ato już nie hipoteza, tofakt namacalny. - Uderzył dłonią w gazetę. -Niech pan nie bije pięścią w stół, panie inspektorze, bo rozleje pan kawę - powiedziała niezrażona Trela. - Nie mam nastroju do żartów. Wiecie, jakie skutkimoże miećta wasza pisanina? Bukowskina razie nie przejmowałsię możliwymi konsekwencjami notatki w"GłosieKrakowa". Sama jej treść byładla niego wystarczająco szokująca. Jeszcze Kamil Flis niezostałpochowany, a już kolejne związane z tą sprawą osoby straciłyżycie. Niemógłnie zadawaćsobie pytania, czy to wszystko niebyły ofiarydziennikarskiegośledztwa,jakie usiłował prowadzić z pomocąHoroszki. Bardzo dobrze rozumiał,że były policjant też mógłmieć powody do zdenerwowania. - Magda, dlaczego nic mi nie powiedziałaś? -spytał z wyrzutem. - Chciałam,guru, ale byłeś tak nawalony, że nic do ciebie niedocierało. Pomyślał ze skruchą,że dziewczyna miała rację. 221. - Myślicie, że kupię te bajeczki? - wściekł sięHoroszko. -Żepani sama wpadła na pomysł, żeby wplątać w tę historięi Kamila Flisa, i Poloneza? I jeszcze jakichś polityków, rzekomo zamieszanych w związekprzestępczy? Niby skądby pani to wiedziała? To lekcja redaktoraBukowskiego, jakbym go słyszał. - Nie docenia mnie pan, panie inspektorze. Ma mnie pan zagłupią piczkę,która nic nie kuma? Więc zapewniam pana,że jateż potrafięsobie poradzićz tak prostą krzyżówką. Horoszko spojrzał surowo i pytająco na Bukowskiego. Dziennikarz rozłożył ręce. - Dajmy na to, że pani uwierzę. Wtakim razieczypani zdajesobie sprawę,co pani narobiła? - Uchyliłam przed opinią publiczną rąbkaprawdy. Czy nie takajestwłaśniemisja mediów? - Zcałym szacunkiem, nie jestem seksistą, ale naprawdę lepiejjuż uchylać rąbka spódnicy. -1 pan mówi, że nie jestseksistą? - Dziecko drogie - Horoszko spojrzał na Trelez niekłamanątroską - pani naprawdę nie wie, na co się naraża. Jeśli tepodejrzenia, którepani tak niefrasobliwie rzuca, są uzasadnione, toktośmożedojśćdo wniosku, że pani rzeczywiście coś wie. A tobyłoby dla pani bardzo, ale tobardzo niebezpieczne. Dziwię sięnaszemu przyjacielowi, że wpuszcza panią w taki kanał. On, którypowinienbyć dla pani jak ojciec. - Chyba zwariowałeś -oburzył się Bukowski. -Ja ją wpuszczam? Ostrzegałem ją, żeby się w to nie pchała. Ale myślisz, żejejmożna coś wytłumaczyć? To Jabłońskają popycha. Mami dziewczynę mirażem wielkiej kariery w "Przyszłości". Zresztą, wszystkich taktraktuje. W drapieżnym kapitalizmie odnalazła swojąprawdziwą religię. Jej ideał towyssać ofiaręi porzucićna środkupustyni. - No proszę! -wykrzyknął Horoszko. -Jak to siętowarzyszkaJabłońska potrafiła zreformować. A japamiętam, jak tępiła hipokryzję towarzyszy, którzy po kryjomu chrzcili dzieci. -Wcale się nie zreformowała. Po prostu każdy obóz potrzebujeswoich kapo. Ona się nada nakażdym etapie historycznym. - Ale trujecie, panowie - rzuciła Magda. -Myślicie, żejaniewiem,jaka jest pani Jabłońska? Może jej się nawet zdaje,żemniewysysa. Ale tak naprawdę, to ja ją wyssę. 222- Boże! Paninaprawdę w towierzy,moje dziecko? - Ja to wiem. -Obyutrata złudzeń nie była zbyt bolesna. - Nie udawajcie, panowie, że to o mnie tak się troszczycie. tBoicie się o własne tyłki. - Jednonie wyklucza drugiego- mruknął Horoszko. -Po proE stu lepiejwiemy, cosię może wydarzyć. lE Zanimzdążyli zakończyćtę wymianę zdań, w mieszkaniu nieE spodziewanie pojawił się PawełZielony. Bukowski najwyraźniejnie zamknął drzwi powpuszczeniu Horoszki. Teraz nowy gość stainął w progu,jakby nogi wrosły muw podłogę. I on nie mógł siępowstrzymać, żeby nie wlepiać wzrokuw bose stopy Magdy Treli. [Wreszciedziewczyna nie wytrzymała. -1 co się pan tak gapi,panie redaktorze? Pan też się dziwi? Słowodaję, starzy faceci,ajakby nigdy nie widzielibosej baby'; o wpółdo siódmej rano. Amożechce pan zobaczyć więcej? Proi szę. - Podciągnęłado góry nogawkę dżinsów, odsłaniając łydkę. ,-1 co? Niemdleje panz wrażenia? ' - To mnie akurat najmniej interesuje - powiedziałZielony obrażonymtonem, wzruszając ramionami. ;Bukowski zaśmiał się pierwszy raz tego dnia. - Uważaj,bo jeszcze ci uwierzymy. i- Nie musicie. -Zielony nadąsał się jeszcze bardziej. -To na; szczęście nie mój kłopot. Pani Magda może być sobiebosa czy na', wet całkiem goła ito mnie nic nie obchodzi. Choćprzyznaję, żetrochę dziwi. Bukowski pokręcił głową. Jego młodszy kolega był naprawdęwściekły. Zachowywał się podobniejak wtedy, kiedy Bukowskisprzątnął mu sprzed nosaDorotę. Tylko że to się działo przed wielui laty. A Magda niebyłaDorotą. ;'- Panteż uważa, że mój tekst w dzisiejszym numerze podyki tował mi pan redaktor Bukowski? - spytała zaczepnie. -Nie sądzę. Pan redaktor Bukowski o trzeciejpo południu nie' jest już wstanieniczegopodyktować - odparował Zielonynie bezsatysfakcji. - Anawet gdybym tak myślał, to przecież dziś jużnieśmiałbym tego powiedzieć. Kto by teraz miał odwagę narazić sięi pani Magdzie? Od dziś to pani będzie nową gwiazdą w"Głosie",; prawda? Jako wtyczka pani redaktor Jabłońskiej. 223. - Pan też jeszcze nie wytrzeźwiał, panie redaktorze? -Przeciwnie. Nic mnie tak nieotrzeźwia jak świadomość, żewłaśnie zostałem sprzedany na targu niewolników. Choć trochęmi głupio, że pan redaktor Bukowski mimowszystko znów wykazał się większą czujnością niż ja. Ty zawsze umiałeś, Buko,w odpowiednimczasie zakręcić się koło odpowiednich osób. Co, nie? - Oczym ty gadasz,Zielonka? -spytałBukowski, bardziejzdziwionyniż rozgniewany. - A ty udajesz, czy jeszcze naprawdę nic niewiesz, co? -odpowiedziałz satysfakcją Zielony. -Wczoraj "GłosKrakowa" kupiły Polskie Media. Cisza, jaka w mieszkaniuzapadłapo tych słowach, najwyraźniej obudziła w głowie przybysza podejrzenie, że obecni naprawdęmogli jeszcze być niczego nieświadomi. - Co, nie wiecie? -spytał. -Właśnie Radio Kraków podało w porannym serwisie. - Kto imsprzedał udziały? -spytał Bukowski. - A któżby? Nasz przyjaciel Krason. - Niedo wiary. Akiedy inni chcieli kupić, byłtaki niezłomny. - Widoczniegoście zPolskich Mediówznaleźli argumenty, które go przekonały. Muszą być mocne, jeśli tak szybko zrobił wszystko, coci gościechcieli. Dopiero co potulnie dał się wyimpasowaćz"Przyszłości", ateraz oddał także "Głos". Wiesz, co ludzie mówią,Buko? Że to Waligóra od dawna miał na niego jakiegoś haka. Twój nowy idolpolityczny, jeślisię nie mylę? - Odpieprz się. Zielonka. Chcesz mi ubliżać w moim własnymdomu? - Chcętylko zauważyć, żesię pogubiłeś. Za dobrze ci byłow Paryżu, Buko. Straciłeśkontakt zojczyzną, nie masz rozeznania. Wiążesz się z niewłaściwymiludźmi. Kłótniawisiała w powietrzu. Bukowski był zaskoczony agresywnością młodszego kolegi. Wszystkodotąd wskazywało przecież, żedawne nieporozumienia między nimi zostały zapomniane. - Po co Polskim Mediom gazeta w Krakowie? -"wpadła imw słowo Trela, jakbychciała zapobiec awanturze. -Nie dziwię cisię,dziecko, że tego nierozumiesz- powiedziałZielony. - Jesteś jeszcze niewinna,przynajmniejpolitycznie. Atuchodzi o to, kto dorwie się do koryta po najbliższych wyborach. 224- Nie będękryła,że się w tym gubię- przyznała bezradnie. Zielonemu wystarczyło. Uwielbiałodgrywać człowiekawtajemniczonego. - Otóż, dziecko, towygląda z grubsza tak, że Polskie Media trzyma w garści grupa kapitałowa, nazwijmyją,warszawska, która o dostęp dokoryta walczy z grupą, powiedzmy w uproszczeniu, poznańską. Amająsię o co bić. Do wygraniajest wciąż nafta,przemysłzbrojeniowy, telekomunikacja,wpływy w wojsku, w bezpieczeństwie, w resorcie sprawiedliwości. Jednym słowem, Rzeczpospolita. - Jestem pod wrażeniem. Tylko pocoimw tej bitwie jakaśmała, prowincjonalna gazetka? - Niewyrażaj się lekceważąco o własnym gnieździe, dziecko. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Otóż kolesie z grupy warszawskiej najwyraźniej montują tubę medialną dlawsparcia swoich kandydatóww wyborach. A prawda jest taka, że ta grupa nigdy nie zdołała zdobyć większych wpływów w Małopolsce. Nasi dzielni krakowiacy igóralesą mało wrażliwi na liberalne wdzięki "Przyszłości". Sprzedaje się tu bardzomarnie, najgorzej w całej Polsce. Tymczasemo duszewyborców trzeba będzie ostro walczyć. A jakie pismo jestnajbardziej poczytnewśród naszego konserwatywnego ludku? -"Głos Krakowa" - odpowiedziała Trela jak wyrwana do odpowiedzi doskonale przygotowana uczennica. -Właśnie! - ucieszył się Zielony. -Kto będzie miał "Głos", będziemiał takżegłosy wyborców. - Upraszczasz - wtrącił się Bukowski,-Politykajest prostą grą, Buko. Dziwię ci się, że w twoimwieku jeszcze tego nie zauważyłeś. Niewiele w niej miejsca na finezję. Popatrz tylko dookoła; ktoosiąga w niej najlepsze wyniki? Ilu chamów i debili mamy w ścisłejczołówce? Ilupolitycznychgangsterów? Czyżbym dostrzegał na twej inteligentnej twarzygrymas obrzydzenia? A przecież ty sam pomogłeśtym kolesiomw pozyskaniu posła Waligóry, co, nie? -Słucham? -A kto spłodził ten pean na jego cześć,kto czarno na białymnapisał, żejest ostatnią nadzieją lewicy? Choć słyszałem,żepierwszawersja artykułu była zupełnie inna. Bukowski poczuł się złapany w sidła. Było muwstyd zwłaszczaprzedMagdą. - Skąd wiesz? 225. - A wiem. Teżmam swoje dojścia. Precyzyjna robota, Buko. Jabłońska wiedziała, że tylko twoje pióro będzie zdolne udźwignąć to skomplikowane zadanie. Tylko typotrafiłeś napisać tekst,który, gdyby się ukazał, oznaczałbypolityczną śmierć Waligóry. Tylkoty byłeś wystarczająco zdesperowany. Facet to zrozumiałi błyskawicznie się z nimi dogadał. A ty wtedy znów użyłeś całego swego talentu,żeby tego samego gościa przedstawićjakoostatnią deskę ratunku. Chylę czoła. Zrozumiał, że pół Krakowa wiejuż o wszystkim. - Wydaje ci się, że coś wiesz. Ale to byłocałkiem nie tak - próbował ratować twarz. - Ajak? Czym wytłumaczyć twojąnagłą przemianę? - Zwyczajnie, zmieniłemzdanie. Wybrałem mniejsze zło. Lepszy Waligóra niż chaos w państwie. W naszym fachu też czasempotrzebna jest odrobina odpowiedzialności,Zielonka. Starał się patrzećkoledze prosto woczy. Od dzieciństwa z dużym trudem przychodziło mu okazywanie jawnej bezczelności. Wiele razy przezto przegrał. Tylkow skrajnych sytuacjach umiałznaleźć wsobie wystarczającodużo siły. To właśnie była jednaz nich. Zielony ażpokręcił głową. - Nie dowiary. Ipomyśleć, że pewne osoby mówią do ciebieguru. - Pan redaktor nic nie rozumie - odezwała się niespodziewanie Trela. -Tozmyłka. Niech pan Waligórasobie myśli,żejuż wygrał. Zielony spojrzał nanią z niedowierzaniem. - Doprawdy? Ciekawe. A może ktoś tu próbujezmylić samsiebie. Niespodziewanaodsiecz sprawiła, że Bukowskiemu zrobiło sięcieplej koło serca. Ale w głębi duszy wiedział, że racja jest postronie kolegi. Choć za żadną cenę nie mógłsiędo tego przyznać. Kiedypółgodziny późniejznów został samz Magdą, powiedziałtylko:- Dzięki, mała. -Nie przejmuj się, guru. On się wścieka zestrachu. Terazw"Głosie"nikt nie możebyć pewny jutra. Boją się, że JolkaHitler ich zmasakruje. Wszyscy robią w gacie, dziwisz się? Gdziew Krakowieznajdą inną robotę? 226PogrzebKamila Plisa zgromadził dumy. Cmentarz wypełniłaprzedewszystkimmłodzież z liceów i innych szkół, zmobilizowana przez organizację Stop Przemocy. Przyszłoteż wielu gapiów, którychprzyciągnąłnagłośniony przez mediaspektakl. Niektórzy znich rzucali się w oczy, bo dziwnie nie pasowali do reszty. Ich wygląd niepozostawiał wątpliwości,że mimo młodego wiekusporo czasu zdążyli spędzićw zakładach karnych. Policja niedała się tym razem zaskoczyć. Bukowski, marznącwoczekiwaniuna rozpoczęcie ceremonii, zabawiałsię wyławianiemz tłumu funkcjonariuszy w cywilu, żuciem gumy uspokajających napięcie nerwów. Nie wszedł do kaplicy. Ukryty międzynagrobkami obserwował nadchodzący alejką kondukt. Ujrzawszy matkę Kamila,pomyślał z przykrością,że niezależnie odwszystkiego będziemusiałz nią porozmawiać. A przynajmniejspróbować. -Ale maskarada, co, guru? MagdaTrela zbliżyłasię do niegoniepostrzeżenie, podchodzącodtyłu. - Chcesz, żebym dostałzawału i został tu na zawsze? -spróbował wisielczego humoru. - Nie martw się, w razieczego będę ciprzynosiła czerwonegoździki. Tym razem Treli towarzyszył młody dziennikarz z"Głosu". Najwyraźniej nie był zachwycony spotkaniem Bukowskiego. Ukłonił się sztywno,nie wykazując gotowości do podania ręki. Więc i on nie wyciągnąłswojej. Zamiast tegoodpowiedział dziewczynie wciążtymsamym tonem:- Uważaj, bo ja tobie będę przynosił,jeśli będzieszwypisywałatakierzeczy, jak w dzisiejszym numerze. Wdrodzena cmentarz przeczytał kolejny tekst Magdy w "Głosie Krakowa". Już całkiem otwarcie sugerowała, że za śmierciąKamila krył się gang Poloneza. - Czyżby mójtekst cisię nie spodobał? -Przeciwnie, robiwrażenie. Czytelnicy bardzo się przejęli. Słyszałem,że po pogrzebie ma się odbyćbiały marsz. Pytanie tylko, czy na pewno jesteś świadoma, jakie toryzykowne? Zwłaszcza, jeśli maszrację? 227. - Wszyscy mnie tylko straszycie. Jestem dużą dziewczynką. Wiem, co robię. Co toznaczy: Jeśli mam rację? Oczywiście, żemam. Jak myślisz, dlaczego napisałam tak ostro? - BoJolka Hitler ci kazala. Młody dziennikarz zrobił minę tak agresywną,jakby to jegoosobiście dotknęła uwaga Bukowskiego. - Cóż, jesteśmy tylko najemnikami- zgodziła się niespodziewanie Trela. -Ktojak kto, ale typowinieneś wiedzieć o tym najlepiej. - Ja toco innego. -Nieobraził się. -Ale ty jesteś jeszcze młoda. - Więc wzorujęsię na starszych- odgryzłasię. -Co wcale nieznaczy,że nie sprawdzam faktów. Spojrzał nanią z większą uwagą. - Dowiedziałaśsię czegoś, o czym ja niewiem? -Chciałbyś, żebymci zdradziła sekret, co? - Myślałem,że jesteśmy partnerami. -Jasne. Po prostu jeszcze niezdążyłam ci siępochwalić, żeprzepytałam twoją cichą wielbicielkę. Miody dziennikarzjuż tylko patrzył ponuro w inną stronę. Bukowski gorączkowo zacząłszukać wpamięci, kogo mogła mieć namyśli. I nikt nie przychodził mu do głowy. -Nie mam wielbicielek - mruknął. -Akurat! A RenataKuc, to co? -Ale dowcip! - obruszył się. -Znasz ją? - Bywamy w tych samychpubach. Rozmawiamyo filmach. Noi czasemozbrodniach. - Wyciągnęłaś coś? -Trochę. Najprawdopodobniej poszło o to, że Kamil zmieniłhurtownika. Ludzie Poloneza się wściekli. To była zemsta. I przestroga dla innych. Teraz pasuje? - Wiesz co? Nie chcę ci robić przykrości, ale tym razem chyba tydałaś się wykorzystać do policyjnej zmylki. Podeszłacię, cwaniara. - Nie lubiszjej, co? -Z wzajemnością. - Chyba się mylisz, guru, wiesz? Zamilkli. Zaczęła sięceremonia. Z tej odległości głos kapłanadobiegałtylko w niewyraźnychfragmentach. Bukowski rozejrzałsię. Szukał wtłumie Renaty Kuc. Był gotów wygarnąć jej jeszcze228^na cmentarzu, co myśli o jej metodach. Kilka minut wcześniejwidział ją idącą w kondukcie. Nawetzastanawiał się, czy przyszłatu tylko służbowo, czypoczuwała się takżedo jakiegośobowiązku wobec zabitego. Bo że Kamil został zabity, nie miał już wątpliwości. Nawetjeśli sam wyskoczył zokna, ktoś godo tego zmusił. Może Polonez, może ktoś zupełnieinny. Policja nie umiałagoochronić. Nawet jeślimimo swych siedemnastu lat byłdraniem,nie mieli prawa graćjego życiem. A jednak robilito. Wspiął się na obramowanie najbliższegonagrobka i z tej wysokościdostrzegłpolicjantkę w samym centrum ceremonii, tużprzy grobie, w którymmiał spocząćKamil. Jakbychciała,abywszyscyzauważyli jej obecność. Dopiero terazprzyszło mu do głowy, żeto sygnał wstronębandytów, którzy też nie kryli,że są,zanic sobie mają społeczne oburzeniei zapowiedziany biały marsz. Na ich demonstrację starszaposterunkowaKuc odpowiadała swoją: Patrzcie, jateż tu jestem. Zrobięwszystko, żeby was dopaść. W tej chwili pomyślał o niej z większą sympatią. Żebytylko niewystawiałana niebezpieczeństwo Magdy. Nagle głoskapłana zabrzmiałmocniej. Ktośdopiero terazpodsunął mu mikrofon. Ludzie uciszyli się. - Żegnamy dziś młodego człowieka, który miał przed sobąjeszczeprawie całe życie. Obdarzonego talentami,które powinien wykorzystaćdla dobra wspólnego. Już tego nie zrobi. Zbrodnicza ręka pchnęła go ku przepaści - głos mówcyosiągał corazwiększenatężenie. Bukowski ocknąłsię i włączył w kieszenimagnetofon. Przyszłomu dogłowy,że słowakapłana, cokolwiek się za nimi kryło,dadzą się efektownie wykorzystaćw reportażuo życiu i śmierciKamila. - Podobnoniewiemy, kto jest zabójcątragiczniezmarłego Kamila. Ale czy na pewno? - ksiądz zawiesił głos. Bukowskiwspiął się na palce, chcącwyraźniej widzieć kapłana, jakby spodziewał się, żeten naprawdęwyciągnie ramię ipokaże wśród żałobników mordercę. - Wejrzyjmy wewłasne sumienia - usłyszał. -Jeszcze przedkilkunastu laty,kiedy ojczyzna cierpiała w niewoli,młodzi ludzie,wraz z większością narodu,kierowali swój bunt przeciw fałszywym prorokom. Adziś? Dlaczegojest gorzej, choć miało byćlepiej? Czy to nie mysami ulegliśmy nowym fałszywym prorokom,229. torując w ten sposób drogę złu? Czy toniemysamiw imię rzekomej nowoczesności czy europejskości wyrzekamy się tradycjii chrześcijańskich wartości? Zróbmy rachunek sumienia. Pozbawiliśmy rodzinę wpływu nadzieci. Tak niedawnostawiliśmy bohaterski opór marksizmowi, a teraz pozwoliliśmy, byowładnąłnami liberalizm. Bukowski na chwilę odwrócił głowę,by przyjrzeć się reakcjisłuchających. W tym samymmomencie inny mężczyzna, kilkadziesiąt metrów dalej, zrobił tosamo. Ich oczy spotkały się. Mimo zarostu i ciemnych okularów Bukowskiemu wydało się,że znatę twarz. Jednak me mógłsobie przypomnieć,skąd. Wówczas tamten zdjął okulary, a potem puściłdo dziennikarzaoko. Mimo dzielących ich odległości Bukowski mógłbyna to przysiąc. I wtedy gopoznał. -Polonez - szepnął. Nie, to niemożliwe. Gangster był przecież w Ameryce, ukrytyw jakiejśnorze jak szczur. A jednakpomyłka wydawała się wykluczona. Nawet z tej odległości Bukowski widział go zupełniewyraźnie. ChybażeJasiek Niezgodamiał sobowtóra. Ale czy sobowtór puszczałby do niego oko? Z wrażenia Bukowski zachwiałsięi musiał zeskoczyć z nagrobka, wywołując syknięcia potrąconych przez niego żałobników. Niezważając na ichprotesty, wspiął sięzpowrotemnapłytę i gorączkowo rozejrzał siępo tłumie. Na próżno. Mężczyzna, który dopieroco mrugał do niego, zniknął. Źle z tobą,zaczynasz miewaćzwidy,pomyślał Bukowski. Alerównocześnie poczuł wielką ulgę. Co właściwie miałby zrobić,gdyby Polonez nie rozwiał sięw powietrzu? Podnieść krzyk? Rzucić się w pogoń? I zrobić zsiebie totalnego idiotę? Już widział minyżyczliwychkolegów dziennikarzy z Krakowa. Jaką radośćsprawiłaby im wiadomość, że Bukowskiego dopadładelirka. Bo też skąd Polonez wziąłby się w Krakowie? Prawda, jeśliudałomu się wyjechać, mógł i wrócić. Ale przecież nie byłby takim samobójcą,żeby pokazywać się publicznie. I to na pogrzebiebyć może własnej ofiary, gdzie roiłosię od policji. Jak by się zachował,gdybygo rozpoznano? Wszcząłby na cmentarzu bitwę,ostatnią w swoim życiu? Może Niezgoda był bezwzględnym gangsterem, ale nie szaleńcem. Ksiądz tymczasem ciągnął:230- Zajrzyjmy jeszcze raz w naszesumienia i zadajmysobie pytanie, kto naszym dzieciom podsuwatruciznę? Powiecie, że właścicieletak modnych dzisiaj pubów zpiwem? Że handlarzenar', kotyków, na nieszczęściu młodych ludzi zbijający fortuny? Jeślitak powiecie, będziecie mielirację. Alenie całą. Bo żeby onimogli zatrućciała, ktoś najpierw musiałzatrućdusze. Kto?- Wstrętne pismaki - usłyszał Bukowski obok siebie głos Mag, dy Treli. ;Spojrzał. Młodego dziennikarza niezauważył jużobok niej. Niewiedzieć dlaczegoucieszył się, ale chciał dalej słuchać księdza. - Cii. -Uśmiechnąłsię do niej i położył palec naustach. Kapłan tymczasem,jakbyusłyszał podpowiedz dziewczyny, za; grzmiał:- To sprzedajni politycy,mieniący się przywódcami narodu, mający na swe usługi media, jakbypowiedziałwieszcz, dla pomieszania dobrego i złego. Spójrzmy, jakim celom służą dziś gazety, telewizja, radio. Szczególnie te,które dostały sięw obce ręce, ale i teutrzymywanez publicznych pieniędzy, z krwawicynarodu, propagują wzorcezachowań,któremłodegoKamila pchnęły ku śmierci. - Nie mówiłam? -Trela zaśmiała sięcicho. - Nieszczęśni, nie wiedzą, coczynią - ciągnąłksiądz. -Ludziom mediów wydaje się, że sączwartą władzą. Łudzą się, zaślepieni pychą. Są tylko marionetkamiw rękach,których nawet nieznają. Mamią ogłupionych ludzi fałszywym blaskiem świecidełek. Po co? Aby napełniać konta bankowe swym prawdziwymwładcom, a przy okazjipożywić się resztkami. Czynią tak dzisiajnawet ci,którzy dla wprowadzenia w błąd biednych i skrzywdzonych nazywają siebie ludźmi lewicy. Nawet pozorni sprzymierzeńcy Kościoła, mieniący się chrześcijańskimidemokratami. I jedni,i drudzy w rzeczywistości służą jeszczejednej współczesnej herezji, którejna imię liberalizm. -Postmodernizm iglobalizm - dopowiedziała półgłosem Trela. Kiedy wychodzili już z cmentarza po skończonej ceremonii,Bukowski pogroził jej. - Czekaj, pójdziesz dopiekła. -Znam tego księdza. To onpójdzie do piekła. Nie był to pierwszy pogrzeb, z którego zrobiłwiec. - Czyżbyś była jakąśtwardogłowąlibertarianką? -spytał, niemile zdziwiony. 231. - Przeciwnie. Jeśli cię to interesuje, jestem antyglobalistką. Ale tacy sprzymierzeńcy jak tenfacet tylko szkodzą. - Częstonie wybieramy sobiesprzymierzeńców- powiedziałbardziej dosiebie niż do niej. Wgruncie rzeczy był po stronie tego księdza. Jego napuszonystylmógłbudzićuśmiechwyższości. Możeteż pogrzeb tragiczniezmarłego siedemnastolatka nie był właściwą okazjądo agitacji,ale sens tej wypowiedzi spodobał się dziennikarzowi. Sam przecież chciałby dowieść, że ani śmierć Doroty, ani skok z oknaKamila,anizłoty strzałSzczurka nie były przypadkowe. Bałsię tylko, że kapłan miał rację, kiedy mówił, iż prawdziwisprawcypozostają nieznani. Zawsze. Kiedy wychodzilina ulicę, czarne bmw odjeżdżało właśniespod cmentarnej bramy. Bukowski najpierw z niechęcią zarejestrował z przodu dwóch wygolonych osiłków, za kierownicą i obok. Dopiero potem spojrzał na tylne siedzenie. Przyciemnionaszybaopadła na chwilę, a mężczyzna na tylnymsiedzeniu lekko uniósłdłoń, jakby napożegnanie. To naprawdę był Polonez. Bukowskiaż się wzdrygnął. - Co się stało? -spytałaTrela. Bmw już nie było. - Chybawariuję - odpowiedział. 39Krasoń wyglądał fatalnie. Od czasu, kiedy Bukowski widział goostatni raz wWarszawie, postarzał sięo dwadzieścia lat. Schudł,zmalał iwydawało się, jakby miał nasobie o wiele zadużo szarej, niezdrowej skóry. Coś go żarło. Jego ciało i duszę. Ale Bukowskinie poczuł współczucia. Raczej coś w rodzaju bezsensownegolęku,że się zarazi. - Nie spodziewałem się ciebie - powiedziałniechętnie. -Wiem. - Krasoń uśmiechnął się ponuro. -Nikt się nie spodziewa, że trup jeszcze chodzi i gada. Mimo wszystkowpuść mnie. We własnym interesie. Bukowski wcale nie miał ochoty natę rozmowę. Zwłaszcza teraz, kiedyprawie już ukończył artykuł, mający staćsię dla Krasonia gwoździem do trumny. 232- Jakija mogęmieć w tym interes? -Chybawciążjeszczejesteśdziennikarzem? Mimo tychwszystkich obrzydliwości, które ostatnio wypisujesz na rozkaz Jolii jej chlebodawców- Przyszedłeś mi prawić morały? Ty?-Uchowaj Boże, Pomyślałem tylko, że możechciałbyśpoznaćteż prawdę. iSzczerzemówiąc, nie był jużtegopewny. Miał dość. Przekli? nal chwilę, w którejpostanowił wrócić, zamiast zostać w Paryżu,; cieszyć sięresztkami uroków Yyonne i pozycjąkorespondenta za' granicznego. Alewiedziałteż, że teraz już musi brnąćdo końca. ' Odsunął się niechętnie,wpuszczając przybysza do środka. Kra soń zdjąłpłaszcz, rzucił na tapczan i opadłciężko na krzesło. - Dasz banię? -spytał żałośnie. : - A powinieneś pić? -Janie powinienem żyć, Buko. - Zaśmiał się wisielcze. -Więc' coza różnica? Będę robił do końca przynajmniejtę jednąrzecz,na którąmamochotę. Bukowski wzruszył ramionami, wyciągnął butelkę ikieliszki,rozlał. - A jakity masz wtym interes. Kraska? - spytał podejrzliwie. -Dzięki - odpowiedział przybysz bez sensu. -Za co? - Że nazwałeś mnie Kraska. Jakwtedy, kiedy byliśmy młodzi,piękni i pełniwiary, choć ubodzy. - Nie ma za co. Po prostu mi się wyrwało. Więc co chcesz zyskać? - Niewierzysz już, że prawda to po prostu prawda? -Rozśmieszaszmnie. Ja może i wierzę. Ale ty? - Jateż, Buko. Właśniedlatego zarzynają mnie tępym nożem. Przy twojej, zresztą, pomocy. - Zapóźno, Kraska. Tekst ukaże się jutro. - Kiedy chodziłoo Waligórę, ostatniego dnia wywróciłeś artykuł do góry nogami. Zamiastaktu oskarżenia zrobiłeś agitkęwyborczą. - Najwyraźniej nie jesteś Waligórą. Tym razem cudunie będzie. Niemoja wina, że twoi przyjaciele skazali rię na ścięcie głowy. - Awieszchociaż dlaczego? -Ambicje Jolki? 233. Krasoń machnął ręką. - Jej ambicje zaprowadzą ją prędzej czy później do piekła. Ona też jest tylko marionetką. Wydawało jejsię,żemoże samarozdawaćkarty. I co sięokazało? Waligóra pokazał jej właściwemiejsce. Na razietylko tyle. Ale kiedy przyjdzie właściwy czas,jej chytra główka też poleci. Szkoda tylko, że jatej radosnej chwilijuż chyba niedoczekam. - Zwłaszcza jak będziesz tyle pil. -Teraz to już nie ma znaczenia. Tydzień wcześniej, miesiącpóźniej, co za różnica? Bukowskinie znosiłtakich rozmów. Co właściwie mógłpowiedzieć? Wysilać się na jakieś słowa fałszywejpociechy? Spytałwięc wprost:- Co Waligóra miał na ciebie? -Przecież samopisałeśwtym artykule, który się jutro ukaże,jak wystawiłem do wiatru kolegów izagarnąłem "Głos Krakowa"dla siebie. - To za mało, żeby ciętakprzestraszyć. Teraz to niezbrodnia. Raczejbyłeś lepszy od innych, bo miałeś pieniądze, areszta nie. - Chodzi o to, skąd je wziąłem. Nie spytasz? - Wszyscy wiedzieli, że miałeś bogatychteściów. -Nonsens. Łani mogli tak sobiemyśleć. Ale że ty w touwierzyłeś? Krasońuśmiechnął się jak dziecko, które wszystkichprzechytrzyło. Bukowski w nagłym przebłysku zrozumiał,jaki był głupi. - Chyba minie powiesz, że odDusiora? Krasoń tylko rozłożył ręce. - Powiedz, że to nieprawda - niemal krzyknąłBukowski. -Kłamałem czternaście lat. Teraz mamto w dupie. - Co ci przyszło do łba, żeby wziąćpieniądze od kogoś takiego? Teśćniechciałdać? - Pewnie by dał. -Krasoń westchnął. -To ja nie chciałem. - Chciałeśpokazać staremu, żeporadzisz sobiebezjego zasranych pieniędzy? Iwziąłeśod bandyty? Wiesz, zawsze podejrzewałem, że jesteścwaniakiem, który chce nazasługach dla ojczyzny zbićmajątek. Niech tam. Nie ty jeden. Ależeby się sprzedać zabójcy? - To niebyłotak, jakmyślisz - powiedział cicho Krasoń. -A jak? Przecież sam mówisz. To wziąłeś kasę, czy nie wziąłeś? - Nie miałem wyjścia. 234- I to był ten hak, który miał na ciebieWaligóra? Krasoń pokiwał głowąw milczeniu, przełykając wódkę. - Przezczternaście latnie mogłeś spłacić pożyczki? -Wciąż nie rozumiesz, Buko. To niebyłapożyczka. - Co ty gadasz? Byłeś podstawiony? - Zgadza się. i: - Więc przez wszystkie te latamiałeś "Głos" tylko napapierżę? Aprawdziwym właścicielembyłPolonez? - Dokładnie. E- Nie bał się, że jego też wyjelenisz? - Wiedział, że w każdejchwili podpiszę wszystko, co on każe. - A gdyby ci przyszło do głowy nie podpisać? - Buko, niemiej złudzeń. Jakci wsadzą w dupę grzałkę doher. batyi włączą do kontaktu, podpiszesz nawet pakt Ribbentrop1 Mołotow. Zresztą, oniniemuszą wsadzać. Wystarczy, że o tympomyślisz. ( Bukowskiprzezchwilęzastanawiał sięintensywnie. (- Nie rozumiem, dlaczego przyszli właśnie do ciebie? Dużo pii sałem ogangsterach, Kraska. I wiem, że ci goście są wbrewpozol rom bardzopraktyczni. Nie typująna chybił trafił ani ofiar, anii wspólników. Dlaczego wybrali właśnie ciebie? Trochę kombino; wałeś zakomuny, ale wogóletowydawałeś się facetem o czystych' rękach. Skąd wiedzieli,że właśnie ty się złamiesz? Co Dusior miałnaciebie? - spytał. ;Za ostro. Krasoń nagle stałsię czujny. - Źlemnie zrozumiałeś, Buko. Nicna mnie nie miał, bo niczei go nie mógł mieć. Ja naprawdęmiałem łebnapakowanyideami,wierzyłem w niepodległość iinne mrzonki. Dlatego najlepiejsię'; nadawałem. Nikt nie mógł podejrzewać, że to właśnie jabędętym kretem, przez którego będzie możnamanipulować "Głosem". Nikt? Dorota od początku podejrzewała właśnie ciebie,gnoj; ku, pomyślałBukowski. i - Niewierzę ci. Onmusiał cośotobiewiedzieć. Co to było? Krasońz wyraźnym wysiłkiem przymusu się,żeby spojrzećBukowskiemu w oczy. - Po prostu odkrył, że niejestem zbyt odważny, Buko. Ta mojakulturystyka, to moje dżudo. - machnął ręką. -Pozory. Bukowski docenił, jakwiele musiało Krasonia kosztować towyznanie. 235. - Więc przyznajesz, że zawsze byłeś cykor? -A myślisz, że dlaczego wylądowałemw Paryżu? Bosię balem,żew Polsce trafię do pudła. Wiedziałem, że byłbym gotównawiele, żeby tego uniknąć. Cały czas się bałem. Ten bandyta towyczuł. -1 co? Chciał ci wsadzić grzałkę? Poważnie? - spytał Bukowskiszyderczo. Były szefspojrzał na niego z urazą. - Nie żartuj sobie tak. Wystarczyło,że pomyślałem o dzieciach. Wiedział o tym. - No pewnie! Kierowcy zawsze wiedzą najwięcej o swoichszefach. W Paryżubyliście z sobą dość blisko, prawda? Krasoń aż uniósłsię na krześle. - Co to za insynuacje? On wParyżubył nikim. Chłopcem naposyłki. Nie miałdostępu do żadnych ważnych informacji. Zresztą, ja jeździłem głównie metrem. Częściejwoził Aksamita. A on,jak wiesz, nie był gadatliwy. Inie było łatwozdobyć jego zaufanie. - I to właśnie wydajemi się dziwne. Żeprzyjęliściedo swojego grona kogoś takiego. Jakiegoś JaśkaNiezgodę, który jużw Krakowie miał opinię kryminalisty. - Nie zapominaj, kto nampodrzucił to śmierdzące jajo. Aksamit, niestety, ulegał Dorocie. - Podobnobył nieprzejednany. -Bo był. Z tym jednymwyjątkiem. Tobiechyba nie muszę tłumaczyć, co Dorota potrafiła robić z facetami. Naraz własne myśli przeraziły Bukowskiego. Gdybybyło prawdąto, co właśnie przyszło mu do głowy, całyten kraj musiałby byćzbudowany na kłamstwie i prowokacji. - Aksamitteż był w to zamieszany? -spytałprzezściśniętegardło. Krasoń spojrzał na niego, jak na kogoś niespełna rozumu. - Aksamit? Nonsens. To sztywniak, aleideowy. Mógłby się wyrzec ojca, gdybysiędowiedział, że kolaborował zkomuną. Bukowski odetchnąłz ulgą. - Więc sądził, że oddaje "głos" w ręce człowieka o czystychrękach? Ipięknej karciekombatanckiej? - Dokładnie. Na tym polegał dowcip. Gdyby Aksamit powziąłcień podejrzenia,ten numer nie miałby szans. 236- Waligórawiedział. Skąd? - Domyśl się. Jeśli cijeszcze na tym zależy. Corazmniej był tegopewny. Co jeszczemógłby odkryć, grzebiąc dłużej wtych brudach? I jaki byłby z tego pożytek? Tylko żeto jużnie była wyłącznie sprawa jego chęci. - Od Doroty? -spytał. Krasoń westchnął. - To nie jest wykluczone. Bukowskiczuł się już tylko bardzozmęczony. - Po co ty właściwiedo mnie przyszedłeś? -spytał. -Wiedzia6 łeś, że jestza późno, żeby wycofaćartykuł z "Przyszłości". - Oczywiście. Zresztą, ty przecież niemasz nato żadnego? wpływu. i - Więco co ci chodziło? ;Krasoń wsunął rękę pod marynarkę. Bukowskiemu dopierote; raz przyszła do głowyta myśl. Uniósł brwi. - Chcesz mnie zabić? -spytał,bardziej ze zdumieniem niżzestrachem. Tamten wyjął pudełko zpastylkami i włożył jedną do ust. - Myślałem otym - przyznał. -Ale przecieżnie gramy w fil' mię. Chciałem tylko, żebyś zrozumiał, że źle mnie oceniłeś. Może; jeszcze kiedyś opiszesz, jak byłonaprawdę. ; - Zależy cina tym? :- Pewnie. Przecież mamdzieci. To nie jest bez znaczenia, jakmniebędą pamiętać. - Adlaczegoci się zdaje, Kraska, że właśnie ja to zrobię? -Bo jesteś zestarej szkoły. Będzie cięgryzło sumienie. - Na mnie nie licz- powiedział Bukowski twardo. Krasoń spojrzał na niego ze smutkiem, jakby zaskoczony takimobrotem sprawy. - Dlaczego? -Co robiłeś u Doroty w dniujej śmierci, skurwysynu? Krasoń poczerwieniał,łapał powietrze spazmatycznie, jakby^ już za chwilę miał albo skonać,albo rzucić się Bukowskiemu dogardła. W kilkachwil opanował się i tylko spytał z rezygnacją:-Skąd wiesz? Awięcto byłaprawda. To Krasonia widział KamilFlis w miesz, kaniu Doroty na kilkagodzin przedjejśmiercią. Może nawet spału niej. Bukowski miał ochotę rzucić sięna byłego naczelnego"Przy237. szłości". Tylko co by to dało,nawet gdyby go udusił? Terazmógłbyco najwyżej skrócić jegocierpienia. A tego na pewno nie chciał. -Co tak patrzysz? - spytał Krasoń. -Przecież jej nie zabiłem. - Na pewno? -Zwariowałeś? Chyba nie masz wątpliwości, żeto ten smarkacz ją udusił? Oczywiście, żemam. Policja teżw to nie wierzy. Krasoń patrzył na niego z bólem. - To dlatego się na mnie mścisz? Przez te absurdalnepodejrzenia? - Niemszczę się na tobie. Po prostu jesteś gnida. W interesiespołeczeństwa trzeba cię odsunąć od działalności publicznej. Krasoń usiłował się zaśmiać, cozabrzmiało raczej ponuro. - Ty mi to mówisz, Buko? Twoja aktualna działalność publiczna toruje drogę ludziom wrodzaju Waligóry. Moje gratulacje. Jakjuż dojdą do władzy, powinni ci dać order w imieniu wdzięcznegospołeczeństwa. - A kto oddał im"Głos"? Ja?- Znaleźliśmysię w tej samejbandzie. Więcnie praw mi morałów. Bukowski próbowałsię uspokoić. Rzeczywiście, udawanie moralnego oburzenia było głupie. - Co robiłeś uDoroty? -powtórzył. - To moja osobista sprawa - odpowiedział Krasoń,nie podnosząc oczu. Bukowski miał znowu ochotę rzucić mu siędo gardła. Myśl, żeKrasoń spałz Dorotą, byłajeszcze trudniejsza do zniesienia niżpodejrzenie, żeją zabił. - Niewkurzaj mnie. Przyszedłeś,żeby podobno powiedzieć miprawdę. Więc mów. - Cóż, biedna Dorota. wiesz. potrzebowałaoparcia - plątałsię Krasoń. -A ja wtedy jeszczewiele mogłem. - Niekłam! -No, dobrze- zrezygnował. - Przyszedłem ją prosić, żebymnie nie niszczyła. Gdyby napisała, co wiedziała, poderżnęlibymi gardło. Cholera, a byłem taki potężny, jeszcze tak niedawno. Miałem wpływy w telewizji, przyjaciół wrządzie. Premier mówiłdomnie panie Sławku. Ustawiałem listy wyborcze. I wszystkoszlag trafił w jednej chwili. 238- Bo twoją potęgę. Kraska,cały czas trzymałw garści zwykłyj bandzior. 5 - Łatwo sięo tymzapomina, wiesz? Totrwałotak długo, że poS,czułem się bezpieczny. Sądziłem, że jestem już za wielki, żeby teni drań odważyłsię mnie tknąć. Zresztą, byłem gotowy wkażdej' chwili go spłacić. - Terazjesteśbogaty,prawda? -i Co mi z tego? Oni niechcieli pieniędzy, tylko "Głosu". ( -Oni, czyli kto? Docholery, wyduś wreszcie, kto to są PolskieMedia? Kto się zanimi kryje? Adler? - Jak wiesz, to po co pytasz? -A zanim? Napewne rzeczy on jest za krótki. Do cholery,ktoś przecież umożliwił ucieczkę Poloneza. Ktośgo przemycił do; Ameryki i z powrotem. 'W oczachKrasonia pojawiło sięzaskoczenie, a potem panicznylstrach. - Jak to, z powrotem? -wyszeptał. - Nie wiedziałeś? -Teraz Bukowski się zdziwił. - To niemożliwe. i- Jak niemożliwe? Przecież dopiero cotwierdziłeś, że poleciłlri sprzedać udziały w "Głosie". i - Przeztelefon- wymamrotał Krasoń, jakby nieobecny, myI ślącyoczym innym. -Odlat nie widziałem go naoczy. Tylko dol mnie dzwonił. - Byłeś pewny,że poznałeśgłos? -Mieliśmy umówione hasła. Bukowski zaśmiał się szyderczo. - Co cię tak śmieszy? -spytał Krasońnawet bez urazy, tylkosmutno. -Pytasz? Przecież to istny kabaret. Redaktornaczelny jedne(go z najbardziej opiniotwórczych tygodników, przyjaciel miniEiw,człowiek, do którego premier mówi panie Sławku, porozu;wa się za pomocątajnych szyfrów zposzukiwanym bandytą,remu zarzucają zlecenie jedenastu zabójstw? Co za kraj! -Niejestem wnastroju,bydocenićtwoje szyderstwa. Skąd ci przyszło do głowy, że Polonez mógł wrócić do Polski? - Po prostu go widziałem. Twarz Krasonia zrobiła się zupełnie żółta. - Co ty bredzisz? Gdzie? 239. -Na pogrzebie Flisa. -To niemożliwe. Przywidziało ci się. Nie mogłeś go widzieć. - Boco? -Słyszałem. miałem wiadomość, że Polonez nie żyje. ZmarłwNowym Jorku. - Zmarł! To dopiero nowina. Ciekawe jak? - Gwałtownie. Podobno wyłowiono goz East River. - To jakdo ciebiezadzwonił, żeby zlecić ci sprzedanie"Głosu"? -Wygląda na to, że zrobił toprzedsamą śmiercią. Bukowskidopieroteraz zaczął coś rozumieć, łączyć porozrzucane puzzle w jakiś obrazek. Nawet jeśli Polonezkręcił Krasoniem, to był jeszcze ktoś inny, kto trzymał wgarści ich obu. I Adlera. IWaligórę. - Łżesz, Kraska. Poloneznie przekazał ci żadnego polecenia. Sprzedałeśtym gościom swoje udziały, bo sądziłeś, że on nie żyje. Oni ci towmówili, prawda? Jakmogłeś dać siętak oszukać? Przestraszyłeśsię, żebędziesz następny? Krasoń podniósł naBukowskiegośmiertelniezmęczone spojrzenie. - Buko, będę z tobą szczery. Odpuśćsobie,przestań grzebaćkoło tej sprawy. Proszę cię. Bukowski za wszelką cenę próbował zachować trzeźwą ocenęsytuacji. Przecieżnie-zwariował. Kiedy widział Poloneza na cmentarzu, nie był pijany. Gangster specjalnie musiępokazał. Po co? Gorączkowo przekonywał sam siebie: Uspokój się, myśl! Możektoś chce, żebyś postradał rozum. A może przeciwnie, żebyś wiedział więcej. Nie daj się. Postanowił zyskać na czasie. I jeśli tomożliwe, sprawić, żeby Krasoń bardziej się odkrył. -Przekonaj mnie. -Obaj mamydzieci, Buko. To cię nie przekonuje? - To sątanie chwyty, Kraska. Przysłali cię, żebyśmnie nastraszył? Jesteś posłańcem jakichśbandziorów? Tak nisko upadłeś. Na twoim miejscu wolałbymsię utopić. - Naprawdę? -Krasoń znów usiłował się zaśmiać. -Przypomnę cito, jak przyjdzie czas. - Mydliłeśmi oczy, że chcesz tylko, abym poznał prawdę. Teraz mi grozisz. -1 tojest właśnie prawda, Buko. Innej niema. Odpuściszalbo zginiesz. 240- W czyim imieniu to mówisz? Myślałem, żeto Polonez cięprzysłał. Ale ty naprawdęwierzyłeś, że on nie żyje. Za bardzo cięprzeraziło, że go widziałem. Pośmierci- dodał szyderczo. - Nie widziałeś Poloneza - upierał się Krasoń. -Ktośtylkochciał, żebyśtakpomyślał. - Wpieprzasz mnie, Kraska. Twierdzisz,że mamzwidy? - Twierdzę, żektoś urządził dla ciebieprzedstawienie. Ktośchce, żebyś wto wierzył. - Po co? -To ty powinieneś wiedzieć lepiej. Może po to, żebyśnadalczułsię bezpieczny? Bukowskipomyślał zmieszaninązdumienia i przestrachu, żeKrasoń najwyraźniejmówił toz przekonaniem. - Co ty mi tu wciskasz za kit? Że co,że ja może pracujędlaPoloneza? Jestem pod jego parasolem? - A ktociętam wie? Miał swoich prawników, swoich księgowych, powinien też mieć do kompletu swoich pismaków. - Kraska, zaraz cię wyrzucę zadrzwi. -To dlaczego tego nie robisz? Bomęczą cięwątpliwości, prawda? Może pracowałeś dla niego, nawet o tym nie wiedząc? Czywogóle wiesz, dla kogo pracujesz? - Co to mabyć? Znowu morały? Jestem w pełni świadomy, żesię kurwię. A co, typewniewolałbyś, żebym pozwolił wykończyćsię takim jak ty? Nie łudź się, nie okażęsię taki szlachetny. - Oczym ty mówisz? -zdziwił się obłudnie Krasoń. - Mam ciprzypomnieć, że to ty mnie wylałeś z roboty? Inawetwiem, dlaczego. - Ciekawe? -Bałeś się,że kiedy zacznęwęszyć koło sprawyDoroty, w końcu się dowiem,że to ty byłeś u niej przed śmiercią. W tej samejchwili zadzwonił telefon Bukowskiego. Nie miałzamiaru odbierać, ale odruchowo spojrzał naekran. Wyświetliłsię numer Goldman. Odebrał natychmiast. - To telepatia - powiedział. -Właśnie o tobiemyślałem, Esther. - Ja teżmyślałamo tobie, Adam. Niemam wiele czasu, jestemna lotnisku. Muszę ci tylko jedno powiedzieć. Zostaw tę sprawę,proszę cię. - Czy wszyscy się zmówili? Co cię napadło? Sama mnie namawiałaś. 241. - Izłe zrobiłam. Tozbytniebezpieczne. Właśnie się dowiedziałam, że na Greenpoinde zabili Poloneza. Krasoń przyglądał mu się spodoka, wzrokiem jednocześniekpiącym i smutnym. Bukowskiego po raz kolejny ogarnęło dojmujące poczucie osaczenia. Czy wszyscybyli w zmowie? NawetEsther z Krasoniem? Dziwny zbieg okoliczności,że zadzwoniławłaśnie teraz, żeby przekazać mu to samokłamstwo. Był corazbardziej pewny, że człowiekiem, którytak ostentacyjnie pokazałmu się na pogrzebie Flisa, mógł być tylko Polonez. To prawda, żenie widziałgo od lat, jeślinie liczyć epizodu w sądzie. Byłobyłatwo podstawić kogoś podobnego. Tylko że tunie chodziło o podobieństwo. Po tym mrugnięciu Bukowski rozpoznałby Jaśka Niezgodę na końcu świata. - Esther, Polonezżyje - powiedział. -1 jest wPolsce. - Oczymtymówisz? Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy,ale jesteś w błędzie. - Zdenerwowałasię. -Był poszukiwany międzynarodowymlistem gończym. FBI go namierzyło, ale znaleźlijuż tylko trupa. Z tego, co się dowiedziałam, zidentyfikowali gonasto procent. Bukowskizaśmiałsię. - Nie wierz w to, Esther. Zrobił wszystkichw konia. Znasz JaśkaNiezgodę. Po drugiej stroniezapadła cisza. - Skąd wiedziałeś, że znałam go wcześniej? -wyjąkała wreszcieGoldman. Tym razemon zaniemówił na chwilę. Potem odezwał się głosem drżącym ze wzburzenia:- Niemiałem pojęcia. Tak mi się tylko powiedziało. Aleterazwidzę, że oszukiwałaś mnie przez cały czas. - Adam, to nietak. Poznałam go przelotnie. Wytłumaczę ci innym razem. Teraz nie mogę mówić, zaraz mam samolot. Proszę ciętylko, rzućto wszystko. Nie daj się wykorzystywać Jabłońskiej. Nienarażaj się, ta gra nie jest tego warta. Zajmij sięksiążką. - Dobrze ci mówićl - wybuchnął. -Muszęz czegoś żyć. - Pożyczęci. Tych parę miesięcy jakoś przebiedujesz. Oddaszmi,jak ci zapłacą. Zanim zdążyłzaprotestować, dorzuciła szybko:-Muszę kończyć. Odezwęsię niedługo. Proszę cię, przynajmniej do tej porynic nie rób. 242Krasoń przyglądał sięBukowskiemu z satysfakcją. - Co się tak gapisz? Myślisz,żewam uwierzę? Zmówiliście sięwszyscy, żeby zrobićmiwodę z mózgu. Jeszcze niezwariowałem. I nie dam się zastraszyć. -Nie chcęcię straszyć. Jeśli wszystko ci się znudziło i marzyszosławie zamachowca-samobójcy, tolepiej wyzbądź sięzłudzeń. Masz duże szansę,że naprawdę wysadzisz się w powietrze. Alesam. Nikomu więcej krzywdy nie zrobisz. I nie byłbyś pierwsząosobą, która próbowała. -Mówisz o Dorocie? -Przecieżwiesz. - A kogo ona chciała wysadzić? -Buko, dość. Przyszedłem cię ostrzec, bo wolę nie mieć cię nasumieniu. Ale nawet nie wiem, przed kim. I nie chcę wiedzieć. -Przed tymi samymi, którym oddałeś "Głos"? I którzy cię wysłali, żebyś uciszył Dorotę? -Daj spokój. - Krasoń machnął ręką. -Przecież wiesz,że janie umiałbym nikogo zabić. A już zwłaszcza Doroty. -Proszę wybaczyć, że panią niepokoję w takich okolicznościach. - zaczął Bukowski. Naspotkanie z AldonąFBs szedł bardzospięty. Jeszcze sięnieuspokoiłpo wizycie Krasonia i telefonie od Esther, a już musiał stawić czołojeszcze większemu wyzwaniu. Koniecznośćodbycia rozmowy z matką Kamila,zaledwie kilkadni po jego śmierci, od samego początku przyprawiała go o ból głowy. Zawsze uważał to za jednąznajohydniejszych stron swojegozawodu. Nie był przecieżanilekarzem, ani policjantem. Nawet kiedy przed samym sobązasłaniałsię misją społeczną, trudno mubyło zapomnieć, że w gruncierzeczy chodzio zaspokojenie niezdrowej ciekawościczytelników. Noi owierszówkę, rzecz jasna. Czuł więc potrzebę wytłumaczenia sięprzed kobietą ze swego natręctwa. Przerwałamu:- Proszę, niech siępan nie usprawiedliwia. Czekałamna pana. Miała podkrążone, zaczerwienione oczy i w ogóle wygląd osoby, która przepłakała całąnoc. Ale była dziwniespokojna jak namatkę,która dopiero co straciła syna. Bukowskiprzygotowany243. był raczej na wrogość, a przynajmniej niechęć, możehisterię. Musiał chybazdradzić sięzeswym zaskoczeniem, bo sama zaczęłasię jakby tłumaczyć. - Dziwisię pan, panieAdamie? Nigdy wcześniejgo tak nie nazywała. Jej niemal przyjaznenastawienie zdumiało go jeszcze bardziej niż nienaturalny spokój,- Sądzi pan, że jestem nieczuła? Niech się pan nie dziwi. Cały czasciągnę na prochach. Pozatym. Wie pan, byłam na to przygotowana. Z biegiem czasu człowiek oswaja się z taką możliwością. Nadzieja pomaługaśnie. Mówiłam sobie: A gdyby twojedzieckomiało białaczkę? To takasama choroba. Może zdarzyć sięcud. Ale też możesię nie zdarzyć. Bukowskinie powiedział nic, jednak widocznie nie udało musięskutecznie ukryć odruchu protestu. - Wiem, co chciałby pan powiedzieć. Że białaczka to dopustboży, zaś amfetaminę sprzedawaliKamilowi handlarze. Żeto nieto samo. Ale przecież oni go nie zmuszali do brania. Samich szukał. Już panu kiedyś tłumaczyłam, dlaczego. Z początku traktował to tylko jako doping do nauki. Chciał byćlepszy od innych. Próbował sprostaćoczekiwaniomojca,a potemjużchyba swoimwłasnym. Sądził,że kontroluje sytuację. I że tak będzie zawsze. Widział przecież, że niektórzy robiąna spidzie kariery i nic sięnie dzieje. W tym światku wszyscy wiedzą,kto bierze. Dziennikarze,ludzie biznesu, politycy z pierwszych strongazet. Przecieżpan ogląda telewizję. Teraz ja też gołymokiem widzę, że niektórzy z nichsą naspidowani nawet przedkamerami. Mam wymieniać nazwiska? Kamil wierzył, że jemu też udasięnie uzależnić. Miał pecha. - Pani Aldono,niech mipaniwybaczy, jest pani w błędzie - odważyłsię odezwać Bukowski, wkładając caływysiłek, żeby zabrzmiało to jak najdelikatniej. -Wierzę, że Kamil zaczął próbowaćzwłasnej woli, ale potem był jużwciągany. To jest graowielkie pieniądze. Narkobiznes niewiele się różni od innych biznesów. Jedni robiąw cudownych lekach na młodość, drudzy w amfetaminie. A to,co panimówi o ludziach, którzy na spidzie robiąkariery, to po prostu element kampanii promocyjnej. Jeśli możnabezkarnie głosić,że po cudownym leku na młodość parastulatków będzie wstanie spłodzić dziecko, toco przeszkadza twierdzić,że amfa zrobi z ciebie laureata Nobla albo wodza narodu? Cała244różnica polega na drobnym zapisie wjakiejśustawie. Wystarczyłobywprowadzić psychedrynę z powrotem do aptek, aprzekonałaby się pani, ilu znanych aktorów wmawiałobynam w reklamowych spotach, żeosiągnęli sukces, bo łykali jątrzy razy dziennie. Co zrobi z ciebie Supermana? Psychedryna! - To, co pan mówi, jest przerażające. -Ale takwłaśnie sprawa wygląda. Ci,co wpędziliKamilawnałóg, wciągnęligo później do siatki dilerów. Wpuścili w uliczkę bez wyjścia. Przepraszam, że rozmawiam z panią o tymw takiejchwili. - Nie gniewamsię. Chcepan dobrze. Próbujepan coś zrobić,żeby tych ludzi dosięgła sprawiedliwość. Jesten po panastronie. Ale odrazu powiem otwarcie, że panu nie pomogę- Kamil nie żyje. A ja mam jeszcze dwie córki. Iterazmyślę tylko onich. Tak szczerepostawienie sprawy natychmiast wybiło Bukowskiego z uderzenia. Onteż był po stronie Aldony Flis. Sam czułnajlepiej, że to, co próbował zrobić, było świństwem. Chyba nienadawał się już do tego zawodu. Z matką Kai-nilapowinienrozmawiać nie on, tylko ktoś z tych młodych, gotowych nawszystko. -Policji też odmówiłam współpracy- powiedziała. - A pytalimnie także opana. Bukowskiego zmroziło. - Młoda policjantka? -wydusił z siebie. - Młoda kobieta i mężczyzna pod czterdziestkę. -Starsza posterunkowa Kuc ikomisarz Ful ara'- Zdaje się. Byli bardzo niezadowoleni, ale Ja naprawdę miałam imniewiele do powiedzenia na pana tetfiat. A dożadnychprowokacji nie pozwolęsię użyć. -Próbowali? - Nie zdołał się powstrzymać przed zadaniem tegopytania. -A jak pan myśli? Nawiasem mówiąc, pani^ Adamie, onichyba podejrzewają, że panw jakiś sposób przyczynił się do śmierciKamila. - I mimoto zgodziła się pani ze mną rozma'wiać? -Bow to niewierzę. Kamil był stracony,jesszcze zanim pan siępojawił. Nie chcę wpadać w paranoję. Niemo. ę moich dziewczynek nauczyć teraznieufności do całegoświata-Dziękuję pani - powiedziałBukowski. Nie byłpewny,czy rzeczywiście miała rację Poczuł się podle. 245. 41Czekali na niego przyKarmelickiej, w nieoznakowanym passaciena cywilnych numerach. Kiedy zbliżył się dozatoczki parkingowej, wyskoczyli równocześnie we dwóch, odcinając mu drogęucieczki. Zresztą, dokąd miałby uciekać przed policją? Nie byłgangsterem, nie miał bmw, glocka, kumpli w służbach specjalnych, znajomych melin w całej Europie ani możliwości ucieczkido Amerykiz fałszywym paszportem jednegoz państw, odktórych obywateli Amerykanie nie wymagają wiz. - Zmiana planu, redaktorze -powiedział ten, któryzaszedł good przodu. -Przejedziemysię. Nawet nie próbował protestować. Po co? Tonie byłrok 1989. Wtedywystarczyłoby, żeby krzyknął, a zaraznie wiadomo skądzebrałby się rozwścieczony tłum, który odbiłby goz rąk psów. Piętnaście lat później Polacy wciążnie kochaliswojej policji. Aleuszła znichpara. Odruch sprzeciwu obudził sięwnim tylkow momencie,kiedy ten z tyłu położył mu dłoń nagłowiei zmusił dopochylenia się i wejściado samochodu. Do tejpory takiescenkioglądałtylko w filmach. Teraz miałokazję się przekonać, jakieto upokarzające. Ktoś tak potraktowany z pewnością tracił resztkiochoty, bypokochaćswoją policję. - O co chodzi, do cholery? -spytał ostro,próbując ratowaćresztki godności. - Spokojnie, niech siępan nie denerwuje, redaktorze. Wszystko panu wyjaśnią w odpowiednim czasie. My nic nie wiemy - powiedział ten, który usiadł z tyłu. Bukowskiemuspodobało się, że mimo wszystko zachowywalisię dość uprzejmie. A więc liczyli się znim. Pomyślał, że gdybychcieligo aresztować, nie robiliby cyrku na ulicy, tylko poczekali,aż dotrzena komisariat. Przecież tamwłaśnie szedł, oczym dobrzewiedzieli. Chyba żepostanowiligo wstępnie zmiękczyć, obudzić w nim lęk. Czy mogli uznać, że jest do tego powód? O co bygopodejrzewali? Że wypchnął Flisa przez okno? Nonsens! Tak,dla ciebie, pomyślał. Ale dlanich? W kilka minut później był już pewny, że nie wiozągow stronę aresztu przy Montelupich. Kierowali sięku południowymperyferiommiasta. Przyszło mu do głowy, że jednak chcą skonfrontować go z miejscem śmierciFlisa. Najwyraźniej naprawdęo coś246gopodejrzewali. Jednak prawdziwy niepokój poczuł dopierow chwili, kiedyjadąc zakopianką, minęli białą tablicę z napisemKraków, przekreśloną czerwonym pasem. - Czy nie powinnisię panowie wylegitymować? -spytał, silącsię naspokój. - Jasne - odpowiedziałbeznamiętnie ten siedzący ztyłu. Wnastępnym ułamku sekundy Bukowskizdążył tylko zauważyć, że to, co zakryło mu usta i nos, byłorodzajem maski, jakiejw szpitalach używasię do anestezji. Zanim stracił świadomość,pomyślał jeszcze: Znów porwanie? To się ludziom nie zdarza. Następnym wrażeniem, jakie do niego dotarło, byłbijącyw powiekiblask. Słońce świeciło prosto w wielkie balkonoweokno. Było rano. Leżał w ubraniuna tapczanie w obcym pokoju. Wreszciewzrok przyzwyczaił siędo jasności. Wstał i podszedł dobalkonu. Nie wiedział, coma o tym sądzić. W głowie mu się jeszcze kręciło po środku usypiającym,którym go potraktowali,i niebył do końca pewny, czy to,co miał przed oczami, niebyło halucynacją. Okno wychodziłona Tatry, pokryte skrzącymsię w słońcu śniegiem. Dom,w którym się obudził, musiałznajdować siędość wysoko na zboczu, gdzieś napograniczu Zakopanego i Kościeliska. Najpierw upewniłsię, że drzwi, czego należało sięspodziewać,są zamknięte na klucz. Spróbował otworzyć oknoi wyjście na balkon. Bezskutecznie. Wybicie szyby też nic bynie dało. Za nią była jeszcze ozdobnakrata, zrodzaju tych, jakie właściciele williw Zakopanem masowo zakładalidla bezpieczeństwa. Był uwięziony. Wszystko to jednak nie trzymało się kupy. Jeśli naprawdęzostał porwany, powinien raczej obudzić się w ciemnej piwnicy,przykuty kajdankami do rurykanalizacyjnej. Albo przynajmniejw lesie, jakpoprzednim razem. Zaczął się zastanawiać, czy to jednak nie jakaś policyjnasztuczka. Może chcieli go ochronić jakoświadka w jakiejś sprawie, o której narazie nie miał pojęcia,uciekając się do tak niekonwencjonalnegośrodka? Takafinezjajakoś mu jednak nie pasowała do polskiej policji. Wreszcie usłyszałodgłos przekręcanego wzamku klucza. Odwróciłsię. Drzwi otworzyły się powoli. Bukowski już wiedział, kogow nich zobaczy. Mimo to nie zdołał powstrzymać okrzyku. - Tonaprawdę ty! 247. - No co, redaktorka? Co tak patrzysz, jakbyś zobaczył ducha? Niepoznajesz Jaśka Niezgody? - spytał Polonez kpiąco. Musiał się opanować, za wszelką cenę. - Słyszałem, że wyłowili cię z East Riyer. Nieżywego. - Popatrz, czego to ludzie niewymyślą. Ale ty chyba nieuwierzyłeś? - Oczywiście,że nie. Przecież sam postarałeś się, żebym cię zobaczyt w Krakowie na cmentarzu. - W tym krajuludzie prędzej uwierząnajwiększej bredni niżwłasnym oczom. Alewiedziałem, żetyjesteś inny. Nierozczarowałeś mnie. Bukowski uspokoiłsię trochę. Nie czułniebezpieczeństwa. Pomyślał, że gangster nie zadawałby sobie tyletrudu, gdyby miałwobec niego złe zamiary. Tamten jakbyczytał w jegomyślach. - Chybasię nie boisz? Gdybym chciałcię odstrzelić, już byśnie żył. - Domyślam się. Jedenaścietrupówczy dwanaście,jaka todlaciebie różnica? - Ranisz mnie, redaktorku. Powinieneś wiedzieć, że to tylkomedia przyprawiają mi gębęzabójcy. Mamę pismaczki, które tobie nie dorastają do jaj. Więcnie powtarzaj za nimi, jakbyś cytowałichżałosne wypociny. - Czegoode mnie chcesz, Polonez? -Żebyś sobie wyrobił własne zdanie. Ale napewno chciałbyśsię najpierw wykąpać? Pogadamy przy śniadaniu. Jak będzieszgotowy, to zejdź na dół. Czekam na ciebie nawerandzie. Wyszedł, zamykając za sobą drzwicicho i delikatnie. Bukowskizaczął sięzastanawiać, czymożliwe są omamy tak realistyczneiszczegółowe. Szybko doszedłdo wniosku, że nie. Wszystkowyglądałotak przerażająco prawdziwie. Twarz Poloneza nie mieniła się kolorami tęczy,nie wirowała, nie rozpływała się przedoczami. Była zwyczajną, zarośniętągębączterdziestoletniegofaceta, zniewielką blizną pousuniętym tatuażu podokiem. Krótko mówiąc, nie śnił. Choć wciąż nierozumiał, jak to byłomożliwe. Zrobił więcnajrozsądniejsząrzecz, jaka mu w tej sytuacji pozostawała. Skorzystał z propozycji gangstera, rozebrałsię i wszedłpod prysznic. Nie było wtym żadnego podstępu. Kabina nie okazała się komorą gazową. Z sitka nie poleciał kwas siarkowy, w któ248rym żołnierze Poloneza taklubili kąpaćswe ofiary. Zamiasttegona półeczce pod lustrem Bukowski znalazł markowe męskiekosmetyki i nowe, fabrycznie opakowane nożyki do golenia. Ręczniki byłynieskazitelnie białe. Kąpał siędługo, próbując zrelaksować się przed nieuniknionąrozmową z gangsterem, nie myśleć o niczym. A zwłaszczao tym, że niezgłosił się nawezwaniew komendzie, co też mogłooznaczać kłopoty. Musiał te obawy odłożyć na później iskupić sięna tym, co czekało gow najbliższym czasie. Tym razemdrzwi nie zostałyzamknięte na klucz. Zszedł nadół, nie spotkawszy nikogo. Weranda była oszklona i pełna roślin. Słońce grzałomocno przezszyby. Polonez już czekał. Był sam,a przed nim na stole parował dzbanek z kawą, jakby dopiero cozaparzoną. Zapowiedziane śniadanie wyglądało skromnie; tylkorogaliki,masło i konfitury. - Przyzwyczajenie z Francji - odezwał się gangster jakby tonem lekkiego usprawiedliwienia. -Po polsku lubię się nażrećdopiero wieczorem. Własnoręcznie nalał kawy do filiżanek. Bukowski tymczasemzapatrzyłsię na widok za szybami. Nad czubkami świerków, okalającychniewielkiogród, wznosiła sięściana Giewontu i białe,lśniącew porannym słońcu kopuły Czerwonych Wierchów. Ogarnęło go dziwne wrażenie, że to jest właśnie ten dom, wktórymod dawna w marzeniach chciał zamieszkać, kiedyjuż wystarczająco zarobi na książkach. - Pięknietu,co? -spytał Polonez, jakby odgadywał jegomyśli. - Ale czybezpiecznie? Dla ciebie? - nie odmówił sobie Bukowski. -Nigdzie nie jest bezpiecznie, redaktorku. A tu jest przynajmniej pięknie. -Niesprowadziłeś mnie tu chyba dla pięknych widoków? -Chciałbym, Bóg mi świadkiem. Ale czasy są ciężkie. Corazmniej okazji do przyjemności. - Czego chcesz. Polonez? - powtórzył pytanie sprzed kilkudziesięciu minut. -Żebyś naprawił to,co spieprzyłeś. Tylko tyle. - Nierozumiem. Mów jaśniej. Oczygangstera zwęziłysię. 249. - Masz dzieci, redaktorki! Bukowski przypomniałsobie niedawną rozmowęz Krasoniemi zmartwiał. - Wiesz,że mam. Po co pytasz? - No widzisz? To na pewno nie chciałbyś, żeby się ciebiewstydziły? Jateżmam dzieci. A co oneo mnie czytają w tych waszychszmatławcach? Polonez sięgnąłza siebiei Bukowski ujrzał w jego rękachnajnowszy numer "Przyszłości". - Co tytu o mnie powypisywałeś? To same brednie. W głowieBukowskiego dopiero teraz na całygłos zawyła alarmowa syrena. Jak mógł zaufać bandycie choćby przez chwilę? Daćsię zwieść jego gierkom, gadkom o pięknie krajobrazu? Coprzeszkodziłoby Polonezowi kazaćgozabić między dwoma kęsamirogalika z konfiturą? Może wystarczy, żeby Bukowski odmówiłjegożądaniom, a raz na zawsze zniknie bez śladu? - Niebój się, nie zabiję cię,redaktorku - powiedziałgangster,uśmiechając się kpiąco. -To, co o mnie napisałeś, te jedenaścietrupów, to oszczerstwo. Więcumówmy się, że ja cięniezabiję, alety to odszczekasz. - Ja tego nie wymyśliłem - bronił sięBukowski. -Otym jużpisali wszyscy. - No właśnie. -Polonez pokiwał głową z teatralnym smutkiem. - Sam wiesz, że media w tym kraju łżąod zawsze. Po tobie spodziewałemsię czegoświęcej. Wierzyłem w ciebie. Nawet cięsponsorowałem wtrudnych czasach. Pamiętasz? Bukowski zmartwiał. Tego sięnie spodziewał. Jakibył naiwny. - Pamiętam, że byliśmy kwita - powiedział. -Czyżby? Powolnymi ruchami sięgnął doportfela, wyciągnął z niego złożoną we czworokartkę. Rozprostował ją dłonią nastoliku i przesunął w stronęBukowskiego. - Poznajesz? Choć była to tylko kserokopia, Bukowski poznałodrazu. Nawet niemusiał czytać. Ale nie mógł siępowstrzymać. Poświadczenieodbioru. Potwierdzam odbiór kwoty 10 000 (dziesięć tysięcy) FRF, przekazanej przez ob. Niezgodę Jana. Adam Bukowski. Kraków, 2 maja 1988 r. 250- Dziesięćkoła franków tomoże nie był majątek, ale dla nasw tamtych czasach sumka spora. Prawda, redaktorku? - Mówiłeś, że mi ją umarzasz - powiedział słabo Bukowski. -Że jesteśmykwita. - Boumorzyłem. Nie masz u mnie żadnego długu. Powiedzmy,że miałem przyjemność ufundowaćci stypendium. Nie myśl, żeżałuję. Napisałeśwtedy kilka fajnych kawałków o Paryżu. Podobałymi się. Wtedy jeszcze pisałeś prawdę. Szkoda, że się zmieniłeś. - Miałeśzniszczyć rewers. Gangster pokręciłgłową. - Co to,to nie. Zachowałemgo dla historycznej prawdy. To, żenie jesteśmi nic winien, nie znaczy, że nie było faktu. Zgodziszsię? Chyba nie będziesztakiniewdzięczny, jak twój kolega Krasoń? Też go sponsorowałem, byłem dla niego jak brat, a onmnieokradł. Wziął pieniądze za moją własność. - Myślał, że nieżyjesz. -Wiem. Dlatego nawet nie tykamtego ścierwa. Sam sięwykończy. Widziałeś go. Drugiego zawału nie przeżyje. Mógł sięspodziewać,że kiedyś ta sprawa wyjdzie najaw. Nawet się tym specjalnie nieprzejmował. Cóż ztego, żeprzed wyjazdem do Francji pożyczył trochę franków, choć prywatny obrótdewizami był wtedy zabroniony. Dziś każdysię z tego śmiał. A żepożyczył właśnieod Poloneza? Niezgoda niebył jeszcze gangsterem, nie miał jeszcze na sumieniu żadnej zbrodni. Brać pieniądze od bramkarza ze studenckiego klubu tożaden wstyd. Bukowski nie był jedyny. Pożyczali odniego studenci,nawetdziałaczepodziemnej Solidarności, którzy popadli w tarapatyfinansowe. I mało kto oddawał. Oczywiście, wszyscy wiedzieli, żeta forsa pochodzi z handlu walutą. Nigdy nie był to problem. A teraz tym bardziej. Ilu obecnych gigantów biznesu,a nawetdziałaczy państwowych,zaczynało podbankiem? Wyborcy by sięzdziwili. Problemnieleżał więc w tym, co Polonez robił wtedy, ale kimbył teraz. - Kiedyto było. Stare grzeszki. Kogo one dziś obchodzą? - Bukowski próbował zlekceważyć sprawę. -Myślisz? Chyba zdajesz sobiesprawę, że gdyby to się rozeszło, byłbyś skończony jako dziennikarz. Kto zechce czytać twojeksiążki, kiedy się dowie, skąd brałeś kasę? 251. - Żartujeszchyba. Co kogodziś obchodzi, że w zamierzchłychczasach komuny pożyczyłem parę franków od jakiegoś Dusiora,cinkciarza z Huty? Polonez spoglądał na niegorozbawiony. - Naprawdę wierzyłeś, redaktorku, że rozdawałbym swojąforsę? Nie domyśliłeś się, że Dusior byłtylko pośrednikiem? Tewszystkie pieniądze są gdzieś zaksięgowane. Tak, bracie, twojefrankitez. Teraz coś kapujesz? Jakbybłysk flesza przeciął ciemność, zalegającą do tej poryw głowie Bukowskiego. Jak mógł być przez wszystkie te latatakiślepy? - Gdzie? -spytałtylkodla formalności,żeby zyskać na czasie. - Właśnie tam. Ty wiesz. - Sypiesz ich? Dlaczegoakurat teraz? - Czuję się zwolniony. Skurwysynychciały mnie odstrzelić. Przysłali killerado Nowego Jorku. - To jegowyłowiliz East River? -domyślił się Bukowski. Zastanawiałsię gorączkowo, jak wybrnąć z sytuacji. Przecieżod dawna podejrzewał,że Dusiorbył kiedyś informatorem SB. Jak wielu waluciarzy. Czyto trwało nadal, tylko zmienili się mocodawcy? Jeślitak, onteż tkwił w bagnie po szyję. - Nie wiem,kogowyłowiliz East River. -Polonez wzruszyłramionami. -Nie byłem przy tym. - Tojak się stało, że nieboszczyk został rozpoznany jako ty? Kto ma takiemożliwości. - Aktogo właściwie rozpoznał jakomnie? -Nie udawaj. FBI.Przecież oni na pewno mielitwojeodciskipalców, pewnie także materiał porównawczy DNA. Jak mogli popełnić taką pomyłkę? - Skąd jamogę widzieć? Czy towywiad? - Jaki wywiad? Amerykański? Rosyjski? - Pytam, czy to już wywiad. Do gazety -uśmiechnął się gangster. - Ama byćwywiad? -przestraszył się Bukowski. - A co myślałeś? Napisaliście już omnie tyle kłamstw, żeteraz ja będę decydował,co się ukaże. - Bądź realistą. Polonez. Kto mi to wydrukuje? - Będzie wielu chętnych, bądź pewny. Umawiamysię,żeja cipowiem,ktoma to dostać. 252- No, kto? -"Kontra". - Zapomnij. Nawet oni na toniepójdą. - Takuważasz? Masztelefon? Bukowski bez słowa podał mu swoją komórkę. Polonezwystukał numer ioddał aparat Bukowskiemu. Kiedy w słuchawce odezwał się głos naczelnego tego pisma, było jużza późno, żebysię;cofnąć. ' - MówiAdam Bukowski. Niewiem, czypan mnie kojarzy -i zaczął. - Oczywiście, że pana kojarzę -zapewnił tamten. -Jakbymmógłniekojarzyć? Podobno "Klucze do Europy" mają dostaćnominację doZłotegoPióra. Jestem za. Choć przyznam, trochę mniedziwią te kawałki, które pan ostatnio publikuje. Marnuje panswój talent. I to gdzie! Polskie Media, pan wie, że to podejrzanafirma? - Podpisałem kontrakt. Nie mam wpływu na postępowaniewłaścicieli. - Mimo wszystko. Szkodapana. - A gdybym miał coś dla pana, wziąłby pan? -Tozależy co - odpowiedział tamten ostrożnie. - Wywiad z Polonezem. -Z jakimPolonezem? Ztym. - Tak, z tym. ZJanemNiezgodą pseudonim Polonez. - Przecież on nie żyje. Został zabityw Nowym Jorku. Nie słyszał pan? Sami o tym piszemy. Właśnie zesłaliśmy numer do drukami. Rozmawiał pan z nim przed jego śmiercią? - On żyje. Wsłuchawce zapadła krótkacisza. - Jest pantego pewny? -Całkowicie. Właśnie sobiejemy śniadanie. - Może pan to udowodnić? -Tak. - No, to by było coś. Bukowskiniesłyszał w głosie swego rozmówcy nadmiernegozdziwienia. Czyżby naczelny "Kontry" odpoczątku o wszystkimwiedział? Umówiłsię z bandytą? Mimo wszystko wydało siętoBukowskiemuz nieprawdopodobne. Facet po prostu widziałjuż w życiu tak wiele, że niczemu się nie dziwił. 253. - To co, bierze pan? -Musiałbymnajpierw zobaczyć tekst. - Nie. Rozumie pan, że todla mnie gra trochę ryzykowna. Muszę wiedzieć,na czym stoję. Zresztą, pan Niezgoda jest gotówpójśćna całość, ale też chcemiećgwarancję, że to, co powie,będzie ogłoszone publicznie. - Jaką gwarancję? -spytał tamten podejrzliwie. - Pana słowo wystarczy. Krótkacisza po tamtej stronie świadczyła, że redaktor kupiłpochlebstwo. - Kiedy miałbybyć przeprowadzony ten wywiad? -Jeśli się pan zgodzi, to jak najszybciej. Jutro,możenawet dziś. - Zrobimu pan aktualnezdjęcie? Bukowski spojrzał pytająco na gangstera. Ten skinął głową. - Tojest realne. -W takimrazie ma pan to moje słowo. Niech pan dostarczytekst najszybciej, jak pan zdoła. Bukowski wyłączył telefon. Czuł siętrochę oszołomiony. - Widzisz, redaktorku? Mówiłem, że to będzie proste. To jestkapitalizm. Każdy kupi wywiad z Polonezem. Bukowski patrzył naswojego rozmówcę zrosnącympodziwem. Wyczyny,jakich dokonywał Polonez, wydawały się poza zasięgiempolskich gangsterów,nawettych, o których rozpisywały sięwszystkie gazety. Kim, do diabla, był JaśNiezgoda? Przecieżmimo znajomości karate, które uprawiałjeszcze za głębokiejkomuny, daleko mu było doSupermana. - Odpowiesz na wszystkiepytania,Polonez? -Bez przesady. O tym ja będę decydował. Ale możesz pytać,o cozechcesz. Bukowski wziął głęboki oddech. Po prostu zróbto, pomyślał. - KazałeśzabićDorotę? -spytał. Poraz pierwszy od początku ich rozmowy poczuł się naprawdęzagrożony. W oczach Polonezazobaczył błysk śmiertelnejnienawiści. Gangsterbłyskawicznie sięopanował. - Jeśli chciałbym kazać kogoś zabić, to najprędzej ciebie - powiedział już spokojnie. -Nie odpowiedziałeś na pytanie. - Boto nie pytanie,tylko pierdolona głupota. Byłemostatnina tej ziemi, który próbował Dorotę chronić. 254- Przed kim? -Spytaj, przed kimnie? A najbardziejprzed nią samą. -Bo była za bardzowścibska? Za dużo chciała wiedzieć? Naprzykład o tobie? - O mnie mogła wiedzieć, co by zechciała. -Więc o kim? - O ludziach, dla których wszyscy jesteśmy za mali. -Coto za ludzie? - Związek. -Radziecki? - nie wytrzymał Bukowski. Miał już dość tej rozmowy. Polonezbredził. Czego zresztą mógłsię spodziewaćpo Jaśku Niezgodzie? Że powie mu prawdę? Chybaupadł na głowę, kiedy zaświtała mu taka nadzieja. - Traktuj mniepoważnie, redaktorku -powiedział gangsterbezgniewu. -Bo pomyślę, że jesteś głupszy, niż myślałem. Pożałuję, żeniewziąłemkogoś innego. Wielka szkoda, że tego nie zrobiłeś, palancie,pomyślał Bukowski. Ale mimo wszystkoniebył tak lekkomyślny, żeby powiedziećto na głos. - Tomów jasno. Co za związek? Jakiśspisek, pajęczyna,ośmiornica? Kto to kupi? Nieżyjemy w serialu telewizyjnym, Polonez. - Zdziwiłbyśsię. Nie mówię, że spisek. Związek. Faceci, którzygrają z sobą od lat. Walczą przeciw sobie. Ale jak ktoś zzewnątrzzagroziinteresowi Związku, na chwilęsięjednoczą i niszczą go. - Wieszco, Polonez? Słyszałem legendy, że kiedy stałeś nabramce w klubie, ledwo odróżniałeśliterki. I że to Dorota nauczyła cięczytać. Zdaje się, że w twoim przypadku nic dobregoz tegonie wyszło. - Niewierzyszmi? Uważasz się za mądrzejszego? Kombinujeszsobie: Głupi Jaś, coon może kumać. Chyba to ty nie kumasz,redaktorku. Nawetto cięniczego nie nauczyło, co sam zarobiłeśpo własnym garbie? Pamiętasz porwanie? - Tak myślałem, że to ty kazałeśnasporwać. -Ja? A po cholerę? - Żebyzniszczyć komputerEsther idowody, które zdobyła; Dorota. -Śmieszny jesteś. Niszczyćdowody, które mogą mieć jeszczesto albo tysiąckopii? Ten ktoś wcale nie chciał ich zniszczyć. 255. - Tylko? -Wykorzystać. - Więc porwał nas inny gang? Jaki? - Jak na takiego sławnego publicystę to jesteś coś mało pomysłowy. Spodziewałem się, że powiesz mi cościekawszego. - Kto tu z kim przeprowadza wywiad? Ty mipowiedz. Nowięckto stałza porwaniem,jeśli nie ty? - A może policja? Może służby? O tym nie pomyślałeś? -Rozśmieszasz mnie. Mam to napisać? - Jasne. -W jakim celu? - Sam powiedziałeś. Chcieli zdobyć komputer EłkiGodlewskiej. Albo pani Goldman, jak wolisz. - Mogli jąpo prostuprzesłuchać. -Wiedzieli, że nic im nie powie. I co mieliby wtedyzrobić? Aresztować? Amerykańską dziennikarkę? Żydówkę? Narobićskandalu na cały świat? A tak zdobyli, co chcieli, a przy okazjizwalili winę namnie. Powiem ci, redaktorku, że w sumiemieliście sakramenckieszczęście. - Z jakiegopowodu? -Mnie się wydaje, że tobylidobrzy policjanci. - A moglibyć źli? -Mogli. Ci, co pracują dla Związku. Oniby was nie puściliwolno, tylkoschowali do piachu. I znów ogłosiliby, że to jakazałem was zabić. Elka byłaby dwunasta,a ty trzynasty. Bukowskiemuzrobiło sięnieswojo. Z jakiegośpowodu zacząłgodzić się z myślą, że Polonez niekoniecznie musiał kłamać. Jegoopowieści układały się w logiczny łańcuchz wypadkami, w którychBukowski uczestniczyłw ciągu paru ostatnich miesięcy. - A kogo naprawdę kazałeś zabić? -Nikogo. To wszystko oszczerstwa. Bukowski nieuwierzył. - Wszystkich pozabijał Związek? Gangster zaśmiał się. - Chceszmnie złapać? Ciągle maszmnie za głupiego, redaktorku. Jasne,że nie wszystkich. Większość wykończył ten świrDzikus. - On obciąża ciebie. -Jasne. Za to, że mnie sprzedał, załatwił sobie statusświadkakoronnego. Ale i na niegoprzyjdzie sprawiedliwość. 256- Odstrzelisz go. Polonez? - Co ty gadasz, redaktorku, odbiło ci? Po prostu wierzę, że kiedyśznajdą się nieprzekupni sędziowie, odważni prokuratorzy,którzywymierzą sprawiedliwość temu mordercy. - Na raziety jesteś oskarżony. -Jasne. Bo niektórzysędziowie i prokuratorzy też pracują dlaZwiązku. - Skąd wiesz? -To proste, drogi detektywie. Samdla niego pracowałem. -1 pracujeszdalej? -Nie. - Kiedy przestałeś? -Kiedy zażądali, żebym zabił Dorotę. Bukowski długo nie byłw stanie nic powiedzieć. Dopierogdycisza stała się niedo wytrzymania. Ze strachu próbował być odważny. - Polonez,co ty chcesz mi wcisnąć? Kto ci kazałzabić Dorotę? Jakiś tajemniczy Związek? Kto wto uwierzy? - Nie musisz mi wierzyć, redaktorku. Ty masz tylko napisaćwywiad. Reszta to nietwoja sprawa. - Ale ja chciałbymzrozumieć, dlaczego kłamiesz tak nieudolnie. -Ja nie kłamię - powiedział gangster,patrząc Bukowskiemuprosto w oczy. - Komu mogła zagrażać biedna Dorota? Oprócz, oczywiście,facetów,którym zatruwała życie? Był w rozterce. Chciałby przecież, żeby wersja Poloneza okazała się prawdziwa. Sam od kilku miesięcy próbowałznaleźć dowody, że jej śmierć nie była tylko kiczem wieńczącym kompromitującą erotycznąaferę. Wykazać, że zginęła, broniąc wyższychwartości. Jedyne, czego się dokopał, to możliwość, że handlowała amfetaminą. To mógłbyć tylko dowód na tymwiększą degrengoladę dawnej gwiazdy mediów. Naprawdę byłby szczęśliwy, mogąc ogłosić, że Dorota padła ofiarąpolitycznych rozgrywek. Aleto, co opowiadał mu Polonez, wyglądałopo prostu na bajki. - Nie próbuj mnie wkurzyć. -W głosie gangstera pojawiła sięzłowroga nuta. -Jesteś ostatnim, kto ma prawo źle o niejmówić. Z tym Bukowski byłby gotów sięzgodzić. To właśnie onzawiódłDorotęna całej linii. Ale JasiekNiezgoda wroli moralnejinstancji? Nie, to był po prostu kabaret. 237. -Nie chcę źle oniej mówić. - Westchnął. -Coraz mniej chcemisię wierzyć, że była groźna dlajakichś tajemnych sił. - Ja nie muszę wierzyć-powiedział Polonez. -Ja towiem. Słyszałeś, żenapisałaksiążkę? - Słyszałem. -Bukowski machnął ręką. -To mit. Gdzie ta książkajest? Nikt jejnigdy nie widział. - Nowłaśnie. To jest dowód. - Jaki dowód? Na co? - Że ją zabili, żeby ukraść książkę. Inaczejpolicja musiałabycośznaleźć w jej mieszkaniu. Choćby jakieś notatki. Ktoś wyczyścił mieszkanie i twardydysk jej komputera. - Skąd wiesz? -Dla mnie żadenproblem. - Gangster wzruszył ramionami. -Masz wtyki w policji? - zdziwił sięBukowski, choć przecieżniepowinien. -Naiwny jesteś, redaktorku. A jak bym żył? -Mam to napisać? -Jasne. - Nie rozumiem cię, wiesz? Jeślito prawda, co mówisz, a zostanie to opublikowane, spalisz wszystkie kontakty, jakie miałeś. Wszyscyzgodnie rzucą się naciebie jakwściekle psy. - Wali mnie to. Nadchodzi dzień sądu, redaktorku. - Jednak chyba naprawdę za dużo czytasz. Polonez. - Fakt, że dużo. Książkito potęga. Najlepszydowód, przezcozginęła Dorota. Oczami wyobraźni Bukowski już widział ten wywiad na łamach. Wyznania najbardziej poszukiwanego przestępcy RP, który wychwalamoc słowa pisanego. To byłobardziej absurdalne niż Mrozek. - Wiesz, co byłow tej książce? -spytał. - Z tobą jednym mogę o tym mówić szczerze, redaktorku. Jaki jesteś, taki jesteś,głupi,zakłamany,popieprzony, niezdolny dożadnejakcji, ale ty jeden cierpisz z tegopowodu tak samo jak ja. - Z jakiego powodu? -ŻeDorota tak się kurwiła. - Polonez! Bo nie będzieżadnego wywiadu. - Będzie, redaktorku, będzie. Wiesz taksamo dobrze jak ja, żesię szlajala jak najgorsza lampucera spod dworca. I cierpisz. Nobo dlaczegorobiła to ztakimi bucami? Jeszcze posełWaligóra,no, niechbędzie. Przynajmniej nie ma krzywej wargi. 258- A kto ma krzywąwargę? - spytał Bukowski martwiejącymgłosem, choć dobrze wiedział. -Przecież sam wiesz, redaktorku. Mirek Adler. Dziś wielki senator. A kiedyś? Mój kumpel spod banku. Wtedy wszyscy go lekceważyli, wołali na niego Warga. No i proszę, jaki się zrobił wielki. Nawet sobie kupiłmojągazetę. Uwierzył, że wszystko może,ma takich kumpli, że jak ich poprosi, topośląPoloneza na dnoEastRiyer. A Polonezwypłynął. Niespodzianka! Bukowski poczuł niemalfizycznemdłości. - Nie powiesz mi chyba, że Dorota także z nim. -Bolimnie to taksamo, jak ciebie. Możemy się tylko pocieszyć, że robiła to,żeby rozpracować Związek i opisać w swojejksiążce. - Zmyślasz,Polonez. Co ma wspólnego Waligóra z Adlerem? Topolityczne przeciwieństwa. - I tak ma być. Związekmusi obstawiać wszystkie kierunki. Prawicę,lewicę, przód, tył, górę i dół. Czerwonych, zielonychiczarnych. Taki z ciebie publicysta, a nie zauważyłeś, kiedy w Sejmieróżni lewii prawigłosują razem? No? Kiedy sięuchwala poważneustawy. Niejakieśpierdoły jak aborcja czy małżeństwa pedałów. Wtedy mogą się żreć jak psy. Ale gry losowe, cła, akcyzy, autostrady, biopaliwa to inna sprawa. Z tego ludzie żyją. Wiesz,co to jestprawo, redaktorku? Wielki przekręt - gangster zaśmiał się głośno. - To Warga piszeustawy. Sampowiedz, czy to nie komedia? Bukowski niewierzyłwłasnym uszom. Ściganygangster zacząłprzemawiać jak polityk, który postanowił rozbićaktualny układwładzy w państwie. Dokąd to mogło zaprowadzić? - Porównujesz się z senatorem. Polonez? - Czemu nie? Jak chcesz wiedzieć, chadzaliśmyna jednej smyczy. Że on skończył ekonomię, a ja zawodówkę? Żeon ma legalny biznes, a mnie ścigają listem gończym? Przypadek. Nie zapomnij tego napisać, redaktorku. Przypadek równieżsprawił, że Bukowski nie nocował w swoimmieszkaniu, kiedy ukazał się numertygodnika "Kontra", w którym zostałzamieszczony jego wywiad z Polonezem. Wieczór spę259. dził w towarzystwie Magdy Treli i jej kolegów wpubie Boogie-Woogie, który dla młodych dziennikarzybył podobnymmiejscem,jak dla ich starszych kolegóww pierwszych latach wolności Free,a potem Dym. Urósłwe własnych oczach,kiedy zrozumiał, że Trelachciała pochwalić się przed swymi rówieśnikami, że jest z nimwtak bliskiej zażyłości. Jeszczepoprzedniego dnia nie uchodziłza żaden autorytet. Nawet nie pamiętalijego wykładów na studium dziennikarskim, należeli do młodszych roczników. Wreszcie ze zdumieniem pojął, żerozeszła się już wieść o jego rozmowie z ukrywającym się gangsterem. To właśniesprawiło, żez dnia na dzień stał się kimś, wkogo towarzystwie było wartopokazać się w pubie. Coz tego, że był autorem"KluczydoEuropy"? Książka zainteresowała parę osób. Co innego znajomość z człowiekiem, oskarżanym okilkanaściemorderstw. Nawetsię nie oburzył. Pomyślał, żetakie jest życie. Nie bardzo pamiętał, jak do tego doszło, ale w końcu zaprzyjaźnił się zmłodymi. Do tego stopnia, że grubopopółnocy wylądowałw mieszkaniu,które wetrzechwynajmowali w starejkamienicy przy Krupniczej, niczym studenci. Było już blisko dziewiątej,kiedy obudził go telefon. Omalnieprzypłacił tego upadkiem z kuchennego stołu. W ostatniej chwilizorientował się,gdzie śpi,i zatrzymał się nakrawędzi. Spojrzeniewstronę podłogi przeżył tak, jakbynagle ocknąłsięna skraju dachu Błękitnego Wieżowca. Ledwo opanował naturalny w jego stanieodruch żołądka i w panice rozejrzał się wokół, czy nie skompromitował się w cudzym mieszkaniu. Potemnic już nie byłow stanie bardziej go przerazić. Toteż kiedy wreszcie odebrał połączenie iusłyszał schrypnięty jak w tanimfilmie głosmówiący "Jesteś trupem,bucu! ", wybuchnąłniepohamowanym śmiechem. Kiedy poprzednim razem grożono mu śmiercią, po pierwszym artykulew "Przyszłości", rzeczywiście trochę się przestraszył, przezkilka dni czuł się nieswojo. Powtórka wydałamu sięjuż tylkokomedią. Ten ktośpo drugiej stronie musiał się nieźle zdziwić, bodługo trwała cisza, zanimsię rozłączył. - Coty, guru, śmiejesz sięsam do siebie? Mówionomi, żenaszzawódprowadzi do różnychciężkich schorzeń, ale nie sądziłam,że dopadnie cię tak nagle. W progu,przecierając oczy, stała Magda Trela, w samych majtkachi podkoszulku. Zza jej pleców zaglądał dokuchnijeden260z tych młodych,odziany tylko w bokserki. Bukowski nawetbardzosiętym nie przejął. Cóż, taka jestkolej rzeczy, wszystko płynie,pomyślał odkrywczo. Potem przyszło mu do głowy,że możepowinien zadzwonićdo Esther. Pochwalić się. Niech sobie nie myśli, że jest ważniejsza,bo próbuje przeżyć w Tel Awiwie. On dokonał większej sztuki, przeprowadził wywiad z samym Polonezemi nie zginął. - Nie mniedopadło, tylko kogoś innego - odpowiedział, wciążdemonstrującnadspodziewanie dobryhumor. -Właśnieusłyszałem, że jestemtrupem. Aprzecież nie jestem. Nie widać? Dziewczyna popatrzyła naniego z niekłamaną troską. -1 to cię przyprawia o śmiech? Chybajestz tobą gorzej, niżmyślałam. - Nieprawda. To tylko świadczy, że torpeda trafiła w cel. - Oj, guru, guru. -Pokiwałagłową. -Jesteś dziecko. Wiesz,gdzie jest ten cel? Tutaj - stuknęłago palcem w środek koszuli. Zauważył, że nawetten niewinny gest nie spodobał się młodemu w bokserkach. - Na tym właśnie polega łowienie nażywca - grał nadal. -Łowienie na żywca polega na tym, że żywieczostaje zjedzony-odezwał się młody z wyraźną satysfakcją. Magda spytała macierzyńskim tonem:- Zrobić ci kawy, guru? -Jasne, tylkobezżadnego białego gówna, pamiętaj. - Coś ci się myli. To nie ja mam sklerozę. I też nieużywam białych gówien. -Ja tymczasem zbiegnę do kiosku, zanimwykupią cały nakład. Niewiele się pomylił. Spośródtrzech osób, które stały przednim, dwie kupiły "Kontrę". Na pierwszej stronie biłypo oczachwielkielitery: "Polonez sypie". Pod spodem widniało duże zdjęcie gangstera, trzymającego w rękach egzemplarz "Przyszłości",gdzie został opisany przez Bukowskiego jakozbrodniarz, który zlecił jedenaściezabójstw,a być może także dwunaste, DorotyMay. Podpis głosił: "To wszystko kłamstwa, redaktorze Bukowski! ".Kiedy wrócił, jego kawa parowała już w kubku. - Dzwoniła Jolka Hitler -odezwała się Trela ponuro. -Do mnie? - spytał,bo swoją komórkę zostawił nastole. -Nie, do mnie. -1 comówiła? 261. - Że jak chcę mieć dalej nadzieję na tę pracę w "Przyszłości",to mam się więcej z tobą niezadawać. -Dlaczego? - Bo jesteś trupem,guru. Zanim zdążył się przejąć, jegotelefon zadzwonił jeszcze raz. - Chcesz jeszczecoś dodać, palancie? -spytał. - Przepraszam, czy to pan redaktor Bukowski? -odezwał sięprzestraszonykobiecy głos. -Mówi sąsiadka. Pozwoliłam sobiezadzwonić,bo nikt nie wie, gdzie pan jest, a w nocybyłou panawłamanie. Policja już przyjechała. Bukowskidoznał przejmującegouczucia deja vu. Tyle że tymrazem radiowóz był oznakowany, pomalowanyna policyjne kolory. I nie działo sięto na Karmelickiej, tylkona placu Żydowskim,kiedy był już blisko swego mieszkania. Ale tak samowysiedlinaraz dwaj, a jeden z nich odezwał się:- Toco, przejedziemy się, panie redaktorze? -Co, znowu? - wykrzyknął. -Co zrobić. Tyle że my jesteśmyprawdziwi. - Alewłaśnie szedłem, bo było do mnie włamanie. -Wiemy, proszę się nie martwić. Mieszkanie zostałozabezpieczone. Obejrzy jepan później. - Mam nadzieję, że nie ma w nim żadnego trupa? -zażartował wisielcze. - Niech siępan na zapas nieprzejmuje. Jedźmy. Pani Kuc niemoże się pana doczekać. Samym włamaniem niezbyt się przejął. W mieszkaniu, którewynajmował, nie byłożadnych cennychsprzętów,nawet telewizora. Jedyną rzecz,na której mogło mu zależeć, czylilaptop, miałakurat z sobą. - Mimowszystko poproszę, żebypanowie jakoś udowodniliswoją tożsamość. Wyciągnęli legitymacje. Bukowski odetchnął. Wyglądały wiarygodnie. - Tylko ręce przy sobie,panowie, dobrze? -warknął. Zaśmiali się i pozwolili wsiąść do radiowozu bez pomocy. Dopierokiedyruszyli, spytał podejrzliwie:- A skąd wiecie, że'byli jacyś nieprawdziwi? -A mówiliśmy, żebyli? 262Zrozumiał,żerozmowa z nimi jest bez sensu. Mieli go tylkodowieźć. Obiecał sobie za to, że już on powie starszej posterunkowej, co otym wszystkim myśli. Ale zanim zdążyłotworzyć usta,Kuc zaatakowałapierwsza. - Ico pan, do cholery, wyprawia? -Słucham? Ze złościąuderzyła o biurko egzemplarzem "Kontry". - Co to jest? Dlaczego policja dowiaduje się o tym z gazety? - O wielusprawachw tym kraju policjadowiaduje się z gazety. -Niech pan lepiej nie przeciąga struny. Chce pan trafić dopierdla? Brakuje panu takiego doświadczenia zawodowego? - Pani mi jezałatwi? Byłbyto niewątpliwie największy sukces śledczy, na jaki panią stać. Chwilę stali po dwóchstronach biurka imierzyli sięwzrokiem, wreszcieKuc machnęła ręką i wskazała mu krzesło. - Niech pan da spokój, panie Adamie,i siada. Jesteśmy potejsamej stronie. - Doprawdy? Jakoś trudno mi ostatnio uwierzyć, żepolicjajest po tej samej stronie, co ja. - Niech pan,do cholery, słucha, comówię. Nie mówię, że policja, tylko żeja. Cośw jej głosie przekonało go, że nie grała. Zdziwił się. - A co się paninagle stało? -Magdamniedo pana przekonała. - Tak? -Nie potrafił do końca ukryć radości. - Tak. Nie ukrywam, że pana nie lubiłam. Alemoże nie jestpan taki, jak sądziłam. Magda uważa, że tylko przeżywa pan złyokres. - Skądże. Przeżywam świetny okres. Nie widać? - Poza tym przeczytałam pana książkę. -O! Zdaje się, że gdybydodawali po egzemplarzu mojej książki dowywiaduzPolonezem,stałabysię wielkimbestsellerem. - Przeczytałamwcześniej - powiedziała karcąco. -Ale dośćbajek. Dobrze, że pan wrócił dowłaściwego tematu naszej rozmowy. Czy panwie, copan narobił? -Wskazała na leżącą na biurku "Kontrę". - Myślę, że pani mipowie. -Gdyby pan do nas przyszedł przed publikacją, jużby panwiedział. 2G3. - Poco miałem przychodzić? Przecież śledziliście mnie, prawda? - Prawda. Zgubiliśmy was na zakopiance. Zaśmiał sięszyderczo. - Niechsię pan nie śmieje. To fachowcy. Zdążyli zmienićsamochód. - Pięknie! Inasza policja jest w takich przypadkach bezradna? - A pan co radziłbyzrobić? -Topanipowinna lepiej wiedzieć. Założyć blokady na drogach? - Nie wiadomo, czywtedy miałabym jeszczew ogóle okazję z panem porozmawiać. Anie chciałam pozbawiaćsię tejprzyjemności. Pomyślał chwilę. - Nie okłamuje mnie pani? -Nie. - To dobrze. Bo zacząłem już podejrzewać,że Polonez pracujedla was. - Pracował -przyznała. -Ale się, skurwiel, zerwał. Nie ufanam. - Trudno mu się dziwić. Więc tonieon zlecał te zabójstwa? - Towłaśnie nie jest jeszcze do końca wyjaśnione. Bukowski wciąż jej nie dowierzał. Za dużopaplała. Nawet jeśli już lepiejo nim myślała,nie powinna mu zdradzać takich rzeczy. To było podejrzane. Wciąż próbowała nim manipulować. W jakim celu? -Dał się pan zmanipulować, panie Adamie. Jakbyczytaław jego myślach. Spojrzał nanią pytająco. - Polonezowi -dodała. -Chciał, żeby ludzie uwierzyli,że tonie on jestzabójcą, aleDzikus. Wten sposób upolowałby dwiekaczkijednymstrzałem. Dzikus nie mógłby być świadkiem koronnym, więc cały aktoskarżenia przeciw Polonezowi można bywrzucić do kibla. I wtedy naświadkakoronnego mógłby namzaproponować samego siebie. -Żartuje pani. Od kiedyto wywiad w gazecie jest dowodem? - Dowodem nie jest,ale wie pan, opinia publiczna. Gdybyudało się wywołaćpowszechne oburzenie, że zabójca dostał status świadka koronnego. A gdyby jeszcze pan Waligóra rzeczywiście został ministrem spraw wewnętrznych. Oto, doczego zostałpan użyty, panie Adamie. - Niech mniepani nie przeraża- powiedział głuchoBukowski. 264- Nie chciałam pana przerazić, panie Adamie - powiedziałastarsza posterunkowa Kuc tonemdziwnie macierzyńskim. -Wręcz przeciwnie. Teraz będzie panu potrzeba dużo odwagi. - Samto wiem. -Nie wiepan. To znaczy, nie wie pan wszystkiego. - To niechmi pani wreszcie powie. -Narąbał pansobie. Nie tylko bandyci są na pana cięci. Wkurzył pan policję,ABW, może nawet kontrwywiad wojskowy. Niemówiąc opolitykach, którzyw takich sytuacjach czują się solidarni, choć na codzień jeden drugiego utopiłby w łyżcewody. Wszystkimpsuje pan robotę. - Bo to wszystko jedna klika? To chciała panipowiedzieć? Jateż tak podejrzewałem. - Panie Adamie, niech pan mnienie uważa za głupią gęś. Niech się panu nie zdaje,że jest pan jedynym samotnym szeryfem świata. Niektórzypolicjanci też mają taką dziwną manię, żenaprawdę chcą łapać bandytów. A pan wszystko popsuł. -Nibyw jaki sposób? -Ostrzegł pan tych facetów. - Przyjaciół Poloneza? -Przeciwnie,jego wrogów. Mieliśmy ich jużna celowniku,łącznie z tym panem senatoremz krzywą wargą. Teraz zaczęligwałtownie zacierać ślady. - Niemożecie im przeszkodzić? -Nie za bardzo. Są dobrzy. Chyba powinien pan jeszcze coświedzieć. Tylkopod słowem honoru. - Ma je pani - przerwał jejniecierpliwie. -Dziś wnocy Dzikus powiesił się w celi. Bukowski zmartwiał. - To znaczy, że nie ma już świadka koronnego? -Dokładnie. - Wierzy pani, że sam to zrobił? -Nie wierzę. Tymgorzej dlapana. Widać, żezacierają śladybardzo dokładnie. - Co tooznacza? Że Polonez jednak jest winny tych wszystkich zbrodni? I teraz, kiedy już wykonałemzadanie, będzie sięchciał mnie pozbyć? -Może tak, a może nie. Jak nie on, to kto inny może próbować pana uciszyć. W gruncie rzeczy niewiele pan wie, ale oninie265. są pewni, ile udało siępanuwywęszyć. Dzisiejsze włamanie tonajlepszy dowód. - Nie przesadza pani? Możeto zwyczajni złodzieje? - Tak pan myśli? Coś panupokażę. Sięgnęła po myszkę włączonego komputera. Kliknęłakilkarazy i uruchomiła Picture Yiewer. Na ekranie wyświetliło siękolorowe zdjęcie. - Poznaje pan swój stół? Na stole leżał egzemplarz "Kontry",przybity do blatu wielkim, jakby rzeźnickim nożem. - Wydajesię, że raczej niczego nie ukradli. Nawet nie próbowali. Szukali pana. Wyszli,kiedy tylko sięprzekonali, że mieszkanie jestpuste. Zostawili tylko to. Bukowskiemu całkiem przeszła ochotado śmiechu. - Powinienem poprosić o ochronę? Pokiwała poważnie głową. - Ale nic darmo -powiedziała. -To znaczy? - Będzie pan naszą przynętą. Wzruszyłramionami. Od dawna spodziewał się czegoś takiego. - Amam wyjście? -Raczej nie. W każdym razie żadnego lepszego. Przypuszczam, że gdybyodmówił pan współpracy, musielibyśmy panazamknąć. - A to wpędziłobymnie w taką depresję, że mógłbym się w celipowiesić, prawda? -Kto wie? Więclepiej niech pan już nicnie kombinujenawłasnąrękę. Proponuję panu uczciwy układ. Mówiąc między nami, już by pan siedział, gdybym nie przekonała kogo trzeba, żenawolności bardziej się pan przyda. - Ma pani aż taką siłę przebicia? -spytałz podziwem. Zbyła tęuwagę milczeniem. Bukowski wziął głęboki oddech. - Dobrze,to comam robić? -Umówić sięna wywiad z senatorem Adlerem. - Pani chyba żartuje. Przecież onsię teraz ze mną nieumówi. - Oczywiście, że sięumówi. Nawet nie zdajepan sobie sprawy, jaki od rana stał się pan sławny. Terazkażdy politykspotkasię z panem wciemno. Przez najbliższe dwa tygodniepana na266zwiskobędzie dawać gwarancję, że tekst przeczytają miliony,bę. dzie cytowany w radiu i wszystkich telewizjach. Ręczę panu, żeAdler teżsię na to złapie. Marzytylko o tym, żeby przeciągnąćpana na swoją stronę. Będzie chciał sięwybielić i przy okazji pogrążyć wrogów. - Czylikogo? :- Ba! Gdybyśmy to wiedzieli, możenie byłby nam pan potrzebny. Więc zrobi pan ten wywiad i opublikuje w"Przyszłości", a potem zobaczymy, co dalej. - W "Przyszłości"? -wykrzyknął. -Niech pani zapomni. Dlapani Jabłońskiej już jestem trupem. Nie ma mnie. Sama to powiedziała. - Panu? -Nie, zemną nawet gadaćnie chciała, ale. - Widzi pan! Ludziewnerwach wygadują różne rzeczy. Do tejpory na pewno jużsobie przemyślała sprawę. No, niech pandoniejzadzwoni isam się przekona. Popatrzyłna policjantkę z niedowierzaniem, zanim posłuszniewybrał numer naczelnej "Przyszłości". - Tu Bukowski - zaczął niepewnie. -No,nareszcie! - zawołała Jolka Hitler. -Gdzie ty się podziewasz? Jest dla ciebie robota. - Zaczekaj, niech zgadnę. Wywiad z panem Krzywą Wargą? - Wyrażajsię onim z większym szacunkiem. To poważny polityk,niezależnie od oszczerstw, jakie na niego rzucają przestępcy, poszukiwani listami gończymi. Ale skąd wiesz? - Nie wiem. Pomyślałem tylko, że tak właśnie powinna postąpić redaktorkauważana powszechnie za kolekcjonerkę sukcesów. - Tak? -spytała podejrzliwie. -No i dobrze myślałeś. Do roboty. Bukowski czułrosnące oszołomienie. - Jak pani tego dokonała, pani Renato? -odważyłsię zwrócićdo policjantki po imieniu. Zaśmiała się. - To niebyło takie trudne. Sampan wie,że w tym kraju wszyscyna wszystkich coś mają. Trzebatylko znaleźćodpowiedniegodziennikarza. Na szczęście, na was też są kwity. Zdaje się wam,żejesteście wielką czwartą władzą. Zwalniacie ministrów, premierów. A naprawdęto inni ichzwalniają waszymi rękami. 267. 43Na promocję książki Krystyny Bukowskiej przyleciała z Tel Awiwu Esther Goldman. Bukowski wyjechał po nią nalotnisko,choćnawet niezawiadomiła go oswojejwizycie. Blumenfeld wygadałsię przypadkiem. Poeta przyjął za pewnik, że Bukowskiwie o wizycie, i zadzwonił zpytaniem,czy nie mógłby się z nim zabrać. A on zupełniezapomniał, co Esther przyrzekła kiedyś jego matce. Zresztą, nigdy nie brałtejobietnicy poważnie, wydawała mu sięzwykłą, niezobowiązującą uprzejmością. - Uwielbiam powitania na lotnisku. Wiesz, ta niepewność,czysamolot wyląduje. Czuję wtedy dotknięcie wieczności. Oczywiście,jeśli nie będę wam przeszkadzał - zastrzegłBlumenfeld. - Coś ty! Będzie nam obojgu milo - odpowiedział Bukowski,nie zdradzając się zeswoją niewiedzą. Ledwo poetawsiadłdo samochodu, zacząłsię usprawiedliwiać:- Wybacz, że cięfatygowałem,mogłem wziąć taksówkę, ale totylko pretekst. - Do czego? -Dowiedziałem się, co Dorota miała na Krasonia. Bukowski spojrzał na niego zdziwiony. Do tej pory nie wierzył,żeBlumenfeld naprawdę mógłby się na coś przydać. Sądził, żetylkochciał dodać sobie ważności. - Co takiego? -spytał. - Krasoń był wtyka. -Ach, to. Wiem. Polonez go szantażował. - Nie wiesz. Był wtyka od początku. Został zwerbowany jeszcze na studiach. Bukowski dopiero teraz spojrzał na poetęz powagą. Poczuł,żeto prawda. - Aksamit wie? -Jeszcze nie. Będzie heca, jak się dowie. Wyobrażasz sobie? W "Wolnym Słowie" przez cały czas mieli szczura. Aksamit,jakgo znam, odrazu ogłosipubliczne potępienie zdrajcy. Może zresztąKrasoń tego nie dożyje. - Myślisz, że to onmógł. Dorotę. - To już twójkłopot. Ja nawetnic nie chcę wiedzieć. Przez resztę drogi na lotnisko milczeli. 268Esther też byłazaskoczona, kiedy przeszła przez bramkęi zobaczyłaBukowskiego. - Cóż to? -Objął ją i nachylił się do jejucha. -Obraziłaśsięna mnie? Muszę dowiadywać się od ludzi? - Niechciałam się narzucać. Nie byłam pewna, co sobie terazo mnie myślisz. Ściągnęłam na ciebie kłopoty. - Ty? Nikt nie mógłzrobić tego skuteczniej ode mnie -powiedziałizanim wypuścił ją z objęć,spytał szybko: - Zobaczymy się później? - Kiedy tylko zechcesz. Musiał przyznać, że matkana starość objawiła niemały talentdo marketingu. Zanimjeszcze jejwspomnieniaujrzały światłodzienne, zapewniła sobie sprzedażw samym Krakowie co najmniej tysiąca egzemplarzy. Po mieście od tygodni krążyły pogłoski, co to będzieza skandal. Tym bardziej że na wydawcy wymogła obietnicę,by przed dniem wydania nie ujawniłnawetjednej linijki. Wszyscy balisięwięc na zapas. Wśród aktualnej elity miasta było sporo osób mającychpowodyobawiać się tego, co wiedziała starsza pani. Nie tylko przefarbowani komuniści. Prawie każdy miał coś do ukrycia z przeszłości swojej albo swej rodziny. A Krystyna Bukowska zachowałaniebezpiecznie dobrą pamięć. Nie zapomniała, ktowysługiwał sięNiemcom, kto komunie, ktowzbogacił się na Żydach, a kto napaństwowym. Ktoniewinnych skazywał, a ktotylko donosił. A nawet kto był świnią tylko prywatnie. Bukowskipodejrzewał, żematkazechce zemścić się na tych,którzy zaszczulijejmęża. Najwięcej złości miała prawo czuć doWiktora Kowalskiego. Nie miał nic przeciw temu, żeby dokopałastaremu. Dorota, gdyby żyła, też zapewnenie broniłaby swegoojca. Bał siętylko jednego; żeby matka nie zawarław książce jakichśgłupich aluzji do przodków Kowalskiego, prawdziwych czynie. Podwieloma względami była osobą godną podziwu, ale podtym jednym nieróżniłasięwiele od byle krakowskiej kołtunki. Od lat wysłuchiwał, że ktoś, ktoprzyjechał do Krakowa rosyjskimgazikiem, w mundurzearmii Berlinga i od razu został szefem tworzonej gazety, nie mógł nie być Żydem. - Mamo, teraz już chyba możesz mi zdradzić, czego powinienem się obawiać? -poprosił tużprzed wyjazdem. -Nie chciałbymdać się za bardzo zaskoczyć. 269. Promocja miała sięodbyć wKlubie pod Gruszką. Wydawcom niezbyt sięten pomysł podobał. Krzywilisię, że tam sięteraz nie chodzi, że lepiej byłoby znaleźć miejsce aktualnie bardziej, jakmówili,trendy. Ale Bukowskasięuparta. Oświadczyła, że nie rozumie,coznaczy "trendy", niemal wszyscy bohaterowiejej wspomnień spotykali się kiedyś w klubie dziennikarzy, więc onanie wyobraża sobieinnego miejsca. Oczywiście postawiła na swoim. W ten sposób swoją promocję związałajeszcze mocniej zosobą Wiktora Kowalskiego. Boto właśnieon byłojcem chrzestnym klubu. Takjak w zimie1945roku z pistoletem w dłonizaanektował "dom dziennikarzy", takw kilka lat później wymógł napartyjnych władzach przekazanielokalu, w którym miało kwitnąć życie towarzyskie ludzi prasy. - A czegoty się możeszz mojej strony obawiać, Adasiu? -spytała zdziwiona. -Myślałeś, że matka mogłaby ci zrobić jakąśbrzydką niespodziankę? Napisać coś, co by ci zaszkodziło? Ależprzeciwnie,ja bymchciała, żeby moja pisanina przysłużyła siętakże twojej książce. Chciałam tylko pokazać, że nie wziąłeś sięznikąd, że stoi zatobą tradycja rodziny nie gorszej od innych rodów, za przeproszeniem, krakowskich. - Nie wątpię, mamon - powiedział. -Chodziło mi raczejo twoje rozrachunki, o którychtakhuczyna mieście. - A, tu cięboli. No cóż,ta brzydka strona to też część naszejtradycji. Pewnie cichodzi omoje rozrachunki z panem WiktoremKowalskim, dawniej towarzyszemKowalskim? - Jak na to wpadłaś, mamon? -Znamcię, mon fils. No cóż, nie sądziszchyba, że przedstawiłamgo jako dobrego ducha krakowskiej prasy? Gdybym tak zrobiła, na mojejpromocji ukazałby sięarchanioł Michał i mieczemognistym spalił moją książkę. Pan Kowalski był kanalią i tyle. Niech przed śmiercią chociaż o tym przeczyta. - Nieudawaj, mamon, że nie wiesz, o co mi chodzi. Starsza panispojrzała na niego figlarnie. - Nie obawiaj się, Adasiu. Twojamaman czasem tylko niestosownie żartuje. Naszanacjama to we krwi. Bukowski poczułsiędumny ze swojej matki, kiedy stanęła naprzeciwkosali nabitej jakrzadko,przyjmując bez zażenowaniagrzecznościoweoklaski. Tylko wciąż się bał, żeby czegoś nie palnęła, żeby sięnie wygłupiła. 270- Czyżbym się pomyliła? - Rozejrzałasię wokoło. -Państwochyba przyszli naspotkanie zjakąś bohaterką serialu telewizyjnego? Nie?Wolą państwo mnie? Mająpaństwo rację. To, czegosię w życiu napatrzyłam, wystarczyłoby na dziesięćseriali. Teraz kupiłapubliczność na dobre. Świadoma tego usiadłai wyjęła papierosa. - Mówionomi, że teraz palenienie jest w modzie,aletakiemu zabytkowi jak janależą się specjalnewzględy. Zabytki wyma! gają stałej konserwacji. Powiedziawszy to, spokojniezapaliła. Nikt nie zaprotestował. Dopiero wtedy prowadzący spotkanie dziennikarz został dopusz: czony do głosu. i - PaniKrystyno, gdyby pani miałanajkrócej wyjaśnić powód,' dla którego napisała pani swoje wspomnienia, to jakby pani to; ujęła? -Wkurzenie, młodyczłowieku. Osoby, które słabiej znały Krystynę Bukowskai nie wiedziały,że czasem potrafi używać języka zadziwiająco współczesnego,niekryły zdziwienia. - Jak to, wkurzenie? -Tak to. Szlag mnie trafia, młody człowieku,kiedy patrzęnaten kraj i widzę, żemamy podobnopiętnaścielat wolności,a nicsię nie zmienia. - Naprawdęnic? -spytał dziennikarz, wyczuwając, że takipogląd może się niespodobać potencjalnym nabywcom książki. - Ma pan na myśli, że w wolnej Polscemoże pan sobiebez kłopotu kupićpiwo w każdejbramie? Ma pan rację, młody człowieku. Toprawdziwy cud. Niewątpliwe, historyczne osiągnięcie naszej przemiany ustrojowej. Ja mówię o tym, co mamy w głowach. Wciąż tęsamą sieczkę. - Tę samą, coza komuny,pani Krystyno? -Może tę samą, a może nową. Wszystkojedno. Sieczka pozostaje sieczką. Wciąż kreuje się fałszywe wielkości, fałszywe mądrości i fałszywe świętości. Impreza promocyjna potoczyła się swoją koleją. Aktorzyczytali fragmenty niezbytskandaliczne, raczejzabawne, jakby autorka chciała bardziej obśmiać Kraków i jego wielkości, niż chłostać je biczemkrytyki. Dziennikarz takdobierał pytania, żebypodsycićciekawość i skłonić jak największą liczbę obecnych do271. kupienia książki. Bukowski zaczął się jużuspokajać, kiedy siedząca obok Esther nachyliła się do niego. - Przyszedł Kowalski- szepnęła. Nie odwrócił się, aleod tej chwili czulmrowieniew plecach. Byłpewny, żestarynie przyszedł tu na darmo. Z jego obecnościniemogło wyniknąćnicdobrego. Inie trzeba było na to długo czekać. Wykorzystałpierwszydogodny moment, żeby zabrać głos. - To, co pani napisała o mnie, to wszystko nieprawda! -Prawie krzyczał. Zapadłacisza. Bukowska powolnymi ruchami wyjęłakolejnegopapierosa. Dziennikarz usłużnie pstryknął zapalniczką. Zaciągnęła się głęboko i wypuściła kłąb dymu pod sufit. Kowalskipierwszy nie wytrzymał napięcia. - Słyszy pani? To nieprawda! - Wodróżnieniu odpana, panie Kowalski, nie jestemgłucha. Co nieprawda? Przecież pan nie wie,co o panu napisałam. - Na pewno nic dobrego. -Bo o panunie ma nic dobrego donapisania. Panniszczyłludzi, panie Kowalski. Gotów był pan na każde świństwo, byle utrzymać się u żłobu nakażdym etapie. - Paninicnie wie. Pani kłamie. - Topan kłamał całe życie, panieKowalski. Bukowskiczul się coraz bardziej nieswojo. Ci starzy ludzie,obrzucający się nawzajem inwektywami, wyglądali żałośniei śmiesznie. Pewnie też by się śmiał, gdyby nie chodziło o jegomatkę. - Paniksiążkajestnic niewarta - wykrzykiwałKowalski starczym, łamiącym sięgłosem. -Moja córka chciałanapisać prawdziwą książkę. Dlatego zginęła. W tej chwili nawet niczegonieświadomiwidzowie musieli zrozumieć, że stary jest szalony. Bukowska była bezlitosna. Podniosła się, energicznie zdusiła papierosa w popielniczce i wyciągnęłaoskarżycielsko palec w stronę Kowalskiego. - O nie, panieKowalski. Pandobrze wie, jaka była prawdziwaprzyczynajejśmierci. To pan, nawet stojącnad grobem, nie zaprzestał swoich intryg. Uroił pan sobie, że w pana wieku jeszczewróci pan do polityki, jeszcze będzie pociągałza sznurki. Znów272chciał panniszczyć innych. Zaczął pan swoje intrygi iwplątałw nie córkę. Zginęła przez pana. Bukowskiukryłtwarz w dłoniach. - Mama, co tywyprawiasz - szepnął. Mimo tego incydentu, promocja zakończyła się pełnym sukcesem. KrystynaBukowska rozdała kilkadziesiąt autografów. Później udzieliła dwudziestominutowegowywiadu Esther Goldmandla prasy nowojorskiej i izraelskiej. Dla uczczenia tejokazji starsza pani zaprosiła swojedzieci na kawę i ciastka do Noworola,jak za dawnych lat. - Jak mogłaś powiedziećcoś takiego publicznie,maman? -spytał Bukowski z pretensją w głosie. - Przecież nawetjeśli Kowalskiwciągnął Dorotę w swoje polityczne intrygi, nie mogłaś tegowiedzieć. -Och, to był tylko taki chwyt marketingowy - powiedziałaprzepraszająco. - Przyznasz,że nadążam za duchem czasów? Wydawca sprzedał wszystkie egzemplarze, które przyniósł ze sobą. - Boże! -Pokręcił głową. -I ty sięoburzasz, że w telewizyjnych reklamach kłamią. - Ja nie kłamałam. -Tylko trochę zmyśliłaś. - Miałam intuicję. Widziałeś, jak się Kowalski zmył? Bez jednego słówka. To znaczy, że trafiłam w samo sedno. - Jasne, żesięzmył. -Bukowski wzruszył ramionami. -Dziwięsię, że po prostu nie dostał apopleksji. - Wiesz, toja ci się dziwię - wtrąciła się siostra. -Czegochceszod mamy? Żal ci tego starego łajdaka? Nierozumiemcię. - To dla mnie nie nowina - odgryzł się. Nie rozwijał dłużej tematu. Niebyło sensu zarażać matkęi siostrę niepokojem, który godręczył. Jeśli przypadkowo miałarację,to Kowalski wciąż był bombą z opóźnionym zapłonem. Cojeszcze mógł wiedzieć? I o kim? Może jednak prawdziwe byłypogłoski, że przez pół wieku gromadził kwity na różnych ludziliczących się w kraju i za komuny, i teraz. Małokto brał to poważnie, choć wszyscyzdawali sobie sprawę, że to, co stary wie,mogłoby jeszcze dziśwysadzićw powietrze półobecnego parlamentu. I puścić w skarpetkach paru gości z listy najbogat273. szych Polaków. Jednak najwyraźniej nie miał żadnych dowodów. W przeciwnym razie nie żyłbyprzecieżw swojej norzez emerytury. Ajeśli wszyscy sięmylili? Jeśli stary się czaił, żeby uderzyćw najmniej spodziewanym momencie, wziąć odwet na tych, którzy skazali go na śmierć za życia? I jeśli rzeczywiście nakłonił Dorotę, żeby i ona się odegrała przy jego pomocy? Dał jejdo rąk cośgroźnego? Teraz Bukowski był niemal pewny, że Kowalskigo okłamał, że prawie na pewno miał jakieś notatki Doroty. Musiałdo nich dotrzeć, zanim ktośgoubiegnie. Nie byłonaco czekać. Matka i tak nie chciała, żeby odwiózł ją do domu, uważajączapewne, że kawaw Noworolu załatwia sprawę rodzinnychkontaktówna najbliższy czas. Bukowski widział, że ją denerwuje swąobecnością wKrakowie i powrotem do codziennej gazetowej roboty. Wolałabygo widzieć nadal w Paryżu, opromienionego sławą autora głośnej książki, którą podobno miał w rękachsam prezydent. Nigdy nie ukrywała, że nieceni dziennikarzy, a teraz też skorzystała zokazji, by to przypomnieć. - Ja swojąksiążkę skończyłam. Aty,Adamie? Jak długo jeszczebędziesz trwonił swój czasitalentnagazetowe chałtury? - Nadal masz w pogardzie liniowe dziennikarstwo, maman? -To psizawód, mon fils. A dziś bardziej niż kiedykolwiek. TelefonKowalskiego milczał, Bukowski poszedł więc z kawiarniprosto na Grodzką. Tym razem na klatce schodowej paliłosięsłabeświatło. Na pukanie nikt nieodpowiadał. Mimo to Bukowski nie dawał za wygraną, aż uchyliły się sąsiednie drzwi. Byłowystarczająco jasno, by wszparze ujrzał niewysoką staruszkę o bardzo białychwłosach. - Przepraszam, czypani nie wie, gdziejest pan Kowalski? -zdążył spytać, zanimznikła. - My z tym panemnie utrzymujemyżadnych stosunków -usłyszał głosikdrżący oburzeniem. -Niemówiłem zaraz ostosunkach. - Nie darował sobie odpowiedzi w swoimstylu, aledokończył już do zatrzaśniętych drzwi. Był gotów dobijać się nadal, kiedy w kieszeni odezwał sięjegotelefon. Usłyszałgłos Pawła Zielonego:- Samochód Horoszkizostał ostrzelany! 274Młodszy inspektor Horoszko wyjechał tego dniado Katowicwczesnym popołudniem. Wreszcie musiał odbyć długo odkładanąrozmowę zGrzegorzem Patelą, szefem spółki ochroniarskiej Hercules. Śląska firma, zgodnieze swąnazwą, była potężna, kilka razy większa od biznesu Horoszki. Działała też na znacznie większymobszarze. Patelą, dawny major SB, był jej jedynym właścicielem. Tak przynajmniej wynikałobyz rejestru sądowego. Przyjął Horoszkęw skromnym pokoiku, wynajętym w dawnym biurowcu jakiegoś zlikwidowanego przedsiębiorstwa w Szopienicach. - Tu możemy gadaćbezpiecznie- zapewnił. -Lokal jestsprawdzony. - Ja niemam nic do ukrycia - powiedział suchoHoroszko. Patelą patrzył na niego długo spod nawisłych powiek. Były dowódca niejednejgrupy specjalnej przekroczył już sześćdziesiątkę, krótko ścięte włosy mocno posiwiały, twarz ułożyłasię w fałdy. Ale wciąż przypominał gotowego do szarży byka. - Aja mam? -Tak myślę. Siedzieli po przeciwnych stronachbiurka,długo mierząc sięwzrokiem. - To ty chciałeś się za mną spotkać. Zaprosiłem cię. A ty mi ubliżasznamoim własnym terenie - odezwał sięwreszcie gospodarz. -Niemiałem zamiaru ci ubliżyć -odpowiedział Horoszko. -Mówię tylko o faktach. - Że niby comam do ukrycia? -Ty wieszi ja wiem. - Chcesz się wpieprzać w nie swoje sprawy? Oco cichodzi? - To ty zacząłeś wpieprzać się w moje. Wypychasz mnie zmojego terenu. Moich ludzi próbujesz podkupić albo zastraszyć. Coto ma znaczyć? Zacząłeś wojnę? W ostatnich tygodniachfirma Hercules, wcześniej nieobecnaw Małopolsce, wygrałakilka przetargów naochronę obiektów,które wcześniej ochraniał Horoszko. Młodszy inspektor miał powody sądzić,że nie była to uczciwa konkurencja. Spośródklientów, którzyzostali przy nim,dwajpadliprzed kilkoma dniami ofiarą napadów. Nieustaleni do tej pory sprawcypodpalili biurowiec w Nowej Hucie, a wkilkunastu domkach pilnowanego przez Horoszkę osiedla275. jednej nocy powybijano szyby i otruto kilka psów. W obuwypadkach strażnicymusieli ulec wobec liczebnejprzewagi napastników. Horoszko był niemal pewny, że za tymi atakami krył siębyły esbek. Patela uśmiechnął się samymi oczami. - Co chcesz? Mamywolny rynek. Czy nie oto Solidarność walczyła? - Gówno,niewolny rynek. Dajesz łapówy. - Udowodnij. -Nie muszę nic udowadniać. Mieliśmy układ. Złamałeśgo. Poczułeś się taki mocny, że możesz wszystkicholewać? Ciekawe,dlaczego właśnieteraz, kiedy rządy twoich kumpli przechodzą dohistorii raz na zawsze. - No, no? Faktycznie, ciekawe. Może ty mi powiesz? - Powiem. Liczysz nato, że będą cię osłaniać także ci, co terazrwąsię do władzy. Że po nowych wyborachdla ciebie nic się niezmieni. Wiem,że udało ci się przechwycićkwity naróżnych ludzi. Także tych z prawejstrony. Naprawdę myślisz, że na ciebienie majuż żadnych kwitów? Jesteś pewny, że udało ci się wszystkieskasować? - Blefujesz. Nigdy nie było na mnieżadnychkwitów. Ja tylkosłużyłem wiernie krajowi. Natakim posterunku, na jakim mniepostawiono. - Słuchaj, nie przyjechałem tu rozmawiać o twojej wiernejsłużbie. Zostałeś za nią odpowiedniowynagrodzony. - To po co przyjechałeś? Mówśmiało. Przecież wciąż jesteśmykumplami, mam nadzieję? - Przyjechałemsię dogadać. Oco ci chodzi? Chceszmnie zastraszyć? Czy ktoś cię do tego wynajął? - Nie wiem, oczym mówisz. Oniczym niemampojęcia. - Nawetotym,kto napadł na moje obiekty? -Nie mam z tym nic wspólnego. Po starejprzyjaźnimogę popytać. A może. Nie wiem, pewnie to tylko takie gadanie, ale chodzą plotki, że niepotrzebnie węszysz koło tej dziennikarki. Komuto służy? - Tylkosłyszałeśplotki? Sam nie przyłożyłeś ręki? - Nigdynie powtarzam dwa razy. -To dobrze. Niebędziemy wchodzićsobie w drogę. To jak, dogadamy się? - Zależy, jakie są twoje warunki. 276- Powieszmi,gdziejestPolonez, a ja zapomnę,komu dałeśw łapę, żeby przejąćochronę gmachów publicznych. Jak widzisz,nawet nieupominam się omoje straty, tylko odobro wspólne. Patela dłuższą chwilę przyglądał mu sięciężkim wzrokiem. Potem spytał:-Jesteś okablowany? -Chcesz się przekonać? Mam sięrozebrać? - Masz się za Marilyn Monroe, Horoszko? Nie mam ochoty natwójstriptiz. Możesz mieć mikrofon w brzuchu, w uchu, w tyłkualbo wszczepiony do mózgu. Technika poszła do przodu. Ja tu niemam rentgena. Więc wystarczy mi twoje słowo. Przecież jesteśznanym harcerzykiem. To co, dałeś się okablować czy nie? - Nie. Przecież mnie znasz. - Tylko spytałem. Ale codo propozycji, to muszę cię zmartwić. Twójtowarjest bez wartości. Znów blefujesz. Nikomu nie dałemwłapę. Sami przyszli do mnie na kolanach, bo trzęsą gaciami, żelada dzieńzaatakują nas terroryści. Horoszko w milczeniu sięgnął do tekturowej teczki, wyjąłz niej kserokopię jakiegoś dokumentu i bez słowa położył przedPatela. Ten przyjrzał się kartce z niewzruszoną twarzą, apotempokręciłgłową z uznaniem. - No, no! Dalici to na piśmie, ciulezłamane? Użyłeśprzemocy,czy jak? - Miałem na nich kwity mocniejsze niż twoje pieniądze. -No dobra, cwaniaku, wygrałeś. Odpuszczęci te gmachy, całkiem gratis. To niezła kasa. - Nie są mi do niczegopotrzebne. ChcęPoloneza. Były esbek sięskrzywił. - Kolaborujesz, Horoszko? -Chcę go dla siebie. - Po co ci? Chceszsobiepowiesić jego skórę na ścianie? - Moja sprawa. -A ja i tak wiem. Tobieteż zawróciławe łbie ta dziennikarka? - To byłkawał kobiety. -Nieda się ukryć. Zmarnowałją ten pismak. - Nie wiem,kto ją zmarnował,Patela. Ja tylko chcę siędowiedzieć,kto ją zabił. - Jesteśgłupi, Horoszko. Jakie to ma znaczenie? Dla takiejbzdury chcesz zaryzykować wszystko? 277. - Nie twoja sprawa. Ja ci proponuję interes. - Takie interesyto wiesz, co ja mogę? Zresztą, nie mam pojęcia,gdzie on jest. Nikt tego nie wie. Urwał się. Mówią, że tenciulpracujedlapsów. Patela, co ty bredzisz? To my jesteśmy psy. Zapomniałeś? - Masz rację, my jesteśmy prawdziwepsy. On pracuje dla tychkundli, co są teraz. - Nie wiem, dokogo mi bliżej. Kryjesz mordercę. - Mów, co chcesz, Horoszko. Żadnego interesunie będzie. -Demonstracyjnie przedarł kserokopię na pół. - Wiesz, że wystarczy jeden mój telefon, a te wsiarze wszystko odwołają. Powiedzą,żeich zastraszyłeśw niedozwolony sposób. - To twoje ostatnie słowo? -A czego się spodziewałeś? Nie mamdo ciebie urazy, Horoszko. Dlamnie dalej jesteśmy kumplami. Ale szantażować się niedam - powiedział Patela. - Jestem pies, a nie kapuś. Informacjami niehandluję. Nawet gdybymwiedział, gdzie jest Polonez, niepowiedziałbym ci. Ale nie wiem. Tego tematu nie ma. Jak chcesz,możemy pogadać, jak podzielić strefy wpływów, żebyśmy sobienie deptali po odciskach. Zwykle tego nie robię. Ciebiemogę potraktować wyjątkowo, po starej znajomości. Jego wzrokbył zupełniebeznamiętny, ale młodszy inspektordoskonale wiedział, że topozory. Za dobrzeznałbyłego esbeka. Czuł, że mimo tych pozornie pojednawczych gestów, wojna została wypowiedziana. Patela na pewno był świadomy, że Horoszkoma na niego jeszcze coś. Ale już się niezainteresował,co to było. To mogłotylko znaczyć, że postanowił załatwić sprawęinaczej. - Ja też nie mam do ciebie urazy, Patela. Widocznie robisz, comusisz. Ja też zrobię, cobędę musiał. - Jasne. Takie to naszepopieprzone życie. Wszyscy robimy, comusimy. Nawet jak nas od tego serce boli. Groźbabyławyraźna. Pateli w żadnym wypadku nienależałolekceważyć. Jego powiązania, sięgające jeszcze czasów służbyw SB, ale także późniejsze, sprawiały, że pod pewnymi względamimiał większe możliwości niż komendant główny policji. A z drugiej strony, siłą rażenia dorównywał największym gangom. Horoszko postanowiłzagrać na czas. - Uszanowałeś moje słowo ijauszanuję twoje. Jeśli nie wiesz,gdzie jest Polonez, to trudno. Będę musiał poradzić sobiebez ciebie. 278Lekki, ledwozauważalny uśmiechpojawił się w kąciku ust byłego esbeka. Podniósł swe wielkie ciało z niespodziewaną lekkością. - Życzę powodzenia. Nie zaproponowałem ci nic dopicia, bowiem, że się śpieszysz. Horoszko nie zaniedbałżadnych środków ostrożności. Nie zważającna to, że dla ewentualnych obserwatorów może wyglądaćśmiesznie,położył siępodsamochodem istarannieobejrzałcałyspód, sprawdzając, czy ktoś nie przykleit do podłogijakiegośświństwa, odpalanego zdalnie przez radio. Później zajrzałpodmaskę, przeszukał dokładnie wnętrze i bagażnik. Auto wydawało sięczyste. Ocenił, że z możliwych dróg do Krakowa autostrada była mimo wszystko najbezpieczniejsza. Napastnikomnie byłobyłatwozniej uciec. Jednak nie skierował się z Szopienic prosto na najbliższy wjazd. Kluczył poKatowicach, Sosnowcu i Dąbrowie Górniczej, zatłoczone centra zmieniając na mało ruchliwe podmiejskie trasy, gdzie musiałbyzauważyć, gdyby ktoś go śledził. Krążyłtak ponad godzinę, aż upewnił się, że nie ciągnie za sobążadnegoogona. Na autostradę wjechał dopiero po zmierzchu. Zasadzka byładokładnie tam, gdzie należało się jej spodziewać, za Chrzanowem, na górce w lesie, gdzie ukryci między drzewami na wysokiej skarpie zamachowcymogli mieć najlepsze pole ostrzału. Przewidział to, zresztą od samychKatowic był czujny. Nie dal sięzwieść pozorom. Napodjeździe nagle przyspieszył, wyprzedził kilka innych samochodów i wcisnąłsiętuż zawielką ciężarówkę z przyczepą, która zupełnie zasłoniła goz przodu. Ale oni też byli przewidujący i wiedzieli, że majądo czynienia z fachowcem. Strzałypadły zlewej strony,spoza przeciwnejjezdni. Zdążył zobaczyć dwabłyski i usłyszał odgłos pocisku trafiającegow karoserię. Nie miał czasu nawet pomyśleć, czy tonapewnojego samochód został trafiony. Skręcił gwałtownie izjechał napobocze, kryjąc się za burtą ciężarówki. W tej samej chwilicoś kazało mu schylić głowęnajniżej jak potrafił. Dzięki temuuratował życie. Seria,która poszła z prawej skarpy, strzaskałaprzednią szybę. Ale samochód wciążbył na chodzie. Horoszko dodał gwałtownie gazu i pędził poboczem, stawiając wszystko najedną kartę,byle dalej od źródłaognia. 279. Najwyraźniej na chwilę uciekł z pola ostrzału, bo kanonadaucichła. Przeskoczyłprzez szczyt pagórka, ponownie sięodsłonił. I znów psim instynktem wyczuł, coteraz nastąpi. Nacisnął ostrona hamulec i zdążył mocno wytracić prędkość, zanim oni, strzelając z tyłu, trafiligo w opony. Zwolnił już na tyle, że prawie udałomu się opanować auto. Otarł się obokwyprzedzającej go ciężarówkii wpadł do rowu. Żył. Szybko uświadomił sobie,żesam nie został trafiony. Z dachowania wyszedł bez szwanku. Samochód osiadł na kołach, ukosemna skarpie. Błogosławił swoją niechęć do poduszek powietrznych. Dzięki temunie został uwięziony na fotelu. Wydostał się zautai padł za nimna ziemię, wyszarpując równocześnie zza paska swegopiętnastostrzałowego glocka. Z lasu nikt już niestrzelał. Ponadjego głowąprzelatywały autostradą samochody, jakby nikt poza nimniczegonie zauważył. Ale kilkadziesiąt sekund później usłyszał syrenę i ujrzał zbliżające się szybko, migające światło policyjnego koguta. I przemknęło mu przez głowę, czyto przypadek, czy jednakktoś go śledził. Tylko kto inny,niż musię wcześniejwydawało. 45- Nie rozumiem. - PawełZielony pokręciłgłową. -Jak rozpoznalitwój samochód w nocy, z daleka, w całym strumieniu pojazdów? Siedzieli tym razemw Singerze,ukryciw bocznej salce, inanowo przeżywali emocje związane zatakiem na Horoszkę. Byłojuż wiadomo, że zamachowcy działali bardzo precyzyjnie. Żadeninny samochód na autostradzie nie został trafiony. W panującychpoprzedniego wieczoru warunkach graniczyło to z cudem. -Technika poszła bardzo naprzód. - Młodszyinspektor zacytował byłego esbeka Patelę. -Choć myślę, że nasze bandziory nieumiałyby zorganizować tak skomplikowanej operacji. Nie wystarczy technika, trzeba jeszcze miećknow-how. Sami wiecie, jakdziałają Pruszkowy i Wołominy. Strzelają, rzucają bomby, fakt. Robią przytym dużoniepotrzebnego huku. Często się mylą. A tarobotazostała wykonana bardzo precyzyjnie. -Nie do końca - odezwał się Zielony. - Przecież żyjesz. -Nie zapominaj, że ja też nie jestem najgorszy. No iPan Bógbył tymrazem po mojej stronie. Myślę, że chłopcy wykonaliza280danie wzorowo. Gdybymniewiedział, że to niemożliwe,powiedziałbym, żeto regularny oddział specjalny. - W co myśmy wleźli, panowie? -spytał Bukowski. - Opanuj krzyk. -Horoszko zaśmiał się lekko. -Nie powiedziałem,że to rzeczywiście był oddział specjalny. Tylko że jestem pełen uznania. - Ktomoże mieć takie know-how, jak to nazwałeś? -wciąż zastanawiał się Zielony. - Sam wiesz. Psy też ludzie. Oczywiście, wykonawcy musielibyć spoza służby. To znaczy, spoza czynnej służby. Ale wyszkolenizostali zapewne za pieniądze podatnika. - Zaczekaj - powiedział Bukowski. -Ten Patela był przecieżw stanie wojennymdowódcą plutonu specjalnego. - Dobrze kombinujesz, dobrze. -Kurwa, to na co my się porywamy? - powtórzył Bukowskiswój krzyk rozpaczy. -Bez paniki, Buko - uspokoił znów Horoszko. -To nie jesttak,że cały ten kraj jest opleciony wielką pajęczyną, w środku którejsiedziwielki pająki rozkazuje mniejszym, jak mają wykonywaćjego szatański plan. To jestmnóstwo małych pajęczyneki małychpajączków, które często wspólnie rzucają się naofiarę,ale jeszczeczęściej kąsają się nawzajem. Patela, Polonez, skorumpowani policjanci, zblatowani sędziowie i prokuratorzy, nieuczciwi ministrowie i parlamentarzyści, jak nasi przyjaciele Waligóra i KrzywaWarga, nie tworzą żadnej mafii. Mafia, podobnie jak komuna, niejest dla Polaków. Oni wszyscy kręcą na boku swoje własne lody. Bywają sobiepotrząbni. Ale już następnego dnia jeden drugiegoby pożarł żywcem. Więc nie jesteśmy bez szans, panowie. - Cosię właściwiedzieje, według ciebie? -spytałZielony. - Myślę, że tego nikt niewie - powiedziałbyły policjant. -A najzabawniejsze, że ci, cona nas polują, też chyba nie wiedzą. - Co ty wygadujesz? -Moim zdaniem to wygląda tak: Dorotana coś wpadła. Tylkonikt niewie, na co. Więc wszyscy spanikowali. Do tego stopnia,że jeden z nich ją zabił. - Ale kto? -spytał Bukowski. - Na razie to nieistotne. -Jakto nieistotne? Dla mnie to jest najważniejsze - uniósłsięBukowski. 281. - Powiedziałem: na razie. W tej chwili musimy bronić własnych tyłków. Od kiedy zaczęliśmychodzićkoło sprawy Doroty, sami staliśmy się dla nich niebezpieczni. A teraz sytuacja dojrzałado tego, żebym wam coś wyjawił, panowie. Otóż mój przyjacielPatela. - Stary esbek. -wtrącił Zielony. - Dokładnie. Otóż ten stary esbek był kiedyś oficerem prowadzącym dwóch najzdolniejszych kapusiów, jacy kiedykolwiekpracowali dla Milicji Obywatelskiej. Jeden toposzukiwany dziśgangster Polonez. A drugi to pan senator Krzywa Warga. Nachwilęzamilkli. Potem Bukowski wykrzyknął:- Dopiero dzisiaj nam to mówisz? Adlerjest kłamcą lustracyjnym, a tytak długo siedziałeś cicho? - W ogólenie chciałem wam mówić. Wy,żurnaliści, od razuzrobilibyściez tego rozróbę. - Uważasz, że niesłusznie? -wybuchnąłZielony. -Mniejszao Poloneza, ale Adler od kilkunastu lat wpływana losy państwa. Mało tego,wciąż udziela innym porad moralnych. Byłministremw prawicowych rządach. Tylko on wie,ile szkód narobił. A terazznowu wraca jako szermierz praworządności. Ity takiego gnojatyle lat chroniłeś? - Nikogo niechroniłem- zdenerwował się Horoszko. -Obowiązywała mnie tajemnica służby. Wywlekanie takich spraw bezdowodów robi więcej szkody niżpożytku. W Polsce już kilka rządów upadło przez takie oskarżenia. Prawdziwe albo nie. To niejest naprawianie państwa, tylko jego rozwalanie. - Nie obraźsię, przyjacielu, aleto jest policyjny punkt widzenia - powiedział Zielony. -Tyukrywasz prawdę, a tymczasem tenłajdak pnie się dogóry, obrzucając błotem wszystkich konkurentów, od lewa doprawa. Senator, kurwa! I kto turozwala państwo? -Panowie, zrozumcie. Choćbym stanął na rynku i krzyczał, żesenator Krzywa Wargabył tajnym informatorem kapitana Pateli, to bez dowodów nikogo bymnie przekonał. Za późno. Wiecie,na czympolega wojna na kwity? Wygrywa ten, kto uderzy pierwszy. DlategoAdlertak głośno krzyczy, oskarża wszystkich dookoła. Wie, co robi. Teraz przepadło. Lud już go uznał za głównegoKatona Trzeciej RP. Gdybyśmy go teraz oskarżyli, posądzilibynas, że chcemy zamknąćusta jedynemu sprawiedliwemu. - Więc nic się nieda zrobić? Ty tomówisz, Horoszko? 282- Dałoby się zrobić, gdybyśmyrzeczywiściemieli na niego żelaznekwity. Ale niemamyi mieć nie będziemy. Oglądaliście"Psy", panowie dziennikarze? Tak właśnie dokładnie było. Częśćarchiwów esbecjazniszczyła, część spreparowała,a część wzięłasobie jako zabezpieczenie na przyszłość. Jeśli więc jakiekolwiekkwity na pana Krzywą Wargę sięzachowały, to ma je Patela. - Cholera! -zawołał nagle Bukowski. - Co sięstało? -Na śmierć zapomniałem o Kowalskim. Odwczorajnie mogęsię znim skontaktować. A coś mi sięprzypomniało. Terazpamiętam, że kiedy rozmawiałem z nim niedługo poprzyjeździe, próbował mnie napuścić naWaligórę, co mu się zresztą udało, jakwiecie. Ale o Adlerze niezająknął się ani słowem. Choć przecieżDorota próbowałacoś znaleźć na obu. - Dzwoniłeś do niego? On ma często wyłączony telefon. - Dzwoniłem,byłem osobiście, pukałem, kopałem w drzwi, pytałem sąsiadów. Inic. - To dlaczego my tu jeszcze siedzimy? -Horoszko poderwałsię od stolika. Gwałtownośćreakcji byłego policjanta zdziwiłanawet Bukowskiego. Pół godziny później bylijuż w kamienicy przyGrodzkiej. Ku swemu zdumieniu na schodachnatknęli się na schodzącą ESther Goldman. - A ty co tu robisz? -zdumiał sięBukowski. -Miałaś jechaćdo Warszawy. Mimo dramatyzmu sytuacji poczuł urazę,że znówgo okłamała. Nieco się zmieszała. - Byłam wWarszawie. Wróciłam, bo Kowalski zadzwoniłdomnie w środku nocy, że musisię koniecznieze mną spotkać. - Jak to,dzwonił w środku nocy? -zdziwił się Bukowski jeszcze bardziej. -Wczorajw żaden sposób nie mogłem się z nimskontaktować. - Wiem, mówił, żenękają gotelefonami,walą i kopią w drzwi,w nocy czyhają na niegopod drzwiami. Aw dzień nawetnie możewyjść do sklepu pobułki, borozjadą gosamochodem. - Kto gonęka? -Jak to kto? Spiskowcy. Jak nie dzwoniąi nie stukają,to puszczają w Rynku głośnąmuzykę, żeby go wykończyć. - Izadzwonił właśniedo ciebie? 283. - Powiedział, żew Polsce nie wierzyjuż żadnym dziennikarzom, nawet tobie. Wszyscysą kupieni. Wierzy jużtylko w StanyZjednoczone,bo one jedne są zdolne wziąć świat zapysk. - Mówiłem, że starego politruka już całkiem porąbało - zdenerwował sięZielony. -Obawiam się,że to prawda - powiedziała Goldman. - Uważasz go zaświra, a jednak przyjechałaś? -zdziwił sięBukowski. - Świr teżmożebyć w niebezpieczeństwie albo mieć cośważnego do przekazania. Wkońcuto ojciec Doroty. - Powiedział cicoś konkretnego? -Tylko tyle,że mamsię zwrócić o pomocdo senatoraAdlera,botoprzyjaciel Stanów Zjednoczonych. Horoszko, nie bawiąc się w dalsze wyjaśnienia, rzucił się biegiem po schodach. Reszta zanim. Były policjant załomotałdodrzwi. - Niech pani się odezwie - rzuciłcicho do Goldman. -Panie Kowalski,słyszy mnie pan? To ja,Esther Goldman. Elka Godlewska. Dzwonił pan do mnie, pamięta pan? No to przyjechałam. Niechpan otworzy. Ze środkawciąż odpowiadała cisza. - Dobra, bioręto na siebie- powiedziałHoroszko. Sięgnął ręką do tyłu. Wyciągnął glocka zza paska,a potem jednym kopniakiem wywalił drzwii z pistoletem w dłoni wpadł domieszkania, gestem dając znak pozostałym, żeby poczekali. Posłusznieprzyczailisię po obu stronach wejścia. Bukowski patrzył naEsther z wyrzutem, aona na niego tak, jakby chciałasięusprawiedliwić. - Możeciewejść -dobiegło ich wreszcieze środka. Pierwszy w ciemny przedpokójzapuścił się Zielony, za nimruszyła Goldman z Bukowskim. Odszukaławmrokujego dłoń idosypialni, skąd dochodziłgłos byłegopolicjanta, weszli trzymającsięza ręce. Gospodarz leżał w pościeli na tapczanie. - Spóźniliśmy siękilka godzin- powiedział Horoszko. -Jesteś pewny? - spytał Bukowski. -Trochę się na tym znam. Jeśli wątpisz w moje kompetencje,to sprawdź sam. Zabrzmiało tojak wyzwanie. Bukowski zbliżyłsię do leżącegoi położył dłoń na jegoszyi. Nawet nie musiał szukać pulsu. Ciało284było jużzimne isztywne. Zajrzałzmarłemuw otwarte oczy. Ujrzał w nich tylko pustkę. - Wyglądami tona zgon naturalny -powiedział Horoszko. -Zawał albocośw tymrodzaju. - Alboktoś chciał, żeby tak towyglądało - wyraził swoje zdanie Bukowski. -Wątpię. Nie zadawaliby sobie tyle bezsensownegotrudu. Oniwiedzą, że sekcjai takwykaże prawdę. Raczej upozorowalibymord rabunkowy i rozwalili staremu łeb tłuczkiem do mięsa. Tobyłby dużo lepszy kamuflaż. I pretekst do demolki wszystkiegowmieszkaniu. Atu nie widaćżadnych oznak, żeby ktoś czegośszukał. - Chybaże wiedział, gdzie to znaleźć. Bukowski wskazał leżący nanocnej szafce otwarty bloczeklistowy. - Co masz na myśli? -Niezapominaj, że staryteż był pismakiem. Miał taki rytuał,że co dzień przed zaśnięciem robił notatki. Wydarzenia dnia, refleksje, złote myśli i takdalej. Teraz notatnik jest pusty. Ktoś wyrwał kartkę. - Może i masz rację - zgodził sięinspektor. -Alemogło byći tak,żeKowalskiumarł, zanim zdążył coś napisać. - Proponuję, żebyśmy jednak spróbowali coś znaleźć -odezwała się Goldman. -W jaki sposób? -Horoszko zatoczył ręką krąg, pokazującpiętrzące się wszędzie stosy papierów. - Od czego proponowałabypani zacząć? -Wszystko jedno. Może akurat coś się uda znaleźć. - Zapóźno. -Były policjantpokręciłgłową. -Nie mamy czasu. Nie pozostaje nam nic innego, jak zadzwonić po policję. Sąsiedzi na pewnojuż to zrobili, nie możemybyćgorsi. Chce panidać się złapaćna kradzieży? Potrzebne topani? - A obiecywałam sobie, żetego nie zrobię - powiedziałaEsther. -Czego? - spytał Bukowski. -Nie pozwolę ci zaciągnąć siędo łóżka. Leżeli nago na wersalce wmieszkaniu Bukowskiego, dotykając się bokami. Przyszli prosto do niegopo przesłuchaniach na285. policji w sprawie Kowalskiego. Teraz tubyło najbezpieczniej. Podoknem cały czas kręcił się wywiadowca wcywilu. - Wystarczy, że poprzednimrazem uciekłaśbez pożegnania -powiedział. -1 tak powinno się było to skończyć. Nie możemy żyćnadwóchróżnych półkulach, a potem spotkać się przypadkowo i odrazu wskakiwać pod kołdrę. - Dlaczego? Milczała chwilę. - Nie jesteśmy w stanie pozwolić sobie napełną szczerość. Obojegramy, kryjemy się. Coś mu się przypomniało. - Wiem. Na przykład ukryłaś przede mną,że poznałaś Dorotęjuż w Paryżu. Dlaczego? - Sądziłam,że to cisię niespodoba. Zresztą, nie byłam tamdługo, napisałam tylko jeden tekst o paryskiej Solidarności. Dorotaprzeżywała wtedy trudny okres. Zaczęła unikać kolegów. Aksamitu,Krasonia. Wynajęła kawalerkę na Montmartrze, przy nie Ronsard,żebybyć dalej odnich. Może niechciała, żebywidzieli, co wyprawiała. Powiem ci, że mnie też się niepodobało, jak traktowała samąsiebie. No i ten okropny facet, niby kierowca, nibynie wiadomokto. - Nakryłaś ją z JaśkiemNiezgodą? Tak?- Nie,taktonie. Ale.Nie chcę o tym mówić. - Nie krępujsię. Wytrzymam. - Nie chodzitylko o ciebie. Czujęsię nie w porządku wobecDoroty. Teraz onnie odrazu odpowiedział. - Jejniema -przypomniał wreszcie. -Wszystko jedno. Przyjechałam tu, żeby dowiedzieć się czegoś o Dorocie, a nie puszczać się z jej facetem i wdodatku obgadywaćją. Była stanowcza. Zrozumiał, że więcej mu nie powie. - Od razu podejrzewałem,że nie przyjechałaśnapromocjęwspomnień mojej matki. -Miałam kilka powodów Kowalskipisał do mniejuż wcześniej. Chciał mi niby zdradzić jakąś tajemnicę, potemzaczął kręcić. Może stchórzył. Takczy inaczej, chyba miał wyrzuty sumienia. Czuł się winny tego, co spotkało Dorotę. - Rychłow czas. 286- Jemusię chyba zdawało, że jeśli ktoś to opisze,wszystkiemuzadośćuczyni. Nadajakby sensśmierci Doroty. Co za naiwność. Wiesz,gdybym nie byłaza stara,rzuciłabymten zawód w cholerę. - A co to zaczarne myśli? -Napiłabym się - odpowiedziała nie na temat. - Nie widzę problemu. Wkredensie znajdziesz, co trzeba. - To znaczy,że mam pójśćisobie wziąć? Żebyś mógł sobie namnie popatrzeć? - Cośmi się należy, nie? Zaśmiałasię. - Widać nie jesteś wymagający. Podniosła się i przekroczyła go, schodząc z wersalki. Przeszłaprzezpokój powoli,kołysząc biodrami. Przyniosła z kuchnikentucky Jacka iszklanki. Usiadła naskraju posłania, nalała. Wypilipo niewielkim łyku. Potem nachyliła sięnad nimi dotknęła wargami wilgotnymi od alkoholu. - Wiesz, może nie powinnam tu przychodzić. Ale jeśli jużprzyszłam, toniepo to, żeby ciągle tylko gadać. Półgodziny później leżała na boku,podpierając głowę dłoniąi przyglądała się Bukowskiemu. Czuł się dziwnie skrępowany. Seksz Esther byłwciąż łatwiejszy i lepszy niżz niejedną z poprzednich kochanek. A jednak cośbyło nie tak. -Post coitum omne ammal triste? - spytała. -Co ty gadasz? Wcale nie jestem triste. - Oczywiście, żejesteś. Uprzedzałam cię. Dorota stoimiędzynami. - Nie Dorota - powiedział. -Ocean Atlantycki. Należymy doróżnych światów. - A ty zatęskniłeśdo stabilizacji,biedaku? -zakpiła. - Chciałbym robić cośsensownego. Sam się zdziwił, że to powiedział. Dlaniego było topragnienie bardzo intymne. Niesądził, żezwierzy się właśnie Esther. - A co to jestsens? -spytała. -W naszym zawodzie gonieznajdziesz. - Ito właśnie sprawia, żejestem triste. Sięgnęła po swoją szklankę. Wypiła niewielkiłyk i zamyśliłasię na długą chwilę, jakbysię wahała. Wreszcie zdecydowała się. - Wiesz,w Tel Awiwiebomba wybuchłamoże dziesięć metrówode mnie. 287. Niezdziwił się. - Po to tampojechałaś, prawda? -Żeby zginąć? - Nie, żeby być przy tym. -Jasne. Choć na dobrą sprawęprawdopodobieństwobyło bardzo małe. Jak przewidzisz, gdzie i kiedy wysadzi siękolejnysamobójca? Przesiadywałam wlokalach, w których gromadzi się świeża imigracja z Rosji. Mimo wszystko szansę byłyjak w totolotku. Aż myślę, że to ja . jąściągnęłam. Telepatycznie. Bo to była kobieta. Właściwie smarkula, w wieku tego Kamila. - Telepatycznie? Sądziłem, że Żydzi sąbardziej racjonalni. - Nie zapominaj, żementalnie jestem Polką. Zabobonną i nieracjonalną. Czy racjonalna Żydówka leżałaby tuztobą? Chybaśnisz. - Nie wybierałaby się też tam, gdziewybuchająbomby. -Nie masz racji. To właśnie miałobyć coś racjonalnego. Chciałam zrozumieć. -I co? - Nic. Poza tym, że teraz już wiem, jak wygląda ludzkie ciałopo wybuchu. Inaczej niż w telewizji. Ta dziewczynaokręciła siępasem zsemteksu. Niewiele z niej zostało. Choć głowabyła prawie nienaruszona. Można było zajrzeć jej w oczy. - Zrobiłaśto? -A jak myślisz? Oczywiście. Bez sensu. Nicsię nie da zrozumieć. Dlaczego młoda, piękna dziewczyna, licealistka, rozrywasię na kawałki, żeby zabić kilkoroswoich rówieśników, którzydopiero co wyrwali się z Rosji i nie mieli żadnego pojęcia o świecie? No, dlaczego? Bo Żydzi wygnali ich rodziców z domu? Bowcześniej ktośwygnał Żydów? Bo rękami Żydów i Arabów walczyły z sobą wielkie mocarstwa? Takie mądrości mogę wymyślać,leżąc na łóżku. Tego się nie da ogarnąć rozumem. - Mymamytylko pokazać, opisać. -Po co? Toprowadzi tylko do następnych zamachów. Po co tedzieci miałyby się wysadzać, gdyby nikt o tym się niedowiedział? - Cholera, za chwilę znów usłyszę, żecałemuzłu światawinnisą pismacy. -Nie tak dawno sam narzekałeś na swoją robotę. -To co innego. Jamampowody. Ale ty, pani Goldman? Czyżby "New York Independent Tribune" też kiepsko płaciła? 288- Głupek! - Potrząsnęła ramionami, aż podskoczyły jej nagiepiersi. -Kpisz sobie ze mnie, a ja mówię poważnie. - I pewnie nawetmasz wtym jakiś cel, któregomi jeszcze niewyjawiłaś? -Owszem. Myślę, żepowinniśmydać sobie spokójze sprawąDoroty. Bo wciąż wysadzamy cośw powietrze i dalej nic nie rozumiemy. - Nie muszę zrozumieć -odpowiedział. -Wystarczy,że znajdęzabójcę. - Na razie tylkorobisz zamieszanie - powiedziała niecierpliwie. -Nawet niewiesz, w czyim interesie. Tylko popatrz naskutki. Kamilwypadł przez okno. Szczurek dał sobie złotystrzał. Kowalskinagle zmarł. Kto będzie następny? - Boisz sięza tego kogoś? -spytałpodejrzliwie. - Daj spokój. Bojęsię tylko, żebyś to nie był ty. Strąciłakoc napodłogę. Bukowski znówpoczuł jejdłonienaswoimciele. Miała rację. To było lepsze niż gadanie. Dotego stopnia, żenie usłyszał nic, dopiero głośno wypowiedzianezdanie:- Przepraszam, że państwu przeszkadzam, ale mamy się zgłosić na policji, panredaktor ija. Wdrzwiach stałaMagda Trela. Robiła duże wysiłki,by niezerkać w stronę wersalki. Zupełnie zapomniał, żedał tej małejklucze. 46- Do Huty- rzuciła Trela, wsiadając do taksówki. -Chwileczkę - zaprotestowałBukowski. - Co to maznaczyć? Zatrzymał się na chodniku. Dziewczyna złapała go za rękawi próbowała wciągnąć do samochodu. - Wsiadaj. Skłamałam. Nikt nas nie wzywał. Nie chciałammówićprawdy przy tej. osobie. - Ty, nie pozwalaj sobieza dużo, co? Wolnomisypiać, zkimmi się podoba. To typowinnaś zapukać,a nie otwierać od razudrzwi jakdo siebie. - Sam dałeś miklucze. -Na wypadek, gdyby coś mi się stało. 289. - Skądmogłamwiedzieć, że nic ci się nie stało? Pukałam. Byłeś tak zajęty paniąGoldman,że nie słyszałeś. Mój dziadek byłmyśliwym, więc mnie tonie dziwi. - Coty pleciesz? -Wiesz, dlaczego jeleniestrzela się na rykowisku? Bo wtedygłuchną. - Słuchaj, o tymnie mam zamiarudyskutować, zwłaszcza z tobą. Masz jakiśinny temat? - Owszem. Ale jak jesteśtaki, to jadę sama. - Dokąd? -Zimno leci - odezwałsiętaksówkarz opryskliwie. - Decydująsiępaństwo? -Na pana na pewno nie - rzuciła Trela i wysiadła. -Dokąd chcesz jechać? - powtórzył pytanie Bukowski. -A co cię to obchodzi? Terazon chwycił ją za ramię. - Niewygłupiaj się. To nie zabawa. Mówisz, o co tu chodzi,albo osobiściezaprowadzę cię napolicję. Dąsała sięjeszcze chwilę, nim wyrzuciła z siebie:- Mam się spotkaćz Maryjką. Bukowski poczuł, że wszystko wymyka mu się spod kontroli. Brakowało tylko,żeby jeszczeMagdę spotkałoprzezniego jakieśnieszczęście. Jak ona znalazła dziewczynę Szczurka? Sądził do tejpory, że Maryjką została dobrze ukryta. Po zatrzymaniu na dworcu w Katowicachszybko wyszła z aresztu i znikła. Jej ojciec, mecenas Nurski, bez wątpienia użył w tymcelu swoich wpływów. Pewnie wysłał ją naleczeniegdzieś daleko od Krakowa. Bukowski wolał zapomnieć o tym źródle. Nie chciał jużnikogo narażać. Nieprzewidział tylko, że Trelaokaże się taka skuteczna. - Jak na nią wpadłaś? -spytał. - Sama się zgłosiła. Miałyśmy kiedyś wspólnych kolegów. - Widziałam sięz nią. Boi się mówić,ale chce dać mi kwitySzczurka na dilerów. Twierdzi, że to ci, cozałatwili Kamila. - Jakie kwity? Nie bądź naiwna. - PodobnoSzczurek robił notatki,na wszelki wypadek. Onatwierdzi, że wie, gdzie są ukryte. - Wierzysz wto? Coś tu śmierdzi jak cholera. Onakłamie. - Nie mogę zmarnowaćtakiej szansy. -Jakiej szansy? Żaden tekst nie jest wart,żeby się tak narażać. 290- Myślisz, że michodzi o tekst? - Chwilę wahała się. -Dobrze,powiem ci. Już wiem, kto jest nazdjęciach Doroty. - Naktórych? Tam jest pełno znanych ludzi. - Nie zgrywaj się, wiesz, o czym mówię. Na tych z Plant, które zrobiła przez okno. Ten typw kapturze, który coś bierze od Kamila. - No? Słucham. - To Dariusz, syn posła Waligóry. Bukowski znówpoczuł się, jakby ktośbawił się z nim w chowanego. - Co takiego? Skądto wiesz? - Pokręciłam się trochę po akademikach. Rozpoznali go dawni koledzy z roku. - Nie miałem pojęcia, że synWaligóry studiowałw Krakowie- przyznał. -A widzisz? Teraz już wiesz, że głupia Magdusiamoże się doczegoś przydać? Zdajesię,że w Warszawie już za bardzo kompromitował tatę. Widocznie panposeł pomyślał, że Kraków to takiekulturalne, bezpieczne miasto. TymczasemDarek i tutaj szybkoznalazł kontakty. Pomieszkał w Krakowie dwa lata, zaliczył trzeci rok prawa i zniknął, akurat niedługo po śmierci Doroty. Podobno wyjechał za granicę. Bukowskipokiwał głową. - To już teraz wiem, dlaczego pan poseł na początkumiałw oczach takiego cykora. Bałsię nie o siebie,tylko osyna. Kiedyukryłgow bezpiecznymmiejscu,od razu wrócił mu humor. Pamiętasz naszą rozmowę zWaligórą wWarszawie, jakijuż wtedybył pewny siebie? Brawo, mała. Jestempod wrażeniem. Trela patrzyła na Bukowskiego, niekryjąc satysfakcji. - I co? Dalej uważasz,że nie powinnam spotkać się z Maryjką? - Pójdziemy razem - zdecydował. -Zapomni i Jak cię panienka zobaczy, wystraszy się i ucieknie. Mam tylkodociebie prośbę, żebyś mnie dyskretnieosłaniał. - Zaduże ryzyko. -Trzymajsię tylkow pobliżu. Wierzę w ciebie. - Naoglądałaś się głupich filmów. Ajak cię zgubię? - Tonie zgub. -Dziewczyno, nie! Nie pchaj się tam. Lepiej naprawdę zostawmyto policji. - Pękasz? -zdenerwowała się. -To spadaj. Poradzę sobiesama. 291. Na to nie mógł jej pozwolić. Kilka minutpóźniej jechali jużinną taksówką w stronę Nowej Huty. Z daleka patrzył, jak obiedziewczyny wchodządoopustoszałegobiurowca po jakiejś zlikwidowanej firmie. Przeznaczony dorozbiórki,od kilku lat popadał w ruinę. Bukowski przeklinałchwilę, w której uległ Magdzie i zdecydował się na tę idiotycznąawanturę. Powinienod razu zadzwonić dostarszej posterunkowejKuc, nawet ryzykując, że Trela nie odezwie się do niego przezresztę życia. Przynajmniej nie miałby smarkuli na sumieniu. Stary biurowiec był idealnym miejscem na pułapkę. Otoczonyzachwaszczonymi nieużytkami,niedawał żadnej możliwości, byzbliżyć się doniego nie będąc zauważonym ze środka. Bukowskiumówił się z Magdą, że będzie czekałgodzinę. Teraz nabrał przekonania, że to za długo. Nie mógł zwlekać do zmierzchu. Pełen najgorszych przeczuć, wybrałnumer telefonu Kuc. Na szczęście niebył zajęty. - Gdzie pan,do cholery, jest? -usłyszał. - Przecież jestem wasząchodzącą przynętą. Namierzciemnie. I jeśli nieodezwęsię do pani w ciągu pół godziny, wkraczajcie. Jeszczenie minął wyznaczony czas, kiedy nabrał pewności, żeMagdazostała zwabiona w pułapkę. Nie mógł dłużejczekać, musiał działać sam. Postanowił się nie kryć. Z początkuzastanawiałsię, czynie pokonać wertepów dzielących go od starego biurowca, czołgając się wśród wysokich chwastów. Kiedyś na ćwiczeniach wojskowychbył w tym niezły. Ale gdybyw opuszczonymbudynku krylisię bandyci i tak nie zdołałby podczołgać się niepostrzeżenie. Postanowiłnie robić z siebie idioty. Ruszył więc ścieżkąwydeptanąprzez ugór, wyprostowany, bezpośpiechu, jakby zabłądził tu na spacer. Miał nadzieję, że nie zrobili jejkrzywdy i jest jeszcze szansa, że odwróci ich uwagę. Nicsię nie działo. Wokół panowała cisza prawie zupełna, jeślinieliczyć odległego isłabego szumu miasta. Dawnewejście do biurowca ziało dziurą po wyrwanych drzwiach. Z pustych korytarzy nie dobiegał żadendźwięk. Kolejne sprawdzaniewszystkich pomieszczeń zabrałoby na pewnowięcej niżpółgodziny. Tylko nie wpadaj w panikę, myślał. Zastanowił się, gdziesam ukryłby więźnia,gdyby był bandytą. 292Zdecydował się zacząćod parteru. Gorzej było zwykonaniem. Długiekorytarze liczyły pokilkadziesiąt drzwi. Trudno byłobydziałać szybko, a jednocześnie cicho iostrożnie. Nawet tego niepróbował. Zakładał zresztą, że i tak został już zauważony. Biegłod pokoju dopokoju, zaglądając do każdego. Były ogołoconez wszystkiego, co dało się wynieść,tylko w niektórychpozostałyjakieś połamane meble. Wciąż nic się nie działo. Wreszcie wpadłdo pomieszczenia,którekiedyś musiało byćsekretariatem, bo ujrzał w nim dwoje wewnętrznych drzwi. Otworzyłlewe. Pusto. Prawe nie chciałyustąpić. Naparł nanie mocniej. Z przeciwnejstrony coś przeszkadzało. Nie zastanawiał się. Teraz już myślała za niego adrenalina. Uderzył wnie całym ciałem. Za słabo. Odszedł kilkakroków, w kolejne uderzenie wkładająccały impet, na jaki było go stać. Tym razem nie natrafiłna żadenopór. Z rozpędemwpadł do sąsiedniego pokoju, lądując boleśnienaposadzce. Kiedy uniósł głowę, tuż przedsobą ujrzał ostrza trzechnoży, wymierzone prostow jego oczy. - Tylko nie próbuj skakać, pajacu- usłyszał zduszony głos,dziwnie niepewny, drżący ze zdenerwowania. Nie próbował. Kątem oka dostrzegł, że Magda, cała i zdrowa,tylko zplastrem na ustach, siedzi przykuta kajdankami do ocalałego kaloryfera. W jejoczach zobaczyłnietyle strach,ile wielką prośbę o wybaczenie. Niepotrzebną. Wybaczył jej już dużowcześniej. W następnej chwili i on miał na rękachkajdanki, przerzucone przez rurkęcentralnego ogrzewania. -Wiedziałem, że się zjawisz,pismaku - ucieszył się jeden z napastników. Bukowski patrzyłna nich ze zdumieniem. Wcześniej wyobrażał ichsobie zupełnie inaczej. W niczym nie byli podobni doporywaczy, którzy kilka miesięcy wcześniej uprowadzilijego i Esther. Wogóle nie przypominali mu bandytów. Na głowachmielikominiarki,jednak ich ciała, wT-shirtach, dżinsach i adidasach,sprawiaływrażenie bardzo młodych. Byli wyrośnięci, ale nie zdążylijeszcze nabrać męskich cech. Także głosy, drżące z emocji,a chwilę później z niezrozumiałej wesołości, jakby się dopiero conajarali,musiały należeć do smarkaczy. - Chłopcy, cowy wyprawiacie - powiedział spokojnie. -Zaparę minutbędzie tu policja. Spieprzajcie, póki czas. - Zamknij się! -krzyknąłjeden znich histerycznie. 293. Przyskoczył doBukowskiego i przyłożył mu ostrze noża doszyi. Napastnikowi drżała ręka i Bukowski czuł, jak szpic wbijasię w skórę, blisko tętnicy. Nie było to przyjemne uczucie. Z nożem podbrodą myślało się nieszczególnie. Amusiałmyśleć. Ci chłopcy nie wyglądalina niebezpiecznych. Pod warunkiem,że nie spanikują. Wtedy mogli zabić zestrachu. - Popełniliście błąd, który jeszcze możecie łatwo naprawić. Starał się mówić spokojnie,choć przy każdymsłowieczuł coraz wyraźniej,jak czubek noża nacina mu skórę. - Nie mów mi, zgredzie, co mam robić! -krzyknąłnapastnik. - Ucisz go! -zawołał jeden z pozostałych. Smarkacze bylinakrawędzi paniki. Niedobrze, myślał Bukowski. Bał się jak cholera, ale nie mógł im tego pokazać. Ciągnąłwięcdalej, starając się jak najmniej ruszać ustami:-Pomyślcie rozsądnie, chłopcy. Jeśli teraz odejdziecie, niktnie będzie wasgonił. Policja ma większe kłopoty. A nas nie musicie się już obawiać. Mamy dość. Nic więcej nie napiszemy. Wygłosił tak długi tekst i wciąż nie miał dziury wszyi. To dowodziło, że dręczyłyich wątpliwości. Ale wahali się zbyt długo,a czas uciekał. Starsza posterunkowa Kuc była już w drodze. A z niąuzbrojeni jakna wojnę antyterroryści. Zaparęminutopuszczony biurowiec mógł zamienić sięw pole bitwy. Bukowskiemu skończyłysię już pomysły. - Co robimy? -spytał któryś. - Likwidujemy ich. Musimy trzymać się planu. W tym momencieBukowski prawie przestał się bać. To tylkojakaś gra. Wszystko wydawało się tak nieprawdopodobne. Niemógł uwierzyć,że te dzieciaki mogą ich zabić. - Czekajcie - włączył się trzeci. -Może faktycznie trzebasięzastanowić. - Byłplan, czy nie było? -upierał się poprzedni. - Ja bymjednak zadzwonił. Strach ogarnąłBukowskiego na powrót. A jednak smarkaczenie wymyślili tego sami. Działalina czyjeś zlecenie. Tym razemnawet nie zadał sobie pytania, kto nimi kierował. Jakie to miałoznaczenie? 'Ten najmniej zdecydowany wyciągnął telefon. - Toco? -Dobra, dzwoń, ale nie przy nich. 294Wybiegli w pośpiechu. Bukowski starał się opanować. Powiniencoś robić. Napastnicy byli takzdenerwowani, żenie zostawilinikogo do pilnowaniawięźniów. Kajdanki przesuwały się bezprzeszkód porurce. Podpełznął bliżej Magdy. Sięgnął ręką i odkleił jej plaster zust. Spojrzała naniego z rozpaczą. - Guru, przepraszam. -Daj spokój. Gdzie Maryjka? - Uciekła. Wystawiła mnie. Była z nimi w zmowie. - Oczywiście. Nie mogło byćinaczej. - Przepraszam - powtórzyła. Wtej samej chwili usłyszeli syreny. - Kurwa, babę wysłali! -gorączkował się najbardziej agresywny z napastników. -To głupki. Kilka minut wcześniej, kiedypodjechałynasygnałach radiowozy, wszyscy trzej pojawilisię z powrotem. Bukowski nie umiał zgadnąć,czy zdążyliporozmawiaćze swoim szefem. Byli roztrzęsieni,miotali się bezradnie, klnąc i wymachując nożami. Na szczęściew tej chwili odezwała się komórka Bukowskiego. Ktoś z policjidzwonił doporywaczy. Krzyczeli, że albo dostaną policyjny samochód, albo zabiją zakładników. Wreszcie zgodzili się wpuścić negocjatora. Teraz niespokojnie wyglądali przez okno, do którego, jakwywnioskował Bukowski, zbliżałasię starsza posterunkowa Kuc. - Jestsama. Wpuszczamy? - Jasne! Będzie jedna więcej do wydymania! - Najmniejszyzaśmiał się nerwowo. Minutę później Kuc stanęła w progu. Była wsamej sukience,odsłaniającej nogiwysoko nad kolana. Porywacze wyciągnęli nożew jej kierunku. - Jestem nieuzbrojona- powiedziała. Ten, który grał szefa,postąpił krok do przodu. - Musimy sprawdzić. -Proszę. - Kuc uniosła lekko ramiona dogóry. Sięgnął prostomiędzyjej kolana,powoli ciągnął palcami poudzie do góry. Potem wszystko stało się tak szybko,że Bukowskinie był w stanienadążyć wzrokiem za ruchamistarszejposterunkowej. Najpierw jej dłonie spadły na szyję szefa porywaczy, potemposzły w ruch nogi, wreszcie ciała wszystkich trzech napastnikówpo kolei uderzyły o posadzkę. Niebezpieczni jeszcze przed chwilą,295. teraz wili się na podłodze i krzyczeli z bólu. W kilkasekund Kucunieszkodliwiła wszystkich, wyłamując im ręce ze stawów. -Jeeezu! - westchnął Bukowski. -Co to było, "Kill Bili" trójka? Zaraz potem do środka wpadli zamaskowani policjanci w czarnychmundurach. Nie mieli jużnic do roboty. Porywaczom potrzebna była raczej karetka. Funkcjonariusze wymierzyli jednakbroń w bezwładnychi jęczących smarkaczy. - Przykro mi, chłopcy - powiedziała starsza posterunkowaKuc. -Samiścietegochcieli. - Pomóżcie im - krzyknęła Trela. -To też ludzie. - Spokojnie, panienko - powiedział komisarzFulara. -Zarazsię nimi zajmą fachowcy. Moglibyśmyim niechcący zrobić jakąśkrzywdę. I po co? Bukowski i Trela, już rozkuci,nie bardzo wiedzieli, co mają robić. Nikt sięnimi nie interesował. Fulara podszedł do pojmanychi niezważając na jękii okrzyki bólu, zerwał im z głów kominiarki. Byli naprawdę bardzo młodzi iwcale nie wyglądali nabandytów. Nawet na dresiarzy. Raczej na chłopców zzamożnych domów. Dwaj, krótko ostrzyżeni, nie wyróżnialisię wyglądem. Trzeciemuspod kominiarkinaramiona wysypałysię jasne pukle. Mógłbystartować w konkursach męskiej piękności. - Proszę, jakieładne chłopaczki - zauważył z uśmiechem komisarz. -Będziez nichpod celą pożytek. Trela ażjęknęła. - Ja niemogę - powiedziała. -1 oni nas chcieli zabić? Dlaczego? - Dla bezpieczeństwa, panienko - powiedziałFulara. -Co pan z tą panienką? - zdenerwowała się. -Nie jest panczasem seksistą,panie policjancie? - Jestem tradycjonalistą. Młode dziennikarki powinny prowadzić kąciki złamanych serc, a niewalczyćz bandytami. My potemmusimy sprzątać cały burdel. - Tak? Zdawało mi się, że to nie pan posprzątał burdel, tylkopana koleżanka. O ile wiem, teżpanienka. -To mi się także nie podoba -przyznał Fulara. -Przestańcie - warknęła Kuc. - Co to, klubdyskusyjny? Bukowskiznów zauważył, że pozycja młodej policjantki musibyć nieproporcjonalnie mocna, skoro pozwalała sobie na takieuwagi. Czuł teraz dziwną pewność, że z tego powodu powinienjejzaufać bardziej niż innym. Fulara przetrząsał kieszenie leżących. 296Ze spodni długowłosego wyciągnął okładki, w jakich uczniowienoszą legitymacje szkolne. Już chciał schować znalezisko do swojej kieszeni,kiedy Kuc wyciągnęła rękę. - Mogę zobaczyć? Komisarz wzruszył ramionami iz niechęcią spełnił jej prośbę. - No proszę - ucieszyła się. -Maturzysta. Zwrócił pan uwagę,z którego liceum? - Myślę,że to nieistotne. -A ja przeciwnie. Założę się, że jeszcze dziśbędziemy miećna karkuMagistrat, kurię, a może i Komendę Główną. Bukowski corazmniej rozumiał. Czyżby Kuc i Fularanie grali w jednej drużynie? Komisarz wydawał się zdenerwowany własnym odkryciem, a zwłaszcza zainteresowaniem,jakie okazałamu starsza posterunkowa. Chciał coś ukryć, a ona próbowaławykorzystać obecność dziennikarzy, żeby mu w tym przeszkodzić? Jakiś niezrozumiałydla niego samego odruch pchnął Bukowskiego do działania. Przypadł do jęczącego wciąż z bólu długowłosegodziewiętnastolatka i potrząsnął nim. - Gadaj! Kto cię wysłał? - Odwalsię! -krzyknął chłopak, płaczączbólu. Bukowski złapał goza zwichniętą rękę i wykręcił ją. - Kto cię wysłał? -wrzasnąłmu wprostdoucha. Niedawny napastnik zawył. - Przestań, kurwa! Darek Waligóra! Jakieśmocne dłonie chwyciły Bukowskiegoza ramiona jak obcęgami i niemal uniosłydo góry. Ale słowa już padły. - Aleścienarobili bagna. -Kuc wdąż nie mogła się uspokoić. -1coja mamteraz z wami zrobić? - O copani chodzi? -spytał Bukowski. -Mieliśmy służyć zaprzynętę, prawda? Tylko wypełnialiśmy zadanie. - Panmiał służyć zaprzynętę! Pan!- krzyknęła,celując w niego wyciągniętym palcem. -Ale pan lubi damskie towarzystwo,prawda? Naraził pan na niebezpieczeństwo swoją młodąkoleżankę, którąpowinien się pan opiekować jak ojciec. W tej chwilichyba przekroczona zostałajakaś niewidzialnagranica komizmu,bo wszyscy troje jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Starsza posterunkowa opadła zaswoje biurko. - Cholera jasna, powinnam was własnoręcznie rozstrzelać. 297. - Jesteś niesprawiedliwa - powiedziała Trela. - Bez nas niemielibyście tych kolesi. Kuc skrzywiła się. - To małe gnojki. Bezznaczenia. Chcieli tylko zabawić sięw wielkich gangsterów, o jakich czytają w gazetach. - Przecież przyznali się, kto ich wysiał - upierała się Trela. -I co z tego? - Jakto, co z tego? Czy przypadkiem synpana posłaWaligóryiStudent to nie tasama osoba? - zaryzykował Bukowski. Policjantka spojrzała na niegoz politowaniem. - Bardzo pan z siebiedumny, co? Ale to się nanic nie przyda. DariuszWaligóra od października studiuje w Londynie. Zachowuje się bezzarzutu. Jest nie do ruszenia. NieboszczykSzczurekw pewnym sensie miałrację. Od kilku miesięcy Student to mit,podtrzymywany przez drobniejszych dilerów. - To oczywiste. Schronił się za granicą po śmierci Doroty - gorączkowała się Trela. - Ale przecież mamy dowód. Wszyscy słyszeli. - Tak sądzisz? -Kuc nie ukrywała ironii. -Tylko żeadwokatposła Waligóry jużzłożył doniesienie do prokuratury. Pan redaktor Bukowskiużył niedopuszczalnej przemocy wobec świadka. I torannego! Może odpowiadać za naruszenie nietykalności cielesnej. Co ztego, że padłonazwisko syna pana posła? W takichokolicznościach? Nie można tego wykorzystać. Tendowód zostałzdobyty nielegalnie. Znowu! 47Na drodzedo CzarnegoDunajca świeżazieleń podgórskich łąkkontrastowała z białymi wciąż wierzchołkamiTatr. Niezależnysenator Mirosław Adler umówił się z Bukowskim i Trela w Zbójeckiej Jamie, modnym ostatnio zajeździe niedaleko Zakopanego. Zbliżało się południe, kiedy Bukowski zatrzymał samochódnawyżwirowanym placyku przedbudynkiem z drewnianych bali. Biała kartkana wejściubyła widoczna zdaleka. - O cholera! Wynajął całą knajpę - szepnęła Magda. - Myślisz,żebędzie chciał nas skorumpować? -Dalby Bóg - westchnął Bukowski. - Wszyscy wszystkich korumpują, a nas nikt. Nie uważasz, że to oznacza brakszacunku? 298Denerwował się. Wolałby rozmawiać z politykiem sam na sam,ale Trela nawet nie chciałaotym słyszeć. Choć tym razem miejsce wyglądało wmiarę bezpiecznie, ostatniewydarzenia nauczyły go podejrzliwości. Niedawnootwarta regionalna restauracja miała dwuznaczną sławę. Bywali w niej politycy, spędzającyurlopy w górach, a telewizja nagrywała popularne programy. Alenietylko. Chodziły plotki, że chętnie spotykają się tu gangsterzy z wrogich grup. Zakopanebyło miejscem, gdzie obowiązywałozawieszenie broni. ZastrzeleniePershinga na parkingu przyPolanie Szymoszkowej pozostało do tej pory jedynym przypadkiem złamania tego niepisanego układu. Długo nie wysiadali zsamochodu. Bukowskiczekał na wiadomość od Horoszki. Wreszcie telefon zadzwonił. - Słuchaj, sytuacja wydaje siębezpieczna, ależadnej gwarancjinie daję. To może być zmyła. Senatora obstawiająludzie Pateli. - No to co? -Powinien mieć ochronę z BOR-u. - Wolno mu chyba mieć własną? -Wolno. Ale coś mitu śmierdzi. Warga jestnienormalnieostrożny. Jakbymiał się spotkać z szefami konkurencji, a nie z parą bezbronnych pismaków, weteranem i zieloną panienką. - Dzięki za komplement. -Nie ma za co. Komplementy rozdaję za darmo. Dobre radyteż. Spławtę gówniarę. Mało cijednej afery? - Jąspławić? Chyba jesteś nienormalny. Trela,przysłuchująca się podejrzliwie ich rozmowie,najwyraźniej domyśliła się, oczym mówią. Nagle otworzyła drzwiczkii wysiadła pierwsza, wyciągając za sobą torbę znieodłącznymniconem. Bukowski nie zdążył zareagować. Teraz nie miał odwrotu. Polityk już czekał. - Widzę, żepaństwo z poczytnego tygodnika wreszcie uznali,żesenator Adler też jest godny jego łamów- zaczął zgryźliwie,wychodząc im na powitanie. -No cóż,lepiej późnoniż wcale? Bukowski ztrudem przezwyciężył wstręt, byuścisnąć rękę gospodarza. I było to niezależne od urodypolityka,od jego kalekiejwargi, bezskutecznie przykrywanej rzadkim wąsikiem. Wsumiesenator nie miał wcale takiej złejpowierzchowności. Dość wysoki, szczupły,ledwo ze śladami siwizny w ciemnych włosach,mógł nawet w pierwszejchwili budzić zaufanie. Tylko uciekają299. ce w bok oczy zdradzały czający się w środkufatsz. Itobyłprawdziwypowódniechęci. O politycznej działalności AdleraBukowski miał zdanie od dawna wyrobione. Kariera tego człowieka byłazdumiewająca. Kilkanaścielatwcześniej, kiedy został pierwszyraz wybrany posłem z listy dziwnego bloku wyborczego, udającego niezależną prawicę, nie miałjeszcze nic. W ciągu paru lat stworzył in-. ^erium wbranży materiałówbudowlanych. Za tanie kredyty kupił kilka państwowychcegielni,cementownię koło Kielc,a nawet niewielką hutę na Śląsku. Niektórena siebie, inne na podstawione osoby z rodziny. Potem przyszła pora na przejęcie jednego z największych w Polsceprzedsiębiorstwbudownictwa przemysłowego. Zbiegiem okoliczności małe bankispółdzielcze, które udzieliły mu pożyczek, wkrótcesplajtowały. W następnych kadencjach, już jako niezależny senator, zasiadałw radach nadzorczych kilku państwowych spółek. Ito niezależnie od tego,czy rząd był akurat prawicowy, czy lewicowy. Czerpał z tego niezłe pieniądze,ajegofirmy miały zagwarantowanezamówienia. Budowałbiurowce dla państwowych banków i halefabryczne dla inwestujących w Polscemiędzynarodowych kolosów. Założył fundację "Patrzaj w serce", którą powszechnie uznawano za pralnię brudnych pieniędzy, nikt jednak nieodważył sięwystąpić przeciw chorym dzieciom. Z tych samych powodów nieruszano jego kamienicy w Krakowie, choć wszyscy wiedzieli, żeza kilka latzostanie zamienionana luksusowyhotel. Bukowski zaliczał go do tych polityków, którychdla dobra kraju należałoby jak najprędzejwtrącić do jak najgłębszego lochu. Miał zresztą także prywatny powód. - Namiłość nigdy nie jest za późno, panie senatorze- powiedziałz uśmiechem. Trela, stojąca pól kroku za nim, wbiła mupaznokcie wżebraz taką siłą, że omalnie krzyknął. - Wstrętny hipokryta - wydyszałamu do ucha. Musiał sięzrehabilitować. - Pojawiliśmy się zaraz, jak tylkokupił pan sobie ten poczytny tygodnik. Zaskoczony Adler nie bardzo wiedział, czy ma to potraktowaćjako wyzwanie, czyzlekceważyć. 300- Pan próbujebyć dobrze poinformowany,redaktorze, prawda? Możenawet zadobrze. Cóż, to wasza praca. Szczerze mówiąc,nie zazdroszczę. - A to czemu? -Nie lubicie mnie, co? A jednak pracujecie dla mnie. Choć jawrzeczywistości mam tylko skromne parę procent. Nie warto nawet wspominać. - Machnąłręką. -No, ale bierzmy się do roboty. Wiem,że państwa czasjest cenny. Gestem zaprosiłich do stołu. Usiedli. Trela wyjęła aparat. Bukowski zauważył, żeilekroć gopodnosiła, senator starał się odwracać do obiektywu lepszą częściąswojej twarzy. - A więc,czym mogęsłużyć? -Wciąż udawał, że to oni chcielitej rozmowy. Ale nawszelki wypadek dodał: - Wiem, że interesują pana sprawy bezpieczeństwa obywateli. - Tooczywiste-wtrąciłasię Trela. -Ostatnio ciągle się przekonujemy, jak to bezpieczeństwo wygląda. - Tak, tosmutne,młoda koleżanko. -Senator z troską pokiwałgłową. -Właśniedowiedziałem się z gazet, że państwo o mało conie stracili życia, prowadząc dziennikarskie śledztwo. Cóż, to niebezpiecznyzawód. Nigdy nie wiadomo, gdzie trafi sięnaminę. Najlepszyprzykład to ta nieszczęsna redaktorMay. Bukowski pomyślał,żeto może być ukryta groźba, ale się nieprzejął. Od jakiegoś czasu wciąż ktoś mugroził. A senator ciągnął:- Teraz przynajmniej jużpaństwo wiedzą, że postawienie naposła Waligórę było strzałemkulą w płot. -Słucham? - zdziwił się Bukowski. -Nie widzę związku. - Doprawdy? To przecież pan wykreowałtegofarbowanegolisa na herolda prawa i sprawiedliwości. Waligóra ukradłwszystkie pomysły prawicy i przedstawił jako swoje. A pan muw tympomógł. Ale kłamstwo ma krótkie nogi. Gołym okiem widać, żepod rządamilewicy nikt nie może czuć się bezpieczny. Bukowski poczuł wzbierającą złość. - Zaraz,zaraz, panie senatorze! To był tekst na zamówieniepańskiego tygodnika. - Ale to pango napisał, prawda? My jesteśmyotwarci, niezamykamy łamów przed słusznymi poglądami, obojętnie, kto je głosi. - Całkiem bezinteresownie, chcepan powiedzieć? Adler uśmiechnął się krzywo i chytrze. 301. - No, przyznamsię panu,że mieliśmy w tym swoje wyrachowanie. To nie do druku, ale mapanświadomość,że musimymiećcichych sprzymierzeńców wopozycji. Takich, którzy nas poprąw niektórych głosowaniach. A w razie czego można im przykrócićsmycz. Poinformować społeczeństwo, że taki pan Waligóra naprzykład domaga się praworządności na forumpublicznym, aniepilnuje własnego domu. No, bo kto by pomyślał, że synposła, wybijający się studentprawa, będzie zamieszany wprzestępczy proceder,prawda? - Posełnieodpowiada za to,co robił jego dorosłysyn - wtrąciła sięTrela. -Nie? - Adler uniósł brwi. -Każdy odpowiada za to, jak wychował własne dzieci, młoda koleżanko. - Pan senator zeswoimi nie ma kłopotu? -Bóg uchronił. Mojacórka wyprzedziłaPolskę wdrodze doEuropy, jest już ekspertem w Strasbourgu. A syn ma ambicje bardziej praktyczne,uczy siębiznesu wrodzinnychfirmach. -Pozazdrościć - powiedział Bukowski. -Procentują zasady, jakie im wpajałem od najmłodszych lat. Zdrowe ziarno zawsze wydazdrowe owoce. - Sugeruje pan, że poseł Waligóra zasiałchore ziarno? -Rozumiem tragedięojca iwspółczuję mu. Ale pan Waligórazawszemiał skrzywienie w lewo. A ztym,jak dobrze wiemy, wiążą się określone konsekwencje. Moralny relatywizm, tolerancjadla różnych wynaturzeń. No i naskutki nie trzeba było czekać. Synposła został handlarzem narkotyków! - Nikt tego nieudowodnił -przypomniał Bukowski. -Nie bądźmydziećmi, panie redaktorze. Oczywiście, że nikttego nie udowodnił i nie udowodni, ale wszyscy wiedzą. Łączniez ministrem sprawiedliwości. Jak nisko upadł ten kraj. Alekto mawalczyć z tą ośmiornicą, jeślinawet dziennikarzebiorą narkotyki? Choćbytaka redaktor May. Ale co panu jest, redaktorze? - Głupstwo,jestemprzemęczony. -Jasne. To męczącapraca. Zresztą, kto z nas nie jest przemęczony? Na nas wszystkich,w jakiejśmierze, spoczywają losypaństwa. - Dlaczego pan rozsiewa plotki? Iskąd pan towie? -przerwałamu Trela z gniewem. - Naprawdęsię paninie domyśla, młoda koleżanko? 302- Moja ciotkabyła inwigilowana? -Oczywiście. - Nie, dla mnie to nie jest oczywiste! -Dziewczyna podniosłagłos. -Czy w tym kraju można śledzić ludzi bez powodu? - Jaktobezpowodu? -zdziwiłsię Adler. -Pani May, być może działając w dobrej wierze, zaczęła jednak zdobywać informacje niezgodnie z prawem. Na przykład uprawiając stosunkiseksualne z nieletnim. - Flis nie był aż tak nieletni, żeby to było zabronione- przerwał mu Bukowski. -Toteżnie zostałao nic oskarżona. - Tylko zabita? -Bardzosię pan denerwuje, redaktorze. Po co? - Pan był informowany o wszystkim? -Jakoczłonek senackiej komisji bezpieczeństwa publicznego. Chodziło o sprawy związane z bezpieczeństwempaństwa,którymi paniMaylekkomyślnie zaczęła się interesować. To oczywiste, że odpowiedniesłużby musiały sprawdzić jej kontakty. Przy okazji wydało się, w jakie sprawki zamieszany był syn pana posła. Oczywiście,pan poseł ciągle ma swoje wpływy, więcsprawieukręcono łeb. No, ale odeszliśmy odtematunaszej rozmowy. Kłamiesz, pomyślałBukowski. Gdyby tobyły działania służb,nawetktoś o wielkich wpływach nie dalby rady wyciszyć tychinformacji. Chybaże samesłużby. Dorotę musieli śledzićludzie Pateli. Może sami chcieli ją zabić. Ten,kto to zrobił, tylko ichwyręczył. Nagle wjego kieszeni odezwał się telefon. - Poznajesz,kto mówi? Bukowski zdrętwiał. Choć bardzo się starał nie pokazać tegona zewnątrz. - Oczywiście. -Więc zdajesz sobie sprawę,że to nie żarty. Doceń, że niejestemtakim łajdakiem, za jakiego mnie masz. Jeśli zależy ci nabezpieczeństwie tejmałej, usuńją stamtąd. Ale już! Bukowski schowałtelefon. - To z redakcji - powiedział. -Nicważnego. Wróćmy do tematubezpieczeństwa. Twierdzi pan senator, że to posełWaligóraosłaniał swojego syna. Ale czy na pewno? - Słucham? Nie rozumiem. 303. - A gdzie Student zaopatrywał się w towar? Czy przypadkiemnie na Śląsku? Na terenie kontrolowanym przez pewnego byłegooficera SB nazwiskiem Patela? - Nic mi otym nie wiadomo. -Senatorpotrząsnął głową. - Czyżby? Aja słyszałem, że major Patelajest dobrym znajomympana senatora. Adlerpoczerwieniał. - Teraz to pan zdrowo przesadził, Bukowski. Rozumiem metodę dziennikarskiej prowokacji,ale nie taka była umowaz redaktor Jabłońską. Widzę, że będziemy musieli porozmawiać z innejpozycji. - Nie takprędko, senatorze. Dlaczegoteraz pan tak się zdenerwował? Magda, przynieś tę czarnąteczkę z bagażnika. Wbił wnią wzroktakintensywnie, żepo chwili załapała, choćjużwidziałw jej oczach pytanie "jaką czarną teczkę? ".- Oczywiście, panie redaktorze - powiedziała grzecznie. Modlił się w duchu,byKrzywa Warga nie otrząsnął się z zaskoczenia, póki Magda nie będziebezpieczna. Zmusiłsię,bynieodwrócić głowy wśladzadziewczyną. Ale tym intensywniej wsłuchiwałsię w odgłos jej oddalających się kroków. Wreszcie usłyszał skrzypnięcie drzwi. Adler nie wytrzymał pierwszy, nachyliłsię do Bukowskiego i syknął:- Co ty znowu kombinujesz, cwaniaku? -Zaraz się pan przekona, senatorze. Bukowski był już odprężony. Magda oddaliła się bez przeszkód. Miał nadzieję,że nie przyjdzie jej do głowy wrócić. - Panblefuje, Bukowski. To wszystko pomówienia. Nieuczciwa walka polityczna. Pan nic namnie nie ma. - Zarazsię pandowie - powtórzył Bukowski. -Trochę cierpliwości. Chyba że. się dogadamy? Na twarzy Adlera pojawił się wyraz intensywnego wysiłku myślowego, a potem znówkrzywy uśmiech. - Pan jest naiwny, Bukowski. Chciał panwyciągnąć ode mnieharacz? Nie zemną takie numery. Ja się tym brzydzę. - Nie,to pan jest naiwny, Adler. Głos Bukowskiego był terazbardzo pewny, bo właśnie usłyszałodgłos gwałtownie hamujących na żwirze opon, trzaśniecie drzwiczek. Senator dopieroterazspojrzał wstronę wejścia i aż przestał oddychać na widokprzybysza, któregodojrzał za szybą. 304- Polonez - wyszeptał, jakby nie mógł uwierzyćw to,co widziały jegooczy. A potem zawołał na cały głos: -Ochrona! Odpowiedziała mucisza. Adler rozejrzał się paniczniedookoła. Wciążbyli sami w całej knajpie. Nawet żaden z kelnerówniewyjrzał z zaplecza. Senator miał jeszcze możliwość ucieczki, leczwidocznie sparaliżował go strach. Albo świadomość, że ucieczkanic nie da. Niemal histeryczniezaczął krzyczeć na Bukowskiego:- Toty, pismaku, sprowadziłeś tegomordercę? Wiesz,co zrobiłeś? Łudzisz się, że ciebie oszczędzi? - Sądziłem, że pan sięucieszy, senatorze. Przecież panowie sądobrymi kolegami z dawnych lat, czyżbym się mylił? - powiedziałBukowski spokojnie. Opadły już z niego wszystkie emocje. Teraz,kiedy sytuacjanieuchronnie zmierzała kuostatecznemu rozwiązaniu, pozbył sięlęku,który przez ostatnie miesiącetowarzyszył mu nieustannie. Miał tylko nadzieję, że wreszciedowie się prawdy. Cicho zaskrzypiały drzwi. Polonez wszedł spokojnie, bez pośpiechu. W rękach nie miał broni. Można było tylko domyślaćsięjej pod długim skórzanym płaszczem, który miał nasobie. Bukowski nigdy wcześniej nie widział go tak ubranego. Jakby gangsterchciał specjalnie zaznaczyć wyjątkowość tego dnia. Wyglądał teraz jak skrzyżowaniePunishera z Matrixem. - Nie zapraszałem cię. -Senator próbowałzachować twarz. Polonez powoli podszedł bliżej, stukającobcasami. Bez pytania wziął krzesło i usiadł na nim okrakiem. - Jasiek Niezgodajest jakśmierć. -Uśmiechnął się. -Jej teżniktnie zaprasza. Samaprzychodzi. - To ty się szykuj na śmierć, pajacu -szarżował Adler. -Wystarczy,że wezwę ochronę, a zrobią z ciebie sito. - Wezwij. Zsenatora uszło powietrze. - Co z nimi zrobiłeś, Dusior? Pozabijałeś? Na dźwięk swej dawnejksywki Polonez znowu się uśmiechnął. - Dobrze wiesz, Warga, że nigdy nikogo nie zabiłem. Do tej pory. Chłopcy robią to dla mniez czystego koleżeństwa. Nie lubią cię. - Major was wszystkich załatwi - wyrzucił z siebie Adler zbezsilną złością. -Myliszsię. To ja go załatwię. Tylkonajpierw wyrównamrachunkiz tobą. 305. - Czegoode mnie chcesz? -Zakapowałeś mnie. - Jesteś chory. Kiedy? - Kiedy byliśmy piękni i młodzi. Aty niebyłeśjeszczesenatorem, tylko pieprzonym ucholem Pateli w Nowej Hucie. Ty mniesprzedałeś. - Chyba się upiłeś? Kiedy to było? Zresztą,sam byłeś ucholem. - Dzięki tobie. Jakie miałem wyjście? - Słuchaj, Dusior! Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? Masz rację,obaj wpadliśmy w gówno. Tylko że ciebieteraz szukają międzynarodowym listem gończym, a jajestemsenatorem. - Nagrywasz, redaktorku? -Polonez jakby dopiero terazzauważył Bukowskiego. -Będzieszmiał swój sensacyjnyartykuł. Powiem ci, dlaczegopan senator jest senatorem, a jabandytą. Botakibył plan majora Pateli. Opanować wszystkie szczeble. Nigdycięnie zastanowiło, jak skromny chłopak zHuty mógł zostaćszefem bandy przemytników w Paryżu? Wiesz, kogomiałem pod sobą? Największych polskichzabijaków, jakich udałosię wygrzebać z norw Marsylii. Starych legionistów, którzy w Afryce kąpalisię we krwi. Nie bali się nawet diabła. Dlaczegosłuchali właśniemnie? Bo byłem taki mocny? Nie.Bo miałemoparcie w strukturach. Rozumiesz? Resztę sobie sam dośpiewaj. - Jeszcze sięłudzisz, że będziesz świadkiem koronnym? Prędzej nakarmisz robaki, Dusior-powiedziałponuro Adler. - Jeżeli, to razemz tobą,Warga. Ale najpierwzmuszę cię,żebyś zeznawał w sądzie. Żebyś publicznie przyznał, żeto Patelazrobił z ciebie senatora, tak jak ze mnie zrobił bandytę. - Dlaczego to robisz? Znudziło ci się życie? To pomyśl orodzime. Jeszcze wszystko można naprawić. Dogadajmy się. - Z tobą? Nigdy,- Dlaczego? -Zabiłeś Dorotę, Warga. Te słowazrobiły na senatorze piorunujące wrażenie. Bukowskizdziwiłsięmniej, niżmożna bysię spodziewać. Adler wyjąkał:- Upiłeś się, Dusior. Wiadomo, ktoją zabił. Sprawa jest zamknięta. - Tak ci sięzdaje? Ty mniejednak nie doceniasz, Warga. Nicnie jest zamknięte. Wsadziliście mnie do pierdla, ale tonieznaczy, że straciłem kontrolę nad sytuacją. Myślałeś, żenikt po306niej nie będzie płakał, wszyscy będą zadowoleni? Zapomniałeśo mnie. - Co ty mówisz? -Byłeś tam. Zaprzeczysz? Senator przygryzł swojąkaleką wargę. Nie wytrzymał wzrokugangstera. - Skąd wiesz? -A jakmyślisz? Kazałem jej pilnować. To ty zdjąłeś policyjną obstawę. Ale nie przewidziałeś, że moi ludzie też tam będą. Gdyby teraz spojrzeli na Bukowskiego,mogłabyich zastanowićjego nagła bladość. Ale byli zainteresowanitylko sobą. - Nie zrobiłem nic złego - powiedział cicho Adler. -Chciałemją tylko ostrzec,że igra z ogniem,że zadarta zsiłami,które zrobią z niej miazgę. - Jeśli niezostawicię w spokoju? -Bredzisz! Ja miałbymsię jej bać? Próbowałem jątylko ratować. - Przestań,Warga, bo się ro. zpłaczę. Co cię tak naglewzruszyło? Zakochałeśsię w niej czy co? Adlerowi drżałyusta. Wyglądał, jakby to on miał się rozpłakać. - A co, kurwa, ja niejestem człowiekiem? Polonezpopatrzył na niego jakby innym wzrokiem. - Coś takiego! -Pokręcił głową. -Kto by pomyślał? WięcPatela sam postanowiłją zlikwidować, nie pytając nas o zdanie? A ty próbowałeśmu przeszkodzić? Takizrobiłeś się odważny? Nie,nie wierzę. Raczej miałeś ochotę ją uciszyć, ale w ostatniej chwili nasrałeś w gacie. I dokończyć musiał ktośinny. -To gdzie była ta twoja obstawa? - Senatorwyprostował sięz nagłym tryumfem. -Twoich też ktoś wycofał. Myślisz, żeja? - Patela. -zachrypiał gangster złowrogo. Bukowski słuchał ichrozmowy z coraz większym zamętemw głowie. Odezwałsię przezściśnięte gardło:- Mogę coś powiedzieć? -Wal, redaktorku. - Wyjaśnijcie mi coś. Dlaczego jakiś Patela ma taką władzę? Takie zero, wydalony ze służbyesbek, ochroniarz z Katowic? Ktoto, do cholery, jest? Polonezspojrzał naniego i zaśmiał się złowrogo. - On jest tylkocynglem,redaktorku. To co. Warga, powiemymu o generale? 307. - Dusior! -A co ci zależy? Niechma swoją sensację. - Chcesz wysadzić ten kraj w powietrze? -Wisi mito. Nagrywaj, redaktorki! W tej chwili Bukowski zauważył, że kończy mu się taśmaw dyktafonie. -Sekundę, panowie - powstrzymałich. Podniósł się i podszedł do swego plecaka,który zostawiłnawieszaku pod ścianą. To zdecydowało, że niezginął namiejscu,kiedy nastąpiła eksplozja. Podmuch uniósł go i uderzył nimo podłogę, zanim zdążyłzrozumieć, co się stało. Nie mógłsię ruszać,ale umysł miał jasny. Teraz już wszystkorozumiał. Patela przewidział, co się stanie. Wiedział, że Polonez chcezemsty, że kiedysię dowie, przyjedzie do Zbójeckiej Jamy. Możenawetsamgo zawiadomił. Postanowił za jednym zamachem pozbyćsię obu świadków, być możejedynych ludzi, którzy mogliby go zdemaskować. Pogrążyć jegoi tych,którzy muwydawali rozkazy. Jak na ekranierozstrojonego telewizora Bukowski ujrzał rozmyte, pochylające się nad nim twarze. Z trudem rozpoznawał jepo kolei. Pierwszabyła Magda Trela. Nic ci się nie stało, pomyślałz ulgą. Szczęście,że choć ciebie nie doprowadziłem do zguby. Wciąż nic niesłyszał, alewidział jej poruszające się wargi: Guru,guru. Już się nie przekonasz, jaki tentwójguru był naprawdę. Potem pojawiła się Renata Kuc, z pistoletemwdłoni. Obokniej Horoszko,A więc czuwali, spóźnilisię tylko trochę. Nie będągo już przesłuchiwać. Niedowiedzą się. Nikt się nie dowie. Esther Goldman. To ładnie z twojej strony, że sięzainteresowałaś moim losem. I że z przyjaźni do Dorotypoświęciłaś tyle czasu,aby rozwikłać jej zagadkę. Ale już nie rozwikłasz. Niktjejnie rozwikła, pomyślał. Nikt mnie nie widział. Niktnawetnie ma pojęcia, że byłem tego dnia w Krakowie. Źle wyszło. Aleprzecieżchciał dobrze. Postanowił mimowszystko podać Dorocie rękę. Przyjechał. W końcu poruszyły go308jej rozpaczliwe listy i e-maile. Zwłaszcza ten ostatni,w którympisała,że się boi, i prosiła, żeby zgodził się przechowaćjakąśksiążkę, którą napisała, jakieś zdjęcia. Zrozumiał, żesię zagubiła, a jej dziennikarskie śledztwo było tylko desperacką próbą zajęcia się czymś, kiedy on ją odepchnął. I że to, co odkryła, przerosło ją i przeraziło. Teraz chciała się wyplątać. Ale nie potrafiłazrobić tego owłasnych siłach, nie wiedziała jak. Ostatniobył górą, mógłbypomócjej wyjechać z kraju,urządzić się jakoś od nowa we Francji. Ale wiedział, żeto by zburzyło cały jegospokój, który z takim trudemzbudował. Zagroziłobyjego karierze i to właśnie wtedy, kiedy polatach niepowodzeń zaczęłomu się udawać. Na ten ostatni e-mail odpowiedział więc, żenie chce mieć z tymi sprawami nic wspólnego, że gardzi takimdziennikarstwem, grzebaniem w brudach. A jednak następnego dnia zmienił zdanie. Ruszyłogo sumienie. Choć możetylko wolał zachować kontrolę nad sytuacją. Ktomógł wiedzieć, coDorocie mogło strzelićdo głowy? Jakie brednie była zdolna powypisywać? I co to były za zdjęcia? Niczegonaniego nie miała. Ale i tak mogła gow coś wplątać. W takim razie dlaczego się krył? Dlaczego nikogo w Polscenie zawiadomił o swoim przyjeździe? Dlaczegow Paryżu powiedział, że jedzienaweekend do Marsylii? Czemu w Krakowieunikał znajomych, robił wszystko, żeby nikt go nie rozpoznał? Odpoczątku zachowywał się tak, aby nikomu nawet nie przyszło dogłowy sprawdzić, co się z nim w tym czasie działo. Z jakiego powodu? Nate pytania nie umiałjużznaleźć odpowiedzi. Zresztą, jakietoteraz miało znaczenie? I tak nikt nigdysię nie dowie, co sięwydarzyło,kiedy był w mieszkaniu Doroty. Tak długo czekał, ażzostanie sama. Usłyszał przez drzwi, że ktoś u niej jest, ze środkadobiegał jej śmiech i męskigłos. Spędził trzy godziny na ławceprzed budynkiem,udając, że czyta gazetę, zanim wyszedł tenmłodyczłowiek w drogiej skórzanej kurtce. Bukowski pożałowałswej chwili słabości. Najwyraźniej jego pomoc nie była jej potrzebna. Nie dość, żezadawała się z jakimś szczeniakiem, to miała drugiego, też dużomłodszego od siebie. A on? Co tu robi? Powinien przynajmniej powiedzieć jej, co o tym sądzi. Już się podnosił, bo wydawało musię, że droga wolna, kiedypojawił się senator Adler. Przyjechał lanciąna rządowychnume309. rach. Sam, bez kierowcy, bez ochrony. Więcjeszcze ten. W Bukowskimwzbierała złość i pogarda dla Doroty, alepolityk nie zostału niej długo. Nie tyle, żeby coś mogło sięwydarzyć. Bukowski odczekał jeszczedłuższą chwilę. Teraz już nikt nieprzeszkadzał. Wszedł poschodach. Ze zdziwieniem stwierdził,że drzwi są otwarte. Wiedział, że nie dla niego, ale skorzystałz okazji. Nie chciał jej szpiegować, chciał tylko sprawić niespodziankę. Niewiedział, że zastanie ją nagą w wannie, a wtedyobudzi się w nim rozpaczliwe pragnienie, żeby znówmieć ją dlasiebie. Tylko że właśnieprzed chwiląwyszedłod niejinny. Nie chodziło o Adlera. To młody przystojniak w kurtce z czarnej skórypozostawiłDorocie natwarzy rozmarzony uśmiech, którym przywitała Bukowskiego. Choć może był to także skutek kilku drinków. Alboskręta, którego właśnie paliła. Nawet nie bardzo sięzdziwiła. - Adam? Co za niespodzianka. Tomilo, że przyjechałeś. Alejuż niejesteś mi potrzebny. Wtedy zauważył najejszyi czerwoną pręgę. - Co ci się stało? Ktościędusił? Teraz widzisz, dokąd prowadzi takie dziennikarstwo, jakie próbujesz uprawiać. - Co ty wiesz. To zmiłości. Uśmiechnęła sięi czule dotknęła śladu na swojej skórze. Poczuł gorąco ogarniające falą głowę i ciało. - Ty biedna pijaczko. Więctak lubisz? Maszrację, tego bym ciniedał. Narkotykówteż nie. Podniosła sięw wannie, pokazując mucałe swe ciało, którekiedyś znałtak dobrze. Po mokrejskórze płatykąpielowejpianyściekały z piersi na brzuch i niżej. - Aco ty wogólemożesz dać kobiecie? -spytałapogardliwie. - Co ty w ogóle możesz? Uciekłeś,ukryłeś się i masz czelność prawić mimorały? Na temat dziennikarstwa? Coty wiesz. Zupełnie nie przejmując sięjego obecnością,wzięła do rękiprysznici opłukała się z piany. Tego było zawiele. Kiedy sięgałapo ręcznik, uderzył ją na odlew, trafiając prosto w usta. Straciłarównowagę, zamachała ramionami. Poślizgnęła się i wpadła podwodę razem z głową. Wybiegł, nie oglądając się za siebie. Zbiegał po schodach naoślep, byle dalej,kiedy na doleskrzypnęły drzwi. Zawrócił wpanice. Nikt niemógł go zobaczyć. 310Wbiegł piętrowyżej i czekał zbijącym sercem, spoglądającukradkiem w dół. Ten ktoś wchodziłpowoli, przygarbiony, z głową ukrytą pod kapturem. Bukowskijuż chciał poderwać się i biecjeszcze wyżej, kiedy tamten zatrzymał sięprzed drzwiami Doroty. Chwilę czekał, nasłuchując,potem ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi się uchyliły. Przybysz,zanim wszedł do środka,rozejrzał się szybko. Nie zauważył Bukowskiego. Za to on przez ułamek sekundy ujrzał twarzukrytą w cieniu kaptura, rozjaśnioną ognikiem papierosa. Zakrótko, żebyją rozpoznać, zapamiętać. Przemknęło mu tylkoprzez myśl, że to chyba ten młody ćpun, o którym pisała mu Dorota. Jej żałosny kochanek. Alew tej chwili nie chciał nawetotymmyśleć. Przede wszystkim musiał ratować siebie. Ledwodrzwi się zamknęły, znowu rzucił się do ucieczki. Tym razem niktmu nie przeszkodził,Po chwili nie dostrzegałjuż tych postacinadsobą. Ekran rozjaśnił się do białości. A więc o siebiemógłbyćspokojny. Przezkilka ostatnich miesięcy robił wszystko, żeby przekonaćsię, czyjest bezpieczny. Udało się. Nie pozostawił żadnych śladów. Nikto nim nie wiedział. Ekranzaczął gasnąć. I dopiero teraz chciałby wszystko powiedzieć. Ale jestza póź'no Nikt się nie dowie, kto wszedł po nim do mieszkania Doroty. Bo to on jest jedynym świadkiem. Onjeden jużwie, że towcalenie był ten, któregowszyscypodejrzewali. Tylko ktoś, ktowłaśnietak chciał wyglądać. Wtedynie miał pojęcia, czyja twarz mignęłamu przez ułamek sekundy. Teraz jest już pewien. Miał go takblisko i nic nie zrobił. I już nigdy nie zrobi. Nikomu nie powie. Bardzochce, próbuje otworzyć usta. Na darmo. Wszystko spieprzył,wszystko przegrał. Przecieżnie może tak tego zostawić. Ostatni wysiłek. Udaje mu się poruszyćręką. Piszepalcem na podłodze to jedno słowo. EpilogZ popołudniowejdrzemki ocknął się dopiero w środku nocy. Leki, które brał od wielu tygodni, działałytak, żezazwyczaj niemógł wytrzymać na nogachdo wieczora. Już koło trzeciej ogarniała go senność. Tendzieńnie różnił się od innych. Może jedynie tym, że właśnie skończył pisanie. Nareszcie miał toza sobą. Prawie trzy miesiąceminęły oddnia, kiedy zostałranny w Zbójeckiej Jamie, a wciążnie mógł wrócić do równowagi. Atak policji zupełnie go zaskoczył. Jeden z granatów bukowych eksplodował tuż obokniego. I naprawdę przeztę krotkąchwilę, zanimstracił świadomość, zdawałomu się,żeginie. Teraz już wszystkominęło. Zostało opisane, więc zamknięte. Nagle nie miał nic doroboty i tkwił bezmyślnie przed monitorem, jakby oszołomiony tym, co sam napisał. Brakowałojużtylko jednego słowa. Zwlekał jeszcze zjego wpisaniem, jakby chciałprzedłużyć czas poświęcony układaniuopowieści. Wreszcie głowa zaczęłamu opadać,a ekran rozmazał się przed oczami. Jeszcze tylko przypomniał sobie,żepowinien wziąćkolejną porcję leków i zaraz potem zasnął. Nawet nie wyłączył komputera. Tym razemspał dłużej niż zwykle. Zanim otworzył oczy,wyczuł, że ktoś jest wpokoju. Uniósł lekko powieki. Za biurkiemsiedziała Dorota, wbijając wzrok w świecący ekran. Nie miał pojęcia, skąd się tu wzięła. Odwróciłagłowę i uśmiechnęła się do niego. - Zapomniałeś zamknąć drzwi,nie chciałam ciębudzić. Wciąż nie miał pewności, czy nie jest jeszcze jedną zjawą. - Yyonne? -spytał cicho. 312- A nie mógłbyś mnie znównazywać Dorotą? Jak widzisz, pogłoski omojej śmierci okazały się przesadzone. Zdumiony, ażusiadł nakanapie. - Sama chciałaś, żeby mówić do ciebie Yyonne. Wstała, podeszłado niego i pocałowaław policzek. - To już minęło. No,co się tak gapisz? Zmartwychwstałam. - Zaśmiała się cicho. -Wyobrażasz sobie, jak sięniektórzy wściekną? Wciąż jeszcze wszystkotrochę mu sięmieszało. Yyonne z Dorotą. Prawdziwa Dorota z tą, której kazałumrzeć w swojej opowieści. Wszystkietrzy byłyjedną osobą. Równocześnie każda trochęinna. Musiol uporządkować chaos w głowie. Odzyskać wreszciekontrolę, którą utracił owego dnia, wiele miesięcy wcześniej, kiedy w paniceuciekł z krakowskiego mieszkania Doroty. Choć żyła, kac nie mijał. Wciąż miałuczucie,że naprawdęprzyczynił się dojejśmierci. Przecież mogła umrzeć. Nie pierwszy raz ją zostawił. Niepomógł. Zamiast tegozaczął się zachowywać jak prawdziwy zabójca, zacierający za sobą ślady. Albo przynajmniej wspólnik zbrodni. Powrotny bilet lotniczy, kupionyw Paryżu, był bezużyteczny. Nie mógłczekaćtak długo. Działałjak automat. Nogi zaniosły go prosto na dworzec przy Bosackiej,gdzie zatrzymywałysięmiędzynarodowe autobusy. Szczęście musprzyjało. Może pół godziny później na peronie zatrzymał się autobus jadący z Warszawy do Marsylii. Byływolne miejsca. Ostrożniezajrzał do środka. Nie zauważył nikogoznajomego. Niewahałsię dłużej. Podróż byłakoszmarem. Udawał, żeśpi, ale cały czas myślał,że ktoś może go rozpoznać. Z corazwiększym trudem panowałnad rozstrojem żołądka. Wreszcie, w odruchu paniki, wysiadłw Mediolanie. Najszybciejjak mógłoddalił się od reszty Polaków. Zaszył się w ciemnym kąciena Stazione Porta Garibaldii z rosnącąbezradnością zastanawiał się, co dalej. W końcu zapadł w nerwową, niedającą odpoczynku drzemkę. Obudziłsięwstrząsany dreszczami. Pomóc mógł mu tylko alkohol. Prawiecałydzień spędził więc, włócząc się bez celu po ulicachstarego centrumi alejkach Parco Sempione z butelką w kieszeni, niczym bezdomny lump. Nabierał coraz większejpewności, żeDorotanie żyje. Dygotał na myśl, że mógł zostawić ślady, że jużgo szukają. Przychodziło mu do głowy, żeby zostać tu, zgubić się313. w tym mieście, wktórym nikt go nie znal. Alenie znalazłw sobiedość energii. Wiedział, że pieniądze nakoncie szybko sięskończą, a nie czul się nasiłach żyć jak kloszard. Opadło gośmiertelne znużenie. Było mu już wszystko jedno, chciał tylko odpocząć. Z lotniska Forlaninizłapał wieczorny samolot do Paryża. Tam przynajmniej czekało naniego ciepłe łóżko. Następny tydzieńprzeżył w oczekiwaniu, kiedy przyjdą goaresztować. Ale niktsię nim nie interesował. Próbowałwięcżyćnormalnie, a przynajmniej stwarzać takie pozory. Znów regularnie wysyłał do Warszawy korespondencje, ukończył nawetjakiśdłuższytekstdla "Przyszłości". Tylko co dzień z samegoranaprzeglądał w Internecie elektroniczne wydania "Gazety Wyborczej", "Rzeczpospolitej" i "Głosu Krakowa". Nie znalazł żadnejwzmianki o Dorocie. Po tygodniudoszedł więc downiosku, że niemogła umrzeć. Była zbyt znaną osobą, żeby jej śmierć przeszłatak zupełnie bez echa. Jednak całkowitej pewności nie miał. A już najgorzej poczuł się,kiedy przyszedł z Krakowa ten list,który wysiała jeszcze przed napadem. Na pewno były wnim słowa niesprawiedliwe. Ale teraz brzmiałyzupełnie inaczej. Zwłaszczate dwa zdania, których nie mógł zapomnieć:Nie wiem, co cizrobiłam,że w takiej chwili nie chcesz mi pomóc. Mam nadzieję, żejeśli coś mi się stanie,będzie cię to gryzłodo końca życia. Dręczył się więc swojąniewiedzą,dopóki któregoś dnia na rueCambon nie natknąłsię na Karola Szuberta. Od chwili przyjazdu zaglądał tukażdegopopołudnia. Schody przed kościołemWniebowzięcia wciąż były miejscem, gdzie najprędzej docieraływieści zPolski. Nie mógł trafić lepiej. Szubert,od niepamiętnych czasów korespondent Polskiego Radia wParyżu, zawsze wiedział wszystkowcześniejniżinni. I choć sięmocno postarzał i poruszał z corazwiększym wysiłkiem, był jak przedlaty łasyna wódkę. Natychmiast poszli do knajpy. Radiowiec już po pierwszym szybkimdrinku przy barze nie powstrzymałsię od pytania:- Ty, Buko, a co to się przytrafiło naszej Dorotce May? Na szczęście Bukowski zdołał nad sobą zapanować. - Słucham? Oniczym nie mam pojęcia. - Nie? Myślałem, żekto,jak kto, aletybędziesz coś wiedział. ,.- Od dawnanie mamz niąkontaktu - uciął. -Przepraszam,nie chciałem być niedelikatny. Nie było pytania. 314- Za późno. Teraz ty gadaj. Co się stało? - Ktośo mało co nie wysłał jej do Abrahama. Bukowskipoczuł wielką ulgę,alei strach,- Niemożliwe! Kto?- Nie wiadomo. Podobno była tak nawalona, żenie panti? 1'3'co się znią działo. Mówią,żeostatnio szła na całość. Nic dziwnego, żemogłanawet zapomnieć, jak się nazywa. Zresztą, na Wmiejscu zachowałbym się tak samo. Jeśli wierzyć tylko w połowęplotek, to nieuleczalna amnezja jest dla niejteraz najlepszymwyjściem. W miarę piciaSzubert opowiadał coraz chętniej. Wspoiliniałojakimś nastolatku,którego policja szukała w związku z napadem, bo jakoby Dorota miała z nim romans. Bukowski zaczai sl? powoli uspokajać. Wzruszył ramionami. - Cóż, zawsze pchała się w jakieś erotyczne afery. Poczułsię podle, mówiąc to, ale musiał graćdo końca. Sziibertspojrzałna niego podejrzliwie. - Wierzysz w to, co mówisz? Bo ja nie. Zatymmusi się kry0coś więcej. - To znaczy? -A co to możeznaczyć w Polsce? To, co zawsze. Polityka- Nie masz ty przypadkiem jakiejś manii, Szubert? - Nie sądzę. Policja podobno szaleje. Na mój rozum ktoś icnmocno naciska, więc kiedy Dorotka odmówiławspółpracy,do513"li wścieklizny. Z tegowszystkiegobidula ażsię schowała wdomuwariatów. Musiała kogoś naprawdę nastraszyć. A miałaczy-Gdyby ujawniła wszystkie brzydkie rzeczy, które wiedziała. -Widocznie nie chciała, bo mogła tozrobić już tysiącrazy'-A może postanowiła od razuodpalić wielką bombę? żebywszyscy padli trupem na miejscu? Po rozmowiez Szubertem Bukowski pozbył się wielkiego ciężaru. Ale obawy wkrótce wróciły. Mijał tydzień za tygodniem,kasztany nad Sekwaną przekwitły, a jego nie opuszczał niepokój. Wielerazy od nowa przypominał sobiecałyswój pobyt w Krakowie,minuta pominucie. Usiłował dokładnie odtworzyć w paroi? "ci wszystko, co wydarzyło sięw mieszkaniu Doroty. I nadal cismiałpewności, czy nie zostawił tam jakichś śladów, któremogh/'by naprowadzić policję najegotrop. 315. No i był jeszcze ten nieznajomy z głowąschowanąw kapturze,z żarzącym się papierosem w ustach. Ten, naktóregoo mało niewpadłnaschodach. Wtedy przede wszystkim sam chciał sięukryć. Dopiero teraz, kiedy już wiedział, że Dorota przeżyła,zrozumiał, że to byłbłąd. Być może minąłsię z prawdziwym zabójcą. To znaczy z człowiekiem, którynaprawdę chciał i próbował jązamordować. Ale kto to był? Ten, którego szukała policja, czy ktośzupełnie inny? Powinien siętego dowiedzieć. Przecieżbył świadkiem. Tylko przezułamek chwili i bardzoniewyraźnie, ale jednakwidział tę twarz pod kapturem. Dręczyło go to coraz bardziej. Postanowił ratować resztki swej równowagi duchoweji o wszystkimrazna zawsze zapomnieć. Nie było to proste, ale starałsię. Ażpewnego dnia usłyszałw słuchawce głos Doroty:- C'est moi. Yvonne. Z początku niemógł zrozumieć, o cojej chodziło. Dlaczegoprzedstawiła się innym imieniem. Podejrzewał w tym jakiś podstęp. Jednak w miarę jak wyrzucała z siebie kolejne gorączkowezdania, uspokajał się. Najwyraźniej nie miała wobecniego złychzamiarów. Potrzebowałatylko pomocy. Mówiła po francusku, dużo i szybko, jakby nie chciała dopuścić,by jej przerwał, dopókinieskończy. - Jestem Ywonne, rozumiesz? Nie chcę, żeby ktoś myślał inaczej. Do nikogonie mam zaufania. Tylko do ciebie. Pomożeszmi? Była przerażona. Co miał zrobić? Miał w sobie tyle poczuciawiny, że podjąłtę dziwacznągrę. Rzeczywiście, w dowodzie napierwsze miała Iwona, ale nie słyszał,żebykiedykolwiek używałatego imienia. Zawsze była tylko Dorotą. Teraz najwyraźniejpróbowała zacząć od nowa. Chciała zniknąć. Jasno widział, jakieto naiwne. Gdybynaprawdę chcieli ją zabić, już by nie żyła. Widocznie niebyli dość zdecydowani. Albo uznali, że została wystarczająco postraszona. Co zresztą byłoprawdą. Jednak niepotrafiłzostawić jej teraz własnemu losowi. - Przyjedź - powiedział poprostu. -Stacja metra Stalingrad. Kiedy stanęławdrzwiach, serce mu sięścisnęło. W niczym nieprzypominała tej wyzywającej Doroty, która wKrakowie uniosłasię przednim w wannienaga, prowokując do uderzenia. Zmalała jakoś, zbrzydła,calejej zachowanie było nerwowe i niepewne. Nie patrzyła muw oczy, drżącymipalcami zapalałapapierosa zapapierosem. Prawie nic nie chciałajeść. Ale została u niego. Nie316miał nic przeciw temu. Akurat niebył z nikimzwiązany, a żedzielnica uchodziła za niezbyt dobrą, mało kto goodwiedzał. Pokilku dniachzaczęła szukać pracy. O pracyw mediach nie chciałasłyszeć. Na samą wzmiankęo tym zareagowała histerycznie. - Nawetmi nie przypominaj o tym przeklętym zawodzie! -Ścisnęłaskronie dłońmi. - Wolę być sprzątaczką. Żadna hańba,tysiące Polekżyją ztego we Francji. Ona miała nad nimi tę przewagę, że mówiła po francuskujakparyżankapo Sorbonie. Beztrudu znalazła więc dobre miejsce. Wystarczyło kilkatelefonów ijej ofertą zainteresowało się francuskiemałżeństwo, które szukało nowej gospodynidomu. Obojebyli dobrzeopłacanymilekarzami, ludźmi na poziomie. Wzruszyłaich opowieścią, że uciekła z Polski przed mężem psychopatą. O nic więcejnie pytali. Potraktowali jątak, jakby miała najlepsze referencje. Nie musiała wykonywać żadnych prac fizycznych,tylko zarządzała domem. Nawet kiedyjuż zamieszkała u swoich nowych pracodawców,odwiedzała Bukowskiego codziennie. Poszli do łóżka, jakby to była rzecz w ichsytuacji najzupełniej naturalna. Nie miał poczucia,że wrócili do siebie. Przecieżnigdy wcześniej nie spał z żadnąYvonne. A ona też zachowywała się, jakbywierzyła, że on jestw jej życiucałkiem nowym mężczyzną. Wciążprowadziła swojągrę. A może dla niejbyła to po prostu rzeczywistość. Bo i on chwilami w niąwierzył. Nigdy jednak nietrwało to długo. O przeszłościnadal nierozmawiali. Nie naciskał, doszedłdowniosku, że dla niej to coś w rodzaju psychodramy. Przyjął jejwarunki, bo przez jakiśczasbyły wygodnetakże dla niego. Niemusiał wracać dowspomnień, które wciąż raniły go bardziej, niżchciałby przyznać. Nie kłócili się,nie wypominali sobie niczego. Byłyto spokojne noce, raczej czułe niż namiętne. Jednakpo jakimśczasiez każdym rankiem czuł się gorzej. Jakby oszukiwał niczego nierozumiejące dziecko. Przestał liczyćna to,żeod niej dowie się czegokolwiek. Przypominał sobieniejasno, żewpsychologii ma to nawet swoją nazwę. Wyparcie czy jakoś podobnie. Sam tak nie potrafił. Zapominaniewciąż mu nie wychodziło. Tym bardziej, żektóregoś dnia niespodziewanie zadzwonił Szubert. - Wiesz, sprawa Dorotki wygląda coraz bardziejśmierdzące. -Jego głos w telefoniebył naprawdę zafrasowany. - Wyobraź sobie, że naglezniknęia. Słyszałeśo tym? 317. - Nie - skłamał bez wahania. -No widzisz. Poprostu zapadła się pod ziemię. Nie wiadomo,czy ją wkońcu dopadli, czy sama zrozumiała ostrzeżenie i wlazław jakąś dziurę. Tylko jak długoda radę się ukrywać? Szukajejpól Polski. To tylko kwestia czasu. Bukowskipoczuł niejasny sygnał alarmowy. Telefonod korespondentaPolskiego Radia wydał mu się nagle dziwny. Nigdy niekolegowali się bliżej. Może to nie przypadek? MożeSzubertodpoczątku chciał z niego coś wyciągnąć? A może to było ukryteostrzeżenie? Opanujsię, niewpadaj w paranoję, przekonywałsam siebie. Ale kiedy Yyonne znów przyszła do niego wieczorem,nic jużnie wyglądało tak samo. Z dnia nadzień nabierał przekonania, żemoże jej pomóctylko wjeden sposób: musi wrócić do kraju i dowiedzieć się, co sięnaprawdę stało. Im więcej czasu mijało,tym mocniej jakaś siłapchała go do Krakowa. Zwłaszczaże romans z Yyonne stawałsięcoraz trudniejszy. Bukowski nie potrafił odgrywać przedstawienia bez końca. Zresztą,ona też nie mogła przecież wiecznie trwaćw zawieszeniu. Jeśli nie miałazamiaru wrócić do Polski, musiała pomyśleć o stabilizacji. Znaleźć sobie jakiegośustawionego Francuza,któryzapewniłby jej przyszłość w nowej ojczyźnie. Miała dopieroczterdzieści lat. Mogłajeszcze zrobić od nowa karierę. Albozmienić swe życiowe cele i zostać przykładną żoną i matką. Wciążbyła zdolna mieć dzieci. Nawet zaczęła o tym myśleć. A Bukowski napewno nie nadawałsię jużna tatusia. Wkażdym razie w jejnowym życiu czuł sięcoraz mniej potrzebny. Kiedy więc minęływakacje, zlikwidował swoje sprawyw Paryżu, spędził z Yvonneostatnią noc w La Huchette przyjazzie itequili, a rano odleciałdo Warszawy. Sądził, żekiedy doprowadzi wszystko do końca, odzyska spokój. Okazałsięmniej odporny, niż mu się wcześniej wydawało. Powydarzeniachw Zbójeckiej Jamie tym bardziej nie umiał sobieporadzićz samym sobą. Na szczęście znalazł się psychiatra,który miał doświadczenie w leczeniu takich przypadków. Ten sam,do którego kiedyś chodziła Dorota. To on poradził Bukowskiemu;- Przecież pan pisze książki. Niechpanto wszystko opiszew powieści. Często pomaga. 318W pierwszej chwili pomysł mu się nie spodobał. Nie cenił zbytwysoko powieści iich autorów. Co innegopoważna publicystyka,jak "Klucze do Europy". Właśnie do tego chciałby wrócić. Pisaniepowieściw dzisiejszych czasach miało w sobie coś niepoważnego. Spróbował raczejz nudów, żebyzająć się czymkolwiek,skoro na razie nie mógł normalnie pracować. Uwięzionyw swym krakowskimmieszkaniu przy placu Żydowskim,zacząłodtwarzaćna papierzewypadki, tak jak one naprawdęprzebiegały. Z jedną różnicą. Wjego historii Dorota zginęła. Tak, jak chciała, żeby wszyscy myśleli. Przecieżjej już nie było. Gdzieś w Paryżużyłatylko jakaśYvonne. Po kilkudniach pisanie tak go wciągnęło, że jużnie mógłbyprzestać, nawet gdyby chciał. Był uzależniony. Budził się rano,brał leki,zjadał banana,potem robiłsobie kawę i siadał przedkomputerem. Prawienie wychodził z domu. Pisał bezwiększychprzerw do drugiej, trzeciej, kiedy morzył go sen. Spal mniej więcej do siódmej, budziłsię, robiłkolejną kawę,oglądał wiadomości w telewizji i łapałdrugi oddech. Znówpisał,do późnej nocy. I tak przez prawie trzy miesiące. Wątpliwościco do zakończenia swej opowieści miał niemal dokońca. Wciąż nie byłpewny słowa, jakiebohater powinien napisaćna podłodzew ostatniejscenie. Pozbył się wątpliwości dopie' ro przeddwoma dniami, tego ranka, kiedyMagda Trela przyniosłamu truskawki, kupioneu straganiarza na placu. Ona jednaonim myślała,odwiedzałago dość często, próbowałanawet trochę o niego dbać. - Mam nadzieję, guru, że masz w domu śmietanę? -spytała,stającw progu. -Pomyślałam, że należy ci siętrochę przyjemności. Już wiosna, zauważyłeś? Rozczulił goten kolejny przejaw troski. Dopiero kiedy zjadłjużwszystkietruskawki, zrozumiał, że nie one byłygłównym powodem wizyty. Magda poszperała w plecaku. - Kiedyś mnie o cośprosiłeś. Trochę trwało,ale w końcuudało mi się zdobyć to zdjęcie. Chceszzobaczyć? - spytała niewinnie. Wziął fotografię do ręki i na chwilę aż zaniemówił. Spodziewałsię tego,alepotwierdzenie było mimo wszystko dużym przeżyciem. Patrzyła na niego bezczelna twarz młodegoprzystojniaka,na którego musiały lecieć kobiety. Nie umiał opanować odruchuzazdrości. 319. - Ale macho - wychrypiał wreszcie. -Tak? - Trelawzruszyła ramionami. -Mnie nie kręci. Nie tobyłonajgorsze. Bukowski uświadomił sobie właśnie, żepowinien tego odkrycia dokonać dużo wcześniej, gdyby przezcały czasnie próbował przede wszystkim chronićsiebie. Na zdjęciu, które przyniosła Magda, przystojniak miał na sobie nawet tęsamą skórzaną kurtkę, w której Bukowski zobaczył go pierwszyraztamtego przedpołudnia. Dopiero później przebrał sięw dreszkapturem. Wszystko było zaplanowane. Podejrzenie od razumiało paśćna Kamila. Wziął Magdęw ramiona i przycisnął do siebie z całej siły. - Ty,co ci jest? -spytałazaniepokojona. - Dzięki - odpowiedział. -Terazjuż wiem, że mam prawdziwezakończenie. Kiedy obudził sięponownie, świtało. Słyszał, jakna placu Żydowskim przekupnie zaczynająrozkładać stragany. Otworzyłoczy. Dorota siedziała wciąż za biurkiem i opierając brodę nasplecionych dłoniach, wpatrywała się w niego. - Nie spałaś? -odezwał się. - Nie mogłam. Spojrzał na pustyjuż ekranmonitora. - Przeczytałaś wszystko? -spytał, czując niespokojne bicieserca. -1 jak? - Koniecznie musiałeś mnie uśmiercić? -W jej głosie zabrzmiałwyrzut. - To nie byłoprzyjemne. Ajużten opis sekcji moich zwłok! Jeeezu! - Naprawdę omało nie umarłaś. -Masz rację. - Westchnęła. -Ja nie żyłam. Przez więcej niżrok nie żyłam. - Samawidzisz. Uśmiechnęła się niepewnie. - I dlategoz siebie zrobiłeś zbrodniarza? -A myślisz, że jak ja się czułem? Dlaczego przezparęmiesięcy prowadziłem własne śledztwo? Żeby sobie dowieść,że to niebyłem ja. Więcmożeszsobie wyobrazić, co przeżywałem, kiedycoraz więcej poszlak wskazywało właśniena mnie. - Biedaku, jak ty się musiałeśmęczyć. -Możesz kpić. Nie będę się nawet bronił. 320- Nieoceniajsięażtak surowo. W końcu jednak odkryłeś, ktobył prawdziwymzabójcą, prawda? Pokiwałgłową. - No więc? Postaw tę ostatnią kropkę. Co twój bohater napisał palcem na podłodze? - Przecież wiesz. -Ty mi powiedz. Jesteśautorem. Podniósł się i podszedłdo komputera. Monitorbył wciąż włączony, a na ekranie wyświetlało się zakończenie jego opowieści. Odetchnął głęboko i wystukałna klawiaturze ostatniesłowo: Student. Dorota odwróciła oczy od ekranui znieruchomiała. A przecieżmusiała byćna to przygotowana. Usiadł z powrotemna kanapie. Po chwilipierwszy przerwał milczenie, jakby mówił do siebie. - I co z tego? Teraztego nie udowodnię. Co powiem? Żekiedy walnąłem głową o posadzkę, doznałemolśnienia? Powinienemzdobyćsię natodużo wcześniej. Tylko że paraliżował mnie strach. Trzebabyło dopiero, żebympomyślał, żeze mnąkoniec. Dopierowtedy się odblokowałem. Opanowała się. Wstała zza biurka i usiadła obok niego. Wzięłago za rękę. - Nie katujsię powiedziałacicho. -Towszystko moja wina. - Nieprawda. -Potrząsnąłgłową. -Chciałaś dobrze. Tylko trochę się pogubiłaś. - Trochę? Uprzejmy jesteś. Pogubiłam się totalnie. Nie mówilici,że ja. z nimi. -Nie musisz o tym mówić. -Znasz mnie,wiesz,że lubię, żeby wszystko było jasne. Nowięc, tak. Posunęłam się aż dotego, żespałam z nimi oboma. Z ojcem isynem. No..nierównocześnie, ale. Pięknie, co? Miałampodły okres. No, nie gorszysz się? Co tak patrzysz? - Po prostu czekam. -Na co? Niewystarczy ci? Zaraz, ty chyba nie myślałeś, że jatakże. No nie! Z Krzywą Wargą? Myślałeśtak? - Chodziły takie słuchy. Że się z nim pogodziłaś. - Słuchy! No, dobrze, nie zapieram się,robiłam mu pewnenadzieje. Udawałam, że zapomniałamo dawnych urazach. Sam rozumiesz, Adler to ważne źródło. Więc trochę gozwodziłam. Raz nawet przetańczyłam z nimcałą noc na jakiejś okropnej gali w Mariotcie. I ten dureń się we mnienanowo zadurzył. Nękałmnie321. przez parę miesięcy. Boże, co ja z nim miałam. No, ale trzeba przyznać, że dzięki temu wyciągnęłam z niego paręinformacji. - Ategodnia? -spytał Bukowski,- Tego dnia? Sama nie wiem, niepamiętam, też myślałam, żechciałmiwleźć do łóżka, ale on tylko coś bredził, żebym się strzegła, był wystraszony jak cholera. Nie chcęjuż teraz o tym myśleć. Mamw głowiechaos. O Boże, jaka ja jestem zmęczona. DopieroterazDorota najwyraźniej miała dość. Bukowski zeskoczyłszybko z kanapy. - Poczekaj - powiedział zewstydem. -Dam ci czystą pościel. - Nie wygłupiaj się. -Wzruszyła ramionami i wnastępnejchwili przewróciła się na bok, podciągając kolana pod brzuch. -Tak jest bardzo dobrze- zamruczała jeszcze i już spała. Bukowski był zadowolony,że Dorota zasnęła. Jej powrót byłtak niespodziewany. Musiał siędo tegoprzyzwyczaić. Zrobiłsobie kawę i usiadł przy komputerze. Z codziennego nawyku przejrzałnajnowsze wydania dzienników,a potem otworzyłswoją skrzynkę pocztową. Tak jak się spodziewał, przyszedł nowye-mail odEsther Goldman. Od kiedy wróciła do Nowego Jorku,pisała do niego przynajmniej dwa razy w tygodniu. Adamie, cieszę się,że nareszcie kończysz swoja powieść. Pewniejuż ja skończyłeś i poczułeś ulgę,prawda? Znam to. Czy nadalnicnie wiadomoo Dorocie? Taksię domyślam, bo nicna jej temat nie piszesz. Mamnadzieję, że naprawdę tak skuteczniegdzieś się ukryła. Ale jak długo można? Coraz częściej nachodzą mnienajgorsze myśli. Bo dlaczego nie dała miżadnego znaku życia? I pomyśleć,że jej poświęcenia na nicsię nie przydały. Wszyscy,których próbowała zdemaskować, mająsię całkiem dobrze. Tylkoona za wszystko zapłaciła. Mimo wszystko nie tracę jeszcze nadziei. Ściskam Cię, Esther. Zamyślił się, wpatrzonyw ekran. Miał wielką ochotę kliknąćreplay i zawiadomić Esther, że Dorota właśnie w najlepsze odsypia wszystkie stresy na jego kanapie. Powstrzymałsię. Goldmanpowinna siędowiedzieć o wszystkim, aledecyzja nienależała doniego. Dorota przecież nie z wszystkiego zwierzała się swejinternetowejprzyjaciółce. Nagle sobie uprzytomnił, że Esther, choćwiedziała prawie wszystko na temat Kamila, o Dariuszu nie miałapojęcia. To wiele mówiło. 322W jednym nie mógł nieprzyznać Amerykance racji: mimo żeDorota o małoniezginęła,wrzeczywistościnie osiągnęła niczego. Jedynym sukcesem policji okazałosię aresztowanie Poloneza. Ogłuszony gangster dał się ująć bezoporu. Nie miałprzy sobiebroni. Najwyraźniejnaprawdę nie miał zamiaru zabić Adlera. Chciał go tylko zaciągnąćprzedsąd. To musięjednaknie udało. Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa przeciw senatorowiRP na podstawie oskarżeń wielokrotnego przestępcy, niepopartych żadnymidowodami. Nagrana przez Bukowskiego taśmaw niewyjaśnionysposób zaginęła podczas akcji policyjnej. Zdjęcia, zrobione kiedyś z takimpoświęceniem przez Dorotę zostałyuznane za niewystarczające. Media skwitowały całe zdarzeniekrótką agencyjną notatką. Polonez wrócił więc dowięzienia, ale swój najważniejszy celosiągnął. Prokuratura wycofała najcięższezarzuty. Nie oskarżano go jużo zlecenie jedenastuzabójstw. Zamiast dożywociagroziło mu teraz najwyżej parę lat. Była toczęść układu, namocyktórego Niezgoda otrzymał status nowego świadkakoronnego. W przeciwnymrazie, po śmierci Dzikusa, większość sądzonych gangsterów należałoby wypuścić. Dzięki umowie z Polonezem sprawa mogłatoczyć siędalej. Przecieki mówiły, że sypał tylko' swoich kompanów z gangu. Najbardziej obciążałtych, którzy gozdradzili. Wbrew groźbom, jakie rzucał wcześniej, nie ruszałpolityków. Bukowski wcalesię temu nie dziwił. Jasiek Niezgoda miałteraz nadzieję, żeniedługo wyjdzie. Już nie oczekiwał dnia sądu. Major Patela bez truduoczyścił się z podejrzeń, choć jego ludzie, którzy mieli chronić senatora,zeszli z posterunku. Uznano,że działali samowolnie. Właścicielowi firmy Herkules zarzuconotylko zaniedbania ipostraszono odebraniem licencji. Skończyłosię na groźbach. W miesiącachrosnącego zamętupolitycznego coraz bardziejaktywny był poseł Waligóra. Grał teraz rolę nieustraszonego. Udzielał wywiadów niemal codziennie, prześcigając się z politykamiprawicy w żądaniach, by z większą surowością karać przestępców. Krytykował policję i urzędy prokuratorskie. Dawał dozrozumienia,że gdyby on był ministrem spraw wewnętrznych,wszystkowyglądałoby zupełnie inaczej. Bukowski doszedł doprzekonania,że poseł zaczął się bardzo śpieszyć. Było coraz bardziej oczywiste, żepo wyborach lewica nie utrzyma władzy. 323. Waligóra próbował więc przekonać wszystkich, że powinien dostaćswoją szansę jeszcze w tej kadencji. Jakie kwity chciał zniszczyć? Na temat syna polityka Bukowski ostatnio niewiele słyszał. Jego możliwości były teraz bardzo ograniczone. Magda Trela jużdawnoobiecywała, że spróbuje się czegoś dowiedzieć, ale na obietnicach siękończyło. I właśnie teraz, kiedy o tym myślał, zadzwoniła;- No więc,guru, mam jużtenajnowsze wieści z Londynu. Tylko trzymaj się mocno. Wyobraź sobie, żenasz Darek Waligóraukończył rok z jedną z najwyższychlokat. Chodzą plotki,że odjesieni będzie robił karierę przy Parlamencie Europejskim. Jestjakiś program dla wybitnych studentów z nowych krajów, podobno się tam wkręcił. Może jeszcze paręlat,a będzie reprezentowałRP w Strasbourgu? I coty na to? Pomyślał tylko, że wcale by goto nie zdziwiło. Dorota obudziłasięw południe. Dopiero wtedy Bukowskiprzypomniał sobie, że niema w domu nic do jedzenia. Na samąmyśl, że trzeba będzie cośorganizować, ogarnęła go niechęć. Zaproponowałwięc:- Może po prostu zejdziemy na dół, zjemygrzanki i popijemypiwem,jakza dawnych lat? Zaśmiała się. - Widzę,że niepoprawny z dębie romantyk. Ale przecież bierzeszleki. - Pieprzyć leki - powiedział. -Koniec z nimi. Kazimierztonął w deszczu i mgle. Taka już byławiosna tegoroku. OkrążyliPlac Żydowski i weszli do Króliczych Oczu. Jużmiał ją spytać, czy pamięta, co robili tuostatnim razem, kiedyprzypomniał sobie, żetonie zdarzyło się naprawdę. Tylko fotografie nagich czerwonookich piękności z początku dwudziestegowiekuwisiałydookoła zupełnie jak wjego śnie. - Kiedyś mi się przyśniło, że to twojezdjęcia -przyznał się tylko. -Chcesz powiedzieć, że jestemaż taka stara? - Nie wiem, co to miało oznaczać - skłamał, rozkładającręce. Wiedział ażza dobrze. I przypuszczał, że onateż wie. -Lepiej nie wierzyć w sny- powiedziała. Usiedlina kanapce we wnęceobok wejścia. Bukowski zamówił dwapiwa i grzanki z szynkąi serem. Pierwszyłyk po trzechmiesiącach był niesamowicie przyjemny. Od razu poczułniewielki szum w głowie. Odważyłsię i powtórzył jej, czego dowiedziałsięgodzinę wcześniej od Treli o młodym Waligórze. Ręce Dorotyzadygotały,aż musiała odstawić swoją szklankę na stolik. Trwałoto tylko chwilę. Szybko się opanowała. - Cóż,chyba lepiej mieć posła w Strasbourgu niżdilera naulicy, co? -Nie wkurzacię to? Przygryzła wargę. - Jesteś pewny, że. to on? - spytała. -A ty nie? Pokręciła głową. - Adam, ja naprawdę niewiem. Tego dniatyle się wydarzyło. Od rana wszyscy przyłazili domnie z pretensjami, jakbysię umówili. Nawet ty. Nie mogłam jużtego wytrzymać. Po prostu musiałamsię zalać. Naprawdę urwał mi sięfilm, nie kłamałam. - Nie trzeba byłowszystkich naraz prowokować. -Miałam nadzieję,że kiedy wpadną wpanikę, jeszczeczegośsiędowiem. Chciałam zdobyć naprawdęmocne kwity na Waligórę. Musieli przerwaćna chwilę rozmowę, bo ich grzanki właśniesię dopiekły. Dorotarzuciła sięna nie łakomie, przepijając piwem. Była naprawdęwygłodniała. Ale Bukowski nie dał jej zjeśćw spokoju. - Przecież miałaśjużkwity na Waligórę - powiedział. -Rozpracowałaś jego syna,to ci nie wystarczało? Spojrzała na niego z urazą. - Rozpracowałam? Tak to nazywasz? - Ajakinaczej? -Tonie było całkiem tak. - Pokręciłagłową. -To znaczy,tylko napoczątku. Niemogłam dopaśćstarego, więc kiedy dowiedziałam się od Kamila, że Student,ten nowy hurtownik proszku,to synWaligóry, zastawiłam pułapkę. Tylko że sama w nią wpadłam, niestety. - Zakochałaś sięw nim? -spytał Bukowski z niemiłymzdziwieniem. - Potrafił być uroczy. -Westchnęła. -Przynajmniej na początku. - Bardzo przyjemnie mi to słyszeć. -Nie złość się. Chcębyć z tobą szczera. - Więc nie miał motywu? -spytał bezradnie. - Ależ miał. Wiesz,za bardzo to wszystko zamotałam i potem325. nie umiałam się wyplątać. Już wcześniejzaczęłam szantażowaćstarego, że albo miujawni, co wie, albo wystawię Darka. - Istary się zgodził? -Tybyś się wahał, gdybychodziło o twojegosyna? - Wierzyłaś, że to się uda! -Jasne. Nie sądziłam, że Waligóra odważysię powiedzieć synowiprawdę. A tym bardziej, że dla Darka ojciecokaże się ważniejszy niż ja. Wcześniej udawał, że go nienawidzi. - Aleś tynaiwna. Mógł starego nie kochać, ale musiał go kryć,jeśli chciał chronićwłasny tyłek. Pokiwała głową, jakby nadczymś się jeszcze zastanawiała. - Pewniemasz rację. Ale wciąż nie mogę uwierzyć. - Kiedy był uciebie pierwszy raz tego dnia. -przerwałjej -. coś się wydarzyło? Popatrzyła mu prostow oczy, apotem zezłością zagłębiła zęby w grzance. - Dlaczegoniespytasz wprost? Wiesz, że robili miwymaz z pochwy. Nie zapomniałeś nawet o tym napisać. Choćnie było todla niego łatwe, wytrzymał jej spojrzenie. - Nie oto michodziło. Pokłóciliście się? - Przeciwnie. Starał się jak mało kiedy. To ja byłam doniczego przez tenzwariowanydzień. Przezdrinkii w ogóle. - A to? -spytał, dotykając palcem szyi. - To była tylko zabawa. -Zabawa! - Oczywiście. Żadna perwersja, jak sobiewyobrażałeś. Takietam wygłupy. Dopiero następnym razem było na poważnie - dokończyła cicho. - Dlaczego wyszedł? -Miał coś do załatwieniana mieście. I...No dobrze, to też cipowiem. Poszedł załatwić spida, żebym się podkręciła. Bukowskipoczuł, że wszystko wkońcu zaczyna się rozjaśniać. - Zużyliście cały zapas? -Nigdy nie trzymałam towaruw domu. - No to mamy dowód! -prawiekrzyknął. - Nie rozumiem? -Policja znalazła w twoim przedpokoju rozsypanąamfetaminę. Musiał sobie wciągnąć niucha na odwagę. Dorota,wciśnięta w kątwnęki,gryzła nerwowo palce. 326- No, nie wiem,naprawdę niewiem- wyjąkaławreszcie. - Tojednak mógł być także Kamil. -Mylisz się. Kamil przyszedłpóźniej. Może to nawet on wystraszył zabójcę. Zadzwonił na policję i dopiero potem uciekł. - Biedny Kamil - wyszeptała. -Uratował miżycie? - Niewykluczone. -To dlaczego się przyznał? - Przycisnęli go. Kiedy dał sięzłapać, nawet niewiedział, żeżyjesz. Wmówili mu, że jest zabójcą. - Gnoje. -Po prostu głupie cwaniaki. W końcu przecieżitak musieligowypuścić. Ktoś ich przecwanił. -Kto? - Pomyśl. Może ci, którzy trzymają w garści ich wszystkich? Skądwiesz, że młody Waligóra zrobił to, bo chciał chronić ojca? A jeśli toonikazali, żeby cię sprzątnął? Albo chociaż przestraszyłna śmierć? - Oni, czylikto? Rozłożył ręce. Milczała. Wstał i przyniósł z bufetu kolejne dwapiwa. Łapczywie wypiła duszkiem prawie pół szklanki. - Nie udowodnimytego - powiedziała, potrząsając głową. -Wiem, przecież mówiłem. Możemyzamknąćnaszą opowieść. Nagle podniosła naniego oczy. - Zamknąć opowieść! Tak uważasz? - oburzyła się. -A ty nie? Dopiero co zgodziłaś się ze mną, żeniczego nie damy rady dowieść. - Na razie. Bo mamy za mało dowodów. Ale to tylko znaczy, żemusimy się postaraćo więcej. Niewidzisz, co się tu dzieje? Krzywa Warga po cichurozdaje posady w przyszłym rządzie. Waligóra pcha się na chama do obecnego i kto wie, czy się nie dopcha. Polskie Mediakupują gazetęza gazetą. Wyobrażasz sobie przyszłość tego kraju? I właśnie teraz mamy dać spokój? Ty mnie dotego namawiasz, guru? Bukowskiprawiestracił mowę. - Wydawało mi się, żesama zrezygnowałaś. -Z niczegoniezrezygnowałam- powiedziała niespodziewanietwardo. -Właśnie wracam do gry. W końcu jestem,do cholery,tączwartą władzą, czy nie? Mam patrzeć spokojnie, jak ci gościewygrywają następne wybory? 327. - Mówisz poważnie? -Będziesz się śmiał, ale coś sobie pomyślałam. Że jeślitakniewielebrakowało, a jaciągle żyję, to możektoś chciał, żeby taksię stało? No? Nie sądzisz, że w tym jest jakiś plan? Znałją. Nie mówiła całkiem poważnie, ale teżnie do końcaudawała. Wypił w milczeniu kilka łyków piwa, potem wziął głęboki oddech i spytał:- Słuchaj, nie chciałabyś kogoś do pomocy? Ja chyba też żyjęna kredyt. Więc co ty na to, żebyśmy popracowali razem? Jak kiedyś. Może ten planjestwłaśnie taki? - Jasne,guru. -Uśmiechnęła się. -Jeśli tylkochcesz. Z tobązawsze. -Już się nie boisz? - spytał. -Jeszcze jak! Ale chyba nie mam innegowyjścia, co? Przecieżnie mogłam do końca życia byćtrupem. Odruchowo wziął jąza rękę. Cofnęła dłoń delikatnie, ale stanowczo. - Ale chciałabym, żeby wszystko między nami byłojasne -powiedziała. -W Paryżu to Yyonne z tobą sypiała. Nieja. - A ty? -spytał. - Ja? Jeszcze nie wiem. Nie jestem gotowa. Za dużo już narozrabiałam. Naraziewystarczy, że wstałam z martwych, tobył naprawdę duży wysiłek. Zróbmy najpierw, co mamy do zrobienia,dobrze? Nie wiadomo, co sięjeszcze wydarzy. A potem, kiedy jużbędziemymieć to za sobą. zobaczymy. Co ty na to? - Zgoda -powiedział. Sam teżnie był jeszcze niczegopewien. Wyszli naplac. Deszczwciąż padał. Prognozy mówiły, że takie miało być całe lato,aleoni nie wybierali się nawakacje. Koniec.