14478

Szczegóły
Tytuł 14478
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14478 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14478 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14478 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Józef Ignacy Kraszewski Złoty Jasieńko Była godzina może przed zmrokiem, dzień jesienny, niebo pochmurne, cisza w powietrzu, dymy powłóczyły się po ziemi, a wrony, zwiastunki niepogody, uprzykrzenie wrzeszczały, latając niespokojne. Po ciepłych, pięknych jeszcze dniach przedłużonej jesieni, pora poprzedzająca zimę, przykrzejsza nad nią, zdawała się przybliżać. Ale w mieście kto tam na niebo patrzy i na piękną lub brzydką porę uważa!… Im smutniej zewnątrz, tym po domach usilniej bawić się starają, aby o wrażeniach tych zapomnieć. Toteż w mieście, którego nie chcemy wam powiedzieć nazwiska (w jednym ze znaczniejszych miast prowincjonalnych kraju), na przekór mroczącemu się powoli niebu, chmurom i grożącej niepogodzie, światła zapalały się powoli w oknach, sklepy oświecały mnogimi lampami i choć w ulicach jeszcze było dość widno, dla zamkniętych po domach już się wieczór poczynał. Nawet w małych szynkach błyskały świece, a szejne katarynka przeciągała zwolna, wygrywając arie z Normy i Trovatora, którym niewiele nut brakło, by przypominały je w karykaturze. W jednej z głównych ulic pierwsze piętro bardzo pokaźnego domu rzęsisto było oświetlone, przechodzący spoglądali na nie, niektórzy uśmiechali się, inni ruszali ramionami, wielu przechodziło smutnych, rzuciwszy tylko okiem, jakby na to długo patrzeć nie chcieli. Wprost naprzeciw owej kamienicy był domek stary z ogródkiem, nad którego drzwiami stał napis: Piwa i przekąski. Część ogródka przeznaczonego dla gości, w którym mimo opadających liści i grożącej wilgoci stały jeszcze krzesła i stoliczki dla miłośników świeżego powietrza, wychodziła ku ulicy, oddzielona od niej sztachetami zielono pomalowanymi. Tu pod daszkiem oszklonym, przy dwóch lampkach, w zaciemnionym już kątku siedziało dwóch ludzi przed dwoma kuflami piwa. Jeden z nich oczy zwrócił właśnie na kamienicę oświecającą się i westchnął. Westchnienie tak przystawało do tej postaci zbiedzonej, iż w każdym razie dawało się tłumaczyć, jeśli nie teraźniejszością, to przeszłością, której twarz i ubiór nosiły ślady. Był to widocznie jeden z tych rozbitków żywota, którzy, wyrzuceni na brzeg pusty w nocnej godzinie, wszelką już stracili nadzieję. Człowiek był lat może pięćdziesięciu, ale nędza wieku znamiona zatarła, mógł być młodszym lub starszym, w podobnym położeniu lata się nie liczą i po zawiędłej nędzy płyną jak potok po kamieniach. Twarz miał wychudłą, żółtą, oczy wpadłe, włosy siwiejące, broda, nie ogolona od dni kilku, czyniła go prawie wstrętliwie brudnym, policzki wpadłe pokrywała skóra żółta i pomarszczona, a szyja, wyglądająca spod zwiniętej w sznurek chustki czarnej, przypominała preparata anatomiczne. W zgasłych oczkach jego siwych nie było iskry wesela i ochoty do życia. Usta blade, zamknięte, pofałdowały się dla braku zębów. Na głowie miał kapelusz wytarty aż do białości miejscami; na sobie frak czarny, wynoszony, zapięty pod szyję, reszta ubioru stara i buty, które można było posądzić o brak podeszwy. Ukrywał też, jak mógł, nogi pod sobą. Kieszenie jego fraka, kamizelki, przednie i tylne pełne były papierów, których plik, związany sznurkiem leżał jeszcze przy nim. Oparł się o stół łokciem, patrzył na ów dom jasny i zamyślił się gorzko. Naprzeciw niego w szarej dostatniej kapocie, okrągły, rumiany, połyskujący siedział mieszczanin widać lub rzemieślnik, który musiał go na piwo zaprosić. Kufel stojący przed nim był na pół wypróżniony. Spoglądał „na towarzysza z pewnym uszanowaniem i ciekawością, ale się do rozmowy nie porywał. Milczeli przez chwilę, a kto by ich tak zastał, musiałby sobie mimo woli przypomnieć owe średniowieczne sztychy, wystawujące chudych i tłustych biesiadujących z sobą. Kontrast nie mógł być wybitniejszy. Na twarzy mieszczanina malował się ów błogi spokój sumienia i kieszeni, owa harmonia bytu, która nie pragnie więcej, nie walczy z rzeczywistością i buja swobodna; blada fizjognomia chudego wyrażała znękanie walką nieskończoną, długą i nieszczęśliwą, u progu już ostatniej przegranej. — No, patrzcież no na kamienicę Leonarda — odezwał się chudy — widzicie? hę? co wy na to?? Mówiąc to uśmiechnął się sarkastycznie, boleśnie, gorzko, i powtórzył:— Cóż wy na to? — A cóż mam powiedzieć — odparł mieszczanin, biorąc za kufelek — co tu gadać? rzęsisto się świeci! rzęsisto… — Ale co wy na to? — rzekł jeszcze raz chudy. — Wiecie przecie u kogo?… — Wiem, wiem, u mecenasa Szkałmierskiego. — A przecież go znaliście pewnie, jak i ja, od chłopca?… — Znałem, czemuż nie, znałem! — rzekł mieszczanin spokojnie — patrzyłem się, jak to rosło, mości panie, dźwigało się, szło, no… i doszło! — Do czego doszło? — przerwał dosyć gwałtownie chudy, którego oczy się zaiskrzyły. — Szkalmierski dopiero w drodze, nie życzę mu zła, bo nikomu go nie życzę, ale Bóg wie jeszcze, co będzie. — A któż z nas swoję, czy, mości panie, cudzą przyszłość odgadnąć może? — spytał spokojnie mieszczanin. — Zapewne, zapewne, z wyjątkiem ludzi, co, jak ja, panie Sebastianie, doszedłem pół wieku, siwych włosów, zawsze bez butów, w nędzy, biedzie, trosce i bez nadziei, aby kiedy lepiej było!! Ha! ha! — rzekł, machinalnie popijając piwo i patrząc ciągle w oświecone okna, w których się cienie migały. — Znacie mnie też nie od dziś, panie Sebastianie, wiecie, żem był uczciwym człowiekiem, żem pracować pragnął, chciał, a po troszę i umiał, żem Szedł drogą prostą, Bogu i ludziom nie narażając się, a jednak, spójrzcie na mnie, otóż do czego doszedłem uczciwością i pracą. Nie zaprzeczam ja Szkalmierskiemu uczciwości także ani zdolności, ale wytłumaczcie mi, jak z ubogiego chłopaka, syna przekupki, któregośmy boso latającego po ulicach widzieli, w niedługich latach wyrósł o własnych siłach na pana mecenasa. Pan Sebastian ruszył ramionami. — Mój panie Tramiński, albo to na świecie tak się nie dzieje? albo to wszystko można tłumaczyć i rozumieć? albo to szczęście nic? mości pianie. — Otóż to jest — westchnął Tramiński — szczęście, los, dola, ślepy traf! Jednemu pieczone gołąbki, drugiemu ogryzione kości. I zważaj ino, panie Sebastianie, że gdy komu pójdzie, to idzie, wolno mu nawet bąki strzelać, będzie bażanty zabijał, drugiemu się wszystko nieszczęści i gdyby cuda robić umiał, to go za szarlatana ogłoszą. — Tak! tak! — dodał smutnie — patrzyliśmy się wszyscy na Szkalmierskiego i ja więcej nie rozumiem nic nad to, że ma szczęście i że go śmiało używa… — Dobry gracz, mospanie — rzekł Sebastian — wie, że kiedy idzie — stawić potrzeba, a gdy się nie wiedzie, to darmo, muru głową nie przebijesz, — Nie! nie! — zadumany powtórzył Tramiński — darmo i stękać na losy, i rzucać się, spokojnie czekać końca i zdać się na wolę Bożą. — Pij no mospanie piwo, bo ja myślę o drugim kufelku, mój już próżny. — Ja drugiemu nie podołam — odparł chudy — nie przywykłem, nie pijani, a przy pracy mi to nie służy. Ot już szara godzina, a do domu przyszedłszy, trzeba na jutro sześć arkuszy przepisać — jeszcze przy łojowej świeczce. — Nie zaszkodzi — rzekł pan Sebastian — to asindzieja posili. Może byś co i przekąsił? Tramiński zmilczał. Mieszczanin domyślił się znaczenia tej odpowiedzi i kazał przynieść chleba, masła i szynki. — Jegomość mi — rzekł, przytykając usta do drugiego kufla — zadałeś pytanie, dlaczego się Szkalmierskiemu powodzi, a ja bym też zapytał was, coście zgrzeszyli, że wam Pan Bóg nie daje szczęścia. — Dopiero bym był w kłopocie, chcąc was objaśnić — śmiejąc się boleśnie odpowiedział chudy Tramiński. — Znacie mnie z dawnych lat, wiecie moje życie, bo ono całe jak na dłoni; pracuję od rana do mroku, od nałogu mnie Pan Bóg uchronił, leniwy nie jestem, alem się nigdy wybić nie mógł. Powiecie albo pomyślicie: niezdatny, a! i ja bym to sobie sam powiedział także, ale czemuż się mnie radzą ci, co za zdolnych uchodzą, na co im jestem potrzebny? — Ot! ot! — zawołał pan Sebastian porywczo — bo się asindziej sprzedać nie umiesz. — Otóż trafił ci — rzekł poważnie Tramiński — sprzedać się nie umiem i nigdy się nie sprzedaję, a nade wszystko nie frymarczyłem sumieniem, jak drudzy. — No — a Szkalmierski? — spytał mieszczanin. — Nie wiem, to ci i nie powiem, uczciwym być może, ale giętki, miękki, usłużny, pochlebiać umie, milczeć, kłaniać się doskonale nauczył, ma nos, ma węch i sprzedać się potrafi. Gdy to mówili, mrok się zwiększył, okna kamienicy jaśniały coraz mocniej, a kilka powozów zatoczyło się przed nią i ludzi pieszych niemało weszło przez wrota do domu. — Cóż to on gości przyjmuje dziś czy co? — spytał pan Sebastian. — Dziś i bardzo często — rzekł Tramiński — bywają u niego wszyscy, począwszy od prezesa trybunału, najmajętniejsi obywatele, najwyżsi urzędnicy. Dom gościnny otworem, obiady, wieczory, kolacje… — I jakże mu na to wszystko starczy? — spytał mieszczanin. — Otóż to zagadka — wzdychając odparł stary — musi mieć dochody. Juściż wiemy, że syn przekupki majątku nie odziedziczył; matka po dziś dzień żyje, choć się nie pokazuje przy gościach. Niedawno dependował, chodził pieszo, a teraz, i to w krótkim czasie, dom pański, powóz, koń, lokaj, kucharka najlepsza. W ulicy go zobaczywszy, myślałbyś, że hrabiątko, elegancik, suknie mu robią w Warszawie, wygląda jakby się na złocie urodził. Co więcej wam powiem, wiarę ma nieograniczoną, W sprawach się go radzą wszyscy, powierzają mu kapitały; żaden interes ważniejszy bez niego się nie obejdzie. — I każdego też korzysta!! Po chwili mieszczanin dodał, zwracając się do milczącego Tramińskiego. — Wszak go osobiście znacie? — Od dziecka. — A nie próbowaliście jego szczęścia się uczepić? hę? — Nie — rzekł stary — to się na nic nie zdało. Był czas, żem ja mu bułki kupował, gdy głodny ze szkoły powracał, ale teraz alboby się on mnie wstydził… albo… Ale dajmy temu pokój. — Udaje, że was nie zna? nie widzieliście go? Tramiński milczał chwilę, jak gdyby mu niełatwo szło zdobyć się na wyznanie. — On mnie widzi i nie widzi. Zaprzeć się nie chce i przyznać by się nierad. Ja mu też napierać się nie myślę. Było tak raz, że prędko memoriał jakiś potrzebował przepisać, gwałt był wielki; nie miał komu dać. Przysłano go do mnie. Ja roboty żadnej nie odrzucam, wziąłem i tę. Ale nazajutrz, gdym ją przed naznaczoną godziną odnosił, spotkałem na wschodach już dependenta, który odebrał arkusze, zapłacił, abym przypadkiem aż do mecenasa nie doszedł. I powiem ci, panie Sebastianie, goły a biedny, nie lubię się nabijać, mam swoją dumę, nie zegnę karku przed lada pyszałkiem. — A widzisz! — rozśmiał się Sebastian — otóż i to racja, dlaczego ci się nie wiedzie. — Może — rzekł Traimiński — ale też już dziś po pięćdziesiątce, ha! aby tylko dożyć końca, wszystko jedno. Piwo znać jakoś biedaka rozochociło, podparł się na łokciu, a widząc, że mieszczanin słucha z uwagą, mówił jakby na wpół sam do siebie. — Długa, długo, śniło się w życiu to, co i drugim śni się ludziom, dom, rodzina, żona, dzieci, dostatek, krescytywa… ale powoli, powoli wszystkiego tego się wyrzec los kazał. Westchnąłem, wola Twoja! Nie czas o siwych włosach życia poczynać, a jak mówi przysłowie, kto do dwudziestu głupi, do trzydziestu nieżonaty, do czterdziestu niestateczny, do pięćdziesięciu niebogaty, temu już… — Przysłowie mówi inaczej. — Być może — obojętnie ręką machając, rzekł Tramiński — dosyć, że ono mówi, iż są w życiu kresy, poza które nadzieja, jak ryba, konserwować się nie może. Pan Sebastian się rozśmiał. — Ale, bo ty znowu, mości panie, wszystko widzisz czarno. — Oczy mi żałobą zaszły. — Napij się piwa!! — Zajdą tylko łzami po nim — rzekł stary — mówmy o czym innym. Ale już o niczym nie mówili i mieszczanin po chwili z ławy powstał. — Kochany Tramiński, a będzie jutro moje podanie? — Czym to ja kogo zawiódł kiedy? — spytał chudy wstając także. — I napiszesz już jak się patrzy, żeby mi mój interes zrozumieli? — Ano… jeśli we mnie wiary nie macie? — Ale jak to? co? — oburzył się pan Sebastian — jużci wiem, że wy to potraficie, i lepiej jak drudzy, ale czyście ino dobrze zrozumieli, o co mi szło, bo umowa z panem Florianem była. . — Nie trudźcie się już — przerwał stary — interes wasz już lepiej znam niż wy, a jutro na godzinę dziesiątą mieć będziecie wasze podanie. Podali sobie ręce, pan Sebastian wziął z kąta trzcinę, Tramiński papiery ze stołu i wysunęli się z piwiarni w ulicę. Tu sam pozostawszy, Tramiński zwolna przeszedł na przeciwną stronę ulicy i jakby się chciał napaść widokiem domu, w którym Szkalmierski mieszkał, zbliżył się ku jego wrotom rozpatrując. Ludzi dużo płynęło właśnie na proszony widać wieczór do mecenasa, a byli to wszystko honoratiores miasta, po których postawie, zaokrąglonych figurach, ubiorze poznać było łatwo zamożnych i niebratających się z lada kim. Szli parami, pojedynczo, po kilku, a wszystko to tonęło w bramie oświeconej, po której stronie prawej wi— dać było drzwi szklane i przez nie wschody piękne, wysłane dywanem, oświecone lampami, wiodące na pierwsze piętro. Tramiński przez chwilę z zaciśniętymi usty przypatrywał się przechodniom, ale ukryty w cieniu. Na twarzy jego malowało się jakby politowanie jakie, a nie zazdrość i gniew. Rysy zdawały się mówić: — Długo to potrwa?? Ufasz doli, czy cię ona nie zawiedzie? Jesteśże szczęśliwym, choć się być nim nie wydajesz?… Dwóch ludzi zatrzymało się na chodniku. — Idziesz do Szkalmierskiego? — zapytał jeden. — A ty? — Ja także, pójdziemy razem. — Prosił cię na wieczór? — Naturalnie. — Ma być mnóstwo osób. — No, proszę cię, powiedz mi otwarcie, czy ty rozumiesz, jak ten człowiek do tego doszedł? do tej konsyderacji, wiary ślepej, do tego znaczenia i do tych dostatków? — Ja tak dobrze, jak ty, tego nie rozumiem. Ma szczęście, bo nie powiem, żeby znowu talent był tak nadzwyczajny. Na oko zdaje się bogatym. — Uważałeś, co za apartament! usługa! wino! przyjęcie! cygara! Wszak ci wiemy, co to kosztuje; osób tyle bywa. — Jakże nie! ale co nam w to wchodzić, jak to wszystko przyszło i jak pójdzie. Ludzie gadają różnie. Ha! tymczasem dom wcale przyjemny, gospodarz miły i grzeczny. — Mówisz, że to syn przekupki. — Ale czybyś poznał? ma pozór jak najlepiej wychowanego człowieka. Nawet hrabia Z… i pani baronowa przyznają mu wielką dystynkcją, umie się znaleźć. Weszli w bramę. Tramiński ruszył ramionami. Oczy jego trafem padły na przeciwną stronę ulicy, którą oświecał rewerber i smuga światła padająca od okien mecenasa. Na chodniku tym, przy murze, stała kobieta, i jak on, zdawała się wkuta, pociągnięta widokiem tej kamienicy, od której wzrok się jej oderwać nie mógł. Tramiński teraz już w nią się tylko wpatrywał, ale ona nie widziała, co się koło niej dzieje, patrzyła na okna i zapominać się zdawała o wszystkim. Potrącali ją przechodzący, popchnął niejeden, nie odwróciła się nawet. Była to kobieta młoda, z twarzą bladą, łagodną i miłą, nie uderzającą pięknością nadzwyczajną, ale pełną uroku smutnego. Ubrana była więcej niż skromnie, jak pracowite, skromne dziewczę wracające z roboty, na ręku miała koszyczek, parasolik w drugim. Typ tej twarzy nie był pospolity — oczy miała niebieskie, nosek prosty, usta małe, rysy regularne, czoło dosyć wyniosłe. Całość była wdzięczna. Młodość i wesele za wcześnie znikły z tego oblicza, na którym uśmiech rzadkim był gościem. . Patrzyła tak długo, w oczach zakręciło się coś jak łza, zabłyszczały mocniej, spuściła głowę, ale w tej chwili stary Tramiński, właśnie podszedłszy, cicho i grzecznie ją pozdrowił. Dziewczę wzdrygnęło przestraszone. — Cóż to tak panna Tekla się spóźniła? — odezwał się do niej. — Ja? ja? — pośpiesznie odpowiedziała — ja miałam w magazynie robotę, a że przy mnie i dozór, nie mogłam odejść, póki się wszystko nie przyprowadziło do porządku. — No, to teraz i ja, i panna Tekla możemy powracać razem, bo to droga jedna. I ja się przypóźniłem — rzekł Tramiński. — Widzę, że panienka się zapatrzyła na dom Leonarda, a to tam wieczór czy coś. — Ja! ja nie zapatrzyłam się wcale, proszę pana — rzekło dziewczę nieco zmieszane. — Cóż to tak ciekawego?… tylko tak. A cóż mnie tam obchodzi wieczór, zabawy i… Ale głos zdradzał pomieszanie. — A! czasem człowiek mimo woli się, ot jak i ja, zagawroni na dom, który wygląda weselej. — Ale czyż wszystko, co tak wygląda; jest w istocie wesołe?— odpowiedziała panna Tekla uspokojona. — Zapewne! zapewne! — rzekł Tramiński —ale bądź co bądź milej to wejść, wracając od pracy, do domu gdzie nas czekają, witają, garną się do nas, niż — jak ja, jak wy, do pustej stancyjki, gdzie nie ma żywego ducha. Człowiek ludzi potrzebuje. — Pan się trochę myli — spokojnie odpowiedziała panienka — myśląc, że mnie już tam w domu nikt nie czeka. Prawda to, żem sama na świecie, ale mieszkam obok gospodyni domu, poprzyjaźniłyśmy się, to ludzie prości, niedumni. Dzieci kilkoro, przywiązały się do mnie, ja do nich, więc już człowiek nie sam, mój panie Tramiński. — A toć panienka szczęśliwsza ode mnie — rzekł stary wzdychając — do mnie nawet kot się nie przywiąże. Próbowałem zapoznać się z gospodarstwem moim, z sąsiadami, gdzie tam!! Panna Tekla spojrzała na biedaka, który głowę spuścił na piersi i szedł sam, postrzegłszy, że przeciwko swojemu zwyczajowi nadto tego dnia, jakoś z ucisku serdecznego, przed ludźmi się naspowiadał. Zawstydził się słabości swej. Przeszli tak Grodzką ulicę, na progu kamienicy, w której mieszkała Tekla, czekała na nią w istocie dzieweczka kilkoletnia i ze śmiechem wesołym rzuciła się ku niej, wołając — Teklusia! Teklusia!! Tramiński milczący ukłonił się jej grzecznie i powoli powlókł się dalej. Ulica stawała się coraz ciemniejszą i puściejszą, drobny deszczyk kropić zaczynał, stary przyśpieszył kroku i wszedł nareszcie do dosyć wielkiej, ale niedbale utrzymanej kamienicy. We wrotach ani na wschodach nie widać było jeszcze światła, a w oknach domu przez szyby zakopcone rzadko gdzie błyskało blade. Stary widać znał dobrze wschody, bo się, znalazłszy poręcz, począł bez namysłu drapać na górę. Dopiero na pierwszym piętrze kaganek jakiś mdło oświecał kilkoro drzwi niepozornych. Wschody coraz się stawały gorsze i znowu ciemność na nich zupełna. Okna, które oświetlały je we dnie, wychodziły w dziedziniec i chmurnego wieczora niewiele dopomagały. Na drugim piętrze Tramiński zapalił małą świeczkę, którą miał przy zapałkach, i szedł jeszcze na trzecie. Było to raczej już tylko poddasze, niskie, brudne. Wiatr przewiewał pootwieranymi czy wytłuczonymi oknami. Kilkoro drzwiczek stało zapartych i milczących, nigdzie głosu i życia znaku. Tramiński znalazł swoje, dobył klucz i strzegąc świeczkę od zagaszenia, wszedł nareszcie do tego, co się zwało jego mieszkaniem. Można jednak było, po człowieku sądząc, gorszego się jeszcze spodziewać. Pierwsza izdebka stanowiła niby przedpokój i skład rzeczy w pewnym utrzymanych porządku. Druga, dosyć obszerna, uboga była, ale czysta. Malował się tu człowiek spokojny i nawykły do ładu w nędznym tym sprzęcie troskliwie ustawionym i nie rażącym, chyba ubóstwem i starością. Sprzęt ma też swe przeznaczenie i losy. Często bardzo z pałaców przechodzi on stopniami, powoli, aż na ten strych, na którym się łamie i kona. Niejeden stół królewski służył potem wyrobnikowi, niejedno krzesło pięknej pani mieściło wyrobnicę zmęczoną. Cała zastawa mieszkania biednego Tramińskiego z podobnych wygnańców była złożona. Każdy stołek, komódka, szafka, stół były innego pochodzenia, wieku, wartości i fizjognomii. Nie raziło tu nic nowego, ale starość to była nie odrażająca kalectwem i litościwie utrzymana. Wprawdzie pozłota zlazła z fotelu biało niegdyś lakierowanego, który miał jednę nogę misternie dorobioną i ani pomalowaną, w drugim nie wszędzie utrzymała się politura, na kanapce żółty ryps przybrał ton płowy i nieokreślony, ale razem wzięte mieszkanie stosownym było dla człowieka, a nędza jego miała pozór przyzwoity i uczciwy. Zaledwie Tramiński wszedł, świecę sobie zapałił, i papiery złożywszy na stoliku, zabierał się do przemiany ubioru, gdy w pierwszym pokoiku zapukano, drzwi skrzypnęły i powolny krok się dał słyszeć zmierzający do głównej izby. — Kto tam?? Odpowiedzią był — dobry wieczór! — z uśmiechem wesołym rzucony. Jakby na przekór narzekaniom na osamotnienie zjawił się gość, choć wcale na ten raz nie proszony i bodaj nie w porę. Tramiński podniósł głowę i spojrzał z widocznym nieukontenfowaniem. We drzwiach, na pół przechylony, jak gdyby się wnijść bez pozwolenia obawiał, stał wysmukły, przerosły, bladej, ale przystojnej twarzy młody chłopak. Filuterna jego mina zdradzała spryt wrodzony i ochotę do swawoli. Mimo młodości zmęczenie i zużycie wczesne malowało się na twarzy wysmukłej, w której tylko dwoje oczu czarnych świeciło jak węgle. Czupryna rozczochrana, surducina spięty na jeden pozostały guzik, nie mogący pokryć braku kamizelki i zbrukanej koszuli, spodnie oszarpane, buty zabłocone, kijek pod pachą, dopełniały całości doskonale uosabiającej włóczęgę i prawdziwego łobuza. — To ja, to ja, jegomościuniu, niech się jegomość nie gniewa. — Znowu tutaj! — zawołał. Tramiński. — Ano, cóż robić, słowo honoru jegomościuniu, nie winienem, niech tylko pan mnie posłucha, wytłumaczę się, żem niewinny, jak nowo narodzona dziecina, ale mnie los ściga, ach! — westchnął. — Tak! kto by ciebie słuchał — zawołał Tramiński — kto by ci wierzył, potrafiłbyś mu zawsze dowieść, że do kozy się dostajesz niewinnie, żeś niewinnie obdarty, pobity, pijany i rozłajdaczony. Młody chłopak podniósł z komicznym gestem ręce do góry z czapką razem, która podobniejszą była do starego gałgana znalezionego na śmiecisku niż do pokrycia głowy porządnego człowieka. — O! o! jegomościuniu, już się gniewasz na swojego nieszczęśliwego Wilmusia, a Wilmuś nie winien! przysięgam, chciałem pracować znowu i wyjść na porządnego człowieka, ale fatum, jak mówili w szkołach — fatum. Tramiński pogroził mu na nosie. — Tak! w to bijesz, boś słyszał, że ja na los narzekałem, chcesz mnie wziąć ze słabej strony. Nic z tego nie będzie. Ja stary, ze mną co innego, tyś młody, silny, zdrów ale szaławiła i rozpustnik. Idźże mi z oczów, idź, nie mam czasu słuchać twojego błaznowania, mam robotę. Mówiłem ci ostatnim razem, dając na drogę do Warszawy, żebyś mi więcej nie pokazywał się na oczy, jeśli się nie poprawisz. — Śliczna poprawa — dodał, przypatrując mu się — odarty, oszarpany, pobity i już z powrotem. Nie ma na to ratunku: zginiesz w rynsztoku.. Wilmuś mimo gróźb starego Tramińskiego ciągle czapkę trzymając w ręku, wsunął się do izby, twarz jego uśmiechała się ciągle. Porwał gwałtem rękę opierającego mu się starca, pocałował ją i zawołał: — Dobrodzieju najmiłościwszy, nie gniewaj się, nie sekuj, nie gderz, stój, czekaj, wiele ci czasu nie zajmę. Słowo honoru, parole d’honneur, jak cię kocham. Ale dajże mi się wytłumaczyć i sprawę moją przedstawić. Żaden sąd nie potępia nie wysłuchanego. — Daj mi pokój. — A! jegomościuniu! jesteś zły na mnie, a ja cię kocham. Wilmuś cię kocha jak ojca. Chyba sobie uszy pozatykasz bawełną, inaczej nie pójdę, aż się oczyszczę, toć i mnie o mój honor idzie. — Honor! — powtórzył ruszając ramionami Tramiński — honor, starczyłoby ci uczciwości. — Co to jegomość myśli —przerwał Wilmuś.— goły, bez butów, ale jestem honorowym człowiekiem. Wszystko ten los przeklęty robi, nie winienem. Tramiński rękami uszy zatulił. — Musisz mnie jegomość słuchać, to nic nie pomoże, ja o nic nie proszę. Pozwolisz się wyspać w przedpokoju, to dobrze, nie, to pójdę gdzie do Żyda na ławę, ale muszę się uniewinnić przed moim dobroczyńcą. Tramiński tymczasem układał papiery na stole i szedł po lichtarz z umbrelką, stojący na zapieczętowanym od wieków kominie. — Qui tacet consentire videtur — rzekł Wilmuś śmiejąc się — jak czkawka odbija mi się szkolna łacina. Hej! hej! kto by to na mnie spojrzawszy powiedział, że tak pięknie trzecią klasę skończyłem, nim mnie ze szkół wypędzili. A dalibóg niesprawiedliwie, ślusarz zgrzeszył, a kowala powiesili. No, ale to stare dzieje. — Z łaski jegomości miałem o czym piechotą odbyć podróż do Warszawy — mówił Wilmuś. — Jegomość — przerwał nagle — pozwoli mi usiąść, bo nogi mam przebrzękłe. To rzekłszy i nie pytając już o pozwolenie, Wilmuś rzucił się na stojące krzesło, szybko pozdejmował buty i został z nogami poobwijanymi w szmatki wcale nieeleganckie. Tramiński się obejrzał, ale nie powiedział nic, ramionami tylko ruszył. — Jegomość sobie myśli — bezwstydny! ale żebyś wiedział, jak nogi mnie bolą! Na lewej pęcherze takie. — Ale ja mam robotę, trutniu jakiś! — oburzył się Traimiński. — No dobrze, przecież jeszcze pióra nie potempero—wane, papier nie ułożony, a ja z moją historią w pół kwadransa skończę. Otóż, jegomościuniu, pożegnałem nasze miasteczko bez żalu, tyłem tu guzów nabrał i głodu namarł! Podróż mogła być filozoficzna i sentymentalna, miałem na filozofią chleb, a za sentyment kiełbaski. Nawet niebo zdarzało się sprzyjać moim cnotliwym przedsięwzięciom, bo ranek był pogodny. Wyszedłem i stanąwszy na wzgórzu odwrócony ku miastu, pokazałem mu figę. Nie chciałem się zdobywać na mowę, której by nikt nie słyszał oprócz wrony siedzącej na wierzbie, a także po swojemu rzucającej na ludzkość anathema! — Długo ty tak pleść będziesz? — spytał Tramiński. — Nie — nie, ale przecież, jegomościuniu, nie mogę w prostych słowach jak ostatni gbur opowiedzieć historii, winianem coś dostojności mej, najlepszego ucznia trzeciej klasy o mało nie zaszczyconego medalem. — To szczęście, że go nie dali — przerwał Tramiński — byłbyś go przepił w szynku. — To niezawodna — rzekł Wilmuś — bo na cóż mi się zdał medal, kiedy nie ma chleba? Pierwszy dzień podróży był jeszcze bardziej filozoficzny niż sentymentalny, obrachowywałem się, aby nie pozywając Opatrzności, której później miałem potrzebować, przybyć proprio sumptu do Warszawy. Nocowałem na sianie w stodole i ta spartańska determinacja stała się przyczyną nieszczęść moich. Noc była zimna, nazajutrz obudziłem się skostniały, a wiedząc, iż febra jesienna jest śmiertelna i że choroba ta lubi takich ściskać chudopachołków, co się jej obronić nie mogą — uciekłem się do lekarstwa, wypiłem kieliszek szpagatu. Pierwszy tylko krok jest trudny, po drodze było kilka karczem, chciałem spróbować, czy wódka wszędzie jednaka, do obiadu, to jest raczej do południa stoknęłem pięć lub sześć, liczby dobrze nie pamiętam. Ale za to szedłem olbrzymimi krokami. — No i wieczorem spało się w rowie? — A nie, do tego nie doszło — mówił Wilmuś spokojnie. — Nad wieczór ukazała mi się austeria bardzo porządna, z komina się kurzyło, w oknach łyskało, muzyczka brzmiała w izbie szynkowej. Ludzi było pełno. Wszedłem. Nie mogę inaczej powiedzieć, tylko, żeśmy się bawili bardzo dobrze, towarzystwo nie było wytworne, po większej części bez rękawiczek i boso nawet, ale humor doskonały. Była kiełbasa z jajecznicą, piwo, wódka, tańce, ale licho przyniosło kilku gburów. Od słowa do słowa przyszło aż do pięści, wyrzuciłem dwóch za drzwi, jednemu nabiłem sińca i z tym poszedłem spać, bo się sprawa zagodziła. Ale mnie to kosztowało, tak że zbliżając się do Warszawy, miałem tylko sześć groszy. Filozofia zastępowała resztę funduszów ulotnionych, wprost poszedłem do majstra, do którego miałem rekomendacją. — Ale jegomość mojej podróży nie słucha — przerwał Wilmuś, obaczywszy, że stary pisał. — Nie mam po co czasu tracić — odparł Tramiński — wiem już z góry, widząc cię tu, żeś brewerię jakąś zrobił, że cię majster wypędził i przywlókłeś się tu nazad, gdzie znowu, to samo co przedtem życie będziesz prowadził. — Niezupełnie tak było, ale coś w tym rodzaju — odezwał się z głębokim westchnieniem Wilmuś — łatwo to odgadnąć los nieszczęśliwego człowieka. A przecie, jegomościuniu, tylko że gadać nie chcę, ale należę do bardzo porządnej familii, na co jej wstyd sobą robić. Odepchnęli oni mnie, to ja na nich pluję. Tylko mi poczciwej matki żal. Wilmuś się zasępił, Tramiński pisał. — Jegomościuniu — rzekł, podnosząc bolącą nogę — ja dziś doprawdy od rana nic nie jadłem. — Ale piłeś? — Jeden maleńki kieliszeczek i to mnie przy życiu trzyma, ale czuję, jak mi się w kiszkach zwija, a grosza przy duszy nie mam. Gdyby choć kawałeczek chleba, a broń Boże z masłem, byłbym szczęśliwy, poszedłbym do pierwszej izby spać i nie przeszkadzałbym dobrodziejowi pisać. Tramiński począł mruczeć zżymać się, poszedł do szafki, dobył z niej chleba kawałek i sera, oddał je chłopcu, który go w rękę pocałował, i powrócił milcząc do roboty. Wilmuś, podskakując na jednej nodze, przeniósł się milczący także do pierwszej izby, drzwi zaryglował, słychać było, jak sobie mościł posłanie, a w pół godziny rozległo się głośne chrapanie. Tramiński pisał. W domu Leonarda wieczór, który tak smutno upływał w pustce Tramińskiego — obiecywał być bardzo wesołym. Złożyło się tak, iż kilku obywateli przybyło za interesami do miasta, ten i ów porzebąknął, że nie wie, co z sobą zrobić wieczorem, wiedziano, że mecenas był bardzo gościnnym — jakoż niewiele myśląc młody prawnik skorzystał z usposobienia znajomych i wszystkich do siebie na herbatę i wieczerzę zaprosił. Trzeba wiedzieć, iż wieczorki mecenasa słynęły z tego, że się na nich bardzo dobrze i swobodnie zabawiano. Mieszkanie było obszerne, wygodne, gospodarz nadzwyczaj uprzejmy, wesół, do tego kawaler, lubiący i umiejący żyć, wiedzący, co jest porządna wieczerza i jak przyzwoitych ludzi przyjmować potrzeba. Każdy wcześnie sobie ręce zacierał, będąc zaproszonym do mecenasa, a rzadko przed drugą wracano od niego do domu. Umiał gości zabawić, rozochocić, zatrzymać, miał ten starodawny instynkt gościnny, choć był człowiek nowy i z domu go nie wyniósł. Toteż było jedno do zarzucenia mecenasowi Szkalmierskiamu, że wyrósł jak grzyb i nikt z pewna nie wiedział, skąd i jak. Rodziny jego nie znano, chodziły różne o niej pogłoski, przebąkiwali niechętni, że był dzieckiem bruku, drudzy, że synem chłopa, inni, że go tajemnie jakiś wielki pan protegował, który się doń przyznać nie mógł. Sam Szkalmierski, jak u nas wszyscy, co się na nogi dźwigną, będąc ze szlachtą, grał rolę szlachcica, mówił często — my szlachta, o rodzinie swej nie wspominał, a przyciśnięty powiadał, że ma krewnych w Krakowskiem. Znać było wszakże, iż z niewiadomych powodów nierad się był szczerzej tłumaczyć. W miasteczku wiedziano tylko, że ze szkół wyszedł dobijając się w ostatnich klasach utrzymania lekcjami, że potem gdzieś prawa się uczył, dependował u mecenasa i powoli odznaczywszy się niezmiernymi zdolnościami, wyrobił sobie niezawisłe stanowisko. Słynął Szkalmierski z tego, że sprawy najzawilsze umiał rozgmatwać, że ludzi najtrudniejszych w obejściu uchodził, że dlań nie było nic niemożliwego. Oprócz tego miano go za bardzo uczciwego człowieka. Powoli przyszedł do prawie nieograniczonego u ludzi zaufania. Zazdrościli mu starsi, ale nic zarzucić nie mogli, oprócz może, iż, młody, trochę zanadto lubił hulankę — ale któż w młodości tego grzechu do wyrzucenia sobie nie miał. Nie ciskano więc kamieniami za to. Drugim zarzutem, jaki mu czasem po cichu czyniono, że pieniądze lubił, ale też dodać należy, że ich nie szczędził i używał. Życie, które prowadził, w istocie zadziwiającym było nawet w tak pracowitym i zamożnym człowieku, przy największych dochodach. Szkalmierski od kilku lat żył po pańsku, coraz rozszerzając skalą swojego zbytku. Gości już było pełno na górze i wesoła wrzawa dawała się słyszeć aż w sieniach, ilekroć drzwi od bawialnych pokojów się otworzyły, gdy powóz, widocznie wiejski, stary wygodny kocz, ciągniony parą koni rosłych w uprzęży skromnej zatrzymał się przed kamienicą Leonarda. Z powozu głos się dał słyszeć. — Stój — to tu! Głowa wyjrzała ku oknom oświeconym. — Ale tak — to tu. Z kocza wysiadł powoli otyły mężczyzna, któremu służący w liberii podał rękę, i o lasce powoli poszedł na wschody. Człek był niemłody, widać stare grzechy noszący w nogach, po polsku, bo mu jakoś ciężko iść było, spierał się na lasce i stękał nieco. Twarz okrągła, rumiana, bez wielkiego wyrazu, niby dobroduszna, a w fałdach uśmiechu kryjąca nieco chytrostki — nic nie mówiła zrazu. Trzeba się w nią było dobrze wpatrzeć, aby w niej więcej niż na co dzień ludziom dawała wyczytać. Wąs zakrywał usta, pod nim co się działo, zgadywał, kto mógł, oczy brwi rozrosłe zasłaniały i złapać ich wejrzenia nie było łatwo. Jeszcze nie doszedł do końca wschodów poważny gość, gdy się drzwi otworzyły i gospodarz, który zapewne słyszał powóz zachodzący, wyszedł na jego spotkanie. Szkalmierski wyglądał więcej na ładnego chłopca, którego powołaniem jest zabawa wesoła, niż na pracowitego prawnika. Ubrany wytwornie, pięknej postawy, ślicznych rysów twarzy, regularnych a chłodnych, brunet uśmiechnięty zdawał się należeć raczej do złotej młodzieży, niż do grona juriskonsultów. Ale to właśnie stanowiło jego pociągającą oryginalność, że chociaż prawnik, był człowiekiem salonowym, że nie nudził nikogo, że się niezmiernie podobać umiał kobietom i z każdym żyć, mówić, obejść się tak, iż go w godzin kilka oczarował. — Panie prezesie dobrodzieju, co za łaska, prawdziwie, pragnąc mieć to szczęście widzenia go u siebie, spodziewać się nie śmiałem. Serdeczne dzięki. — Mój mości dobrodzieju! — odparł nieco zasapany gość — nie ma za co! — Ja to mu zawdzięczam, że wieczór mogę spędzić w tak miłym towarzystwie. Prezes zrzucił palto, ukazał się w surducie czarnym, za który przeprosił jeszcze w progu, i wszedł do salonu, już bardzo ożywionego. Dwa stoliki do kart stały w nim przygotowane, męskie towarzystwo paliło cygara wyborne, służący w liberii obnosił herbatę i ciasta. Salon, choć w kawalerskim domu, był pięknie i z wielkim urządzony smakiem. Kwiaty ubierały go dobrze, a choć sam gospodarz nie był muzykiem (acz lubił muzykę) — nie brakło nawet palisandrowego fortepianu. Meble naturalnie okryte były ciemnoczerwonym aksamitem, dywany świetne rozścielały się na posadzce. W lichtarzach i świecznikach u ścian gorzało światło rzęsiste. W prawo widać było gabinet, pracownią gospodarza wytwornie urządzaną, z pięknymi szafami, wspaniałym biurem i wygódkami wszelkimi. W lewo przyćmiony pokój sypialny obszerny służył za dodatek do salonu. Za nim jeszcze domyśleć się było można kilku pokojów. Zaledwie wszedł prezes i zajął honorowe miejsce na kanapie, gospodarz sam przyprowadził mu służącego z herbatą, z ciastami, przysunął pudełko cygar i otoczył, go jak największą troskliwością. Sam nawet na chwilę mimo obowiązków gospodarskich przysiadł przy nim, bawiąc rozmową. — Patrzaj no, mój Filipie — odezwał się maleńki jegomość, stojący we drzwiach gabinetu, do wysokiego, bladego, ospowatego pana, który stał zamyślony, trzymając obie ręce założone pod poły fraka — patrzaj no — jak mecenas emabluje przy prezesie — hę? co ty mówisz na to? Ospowaty uśmiechnął się prawie pogardliwie. Juściż łatwo się domyśleć słowa tej zagadki — rzekł — za kogóż mnie masz, kochany radco? — Za nader dowcipnego i domyślnego człowieka, jakim pan jesteś, kochany doktorze — odparł pan radca — Ja i ty widziemy bardzo dobrze do czego to zmierza, ale drudzy, ręczę ci, są w rogu. Rozmawiający, powoli cofając się z salonu, weszli do pracowni gospodarza. Doktór rozglądał się po niej, uśmiechając szydersko. — Ma gust ten człowiek, nie można powiedzieć inaczej — rzekł do radcy — ale skąd on na to wszystko bierze? Jak mu stać na dom taki, na przyjęcia, konie, sługi. Ruszył ramionami. — Enigma! — dodał. — Kochany doktorze — odparł radca — dla ciebie, co tak znasz ludzi, zbytek ten nie powinien być zagadką. Wiesz, na jaki lep się bierze łatwowiernych, to są kosztowne świecidła, na które łowią się ryby jak na wędę. Zbytek, co by powinien zaufanie odejmować, u nas je daje. Patrzą się na bogactwo zewnętrzne i domyślają zamożności, której może nie ma. Więc to po prostu kapitał nakładowy. — Tak to i ja rozumiem, ale mimo to — mówił doktór — jak starczy na wszystko, trudno pojąć. — Szczęści mu się. — Zręczny, bardzo zręczny, zdatny bardzo, a przecież, ja, co go pamiętam bez butów. Ruszył znowu ramionami ospowaty — radca się uśmiechnął. — Albo się bardzo mylę, albo ten taniec około prezesa nie jest bez kozery. — Tak, ale i pan prezes, choć wygląda na brzuchatego symplicjusza, nie da się łatwo w pole wyciągnąć. To nie może być. — Wszystko być może. Oba wyszli znowu powoli do salonu. Tu scena się była nieco zmieniła. Prezes zasiadał do wista, gospodarz go sadowił, dobierał mu partnerów i zabiegał, aby nic ku wygodzie nie brakło. Tymczasem towarzystwo wesoło rozprawiało, a gdyby uprzejmy gospodarz większą część rozmów podsłuchał, zdziwiłby się niemało, bo ci, co mu się jak najprzyjaźniej uśmiechali, ściskali go… na stronie po trosze szydzili lub nie mogli się powstrzymać od złośliwych spostrzeżeń. Każdy z przyjaciół znajdował jakąś śmieszność w przyjęciu, w przepychu i zbytku i jedni pod pozorem ubolewania, drudzy nie kryjąc zazdrości ironicznie ostrzeliwali człowieka, co ich z nieporównaną grzecznością w domu swoim przyjmował. W chwili gdy gospodarz sadzał do zielonego stolika najdroższego swego gościa, prezes pochylił mu się do ucha, biorąc go czule za rękę. — Mój mości dobrodzieju, gdy skończym trzy roberki, będę miał z nim coś do pomówienia na osobności, maleńki interesik. — Ale jeśli pan prezes każe — odparł pochylając się ku niemu Szkalmierski — to ja mogę mu służyć w domu, w której godzinie naznaczysz. — Na co się masz fatygować przy tylu zajęciach, mądrej głowie dość na słowie — śmiejąc się odparł prezes, miał bowiem zwyczaj mowę poczynać, przerywać i kończyć bujnym, zachodzącym się śmiechem, który mu dobrze służył, dozwalając myśli nie dopowiedzieć lub uczynić ją dwuznaczną. — Jak prezes każe, jestem na usługi — dodał kłaniając się gospodarz. Prezes rozbierał karty, za całą odpowiedź skinął głową i ścisnął bardzo mocno rękę gospodarza w nabrzmiałej, tłustej swej dłoni. Młodzież zgromadziła się przy stolikach, dobierając do ekarti i innych gier hazardownych, i nietanich. Gospodarz dał się też wciągnąć, bo miał zwyczaj okazywać się dobrym towarzyszem do wszystkiego. Wkrótce wrzawa zapanowała w salonie, a lufciki potrzeba było pootwierać, aby dym obficie palonych cygar miał odpływ. Trwało to zajęcie parę godzin, gdy prezes skończył nareszcie trzy robry, gospodarz, natychmiast dopatrzywszy, że wstaje, oddał karty swe komuś i pośpieszył ku niemu. Prezes już się oglądał, wziął go poufale pod rękę i poprowadził do gabinetu. Tu stanął tak, aby mieć oko na drzwi, przez które by go ktoś mógł podsłuchać, i zdawał się namyślać nieco, jak rzecz zacząć. — Mój mości dobrodzieju — rzekł w końcu — clara pacta, jestem człek prosty (prezes lubił za prostego człowieka uchodzić, żeby go krzywym nie nazywano) — lubię jeszcze i otwarte interesa, nie będę więc długo nudził. Znasz waćpan położenie moje, mam się nieźle, ale oto w tej chwili z pewnych względów jestem zmuszony zaciągnąć pożyczkę na dobra. Szkalmierski spojrzał wielkimi oczyma. — Panie prezesie dobrodzieju, to ledwie do wiary, przy tak znacznej i tak pięknie zagospodarowanej majętności, a, jak wszyscy sądzą, i kapitałach. Prezes się zaczął śmiać. — Kapitałach! oto! to! co zaś znowu… — Przy takim, kredycie — dodał gospodarz. — Otóż widzisz, mój dobrodzieju — przerwał prezes — kredyt mam, ale nie lubię go używać i dlatego mam, iż go nie potrzebuję. Nie chcę się nikogo prosić, przykro mi, a pragnąłbym znaleźć i to prędko. — Wiele? — spytał Szkalmierski. — Bagatela! — rozśmiał się prezes — bagatela — potrzebuję sto tysięcy. To jest dla mnie suma mało znacząca. — Zapewne — rzekł gospodarz — ale możeż to być, abyś pan prezes… Stary chwycił go za rękę i zbliżył mu się do ucha. — Sub rosa? nie powiesz nikomu? — Słowo honoru. — Należę do spółki, która bierze antrepryzę szosową, . mam dwakroć leżących, a sto mi braknie, interes taki, że sto na sto co najmniej, zarobić musiemy, rozumiesz…? Począł się śmiać, Szkalmierski dla nastrojenia się do niego także się uśmiechał. — Tibi soli!! nie zdradź! periculum in mora! a nie mogę się z tym wydać i szukać pieniędzy sam. — Pieniądze znajdziemy — odparł Szkalmierski, patrząc w ziemię — znajdziemy, ale… — Ale warunki jakie zechcą! dam dziesięć i dwanaście procentów, kiedym pewny, że zarobisz grosz na groszu. Idzie o pośpiech. — A hipoteka? — Po towarzystwie, na majątku, tylko naturalnie dla rozgłosu wolałbym, ażeby mi nie wnoszono w księgi hipoteczne. Masz, mój dobrodzieju, tak rozliczne stosunki, taki rozumek, taki talent, taką trafną rękę i oko, że wszystko zrobisz, co zechcesz. — Panie prezesie, dobrodzieju. — Bez pochlebstwa, drugiego takiego człowieka, co by miał tu — uderzył się w czoło — jak wy, kochany mecenasie, w życiu nie spotkałem. Tu śmiechem sobie przerwał. — Mniej więcej termin? — Do tygodnia, najdalej do dni dziesięciu, bo inaczej interes przepadnie. Szkalmierski się zamyślił. — Ty to zrobisz lub nikt — dodał ściskając go prezes — mam w tobie, mości dobrodzieju, ufność nieograniczoną. I znowu go uścisnął. Patem obejrzał się po mieszkaniu. — Jak to sobie potrafiłeś elegancko i po pańsku wszystko urządzić, z jakim smakiem, jak mego Boga kocham, to na prowincji nie widziane rzeczy. Już to ci we wszystkim powinszować darów Bożych!! Zaczął się znowu śmiać i trząść, choć nie było z czego, Szkalmierski stał z miną niby wesołą, ale w istocie dosyć zakłopotania. Prezesa wyrazy łechtały jego miłość własną, ale to żądanie pożyczki wydawało mu się niepojęte. Czy stary wyga przeczytał co na fizjognomii mecenasa, czy potrzebował jeszcze go sobie bardziej ująć, już w chwili gdy rozmowa była skończoną, pochwycił go za rękę i zbliżył mu się do ucha. — Pozajutro u mnie polowanko — rzekł — ale z samych wybranych złożone; hrabiowie P…owie oba, książę S., hrabia Z., przyjedź z wieczora jutro, przenocujesz, zabawiemy się. Baronowa, która waćpana dobrodzieja wysoko ceni, będzie mu rada, a o sobie mówić nie potrzebuję. Cha! cha! cha! I zaczął go ściskać a całować, do uduszenia. Na twarzy mecenasa błysło tak jakoś wielkie z tych zaprosin ubłogosławienie, taka radość, że nawet obiecana przytomność hrabiów P., księcia i kompanii, niezupełnie je tłumaczyć mogła. Oczy mu zaświeciły, pocałował prezesa w ramię, a stary, postrzegłszy skutek zaprosin, pod wąsem się uśmiechnął i jeszcze raz go uściskał. — Ale sza, bobym innych prosić musiał, a chcę mieć tylko wybrańsze towarzystwo. Mecenas się zarumienił, prezes oparł poufale na jego ramieniu i zwróciwszy rozmowę na ceny pszenicy, skierowali się do salonu w chwili, gdy służący wszedł ż wódką na tacy, oznajmując wieczerzę. Chcąc nie chcąc, musiano grę porzucić. Za sypialnym pokojem otwarta salka jadalna jaśniała światłem, odbijającym się w kryształowych kieliszkach. Zastawa była pańska, wieczerza smakoszowska, dwa bażanty z piórami do góry po obu końcach stołu. W kącie cała bateria butelek w złoto, srebro i różne kolorowe czapeczki poubieranych. Gościom wszystkim, nawet tym, co przegrali nieco, uśmiechnęły się oczy, a niektórym zazdrością ścisnęły serca. — Patrz tylko — rzekł radca do doktora po cichu — byłem nieraz u Potockich, ale dalipan tak nie występują. — Bo to panowie z antenatów, na zbytki nie ma jak dorobkowicze — odparł doktor — na obiedzie wolę być u bankiera, co się o trzy grosze z ubogim kłóci, niż u księcia, co jałmużnę daje. Miej to sobie radca za prawidło: prawdziwy dostatek i państwo nie potrzebuje się z sobą popisywać, a bankruci zawsze występują. — Bażanty! — mruknął radca między zębami, z uśmiechem złośliwym — bażanty. Inni może toż samo myśleli, powiedzieć nie śmiejąc — ale wesoło siedli do stołu. Prezes, który (brzuch okrągły nie kłamał) był raczej obżartuchem niż smakoszem, dał sobie talerze napełniać, a jadł i pił za trzech. Po pewnym przeciągu czasu, gdy żołądki nieco już były uspokojone, gospodarz, nalawszy wprzódy kielichy Roedererem carte blanche, podniósł się z miejsca, trzymając swój w ręku. — Panowie! — rzekł głosem, na który głowy się wszystkie zwróciły — panowie, pozwólcie mi na chwilę głos zabrać dla wynurzenia uczucia, które, nie wątpię, podzielacie ze mną wszyscy. Nie ma widoku bardziej szlachetne serca poruszającego nad cnotę długich lat szeregiem wypróbowaną, długimi walkami zwycięskimi uwieńczoną, uznaną powszechnie nawet przez nieprzyjaciół i zawistnych. Panowie! widok takiej cnoty będącej dla nowych pokoleń, przykładem daje nam tu przytomny j.w. prezes, który dom mój ubogi łaskawą swą bytnością zaszczycić dziś raczył. Niechże mi wolno będzie oddać mu cześć, wyrazić mą wdzięczność i być zarazem tłumaczem tych uczuć poszanowania i czci głębokiej, jaką mu całe jednogłośnie oddaje obywatelstwo!! Wnoszę zdrowie naszego najszanowniejszego prezesa dobrodzieja! Prezes powstał rozczulony do łez, śmiejąc się i płacząc, a zacząwszy ściskać i całować na