Józef Ignacy Kraszewski Złoty Jasieńko Była godzina może przed zmrokiem, dzień jesienny, niebo pochmurne, cisza w powietrzu, dymy powłóczyły się po ziemi, a wrony, zwiastunki niepogody, uprzykrzenie wrzeszczały, latając niespokojne. Po ciepłych, pięknych jeszcze dniach przedłużonej jesieni, pora poprzedzająca zimę, przykrzejsza nad nią, zdawała się przybliżać. Ale w mieście kto tam na niebo patrzy i na piękną lub brzydką porę uważa!… Im smutniej zewnątrz, tym po domach usilniej bawić się starają, aby o wrażeniach tych zapomnieć. Toteż w mieście, którego nie chcemy wam powiedzieć nazwiska (w jednym ze znaczniejszych miast prowincjonalnych kraju), na przekór mroczącemu się powoli niebu, chmurom i grożącej niepogodzie, światła zapalały się powoli w oknach, sklepy oświecały mnogimi lampami i choć w ulicach jeszcze było dość widno, dla zamkniętych po domach już się wieczór poczynał. Nawet w małych szynkach błyskały świece, a szejne katarynka przeciągała zwolna, wygrywając arie z Normy i Trovatora, którym niewiele nut brakło, by przypominały je w karykaturze. W jednej z głównych ulic pierwsze piętro bardzo pokaźnego domu rzęsisto było oświetlone, przechodzący spoglądali na nie, niektórzy uśmiechali się, inni ruszali ramionami, wielu przechodziło smutnych, rzuciwszy tylko okiem, jakby na to długo patrzeć nie chcieli. Wprost naprzeciw owej kamienicy był domek stary z ogródkiem, nad którego drzwiami stał napis: Piwa i przekąski. Część ogródka przeznaczonego dla gości, w którym mimo opadających liści i grożącej wilgoci stały jeszcze krzesła i stoliczki dla miłośników świeżego powietrza, wychodziła ku ulicy, oddzielona od niej sztachetami zielono pomalowanymi. Tu pod daszkiem oszklonym, przy dwóch lampkach, w zaciemnionym już kątku siedziało dwóch ludzi przed dwoma kuflami piwa. Jeden z nich oczy zwrócił właśnie na kamienicę oświecającą się i westchnął. Westchnienie tak przystawało do tej postaci zbiedzonej, iż w każdym razie dawało się tłumaczyć, jeśli nie teraźniejszością, to przeszłością, której twarz i ubiór nosiły ślady. Był to widocznie jeden z tych rozbitków żywota, którzy, wyrzuceni na brzeg pusty w nocnej godzinie, wszelką już stracili nadzieję. Człowiek był lat może pięćdziesięciu, ale nędza wieku znamiona zatarła, mógł być młodszym lub starszym, w podobnym położeniu lata się nie liczą i po zawiędłej nędzy płyną jak potok po kamieniach. Twarz miał wychudłą, żółtą, oczy wpadłe, włosy siwiejące, broda, nie ogolona od dni kilku, czyniła go prawie wstrętliwie brudnym, policzki wpadłe pokrywała skóra żółta i pomarszczona, a szyja, wyglądająca spod zwiniętej w sznurek chustki czarnej, przypominała preparata anatomiczne. W zgasłych oczkach jego siwych nie było iskry wesela i ochoty do życia. Usta blade, zamknięte, pofałdowały się dla braku zębów. Na głowie miał kapelusz wytarty aż do białości miejscami; na sobie frak czarny, wynoszony, zapięty pod szyję, reszta ubioru stara i buty, które można było posądzić o brak podeszwy. Ukrywał też, jak mógł, nogi pod sobą. Kieszenie jego fraka, kamizelki, przednie i tylne pełne były papierów, których plik, związany sznurkiem leżał jeszcze przy nim. Oparł się o stół łokciem, patrzył na ów dom jasny i zamyślił się gorzko. Naprzeciw niego w szarej dostatniej kapocie, okrągły, rumiany, połyskujący siedział mieszczanin widać lub rzemieślnik, który musiał go na piwo zaprosić. Kufel stojący przed nim był na pół wypróżniony. Spoglądał „na towarzysza z pewnym uszanowaniem i ciekawością, ale się do rozmowy nie porywał. Milczeli przez chwilę, a kto by ich tak zastał, musiałby sobie mimo woli przypomnieć owe średniowieczne sztychy, wystawujące chudych i tłustych biesiadujących z sobą. Kontrast nie mógł być wybitniejszy. Na twarzy mieszczanina malował się ów błogi spokój sumienia i kieszeni, owa harmonia bytu, która nie pragnie więcej, nie walczy z rzeczywistością i buja swobodna; blada fizjognomia chudego wyrażała znękanie walką nieskończoną, długą i nieszczęśliwą, u progu już ostatniej przegranej. — No, patrzcież no na kamienicę Leonarda — odezwał się chudy — widzicie? hę? co wy na to?? Mówiąc to uśmiechnął się sarkastycznie, boleśnie, gorzko, i powtórzył:— Cóż wy na to? — A cóż mam powiedzieć — odparł mieszczanin, biorąc za kufelek — co tu gadać? rzęsisto się świeci! rzęsisto… — Ale co wy na to? — rzekł jeszcze raz chudy. — Wiecie przecie u kogo?… — Wiem, wiem, u mecenasa Szkałmierskiego. — A przecież go znaliście pewnie, jak i ja, od chłopca?… — Znałem, czemuż nie, znałem! — rzekł mieszczanin spokojnie — patrzyłem się, jak to rosło, mości panie, dźwigało się, szło, no… i doszło! — Do czego doszło? — przerwał dosyć gwałtownie chudy, którego oczy się zaiskrzyły. — Szkalmierski dopiero w drodze, nie życzę mu zła, bo nikomu go nie życzę, ale Bóg wie jeszcze, co będzie. — A któż z nas swoję, czy, mości panie, cudzą przyszłość odgadnąć może? — spytał spokojnie mieszczanin. — Zapewne, zapewne, z wyjątkiem ludzi, co, jak ja, panie Sebastianie, doszedłem pół wieku, siwych włosów, zawsze bez butów, w nędzy, biedzie, trosce i bez nadziei, aby kiedy lepiej było!! Ha! ha! — rzekł, machinalnie popijając piwo i patrząc ciągle w oświecone okna, w których się cienie migały. — Znacie mnie też nie od dziś, panie Sebastianie, wiecie, żem był uczciwym człowiekiem, żem pracować pragnął, chciał, a po troszę i umiał, żem Szedł drogą prostą, Bogu i ludziom nie narażając się, a jednak, spójrzcie na mnie, otóż do czego doszedłem uczciwością i pracą. Nie zaprzeczam ja Szkalmierskiemu uczciwości także ani zdolności, ale wytłumaczcie mi, jak z ubogiego chłopaka, syna przekupki, któregośmy boso latającego po ulicach widzieli, w niedługich latach wyrósł o własnych siłach na pana mecenasa. Pan Sebastian ruszył ramionami. — Mój panie Tramiński, albo to na świecie tak się nie dzieje? albo to wszystko można tłumaczyć i rozumieć? albo to szczęście nic? mości pianie. — Otóż to jest — westchnął Tramiński — szczęście, los, dola, ślepy traf! Jednemu pieczone gołąbki, drugiemu ogryzione kości. I zważaj ino, panie Sebastianie, że gdy komu pójdzie, to idzie, wolno mu nawet bąki strzelać, będzie bażanty zabijał, drugiemu się wszystko nieszczęści i gdyby cuda robić umiał, to go za szarlatana ogłoszą. — Tak! tak! — dodał smutnie — patrzyliśmy się wszyscy na Szkalmierskiego i ja więcej nie rozumiem nic nad to, że ma szczęście i że go śmiało używa… — Dobry gracz, mospanie — rzekł Sebastian — wie, że kiedy idzie — stawić potrzeba, a gdy się nie wiedzie, to darmo, muru głową nie przebijesz, — Nie! nie! — zadumany powtórzył Tramiński — darmo i stękać na losy, i rzucać się, spokojnie czekać końca i zdać się na wolę Bożą. — Pij no mospanie piwo, bo ja myślę o drugim kufelku, mój już próżny. — Ja drugiemu nie podołam — odparł chudy — nie przywykłem, nie pijani, a przy pracy mi to nie służy. Ot już szara godzina, a do domu przyszedłszy, trzeba na jutro sześć arkuszy przepisać — jeszcze przy łojowej świeczce. — Nie zaszkodzi — rzekł pan Sebastian — to asindzieja posili. Może byś co i przekąsił? Tramiński zmilczał. Mieszczanin domyślił się znaczenia tej odpowiedzi i kazał przynieść chleba, masła i szynki. — Jegomość mi — rzekł, przytykając usta do drugiego kufla — zadałeś pytanie, dlaczego się Szkalmierskiemu powodzi, a ja bym też zapytał was, coście zgrzeszyli, że wam Pan Bóg nie daje szczęścia. — Dopiero bym był w kłopocie, chcąc was objaśnić — śmiejąc się boleśnie odpowiedział chudy Tramiński. — Znacie mnie z dawnych lat, wiecie moje życie, bo ono całe jak na dłoni; pracuję od rana do mroku, od nałogu mnie Pan Bóg uchronił, leniwy nie jestem, alem się nigdy wybić nie mógł. Powiecie albo pomyślicie: niezdatny, a! i ja bym to sobie sam powiedział także, ale czemuż się mnie radzą ci, co za zdolnych uchodzą, na co im jestem potrzebny? — Ot! ot! — zawołał pan Sebastian porywczo — bo się asindziej sprzedać nie umiesz. — Otóż trafił ci — rzekł poważnie Tramiński — sprzedać się nie umiem i nigdy się nie sprzedaję, a nade wszystko nie frymarczyłem sumieniem, jak drudzy. — No — a Szkalmierski? — spytał mieszczanin. — Nie wiem, to ci i nie powiem, uczciwym być może, ale giętki, miękki, usłużny, pochlebiać umie, milczeć, kłaniać się doskonale nauczył, ma nos, ma węch i sprzedać się potrafi. Gdy to mówili, mrok się zwiększył, okna kamienicy jaśniały coraz mocniej, a kilka powozów zatoczyło się przed nią i ludzi pieszych niemało weszło przez wrota do domu. — Cóż to on gości przyjmuje dziś czy co? — spytał pan Sebastian. — Dziś i bardzo często — rzekł Tramiński — bywają u niego wszyscy, począwszy od prezesa trybunału, najmajętniejsi obywatele, najwyżsi urzędnicy. Dom gościnny otworem, obiady, wieczory, kolacje… — I jakże mu na to wszystko starczy? — spytał mieszczanin. — Otóż to zagadka — wzdychając odparł stary — musi mieć dochody. Juściż wiemy, że syn przekupki majątku nie odziedziczył; matka po dziś dzień żyje, choć się nie pokazuje przy gościach. Niedawno dependował, chodził pieszo, a teraz, i to w krótkim czasie, dom pański, powóz, koń, lokaj, kucharka najlepsza. W ulicy go zobaczywszy, myślałbyś, że hrabiątko, elegancik, suknie mu robią w Warszawie, wygląda jakby się na złocie urodził. Co więcej wam powiem, wiarę ma nieograniczoną, W sprawach się go radzą wszyscy, powierzają mu kapitały; żaden interes ważniejszy bez niego się nie obejdzie. — I każdego też korzysta!! Po chwili mieszczanin dodał, zwracając się do milczącego Tramińskiego. — Wszak go osobiście znacie? — Od dziecka. — A nie próbowaliście jego szczęścia się uczepić? hę? — Nie — rzekł stary — to się na nic nie zdało. Był czas, żem ja mu bułki kupował, gdy głodny ze szkoły powracał, ale teraz alboby się on mnie wstydził… albo… Ale dajmy temu pokój. — Udaje, że was nie zna? nie widzieliście go? Tramiński milczał chwilę, jak gdyby mu niełatwo szło zdobyć się na wyznanie. — On mnie widzi i nie widzi. Zaprzeć się nie chce i przyznać by się nierad. Ja mu też napierać się nie myślę. Było tak raz, że prędko memoriał jakiś potrzebował przepisać, gwałt był wielki; nie miał komu dać. Przysłano go do mnie. Ja roboty żadnej nie odrzucam, wziąłem i tę. Ale nazajutrz, gdym ją przed naznaczoną godziną odnosił, spotkałem na wschodach już dependenta, który odebrał arkusze, zapłacił, abym przypadkiem aż do mecenasa nie doszedł. I powiem ci, panie Sebastianie, goły a biedny, nie lubię się nabijać, mam swoją dumę, nie zegnę karku przed lada pyszałkiem. — A widzisz! — rozśmiał się Sebastian — otóż i to racja, dlaczego ci się nie wiedzie. — Może — rzekł Traimiński — ale też już dziś po pięćdziesiątce, ha! aby tylko dożyć końca, wszystko jedno. Piwo znać jakoś biedaka rozochociło, podparł się na łokciu, a widząc, że mieszczanin słucha z uwagą, mówił jakby na wpół sam do siebie. — Długa, długo, śniło się w życiu to, co i drugim śni się ludziom, dom, rodzina, żona, dzieci, dostatek, krescytywa… ale powoli, powoli wszystkiego tego się wyrzec los kazał. Westchnąłem, wola Twoja! Nie czas o siwych włosach życia poczynać, a jak mówi przysłowie, kto do dwudziestu głupi, do trzydziestu nieżonaty, do czterdziestu niestateczny, do pięćdziesięciu niebogaty, temu już… — Przysłowie mówi inaczej. — Być może — obojętnie ręką machając, rzekł Tramiński — dosyć, że ono mówi, iż są w życiu kresy, poza które nadzieja, jak ryba, konserwować się nie może. Pan Sebastian się rozśmiał. — Ale, bo ty znowu, mości panie, wszystko widzisz czarno. — Oczy mi żałobą zaszły. — Napij się piwa!! — Zajdą tylko łzami po nim — rzekł stary — mówmy o czym innym. Ale już o niczym nie mówili i mieszczanin po chwili z ławy powstał. — Kochany Tramiński, a będzie jutro moje podanie? — Czym to ja kogo zawiódł kiedy? — spytał chudy wstając także. — I napiszesz już jak się patrzy, żeby mi mój interes zrozumieli? — Ano… jeśli we mnie wiary nie macie? — Ale jak to? co? — oburzył się pan Sebastian — jużci wiem, że wy to potraficie, i lepiej jak drudzy, ale czyście ino dobrze zrozumieli, o co mi szło, bo umowa z panem Florianem była. . — Nie trudźcie się już — przerwał stary — interes wasz już lepiej znam niż wy, a jutro na godzinę dziesiątą mieć będziecie wasze podanie. Podali sobie ręce, pan Sebastian wziął z kąta trzcinę, Tramiński papiery ze stołu i wysunęli się z piwiarni w ulicę. Tu sam pozostawszy, Tramiński zwolna przeszedł na przeciwną stronę ulicy i jakby się chciał napaść widokiem domu, w którym Szkalmierski mieszkał, zbliżył się ku jego wrotom rozpatrując. Ludzi dużo płynęło właśnie na proszony widać wieczór do mecenasa, a byli to wszystko honoratiores miasta, po których postawie, zaokrąglonych figurach, ubiorze poznać było łatwo zamożnych i niebratających się z lada kim. Szli parami, pojedynczo, po kilku, a wszystko to tonęło w bramie oświeconej, po której stronie prawej wi— dać było drzwi szklane i przez nie wschody piękne, wysłane dywanem, oświecone lampami, wiodące na pierwsze piętro. Tramiński przez chwilę z zaciśniętymi usty przypatrywał się przechodniom, ale ukryty w cieniu. Na twarzy jego malowało się jakby politowanie jakie, a nie zazdrość i gniew. Rysy zdawały się mówić: — Długo to potrwa?? Ufasz doli, czy cię ona nie zawiedzie? Jesteśże szczęśliwym, choć się być nim nie wydajesz?… Dwóch ludzi zatrzymało się na chodniku. — Idziesz do Szkalmierskiego? — zapytał jeden. — A ty? — Ja także, pójdziemy razem. — Prosił cię na wieczór? — Naturalnie. — Ma być mnóstwo osób. — No, proszę cię, powiedz mi otwarcie, czy ty rozumiesz, jak ten człowiek do tego doszedł? do tej konsyderacji, wiary ślepej, do tego znaczenia i do tych dostatków? — Ja tak dobrze, jak ty, tego nie rozumiem. Ma szczęście, bo nie powiem, żeby znowu talent był tak nadzwyczajny. Na oko zdaje się bogatym. — Uważałeś, co za apartament! usługa! wino! przyjęcie! cygara! Wszak ci wiemy, co to kosztuje; osób tyle bywa. — Jakże nie! ale co nam w to wchodzić, jak to wszystko przyszło i jak pójdzie. Ludzie gadają różnie. Ha! tymczasem dom wcale przyjemny, gospodarz miły i grzeczny. — Mówisz, że to syn przekupki. — Ale czybyś poznał? ma pozór jak najlepiej wychowanego człowieka. Nawet hrabia Z… i pani baronowa przyznają mu wielką dystynkcją, umie się znaleźć. Weszli w bramę. Tramiński ruszył ramionami. Oczy jego trafem padły na przeciwną stronę ulicy, którą oświecał rewerber i smuga światła padająca od okien mecenasa. Na chodniku tym, przy murze, stała kobieta, i jak on, zdawała się wkuta, pociągnięta widokiem tej kamienicy, od której wzrok się jej oderwać nie mógł. Tramiński teraz już w nią się tylko wpatrywał, ale ona nie widziała, co się koło niej dzieje, patrzyła na okna i zapominać się zdawała o wszystkim. Potrącali ją przechodzący, popchnął niejeden, nie odwróciła się nawet. Była to kobieta młoda, z twarzą bladą, łagodną i miłą, nie uderzającą pięknością nadzwyczajną, ale pełną uroku smutnego. Ubrana była więcej niż skromnie, jak pracowite, skromne dziewczę wracające z roboty, na ręku miała koszyczek, parasolik w drugim. Typ tej twarzy nie był pospolity — oczy miała niebieskie, nosek prosty, usta małe, rysy regularne, czoło dosyć wyniosłe. Całość była wdzięczna. Młodość i wesele za wcześnie znikły z tego oblicza, na którym uśmiech rzadkim był gościem. . Patrzyła tak długo, w oczach zakręciło się coś jak łza, zabłyszczały mocniej, spuściła głowę, ale w tej chwili stary Tramiński, właśnie podszedłszy, cicho i grzecznie ją pozdrowił. Dziewczę wzdrygnęło przestraszone. — Cóż to tak panna Tekla się spóźniła? — odezwał się do niej. — Ja? ja? — pośpiesznie odpowiedziała — ja miałam w magazynie robotę, a że przy mnie i dozór, nie mogłam odejść, póki się wszystko nie przyprowadziło do porządku. — No, to teraz i ja, i panna Tekla możemy powracać razem, bo to droga jedna. I ja się przypóźniłem — rzekł Tramiński. — Widzę, że panienka się zapatrzyła na dom Leonarda, a to tam wieczór czy coś. — Ja! ja nie zapatrzyłam się wcale, proszę pana — rzekło dziewczę nieco zmieszane. — Cóż to tak ciekawego?… tylko tak. A cóż mnie tam obchodzi wieczór, zabawy i… Ale głos zdradzał pomieszanie. — A! czasem człowiek mimo woli się, ot jak i ja, zagawroni na dom, który wygląda weselej. — Ale czyż wszystko, co tak wygląda; jest w istocie wesołe?— odpowiedziała panna Tekla uspokojona. — Zapewne! zapewne! — rzekł Tramiński —ale bądź co bądź milej to wejść, wracając od pracy, do domu gdzie nas czekają, witają, garną się do nas, niż — jak ja, jak wy, do pustej stancyjki, gdzie nie ma żywego ducha. Człowiek ludzi potrzebuje. — Pan się trochę myli — spokojnie odpowiedziała panienka — myśląc, że mnie już tam w domu nikt nie czeka. Prawda to, żem sama na świecie, ale mieszkam obok gospodyni domu, poprzyjaźniłyśmy się, to ludzie prości, niedumni. Dzieci kilkoro, przywiązały się do mnie, ja do nich, więc już człowiek nie sam, mój panie Tramiński. — A toć panienka szczęśliwsza ode mnie — rzekł stary wzdychając — do mnie nawet kot się nie przywiąże. Próbowałem zapoznać się z gospodarstwem moim, z sąsiadami, gdzie tam!! Panna Tekla spojrzała na biedaka, który głowę spuścił na piersi i szedł sam, postrzegłszy, że przeciwko swojemu zwyczajowi nadto tego dnia, jakoś z ucisku serdecznego, przed ludźmi się naspowiadał. Zawstydził się słabości swej. Przeszli tak Grodzką ulicę, na progu kamienicy, w której mieszkała Tekla, czekała na nią w istocie dzieweczka kilkoletnia i ze śmiechem wesołym rzuciła się ku niej, wołając — Teklusia! Teklusia!! Tramiński milczący ukłonił się jej grzecznie i powoli powlókł się dalej. Ulica stawała się coraz ciemniejszą i puściejszą, drobny deszczyk kropić zaczynał, stary przyśpieszył kroku i wszedł nareszcie do dosyć wielkiej, ale niedbale utrzymanej kamienicy. We wrotach ani na wschodach nie widać było jeszcze światła, a w oknach domu przez szyby zakopcone rzadko gdzie błyskało blade. Stary widać znał dobrze wschody, bo się, znalazłszy poręcz, począł bez namysłu drapać na górę. Dopiero na pierwszym piętrze kaganek jakiś mdło oświecał kilkoro drzwi niepozornych. Wschody coraz się stawały gorsze i znowu ciemność na nich zupełna. Okna, które oświetlały je we dnie, wychodziły w dziedziniec i chmurnego wieczora niewiele dopomagały. Na drugim piętrze Tramiński zapalił małą świeczkę, którą miał przy zapałkach, i szedł jeszcze na trzecie. Było to raczej już tylko poddasze, niskie, brudne. Wiatr przewiewał pootwieranymi czy wytłuczonymi oknami. Kilkoro drzwiczek stało zapartych i milczących, nigdzie głosu i życia znaku. Tramiński znalazł swoje, dobył klucz i strzegąc świeczkę od zagaszenia, wszedł nareszcie do tego, co się zwało jego mieszkaniem. Można jednak było, po człowieku sądząc, gorszego się jeszcze spodziewać. Pierwsza izdebka stanowiła niby przedpokój i skład rzeczy w pewnym utrzymanych porządku. Druga, dosyć obszerna, uboga była, ale czysta. Malował się tu człowiek spokojny i nawykły do ładu w nędznym tym sprzęcie troskliwie ustawionym i nie rażącym, chyba ubóstwem i starością. Sprzęt ma też swe przeznaczenie i losy. Często bardzo z pałaców przechodzi on stopniami, powoli, aż na ten strych, na którym się łamie i kona. Niejeden stół królewski służył potem wyrobnikowi, niejedno krzesło pięknej pani mieściło wyrobnicę zmęczoną. Cała zastawa mieszkania biednego Tramińskiego z podobnych wygnańców była złożona. Każdy stołek, komódka, szafka, stół były innego pochodzenia, wieku, wartości i fizjognomii. Nie raziło tu nic nowego, ale starość to była nie odrażająca kalectwem i litościwie utrzymana. Wprawdzie pozłota zlazła z fotelu biało niegdyś lakierowanego, który miał jednę nogę misternie dorobioną i ani pomalowaną, w drugim nie wszędzie utrzymała się politura, na kanapce żółty ryps przybrał ton płowy i nieokreślony, ale razem wzięte mieszkanie stosownym było dla człowieka, a nędza jego miała pozór przyzwoity i uczciwy. Zaledwie Tramiński wszedł, świecę sobie zapałił, i papiery złożywszy na stoliku, zabierał się do przemiany ubioru, gdy w pierwszym pokoiku zapukano, drzwi skrzypnęły i powolny krok się dał słyszeć zmierzający do głównej izby. — Kto tam?? Odpowiedzią był — dobry wieczór! — z uśmiechem wesołym rzucony. Jakby na przekór narzekaniom na osamotnienie zjawił się gość, choć wcale na ten raz nie proszony i bodaj nie w porę. Tramiński podniósł głowę i spojrzał z widocznym nieukontenfowaniem. We drzwiach, na pół przechylony, jak gdyby się wnijść bez pozwolenia obawiał, stał wysmukły, przerosły, bladej, ale przystojnej twarzy młody chłopak. Filuterna jego mina zdradzała spryt wrodzony i ochotę do swawoli. Mimo młodości zmęczenie i zużycie wczesne malowało się na twarzy wysmukłej, w której tylko dwoje oczu czarnych świeciło jak węgle. Czupryna rozczochrana, surducina spięty na jeden pozostały guzik, nie mogący pokryć braku kamizelki i zbrukanej koszuli, spodnie oszarpane, buty zabłocone, kijek pod pachą, dopełniały całości doskonale uosabiającej włóczęgę i prawdziwego łobuza. — To ja, to ja, jegomościuniu, niech się jegomość nie gniewa. — Znowu tutaj! — zawołał. Tramiński. — Ano, cóż robić, słowo honoru jegomościuniu, nie winienem, niech tylko pan mnie posłucha, wytłumaczę się, żem niewinny, jak nowo narodzona dziecina, ale mnie los ściga, ach! — westchnął. — Tak! kto by ciebie słuchał — zawołał Tramiński — kto by ci wierzył, potrafiłbyś mu zawsze dowieść, że do kozy się dostajesz niewinnie, żeś niewinnie obdarty, pobity, pijany i rozłajdaczony. Młody chłopak podniósł z komicznym gestem ręce do góry z czapką razem, która podobniejszą była do starego gałgana znalezionego na śmiecisku niż do pokrycia głowy porządnego człowieka. — O! o! jegomościuniu, już się gniewasz na swojego nieszczęśliwego Wilmusia, a Wilmuś nie winien! przysięgam, chciałem pracować znowu i wyjść na porządnego człowieka, ale fatum, jak mówili w szkołach — fatum. Tramiński pogroził mu na nosie. — Tak! w to bijesz, boś słyszał, że ja na los narzekałem, chcesz mnie wziąć ze słabej strony. Nic z tego nie będzie. Ja stary, ze mną co innego, tyś młody, silny, zdrów ale szaławiła i rozpustnik. Idźże mi z oczów, idź, nie mam czasu słuchać twojego błaznowania, mam robotę. Mówiłem ci ostatnim razem, dając na drogę do Warszawy, żebyś mi więcej nie pokazywał się na oczy, jeśli się nie poprawisz. — Śliczna poprawa — dodał, przypatrując mu się — odarty, oszarpany, pobity i już z powrotem. Nie ma na to ratunku: zginiesz w rynsztoku.. Wilmuś mimo gróźb starego Tramińskiego ciągle czapkę trzymając w ręku, wsunął się do izby, twarz jego uśmiechała się ciągle. Porwał gwałtem rękę opierającego mu się starca, pocałował ją i zawołał: — Dobrodzieju najmiłościwszy, nie gniewaj się, nie sekuj, nie gderz, stój, czekaj, wiele ci czasu nie zajmę. Słowo honoru, parole d’honneur, jak cię kocham. Ale dajże mi się wytłumaczyć i sprawę moją przedstawić. Żaden sąd nie potępia nie wysłuchanego. — Daj mi pokój. — A! jegomościuniu! jesteś zły na mnie, a ja cię kocham. Wilmuś cię kocha jak ojca. Chyba sobie uszy pozatykasz bawełną, inaczej nie pójdę, aż się oczyszczę, toć i mnie o mój honor idzie. — Honor! — powtórzył ruszając ramionami Tramiński — honor, starczyłoby ci uczciwości. — Co to jegomość myśli —przerwał Wilmuś.— goły, bez butów, ale jestem honorowym człowiekiem. Wszystko ten los przeklęty robi, nie winienem. Tramiński rękami uszy zatulił. — Musisz mnie jegomość słuchać, to nic nie pomoże, ja o nic nie proszę. Pozwolisz się wyspać w przedpokoju, to dobrze, nie, to pójdę gdzie do Żyda na ławę, ale muszę się uniewinnić przed moim dobroczyńcą. Tramiński tymczasem układał papiery na stole i szedł po lichtarz z umbrelką, stojący na zapieczętowanym od wieków kominie. — Qui tacet consentire videtur — rzekł Wilmuś śmiejąc się — jak czkawka odbija mi się szkolna łacina. Hej! hej! kto by to na mnie spojrzawszy powiedział, że tak pięknie trzecią klasę skończyłem, nim mnie ze szkół wypędzili. A dalibóg niesprawiedliwie, ślusarz zgrzeszył, a kowala powiesili. No, ale to stare dzieje. — Z łaski jegomości miałem o czym piechotą odbyć podróż do Warszawy — mówił Wilmuś. — Jegomość — przerwał nagle — pozwoli mi usiąść, bo nogi mam przebrzękłe. To rzekłszy i nie pytając już o pozwolenie, Wilmuś rzucił się na stojące krzesło, szybko pozdejmował buty i został z nogami poobwijanymi w szmatki wcale nieeleganckie. Tramiński się obejrzał, ale nie powiedział nic, ramionami tylko ruszył. — Jegomość sobie myśli — bezwstydny! ale żebyś wiedział, jak nogi mnie bolą! Na lewej pęcherze takie. — Ale ja mam robotę, trutniu jakiś! — oburzył się Traimiński. — No dobrze, przecież jeszcze pióra nie potempero—wane, papier nie ułożony, a ja z moją historią w pół kwadransa skończę. Otóż, jegomościuniu, pożegnałem nasze miasteczko bez żalu, tyłem tu guzów nabrał i głodu namarł! Podróż mogła być filozoficzna i sentymentalna, miałem na filozofią chleb, a za sentyment kiełbaski. Nawet niebo zdarzało się sprzyjać moim cnotliwym przedsięwzięciom, bo ranek był pogodny. Wyszedłem i stanąwszy na wzgórzu odwrócony ku miastu, pokazałem mu figę. Nie chciałem się zdobywać na mowę, której by nikt nie słyszał oprócz wrony siedzącej na wierzbie, a także po swojemu rzucającej na ludzkość anathema! — Długo ty tak pleść będziesz? — spytał Tramiński. — Nie — nie, ale przecież, jegomościuniu, nie mogę w prostych słowach jak ostatni gbur opowiedzieć historii, winianem coś dostojności mej, najlepszego ucznia trzeciej klasy o mało nie zaszczyconego medalem. — To szczęście, że go nie dali — przerwał Tramiński — byłbyś go przepił w szynku. — To niezawodna — rzekł Wilmuś — bo na cóż mi się zdał medal, kiedy nie ma chleba? Pierwszy dzień podróży był jeszcze bardziej filozoficzny niż sentymentalny, obrachowywałem się, aby nie pozywając Opatrzności, której później miałem potrzebować, przybyć proprio sumptu do Warszawy. Nocowałem na sianie w stodole i ta spartańska determinacja stała się przyczyną nieszczęść moich. Noc była zimna, nazajutrz obudziłem się skostniały, a wiedząc, iż febra jesienna jest śmiertelna i że choroba ta lubi takich ściskać chudopachołków, co się jej obronić nie mogą — uciekłem się do lekarstwa, wypiłem kieliszek szpagatu. Pierwszy tylko krok jest trudny, po drodze było kilka karczem, chciałem spróbować, czy wódka wszędzie jednaka, do obiadu, to jest raczej do południa stoknęłem pięć lub sześć, liczby dobrze nie pamiętam. Ale za to szedłem olbrzymimi krokami. — No i wieczorem spało się w rowie? — A nie, do tego nie doszło — mówił Wilmuś spokojnie. — Nad wieczór ukazała mi się austeria bardzo porządna, z komina się kurzyło, w oknach łyskało, muzyczka brzmiała w izbie szynkowej. Ludzi było pełno. Wszedłem. Nie mogę inaczej powiedzieć, tylko, żeśmy się bawili bardzo dobrze, towarzystwo nie było wytworne, po większej części bez rękawiczek i boso nawet, ale humor doskonały. Była kiełbasa z jajecznicą, piwo, wódka, tańce, ale licho przyniosło kilku gburów. Od słowa do słowa przyszło aż do pięści, wyrzuciłem dwóch za drzwi, jednemu nabiłem sińca i z tym poszedłem spać, bo się sprawa zagodziła. Ale mnie to kosztowało, tak że zbliżając się do Warszawy, miałem tylko sześć groszy. Filozofia zastępowała resztę funduszów ulotnionych, wprost poszedłem do majstra, do którego miałem rekomendacją. — Ale jegomość mojej podróży nie słucha — przerwał Wilmuś, obaczywszy, że stary pisał. — Nie mam po co czasu tracić — odparł Tramiński — wiem już z góry, widząc cię tu, żeś brewerię jakąś zrobił, że cię majster wypędził i przywlókłeś się tu nazad, gdzie znowu, to samo co przedtem życie będziesz prowadził. — Niezupełnie tak było, ale coś w tym rodzaju — odezwał się z głębokim westchnieniem Wilmuś — łatwo to odgadnąć los nieszczęśliwego człowieka. A przecie, jegomościuniu, tylko że gadać nie chcę, ale należę do bardzo porządnej familii, na co jej wstyd sobą robić. Odepchnęli oni mnie, to ja na nich pluję. Tylko mi poczciwej matki żal. Wilmuś się zasępił, Tramiński pisał. — Jegomościuniu — rzekł, podnosząc bolącą nogę — ja dziś doprawdy od rana nic nie jadłem. — Ale piłeś? — Jeden maleńki kieliszeczek i to mnie przy życiu trzyma, ale czuję, jak mi się w kiszkach zwija, a grosza przy duszy nie mam. Gdyby choć kawałeczek chleba, a broń Boże z masłem, byłbym szczęśliwy, poszedłbym do pierwszej izby spać i nie przeszkadzałbym dobrodziejowi pisać. Tramiński począł mruczeć zżymać się, poszedł do szafki, dobył z niej chleba kawałek i sera, oddał je chłopcu, który go w rękę pocałował, i powrócił milcząc do roboty. Wilmuś, podskakując na jednej nodze, przeniósł się milczący także do pierwszej izby, drzwi zaryglował, słychać było, jak sobie mościł posłanie, a w pół godziny rozległo się głośne chrapanie. Tramiński pisał. W domu Leonarda wieczór, który tak smutno upływał w pustce Tramińskiego — obiecywał być bardzo wesołym. Złożyło się tak, iż kilku obywateli przybyło za interesami do miasta, ten i ów porzebąknął, że nie wie, co z sobą zrobić wieczorem, wiedziano, że mecenas był bardzo gościnnym — jakoż niewiele myśląc młody prawnik skorzystał z usposobienia znajomych i wszystkich do siebie na herbatę i wieczerzę zaprosił. Trzeba wiedzieć, iż wieczorki mecenasa słynęły z tego, że się na nich bardzo dobrze i swobodnie zabawiano. Mieszkanie było obszerne, wygodne, gospodarz nadzwyczaj uprzejmy, wesół, do tego kawaler, lubiący i umiejący żyć, wiedzący, co jest porządna wieczerza i jak przyzwoitych ludzi przyjmować potrzeba. Każdy wcześnie sobie ręce zacierał, będąc zaproszonym do mecenasa, a rzadko przed drugą wracano od niego do domu. Umiał gości zabawić, rozochocić, zatrzymać, miał ten starodawny instynkt gościnny, choć był człowiek nowy i z domu go nie wyniósł. Toteż było jedno do zarzucenia mecenasowi Szkalmierskiamu, że wyrósł jak grzyb i nikt z pewna nie wiedział, skąd i jak. Rodziny jego nie znano, chodziły różne o niej pogłoski, przebąkiwali niechętni, że był dzieckiem bruku, drudzy, że synem chłopa, inni, że go tajemnie jakiś wielki pan protegował, który się doń przyznać nie mógł. Sam Szkalmierski, jak u nas wszyscy, co się na nogi dźwigną, będąc ze szlachtą, grał rolę szlachcica, mówił często — my szlachta, o rodzinie swej nie wspominał, a przyciśnięty powiadał, że ma krewnych w Krakowskiem. Znać było wszakże, iż z niewiadomych powodów nierad się był szczerzej tłumaczyć. W miasteczku wiedziano tylko, że ze szkół wyszedł dobijając się w ostatnich klasach utrzymania lekcjami, że potem gdzieś prawa się uczył, dependował u mecenasa i powoli odznaczywszy się niezmiernymi zdolnościami, wyrobił sobie niezawisłe stanowisko. Słynął Szkalmierski z tego, że sprawy najzawilsze umiał rozgmatwać, że ludzi najtrudniejszych w obejściu uchodził, że dlań nie było nic niemożliwego. Oprócz tego miano go za bardzo uczciwego człowieka. Powoli przyszedł do prawie nieograniczonego u ludzi zaufania. Zazdrościli mu starsi, ale nic zarzucić nie mogli, oprócz może, iż, młody, trochę zanadto lubił hulankę — ale któż w młodości tego grzechu do wyrzucenia sobie nie miał. Nie ciskano więc kamieniami za to. Drugim zarzutem, jaki mu czasem po cichu czyniono, że pieniądze lubił, ale też dodać należy, że ich nie szczędził i używał. Życie, które prowadził, w istocie zadziwiającym było nawet w tak pracowitym i zamożnym człowieku, przy największych dochodach. Szkalmierski od kilku lat żył po pańsku, coraz rozszerzając skalą swojego zbytku. Gości już było pełno na górze i wesoła wrzawa dawała się słyszeć aż w sieniach, ilekroć drzwi od bawialnych pokojów się otworzyły, gdy powóz, widocznie wiejski, stary wygodny kocz, ciągniony parą koni rosłych w uprzęży skromnej zatrzymał się przed kamienicą Leonarda. Z powozu głos się dał słyszeć. — Stój — to tu! Głowa wyjrzała ku oknom oświeconym. — Ale tak — to tu. Z kocza wysiadł powoli otyły mężczyzna, któremu służący w liberii podał rękę, i o lasce powoli poszedł na wschody. Człek był niemłody, widać stare grzechy noszący w nogach, po polsku, bo mu jakoś ciężko iść było, spierał się na lasce i stękał nieco. Twarz okrągła, rumiana, bez wielkiego wyrazu, niby dobroduszna, a w fałdach uśmiechu kryjąca nieco chytrostki — nic nie mówiła zrazu. Trzeba się w nią było dobrze wpatrzeć, aby w niej więcej niż na co dzień ludziom dawała wyczytać. Wąs zakrywał usta, pod nim co się działo, zgadywał, kto mógł, oczy brwi rozrosłe zasłaniały i złapać ich wejrzenia nie było łatwo. Jeszcze nie doszedł do końca wschodów poważny gość, gdy się drzwi otworzyły i gospodarz, który zapewne słyszał powóz zachodzący, wyszedł na jego spotkanie. Szkalmierski wyglądał więcej na ładnego chłopca, którego powołaniem jest zabawa wesoła, niż na pracowitego prawnika. Ubrany wytwornie, pięknej postawy, ślicznych rysów twarzy, regularnych a chłodnych, brunet uśmiechnięty zdawał się należeć raczej do złotej młodzieży, niż do grona juriskonsultów. Ale to właśnie stanowiło jego pociągającą oryginalność, że chociaż prawnik, był człowiekiem salonowym, że nie nudził nikogo, że się niezmiernie podobać umiał kobietom i z każdym żyć, mówić, obejść się tak, iż go w godzin kilka oczarował. — Panie prezesie dobrodzieju, co za łaska, prawdziwie, pragnąc mieć to szczęście widzenia go u siebie, spodziewać się nie śmiałem. Serdeczne dzięki. — Mój mości dobrodzieju! — odparł nieco zasapany gość — nie ma za co! — Ja to mu zawdzięczam, że wieczór mogę spędzić w tak miłym towarzystwie. Prezes zrzucił palto, ukazał się w surducie czarnym, za który przeprosił jeszcze w progu, i wszedł do salonu, już bardzo ożywionego. Dwa stoliki do kart stały w nim przygotowane, męskie towarzystwo paliło cygara wyborne, służący w liberii obnosił herbatę i ciasta. Salon, choć w kawalerskim domu, był pięknie i z wielkim urządzony smakiem. Kwiaty ubierały go dobrze, a choć sam gospodarz nie był muzykiem (acz lubił muzykę) — nie brakło nawet palisandrowego fortepianu. Meble naturalnie okryte były ciemnoczerwonym aksamitem, dywany świetne rozścielały się na posadzce. W lichtarzach i świecznikach u ścian gorzało światło rzęsiste. W prawo widać było gabinet, pracownią gospodarza wytwornie urządzaną, z pięknymi szafami, wspaniałym biurem i wygódkami wszelkimi. W lewo przyćmiony pokój sypialny obszerny służył za dodatek do salonu. Za nim jeszcze domyśleć się było można kilku pokojów. Zaledwie wszedł prezes i zajął honorowe miejsce na kanapie, gospodarz sam przyprowadził mu służącego z herbatą, z ciastami, przysunął pudełko cygar i otoczył, go jak największą troskliwością. Sam nawet na chwilę mimo obowiązków gospodarskich przysiadł przy nim, bawiąc rozmową. — Patrzaj no, mój Filipie — odezwał się maleńki jegomość, stojący we drzwiach gabinetu, do wysokiego, bladego, ospowatego pana, który stał zamyślony, trzymając obie ręce założone pod poły fraka — patrzaj no — jak mecenas emabluje przy prezesie — hę? co ty mówisz na to? Ospowaty uśmiechnął się prawie pogardliwie. Juściż łatwo się domyśleć słowa tej zagadki — rzekł — za kogóż mnie masz, kochany radco? — Za nader dowcipnego i domyślnego człowieka, jakim pan jesteś, kochany doktorze — odparł pan radca — Ja i ty widziemy bardzo dobrze do czego to zmierza, ale drudzy, ręczę ci, są w rogu. Rozmawiający, powoli cofając się z salonu, weszli do pracowni gospodarza. Doktór rozglądał się po niej, uśmiechając szydersko. — Ma gust ten człowiek, nie można powiedzieć inaczej — rzekł do radcy — ale skąd on na to wszystko bierze? Jak mu stać na dom taki, na przyjęcia, konie, sługi. Ruszył ramionami. — Enigma! — dodał. — Kochany doktorze — odparł radca — dla ciebie, co tak znasz ludzi, zbytek ten nie powinien być zagadką. Wiesz, na jaki lep się bierze łatwowiernych, to są kosztowne świecidła, na które łowią się ryby jak na wędę. Zbytek, co by powinien zaufanie odejmować, u nas je daje. Patrzą się na bogactwo zewnętrzne i domyślają zamożności, której może nie ma. Więc to po prostu kapitał nakładowy. — Tak to i ja rozumiem, ale mimo to — mówił doktór — jak starczy na wszystko, trudno pojąć. — Szczęści mu się. — Zręczny, bardzo zręczny, zdatny bardzo, a przecież, ja, co go pamiętam bez butów. Ruszył znowu ramionami ospowaty — radca się uśmiechnął. — Albo się bardzo mylę, albo ten taniec około prezesa nie jest bez kozery. — Tak, ale i pan prezes, choć wygląda na brzuchatego symplicjusza, nie da się łatwo w pole wyciągnąć. To nie może być. — Wszystko być może. Oba wyszli znowu powoli do salonu. Tu scena się była nieco zmieniła. Prezes zasiadał do wista, gospodarz go sadowił, dobierał mu partnerów i zabiegał, aby nic ku wygodzie nie brakło. Tymczasem towarzystwo wesoło rozprawiało, a gdyby uprzejmy gospodarz większą część rozmów podsłuchał, zdziwiłby się niemało, bo ci, co mu się jak najprzyjaźniej uśmiechali, ściskali go… na stronie po trosze szydzili lub nie mogli się powstrzymać od złośliwych spostrzeżeń. Każdy z przyjaciół znajdował jakąś śmieszność w przyjęciu, w przepychu i zbytku i jedni pod pozorem ubolewania, drudzy nie kryjąc zazdrości ironicznie ostrzeliwali człowieka, co ich z nieporównaną grzecznością w domu swoim przyjmował. W chwili gdy gospodarz sadzał do zielonego stolika najdroższego swego gościa, prezes pochylił mu się do ucha, biorąc go czule za rękę. — Mój mości dobrodzieju, gdy skończym trzy roberki, będę miał z nim coś do pomówienia na osobności, maleńki interesik. — Ale jeśli pan prezes każe — odparł pochylając się ku niemu Szkalmierski — to ja mogę mu służyć w domu, w której godzinie naznaczysz. — Na co się masz fatygować przy tylu zajęciach, mądrej głowie dość na słowie — śmiejąc się odparł prezes, miał bowiem zwyczaj mowę poczynać, przerywać i kończyć bujnym, zachodzącym się śmiechem, który mu dobrze służył, dozwalając myśli nie dopowiedzieć lub uczynić ją dwuznaczną. — Jak prezes każe, jestem na usługi — dodał kłaniając się gospodarz. Prezes rozbierał karty, za całą odpowiedź skinął głową i ścisnął bardzo mocno rękę gospodarza w nabrzmiałej, tłustej swej dłoni. Młodzież zgromadziła się przy stolikach, dobierając do ekarti i innych gier hazardownych, i nietanich. Gospodarz dał się też wciągnąć, bo miał zwyczaj okazywać się dobrym towarzyszem do wszystkiego. Wkrótce wrzawa zapanowała w salonie, a lufciki potrzeba było pootwierać, aby dym obficie palonych cygar miał odpływ. Trwało to zajęcie parę godzin, gdy prezes skończył nareszcie trzy robry, gospodarz, natychmiast dopatrzywszy, że wstaje, oddał karty swe komuś i pośpieszył ku niemu. Prezes już się oglądał, wziął go poufale pod rękę i poprowadził do gabinetu. Tu stanął tak, aby mieć oko na drzwi, przez które by go ktoś mógł podsłuchać, i zdawał się namyślać nieco, jak rzecz zacząć. — Mój mości dobrodzieju — rzekł w końcu — clara pacta, jestem człek prosty (prezes lubił za prostego człowieka uchodzić, żeby go krzywym nie nazywano) — lubię jeszcze i otwarte interesa, nie będę więc długo nudził. Znasz waćpan położenie moje, mam się nieźle, ale oto w tej chwili z pewnych względów jestem zmuszony zaciągnąć pożyczkę na dobra. Szkalmierski spojrzał wielkimi oczyma. — Panie prezesie dobrodzieju, to ledwie do wiary, przy tak znacznej i tak pięknie zagospodarowanej majętności, a, jak wszyscy sądzą, i kapitałach. Prezes się zaczął śmiać. — Kapitałach! oto! to! co zaś znowu… — Przy takim, kredycie — dodał gospodarz. — Otóż widzisz, mój dobrodzieju — przerwał prezes — kredyt mam, ale nie lubię go używać i dlatego mam, iż go nie potrzebuję. Nie chcę się nikogo prosić, przykro mi, a pragnąłbym znaleźć i to prędko. — Wiele? — spytał Szkalmierski. — Bagatela! — rozśmiał się prezes — bagatela — potrzebuję sto tysięcy. To jest dla mnie suma mało znacząca. — Zapewne — rzekł gospodarz — ale możeż to być, abyś pan prezes… Stary chwycił go za rękę i zbliżył mu się do ucha. — Sub rosa? nie powiesz nikomu? — Słowo honoru. — Należę do spółki, która bierze antrepryzę szosową, . mam dwakroć leżących, a sto mi braknie, interes taki, że sto na sto co najmniej, zarobić musiemy, rozumiesz…? Począł się śmiać, Szkalmierski dla nastrojenia się do niego także się uśmiechał. — Tibi soli!! nie zdradź! periculum in mora! a nie mogę się z tym wydać i szukać pieniędzy sam. — Pieniądze znajdziemy — odparł Szkalmierski, patrząc w ziemię — znajdziemy, ale… — Ale warunki jakie zechcą! dam dziesięć i dwanaście procentów, kiedym pewny, że zarobisz grosz na groszu. Idzie o pośpiech. — A hipoteka? — Po towarzystwie, na majątku, tylko naturalnie dla rozgłosu wolałbym, ażeby mi nie wnoszono w księgi hipoteczne. Masz, mój dobrodzieju, tak rozliczne stosunki, taki rozumek, taki talent, taką trafną rękę i oko, że wszystko zrobisz, co zechcesz. — Panie prezesie, dobrodzieju. — Bez pochlebstwa, drugiego takiego człowieka, co by miał tu — uderzył się w czoło — jak wy, kochany mecenasie, w życiu nie spotkałem. Tu śmiechem sobie przerwał. — Mniej więcej termin? — Do tygodnia, najdalej do dni dziesięciu, bo inaczej interes przepadnie. Szkalmierski się zamyślił. — Ty to zrobisz lub nikt — dodał ściskając go prezes — mam w tobie, mości dobrodzieju, ufność nieograniczoną. I znowu go uścisnął. Patem obejrzał się po mieszkaniu. — Jak to sobie potrafiłeś elegancko i po pańsku wszystko urządzić, z jakim smakiem, jak mego Boga kocham, to na prowincji nie widziane rzeczy. Już to ci we wszystkim powinszować darów Bożych!! Zaczął się znowu śmiać i trząść, choć nie było z czego, Szkalmierski stał z miną niby wesołą, ale w istocie dosyć zakłopotania. Prezesa wyrazy łechtały jego miłość własną, ale to żądanie pożyczki wydawało mu się niepojęte. Czy stary wyga przeczytał co na fizjognomii mecenasa, czy potrzebował jeszcze go sobie bardziej ująć, już w chwili gdy rozmowa była skończoną, pochwycił go za rękę i zbliżył mu się do ucha. — Pozajutro u mnie polowanko — rzekł — ale z samych wybranych złożone; hrabiowie P…owie oba, książę S., hrabia Z., przyjedź z wieczora jutro, przenocujesz, zabawiemy się. Baronowa, która waćpana dobrodzieja wysoko ceni, będzie mu rada, a o sobie mówić nie potrzebuję. Cha! cha! cha! I zaczął go ściskać a całować, do uduszenia. Na twarzy mecenasa błysło tak jakoś wielkie z tych zaprosin ubłogosławienie, taka radość, że nawet obiecana przytomność hrabiów P., księcia i kompanii, niezupełnie je tłumaczyć mogła. Oczy mu zaświeciły, pocałował prezesa w ramię, a stary, postrzegłszy skutek zaprosin, pod wąsem się uśmiechnął i jeszcze raz go uściskał. — Ale sza, bobym innych prosić musiał, a chcę mieć tylko wybrańsze towarzystwo. Mecenas się zarumienił, prezes oparł poufale na jego ramieniu i zwróciwszy rozmowę na ceny pszenicy, skierowali się do salonu w chwili, gdy służący wszedł ż wódką na tacy, oznajmując wieczerzę. Chcąc nie chcąc, musiano grę porzucić. Za sypialnym pokojem otwarta salka jadalna jaśniała światłem, odbijającym się w kryształowych kieliszkach. Zastawa była pańska, wieczerza smakoszowska, dwa bażanty z piórami do góry po obu końcach stołu. W kącie cała bateria butelek w złoto, srebro i różne kolorowe czapeczki poubieranych. Gościom wszystkim, nawet tym, co przegrali nieco, uśmiechnęły się oczy, a niektórym zazdrością ścisnęły serca. — Patrz tylko — rzekł radca do doktora po cichu — byłem nieraz u Potockich, ale dalipan tak nie występują. — Bo to panowie z antenatów, na zbytki nie ma jak dorobkowicze — odparł doktor — na obiedzie wolę być u bankiera, co się o trzy grosze z ubogim kłóci, niż u księcia, co jałmużnę daje. Miej to sobie radca za prawidło: prawdziwy dostatek i państwo nie potrzebuje się z sobą popisywać, a bankruci zawsze występują. — Bażanty! — mruknął radca między zębami, z uśmiechem złośliwym — bażanty. Inni może toż samo myśleli, powiedzieć nie śmiejąc — ale wesoło siedli do stołu. Prezes, który (brzuch okrągły nie kłamał) był raczej obżartuchem niż smakoszem, dał sobie talerze napełniać, a jadł i pił za trzech. Po pewnym przeciągu czasu, gdy żołądki nieco już były uspokojone, gospodarz, nalawszy wprzódy kielichy Roedererem carte blanche, podniósł się z miejsca, trzymając swój w ręku. — Panowie! — rzekł głosem, na który głowy się wszystkie zwróciły — panowie, pozwólcie mi na chwilę głos zabrać dla wynurzenia uczucia, które, nie wątpię, podzielacie ze mną wszyscy. Nie ma widoku bardziej szlachetne serca poruszającego nad cnotę długich lat szeregiem wypróbowaną, długimi walkami zwycięskimi uwieńczoną, uznaną powszechnie nawet przez nieprzyjaciół i zawistnych. Panowie! widok takiej cnoty będącej dla nowych pokoleń, przykładem daje nam tu przytomny j.w. prezes, który dom mój ubogi łaskawą swą bytnością zaszczycić dziś raczył. Niechże mi wolno będzie oddać mu cześć, wyrazić mą wdzięczność i być zarazem tłumaczem tych uczuć poszanowania i czci głębokiej, jaką mu całe jednogłośnie oddaje obywatelstwo!! Wnoszę zdrowie naszego najszanowniejszego prezesa dobrodzieja! Prezes powstał rozczulony do łez, śmiejąc się i płacząc, a zacząwszy ściskać i całować na wsze strony od gospodarza, nie umiał już odpowiedzieć; zdrowie wniesione z aplauzem wielkim wypito. Dopiero po chwili wypoczynku i wysapania się, poprosiwszy o pozwolenie przemówienia słów kilku z fotelu, czcigodny starzec odezwał się. — Czuję się do łez rozczulonym dobrocią waszą, czcigodni współobywatele, a szczególniej przyjaciele mego mecenasa, który wymownymi słowy maluczkie moje zasługi uznał. Piękny to dzień w życiu moim, ale okazałbym się niewdzięcznym i nie odpowiedziałbym życzeniom waszym, które z oczów czytam, gdybym też —nie podniósł zasług i talentów szanownego mecenasa. Rozwodzić się nad nimi nie potrzebuję, młody, w sile wieku, gdy inni poczynają dopiero dobijać się imienia i wziętości, on je zdobył wstępnym bojem pracy i uczciwości. Stawię go na wzór, mości dobrodzieju, młodzieży naszej. Vivat! niech żyje! Ogromne vivat! powtórzyło toast za prezesem, wszyscy jęli się cisnąć i ściskać gospodarza, który prezesowi dziękował, prezes go całował, śmiał się i wieczerza byłaby może się na tym skończyła, ale uczucie wdzięczności kazało mecenasowi pić zdrowie całego domu j.w. prezesostwa. Nowe tedy nastąpiły uściski, nowe okrzyki, w głowach już po bordo, po portwejnie, po szampanie szumiało, niektórzy w obawie dalszych kielichów chyłkiem wynosili się do salonu, gdy służący wniósł na ogromnej tacy hungaricum, a gospodarz zaklął, iż na imię obywatelskie nie zasługuje, kto obyczajem dawnym węgrzyna nie wychyli. Prezes, który, spojrzawszy na bursztynowy kolorek wina przeciw świecy, dotknął go ustami, zawołał: — Mój mości dobrodzieju — nie żal mu dać buzi. Kapka, tokaj, jużem dawno takiego wina nie kosztował, nektar! ambrozja. Podniósł oczy w górę. — Zapach, smak nieporównany. Wszyscy się unosili. Doktór, trzymając w ręku kieliszek, szepnął radcy. — Znam to wino, dziesięć rubli butelka, alem go jeszcze u mecenasa nie pił; występuje, występuje. — To wszystko dla prezesa — odparł radca. — Rozumie się, nie bez kozery. Niektórzy tylko amatorowie pozostali jeszcze przy kieliszkach, inni powoli wysuwali się do pierwszych pokojów, kilku wyszło do domów. Węgrzyn z tacą i butelkami przejechał po sali i wzięto się znowu do gry z nową ochotą i brawurą. Prezes tylko, przeprosiwszy gospodarza, po cichutku przeszedł przeprowadzony przez niego do przedpokoju, gdzie zastał lokaja, ubrał się, obwinął chustką i aż na dół w jego towarzystwie dostawszy się, siadł do czekającego nań powozu. — O interesie będę pamiętał — rzekł mecenas. — I o jutrze, o jutrze, czekamy wieczorem na skromną kolacyjkę — szepnął prezes śmiejąc się — bo u mnie takich zbytków nie znajdziesz. — Panie prezesie dobrodzieju — pośpiesznie dodał gospodarz — wie się, kogo jak przyjmować. Stary nie mógł się nie roześmiać znowu i już powóz się odtoczył kilka kroków, a głos jego jeszcze słychać było, ale potem nagle jak nożem uciął. Prezes wpadł w głębokie zadumanie. Gospodarz także, trąc czuprynę czarną, powoli wrócił do swych gości, którzy, pozbywszy się starego, z nowym zapałem rzucili się do gry i kieliszków. Zakończenie tego pamiętnego wieczora podobne było do wszystkich innych w tym rodzaju. Niektórzy sobie podochocili, kilku się zgrało, jeden czy dwóch zachorowali na głowę, wielu wyszło kwaśnych, kilku śpiewających, a mecenas, pozbywszy się ostatniego około godziny —drugiej po północy, gdy służący sprzątał potłuczone szkło i ścierał porozlewany tokaj — padł znużony na fotel, ocierając pot z czoła. Powoli pogaszono światła, poustawiano stoliki, służba się porozchodziła. Mecenas, który się przebrał naprędce, siedział jeszcze zamyślony w fotelu. Nie śmiemy i nie możemy odgadywać jego myśli, ale z zewnętrznych oznak miarkując, godziło się sądzić, iż były ciężkie, zawikłane i różnego rodzaju i charakteru. Twarz bowiem Szkalmierskiego to gorzała, jakby w świetnych tonął marzeniach, to powlekała się i zasępiała chmurami. Pierś oddychała szeroko i mozolnie, potem jakby ściśnięta wciągała powietrze. Wstawał, przechadzał się, zadumy wał, siadał i widocznie zapomniał był o godzinie, miejscu i późnej nocy. Godzina trzecia biła na jednym z wieżowych zegarów, gdy powoli drzwi sypialnego pokoju zaskrzypiały. Mecenas głowę zwrócił z wyrazem niecierpliwości i nieukontentowania, usta mu się ścisnęły, brwi namarszczyły. Z sypialni słychać było chód powolny, bojaźliwy, jakby wahającego się kogoś, czy mu wnijść wolno. Szkalmierski z głową zwróconą ku drzwiom czekał, drżące ręce jego szarpały sznury szlafroka. Przy świetle pozostałej w salonie lampy ukazała się we drzwiach postać kobiety niemłodej, z twarzą bladą, wychudłą, w ubraniu prawie ubogim. Na głowie miała biały czepiec ze szlarkami… Szła, oglądając się trwożliwie… — Otóż masz — zawołał stłumionym głosem mecenas — a to skaranie Boże. Jejmość mnie chcesz zgubić widocznie, tyle razy prosiłem!! Co ludzie pomyślą! co pomyślą!! Stara bojaźliwie błagający nań wzrok obróciła. — Mój Jaśku — rzekła — czyż mnie już ciebie nigdy widzieć nie wolno, nigdy z tobą pomówić, nigdy. W głosie jej był płacz prawie, mecenas się zżymał, przybliżył cichymi kroki i zawołał spiesznie, gniewnie, niecierpliwie. — Albo mnie matka kocha, albo nie kocha, tu trzeba mieć rozum. Jakże można mnie kompromitować w domu. A broń Boże słudzy się domyśla, niech tylko rozpaplają, że waćpani jesteś moją matką, cała moja kariera, przyszłość, wszystko stracone! — Ale mój Jasieńku — płacząc odezwała się kobieta — czyż nie wiesz, żem ja wszystko poświęciła dla ciebie, nawet drugie dziecko, któregoś mi się wyprzeć kazał, tylem cierpiała, Bóg widzi. Czyż mi i na chwilę cię zobaczyć, pocieszyć się tobą nie wolno. — Jak Boga kocham — rzekł gwałtownie mecenas — że to zwariować przyjdzie! Czyż matka tego nie rozumie. Te łajdaki podpatrzą, podsłuchają i domyśla się. Ja wiem, kiedy przyjść mogę, ale matka nie powinnaś tego progu przestąpić bez mojej wiedzy. Jakże, jejmość tego nie rozumie? — Czyż ja bym cię gubić chciała, mój Jasieńku? — czule odezwała się staruszka, wyciągając ręce ku niemu — ja, com tobie — nie wymawiając — poświęciła wszystko. Wszakże tu siedzę jak sługa, w pokorze, byle patrzeć na Jasieńka. Nie gniewajże się, mój złoty. — Jak tu się nie gniewać — przerwał mecenas ostro. — Ja pracuję na to, żeby mi zapomnieli pochodzenie moje, umyślnie ich zmylam, łudzę, a tu jedna nieostrożność wszystko może popsuć. Niech matka zaraz idzie do swojego pokoju, bardzo proszę, ja idę z nią także. Trzeba się raz rozmówić stanowczo; ja pod tym strachem nieustannym głowę tracę, tak być dłużej nie może. Proszę iść, bo tu jeszcze który ze sług nadejdzie. Stara matka z pokorą dziecka, które przewiniło, w milczeniu powlokła się powoli przez sypialny pokój, jadalną salkę, sień, do małej izdebki, w której mieszkała przy kuchni. Szczęściem dla mecenasa i dla biednej staruszki cicho już było w domu, sługi spały i nikt nie mógł rozmowy poufnej podsłuchać. Izdebka matki wielce była odmienną od wytwornych syna salonów. Było to mieszkanie ubogiej sługi, klucznicy, umyślnie pokornie trzymane, aby stosunek jej do gospodarza odgadniętym być nie mógł. W ciasnej izdebce na łóżko, stół, parę krzeseł i kufer ledwie było miejsce. Piecyk odrapany zajmował kąt jeden, różne sprzęty gospodarskie drugi. Na stole, nad którym wisiała klatka z kanarkiem, leżała książka stara i okulary, a obok różaniec. Mecenas wszedł za drżącą matką i stanął w progu zamyślony. — Sama jejmość miarkujesz, że tak już dłużej żyć nie można. Jeśli się nie domyślili dotąd, to się lada dzień prawdy dopytają, ja w tym strachu nie mogę pracować. — Któż się ma domyśleć? co za strach? — spytała płacząc matka — jaki ty Jasieńku niecierpliwy i nielitościwy dla mnie. — Przecież się matki nie wyrzekam — zawołał opryskliwie mecenas — pamiętać o niej będę, zobaczę się — ale tu mieszkać razem dłużej… nie! nie! Stara ręce załamała. — Zlituj się ty nade mną — rzekła ze łzami — już ci poprzysięgnę, że nie przyjdę nigdy, że czekać będę, póki zechcesz, że milczeć będę, że nie obejrzę się, nie zdradzę niczym, ale mnie nie wypędzaj! niech ja choć twój głos słyszę, choć z daleka cię zobaczę, mój złoty Jasieńku, ty jesteś chlubą moją, życiem moim, światem, wszystkim… zabiłbyś mnie, bobym tego nie przeżyła. — Tak to się mówi — gniewnie zawsze odparł Szkalmierski — ale to darmo, prędzej czy później to nastąpić musi, bo sekret by się wydać musiał, a ja jejmości powiadam, że mnie by to zwichnęło i zgubiło. Matka milczała, szlochając z głową spuszczoną. Mecenas także zamilkł na chwilę. — Dopóki ja sam — rzekł — mojej przyszłości nie mogłem rozrachować, mogłem to cierpieć, ale dziś, mi się przedstawia taki widok, takie szczęście, taka nadzieja, że jej bez wahania trzeba wszystko poświęcić. — Cóż takiego? co? — zza łez spytała kobieta. — Nie będę taił — mówił mecenas — słyszałaś matka pewnie o prezesie. Jest to właściciel ogromnych dóbr, pan z panów, człowiek wielkiego wpływu w obywatelstwie. Ma jedną tylko córkę, pannę wykształconą nadzwyczaj, która odrzuciła niejednego hrabiego, a teraz jestem, jestem prawie pewny, że pójdzie za mnie. Matka podniosła oczy, ocierając je, wzrok jej się zaiskrzył, usta prawie skłaniały do uśmiechu. — Jasieńku złoty — zawołała — no mów, mów mi wszystko, ja zrozumiem, ja odgadnę, mów mi, ale wszystko, opisz ją, jak wygląda, czy cię kocha. Bo któż by mojego Jasieńka nie kochał!! Ściśnięte dłonie podniosła do góry, ale ten wybuch macierzyńskiej miłości nie zmiękczył twardego serca człowieka, który marzył o czym innym, któremu na drodze wielkości stało to widmo matki. — Panna Albina… panna Albina — odezwał się — nie ma sobie równej rozumem, talentami, powagą charakteru, dystynkcją. Mogłaby świetnieć na królewskim dworze. — A młoda? a ładna? — spytała matka. Mecenas się trochę zaciął. — Młoda, wcale jeszcze młoda — odrzekł — nie jest to zapewne jedna z tych ordynaryjnych piękności, białych i czerwonych, które się pospolitemu gminowi podobają, ale co za szlachetność w wyrazie twarzy, co za godność! jaka pańskość. — I ona ciebie kocha? — chciwie spytała staruszka — a ty ją? mówże, jak to przyszło do tego? — Ale jeszcze do niczego nie przyszło — odrzekł kwaśno mecenas — mogę tylko wnosić z obejścia się jej ze mną, z uprzejmości rodziny — właśnie dziś tu przyjmowałem jej ojca — że mogliby ją wydać za mnie. Ale do tego jeszcze wiele potrzeba — rzekł mecenas z przyciskiem — to szlachta dumna… gdyby mieli najmniejsze posądzenie o moim nieszczęsnym pochodzeniu, że żyje matka… że jestem dzieckiem bruku… wszystko by przepadło… — Mój Boże! ty wiesz, jak ja twojego szczęścia pragnę — znowu powoli wracając do płaczu, mówiła stara Mateuszowa — ja będę milczeć jak kamień, nie zdradzę cię ani mojego serca, ale mnie nie wypędzaj z domu. Ja z tęsknoty umrę. Tu, choć ja ciebie nie widzę, czuję, że jesteś niedaleko, posłyszę głos Jasieńka, migniesz mi się w ulicy, spojrzysz czasem, a tam… — Ale co to, bo te czułości, moja jejmość — odparł surowo i zimno mecenas — ja jeśli do czego dopadłem, to właśnie przez to, że musiałem zatwardzieć na wszystko. Matka też powinnaś mi zrobić ofiarę. — Ale tę ofiarę! mój Jasieńku, wszystko co chcesz, tylko tej ofiary nie wymagaj, błagam. — Kiedy właśnie ja tej muszę żądać, to nic nie pomoże. Póki tu matka jest, choć tego łajdaka gdzieś już szczęściem licho wyniosło na złamanie karku, ale nużby wrócił, nużby mi tu do matki wlazł, nużby mi awanturę zrobił, to do niego podobne. Mecenas, rozogniony, żywo począł chodzić po izdebce. Staruszka milczała. — Wiesz, że on już do mnie nie przyjdzie — rzekła smutnie — po co, to mówiąc, serce mi krwawisz? Biedny chłopiec przepadł i jego trzeba było tobie poświęcić, a kto wie? — Co? kto wie? szubienica go czeka; że gdzie indziej zginie, a nam wstydu nie zrobi, to lepiej. Czy jeszcze i po nim matka będzie płakać? — Ale nie płaczę — zamilkła stara. — Bądź co bądź — dodał mecenas — co musi się stać później, lepiej teraz zrobić, póki czas. Najmę mieszkanie, każę urządzić, będziesz matka miała wygody, wypłacę pensją regularnie, tylko jedno sobie wymawiam, żeby mi tu jejmościna noga w progu nie postała. Ja, gdy będę mógł, przyjdę, gdy będzie potrzeba, ale do mojego domu… Blada twarz starej jeszcze z wyrazem bólu, wymówki, niemego jęku podniosła się ku synowi, drżąca wyciągnęła ręce, mecenas ruszył ramionami. — Inaczej być nie może, nie ma co i mówić o tym. — Jasieńku! złoty mój Jasieńku. Szkalmierski był zniecierpliwiony. — Niechże bo jejmość pamięta, że od tego moja przyszłość, wszystko moje zawisło. Jestem twardy, nieubłagany, to prawda, mogę się wydawać niewdzięcznym, ale to konieczność położenia, bo pierwsza powinnaś zrozumieć, powinnaś tego żądać, a nie mnie doprowadzać do ostateczności, żebym ja sam musiał ją do tego skłaniać. Boleść matki była tak wielka, tak ciężka, że się już w słowach wyrazić nie mogła; niewieście serce we łzy i szlochanie się rozlało. Podparłszy się na dłoniach, płakała biedna, zakryła oczy, a Złoty Jasieńko, popatrzywszy chwilę, nie rzekłszy jej nawet pociechy wyrazu, zamruczał coś tylko niezrozumiale i stuknąwszy drzwiami, wypadł z izdebki. Dopiero uderzenie to obudziło nieszczęśliwą, obłąkany podniosła wzrok i zobaczyła; że syn zniknął. Któż zgadnie, co się działo w sercu zranionym? Zwróciła się ku obrazowi Chrystusa Ecce Homo, wiszącemu na ścianie razem z Matką Bolesną, i załamawszy dłonie jakby mimo woli wyjąknęła: — Karzesz mnie, Boże, jednym dziecięciem za to, żem drugiemu matką być nie umiała. O straszne wyroki Twoje! To mówiąc, padła na kolana u łóżka i skryła twarz W dłonie, modliła się płacząc, a jęk przerywał modlitwę. Jasieńko rzucił się na łoże marząc o prezesie, o prezesównie i o polowaniu jutrzejszym. Matka go nudziła — wypłacze się, wyjęczy — rzekł do siebie — i przyzwyczai, raz przecie przez tę scenę przejść było potrzeba. Lepiej teraz niż później, bo to konieczność położenia. Nie ma czasu na sentymenta. Cóż jej tam będzie tak złego. I zdrzemnął się wśród krzyżujących po głowie najsprzeczniejszych obrazów nędzy dzieciństwa i świetnych marzeń przyszłości. Wysiedziawszy długo po północy nad przepisywaniem powierzonych mu aktów, Tramiński poszedł ze świeczką, osłoniwszy ją rękami troskliwie, zobaczyć, co się dzieje w przedpokoju, skąd go ciężkie chrapanie śpiącego Wilmusia dochodziło; znalazł on go leżącego na ziemi z wyrazem boleści na bladej twarzy, jedna noga zaczerwieniona i spuchła, rozwinięta zupełnie, tłumaczyła gorączkę, która była widoczną. Wilmuś stękał przez sen, poprawiał się, zacinał zęby, ale znużenie wielkie i młodość zamykały mu powieki. Stary Tramiński z politowaniem, ruszając ramionami, popatrzył na niego długo i wysunął się spocząć także, pomodliwszy się przez chwilę. Nie miał wiele czasu na sen, bo i rano wstać było potrzeba, aby samemu w izbie uporządkować, a być gotowym poodnosić papiery panu Sebastianowi i innym. Wilmuś tymczasem, stękając, spał ciągle na podłodze i już staremu odchodzić było potrzeba, gdy się nareszcie z tego ciężkiego snu przebudził. Tramiński znowu stał nad nim. Wilmuś jęknął naprzód chwytając się za nogę, ale natychmiast się uśmiechnął, aby swoją zbolałą twarzą gospodarzowi przykrości nie czynić. — Aj! jegomościuniu — ot to zaspałem — zawołał — a wam już potrzeba odchodzić, ot zaraz się zwlekę, byle tylko tego nieszczęsnego butą jak nałożyć. Ale od czegóż młodość, zaraz, zaraz. Tylko się jegomość nie gniewaj na nieszczęśliwego Wilmusia. — A jakże się ja gniewać nie mam, jak się nie mam gniewać i łajać — zawołał stary — kiedy się dobrowolnie gubisz. Masz młodość, siły, mógłbyś wszystko, co byś chciał, a zabijasz się, giniesz łajdacząc. — To prawda, mój jegomość — smutnie odparł Wilmuś usiłując nogę zawinąć i biorąc za but — ale czy to ja na świecie komu potrzebny! co to komu zaszkodzi, choćbym zginął! Ludzi jest dosyć, ja na świecie nie mam nikogo, a dalibóg żyć się nie chce. Jegomość niejeden raz powiadałeś — życie to walka, ano, kiedy nie mam apetytu do tej bijatyki z losem. Co postanowiono — nieuniknione, to już ginąć. Tramiński ramionami ruszył. — Głupi jesteś — rzekł zimno — głupi jesteś. Porzuć — mi ten but, wszak sam widzisz, że noga napuchła jak kłoda, nie włożysz. — No, to pójdę boso i na jednej — odezwał się Wilmuś — a to gorzej, że nie wiedzieć dokąd iść, bo w kieszeni złamanego nie mam szeląga. Ano! to do kozy, zrobię brewerią, wezmą i posadzą, będę miał kwaterę i wikt, póki się co nie obmyśli. Tramiński, stojący już z papierami pod pachą nad nim, powtórzył z nową siłą: — Ale głupiś! Wilmuś podniósł ku niemu oczy zaczerwienione od znużenia i łez, ale ustami usiłował mu się uśmiechać, płacąc wesołością za gospodę. — Porzuć mi to!! co z tobą robić? zostań się i kawęcz, kiedyś na to zasłużył, już muszę stancją ci zostawić. — Niechże jegomości za tę wspaniałomyślność pan Bóg zapłaci — zawołał Wilmuś. — Wszak jegomość wie, że ja łotr jestem, to prawda, w kaszę sobie pluć nie dam, hulanki nie odmówię, kieliszek lubię, ale dlatego cudzego nie ruszę i można mi skarby powierzyć,— choćbym był głodny. Ja tu jegomości nie ruszę nic, a jeśli zdążam dla tej nogi przeklętej — to zamiotę, uprzątnę i będę na jegomości czekał z niecierpliwością głodnego żołądka i najprzywiązańszego serca. Tramiński poruszył kieszeń, wydobył z niej kilka dziesiątek i rzekł: — Daj mi słowo, że wódki pić nie będziesz. — Zrozumiejmy się, ojcze mój — odparł Wilmuś — kiedy i dopóki? Do towarzystwa wstrzemięźliwości na— leżeć nie mogę, bo uczyniłem ślub przeciwny, nie mogę; a jak słowo dam, to dotrzymam. — Że za tę dziesiątkę wódki nie kupisz. — Nie kupię. — rzekł Wilmuś wstrzymując rękę starego, którą pocałował — bo jej nie wezmę. Dość już tego, ty pracujesz i sam niewiele masz, a ja sobie rady dam, nie mogę. — Głupiś! — rzekł Tramiński — bierz, zjedz co ciepłego i leż spokojnie, a wracając poproszę doktora, żeby tu zaszedł, bo mi się zdaje, że róża w nodze. Trzeba ci będzie do szpitala, biedaku. — Do szpitala! — zawołał, głową kręcąc, Wilmuś — aj! ojcze! to straszna niewola, bestie mustrują jak wojskowych, druga koza, prawda, że człek ma bieliznę, klejek i bułkę, że nawet czasem się wódka przekrada, ale ja nie chcę szpitala. Noga młoda jak ja, ani o godzinę nie starsza ode mnie, musi się sama wyreparować. Tramiński niecierpliwie spojrzał na zegarek. — Nie odchodźże mi od izby dalej, ino na dół, żeby co zjeść, i czekaj mojego powrotu. — A! jaki ty dobrodziej! jaki ty poczciwy! jegomościuniu — zawołał Wilmuś — dałbym się za ciebie zabić! Ty to masz serce, ale za to też… Wilmuś nie dokończył, bo już się za starym drzwi zamknęły. Natychmiast po jego wyjściu twarz chłopca przybrała wyraz okrutnego cierpienia i padł na podłogę, zaciął usta, niemy, osłupiały, podłożywszy ręce ściśnięte pod głowę; jeść mu się odechciało, stękał i wzdychał, począł świstać potem i umilkł, nareszcie zaryglował, podniósłszy się, drzwi i… powoli usypiać począł. Tramiński miał wiele do czynienia w mieście, nierychło więc do domu powrócił, musiał papiery pooddawać i zasiąść do roboty w kancelarii, w której bez etatu służył jako kopista. I tam jak wszędzie stary wiele cierpieć musiał, butna młodzież wybrała go sobie za cel szyderstw i zabawkę, nie było figla, którego by mu nie spłatano i bolesnej ironii, która by go nie dosięgła. Robiono z nim historie obudzające politowanie, ale Tramiński nadto był z nimi oswojony, zbyt biedny, żeby je brać do serca, cierpiał milczący, przebaczał rozbujałym chłopcom, robił swoje. Wygodniej by mu pewnie było porzucić to zajęcie— ale gdzie się podziać, jak znaleźć robotę?? I tego ranka nie było lepiej. Kanceliści powitali go przesadzonymi znakami uszanowania, gdy miał siadać, odkradziono krzesło, zręcznie powywracano mu na zewnątrz stare kieszenie fraka. Kwadrans dobry trwały drwiny i figle, które Tramiński zniósł z zadziwiającą krwią zimną. Był to jego chleb powszedni. W końcu tylko najnielitościwszemu z tych wisusów, któremu broda jeszcze nie rosła, rzekł po cichu: — Daj Boże, panie Sylwestrze, żebyś na starość w nieszczęściu ludzkich urągowisk, jak ja, nie był znosić zmuszonym, nie życzę ci tego, bobyś, jak ja, musiał litość mieć i wzgardę dla ludzi. Młody chłopiec zarumienił się mocno i nie odpowiedziawszy słowa, wymknął się, a Tramiński siadł do roboty. Przyniósł był z sobą bułkę i ser na śniadanie, ale te mu na podłogę wyrzucono i powalano. Dopiero po odejściu wszystkich, obejrzawszy się dokoła, stary poszedł podnieść bułkę, wyszukał zdeptany ser, dobył noża i ocalił, co się dało, bo głodnym był, a drugiego śniadania kupić nie chciał, pamiętając na chorego Wilmusia w domu. Ranek przeszedł na robocie, około południa kancelaria zelektryzowaną została odwiedzinami mecenasa Szkalmierskiego, który do naczelnika przybył z jakimś interesem. Mimo spędzonej na zabawie i rozmowie ciężkiej z matką nocy niemal bezsennej, Szkalmierski wyglądał dosyć świeżo, wesoło, był wystrojony elegancko, dobrej miny i humoru. Ze wszystkich drzwi, zza wszystkich stołów młodzież wybiegła przypatrywać mu się, był bowiem dla niej niezmiernie zajmującą postacią, przykładem tego, do czego pracą, pokorą i zręcznością dojść można. Wzdychali, patrząc nań z zazdrością i szepcąc: — Szczęśliwy!! Nad wieczór dopiero uwolnił się Tramiński i w garuchni chwyciwszy krupniku z kawałkiem mięsa, które zapach miało nazbyt dobitny i opieprzone ledwie się połknąć dawało, powracał do domu dosyć niespokojny, co się tam z Wilmusiem dzieje. Jakkolwiek to był łotra kawał, Tramiński nie mógł się obronić pewnej słabości dla niego, sto razy się zaklinał, że mu drzwi zamknie i wiedzieć o nim nie chce, ale go litość potem zdejmowała i zmiękczyć się dawał albo uśmiechom wisusa ująć mimo woli. Wracając do domu, przyśpieszył nawet kroku, coraz o niego i o zbrzękłą nogę niespokojniejszy. Ale, co to może młodość!! Zdziwił się stary, gdy otworzywszy drzwi, zastał Wilmusia wprawdzie z nogą wyciągniętą, ale siedzącego na stołeczku pod oknem, spartego o ścianę i — co najosobliwsza — z obdartą książczyną w ręku. Posępna twarz chłopca wyjaśniła się na widok Tramińskiego i po swojemu zaczął żartować. — A cóż twoja noga? — Gniewa się jeszcze na mnie, a ja na nią; ale z tego nic nie będzie i od szpitala się wykręcę — rzekł chłopak — dziesiątkę jegomościną zjadłem, ani śladu, i wodą popiłem. Suchedni!! — westchnął. — Ale cóż ci się stało, żeś czytał, i co u licha czytałeś? — spytał stary. — Z tego się dobrodziejowi wytłumaczę — rzekł chory — okrutnie było nudno, myślałem, że szczękę wywichnę ziewając. Zszedłem na dół na jednej nodze, żeby co zjeść, powróciłem, ale dalej się wywlec nie było sposobu. Tu znowu do jegomościnych salonów gości sprowadzać nie godziło się, siedziałem jak na pokucie. Przypomniałem sobie rekolekcje szkolne przed Wielkanocą. W końcu na ziemi, o tu, rozplasłą książkę znalazłszy, musiałem czytać. Zrazum się męczył, bom się odzwyczaił, ale powoli mnie ten łgarz zajął, bo że łże, z pozwoleniem waszym, to łże, ale ładnie, bardzo ładnie, ho! ho! — Cóż to było? — Robinson Kruzoe. — Podobał ci się? — spytał uśmiechając się Tramiński. — Ano, zaciekawił, alem więcej potem myślał, niż czytał. — I cóż myślałeś? — Naprzód, że nieborakowi łatwiej było na bezludnej wyspie dać sobie rady, niż gdyby był między ludźmi. Mała to rzecz, ale z człowiekiem trudniej niż z niedźwiedziami. Tramiński się uśmiechał. — I więcej co? — A w końcu to się jegomości przyznam, że mi jedna niedorzeczna myśl przyszła. — Cóż takiego? — Że może też, gdyby człowiek tak wziął się srodze na pazury i na rozum jak Kruzoe, toby i na świecie sobie rady dał. O! ta książka… nie darmo pisana. — Widzisz — rzekł Tramiński — gdybyś też był chciał uczyć się, czytać, pracować, lepiej by ci było. Wilmuś się rozśmiał. — Mój jegomościuniu, to już musztarda po obiedzie, nie wspominając obiadu, którego się nie jadło — darmo, tak chciały losy i Wilmuś musi wyjść na łajdaka i wagabundę. Jegomość wie, jak to w bajce, zawsze jeden syn musi być głupi i leżeć za piecem. Co to już o tym mówić. Wilmuś chciał wstać, ale go Tramiński wstrzymał i rzekł z politowaniem: — Siedź czy leż, juścić cię nie wypędzę, póki noga chora — odpocznij, a potem… — Potem gdzie oczy poniosą! — westchnął Wilmuś — bo trzeba o sobie myśleć. Pójdę pustej wyspy szukać. Wieczór przeszedł tak jak wczorajszy, Traimiński zarobił był kilka złotych, kazał przynieść grzanego piwa, chleba i sera dla Wilmusia, nakarmił go, a sam siadł do roboty. Szczęściem jeszcze, że jej nie brakło. Chłopak mu nie przeszkadzał, ale jak bojaźliwy psiak, który się łasi, żeby go nie wypędzono, ile razy nań padło wejrzenie starego, uśmiechał mu się i pokazywał białe zęby. Nierychło mu się na sen zebrało, siedział zadumany w kącie, myśląc może o losach Robinsona Kruzoe. Tramiński, popracowawszy nieco, miał zwyczaj chodzić po większej izbie i zażywać ruchu. Zdziwił się widząc, że Wilmuś nie śpi, a cicho siedzi. Stanął naprzeciw niego. — No, cóż twoja noga? — Godzim się powoli, mój ojcze, ona się przekonywa, że beze mnie się nie obejdzie, a ja też jej przebaczam, boby mi było trudno bez niej. Gdyby nie to, że żebrakiem być nie myślę, mógłbym się był cieszyć z okulawienia, byłby kawałek chleba. — Ależ żebranina… pfe! — Juściż niech Bóg broni, a jeszcze młodemu. — A jednak, co z ciebie będzie? pomyśl — rzekł Tramiński. — Będzie człowiek, ino się wyszumi — rzekł Wilmuś — zobaczysz jegomość — aż się kiedyś zdziwisz. Ja już sam powoli do rozumu przychodzę. — Ale bardzo powoli. — Ano — co robić! taka natura. Tu w moim miasteczku, gdzie mnie już wydzwonili i wyświecili jak łobuza, nie ma co popasać, trzeba indziej miejsca szukać. — Cóż będziesz robił? — Albo ja wiem? rzemiosło mnie nudzi, siedzieć nie mogę. Cóż znajdę. — Do czegóż by ci się chciało? — Do góry brzuchem leżeć, fajkę palić i śmiać się, jegomościuniu, ale takiego rzemiosła na świecie nie ma, chyba u wielkich panów. Tymczasem przez omyłkę, urodziłem się ubogim. — Więc cóż poczniesz? — nalegał Tramiński. — Wilmuś się uśmiechnął. — Dalipan nie wiem, ręce są, duto głupszych chodzi po świecie, toć się znajdzie robota i chleb. — I znowu gorzałka, breweria i bieda. — Nie — nie, już dosyć — rzekł stanowczo Wilmuś — już dosyć tego, już mi to kością w gardle stało. Będę na złość im — porządnym człowiekiem. — Komu? — spytał Tramiński. — E, to ja tak sobie plotę — rzekł zmieszany Wilmuś — tak sobie. — Ależ bo ty tu musisz mieć przecie kogo z familii? Chłopiec westchnął. — Może by się i znalazło, ale nie chcieli oni mnie, wygnali z domu, wyparli się, nie chcę ja ich. Wolę biedę jak podłość. — No! no! śpiewasz coś wysoko. — U mnie tak — zawołał Wilmuś, któremu się oczy zaiskrzyły. — Ino lepiej nie mówić o tym, nie mówić. Jakoż zamilkł i dawszy dobranoc, poszedł się położyć do kąta. Tramiński nie nalegał, sam także wracając do roboty. Z rana chłopiec wstał wcześniej, noga mu prawie całkiem była odeszła przy wypoczynku, ale buta mimo prób usilnych włożyć nie mógł. Ledwie go wyłajawszy, Tramiński zmusił zostać jeszcze dzień jeden z Robinsonem. — E! to tam, ta książka, ja bym się bez niej obszedł, bo nie doczytawszy końca, wiem, co będzie. We wszystkich przecie zawsze na wywrót tego, co na świecie, cnota nagrodzona, a zbrodnia ukarana; toć się pewnie Robinson z piękną panną ożeni, przywiezie skarby i rodzice go przyjmą, popłakawszy się serdecznie. Tramiński się uśmiechnął… Znowu dzień cały niemal spędził w swojej kancelarii… i wracał, rozmyślając, nad czym zastanie Wilmusia… gdy otworzywszy drzwi, zobaczył go nad jakąś robotą, której zrozumieć zrazu nie mógł. Siedział na ziemi, mając przed sobą krzesełko wywrócone, to właśnie, które miało nogę dorobioną i coś koło niego dłubał. Stary się zląkł, żeby mu jedynego lepszego siedzenia nie nadwerężył… i pobiegł wołając: — Co ty tam robisz, skarz mnie Boże… już coś psuje! szkodnik. Z zimną krwią obrócił się do niego chłopiec. — Jegomościuniu, czekaj — nie zabijaj, jak zepsuję lub oszpecę, masz prawo mnie kijem wyłatać. Od ciebie bym nawet to zniósł… ale patrzże! Nogi u krzesła były bardzo ładnie, w liście wyrabiane wszystkie, tylko na tę jedne był kulawy. Otóż ja mu takuteńką czwartą kozikiem wystrugałem. — Ale to jeszcze nic… patrz jegomość — dodał — że na poręczy z jednej strony była główka Murzyna, z drugiej gula… a ja z tej guli wystrugałem takiego Murzyna… żeby sobie te dwa bałwany patrzyły oko w oko. Tramiński z wielką ciekawością zbliżył się do roboty i nie mógł wynijść z podziwienia, tak to było zręcznie i dobrze wykonane. — Osobliwsza rzecz! — boć ty rysować nie umiesz. — Jak to, jegomościuniu, nie umiem! ot to! przeciem się uczył po wszystkich murach węglem, gdzie ino miejsce było. Co to ja tu żołnierzy, koni i łbów namązał… ho! ho! Ą i na papierze mi się rysuje niezgorzej… i to… to już się przyznam, że bardzo lubię. Ale co to, proszę jegomości, z tego, kiedy, słyszę, regularnie ci, co rysują i malują z dopustu Bożego, wszyscy z głodu i po szpitalach umierają. Jak się tam który pan w to bawi… no to jeszcze, a chudemu pachołkowi to na co! choćby jak Rafael malował. Tramiński pokiwał głową. — Ale tyś snycerszczyzny choć stolarskiej mógł się nauczyć łatwo, a to by ci dało kawałek chleba. Na to przecież wielkiego nakładu nie trzeba, kawał lipiny, dłuto, piłka, nóż, lakier. Chłopcu się oczy zaiskrzyły. — Ej! a toż by się to człek i bawił i jeszcze by mu za to płacili! A toć by już było prawdziwe szczęście. — Już ci się głowa pali — odezwał się Tramiński — i z tym nie tak łatwo, jak się zdaje, ale próbować można i udać się powinno. Wilmuś sposępniał. — Ale lipiny, dłuta, miejsca, chleba, nim się co zrobi, skąd wziąć! — mruknął. — Posłuchaj mnie tylko — odparł stary — możesz pójść na naukę do stolarza snycerza, tam… — Za to jegomości dziękuję — zawołał Wilmuś — ja siebie znam. Majster by mnie złajał po pijanemu, a ja bym go zamalował po łbie. Chłopcy by się probowali wyśmiewać, nie darowałbym, starszy czeladnik chciałby mi komenderować i tego bym nie zniósł. — No cóż z tobą zrobić! co z tobą zrobić! trutniu niepoprawiony — zakrzyczał już z gniewem Tramiński. — Ano nic, ino niech się jegomość nie gniewa — rzekł Wilmuś, całując go w rękę i niosąc krzesło na swoje miejsce. — Struganinę zamiotę i idę w kąt. Sza. Jutro noga będzie choć tańcować i już mnie’ mój dobrodziej mieć nie będzie na karku. Tramiński ruszył ramionami, ale nim siadł do roboty, długo chodził, myślał, dobywał pieniądze z kieszeni, liczył, burczał, na ostatek rzekł do siebie: — Trzeba spróbować, bierz go kaci. Wilmuś — zawołał. — A co? proszę jegomości, może podać co? — Nie, tylkom ci chciał powiedzieć, bierz teraz na rozum, co będziesz strugał, ja ci jutro kupię lipinę, dłuto, świder, piłkę i daję ci przedpokój za warsztat. Żebyś mi drzewa nie psuł. Może się to sprzeda potem. Chłopak się zerwał o jednej nodze, poleciał w nogę całować Tramińskiego i zawołał ‘z zapałem: — Jegomościuniu, zrobię, arcydzieło albo monstrum, a że często monstrum uchodzi za arcydzieło, tak samo jak arcydzieła za monstra, może mi się uda ludzi obałamucić. — No, idź spać — rzekł Tramiński. I na tym się tego dnia skończyło. Nazajutrz rano, gdy miał stary kancelista wychodzić, Wilmuś już stał na nogach obu, w butach, nie przypomniał mu nic, pocałował w rękę i prosił się na kilka godzin do miasta. — Mój Wilmuś, byleś znowu co nie spłatał. — Parole d’honneur! verbum nobile! — śmiejąc się białymi zębami, zawołał chłopiec — wódki ani powącham, burdy nie pocznę, wrócę w stanie niewinności. — Ale po cóż ci się włóczyć? — Proszę jegomości — to wiadomo, każda Teresa ma swoje interesa, muszę i ja zajrzeć do mojego plenipotenta. Tramiński zniecierpliwiony plunął. — Ty zawsze musisz bredzić. I tak się rozeszli. Wilmuś, wychodząc z kamienicy, w bramie, opatrzył starannie swój kostium, ale rachunek garderoby przekonał go, że przy największej sztuce trudno ją było uczynić choćby znośną. Czapka nosiła na sobie całą swą przeszłość wyrytą’ plamami i dziurami, niezręcznie połatanymi, surdut był w stanie opłakanym, guziki w dy— misji prócz jednego, spodnie dożywały burzliwej swej egzystencji, o butach nie było co mówić. W istocie był to wizerunek butów tylko nie godzien tego nazwiska. Wszakże z industrią wielką Wilmuś to jakoś pościągał, pooczyszczał, pozbierał do kupy i wyszedł na ulicę w przekonaniu, że z tych rupieci więcej już zrobić nie było można. — To pewna, że gdyby mnie kto na bal zaprosił — rzekł w duchu — byłbym w srogim ambarasie, ale przejdę się incognito i spodziewam się uniknąć tej kłopotliwej ostateczności. Wesoły żarcik skonał na ustach smutnym uśmiechem, czoło się zasępiło; wysunął się wzdychając biedny. A, że był przywykł w samotności rozmawiać sam z sobą, pomruknął, idąc dalej: — Iść, nie iść — nie powinien bym już tam iść, ale ironie ciągnie, ciągnie. Zresztą zobaczę, nie zobaczę, choć sobie lepiej starą przypomnę, choć bliżej będę. Onać temu nie winna!! ale tego bestii to bym nie życzył sobie spotkać, kiedy z kijem w ręku wyjdę na spacer, o nie. Byłby przypadek niezawodnie. To mówiąc, wahając się, stając, szedł powoli ku większej ulicy. Z dala już widać było kamienicę Leonarda, na którą Wilmuś zdawał się szczególną zwracać uwagę. Kołując obchodził ją, zbliżał się, jakby go tam co ciągnęło. Była godzina ranna, ludzie wychodzili z kościołów, mglisty poranek i wilgotny, Wilmuś się trząsł od zimna, ale przywykły do walczenia z nim, ścisnąwszy ręce do ciała, wlókł się. Wtem na przeciwnym trotuarze ukazała się z książką] w ręku i różańcem ubogo ubrana staruszka, widocznie ze mszy świętej idąca. Zdawała się ona kierować ku kamienicy Leonarda. Wilmuś ją spostrzegł, oczy w nią wlepił, do muru się przytulił, pobladł jeszcze I na twarzy biedaka odmalowała się walka, jaką odbywał z samym sobą. Staruszka tak była w myślach zanurzoną, że długo nie widziała go. Wilgoć czy chłód wywołał łzy na zaczerwienione jej powieki, bo je często ręką ocierała. Nagle podniosła głowę i wzrok jej padł przypadkiem na stojącego przy murze Wilmusia, który czapką podartą oczy sobie jakby umyślnie przysłonił, aby go nikt poznać nie mógł. Staruszka zadrżała, stanęła jakby przestraszona, wpatrzyła się w chłopca, obejrzała na kamienicę Leonarda i skinąwszy prędko na niego, zawróciła szybkim, gorączkowym krokiem w małą uliczkę. Chłopak zaledwie dostrzegł tego skinienia, jak strzała za nią poleciał, oglądając się wszakże na wszystkie strony, czy go kto nie widzi. W małej uliczce staruszka stanęła pozierając, czy nie idzie za nią, powtórzyła znak i szła prędko aż do lichego domku, na którego okienniczce stał ledwie czytelny napis: Kawa i Arbata Tu wśliznęła się jeszcze raz, wołając go za sobą. Chłopak leciał, poprzedziła go do drugiej izby jakby zlękła stara kobieta, przez pierwszą przeszedłszy rzucając tylko ciche słowo gospodyni. Wilmuś w ślad za nią wbiegł i zobaczywszy ją, rzucił się na kolana. — Matusiu! matusiu! — począł płacząc wołać, całując jej nogi. — Matuś, toć to wieki, jakem ja cię nie widział. A! niech ci Bóg płaci, żeś mnie nie odepchnęła. Staruszka rzuciła się na krzesło i płakała milcząca, zza chustki coraz spojrzała na zbiedzonego, bladego syna i łzy zaczynały jej z oczów biec znowu. — Co się z tobą działo? co się z tobą dzieje! — No nic — odparł Wilmuś — ot widzicie, niedobrze, bieda, ale znoszę, zniosę, a wam? a wam? Juści wam tam dobrze przynajmniej, kiedy mnie już nie ma. — Dobrze — cicho szepnęła stara i rozpłakała się na nowo. Nierychło oboje przyjść mogli do słowa, on ją całował po rękach, ona się, patrząc na schorowanego, znędzniałego biedaka, od łez powstrzymać nie mogła. — Mów, bo ja muszę powracać do domu — rzekła nareszcie — uchowaj Boże, by się Jasieńko domyślił, że ty tu, byłoby z tobą źle. Zlituj się, nie pokazuj, oni cię wsadzą do więzienia, on wszystko może. On wielki pan, a my jemu przeszkodą. — Jak to my? toć nie matka? — spytał Wilmuś. Stara się zarumieniła. — Ale to już tak musi być, w domu nikt nie wie, że ja jego matka, a jeszcze się Jasieńko stracha, żeby się to nie wydało, bo on ma się już żenić z taką bogatą szlachcianką, a broń Boże, by się dowiedzieli o nim, wszystko by przepadło. Kazał mi się Jasieńko z domu wynosić, o miły panie, jak mnie się z nim rozstać, a będę musiała, będę musiała. — Mówiła przerywanymi słowy staruszka. — Na co jemu być do szczęścia zawadą. — Jak to? on… ten matkę z domu wypędza! — krzyknął Wilmuś, zrywając się z gniewem. — Gdzież zaś, ale nie wypędza, tylko to tak musiało być. Zobaczysz, jak się ożeni, potem, jużci mnie nie wypchnie, będę go choć widziała. Niech on choć będzie szczęśliwy. Wilmuś począł chodzić po izbie, zaciąwszy usta, rozgorączkowany, uśmiechając się do siebie. — A! czemuż ja! czemu ja, niegodziwy! nie mam schronienia ani chleba, żeby je z tobą podzielić. Ale — dodał z wyrazem postanowienia mocnego — przysięgam, dla ciebie się dorobię, muszę. Dzień i noc pracować będę, zobaczysz. Matka bojaźliwe oczy podniosła na niego. — Zlituj się Wilmuś, idź, pracuj, tylko nie tu, nie tu, on cię zgubi, on nie jest zły, ale jego Bóg stworzył na pana, i do tego już dojść musi. — Naturalnie — rzekł chłopiec — a gdybyśmy mu — matka czy brat, stanęli na drodze, to nas bez litości podepce. Matka zamilkła. — Dawnoś ty tu? — zapytała po przestanku. — Dwa dni leżałem chory, a byłbym głodny, gdyby nie litościwa dusza. Spojrzcie na mnie, a pytać nie będziecie potrzebowali, jak mi jest, jedna koszula podarta, i ot, co na grzbiecie. Ale matuś, nie frasujta się o mnie. Wilmuś ani jego, ani niczyjej łaski nie zapotrzebuje, ustatkuje się i na chleb zarobi. — Wieleś ty mi to razy obiecywał. — Ano — alem wam nie był potrzebny, popchnęliście mnie. — Nie j a! nie ja! — zawołała matka — on — toć musiał — boś mu wstyd robił. — No nic — Bóg go osądzi. Teraz inaczej, jeśli matkę z domu wygna. Ja tu muszę pozostać i pokażę mu — dodał, podnosząc pięść — że my go nie będziemy potrzebowali, a on się nas bać będzie musiał. Zobaczemy!! Matka zadrżała. — Wilmuś — krzyknęła — jeśli ty jemu grozić będziesz, jeśli ty śmiesz co przeciwko niemu pomyśleć, ja się ciebie wyrzeknę na wieki! Chłopak spojrzał smutnie. — Uspokójcie się, matko, nic twemu gagatkowi nie będzie, dam pokój Złotemu Jasieńkowi, ino mi o ciebie chodzi. Śmiał cię z domu wygnać. — Ale ja sama wychodzę, po dobrej woli — zawołała matka — bo to do jego doli potrzebne. — No tak — dodał, ruszając ramionami, Wilmuś — jemu trzeba się przebrać za szlachcica, okpiwać ludzi, a matki i brata się wyprzeć, to i dobrze! Stara Mateuszowa skinęła na niego. — Toś ty o żebraninie? grosza pewnie nie masz. — A nie mam, to co? ino nie żebrzą. — Postójże tu, pójdę do domu, zostało mi trochę grosza, to ci przyniosę. Chciała wstać, ale Wilmuś jej nie puścił. — Nie wezmę — rzekł — gdybym umierał z głodu. Swojego grosza matka nie masz, a jego pieniędzy, jak szatańskich, nie chcę!! — Wilmuś, ty go nienawidzisz! — Miałbym go kochać? Matka nie umiała znaleźć odpowiedzi. — A któż mnie zgubił? przypomnijcie — kto mnie popchnął, abym się zmarnował? ale teraz — niedoczekanie!! Znowu Mateuszowa wstać chciała i syn jej nie puścił. — Nieprędko się zobaczymy — rzekł — niech się na was popatrzę, a iść nie ma po co, bo ja nie wezmę nic — przysięgam Bogu, nic nie wezmę. — Do którego kościoła chodzicie, matko? niechby mi choć tam was widzieć czasem było wolno. Matka wyjąknęła po cichu. Wilmuś zamilkł. Ciężka była dalsza rozmowa; stara nie wiedziała, o co pytać, on bał się ją rozdrażnić, bo w głębi jego gniew buchał i powtarzał wciąż — matkę wypędza, matkę wypędza. Ledwie wyprosiła nieboraczka, aby się posilił, zapewniwszy go, że ze sprzedaży pończoch własnej roboty za to skromne jadło zapłaci. Pierwszy raz w życiu Wilmuś odmówił przyniesioną mu wódkę, sam się jej lękał, ale żarłocznie prawie rzucił się na miskę krupniku, na chleb i mięso. Matka westchnęła prawie z bólu, zobaczywszy ten głód i przypomniawszy zbytki domu, którego resztki były lepsze niż tutejsza strawa wyrobnicza. Na ostatek wstała. Wilmuś się jej do nóg rzucił, ona przycisnęła głowę jego do piersi, płacząc i zaleciwszy mu, ażeby za nią nie szedł, a na ulicach się nie pokazywał, pobiegła do domu w obawie, aby jej kto nie wyszpiegował. Wilmuś bocznymi ulicami wrócił do mieszkania Tramińskiego. Nazajutrz po wieczorze u mecenasa z południa wybrał się pan Szkalmierski na owo polowanie do Zakrzewka, dóbr prezesa, dokąd tak uprzejmie przez niego był zaproszony. Dla pośpiechu wziął do swojego kawalerskiego powoziku konie pocztowe… i maleńki tylko tłumoczek. Ale choć długo tam zabawić nie chciał i nie mógł, gdyż sam polecony mu interes prezesa, nie tak łatwy jak się zdawał, wymagał spiesznego powrotu, pan mecenas wybrał się przecie z największym staraniem o to, ażeby wobec hrabiów i książąt nie być przyćmionym. Szły więc z nim najwytworniejsze warszawskie suknie, eleganckie przybory toaletowe, jechał lokaj w liberii, dubeltówka od Lepage’a i torba sprowadzona z Paryża. Najmniejszy szczegół ubrania, wszystko, co go dotykało, wybrane było ze staraniem najtroskliwszym, aby świadczyło o smaku i przyzwoitości pana mecenasa. Wyuczył się on doskonale wszelkich form tego świata, który do nich tak wielką przywiązuje wagę. Wiedział, jakie rękawiczki uchodzą na rano, jakie muszą być włożone przez prawdziwego sportsmana na polowanie, jaki ubiór służy do kniei, do błota, na wieczór i przechadzkę. Był w tym niezmordowanym postrzegaczem i do śmieszności posuwał pedanterią elegancji. Prędzej by się pewnie dopuścił kompromisu z sumieniem niż z kodeksem przyzwoitości wielkiego świata. Miało to zarazem dowodzić i wychowania, i dostatku, i przez reperkusję zapewne urodzenia nawet a szlachectwa.. Głęboka myśl i rachuba kryła się pod tą lekkością pozorną. Przez całą drogę siedział zamyślony i cygaro mu gasło nieustannie, nareszcie nie bez wzruszenia ujrzał wysokie drzewa ogrodu starego i wspaniały pałac w Zakrzewku. Długa lipowa prowadziła doń aleja. Pałac to był nie dwór, okoliczni włościanie od czasu jak przymurowano kolumnadę i dwa piętrowe skrzydła, nie nazywali go inaczej. Z dala zabudowania w istocie wydawały się nader wspaniale i butno. Wszystkie przyczółki gospodarskich nawet budowli miały pomalowane boki i pretensjonalne fizjognomie. Mamiło to z daleka. Serce biło mecenasowi, gdy przed ganek zajechał, tu liczna już czekała liberia, dom poczynał się oświecać, kilka powozów stały przed stajnią wyprzężone, ale nikt na spotkanie nie wyszedł. Wnętrze też pałacu nawet wieczorem wydawało się jakoś niezbyt świeżo i wytwornie. Było tu wszystko, czego wymagały formy, ale poza skorupkę zewnętrzną nie trzeba było zaglądać. Posadzka w salonie chwiejąca się, firanki bogate z dala, a zbrukane, meble niegdyś pyszne, ale zużyte, kwiaty powiędłe w wazonach ozdobnych, wszystko, do najmniejszego garnuszka od śmietanki, zdradzało jakieś zaniedbanie czy nieumiejętność zarządu domowego. W salonie zastał już prezesa i gości część na rozmowie mecenas, w drugim, mniejszym zastawiano herbatę; tam była zastępująca gospodynię domu panna Albina, jedyna córka gospodarza i bawiąca dla jej towarzystwa daleka kuzynka baronowa Żabicka, osoba w średnim wieku, która wiele żyła na wielkim świecie i nie mówiła, tylko po francusku. Prezes powitał nieco pretensjonalnie mecenasa, wobec gości swych bowiem inaczej mu nie wypadało. Pomiędzy wczorajszym a dzisiejszym jego obejściem się z nim różnica była niezmierna. Szkalmierski prawie się tym zmieszał. Hrabia i książę pozdrowili go skinieniem głowy i bystro wymierzonym wzrokiem, nieco pytającym: — Co on tu robi? Mecenas, nie mogąc znieść tych badających wejrzeń, przeniósł się natychmiast do mniejszego saloniku dla złożenia uszanowania baronowej, która go dosyć protegowała, a nudziła bardzo i — pannie Albinie. Panie zastał niby zajętą herbatą, którą w istocie robił kamerdyner. Baronowa na pół leżała w kozetce z lornetką jak zwykle na oczach, panna Albina z albumem na kolanach, z głową do góry podniesioną, wiodła rozmowę poufałą z młodym sąsiadem, który naprzeciw niej siedział bez żeny skulony, połamany, jakby na własnej kanapie z dobrymi przyjaciołmi. Jesteśmy zmuszeni nakreślić choćby profil panny prezesównej, acz nie kryjemy przed sobą niezmiernej zadania trudności. Są istoty, o których gdy się powie piękna, czarnooka, wysmukła, już je czytelnik sobie przedstawia łatwo, są inne jednym wyrazem brzydkich dające się określić. Ale panna Albina nie była ani piękna, ani ładna, ani brzydka. Twarz i postać były niezmiernie pospolite, a oboje miały właśnie pretensją okazywać się przeciwnie. Oczy ni usta nie miały wdzięku, wyraz raczej ostry i zimny, a uśmiechały się wymuszoną czułością i melancholią, postawa nie miała powagi a chciała być pańską i majestatyczną. Prawdę rzekłszy, był to zbiór fałszów wyuczonych, pożyczanych, niekiedy bardzo szczęśliwie mamiących, a niesmacznych. Wyglądając na subretkę, panna Albina grała nieźle wielką damę. W tym naśladowaniu znać było wzór, na który się kształtowała, baronowę Żabicką, ale tamtej przychodziła rola łatwiej, była bowiem — i ślady tego pozostały — znakomicie piękną, a piękność taką jest potęgą! Panna Albina miała rysy ojcowskie, nieco tylko delikatniej oznaczone i wychudłe, nos dosyć kształtny i duży, usta spore, oczy małe. Pomimo to nie byłaby brzydką, gdyby nie chciała być piękną. W rysach fizjognomii panującym może wyrazem była duma. Zmarła żona prezesa a matka jedynaczki była z domu Fischhausen. Nikt nie wiedział dlaczego, ale miała to być familia bardzo stara, bardzo znakomita, niezmiernie spokrewniona, i herby Fischhauzenów przedstawiające trzy ryby, dwa koła i gwiazdę, powtarzały się tu począwszy od poduszek na sofach aż do guzików u liberii — wszędzie, gdzie tylko herb wsunąć się może. Przywitanie mecenasa przez baronowę było bardzo czułe, podała mu nawet rękę, co czynić lubiła, bo mogła ją pokazać, a była bardzo kształtna i biała; panna Albina przechyliła się nieco, nieznacznie zarumieniła i skłoniła głowę, którą natychmiast spuściła na album. Młode stworzenie, które siedziało tak niewygodnie, odwróciło się, uśmiechnęło i skinęło mecenasowi głową poufale. Szkalmierski, który w towarzystwie mężczyzn był swobodnym i panem siebie, tracił zupełnie minę i śmiałość przy kobietach. Obawiał się popełnić coś nieprzyzwoitego, nie uchodzącego i był przez to niezręczny. Dziś w ogóle tak do wczorajszego gospodarza domu nie był podobny, iż poznać by go było trudno. Był, jak gosposie mówią — gdyby okradziony. Baronowa usiłowała go ośmielić i poniekąd się to jej udało; panna Albina nie zwracała zbytniej uwagi, jakby umyślnie. Młody elegant zajmował ją wyłącznie. Podano herbatę, która była — nawet po podróży — obrzydliwą do niewypicia, ciasteczka odpowiadały jej zupełnie, a masło słone i chleb sczerstwiały nie czyniły honoru gospodyni. Ale mecenasowi wszystko się tu musiało wydawać doskonałe. Nie mógł wszakże nie poczuć różnicy teraźniejszego przyjęcia swojego w Zakrzewku od wielu poprzedzających — bytność hrabiów i książąt podziałała widocznie na prezesa, który w ich obecności zbyt p. mecenasa podnosić nie chciał. Ale też w zapale nieostrożnie go był zaprosił, czego sam potem żałował — zmiarkowawszy, iż właśnie kiedy mu był najpotrzebniejszym, zostanie najobojętniej powitanym. Niewiele by może zważał na samego gospodarza Szkalmierski, mając go po części za wytłumaczonego — więcej daleko zabolała go obojętność panny Albiny, zajętej młodym człowiekiem. Był to znany mecenasowi pan Mylski, nadrujnowany dziedzic znacznej niegdyś fortuny, przy której świetnych ostatkach się trzymał — należący przez matkę do najpierwszych rodzin, przez stosunki do najlepszych towarzystw, przez wychowanie i nałogi do kosmopolitycznego europejskiego więcej niż krajowego wielkiego świata. P. Mylski zajęty był Albinaj, a ona nim niezmiernie. Mecenas osamotniany dla wyratowania się z położenia dosyć w istocie przykrego, bo o mało nie został skazanym na przeglądanie albumów — rad był, że jego protektorka i przyjaciołka, baronowa Żabicka, podała mu zbawczą rączkę. Baronowa prawie od śmierci prezesowej, ciotecznej siostry swej, bawiła w Zakrzewku, przybywając tu miała już lat trzydzieści wieku, a około piętnastu burzliwej dosyć kariery, o której złośliwi —ludzie więcej pewnie mówili, niż zasługiwała. Położenie jej w domu prezesa było takie, iż długo a uparcie utrzymywano, zakładano się, że prezes się z nią ożeni. Koniec końcem zakłady zostały przegrane, prezes dostał pedogry. Baronowa zestarzała nieco. Albina dorosła i o małżeństwie tym mowy już nie było. Baronowa jednak nie przestała marzyć, iż się za mąż wydać potrafi. Oprócz resztek znakomitej piękności, jeszcze zająć mogącej, miała wiele dowcipu, zręczności, zalotności sporo i w istocie była bardzo miłą, a w gruncie bardzo nawet dobrą osobą, ale niepoprawnie płochą i lekkomyślną. Zapalała się z niezmierną łatwością do ludzi, do ksiąg, do nowości wszelkich, ale nazajutrz ludzie, książki i pożądane zdobycze były jej już najzupełniej obojętne. Fantazja brała nad nią górę bardzo łatwo, kierowała sercem, czynnościami, życiem i wprowadzała często w najprzykrzejsze położenia. Nikt mniej nie był stworzonym do wychowania i pokierowania młodą panienką, bo choć baronowa wyznawała najszlachetniejsze zasady, nie postrzegła się nigdy, jak od nich, porwana chwilowym wrażeniem, odstępowała. Szczęściem panna Albina była istotą zimną, wyrachowaną, niedostępną porywom podobnym, nie dającą się rozbujać fantazji i tak praktyczną, że przykład baronowej wcale na nią podziałać nie mógł. Owszem, przez trochę sprzeczności stała się chłodniejszą jeszcze i rozważniejszą. Mecenas od pewnego czasu był teraz, po wielu innych, ideałem poczciwej baronowej, która nie miała wyrazów na jego pochwały. Znajdowała go doskonałością ze wszech względów co do powierzchowności, układu, rozumu, nawet dystynkcji i taktu, a na tym znała się doskonale. P. Albina po części dzieliła jej zdanie póty, póki opuszczona nieco, nie miała nikogo na widoku, była chwila nawet, że ojciec i córka przypuszczali możliwość zbliżenia się do mecenasa i byli dlań bardzo łaskawi. Ale promyk nadziei, dwie bytności Mylskiego, znacznie to usposobienie zmieniły. Mylski starszy był, nie tak miły, zużyty, miał wad wiele, ale to był człowiek ich świata, miał stosunki, nadzieje, koligacje, gdy mecenas był sam jeden i nie wiedzieć skąd się zjawił. Tu dodać należy, iż do zmiany projektów mimo całej swej przyjaźni do mecenasa, a raczej właśnie przez słabość dla niego, wiele się przyczyniła baronowa. Zdawało się, iż ona także miała pewne projekta. Mecenas potrzebował rodziny i protekcji, pozycji w świecie, to ona mu dać mogła, postanowiła więc może po cichu skorzystać z tego i porwawszy Szkalmierskiego na niezmiernie ożywioną rozmowę, przytrzymała go niemal cały wieczór. Mecenas pragnął bardzo zbliżyć się do panny Albiny, ale Mylski nie odstępował, ona ani spojrzała na niego i tak nieszczęśliwy gość, który się wcale czego innego spodziewał — padł ofiarą niefortunnego składu okoliczności. Cierpiał na tym niezmiernie, zwłaszcza że po przyjęciu i zaprosinach prezesa wcale co innego marzył, musiała się to nawet odbić w jego fizjognomii, gdyż prezes, który, bawiąc gości, pozornie na nic nie zwracając uwagi, najmniejszą jednak rzecz widział, jeszcze przed wieczerzą pod jakimś pozorem wywołał na chwilkę pannę Albinę do gabinetu. — Bisiu! — rzekł, całując ją w czoło — zlituj się, nie negliżuj mecenasa, jest mi potrzebnym, zaprosiłem go umyślnie, a tyś do niego przez caluteńki wieczór słowa nie przemówiła. Oddałaś go na pastwę baronowej. Mylski ci się podoba, ja to rozumiem, ale ci słowo daję, znając go i jego familią nie od dziś dnia, że przy całym uroku, jaki masz, nic nie zrobisz z nim. Tamtego zaś zrażać właśnie w tej chwili — nie godzi się. — Jak to? ojciec byś chciał, żebym się przy tylu osobach kompromitowała? — Ale nie, przecież jest miara we wszystkim. — Ojciec chcesz, żebym go łudziła jakąś nadzieją. — Łudziła! nadzieją! — powtórzył prezes nieukontentowany — niby mnie nie rozumiesz, moje dziecko. Człowiek może mieć nadzieję, chociaż my się wobec niego nie skompromitujemy. Co do nas należy, że głupi może mieć nadzieję! Ja ci tylko to powtarzam, on mi jest potrzebny, bardzo potrzebny, że w tej chwili od niego zależy interes dla nas niezmiernej wagi. A to dorobkowicz, dumny, próżny, drażliwy, urazi się i ja za ciebie pokutować będę — przecież go dawniej inaczej przyjmowałaś, siedzieliście, gadali po całych gadzinach, podobał ci się. Panna Albina skrzywiła usta. — No dobrze — dobrze — rzekła — poprawię się, ale nie zaraz, boby to było znowu nadto widocznym. Niech mi to ojciec zostawi, choćby się podąsał, to go udobrucham. Ojciec z zupełną ufnością w talenta córki rozśmiał się po swojemu, pocałował ją w czoło i odprawił, sam co rychlej wracając do gości. Po drodze, przechodząc około mecenasa, ścisnął go za rękę. — Mój Szkalmierski — szepnął — daruj mi, proszę, że nawet słowa do ciebie przemówić nie miałem czasu. Ci goście, sam widzisz! Są to ludzie tak drażliwi!! arystokracja! a ciebie ja, mój drogi, uważam za domowego, za przyjaciela, należącego prawie do familii. Ostatnie słowa wymawiając prezes znowu buchnął ogromnym śmiechem, pobieżnie go pocałował, obejrzawszy się, że nikt nie widzi, i drapnął. Mecenas spokojniejszy na sercu pozostał przy baronowej, z którą rozmowa była dlań użyteczną wprawą w piękną bardzo francuszczyznę — co najmniej. Podano wieczerzę, a idąc do niej, panna Albina miała czas uśmiechnąć mu się i swą niewierność wynagrodzić dobrym słówkiem. Nie będziemy opisywać wieczerzy. Była podana z wytwornością pozorną, z niedbalstwem razem wielkim, nic nie brakło, ale mało co w usta wziąć było można. Zdradzał się we wszystkim nieład domowy. Półmiski były srebrne lub ruolzowane, ale potrawy niesmaczne, wino kwaśne, mnóstwo rzeczy popsutych. Prezes żarłok, ale bez smaku w ustach, tak samo połykał u siebie strawę nie dopieczoną lub spaloną, jak u mecenasa najwykwintniejsze łakocie. Przeszła wieczerza szczęśliwie, nie bez narażenia gości na kłamstwa, bo musieli, wywołani do jedzenia, chwalić to, czego przełknąć nie mogli i unosić się nad tym, co radzi by byli wylać za okno. Towarzystwo wróciło do salonu, grupując się nieco inaczej. Panna Albina na chwilę znalazła się przy mecenasie, któremu wyznała cicho, iż się nudzi, że ją nudzą i że rada by, aby co najrychlej wieczór się skończył. Dała mu do zrozumienia nawet, iż milszymi jej były daleko wieczory, które w jego towarzystwie spędzała. Szkalmierski, któremu, jak każdemu niemal Starającemu się (nie powiemy zakochanemu, bo się nim nie czuł wcale) niewiele było potrzeba dla odzyskania nadziei — odżył i poweselał. Ale błysk ten trwał krótko, nader zręcznym zwrotem, niby przypadkowo, p. Albina znalazła się znowu przy Mylskim, a Szkalmierski ani się obejrzał, jak się dostał w piękne rączki baronowej. Baronowa miała zwyczaj dla zdrowia regularnie po wieczerzy się przechadzać, wzięła go więc do mniejszego saloniku za towarzysza do tego spaceru. Mylski prosił panny Albiny, ażeby igrała, co ona spełniła chętnie, młócąc Fantazję Thalberga nielitościwie, reszta towarzystwa siadła do wista. — Że też pan — odezwała się zawsze po francusku baronowa do mecenasa — nie uczujesz tęsknoty przy tej pracy i samotności lub samym męskim towarzystwie i to wiejskim? Człowiek nie może żyć bez rodziny, wszak pan jesteś całkiem sam jeden. Na to pytanie badawcze mecenas się nieco zmieszał, ale odpowiedział, wykręcając zręcznie i nie rozwiązując kwestii głównej. — Przywykłem do tego rodzaju życia — rzekł — a przy tym jestem tak zajęty, często nawet nocy część pracy poświęcić muszę. — Ale są potrzeby serca i ducha, które prędzej czy później dopominają się o swe prawa. A po chwilce strzeliła najzuchwalszym w świecie… — Czy pan nie myślisz się żenić? Mecenas nie przypuszczał wcale, by baronowa działała we własnych widokach, wytłumaczył to sobie inaczej; sądził, że jej polecono go wybadać, że ona jest pośredniczką. Serce uderzyło mu gwałtownie. — A, pani! — zawołał — któż by nie pragnął tego związku, który szczęście zapewnia. Mimo tysiąca szyderstw jest to przecie stan normalny dla człowieka, który zostając samotnym, jest zawsze tylko półistotą, czymś niedokończonym, niepełnym. — Prawda?? ślicznieś to pan powiedział — odezwała się baronowa uśmiechając się — jak to czuć, że masz pan serce. Ja zawsze mówiłam, iż pan co najprędzej byś się ożenić powinien. — Tak, pani — ale jakże trudno znaleźć, nie mówię serce do serca — co tylko szczęśliwy traf, a raczej Opatrzność dać może — ale inne warunki, niestety, dla prozy i ekonomii życia niezbędne! Moje położenie… — Ale ja znajduję, że pańskie właśnie położenie jest najszczęśliwsze. Świetny zawód jego jest najlepszą rękojmią przyszłości — jesteś pan młody, miły, przyzwoity (bez pochlebstwa), a pańskie sieroctwo i osamotnienie to nawet pod pewnym względem warunek szczęśliwy dla przyszłej rodziny, Im baronowa była dziwniej otwartą, tym mocniej Szkalmierski się utwierdzał w przekonaniu, iż nie mówiła we własnym interesie. To go ośmielało i podnosiło. — Pani— rzekł — aż nadto jesteś łaskawą dla biednego sługi swojego, pomimo jednak tych tak szczęśliwych — jak się jej podoba nazywać — warunków — jestem nieśmiały i więcej widzę przeszkód wszędzie niż nadziei. Baronowa się roześmiała. — Nie mam odwagi — dodał. — Ale trzeba mieć odwagę — rzekła żywo — mężczyźni zawsze tym błądzą, iż w staraniu się o ręką kobiety nadto nierozważnej miłości własnej mieszczą. Przecież to nie czyni ujmy nikomu, jeśli go kobieta pokochać nie potrafiła i przyjąć nie mogła. Tymczasem u nas odmowa obraża, dotyka, zmienia w nieprzyjaciela! — Bądź co bądź, jest ona zawsze przez nieprzychylnych, na których nigdy nie zbywa, tłumaczoną niepochlebnie i lepiej się na nią nie narażać — a często, często, okrywa nas śmiesznością. — Przesadzacie! — zawołała piękna pani. — Ja, która jestem jego prawdziwą przyjaciółką — rzekła żywo — nieraz myślałam o tym, jaką bym mu żonę wybrała. Mecenas dziękował, uśmiechał się, ale zwrot rozmowy zaczynał go przeczuciem niepokoić, sam nie wiedział dlaczego. — Pan potrzebujesz towarzyszki, która by dlań była węzłem ze światem większym i naszą, zawsze trochę wyłączną — społecznością. Przebacz mi, że to mówię z całą szczerością — właśnie to jego sieroctwo, brak stosunków musi panu żona nagrodzić, przynosząc z sobą rodzinę, jak najrozleglejsze koligacje, wielką znajomość tego świata, wielką trafność w poglądzie. — Tam do diabła! — rzekł w duchu mecenas — to coś zarywa na — pro domo sua. Jeszcze się jednak uśmiechał; trudno mu było wszakże zastosować te wyrazy do niewinnej i zadomowionej panny Albiny; włosy poczynały mu się jeżyć. — I — pozwól sobie powiedzieć — mówiła zapędzając się baronowa — jak pań to znajdziesz, nie wiem — ale ja bym panu zbyt młodego trzpiota nie dała. Człowiekowi pracy trzeba towarzyszki spokojnej i statecznej. Jakkolwiek panna Albina mogła, ściśle biorąc, uchodzić za bardzo stateczną i spokojną — mecenas już te— raz widział, o co chodzi. Pierwszy raz straszliwa groźba ożenienia się ze starą babą (jak niegrzecznie w duchu baronowę nazywał) stanęła mu przed oczyma. Należało się cofać bądź co bądź, osłaniając odwrót argumentami, jakie naprędce znaleźć się mogły. Mecenas przestraszony przerwał. — A! pani, ja rachować nie umiem, przyznaję się do tej słabości, jestem człowiekiem wrażeń, serca, nie potrafię obliczać przyszłości i arytmetyki szczęścia wprowadzić w plany małżeńskie, z zamkniętymi oczyma pójdę, gdzie mnie to serce poprowadzi. Baronowa nie zrozumiała, a przynajmniej nie widziała w tym nic złego — uznała wszakże słusznym zwrócić się na drogę sentymentu i dowodzić mecenasowi, że ona sama także całe życie była serca i uczuć ofiarą, a co więcej, ofiarą nigdy nie zrozumianą — wiekuiście zapartą i niewinnie marnującą skarby najczystszej miłości itd. Szkalmierski, raz już wpadłszy na trop, był tak ostrożnym, że piękną panią potrafił mimo jej woli wyprowadzić nazad na szeroki gościniec ogólników i oklepanek. Rozmowa ta wszakże dała mu do myślenia wiele i oblała go zimną wodą, a panna Albina, zajęta panem Mylskim, nie przywróciła zwichniętej harmonii uczuć jego. Dzień to już był ze wszech miar niefortunny i próżność mecenasa narażoną jeszcze raz została na bolesny cios; zwykle stawiano go w paradnym gościnnym pokoju w pałacu, tym razem, ponieważ dostojniejsi wszystkie już zajęli apartamenta, prezes, przepraszając najmocniej, oznajmił mu, iż był w rozpaczy zmuszonym postawić go — w oficynach. Oprócz Szkalmierskiego wszyscy goście pomieścili się w domu, jego wygnano pod kuchnią. Nawet lokaj mecenasa mocno został dotknięty tą kompromitacją. W Zakrzewku gościnne pokoje pałacowe nie odznaczały się zbytnimi wygodami i porządkiem, oficynowa zaś owa stancyjka przy kuchni pełna była prusaków, miała ledwie tapczan i stoliczek, czuć było w niej tłustość nieznośnie i jednę szybę wybitą musiano założyć naprędce deseczką. Tym świetniej wydawały się tu rozstawione umiejętnie przybory tualetowe mecenasa, które sługa teatralnie rozłożył, ale postępowanie gospodarza octem i żółcią napełniło serce Szkalmierskiego. Miałże dlatego zrzec się wszelkich nadziei? nie byłoż to raczej istotnie dowodem zaufania i poufałości?? Chodził w tych myślach po izdebce, odprawiwszy służącego, gdy drzwi się otworzyły i niespokojny trochę prezes w szlafroku, w czapeczce, z fajką, w pantoflach ukazał się śmiejąc we drzwiach. — O mój Boże! — zawołał — jakże to cię tu postawili!! A mówiłem. Co tu poradzić z ludźmi naszymi, nigdy nie zrozumieją. To okropna izba, ja cię zaraz każę przenieść. Prezes kłamał biedak, bo nie miał dokąd gościa przenosić, wszystko było zajęte; owę lepszą izbę w oficynach oddano Francuzowi, kamerdynerowi lisięcia, ale był pewny, że mecenas jako grzeczny i przyzwoity człowiek — przenosin nie dopuści. — Panie prezesie — zawołał w istocie mecenas — mnie tu bardzo dobrze, proszę, zaklinam. Prezes jeszcze udawał zagniewanego i upartego, chciał koniecznie dzwonić, choć dzwonka nie było. Oparł się temu Szkalmierski. Prezes zaczął narzekać. — Otóż to, powiadam ci, z tymi naszymi ludźmi, nigdzie ładu, ja we wszystko wejrzeć nie mam czasu, ani się na kogo spuścić. A! no! Pochwycił się za głowę, grał tę komedią bardzo dobrze. Ale wszystko mieć musi koniec, uspokoił się jakoś — podał rękę mecenasowi. — Przepraszam cię, lubeńko — ty wiesz, jak ja ciebie kocham i szanują, jak Boga kocham, syna bym lepiej nie potrafił! Mecenas ściskał, całowali się i prezes już się znowu śmiał. — Daruj mi, na wsi zawsze, tak! a z tymi panami w domu kłopot okrutny! Wiem, że ty mi za złe tego nie weźmiesz. Albinka także mówiła mi, dając dobranoc, iż ma za złe, żeś przez cały wieczór ani się do niej przybliżył — rada była pomówić z tobą, a ten Mylski ją nudził. Prawda każe wyznać, iż panna Albina nie miała czasu ani ochoty mówić o tym ojcu, ale szanowny prezes starał się w ten sposób załagodzić mecenasa, który pochmurny wyszedł na noclegi. Czy mu się to udało, czy inne wrażenie na Szkalmierskiego poskutkowało, to pewna, że nazajutrz zjawił się na polowaniu z miną wesołą i zwrócił powszechną uwagę pięknym strojem myśliwskim, dubeltówką pyszną, która z rąk do rąk chodziła, obudzając podziwienie, torbą i przyborami najwykwintniejszymi. Mylski się trochę z jego elegancji prześmiewał i odgadywał, że ten myśliwiec, tak prawidłowo przygotowany, nic nie zabije. Jakoż raz tylko strzelił mecenas do kozła, który szedł na niego, jakby wiedział, z kim ma do czynienia, i najprzepyszniej w świecie — chybił. Przykrości mu to nie zrobiło wielkiej. Goście powrócili z wycieczki na obiad, który głodnym daleko się wydawał lepszy niż wczorajsza wieczerza, a po kawie czarnej porozjeżdżali się wszyscy. Mylski nawet wbrew oczekiwaniom panny Albiny, co jej dobrego humoru nie dodało, wprost z kniei pośpieszył do domu. Mecenas musiał też powracać i konie jego były zaprzężone od dawna, ale prezes po odjeździe panów wylał się z całą czułością dla niego. Panna Albina przysiadła się na rozmowę, w której była nader uprzejmą i parę razy rzuciła w niej wyrazy dwuznaczne, dające do myślenia. Baronowa za to smutniejszą była i milczącą dnia tego, wzdychała, patrzyła w okna. Prezes wyprowadził gościa na ganek, wyściskał go, kazał mu dać sarnę do bryczki, słowem, obsypał go dowodami czułości. W rozmowie nie zaniedbał też kilka razy, niby niechcący, powtórzyć, iż kocha go jak syna, że rad by mieć podobnego mu zięcia, itp. Słowem, ten dzień drugi zatarł wrażenia pierwszego i sowicie zań wynagrodził. Choć zmęczony, głodny, rozgorączkowany, mecenas odjechał rozpromieniony nadziejami, marząco szczęśliwej przyszłości, w której się widział zięciem prezesa, dziedzicem na Zakrzewku, Sosnowicy, Wyrwanicy, Zadłubiu itd. i co się zowie panem. Do tych marzeń mieszały się też i troski o te nieszczęsne sto tysięcy, których prezes potrzebował tak prędko. Właśnie się zagłębił w planach, gdy sługa, który z nim jechał, daleko boleśniej nad pana dotknięty mieszkaniem w oficynie, niewygodami, pewnym lekceważeniem ze strony służby wiejskiej, przerwał milczenie. — A już też proszę pana, takiego dworu, jakem żyw, nie widziałem. — No, no — cóżeś tam znalazł tak osobliwego? — Oj! prawda, że osobliwego! Toż to nieład i rozgardiasz, jakiego chyba drugiego podobnego w świecie nie znaleźć. Urwij, podaj, owsa pożyczali w karczmie, bo nie było młóconego, różnych rzeczy u sąsiadów, wszystko się nie kleiło. Na drugi folwark kuchta jeździł po masło. Ja nie wiem, jak tam panowie jedli, ale z tego, com ja z głodu pokosztował, myślę, że nie bardzo i państwu smakować musiało. — Dałbyś pokój gościnny dom obgadywać — przerwał mecenas. — Ja nie obgaduję — podchwycił sługa — bywato się po dworach i służyło po wsiach, ale u prawdziwych panów, albo choć u zamożnej szlachty, gdzie półmiski z farfuru, ale pełne; a to! Boże odpuść. Już proszę pana — i w kieszeni tam być musi… nieosobliwie. Zaczynało to jakoś zajmować mecenasa, do tej pory bowiem, choć czuł i wiedział, że wielkiego ładu nie było, myślał jednak, iż dostatek być musiał. — Cóż to, skąpstwo chyba? — spytał. — Gdzie zaś, gdzie — zawołał służący — chodziłem z rana do arendarza, bo we dworze nie było do kogo słowa przemówić. Jak własny arendarz mówi, grosza nigdy przy duszy nie mają, a długów przepaść! — Jak to długów? to nie może być — rzekł przestraszony Szkalmierski — to bałamuctwo. — Ale nie, proszę pana — dowodził sługa — ja bym się i bez arendarza z tego gospodarstwa samego domyślił, że tam krucho być musi, ale co mi Hersz nagadał!! — Cóż ci gadał? — Nic spamiętać, ino to wiem, że i teraz jak tam jakiegoś długu nie zapłaci a sporego, to go mogą sprzedać i zlicytować. Otóż lata, słyszę, za pieniędzmi i nigdzie ich dostać nie może. Hersz mówi, że mu nikt nie pożyczy, bo ani procentu, ani kapitału potem nie zobaczyć. Mecenas już zamilkł, był to promień światła dobroczynny. Opatrzność się nim opiekowała. Należało pójść zaraz do ksiąg hipotecznych, bez ceremonii wejrzeć w interesa i wiedzieć, co się święci, na czysto. Wiadomość, sama w sobie zła, dla interesów mecenasa nie była wcale groźną, i owszem. Bystre jego oko dojrzało następstw. Należało obliczyć majątek prezesa, dźwignąć go, znaleźć kredyt, objąć folwarki, słowem, wyratować, ale nie inaczej, jak zobowiązując do wydania panny Albiny. Szkalmierski nie miał wprawdzie tych stu tysięcy, a natomiast osobiste długi, ale, zręczny, kredyt miał wielki i grał komedią dostatku, jak mu się zdawało, doskonale. Postanowił więc śmiało korzystać z położenia prezesa i z całą grzecznością i względnością dla niego przycisnąć tak starego, ażeby poświęcenie dlań nie było daremnym. — Jeśli w istocie koło niego tak źle — mówił w duchu — będzie musiał przystać na wszystko. Stary jest zręczny i gra rolę prostaczka, ale oszukać mu się nie dam. Co się tyczy majątku, ba! gdyby wartość dóbr tylko o jakie sto tysięcy przechodziła długi, już bym przy dobrej administracji, rozumowaniu, gospodarstwie i energicznych środkach wybrnął z tego; majątek jest warsztatem, a ja, choć nie gospodarz, instynktowo wiem, jak sobie z nim począć. Panny bogatej, dobrze urodzonej, pięknej i młodej nie znajdę, mogłaby się co prawda zakochać która we mnie, ale czy to się teraz panny kochają?? To właśnie wypadek dla mnie najszczęśliwszy, majątek zaplątany, panna spokojna i łagodna. Prezesa można będzie zupełnie usunąć od wszystkiego i puścić na emeryturę, a ja… Puściwszy wodze marzeniom, bujał już w nich mecenas i nie ocknął się, aż wśród ciemności zaświeciły okna domków na przedmieściu, potem latarnie ulic, potem sklepy otwarte jeszcze i powóz potoczył się po znajomym bruku. — Kto by mi był powiedział, gdym biegał boso po tej drodze — że ja kiedyś może karetą jeździć będę i… jaśnie wielmożnym, i że to wszystko winien będę sobie i memu rozumowi!! Szkalmierski uśmiechał się do siebie. Plan był cały ułożony, należało tylko działać energicznie, wytrwale i z pewnym taktem, a nade wszystko rozpatrzeć się wprzódy dobrze w położeniu prezesa. — Opatrzność mi widocznie sprzyja — gdyby nie to polowanie, a może i nie ta gawęda ze sługą, byłbym mógł nienagrodzoną niczym popełnić omyłkę, ale ja — dodał — z każdej najmniejszej rzeczy skorzystać umiem. Rad z siebie zupełnie, wysiadł z powozu. Jednym z najznakomitszych przymiotów Złotego Jasieńka była stanowczość i szybkość wykonania raz powziętej myśli — nić go powstrzymać nie mogło, gdy postanowił działać, a w wyborze środków był prawdziwi genialnym. Głęboka znajomość ludzi, takt wielki w potępowaniu, milcząca energia dawały mu tę wyższość nad paplarzami i wiecznie wahającymi się w wyborze ludźmi, którą Jasieńko tak prędko doszedł do świetnej klienteli i szczęśliwego swego położenia: Przymioty te nie tylko w ważniejszych sprawach życia, ale w najdrobniejszych nawet mu towarzyszyły. Po owej nocy, w której matce oświadczył, że się rozstać muszą i że chce, ażeby się wyniosła z jego domu, mimo że się zamknęła w swej izdebce i pokazywać nie śmiała, mimo jej łez i błagań, Jasieńko oświadczył, iż do czwartego dnia wstąpić powinna na nowe mieszkanie, które on wynalazł już i najął, a kazał natychmiast urządzić. Bez najmniejszego śladu uczucia, żalu, politowania nad biedną kobietą, co dzień jej to przypominał; łzy go niecierpliwiły, mówił krótko, rozkazywał, tak że pani Mateuszowa w końcu musiała się zabrać, pakować i cała we łzach, które połykała, poszła zobaczyć to wygnanie swoje, bo wiedziała, że rozporządzenia synowskiego nic już zmienić nie potrafi. Nowy lokal, przeznaczony dla staruszki, położony był w części miasta dosyć odległej od głównej ulicy i kamienicy Leonarda. Była to prawie wiejska już, przedmieściowa ulica w ogrodach, zieleni, pusta i cicha. Mało tam kto zaglądał, gdyż żaden wielki gościniec tędy nie przechodził. Dom murowany wprawdzie i dosyć porządny, mieścił kilka niedostatnich rodzin, jednego rzemieślnika i właściciela domu. Ostrożny mecenas nie najmował sam mieszkania, powierzył to swojemu ulubieńcowi, panu Żłobkowi, chłopcu wielkich nadziei, bez którego się nigdy obejść nie mógł. Żłobek pochodził z Warszawy, jakim sposobem dostał się przed laty za dependenta do kancelarii mecenasa, tego nikt dokładnie nie wiedział, to pewna, że ślepym posłuszeństwem i milczeniem kamiennym, wkrótce doszedł do łask nadzwyczajnych i ostatecznie był niemal drugim panem mecenasem. Co on chciał, stać się musiało — kogo nie lubił, ten ustąpił, kogo protegował, ten u mecenasa miał łaskę. Wobec ludzi Żłobek był pokornym jak sługa, pochlebnikiem i milczącym podwładnym, ale mówiono, że sam czasem traktował Szkalmierskiego poufale i mając go w ręku, bo wszystkim władał i za kilku pracował — robił z nim, co chciał. A że Szkalmierski w ostatnich czasach rzucił się był do zbytku w świat, zabawy i między ludzi, Żłobek, który go zastępował, pracował zań, utrzymywał porządek i uzyskał w domu tym większą przez to przewagę. Był to młody jeszcze chłopak, słusznego wzrostu, nieco niezgrabny, blondyn, na pozór ciężki, mówiący mało, przybierający powagę zbyteczną, zawsze gładko wyczesany, zapięty, ubrany niewykwintnie, nie śmiejący się prawie nigdy, zamknięty i tajemniczy; Obudzał w ogóle więcej obawy niż współczucia. Słowa przychodziły mu niełatwo, ale pojęcie miał jasne, acz niezbyt żywe. Leniwo nieco przychodził do poznania sprawy, ale gdy ją objął, nie mylił się i sięgał do gruntu. Żłobek nie tylko w rzeczach prawnych i kancelarii, ale w domu i prywatnych interesach mecenasa był wszechmogącym. Słudzy lękali się go więcej niż samego pana. Jemu to poleconym było wynająć mieszkanie dla Mateuszowej i dopilnować, aby w dniu naznaczonym nieodmiennie się wyniosła. Czy wiedział o stosunkach łączących mecenasa z biedną staruszką, rzeczą było wątpliwą, nie dawał tego przynajmniej znać po sobie. Pani Mateuszowa wiedziała, że go nie zmiękczy i nie próbowała . nawet, starała się w ostatniej chwili widzieć z synem, ale Szkalmierski był zajęty i nieprzystępny, zdaję się, umyślnie. Gdy przyszła godzina nieszczęśliwa wynoszenia się z tego domu, Żłobek przysłał wóz i ludzi, sam przybiegł naglić i starej nic nie pozostawało, tylko wstrzymać łzy, a być posłuszną, żeby więcej jeszcze Złotego Jasieńka nie drażnić. Słudzy, którzy Mateuszowę lubili, bo dla nich była powolną i pokorną (a może się czegoś domyślali) — wszyscy w milczeniu pełnym wzruszenia pomogli jej do upakowania się. Nie śmiał nikt nic powiedzieć, ale widać było po twarzach, jakie to na nich czyniło wrażenie. Nie mogąc się powstrzymać od łez, z ostatkiem węzełków w ręku, z klatką swojego kanarka, stara Mateuszowa wyszła zataczając się ze swej izdebki, niedobrze wiedząc, dokąd idzie; w głowie się jej mąciło, odmawiała jakąś modlitwę i drżała. Sercem matki nie tyle bolała nad sobą, jak nad synem, bo się lękała, ażeby Pań Bóg nie skarał go za te bezlitosne samolubstwo, starała się Boga przebłagać. — Cóż robić — musiał biedaczysko — szeptała idąc — widać, że musiał, boć on mnie kocha, ale na świecie inaczej nie można, uboga stara matka szkodziłaby mu. Nie mam żalu! nie mam żalu. Powtarzała te wyrazy, ale łzy jej z oczów płynęły i drżała. Szła tak biedaczka ulicą sama jedna, nie wiedząc nic, gdy cichy głos ją pozdrowił, podniosła oczy i postrzegła panną Teklę idącą z koszykiem w ręku. Po węzełkach, które niosła staruszka, po zaczerwienionych jej oczach łatwo się było domyśleć, że na inne przechodziła mieszkanie. Panna Tekla, stara widać znajoma, zatrzymała się zdziwiona i zawołała prędko: — Jak to? jejmość widzę na nowo się przenosi. P. Mateuszowa widocznie była pomieszaną, usiłowała się uśmiechnąć. — Tak, moja panno Teklo, tak, bo tu, widzicie, szczupłą miałam izdebkę, niedobre powietrze, ciasnota, a oprócz tego hałas obok przez ludzi, więc sama już postanowiłam szukać innego kąta. — Wy? wy? — niedowierzająco z uśmiechem dziwnym spytała dziewczyna — to już chyba do niewytrzymania tam być musiało. — Ale tak, nie do wytrzymania. — Pozwólcież, moja dobrodziejko — podchwyciła Tekla — ja mam dzień wolny, bom była niezdrowa i lekarz mi chodzić kazał po powietrzu, ja was przeprowadzę do domu. Dajcie mi klatkę z kanarkiem. — Nie, nie, tylko już nie klatkę — opierając się odpowiedziała staruszka — kanarek mój mnie zna, to by się trzepotał, jeśli łaska, to weźcie węzełki. — A daleko to? — Na Winiarach, w ogrodach. Zamilkły; na ustach Tekli krążył uśmiech politowania spokojny. — — Nie mówcie mi tylko nic — bardzo cicho odezwała się po chwili Mateuszowa do towarzyszki — nic przeciwko Jasieńka. On, mówię wam, nic nie winien, ja sama tego żądałam. — A jednak łzy macie w oczach — rzekła Tekla. — Jakże nie płakać! musiałam się wynieść, a jednak mi żal tej ciasnej izdebki, bom bliżej niego była, bom słyszała, czuła, że on obok. A teraz on taki zajęty, kiedy ja go zobaczę, i myślę, że się może obawiać będzie, żeby go tam przychodzącego nie widzieli, nie pletli. Tekla spoglądała na nią w milczeniu. — O! moja jejmość — rzekła — moja jejmość, wiecie, że ja mu też dobrze życzę od dzieciństwa, niech mu się powodzi, niech będzie szczęśliwy, ale jakoś to wszystko nie po ludzku, nie po Bożemu. Teraz on mnie nie zna, choć był czas, gdy biegał za mną i zaklinał się, że mnie nigdy nie opuści — ja mu tego nie wymawiam, jestem ubogą dziewczyną, on sięga wysoko, ale tak wszystkich swoich rzucić, matkę, brata i… przyjaciół — dodała zawahawszy się — aby się dobijać wielkości jakiejś, to mi się wydaje niedobrym. Mówcie sobie, co chcecie, pani Mateuszowo. — Ty wiesz, Teklusiu, że na Jasieńka nic mówić nie pozwalam. On wie, co robi, ma on rozum. — Ale serca, serca. — Ma i serce, ma, nie gadajcie, ale z jego głową nie można było siedzieć w kącie. — A dlaczegoż wstydać, że się z małego wyszło? — spytała Tekla. — Mnie się widzi, że to by mu więcej ludzi zyskało, niż kłamstwo, o które drżeć musi ciągle, . ażeby się nie wydało. — Czy to nam babom o tym sądzić — odezwała się Mateuszowa. — Wy, moja panno Teklo, macie do niego urazą, bo on się w was kochał i wyście go kochali (a kto by tego Jasieńka nie kochał) — ale to darmo, juściż się z wami ożenić nie mógł, byłby sobie świat zawiązał. — Pewnie, pewnie— przerwała Tekla — ja o to do niego nie mam żalu, niech mu Bóg szczęści, bolało i przebolało, dziś już o tym nie myślę, mnie was żal. Mateuszowa spuściła głowę. Tak doszli do domu i Tekla, niosąc węzełki, milcząc już, wcisnęła się za staruszką do jej mieszkania nowego. Były to dwie izdebki, małe, ubogie, które się plenipotentowi mecenasa aż nadto dobrymi wydały dla Mateuszowej. Ona wszedłszy nie spojrzała nawet na nie, siadła i płakała. Tekla tymczasem ustawiała coś, spoglądając na nią zamyślona, gdy w tejże chwili zapukano do drzwi i głowa rozczochrana Wilmusia ukazała się w nich. Stara się prawie przelękła, Tekla krzyknęła z podziwienia. Chłopiec wyglądał jakby rozgorączkowany, na bladej jego twarzy wykwitał chwilowy rumieniec, oczy się iskrzyły, wargi mu drżały, patrzał na matkę, na Teklę i mówić nie mógł. Ale wyraz rysów nie był wcale rozpaczliwy, malowała się w nich niecierpliwość bardziej i niepokój. — E! przy pannie Tekli — rzekł — nie ma się co kryć i komedii grać — przepraszam panienkę, że wchodzę bez rękawiczek, ale proszę się bardzo mojemu negliżowi nie przypatrywać. Wszedł i stanął. — Matuś! ha — więc się stało! — zawołał — i dobrze . się stało — tak lepiej, wierzcie mi, nie płaczcie, wszystko się złoży, jak powinno, będziemy poczekawszy w kupce wszyscy. Wilmuś się na coś przyda. Wpadłem tylko matulenkę zobaczyć, nie gniewajcie się. Wszak tu on nie przyjdzie i ja mam wstęp wolny? nieprawdaż. Matka spojrzała nań smutnie. — Nie mam pretensji, żebym matusi Złotego Jasieńka zastąpił — rzekł — niepodobny jestem do niego, choć rodzoniuteńki brat, darmo. Tamto pan, a ja wyrobnik: Ha! no! tak Bóg dał — ale i ja się może na co przydam, choćby wody przynieść, kiedy sługi, widzę, nie ma. — Wszak mi wolno będzie czasem zajrzeć. Matuś się nie pogniewa? — dodał — przemówcież za mną, panno Teklo, co — macie dobre serce, czy ja zawsze mam być wyklęty i wyświecony. Tekla patrzyła nań z podziwieniem i litością, matka z obawą. — Wilmuś — rzekła nareszcie z ciężkością, zdobywając się na ciche słowa — ty byłeś dla matki zawsze dobrym dzieckiem, ale dla siebie… — Dla siebie, to już mój własny rachunek — podchwycił chłopiec — z tym jegomością to my się jakoś pogodziemy. — A ja ci mówię — przerwała Mateuszowa — że tobie tu dłużej siedzieć na nic się nie zdało. Wszyscy cię znają, wszyscy wiedzą, żeś łotrował, choćbyś się poprawił, nie uwierzą, i — widzisz — dodała jąkając się — tobie tu nie będzie dobrze nigdy, ciebie mogą… — Matuś nie chce powiedzieć, co myśli — rzekł Wilmuś — ja się jego nie boję, i w drogę mu przecie nie wlizę, nasze drogi daleko jedna od drugiej. Pozwólcie mi się tylko tu dowiadywać, dopóki, dopóki… Zamilkł nagle, zacisnął usta, spuścił głowę, przyszedł do matki, ukląkł przed nią i począł ją w ręce całować milczący. Tekli łza zaświeciła na powiekach. Stara Mateuszowa nie rzekła nic, tylko przycisnęła głowę jego do piersi. Wilmuś wstał żywo, wesoło, choć i on mimo woli zapłakał. — Teraz, matusiu, muszę nazad do roboty, ale już mi drzwi nie zamykajcie, bo przychodzić będę, to darmo. Bóg wam zapłać — rzekł podając nieśmiało rękę Tekli — i wy macie poczciwe, ludzkie serce, nie tak, nie tak jak… inni — dodał cicho, spojrzawszy na matkę — nie patrzcie ino na mnie z tym strachem i wstrętem, nie taki czarny diabeł, jak się zdaje. Prawda — rzekł ciszej — nie wyglądam elegancko, ale to jest tymczasowe incognito, zobaczycie. To mówiąc, raz jeszcze matkę pocałował w rękę, skłonił się z pocieszną niezgrabnością pannie Tekli, uśmiechnął i znikł. Słychać było miękki chód jego po wschodach, bo buty dotąd były w smutnym stanie; potem ucichło, a Tekla szepnęła: — Biedne chłopczysko!! Wilmuś pędem biegł do mieszkania Tramińskiego. Gdy się to dzieje, mecenas Szkalmierski natychmiast po powrocie z polowania przywołał do siebie Żłobka. Po— słuszny młodzieniec stawił się z przyzwoitą pokorą i atencją, jak zawsze zapięty, wyczesany, z miną poważną a głęboko zamyśloną. Byli sami. — Mój panie Klemensie, potrzeba mi pomocy twej w dwóch rzeczach; weź na rozum, aby to zrobić, jak ty to umiesz, prędko, dobrze i cicho. — Już pan mecenas może się spuścić. — Wiem to, że na ciebie spuścić się mogę, i dlatego ci powierzam. Bądź jednak oględny, aby jak najmniej z tego robić hałasu. Pan Klemens uśmiechnął się nieco zarozumiale, jakby chciał powiedzieć:—Nie potrzebujecie mnie przestrzegać. — Pierwsza rzecz, żebyś — zniżając głos, rzekł mecenas, biorąc za guzik Żłobka — żebyś poszedł, niby od siebie — przez ciekawość, rozumiesz mnie, zobaczyć u notariusza księgę hipoteczną1 dóbr prezesa, wiesz…? — Wiem. — I wynotował mi wszystkie ciężary, jakie na tych dobrach się znajdują w księgach, ale tak, żeby nikt o tym nie wiedział, nawet, jeśli można — sam notariusz. Da się to zrobić? Klemens pomyślał. — To się da zrobić. — Potrzeba mi tej notatki prędko. — Na jutro. — Zgoda, na jutro rano. Po wtóre, po wtóre — począł, chodząc po pokoju, mecenas — ta druga sprawa gorsza. — Przepraszam — przerwał Żłobek — ale może być, że na dobrach prezesa są długi i ciężary nie wpisane w księgi hipoteczne. — Słyszałeś coś o tym? — Tak mi się to o uszy obiło. — Chociaż ściśle biorąc, długi nie wpisane mało nas obchodzą, jeśliby o nich jednak można powziąć jaką wiadomość, nie zawadziłoby, o ile się da. — Tak, postaram się, a druga rzecz? — spytał ciekawie Żłobek. — Druga, druga — odezwał się nareszcie mecenas, jakby mu to przychodziło z ciężkością. — Potrzeba mi dla pewnego obywatela. — Dla prezesa — rzekł cicho Żłobek. — No, tak, domyśleć ci się łatwo, pożyczki, znacznej pożyczki. Gdzie by tu można znaleźć pieniądze, nie bardzo szukając i napraszając się, nie od Żydów, i… nie od szlachty, o ile możności poufnie, prędko. — Suma znaczna? — spytał Klemens. — Dosyć znaczna, sto tysięcy złotych. — Sto tysięcy! — głową poruszając, rzekł pan Klemens — to niełatwo będzie. Zamyślił się głęboko. — Ha! trzeba szukać — dodał powoli — ale na to i czasu więcej pójdzie. — Juściż, dni kilka. Gdybyś mi te dwa interesa dobrze, prędko i cicho, nade wszystko cicho załatwił, miałbyś nieszpetny procencik. Pan Klemens się skłonił. — Postaramy się — rzekł z powagą — co do hipoteki, rzecz łatwa, znajdę kancelistę, który mi wypisze, i to jeszcze nie dla mnie, ale dla kogoś innego, żeby nie posądzano, komu było potrzebne. Z pieniędzmi pono by może trudniej. — Nie tracze czasu, idź, rób — zawołał mecenas — ja mam jeszcze wiele wizyt i wiele zajęcia. Pan Żłobek lekko głową skłonił i wziął za klamkę, ale zaraz się odwrócił. — Czy pieniądze potrzebne na długi termin? — Najlepiej by było, żeby dłuższy wyrobić, ale w ostatku byle dostać, potem by się miało czasu więcej innego kredytu poszukać. Klemens zamyślony po cichu wysunął się z pokoju. Poleciwszy młodszemu dependentowi bieżące sprawy, sam spojrzał w lusterko, przyczesał jeszcze i tak już wypoliturowane włosy i z miną przejętą ważnością) swą wyszedł natychmiast na miasto. Pan Klemens był człek niepozorny, ale skuteczny, w kwadrans już wywołał w ulicę jakiegoś kancelistę od innego prawnika. Wyglądał on na bardzo chude stworzenie i nos miał czerwony tak, że nie mógł się nawet wypierać swej słabości do spirytusu. — Pan Michał — rzekł w trzeciej osobie Żłobek — pójdzie do notariusza i poszuka tam niejakiego Tramińsldego, który u niego pisze. Jest to biedak, ale człek zdatny. — Ale ja go znam. — Tym lepiej, zapłacisz parę złotych Tramińskiemu, który sam jeden pisze w izbie, gdzie są księgi hipoteczne, ażeby wynotował długi i ciężary na Zakrzewku prezesa. Dla waćpana — dodał z naciskiem — dla waćpana. — Ano to dobrze — odparł czerwony nos — ale Tramiński to taka facjata rygorysty, że gotów w sekrecie i bez pozwolenia tego nie zrobić. — Ale bo! goły jest, dasz więcej dwa złote. Czerwony nos z uśmiechem w milczeniu rękę wyciągnął, a pan Klemens włożył w nią po namyśle półtora rubla. — Idź — rzekł — a prędko, na dziś wieczór mi tego potrzeba. Nagle, odchodząc już, zwrócił się. —. Słuchaj, panie Michale, ty znasz całe miasto i jego kieszenie? — Znam. — Gdzie by tu na krótki czas prędko dostać sto tysięcy. Michał aż podskoczył, podniósłszy [ręce. — Ale! ale! żartujecie! — Naprawdę. — Sto tysięcy, a kto dziś ma sto tysięcy, i po co by je trzymał? — Ano tak — dodał po namyśle — jużciż wiem, kto ma, ale czy da? — To moja rzecz. — U pana Sebastiana są grube pieniądze leżące, chciał był nabyć kamienicę od Paskiewicza i ofiarował się mu płacić gotówką przeszło sto tysięcy, ale nabycie do skutku nie przyszło. Rozpatrzył się. — Sebastian Cechmistrz? rzeźnik? — A tak. Pan Żłobek pomyślał. — Dziękuję ci — dodał — i to się na coś przydać może. Nie idąc już dalej, żwawo się zawrócił do domu i prawie nie zapukawszy, wszedł do gabinetu pryncypała, którego zastał nie przy biurze, ale z cygarem w ustach, przechadzającego się po pokoju. — Nieoszacowany Klemensie — już coś upolowałeś — zawołał Szkalmierski, kładąc mu rękę na ramieniu. — Pieniądze ma Sebastian, więcej stu tysięcy, idzie o to, aby skłonić go do dania. — Sebastian, przyjaciel Tramińskiego? — podchwycił mecenas. — Pan wie, że oni w przyjaźni? — Od lat dziesięciu patrzę, jak się z sobą wodzą; prawdę rzekłszy, jest to jedyny tego starego wariata przyjaciel, bo z Tramińskim niełatwo się kto zgodzi. Mecenas zamyślił się i począł chodzić. — Zostawże to mnie — dodał — ja użyję właściwych środków. — Zdaje mi się, że Tramiński też tę hipotekę będzie notował. — Toś źle trafił — on tego po kryjomu nie zrobi. — Ja to zaraz mówiłem — podchwycił Żłobek — ale nie on, to kto inny. — Źle by było, żeby go darmo kuszono. — Niech pan będzie spokojny, zrobi się czysto i gładko. — I prędko, i cicho! — dodał mecenas uśmiechając mu się. Do czego Złoty Jasieńko był prawdziwym majstrem, jak lud mówi w swym języku, to do sztucznego podejścia człowieka; urodził się on na niepospolitego artystę, szkoda tylko, że ról swoich nie odegrywał tam, gdzie by mu bez obciążania sumienia przyklasnąć było można. Po wyjściu Żłobka spojrzał na zegarek, pomyślał długo, widocznie plan jakiś układał, uśmieszek biegał po ustach, chodził niespokojny, spoglądał na godzinę, na ostatek wyszedł i boczkiem skierował się ku biuru notariusza, w którym pracował Tramiński. Tu przesunął się kilka fazy po trotuarze tam i nazad, ale śpieszno idąc jak zawsze, ażeby się nie domyślano, że na kogoś oczekiwał. Po kwadransie ukazał się Tramiński z papierami pod pachą, śpieszący do garkuchni. Potrzeba było na ten raz się spotkać mecenasowi z nim, ale należało tak obrachowaó, ażeby go nie doganiał i nie miał miny, że na to czyhał. Wybrał więc drogę ukośną i biegł szybko, matematycznie wyliczywszy, iż zetknąć się muszą, i nie byłby się omylił, gdyby Tramiński, zobaczywszy go z daleka, umyślnie się z drogi mu nie usunął. Mijali się od wielu lat jak nieznajomi, nie kłaniając sobie, jakby obcy zupełnie, nie przyszło więc na myśl Tramińskiemu, aby tym razem inaczej być miało. Mecenas, przechodząc już mimo, odwrócił się i wstrzymał. — Jak się masz, stary — rzekł śmiejąc się — cóż to, już mnie nawet znać nie chcesz? Prawdziwie mam ci za złe, że mnie tak zawsze unikasz, jakbym ci co przewinił. Jak mi to przykro, nie uwierzysz, przecież nie zapomniałem, że gdym boso chodził, nieraz mnie bułką poczęstowałeś. Mecenas, mówiąc to, miał minę tak dobroduszną, szczerą, tak się wydawał rozczulonym, serdecznym, iż Tramiński osłupiał, zdawała mu się, że marzy. Szkalmierski zbliżył się do niego i podał mu rękę. — Z pewnego względu jest nieszczęściem, kiedy się człowiek dobije jakiejś pozycji, bo od siebie dawnych przyjaciół odstrasza. Jedni mu zazdroszczą, drudzy go posądzają, że się zmienił, przypisując mu złe serce. Tramiński słuchał i nie rozumiał. — O innych ja tam nie dbam — mówił gorąco Szkalmierski — ale o uczciwych ludzi jak wy, których jest na świecie niewielu, chodzi mi bardzo. — Widzisz pan moje zdumienie — rzekł, ochłonąwszy nieco z pierwszego wrażenia, Tramiński — ale wina, jeśli jest w tym jaka, nie moja, panie dobrodzieju. Ubogiemu człowiekowi trudno się narzucać, aby nie był posądzonym o interesowność, daruj pan. — Któż by poczciwego Tramińskiego o to mógł posądzić — mówił mecenas — dokąd idziesz? na śniadanie? nieprawdaż? — Szanowny mecenasie — śmiejąc się udobruchany rzekł Tramiński, czując się bardzo szczęśliwym, że się tak na człowieku omylił — u mnie śniadanie z obiadem a często i z wieczerzą stanowi nierozłączną całość, ale idę jeść, to prawda. — No, to zrób mi tę grzeczność, chodź ze mną Pod Karasia, ja w domu jeszcze nie mam nic gotowego, ale rad będę sobie stare czasy młodości przypomnieć za skromnym stołem. Mam chwilę czasu, pogawędzimy. Tramiński słuchał i uszom nie wierzył, jakaś nieufność odzywała się w nim, ale poczciwy człek strofował samego siebie za nią. Poszli razem, śmiejąc się i gawędząc, Pod Karasia, gdzie od lat dziesięciu noga mecenasa nie postała. Szkalmierski kazał dać izdebkę osobną, zadysponował śniadanie obfite i zasiadł za stołem, prosząc ubogiego kancelistę, aby z nim ceremonii nie robił. — Gdybyś był ode mnie tak widocznie nie unikał — rzekł — byłbym cię dawno umieścił w mojej kancelarii, ale byłem tego przekonania zawsze, że się gniewasz na mnie. Tramiński ruszył ramionami. — A ja znowu, że pan mecenas mnie unika. — Ale cierpliwości — dodał amfitrion — jakoś to się ułoży, wprawdzie na teraz miejsca pozajmowane, jednak ja to we własnym interesie urządzę tak, aby cię do siebie ściągnąć i mieć tak poczciwego człowieka. — Pan mecenas ma już Klemensa, który jest i zdatny, i porządny chłopiec. — To prawda, ale on przy mnogości interesów nie starczy, musi często się absentować, a kancelaria zostaje bez dozoru i figle mi płatają. Mecenas westchnął głęboko — Nie uwierzysz, panie Tramiński, co to za przykre, choć na pozór świetne, położenie nasze. Odpowiedzialność ogromna, a przyjaciół tym mniej, im się człowiekowi lepiej wiedzie. Rozumie się szczerych, bo fałszywych roje lgną jak do cukru — ale co po nich. Oprócz tego dawne stosunki się zrywają same, ubożsi stronią, szczęście zawsze ma to do siebie, że w nieszczęśliwych wzbudza posądzenia, iż się je nieprawymi sposoby nabyło. Plotki i uwłaczające wieści szarpią sławę, słowem, jak to dawniej mawiano, porównywając do łaźni — im kto wyżej siedzi, tym srożej się poci. Tramiński słuchał tych skarg ze współczuciem, a wierzył w ich szczerość całą duszą, bo dobremu zwykł był z łatwością dawać wiary. — To prawda, wszystko to prawda — rzekł — ale każdy ma coś do znoszenia, a żaden stan od tego nie jest wolny. — Wiesz, kochany Tramiński, gdybym ja teraz wybierał sobie według woli, to bym z pewnością średni stan mieszczański nad inne przełożył. Nie ma człowieka szczęśliwszego nad takiego bogatego kupca, mieszkańca lub tym podobnie. Żadne obowiązki towarzyskie, które są kajdanami, nie wiążą go, a dostatek ma, który go z innymi równa, i może go, nie zatruwając sobie żadnymi formami, używać. — Panie mecenasie — odparł Tramiński — wy już rafinujecie, my biedacy powiadamy: jakikolwiek stan, byle z uczciwej pracy wyżyć można. Wierzcie mi: najstraszniejsze położenie, brak sił przy braku chleba. — Ale to są ostateczności — przerwał mecenas — ja wracam do mojego założenia, ot taki na przykład poczciwy pan Sebastian? hę? cóż mu brak? kamienica jak pałac, pieniędzy jak lodu, spokój, życie swobodne, fraka jak żyje nie kładł i nie włoży. Rodzinę ma poczciwą, dzieci mu się hodują. Wniesiono właśnie zadysponowane śniadanie, zrazy wołowe, które się tu nazywały bifsztykiem, faszerowanego szczupaka, porter i wódkę. Zapach orzeźwiający cebuli, którą te potrawy obficie były zaprawne, rozszedł się po izdebce i może niezbyt przyjemnie połechtał nerwy mecenasa, ale dla Tramińskiego był miłym. Stary po skromnym kieliszeczku kminkówki wpadł w zupełnie dobry humor i siadł z apetytem ubogich do stołu. Mecenas nawykły teraz do wykwintniejszego jadła, dał się wszakże przez samą przyzwoitość uwieść szczupakowi. — To prawda — odezwał się Tramiński — że pan Sebastian jest człowiek szczęśliwy, ale i on ma kłopoty — oto i teraz pisałem mu podanie do sądu — ma proces o kawał ogrodu. — Komuż go powierzył? — spytał prawnik. — A Pierzchalskiemu. — Nic nie mam przeciw poczciwemu Pierzchalskiemu, ale to, z pozwoleniem, mazgaj, jak zacznie zwłóczyć, myśleć, brać niby na rozum, a w istocie na lenistwo, da się przeciwnikowi ubiec. — To prawda — śmiejąc się odparł Tramiński — stary człek i zbytni flegmatyk. — Ale słyszałem, że pan Sebastian miał kupować dom od sąsiada?… — Tak, była umowa, dawał półtorakroć gotówką, ale z tamtej strony widzą, że ma ochotę nabycia i że się nie targuje, zakroili jeszcze więcej. Stary się: pogniewał i interes rzucił. — To on trzyma takie znaczne kapitały w kuferku, bez procentu! Prawdziwa rozpusta! No! i nie bardzo bezpiecznie. — Panie dobrodzieju — to człowiek starego obyczaju — dodał Tramiński — ostrożny,. nie dowierzający, pilny. — Ależ przecie, powierzywszy uczciwemu człowiekowi taki kapitał, zmiłuj się, miałby łatwo osiem, dziesięć procentów. Zważ, półtorakroć sto tysięcy, to piętnaście tysięcy jak za okno wyrzucone. Ja — dodał — nie dla każdego to robię, ale dla Simsonów na przykład, dla Bartkowskiego w roku przeszłym, jak zaczęli mnie prosić, wzięłem do obrotu pieniądze. Cóż myślicie?… dałem Simsonowi dwanaście od sta, a Bartkowski od mniejszego wziął dziesięć i coś. U nas trafia się niezmiernie często, że ktoś przy ukończeniu ważnego interesu potrzebuje na gwałt grosza i to w tej chwili. Zyskuje na tym czasem pięćdziesiąt, da chętnie dziesięć, byle z rąk sprawy nie puścić. Ja nie lubię wprawdzie wdawać się w te roboty, ale dla dobrych przyjaciół to się po cichu i uczciwie może zrobić. Tramiński jadł i pił ochoczo. — Już to, proszę mecenasa — odezwał się — Sebastian za procentami wielkimi nie upędza się, człek spokojny, dostatni i oszczędny. Nie mogę powiedzieć, żeby grosza nie lubił, ale gonić za nim nie będzie. A któż znowu wiedzieć może, że to się tak robi? — Ja też to tylko poufnie, wzajemnie mówię, bo podobną przysługę tylko dla przyjaciół czynię, i to bardzo prywatnie. Byłbym zasypany kapitałami, gdyby o tym wszyscy wiedzieli, a znowu nie można przewidzieć, czy się zawsze znajdzie ulokowanie. Żydki już tu zwąchały, opędzić mi się ód nich trudno, ale z tymi, o! nie chcę, nie chcę mieć do czynienia, to darmo. Co innego z takimi ludźmi, jak pan Sebastian. Puściwszy strzałę, głębiej zabijać jej nie widział potrzeby mecenas, lękał się podejrzliwości starego i rozmowę obrócił. Śniadanie zostało sprzątnięte, porterowi się nie oparł kancelista, a mecenas, spojrzawszy na zegarek, porwał za kapelusz. — O! o! zagadaliśmy się, gadu, gadu, a psy w krupach, daruj, muszę śpieszyć i porzucić cię. Bardzom rad, że się raz między nami przykre dla mnie nieporozumienie rozplątało. Słuchaj, poczciwy Tramiński, ja się czasem tobie zdać mogę, a twoja uczciwość mnie. Gdybyś miał czas i dobrą wolę, prosiłbym cię, idąc rano, wstąp sobie do mnie do mego gabinetu na gawędkę. Tylnymi wschodami wejdziesz, do godziny 10 jestem sam, zapukasz razy dwa i poczekawszy raz. Tramiński ujęty, oczarowany, skłonił się, pocałował go w rękę i syty, wesół opuścił Karasia. Gdy wychodził z garkuchni, mecenas już był daleko. — No, proszę, proszę — rzekł w duchu do siebie — jak to łatwo się na człowieku omylić można, jak posądzić niesprawiedliwie! Ja sam miałem go za paniczyka, a tam przecie i serce jest, i głowa nie lada. Dalibóg poczciwy, podobał mi się, podobał. W niezłym wcale humorze stary powracał do domu, mając robotę daną sobie, którą swobodnie u siebie mógł skończyć. Przed progiem już posłyszał wesoły śpiew strugającego zapalczywie Wilmusia. Pierwsza izdebka, oddana mu, przedstawiała się jak pracownia stolarska, peł— na nie ociosanego drzewa, śmieci, wystrużyn, wiór, a wśród niej, z zakasanymi rękawami od podartej koszuli, młody chłopak ochoczo się zwijał koło roboty. Nad wszystko milej wydał się Tramińskiemu śpiew i wesoła; mina robotnika. Stanął, trochę szyderczo, ale z pociechą wpatrując się w postępy młodego samouka. Było się zaprawdę czemu zdziwić. Pierwsze próby Wilmusia wziął był u niego stolarz, zamówił dalszą robotę i improwizowany snycerz walczył z lipiną, z dłutem i z własną niewprawą zwycięsko. — Patrzajże, jegomościuniu — zawołał Wilmuś — i ciesz się dziełem swoim. Jeśli nie jestem jeszcze kunsztmistrzem, to tylko co nie widać, jak nim będę. To są wszystko do kanap i krzeseł ozdoby, w których nie ma podług mnie sensu, ale co mnie do tego, jeśli taki wzór dano, byłem wiernie powtórzył. To zaś — dodał wyjmując z kąta kij, gotuję jako prezent dla jegomości, ale jeszcze nie skończony, proszę mi dochować tajemnicy, abym mógł zrobić dobrodziejowi siurpryzę, ma to być arcydzieło. Tramiński z podziwieniem się wpatrywał, była to łaska z drzewa, na której końcu już się zarysowywał fantastyczny diabeł w niemieckim stroju, którego ogon wężowato opasywał rękojeść. Fizjognomia szatańska była uśmiechnięta, żartobliwa, wyzywająca i wcale dobrze pomyślana. — Ale po cóż ty mi diabła chcesz dawać — spytał Tramiński. — Dlatego, żebyś jegomość o mnie pamiętał — odparł żartobliwie Wilmuś — bo ja też na anioła się nie kwalifikuję. Juściż jegomość przez to potępionym nie będziesz, że go w garści zdusisz. — Tak, ale z tą laską do kościoła nie pójdę. — To ją jegomość w kąt rzucisz — rzekł Wilmuś — żart na bok, wie jegomość, o czym się przekonałem? oto, że nie umiejąc nic lub mało co, łatwiej zrobić poczwarę nawet niezgorszą, niż choćby znośnego coś pięknego. Dlatego ja myślę, kto mało umie, musi się ograniczać takimi diabelstwy. Jak się więcej nauczę, wystrużę dobrodziejowi co ładniejszego. Tramiński był ucieszony, oglądał, pytał, podśpiewywał. — Coś mi mój jegomość dziś w bardzo, chwała Bogu, różowym humorze. — Ano? widzisz to, miałem dwie niemałe pociechy. — Na jeden dzień aż dwie! — zawołał Wilmuś — to się posypało. — Pan Bóg łaskaw, ale potem trzeba będzie zapościć. Ponieważ śniadanie i to dobre — nic mnie nie kosztowało, jestem dłużny Opatrzności i oto — masz złotówkę dla pokrzepienia się, wyjąwszy zawsze wódkę. — Ja już wódki nie piję — rzekł Wilmuś. — No! no! dawno? — Od czasu, trudno to wytłumaczyć, jak znalazło się tak, że się komuś na świecie przydać mogę. Tramiński spojrzał mu w oczy. — Dzięki Bogu — zawołał — omyliłem się dwa razy, na tobie i na drugim jeszcze, obu was zbyt źle osądziłem — ciebie, żeś niepoprawny, tamtego, że zgubiony, bo bez serca, a ma serce! o! ma serce. — Wolno spytać? któż to taki! dobrze by wiedzieć, kto ma serce? — szydersko ozwał się Wilmuś. — Nie znasz go. Mecenas Szkalmierski. Na to imię Wilmusiowi wypadło z rąk dłuto, spojrzał dziko i jeszcze dziczej się rozśmiał. — Jegomościuniu kochany — zawołał z gniewem prawie — jeżeli tak się znasz na ludziach. — Ale cóż ty wiesz! nie znasz go. — Ano! no! nie znam! prawda, prawda — zawołał Wilmuś, podejmując dłuto — ale tędy owędy, coś mi się o uszy obiło — o nim. — Brednie! kalumnie! — żywo zawołał Tramiński — ja go będą bronił — to człowiek serca i głowy. Chłopak, usłyszawszy wyrazy te z takim wymówione zapałem, spojrzał na Tramińskiego i zdawał się nimi przestraszony. Wyraz jego twarzy wesoły, potem szyderski, zmienił się strasznie, posępnie brwi namarszczył, patrzał na kancelistę, który pod wpływem śniadania i rozmowy ciągnął dalej. — Tak jest, że się dorobił o własnej sile od bosych nóg do powozu, pieniędzy, wziętości, renomy u ludzi, zachowania, szacunku, już go wzięto na języki. U nas tak zawsze. Ale to są fałsze, co o nim prawią, a ja mam na sobie dowód, że o starych przyjaciołach nie zapomina, dumnym nie jest i… — Mów, jegomość, mów, proszę — wyrwał się Wilmuś. — Czy on jegomości jakie dobrodziejstwo zrobił? — Żadnego dobrodziejstwa prócz tego, że mnie wywiódł z błędu i ocalił od grzechu, bom go z innymi potępiał, a niesłusznie. — Niesłusznie? — powtórzył Wilmuś — i cóż się to stało? — Juściż ja mu na nic, on mnie pewno nie potrzebuje, a jednak sam mi się nastręczył dziś, przywitał jak najczulej, zaprosił na śniadanie, nakarmił, napoił i dobrym słowem pocieszył serce moje. Wilmuś załamał ręce, stanął, walczył z sobą widocznie, potem schwycił Tramińskiego za ramię, pocałował go i rzekł stłumionym głosem: — Mój ojcze, mój panie, strzeż ty go się i bądź pewnym, że ten człowiek nigdy nic bez interesu nie robi. — Ale skądże ty o tym wiedzieć możesz? — zapytał stary. — Ja, ja, widzisz, jegomość — odparł, zawahawszy się nieco Wilmuś — ja jestem — jak wiecie — dzieckiem bruku tego, znałem jego rodzinę, matkę, narzeczoną, ,a nawet brata jego i wiem o nim wiele rzeczy. — Ale kiedyż to było? kiedy to, co ty wiesz, to są stare plotki. — To, co ja wam powiem — odpowiedział chłopiec — stało się… dziś. — Cóż się stało? — Dajcie mi słowo, że to zachowacie przy sobie? — No — no, nie jestem plotkarz, cóż to on tam za zbrodnią popełnił? — Tak, zbrodnią — zawołał ciskając drzewo o ziemię Wilmuś — matkę, rodzoną matkę wygnał z domu, bo się jej wstydził, bo chce uchodzić za paniczyka. Tramiński pobladł. — Ale czyż prawda? — Klnę się wam na Ukrzyżowanego — rzekł Wilmuś — widziałem ją, spotkałem, znam. — Ty? — Ano, co dziwnego? — śmiało zawołał chłopak — jego matka i moja siedziały w jednym rzędzie na jatkach. Człowiek, który się zapiera matki, nie może mieć serca. — Nie chce mi się temu wierzyć — odparł zwolna Tramiński — wiem, że nie kłamiesz nigdy. — Wierzcie lub nie, jak się wam podoba, ale jeśli mnie nie dajecie wiary, pamiętajcie z nim być ostrożnie. Znam go, przez matkę, a i wyście pewnie słyszeli może o niej, o pannie Tekli. — No, tak, panna Tekla sama go porzuciła. Wilmuś się uśmiechnął. — Dobrodzieju — rzekł — gdy się diabeł łasi, najstraszniejszy, ja więcej nie powiem. Tramiński zadumany wszedł do swojego mieszkania. Wilmuś też już nie śpiewał, chmurny siadł jeszcze do roboty, włożywszy złotówkę do kieszeni, i głęboko się zamyślił, a nieprędko gniewne czoło mu się rozmarszczyło przy pracy. — Ha — pomyślał Tramiński, który w dobre zawsze skłonniejszym był uwierzyć niżeli w złe — coś Wilmuś po swojemu przesadzać musi, przyśniło mu się. Mecenas musiał mieć słuszne powody, to nie jest tak zły człowiek, ale zazdrość ludzka! zazdrość! Ja sam wszakże przed kilku dniami takim samym na niego okiem patrzałem. Ha! zapewne nie święty i on, i my wszyscy — ale tak złym nie jest, jak on go sądzi, zwyczajnie, plotki uliczne. Przecież co by mógł mieć za interes mnie sobie ujmować? zagrało w nim serce, to cała rzecz! nie, nie — to zły człowiek być nie może. I uspokoiwszy się tym Tramiński, siadł w prostocie ducha, ucieszony, do roboty, rad, że na świecie więcej jednym znalazł poczciwym człowiekiem. Wilmuś zaś smutnie się zagłębił w myślach, znał nadto dobrze braciszka, a kochał Tramińskiego, obawiał się więc, aby starego nie wprowadzono w jaką, uchowaj Boże, niebezpieczną robotę. Ale jak się też było dopilnować i zapobiec??… Kamienica Pod Byczą Głową, której szczęśliwym posiadaczem był okrągły i spokojny pan Sebastian Zwiniarski, na teraz cechmistrz rzeźniczego kunsztu, czy też bractwa, i z pradziadów mieszczanin sławetny — leżała nieco odległe od nowszych i paradniejszych ulic, wszakże w środku starego miasta. Postawiona w owych czasach, gdy pod sznur nazbyt nie wyciągano budowli i jednakiej im nie nadawano fizjognomii, przedstawiała się nieco fantastycznie, ale bardzo poważnie. Znać w niej było mury grube, sklepienie silne, a po odrzwiach i futrynach rzeźbionych, pewne nawet o powierzchowną piękność staranie. Ona już sama mogła coś nauczyć o rodzinie posiadaczy, bo mówiła o jej zamożności mieszczańskiej i starym osiedleniu. Dziad pana Sebastiana ją stawiał, ojciec i wnuk utrzymali w jak najtroskliwszej pieczy. Toteż wśród obok stojących, nieco zaniedbanych, budowli wyglądała prawie pańsko. Bycza Głowa była niegdyś znakiem rzeźnika, stała się później godłem kamienicy, szlachtuzu ani jatki dawno tu nie było, pan Sebastian bowiem nie zajmował się drobnostkową sprzedażą, ale raczej zakupnem wołów hurtownym, które później częściami, na kredyt mniejszym handlarzom odprzedawał. Miasteczko położone na jednym z głównych traktów wiodących z prowincji, w bydło najpiękniejsze obfitujących, parę razy na tydzień ze znacznych partii wołów ukraińskich i wołyńskich mogło się zaopatrywać. Zwykle też pan Zwiniarski korzystał z przepędu i znaczniejsze czynił zakupy, handlując potem nimi nie tylko w mieście, ale nawet zaopatrując mniejsze osady. Z rzeźnika, chociaż się tego stanu nie wypierał — wyszedł nieznacznie na spekulanta bydła, z czego miał dochody piękne, bo się znał dobrze i miał oko tak trafne, że wagę wołu, jego łój, wartość skóry i dobroć mięsa mógł z wejrzenia prawie na pewno ocenić. Nie spuszczał się też na ludzi, w kapocie szarej, w butach do kolan, podpasany rzemiennym pasem, z trzciną w ręku, szedł regularnie na targ sam, woły opatrywał i kupował, co ocenił i wyprobował. Rzeźnicy wszyscy byliby się za niego posiekać dali, bo dla nich był prawdziwą Opatrznością, dawał im kredyt, w uzyskiwaniu należności był wyrozumiały, z ludźmi łagodny i nie znał, co gniew lub niecierpliwość. Wiarę miał też u ludzi niezmierną, bo był poczciwości nieposzlakowanej. Ten spokój, który się malował na jego poczciwej twarzy, panował w sercu. Mimo znacznej majętności, którą wziął po ojcu, a w części sam się dorobił, obyczajów był skromnych, życie wiódł nader proste i można powiedzieć, że się czuł szczęśliwym. Żonę miał dobrą i gospodarną kobiecinę, trochę gadatliwą, żywą, opryskliwą, ale w gruncie najlepszego serca. Synek dziesięcioletni i dorosła córka Apolonia, poufale Połcia zwana, składali całą rodzinę. Życie obojga państwa płynęło jak najregularniej i bez wielkich wstrząśnień — i byłby może pan Sebastian nie znał nieprzyjemnych wzruszeń wcale, bo mu ich domowy byt nie dostarczał, gdyby nie sąsiedni dom Paskiewicza. Paskiewiczowie, krawcy z powołania, mieli sporą kamienicę, dosyć źle utrzymaną, obok, ale z ogromnym i pięknym ogrodem. Mówiono, że to był niegdyś pałacyk Ossolińskich, którzy w sąsiedztwie dawniej znaczne dobra posiadali. W istocie kamienica mimo zmian, jakim uległa, zachowała w sobie coś pałacowego. Front był okazały, między oknami ukazywały się na pół zbite armatury, w ogrodzie była jakby resztka fontanny, pyszna aleja lipowa i altana z lip starych. Wszystko to od lat kilkudziesięciu w najopłakańszym stanie zaniedbania zostawało z powodu, iż Paskiewicze nie mogli się podzielić na pięć głów tą posiadłością, żaden spłacić nie był w stanie współsukcesorów, kłócili się i rujnowali. Postanowili sprzedać je; panu Zwiniarskiemu myśl przypadła wielce do smaku, pierwszy raz w życiu zapalił się, projektując dwa domy połączyć, a nade wszystko stworzyć sobie ogród śliczny. Uśmiechało mu się to wielce. Przyszło do targów, zażądano dość wiele, bo półtorakroć. Sebastian się zgodził. Było sumy klasztornej na wiecznym procencie piątym pięćdziesiąt tysięcy, gdy przyszło się resztą dzielić na pięć głów, a głowy na pół– i ćwierćgłówki, okazało się, że niektórym z sukcesorów bardzo mało przypadło. Zaczęli podnosić cenę posiadłości, pan Sebastian się cofnął. Ale kto by temu uwierzył. Nadzieja, którą się bawił kilka tygodni, stracona nagle, zatruła mu jego spokój. W dodatku o kilka łokci ogrodu jeszcze mu proces wytoczono. O sprawę byłby nie dbał — ale już sobie poczciwy stary wymalował w wyobraźni swoją przyszłą rozległą, cienistą posiadłość, urządzenie altany, zasadzenie kwiatów, kamienne ławy i stoły, bramę piękną od ulicy, sypane żwirem białym ścieżynki, zieloną darń, owocowe drzewa itp., a teraz cały ten sen szczęśliwy wyrwano mu i rozproszono. Czuł on, że gdyby uległ podwyższeniu ceny, byłby narażony potem na rozliczne pretensje jeszcze, postanowił więc cofnąć się, cofnął, ale bolał. Chociaż spokojny jak dawniej, był smutny. W popołudniowej jakoś godzinie posłał po Tramińskiego, nie wychodził tego dnia, bo go nieco gardło bolało, zawiązaną miał też szyję grubą chustą i siedział w oknie zamyślony. Państwo Zwiniarscy zajmowali pierwsze piętro własnej kamienicy od frontu, tak jak rodzice niegdyś, i nic się tu w tym mieszkaniu od stu lat może nie zmieniło. Było ono bardzo czysto, porządnie utrzymane, ale zbytek i fantazja nie wkradły się tu jeszcze.— Piętro było jak dół sklepione, izby duże, okna głęboko w murze, tak że w każdej niszy parę krzeseł stanąć mogło — piece kaflowe polewane, stoły ciężkie, krzesła z wielkimi poręczami. Sprzęty gospodarskie i narzędzia pracy codziennej nie kryły się i nie wstydziły z sobą, tu i ówdzie krosna, skrzynie, kuchenne nawet naczynie spotkać było można. Nie przyjmowano tu gości, chyba swoich, nie myślano odegrywać komedii wielkiego tonu ani stosować się do obyczaju klas innych. Pani Sebastianowa, którą mąż żartobliwie czasem zwał Sebastianicką, była mała, okrągła jak on, żywa, wesoła i niezmiernie pracowita. Synek chodził do szkół i trzymano go surowo, z Polcią tylko matka, kochając ją może do zbytku, po— stąpiła nierozważnie. Zamiast ją wychować na gosposię i° żoną poczciwego mieszczanina, w prostocie obyczaju dawnego, powoli, sama nawet nie wiedząc jak, zrobiła z niej panienkę zupełnie domowi obcą i do niego nie przystającą. Połcia była utalentowana, uczyła się łatwo, miała twarzyczkę śliczniuchną, główkę otwartą, jakże jej nie było uczyć! kształcić i wypieścić to śliczne cacko. Ale gdy po świetnym ukończeniu pensji na miejscu i wyższych nauk w Warszawie, wróciła Polcia do domu — znalazło się, że jakoś z matką zrozumieć się nie mogły, były sobie jakby obce i Polcia w swoim domu była jak nie na swym świecie. Jest to pewnie jednym z największych nieszczęść na świecie, gdy z jakichkolwiek bądź powodów harmonia w rodzinie, złoty węzeł, co ją łączy, potarganym lub nawet tylko zwolnionym zostanie. Szczęściem dla Polci i dla matki — dziecię z kolebki wyniosło serce poczciwe, charakter łagodny i pobożność szczerą a głęboką. Nie umniejszyło to jej miłości dla mateczki, że ją znalazła, wróciwszy, dziwnie zacofaną, nieświadomą bardzo wielu rzeczy, mającą wyobrażenia fałszywe zupełnie i niekiedy śmieszne. Z pokorą dobrego dziecka wzięła się Polcia do łagodnego nauczycielstwa i nie niecierpliwiąc się, nie okazując swej wyższości; stała się dla matki źródłem światła. Ale niemniej biedne dziewczę musiało się czuć nie zrozumianym i osamotnionym w towarzystwie ludzi poczciwych wprawdzie, lecz zacofanych i nie umiejących nic nad to, co nauczyło życie. W takim otoczeniu bez skarg, bez zżymania, niecierpliwości, z uśmiechem i rezygnacją żyć i rosnąć, nie obawiając się przyszłości, mogła tylko tak szczęśliwie obdarzona istota, jaką była Polcia. Nadto jest może fenomenalnych w powieściach postaci, ale i życie, gdy mu się z bliska przypatrzym, gdy zajrzym w jego głębie ma ich wiele. Do nich młode to dziewczę zaliczyć należało. Był to fenomen jasny i pocieszający, a w domu świeciła ona gwiazdą i była ukochana przez wszystkich. Nie mówiąc już o matce, której miłość dochodziła do bałwochwalstwa, ani o ojcu, który w Polcię wierzył jak w wyrocznię, cały dom i wszyscy znajomi się nią zachwycali. Nic to ją wszakże nie psuło, była skromną a cichą, uśmiechającą! się i łagodną. Ale smutek powlekał jej lice, żyła bowiem, gdy jej zabrakło tego życia duszy, którego w domu nie miała i gdzie ją tylko uczuciem karmiono — żyła książkami. Wybór ich miała sobie samej zostawiony i choć umysł zbrojnym był przeciwko złemu… nie było w nim może dość siły, aby wszystkie sprzeczności spotykane pogodzić mogła… W życiu czynnym nieustannie się nam przedstawia tysiąc zagadek nierozwikłanych kontrastami; w książkach, które są odbiciem, często mimowolnym a niezupełnym, żywota, gdzie sprzeczności, jako jeden z procesów sztuki, umyślnie się uwydatniają, kontrastów więcej jeszcze i ostrzej występuje przeciw sobie. Umysł w nich się gubi i chwilami zwątpić musi o sobie. Stan duszy Polci, jej smutek właśnie pochodził z jej osamotnienia z książkami. Żywego towarzystwa, ‘widoku na czynne życie zbywało, niewiele dalej oczy jej sięgały nad uliczkę i drogę do kościoła lub ogrodu. Jakkolwiek Zwiniarski był bardzo majętnym człowiekiem, stosunków nie miał i nie szukał, tylko ze swoimi… kółko jego znajomości było nader ograniczone. Towarzystwo, które by Polci przystać mogło i było dla niej pożądanym, oddzielone od niej względami wielu i trybem życia stawało się niedostępnym. Nawet koleżanki z pensji, należące do rodzin, które weszły już w inne sfery, ledwie ją z daleka witały i pobieżnie, spotkawszy, przemówiły słów kilka. Tu znowu trzeba było tak dobrego serca i takiej skromności, jaką miało dziewczę, aby się ani zżymać na ostracyzm, co ją wydzielał i odosobniał. Mówiła sobie spokojnie, że to ją od wielu przykrych zawodów i bolesnych dla rodziców, a ambarasujących dla niej samej, położeń ratuje. I uśmiechała się bez żalu w sercu, wracając do matki uścisku i do książek. Polcia odebrała była wychowanie tak świetne i tak ono szczęśliwie do niej przystało, mówiąc po prostu —. iż mogłaby była jeśli nie w najświetniejszym towarzystwie zajaśnieć — bo tego jej skromny bronił charakter — to przynajmniej wszędzie znaleźć się na swoim miejscu. Umiała dobrze kilka języków, była doskonałą muzyczką, a nałóg czytania i potrzeba aż nadto daleko zaprowadziły ją w naukach. Poczciwa matka, wziąwszy się w boki, nieraz posłuchawszy Polci, mówiła sobie odchodząc po cichu: Jestem jak kura, co wysiedziała kaczęta, patrzę z brzegu, jak pływają, ale z nimi płynąć nie mogę. I śmiała się dobrodusznie z tej biedy, z której wszakże była szczęśliwą. . Tego wieczora pan Sebastian, znudzony bólem gardła, siedział w oknie podparty na ręku — czekał na Tramińskiego i wzdychał. Przez pokój, w którym się robiło ciemnawo, niekiedy przesuwała się jejmość, stawała na chwilę przed mężem, pytała troskliwie, czy mu czego nie potrzeba, czyby po doktora nie posłać, czyby jajko nie ubić, czyby synapizmów nie położyć, a odbierając tylko półsłówkiem odpowiedzi przeczące, szła dalej. Polcia w drugim pokoju grała na fortepianie; ale z oka nie spuszczała ojca. Tramiński się spóźniał. Na ostatek biedaczysko, zasapany, jak zawsze odziany licho, zawstydzony niedostateczną toaletą, dla której może umyślnie wybierał godzinę zmroku — wsunął się z nieodstępnymi papierami pod pachą. Sebastian wstał na jego spotkanie. Polcia przestała grać, zafrasowany Tramiński, rzuciwszy okiem po pokojach, zbliżył się do gospodarza. — Spóźniłeś mi się — rzekł Sebastian. — Ale, na uczciwość, miałem robotę — nie mogłem, przepraszam, czy jest co pilnego? — Nie, nie ma nic, tylko mi oto gardło spuchło — odezwał się gospodarz — nie mogę wyjść, chciałem pogadać. Tramiński się rozśmiał, ruszając ramionami, i pocałował go, ściskając oburącz. — A toś dobry, mój dobrodzieju, mnie sobie na gawędę zawołałeś? Człowiecze, od tylu lat mnie znasz, wiesz, że próżnować mnie nie wolno, weźże sobie kogo innego, co jak waszeć może siedzieć z założonymi rękami. — Ale ba, kiedy mi kto inny nie do smaku. — Pochlebco ty jakiś — zawołał Tramiński — co ci ze mnie starego? Ja już i gadać się oduczyłem pisząc. — No! no! szara godzina, szkody ci nie zrobię, możesz ją staremu przyjacielowi darować. — Polciu, moje kochanie — dodał Sebastian — każ nam przynieść piwa. Polcia przybiegła żywo. Tramiński, skuliwszy się jeszcze bardziej przed nią ze wstydu za ubranie, pokłonił się jej pokornie. — Jak to? — odezwała się — tatko w zapaleniu gardła będzie piwo pił? — W jakim zapaleniu? u ciebie się w głowie pali! Mnie po prostu sobie boli gardło, a na to kufel piwa przecie zaszkodzić nie może… Pocałował ją w czoło. — Każ dać dwa kufle bawara, ale jak najlepszego. Tramińskiego wiesz, jak kocham, dałbym mu wina, ale on go nie lubi ani ja. — Tatku, ale ty nie pij! — Ale dajże mi pokój, już przecie nie taka jestem panienka jak ty, ale stary rzeźnik. Każ dawać bawara i słuchaj ojca rozkazu, choć jesteś od niego rozumniejsza. — Pani moja!— zawołał Tramiński — ja z panem Sebastianem gotów jestem pić rumianek. Zaczęli się śmiać, ale bawara podano i Sebastian, któremu w gardle paliło, nie wahał się nim ochłodzić. — No — rzekł zasiadając w oknie z Tramińskim — co słychać? — Dopieroś mnie zagadnął. — Cóż ty chcesz, żebym ja słyszał oprócz szelestu przewracanych kart? — Jeśli nic nowego nie wiesz, to skomponuj. — Dalipan, panie Sebastianie, ty dziś ode mnie dzikich rzeczy wymagasz. — Bom chory i zły. — Ty? zły? a to coś nowego. — Zły, jak mnie widzisz, zły na Paskiewiczów. Nie chcą sprzedać i nie chcą. — Nie chcą? — Sprzedaliby, ale już mówią o stu siedemdziesięciu. — Nie możesz dać? — Wstydzę się, umowa była. — Warto czy nie? — Kto go tam wie, co dom w mieście wart, gdy nie wiadomo nigdy, co samo miasto warto? Jutro może się co zmienić i to, co dziś sto warto, spadnie do dwudziestu. — Już nie wiem, co ci radzić! — westchnął Tramiński — ale ba! — wykrzyknął nagle, aż się pan Sebastian zadziwił — ale ba! mam dla waszeci nowinę i nic nie gadam. — Widzisz, jakiś niepoczciwy! — Alem wierutnie zapomniał — dodał kancelista. — Mój Boże, jak to my jesteśmy względem ludzi niesprawiedliwi, biję się w piersi, ja, ja, zgrzeszyłem okrutnie — mea culpa. Wystaw sobie, wszak to ja na tego mecenasa Szkalmierskiego com nie wygadywał — a co nie myślałem! Tak mi ta jego krescytywa w oczy kłuła, żem sam goły. Ale bo tak — dodał widząc, że pan Sebastian ramionami rusza — niesłuszniem go posądzał o dumę; o, o wszystko złe. — A cóż? okazało się, że święty człowiek. — Święty! ba! nie ma świętych na ziemi, a przynajmniej ich mało — ale to uczciwy człowiek i ma serce. A i to coś znaczy. — No — no, ale jakżeś się o tym przekonał? Tramiński z największymi szczegółami począł opowiadać swe spotkanie, rozmowę, przyjęcie, uprzejmość, serdeczność, której doznał. Pan Sebastian słuchał, należał on też do tego rodzaju ludzi, którzy niechętnie posądzają drugich o fałsz i chytrość, a woleliby ich uczciwymi sądzić, zdanie przy tym Tramińskiego było u niego wielkiej wagi, nie zaprzeczył więc bynajmniej, ale się zdumiał. — Proszę, proszę — odezwał się — jakże mnie to cieszy. Ja, prawdę rzekłszy, tak znowu bardzo o nim źle nie sądziłem nigdy, a że zdatny, to zdatny, głowa porządna, co się zowie. — Ale wystaw sobie, o czym się między nami zgadało przy śniadaniu — dodał stary — o tobie, — O mnie! a to jak? — Ale bo zdaje mi się, słyszał coś o projektowanym kupnie kamienicy Paskiewiczowskiej. Stąd o tym, że u ciebie leżących jest z półtorakroć. Pan Sebastian się uśmiechnął skromnie, ale ten uśmiech milczący wart był jeszcze z jakich pięćdziesiąt tysięcy wyżej nad taksę. — Cóż on na to? co on na to? — zapytał, biorąc się do kufla, w którym już nic nie było. — Ba! powiada, jak to ci ludzie nie umieją pieniędzy używać. I toto leży w kuferku, a nie robi nic, gdy, dobrze obrócone, dałoby piętnaście może procentów bez narażenia kapitału. Potem mi zaczął opowiadać, jak on to dla swoich znajomych i przyjaciół, dla Simsona, dla Bartkowskiego, ich kapitalikami robi. . — Cóż to? czy umizga się do moich pieniędzy? — Ale gdzie zaś! powiada, że gdyby tylko chciał, miałby ich więcej, niż potrzeba, on to tylko dla dobrych przyjaciół robi. Tłumaczył mi nawet tę manipulację. Szlachcic kończy korzystnie interes, trzeba na gwałt grosza, zarabia pięćdziesiąt, gotów bez uszczerbku dać dziesięć i więcej. Miarkujesz, jak się tak parę razy w rok obróci. — A zapewne — rzekł Sebastian — ale, ale to się tam trzeba z nimi znać. Ja, wiesz to dobrze, na wielkie zyski nie poluję. Dla tych dwojga dzieci, co ich mam, starczy tego, co jest. Kamienicę i mój handel przekażę Jurasiowi, a Polci pod poduszkę jak dam półtorabroć, będzie dosyć. — O mój Boże — zawołał Tramiński — pannie Apolonii i bez tego by na świecie znalazły się partie świetne. — Może, ale z tym — rzekł żartobliwie pan Sebastian — jeszcze bezpieczniej. Wszakże zamyślił się pan Zwiniarski widocznie nad tymi dwunastu czy piętnastu procentami. — Proszę ciebie — rzekł — otóż to jak oni robią majątki. Taki Szkalmierski, dajmy na to, gdy szlachcicowi pilno, może dostać za pięć, a da mu na dziesięć i jeszcze podziękują. . — — A! no, i toć przecie handel — dobroduszny odpowiedział Tramiński — musi pieniędzy szukać, dostać, kłopotać się i powinien zarobić. — Zapewne, zapewne — mruczał gospodarz, wciąż pochylając próżny kufel, a nie śmiejąc dopomnieć się już o drugi — ale tych dwanaście, piętnaście nie wyłazi mi z głowy. Wiesz asan, że na innym handlu i z wielką ryzyka trudno więcej zrobić. A tu gładziuteńko. — On tak mówi. — A juściż, po cóż by kłamał, pieniędzy, jak sam powiada, nie potrzebuje. — Mówi, że się opędzić nie może. — To cały sekret jego krescytywy — dodał pan Sebastian. — Ze szlachtą ma stosunki. Szlachta bywa goła, o! bywa goła, frymarczy majątkami, robią się wielkie interesa, a przy każdym, gdy się coś upiecze… Tramiński potakiwał. — Po prostu handel. Sebastian się zamyślał. — A jakże się też o mnie odzywał? czy z przekąsem? — Uchowaj Boże. — Bo to my się znamy i nie znamy. W domu u mnie nie był nigdy. I bałbym się go, do kata — dodał ciszej — bo to ładny chłopak i szykowny, a i Połcia niczego. Tu uderzył się w usta śmiejąc i spojrzał w stronę, gdzie córka w drugim pokoju siedziała. — Wyobraźże sobie jeszcze co — rzekł Tramiński — zaprosił mnie formalnie, żebym u niego rankami bywał na gawędce. — No! no! no! no! — zawołał Sebastian — toście się poprzyjaźnili. — Proszęż cię, jaki by on mógł mieć w tym interes, gdyby nie poczciwe serce? — Oczewiście. Ale — cóż słychać o prezesie, o prezesównie, bo chodziły wieści, że się o nią starał. — Nic nie wiem, to pewna, że gdyby i tak było, posądzać się go nie godzi o interesowność, bo prezes ostatkami goni i w bardzo jest złych interesach. — Masz tobie! — przerwał Sebastian — dosyć że oni chyba wszyscy pobankrutują! Prezes? skądże ty to wiesz? — Z przypadku. Kazano mi wyciąg zrobić z ksiąg hipotecznych, widać dla sądu czy nie wiem, dla kogo, ale z dyspozycji notariusza, zrobiłem go. Majątek oszacowany na przeszło milion, a z towarzystwem jest na nim ciężarów dziewięćkroć. Terazże, jeśli ludziom wierzyć, są długi poza hipoteką i ileż mu zostanie? — Prezes! proszę was! wszak to byli niedawno jedni z najzamożniejszych u nas. Tramiński ruszył ramionami i oba westchnęli. — Polciu! — zawołał pan Sebastian do córki — miej litość, jeśli nie nade mną, to nad poczciwym Tramiński. Każ dać drugi kufelek! mnie ten pierwszy tak pomógł na gardło, ale już nie upominam się, tylko dla niego. Panna Apolonia uśmiechnęła się do ojca i przyniesiono jeszcze dwa kufelki. Mecenas zamknięty był w swoim gabinecie, a że miał wyjątkowo ważną pracę i potrzebował się rozmyśleć, jak sobie postąpić z prezesem, aby go zmusić do wyznania prawdy bez gniewu i do przyjęcia postawić się mających warunków — rozkazał służącemu, aby do niego nikogo nie wpuszczał. Chodził upajając się swym położeniem, nieco dumny nim, prawie pewien, że mu się powieść musi, że prezes, mając nóż na gardle, na wszystko się zgodzi, wyda pannę Albinę i on, co niedawno!!! uśmiechał się tryumfująco w lustrach do swej szczęśliwej fizjognomii, nad którą błoga świeciła gwiazda. Szło tylko o to, jak zacząć, jak zedrzeć szydersko–dobroduszną ową maskę z prezesa, który podawał się za kapitalistę i spekulanta, a był nad przepaścią bankructwa. Ale od czegóż ten talent słowa? to cieniowanie umiejętne, w którym celował Szkalmierski, w którym też pokładał nadzieję, że powolnie doprowadzi w rozmowie starego do wyznania grzechów i poddania się dosyć ciężkim, ale zapewniającym mu spokój i wybawienie warunkom… Gdy tak marzył, za drzwiami w przedpokoju dał się słyszeć hałas, sprzeczka, łajanie, wkrótce potem skandaliczne szamotanie się, drzwi otwarły się nagle i rozogniony, czerwony jak rak wpadł Jacek służący krzycząc: — Proszę pana! proszę pana, pan Simson mnie pchnął i wyłajał, pan Simson. Zza Jacka ukazała się w tej chwili figura poważna starego Żyda w dawnym stroju, z siwą brodą, który, z najwyższą pogardą, dumą i oburzeniem popchnąwszy sługę, wszedł do pokoju, nie pytając. Lice mecenasa, którego rozkazu nie poszanowano i który się czuł obrażony takim postępowaniem pana Simsona, zapłonęło gniewem. — Ja w istocie zakazałem wpuszczać kogokolwiek bądź, i proszę mi dać spokój, bo mam pracę. Jacek! Ale Simson tak mało zważał na pana, jak na sługę, odwrócił się groźno, popchnął Jacka, zamknął drzwi i na klucz je zatrzasnął; potem drżący, choć usiłując się pohamować, stanął w całym swym majestacie, spoglądając śmiało w oczy mecenasowi. Podniósł rękę. — Co to ja u ciebie będę przedpokoje wycierał? będę czekał, aż mnie jasny pan przypuścić raczy do swoich obliczów!! mnie! — uderzył się ręką w piersi, cały jeszcze trzęsąc od gniewu, oczyma szukał siedzenia i padł na pierwszy fotel, ocierając pot z czoła. — Panie Simson, takie postępowanie! Ja tego nie zniosę! — krzyknął mecenas. — No! no! — rzekł Żyd powoli przychodząc do siebie — nie myśl, żebym ja się ciebie zląkł, i nie żartuj, pamiętaj, kim jesteś, czym byłeś i czym być możesz jeszcze. — Cóż to, groźby? w moim domu? — W twoim domu!! a waj! — szydersko odezwał się Simson — w twoim domu, albo ty masz dom? przypomnij sobie, kto ci pierwszy podał rękę, kto cię dźwignął — kto cię stworzył!! — zawołał głos podnosząc —tak! stworzył! Ja ciebie stworzyłem z gliny, z błota, ja jestem twoim Panem Bogiem, przeciwko któremu ty się buntujesz. Gdyby nie ja, nosiłbyś jeszcze papiery za dependentem i marłbyś głodem. Nie zapomnij, że mnie winieneś wszystko. Mecenas zaczerwieniał, zapienił się, podniósł pięści do góry. — Panie Simson, jeślim ci co winien, tom odsłużył. Kazałeś sobie dobrze płacić za swe dobrodziejstwa, dziś od dawna między nami kwita. Simson się rozśmiał szydersko. — Niech i tak będzie, byle była kwita, płać weksle, oddaj do grosza, a potem zobaczymy, jak daleko zajdziesz beze mnie i bez nas. Ja bez twego rozumu obejdę się łatwo, bo sobie inny kupię, a ty bez mojej kieszeni? — Może też i ja znajdę inną — zawołał mecenas łagodniejąc powoli. — No dobrze, rachunki zróbmy i płać. Spojrzał na niego. Mecenas stał blady, zmieszany; Żyd splunął pogardliwie. — Myślisz, że ja nie wiem — odezwał się z dumą i pewnością siebie — co ty masz? że nie policzyłbym co do grosza twoich długów i kasy próżnej? że mi tajno, na co i jak to poszło? do czego zmierzasz i w co ufasz. Dziś, jak przed laty, mógłbym cię zgnieść jak ten proch pod nogą. Uderzył o posadzkę i dodał z gorzkim uśmiechem: — Ze mną nie graj komedii — ze mną mów inaczej, bo ci wprędce wybije ostatnia godzina, a gdy zaczniesz padać, prędzej polecisz w przepaść, niż ź niej wylazłeś. Mecenas był już całkiem, zmieniony, ale myślał, jak wynijść z tej łaźni, a dumy reszta wstrzymywała go od przeprosin. . — Ja tu jestem pan, nie ty — mówił dalej Żyd, rzucając na niego oczyma przeszywającymi — gdybym odebrał moje, nie zostałoby ci koszuli na grzbiecie do wyjścia. Cieszyłem się tobą jak dziełem rąk moich, myślałem, że z ciebie zrobię człowieka, a wyhodowałem… Wstrzymał wyraz na języku. — Panie Simson — przerwał mecenas — tego już nadto. — Tak, nadto i temu musi być koniec — rzekł Żyd — wszystko, co u was mam, muszę odebrać i między nami skończono. Jestem ludzki, nie zgubię cię, ale nie chcę mieć do czynienia z tobą, moje weksle trzeba popłacić, przyszlę tu Herszka, licytować was nie będę, ułożę się o terminy, ale żadnego nie przedłużę ani na dwie sekundy. Między nami koniec. Ale nim pójdę, bo moja noga więcej tego progu nie przestąpi, ja tobie powiem, panie Jasieńku, prawdę. Słuchaj, ty źle skończysz, ty źle skończysz! Mówiłem tobie ze sto razy, rozum siedzi w chlebie z solą i cebulą, a nie w pieczonej gęsi, bądź oszczędny i skromny i nie łżyj przed światem. Głupców okłamiesz, rozumnych nigdy. Mówiłem tobie: bądź uczciwy, bo uczciwość to kapitał, a ty wziąłeś tylko chałat uczciwości, pod spodem chowając szelmostwo. Wiatr powieje i ludzie zobaczą, co pod spodem. Okpiwać długo nie można. Ty ufasz w swój rozum, otóż ja tobie powiem, że nie masz go, zobaczysz. To mówiąc, Żyd wstał, pochwycił kapelusz z ziemi i zabierał się do wyjścia. Szkalmierski zmiarkował, że z nim żartować nie można i położenie jest groźne, zbliżył się do niego powoli i pokorniej: — Panie Simson, karzesz mnie za głupiego sługę, zreflektujże się, co ja ci przewiniłem, w moim własnym domu uczyniłeś mnie pośmiewiskiem ludzi. Wypadek ten się rozgłosi, będą prawić po mieście androny i cóżem ci ja winien? — No! no! teraz gadasz inaczej! ale to, co się stało we drzwiach to była ostatnia kropla, którą się naczynie wylało, policz swoje grzechy. Ja dawno patrzę na ciebie i dawno sobie życzyłem skończyć z wami, godzina wybiła, bądź mi zdrów, panie mecenasie, szczęścia u prezesa!! Uśmiechał się stary, ruszając ramionami. — Panie Simson, na miłego Boga, wyłaję Jacka, odprawię go, jeśli ci to może uczynić satysfakcją. — Dobrze — rzekł Żyd — a ja jego przyjmę, żeby ciebie do mnie nie puścił!! — No, ale mówmyż po ludzku, ja nie przeczę, żem waćpanu winien wiele. — Wszystko — popraiwił Żyd. — Juściż i moje zdolności. — Aj! aj! wiele takich zdolności chodzi, świecąc łokciami po ulicy? — pogardliwie odparł Simson. — Słuchaj, ja jestem Żyd, wyście przywykli sądzić nas, że nie mamy serca, ale my mamy serce na jednej stronie, a na drugiej rozum. Gdybyśmy my mieli tylko serce, pognietlibyście nas do tej pory i wdeptali w ziemię. Czy ty wiesz, że ja ciebie, ciebie — kochałem jak dzieło rąk moich, że ja się cieszyłem tobą, czy ty wiesz, że ja dla nikogo obcego nie zrobiłem nigdy tyle, co dla ciebie, a za to ty mnie — starcowi, dobroczyńcy swemu każesz stać pode drzwiami z lokajami? — Ale panie Simson, któż wiedział, że pan przyjdziesz? lokaj miał rozkaz ogólny i spełnił go. Simson machnął ręką. — A jakeś mnie przyjął? tłumacząc lokaja i chcąc mnie wypchnąć. — To się panu zdawało. — Mnie? mnie się nigdy nie zdaje — wam się zdaje i to, i owo — my widzimy, co jest. A zresztą próżne to gadanie — między nami rozbrat. Hersz przyjdzie do obrachunków. — Ale ja przecie w godzinie zapłacić wam nie mogę, ja potrzebuję na to czasu. — Będziesz waćpan mieć czas i nie zapłacisz, a waj! nawet gdybyś był tak szczęśliwy i ożenił się z prezesówną, i nabrał szlacheckich długów na kark. Stary głową pokiwał. — Tobie się zawróciła głowa, ty myślisz, że jak siędziesz na wielkim szmacie ziemi, zostaniesz wielkim panem, a ja tobie mówię, gubisz się. Ty nie wierzysz w nic, ani nawet w to dziesięcioro przykazania, które są i dla was, i dla nas, i dla całego świata dane przez Boga. Ty się śmiejesz z tego, co powiedziano, szanuj ojca i matkę, a myślisz, że za to kary nie będzie i wyprzesz się matki dlatego, że nędzna, brata dlatego, że bosy, familii dlatego, że mieszczańska. Otóż ja tobie powiadam, stary, siwy i stojący nad grobem, ty zginiesz. A jak nikt się nie chwyta za szaty tego, co w przepaść leci, tak ja z tobą nic do czynienia mieć nie chcę. Starzec wstrząsnął suknią jakby nic z domu tego, nawet pyłu jego, wynieść nie chciał. Szkalmierski, od czasu jak Żyd mu wspomniał matkę, pobladł jak ściana, usta nawet straciły barwę, spuścił oczy. — Cichoż, panie Simson — na miłość Boga cicho! co waćpan pleciesz. — Cicho?? ty myślisz, niewierny, że takie rzeczy można skryć? że w cichości to przejdzie i minię, a ja ci powiadam: gdybyś je zakopał w grób i przysypał ziemią, i przywalił kamieniem, to zemsta Boża każe mówić głazom i jęczeć ziemi. I znowu potrząsnął szatami. Żyd, idąc ku drzwiom, mecenas pochwycił go za rękę, usiłując powstrzymać, ale Simson milcząco, pogardliwie odwrócił ku niemu oczy groźne i wziął za klamkę. — Nie będę się tłumaczył — rzekł drżącym głosem Szkalmierski — rzeczy nie tak stoją, jak panu powiedziano, to fałsz i potwarz. Zresztą to mojego sumienia sprawa. Zostawcie to mnie. Ale za cóż mnie chcecie prześladować, mścić się?… to się nie godzi. — Mścić się! — zawołał Simson — gdybym ja chciał zemścić się — to do jutra by ciebie nie stało. Nie za mnie, za nią, za wszystkich, pomści się Pan Bóg, ja! ja nie potrzebuję nawet ręki podnosić. Śmiejesz się — dla ciebie nie ma Boga i sprawiedliwości — ale je ujrzysz nad sobą, gdy już odwrócić ich nie czas będzie. — Panie Simson — powtórzył mecenas — to są niesłychane rzeczy, pan jesteś rozogniony, rozgniewany, pan postępujesz sobie ze mną — na to nie ma wyrazów, miarkuj się pan. Simson obrócił klucz w zamku, nie odpowiedział nic, w progu nałożył sobolową czapkę na głowę i majestatyczny, poważny, milczący, powoli wyszedł z domu. Gdy się za nim drzwi zamknęły, mecenas stał długo jak przybity, nie żeby przypomnienie Boga, sprawiedliwości, kary, przemówiło do jego serca — ale już rachował następstwa gniewu nieprzebłaganego Simsona, a im dłużej nad tym myślał, tym straszniej malowało mu się jego położenie. Prawdę rzekłszy, groźba sama była dlań ruiną, dość było, ażeby Żyd upomniał się o należność — a mecenas niepowrotnie był zgubionym. W chwili tej nawet nie znajdował na przebłaganie środków, żadna idea mu się nie przedstawiała wśród tego zamętu, dreszcz zimny przebiega po plecach; Szczęściem może wszedł Żłobek z papierami, nie wiedząc nic o zaszłej scenie lub udając, że nic nie wie, i odciągnął Szkalmierskiego od czarnych myśli. Spojrzawszy wszakże na twarz pryncypała, znalazł ją tak dziwnie zmienioną, iż spytał go, czyby chorym nie był. — Nie, alem się zburzył — rzekł, przychodząc do siebie, Szkalmierski — miałem scenę z tym Simsonem za to, że go Jacek puścić nie chciał. Żyd się obraził, musieliśmy się posprzeczać, kłótnia, narobił mi wrzawy w domu, scena, mógł kto usłyszeć. — Nikt nie słyszał, ja, domyśliwszy się nieco, odprawiłem Jacka i sam przez cały czas pilnowałem przedpokoju, niech pan będzie spokojnym. Mecenas podał mu rękę drżącą, potem potarł czoło, był jeszcze pod wrażeniem groźb Simsona, potrzebował ochłonąć, oprzytomnieć. Zaczęli oba razem ze Żłobkiem przeglądać papiery prawne i to zajęcie, odciągając myśl, poskutkowało zbawiennie. Żłobek uważał jednak, iż po kilkakroć mecenas jakby nie rozumiał, o co chodziło, i dopiero z pewnym wysiłkiem chwytał ciąg spraw, które mu przedstawiano. Tak upłynęło dobre pół godziny, gdy do drzwi pukać zaczęto. Był to zapowiedziany Hersz, z pugilaresem pod pachą, złośliwie uśmiechnięty, młody chłopak z żywymi oczkami, ubrany po niemiecku, mówiący ślicznie kilką językami, ale stokroć straszniejszy nad swego pryncypała. Hersz był jego prawą ręką. Na widok przybywającego mecenas pośpieszył odprawić Żłobka, nie chcąc mieć świadka, szepnął mu, aby naglądał na przedpokój, a sam, prosiwszy go siedzieć, gdy drzwi się za odchodzącym zamknęły, ofiarował mu naprzód cygaro. Hersz cygaro przyjął, bo dobry Londres nigdy nie jest do odrzucenia, nawet gdy się w przykrym przychodzi interesie. Potem usiadł z wielką swobodą ruchów i począł: — Interes, który mnie do waćpana dobrodzieja sprowadza, jest mu już wiadomym, —przybywam z rozkazu mojego pryncypała, pana Joela Simsona, z instrukcją ścisłą, od której odstąpić nie mam prawa, pozostaje mi więc wypełnić ją z pośpiechem, jaki mi jest polecony. — Z pośpiechem? — spytał mecenas, usiłując się przed znanym przeciwnikiem okazać spokojnym. Mimo Woli jednak ręce mu drżały, a uśmiechnięty Hersz zdawał się nielitościwie upadłemu urągać swą wyszukaną grzecznością. — Pozwolisz pan, bym przystąpił do rzeczy — rzekł. — Proszę. — Rachunki nasze są w porządku — mówił Hersz, wyjmując pugilares i z niego papiery, które ułożył na kolanach. — Spodziewam się, że najmniejszej kwestii nie będzie. Może pan zechce kazać sobie podać książki? — Książki? po co? — przerwał mecenas — jestem pewnym rzetelności pana Simsona. Hersz szydersko się skłonił i uśmiechnął. — A należności moje pamiętam — dodał Szkalmierski. — Wszystkie one zresztą, oprócz dodatkowego rachunku procentów z ostatniego roku od stycznia do listopada, są już w prostych wekslach, wynoszących… — Wynoszących — powtórzył rumieniąc się Szkalmierski. — Rubli srebrnych dwanaście tysięcy pięćset sześćdziesiąt trzy, kopiejek piętnaście. — Dwanaście tysięcy! — mimowolnie zawołał mecenas — dwanaście tysięcy. — Tak jest — niewątpliwie, weksel pierwszy. — Nie potrzebujesz się pan fatygować, tak, tak — powtórzył mecenas — suma w istocie się zgadza. — Wszystkie weksle są wymagalne na 24 czerwca roku bieżącego, zatem ściśle biorąc dziś już, bo termin ten upłynął. — Ale niepodobna, aby pan Simson wymagał nagle, mówił mi, że będzie wyrozumiałym. — A panie — przerwał Hersz z ironicznym uśmiechem — to, co pan Simson mówi, rzecz święta, jego słowo nie ulega zmianie. Toteż rozkaz jego spełniając, mam honor oświadczyć panu dobrodziejowi naprzód, że pan Simson pierwszą wypłatę odracza mu do dnia 24 czerwca następnego roku. — A ta wypłata ma wynosić — raźniej oddychając, rzekł mecenas. — Część trzecią całej należności — to jest rubli… — Rozumiem. — Druga wypłata nastąpi w pół roku, trzeci termin w równym odstępie sześciu miesięcy. Jesteśmy w listopadzie, czasu więc zostaje panu dosyć. — A tak — rzekł mecenas — i spodziewam się. — My też spodziewamy się przy takiej względności pana Simsona na położenie pańskie, iż… należność w terminie otrzymamy. Pan Simson zarazem oświadczyć mi kazał, iż w razie nieuiszczenia się zostawuje sobie prawo natychmiastowego poszukiwania drogami sądowymi całkowitej swojej należności. Znając pana Simsona — dodał Hersz powoli — w którego domu miałem szczęście wychować się i winien jestem wszystko, ośmielam się przestrzec pana mecenasa, iż na żadną zwłokę, zmianę i folgę dalszą rachować nie można. Mecenas siedział milczący, szyderski wyraz twarzy posłańca mieszał go, usiłował okazać się śmiałym, pewnym siebie — ale niestety — był przekonanym, że Hersz doskonale wie jego położenie i że jego uwieść ani mu zaimponować nie potrafi. — Śmiałbym tylko za pośrednictwem pańskim prosić go o jedno — odezwał się na ostatek mecenas, chwytając rękę Hersza, który był nadskakująco grzeczny dla człowieka znienawidzonego, widząc go upadłym nareszcie i upokorzonym. — Zrobię, co tylko będę mógł. — Pań Simson ma niesłuszny żal do mnie, chwila . uniesienia z jego strony. — Daruje mi pan — przerwał Hersz — ja mego pryncypała bronić muszę, on się nigdy nie unosi. — No — to przypuśćmy winę moją, winę błahą, a podniesioną przez niego do niesłusznych rozmiarów. — Do niesłusznych — podchwycił znowu młody człowiek — ja nie mogę przyjąć tego wyrażenia. — Do przesadzonych. — Pan, Simson jest człowiekiem krwi zimnej. — Ale ja, niestety, może za gorącej — obruszył się naciśnięty do ostateczności mecenas — bądź co bądź, stało się to, czego najmocniej żałuję. Pan Simson, który mi tyle okazywał przyjaźni, jest dziś moim nieprzyjacielem. — Mylisz się pan — odparł Hersz. — Pan Simson nie ma nieprzyjaciół, ale od dzisiejszego dnia on pana nie zna. — Ale niechże cała ta rzecz zostanie między nami, miasto, pan wiesz, plotki, ludzie. Prosiłbym o to… — Możesz pan być pewnym, iż sprawa ta cała od nas nie wyjdzie nigdzie. Pan Simson jest człowiekiem interesów, a w interesach nie ma gniewu ani przyjaźni, są zobowiązania i pieniądze, termina i sądy. To mówiąc, wziął za kapelusz, ukłonił się z pięknym uśmiechem i na palcach, bardzo grzecznie, wyszedł. Mecenas otarł zimny pot z czoła, odetchnął — spodziewał się, prawdę rzekłszy, czegoś gorszego. Stary Żyd, nieubłagany, okazał się do pewnego stopnia wyrozumiałym i szlachetnym, dawał nieprzyjacielowi czas. W tej zwłoce myśl była zawarta, rodzaj wyzwania, które Szkalmierski doskonale zrozumiał, jakby słyszał z ust Simsona: Daję ci czas, masz rozum, probuj, czy się potrafisz z moich szpon wyrwać!! W największym niebezpieczeństwie, pod groźbą życia utraty człowiek, któremu dają zwłokę, zwykł liczyć na ocalenie, czas to Opatrzność, to coś niespodzianego, to traf, los, szczęście. Wszystko nic się zdaje, kto ma przed sobą zagadkową jeszcze przyszłość. Dodajmy młodość, talent, wiarę w siebie i w gwiazdę swoją. Nie dziw, że po półgodzinnych rozmysłach mecenas uczuł się orzeźwionym, ośmielonym, jakby się nic nie stało. Ale teraz należało wszystkich sił natężyć, aby z prezesem skończyć zwycięsko. Na majątek kredyt byłby łatwiejszy. Przyszłość więc, jak słońce zza chmur, znowu jasna i świetna wstawała przed jego oczyma, a z całej nieprzyjemnej sceny porannej tylko gniew do Simsona i utajona chęć pomszczenia) się nad nim została. Ale, jak na to, miał czas Szkalmierski do głębokiego obmyślenia planu. Ktokolwiek żył trochę dłużej na świecie, wie o tym dobrze, w jakie dziwne sprzeczności obfituje życie, dnie są czasem splecione szyderską losu dłonią z pstrocizn, jakich by powieściopisarz nie wymyślił. Trzeba było, żeby w godzinę może po ukończeniu tych groźnych układów, gdy mecenas wybierał się wychodzić na miasto, zagrzmiały jego wschody od wrzawliwego pochodu nader wesołego towarzystwa. Mówiliśmy już, jak gościnnym był pan Szkalmierski i dbałym o towarzyskie stosunki, nie dawano mu też spokoju, a on dobrym przyjaciołom ze wsi i miasta, złotej młodzieży, która go kochanym Jasieńkiem zwała, którą on miał prawo poufale Guciem, Miciem, Dolciem nazywać nawzajem — zawsze był gotów dotrzymać placu. Ludziom, co sami nie robią, w głowie nie postanie, aby ktoś koniecznie pracować musiał. Napadano często Jasieńka i tym razem, gdy już miał kapelusz na głowie, wpadła wesoła banda złożona z powracających ze śniadania Gucia, Micia i Dolcia. Wszyscy trzej chórem już śpiewali wchodząc na wschody, z trzaskiem prawie wyłamali drzwi i wpadli śmiejąc się a ściskając gospodarza. — Jak się masz! jak się masz, szczęśliwcze — zawołał podpiły Gucio — niech cię uściskam i zawczasu powinszuję. — No! przyznaj się — czy już po zaręczynach? — Co? gdzie? po jakich? — Ale przed nami się już nie zapieraj — przerwał Micio, który się mocno jąkał i dlatego właśnie lubił mówię dużo, szczególniej po kieliszku, bo mu się zdarwało, że tę wadę języka przezwycięży i złamie. — Nie wypie–pie–pieraj się. Wiadomo, że jeździłeś na wieś do pre–pr–prezesa, a raczej do pr–pr–só–wnej, a nikogo z nas nie pr–pr–prosił, tylko jegomości, i na świadków księcia i hrabiego. — Aha! wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi! .— dorzucił Dolcio filuternie. — Ale co wam się śni! ja jeszcze nie siedzę i nie wiem, czy kiedy siedzieć będę — rzekł Jasieńsko, udając dobry humor, chociaż był w jak najgorszym — nie mam wcale na myśli ożenienia! dajcie mi pokój. — Otóż ty nam daj pokój, pokój i wina — zawołał Micio — bo będziemy u ciebie grali i powiemy ci nowiny z Zakrzewka, niesłychane nowiny, które już po waszych zaręczynach stamtąd nadeszły. —Po jakich zaręczynach, daję słowo honoru… — A jeśli słowo honoru — przerwał Micio — to i lepiej — chociaż i to nie byłoby źle. Ty jesteś dobry chłopiec — dodał, całując go w czoło protekcjonalnie. — Nie, to tu my cię wyswatamy z jaką starą panną bogatą; młodości masz za dwoje, a bogata być musi, bo trzeba, żebyś mógł zawsze taki porządny i miły dom trzymać jak teraz. Bądź spokojny, my cię wyswatamy. Mecenas się jakoś smutnie uśmiechnął. .— Cóż za nowiny? — spytał. — A! to długo gadanie — odparł Gucio — ale ja ci opowiem wszystko — tylko siądziemy i zapijemy sprawę, bom, widzisz sam, spragniony, sucho mi w gardle. Szkalmierski zadzwonił. — Zaraz — zawołał — będzie wino. W duszy rad był się upić z desperacji i złości, żeby o Simsonie zapomnieć. — On dobry chłopiec! dobry chłopiec! — zawołali chórem przybyli, poczynając go na wszystkie strony całować. — Każ przynieść karty i wino. — Obiad zjecie u mnie! — dorzucił Jasieńko. — I ko–ko–kolacją — dodał Micio, rzucając kapelusz na podłogę. — Dawaj karty i stoliki! — krzyknął gospodarz na wchodzącego Jacka, który spoglądał ponuro na pana, nie mogąc jeszcze strawić ranniejszego popchnięcia Sim—sona. — Obiad będziemy jedli w domu. Wina!! Jacek kiwnął głową, ale nieznacznie ramionami ruszył. Młodzi panowie tymczasem popadali na kanapach i chórem nucić poczęli nie dosyć estetycznie piękną piosnkę, abyśmy ją powtarzać mieli ochotę. — Ależ nowiny? — podchwycił gospodarz. — Czekaj, nowina, no wina! wina, a potem nowina, nowina wielka, zdumiewająca, burząca! — rzekł śmiejąc się Gucio — ja mam głos, z powodu że Micio ma nabrzękły język, a Dolcio by w trzech słowach skończył i całą woń i smak plotce odebrał. Wniesiono wino. Gucio się rzucił na szklankę, wychylił i powoli począł. — Wiadomo ci, czym była ciocia Żabicka, baronowa Flora, jeśli się nie mylę, tak, Flora, ale przekwitła, biedna istota na respekcie, której prezes nie dotrzymał wiary, bo się z nią miał żenić i potem pedogrą się obronił. Miał się z nią żenić i ten, i ów, a ostatecznie nie chciał nikt, wszyscy znajdowali, że było za późno. Tymczasem — o losu zrządzenia, o dziwne fortuny przemiany!! Nikt nie pamiętał, że ciocia Żabicka miała ojca osiemdziesiątletniego skąpca, wprawdzie bardzo brudnego staruszka, ale który by Harpaganowi mógł dawać lekcje. Papa Żabicki — nie Żabicki, ale Wander — Munder czy jakoś podobnie, w towarzystwie drugiej swej córki, garbatej, ułomnej i jak on skąpej, żył zapomniany na prowincji, robiąc fortunę po groszu. — No, i umarł! — przerwał Jasieńko. — Umarł, zostawując garbatej i przekwitłej, dwom jedynym swym sukcesorkom dwa z górą miliony złotych w szkarpetkach, w garnuszkach, w starych butach, we flaszkach od wina itp. ale we złocie. Wiadomość o tym sztafetą przyszła do Zabrzewka, a że siostra za mąż iść nie myśli, Żabicka więc jest dziś najpierwszą partią na całą okolicę. Mecenas drgnął widocznie, zaczerwienił się. — Ale czyż podobna? — Tak jest i nie przesadzam nic — zawołał Gucio. — Prezesowi się już podobno marzy, że pedogra odejdzie i niejednemu jeszcze śni się podobnie, ale ciocia, ciocia dobry wybór zrobi, za to ręczę. A że wedle wszelkiego podobieństwa fortuna jej po najdłuższym życiu dostanie się pannie Albinie, i panna prezesówna więc jest en hausse, a tę jeśli się mecenas nie dopilnujesz, Mylski pochwyci. W istocie nowiny były nader wielkiej wagi, chociaż pochodziły z takiego źródła, że je sprawdzić należało. Mecenas, bądź co bądź, wygrywał na nich, należało tylko zmienić nieco plan, lecieć do Zakrzewka i postąpić tam wedle nastręczających się okoliczności. W najgorszym razie baronowa okazywała mu tyle współczucia! wydawała mu się nawet teraz wcale jeszcze ładną, miłą — a taką rozumną i dowcipną. Roztargniony, ale pełen nadziei i planów, mecenas siadł do gry z towarzyszami. Zabawa ciągnęła się do bardzo późna; opisywać jej nie widziemy potrzeby. Nie ma niewdzięczniejszego obrazu nad opis długo trwającej walki z losem i kartami, bo ostateczny wypadek stanowi cały jej interes. Podchmieleni goście grali żywo i niebacznie; Szkalmierski rozgorączkowany, niecierpliwy, stawił grubo, ale szło mu nadzwyczaj — nadzwyczaj szczęśliwie, jak nigdy. Tak szczęśliwie, że w końcu goście poczęli wytrzeźwieni spoglądać po sobie milcząco i chmurne przybierać oblicza. Podano wina dla rozjaśnienia ich — i po chwili gra znowu kwaśne sprowadziła humory. Szkalmierski w istocie miał dnia tego szalone, niepraktykowane, zdumiewające szczęście, co postawił, wygrywał. Podwajano naturalnie stawki, przegrywano sumy coraz większe. Gospodarz był widocznie pomieszany, po kilkakroć radził przestać, ale zmuszano go, aby dał rewanż, wygrawszy musiał być posłusznym i niechcący ograł wszystkich ostatecznie. Gotowe pieniądze, ile ich było, dawno się już do jego kieszeni przeniosły, grano dalej na kredę. — Wiesz co — zawołał w końcu Micio, ciskając kartami — gdybym się nie znał na grze lepiej od ciebie i nie wiedział, żeś z kościami poczciwy, mógłbym cię posądzić, Jasieńku Złoty! Ale gra ci sprzyja, do stu tysięcy, pobłażasz nam, nic nie pomaga, zgrani jesteśmy, niech cię wszyscy diabli porwą. Szkalmierski, gdy na ostatek dwaj trzeźwiejsi odeszli, a trzeci około północy zasnął — obliczył zysk tego wieczora na blisko trzy tysiące rubli, ale go to mniej obchodziło nad nowiny z Zakrzewka. Tu trzeba było niby o niczym nie wiedząc się zwijać i bić żelazo póki gorące. Głowa mu się paliła.. — Ożenię się z baronową! mniejsza o to — rzekł kładąc się — ma słabość do mnie, dwa miliony, jeśli nie przesadzają!! Nazajutrz zbudził się z bólem głowy, źle spał, nie wiedział, co z sobą zrobić, jak się obrócić, stan postępowania z prezesem był zburzony, należało myśleć o innym. Jechać do Zakrzewka? ale z czym, nie mając pieniędzy? Chodził po pokoju, gdy do drzwi zapukano, na progu ukazał się w swym stroju zwykłym oszarpany i biedny Tramiński z kapeluszem wytartym w ręku, wcale nie w porę. — Najmocniej przepraszam pana mecenasa dobrodzieja — rzekł z pokorą — nigdy bym się nie ośmielił korzystać z jego dobroci i dokuczać mu w godzinie pracy, ale przychodzę z cudzym, małym interesikiem. — W istocie jestem ogromnie zajęty — rzekł sucho Szkalmierski. — A! szkoda wielka, bo oto właśnie mój dobry łaskawca i przyjaciel, Zwiniarski Sebastian, życzył sobie widzieć się z mecenasem, a chory na gardło, sam tu przyjść nie może. — To mi Pan Bóg zsyła! — zawołał w duchu mecenas i oczy mu zabłysły — może potrafię dobrać się do jego kieszeni. — Głośno zaś dodał: — To nic, to nic — chociaż mam roboty dość, gotowym mu służyć. — Ale nie wiesz, panie Tramiński, co to za interes? — Nie — nie — to jest domyślam się — rzekł stary — pewnie by się chciał poradzić co do kupna kamienicy od Paskiewiczów, może co do procesu o ogród. Tramiński spoglądał bojaźliwie i poprawił siwych włosów resztę, które miał zwyczaj z tyłu zarzucać na wygładzoną łysinę, gdy włosy na złość uparcie mu spadały na kołnierz. — Kiedyż bym mógł służyć panu Sebastianowi? — spytał Szkalmierski. — Ale kiedy wola i łaska, teraz jeszcze i południa nie ma, może o dwunastej? ja bym go uprzedził?? — Bardzo dobrze, około dwunastej. Tramiński skłonił się, poszedł na palcach do drzwi, we drzwiach ukłonił się z uśmiechem powtórnie i bardzo ostrożnie, bez stukotu drzwi za sobą zamknął. Mecenas ręce zatarł. — No, to mi się już wyraźnie szczęści, ha! ‘zobaczysz, Żydzie, kto wyjdzie z tryumfem, a kto z łokciowym nosem. Jeszcze Szkalmierskiego licho nie wzięło! Tymczasem Tramiński z wielką nowiną biegł pod Byczą Głowę, zasapany, potrącając stragany po drodze, gubiąc papiery i dostając nieprzyjemnego kataru. Pan Sebastian siedział w oknie z szyją obwiązaną. Stary wpadł do niego jak bomba. — Będzie o dwunastej! o dwunastej! — To mówiąc i uśmiechając się, chciał cofać. — Jak to? uciekasz? — spytał rzeźnik. — Muszę, muszę do kancelarii, jużem się przypóźnił. — I znowu, poprawiwszy włosów, zniknął. Pan Sebastian czuł, że pierwszy raz w domu mając tak dostojną osobę, jak mecenas należało wystąpić, a przynajmniej zapobiec, aby gdzie sito lub serweta, garnek albo niecułka nie stała na drodze. — Jejmość! jejmościuniu — zawołał. — Sebastianiczko moja! chodź! gwałtu! a prędzej. Córka i matka przybiegły razem, sądząc, że się to tyczy sprawy gardłowej, ale pan Sebastian stał na nogach i miał minę uśmiechniętą a zdrową. — Jejmość moja, o dwunastej ma mnie odwiedzić mecenas Szkalmierski, po raz pierwszy. Panna Polcia zarumieniła się mocno, widywała tego pięknego młodego eleganta, którego sobie pokazywano z ciekawością w kościele, w ulicy i ogrodzie. — Na miłość Boga — dodał, składając ręce pan Sebastian — zróbcie mi tę łaskę i zrewidujcie sienie i pokoje, żeby gdzie co nieprzyzwoitego na drodze nie spotkał. — Ale cóż ma być nieprzyzwoitego — oburzona spytała p. Sebastianowa, — zlituj się. — To człek do elegancji nawykły, zmiłujcie się, garnki, sita, przetaki i niecułki pouprzątajcie, będzie się z nas śmiał. — A to niech się śmieje — odparła jejmość. — Ale mamciu — zawołała Polcia — i nie będzie się śmiał, i nie damy powodu. Gdzież tatko widział, żeby u nas było kiedy tak nieporządnie, wyjąwszy, gdy się pieką wielkanocne ciasta lub przyrządza wigilia. — I pył pościerać — rzekł rzeźnik — i… — Zostawże to nam babom, a siedź spokojnie, ja ci wstydu nie zrobię, zobaczysz — odezwała się sama jejmość, biorąc się w boki. — Zresztą, mój dobrodzieju, ja ci powiem jedną rzecz. — Powiedz, a dobrą — uśmiechem naprawiając swą niegrzeczność, rzekł pan Sebastian. — Oto, mój dobrodzieju — że ja dla nikogo, czy on pan, czy graf, czy książę, domu przewracać nie myślę. Mają oni swój obyczaj, mamy też my nasze, podług stawu grobla. — I jak Boga kocham masz jejmość słuszność — rzekł, całując żonę, pan Sebastian — ale swoją, drogą kurz na komodzie do obyczaju nie należy. — Gdzieżeś ty kurz u nas widział! — oburzyła się jejmość. — Już milczę! — zawołał rzeźnik. Polcia się śmiała, ale żwawo pobiegła jak najsurowszy uczynić przegląd przedpokoju, nawet wnijścia na wschodach — porwała serwetę, żeby pył pościerać sama, i zwinęła się tak, że o pół do dwunastej mieszkanie może aż nadto świątecznie wyglądało. — Otóż ja ci powiem, wbrew jegomości — odezwała się, przypatrując temu, pani Sebastianowa — że ja znowu nie chcę, aby to wyglądało, żeśmy na przybycie tego jegomości bardzo się sztyftowali. Trochę porozrzucać nie zawadzi, a że szlafroczka nie zrzucę i nowego czepka nie włożę, i Polci się stroić nie dam, to tak pewno, jak, że żyję. Pan Sebastian umilkł, jejmość miała swoje prawa i przy nich, choć z łagodnym uśmiechem, stać umiała. Strój jej zresztą, również jak Polci, która miała na sobie czarną jedwabną bluzkę z pąsową kokardą, był bardzo przyzwoity. Była zresztą tak ładniuchna, świeża i miła, że każdy ubiór przypadłby do jej wdzięcznej postaci i twarzyczki. Pan Sebastian tak dalece przyznał żonie słuszność W tym, iż zbytki przyboru nadałyby gościowi wagę zbyteczną, że sam szarej codziennej kapoty nie odmienił. Przygotowano tylko obyczajem polskim wódkę, przekąskę i kawał toruńskiego piernika, zdjąwszy z komody szlifowaną karalinkę i kieliszki, które od dawna spoczywały, tylko do reprezentacji służąc. Stary mieszczanin był zamyślony, widocznie się wahał i z planami jakimiś chodził w głowie. W kilka minut po wybiciu i wydzwonieniu południa drzwi się otworzyły, mecenas cicho i zręcznie wślizgnął się raczej, niżeli wszedł do pokoju, pan Sebastian pośpieszył przeciw niemu. Był dosyć wystrojony, w jasnych, świeżych rękawiczkach i z miną nader pańską, niezmiernie grzeczną. Ale oczy jego, niby obojętne, objęły natychmiast mieszkanie, ludzi, najdrobniejsze szczegóły, bo z nich pan Szkalmierski uczył się tej wielkiej sztuki przemawiania do każdego językiem stosownym. Znawca obyczaju znakomity, wyciągał wnioski z ubioru, z mieszkania, z ruchu każdego i nieznaczących drobnostek. Nic też bacznego jego wejrzenia nie uszło, choć na pozór zdało się, że nie patrzy i nie widzi. Ale tu owo troskliwe badanie zostało niespodzianie spotkane kontrastami, trudnymi do pogodzenia z sobą… mocno skomplikowanymi. Zobaczył przepyszny fortepian palisandrowy w salonie, kilka książek francuskich na komódce, a co najwięcej, ujrzał wśród tych niepozornych starych komnat i sprzętów Polcie, która miała postać i twarz jakby z innego świata. Dotąd mecenas zaledwie o istnieniu jej wiedział, nie mógł się ani domyślać pod dachem pana Sebastiana, człowieka bardzo prostego i mało ukształconego — takiego wytwornego kwiatka cywilizacji. To mu sprawiło roztargnienie jak nie rozwikłana zagadka. Piękność Polci wydała mu się w tym otoczeniu nadzwyczajną, promieniejącą. Ale nie było czasu ani pytać, ani się przypatrywać, panna Apolonia znikła, pani Sebastianowa ukazała się, przywitała i wyszła, zostali sam na sam z gospodarzem. — Bardzo panu mecenasowi jestem wdzięczny, żeś się do mnie fatygował. Bóg widzi — odezwał się rzeźnik — byłbym mu sam służył, ale choruję na gardło. Wskazał na obwiązaną] szyję. — Cóż pan rozkaże? — zapytał mecenas. — Oto krótko węzłowato — rzekł pierwszy — napytałem sobie trochę biedy. Zatargowałem dom sąsiedni u Paskiewiczów, drożą! mi się. Słyszałem, że pan masz wpływ na nich. Ja tam nie chcę z nich korzystać, Bóg widzi, ale znowu za co cmi mnie mają drzeć, kiedy ruina ta więcej nie warta nad to, co daję. — A panuż ona potrzebna koniecznie? — zapytał Szkalmierski. — Bo tak, wyżyć bez niej mogę, ale nabyć by nie szkodziło. Przyznam się ja panu, pieniądz, jaki się uciułało, trzymać w domu, nie jest dobrze. Jest tam trochę grosza… — Czyżbyś pan go ulokować nie mógł? — Jak? — spytał rzeźnik — toż nic łatwiejszego nad umieszczenie pieniędzy, ale się z nimi potem człek nie zobaczy i procesu jeszcze napyta. — Naturalnie, tu pewne ostrożności prawne i hipoteczne są nieuniknione, ale bądź co bądź pieniądz nawet korzystniej da się użyć niż na nabycie kamienicy, którą trzeba jeszcze restaurować, łożyć na nią, a ona potem może procentować nie będzie. — Ono to prawda, szanowny mecenasie, ale my mieszczanie… — Jeśliś pan chciał już mojej rady zasięgnąć— dodał Szkalmierski — mam obowiązek dać mu ją szczerą i dobrą. Nie napieraj się pan tej kamienicy, zostaw ją, rok, dwa, nie znajdą kupca i prosić ci się będą. — Tak, a jeśli mi mydlarz jaki albo garbarz się pod bok wsunie, komin mi, panie, na trzydzieści łokcie wymuruje nad głową, dymu, swędu i ognia naprowadzi. Mecenas się uśmiechnął. — Nie tak to powabne nabycie. — No, a cóż z pieniędzmi robić? — zapytał Sebastian wzdychając. — Jest to delikatna materia — wahając się, z bijącym sercem, począł mecenas — na pieniądze by się znalazła lokata, ale radzić… — Proszę radzić, proszę! — przerwał rzeźnik — przecież ja wiem, że pańska rada zdrowa, kiedy jej stary Simson i Bartkowski słuchają, a parni kapitały powierzają. Szkalmierski się uśmiechnął, szło mu jak po maśle, był już pewny tego, dziwił się szczęściu, pozostawało tylko rękę wyciągnąć. — Nie — rzekł — z Simsonem już nie mam interesów, stary mnie obraził, jest nadto wymagający. — No, panie, zwyczajnie Żyd! — dodał z uśmiechem rzeźnik. — Nie przeczę, że uczciwy… — Ale cóż byś pan radził? — dorzucił pan Sebastian. — Trafia się — powoli wycedził mecenas — że my prawnicy miewamy bardzo szczęśliwą zręczność umieszczania kapitałów, ale nie zawsze. Gdybyś sobie pan życzył tego, ofiarowałbym mu moje usługi. P. Sebastian pochwycił go za rękę. — I owszem — rzekł — i owszem, z miłą chęcią dam, dam, no! rozumie się, umówimy… — O warunkach teraz nie ma mowy — rzekł mecenas, kryjąc swą radość, aby nie wybuchła ustami, nie wytrysnęła oczyma — ale to główny, aby kapitał był każdego czasu i godziny na pogotowiu, bo u nas nie tylko godzina, ale kwadrans czasem stanowi… Sebastian wskazał okuty kufer, stojący w drugiej izbie pod ścianą, i uśmiechnął się, szepcząc mu do ucha: — Choćby dwakroć poszukawszy się znajdzie. Mecenas był w najsłodszym marzeniu, zdawało mu się, że śni, że wrota raju mu się otwierają. Mieć na zawołanie pieniądze znaczne, obracać nimi i w dodatku pokazać Simsonowi, że się bez niego obejdzie. Inna przy tym myśl wykłuła się w pełnej fantazji głowie prawnika; panna Apolonia była tak cudownie piękną, ojciec tak bogaty, dom tak skromny. Gdyby wszystkie inne rachuby i nadzieje zawiodły, czyżby nie mógł Schylić się tylko, sięgnąć i bez najmniejszej trudności rękę panny otrzymać. Teraz mu się to zdawało tak jakoś łatwym, jak wstęp do kufra pana Sebastiana. Czuł tak dobrze wyższość swoje, zdawało mu się, że jeszcze by uszczęśliwił skromną tę rodzinę, wynosząc Pocię, do godności pani mecenasowej. Wszystko to plątało mu się po głowie, gdy ciągnął dalej rozmowę z p. Sebastianem, którą nagle przerwało wniesienie śniadania przez służącą, widocznie ubraną ad hoc w świeżuteńki biały fartuszek. Razem z nim weszła pani Sebastianowa, a z drugich drzwi ukazała się Polcia, chcąca w razie potrzeby być na zawołanie matki. Panu Szkalmierskiemu zdało się może, iż ładne, dziewczę wyszło, aby mu się pokazać i zbliżyć do niego — był tego prawie pewnym — ale w istocie panna Apolonia miała instynkt dobry — elegancki, piękny, miły na pozór mecenas nie czynił na niej innego wrażenia nad jakąś obawę. Mówią wprawdzie, iż miłość często zaczyna się strachem, ale trwoga serca, jest też czasem przestrogą — której człowiek zrozumieć nie chce. O ile Szkalmierskiemu podobała się piękna córka gospodarza, o tyle ona im dłużej wpatrywała się w rysy, wypogodzone jak szklista lodu powierzchnia, pana mecenasa, czuła do nich wstręt jakiś. Serce jej mówiło — to kłamany człowiek, spokój, uśmiech, słowo, to fałsz, na którego dnie— ciemności. — Mowy o interesie nie było już, uprzejmy gospodarz starał się zabawić, przyjąć, ugościć po staropolsku, pan mecenas usiłował nawzajem okazać się ubawionym, ugoszczonym, nasyconym i niezmiernie wdzięcznym. Dla pani Sebastianowej był grzeczny i słodki i aż do obudzenia w niej, strachu chwalił wszystko. Rad był zawiązał rozmowę z panną Apolonią, ale do czego się tu było przyczepić i co pochwycić?. Jakichś kilka słów ogólnych głośniej przez nią powiedzianych do matki posłużyły mu ku temu — uśmiechnął się znowu, spojrzał oczyma pełnymi słodyczy, rzewności, tęsknoty i odezwał się pytaniem, dlaczego panny Apolonii nigdy nigdzie nie widać. Zdaje się, że w obu paniach obudził on uczucie jedno, gdyż matka nie dała córce odpowiedzieć nawet i sama się odezwała. — Moja Polcia umie się zająć w domu, muzykalna bardzo, czyta wiele i woli siedzieć z nami. — Ale bądź co bądź towarzystwa potrzeba. — Towarzystwo my swoje mamy — odparła, matka — a trudno napraszać się tym, co nas nie chcą, lub iść tam, gdzie byśmy my nie żądali. — Cóż to za szkoda trzymać w ukryciu taką ozdobę miasta, mogę powiedzieć — żywo zawołał mecenas, sądząc że ten oklepany frazes dla skromnych pań będzie jeszcze bardzo wystarczającym. W tej chwili ujrzał prawie szyderski uśmieszek na ustach Polci i zląkł się — czuł, że się jej musiał wydać pospolitym nadto ze swoim konceptem. Polcia ośmielona zbliżyła się. — Dziękuję panu za komplement — rzekła spokojnie — ale wiem, żem go winna grzeczności jego, nie sobie. Pan, co bywasz w towarzystwach tylu, wiesz dobrze, czego świat wymaga od tych, którzy są u niego w łaskach. Może mi właśnie zbywa na tych świetnych przymiotach. Mecenas się zarumienił; po dźwięku głosu, spokoju, powadze panny Apolonii domyślił się już w niej czego innego wcale, niż się spodziewał. Myślał, że znajdzie istotę próżną, znudzoną odosobnieniem. — Z pewnością — odpowiedział — nie zbywa pani na niczym, czego świat żądać może, prócz ochoty pokazania się na nim. — To prawda — rzekła dobrodusznie Polcia — nie żebym go sobie lekceważyła albo go miała za niedostępny dla siebie — ale — doprawdy, w moim świecie mi dobrze i żadnego nie żądam, a nawet ciekawą nie jestem. — To prawie nienaturalne w młodości pani. — Może być — mówiła Polcia — ale charaktery i usposobienia są różne, ja lubię dom i — spokój. — A! panie — odezwał się p. Sebastian, który już dłużej wytrzymać nie mógł — to jest istotnie perła, ale jak mówią o perłach, że ich gdzieś pono aż w morzu indyjskim szukać potrzeba, tak i ona by się — Bóg widzi, ukryć rada. Pocia się zarumieniła. — Tatko, nie mam w tym zasługi — zawołała — tak mi jest dobrze. Mecenas był zupełnie zbity z tropu, patrzył, czuł, że nie czyni wrażenia, że panna się nie miesza wcale; miał się prawie za obrażonego, sądził bowiem, że wywoła zachwyt, wyglądał na wirtuoza, który po kilku świetnych pasażach czeka oklasku a spotka milczenie. Na tym skończyły się odwiedziny mecenasa w domu p. Zwiniarskiego, gdyż do przeciągnienia bystrości nie znajdował. Sama przyzwoitość nie kazała być za pierwszym razem zbyt natrętnym i narzucającym się. Spojrzał na zegarek, powoli wciągnął rękawiczki, kilkakroć jeszcze wzrokiem starał się urzec piękną Polcie i nareszcie z wielkimi ceremoniami rodzinę pożegnał. P. Sebastian odprowadził go do progu. — A zatem — rzekł — jeśli się okazja trafi do ulokowania, to jest do obrotu pieniędzmi, masz mnie pan na zawołanie. Mecenas, podziękowawszy za zaufanie frazesem wielce skomplikowanym, wyszedł uszczęśliwiony. Powiedzielibyśmy: najszczęśliwszy, gdyby był wrażenie uczynił na pięknej córce gospodarza; instynkt mówił mu, że w tym mu się nie powiodło. Szkalmierski był jeszcze na wschodach, gdy p. Sebastian przybiegł do córki i żony. — A co? — spytał — prawda, że człowiek? — No cóż? fircyk — odpowiedziała żona — a z oczów, jak mi Pan Bóg miły, tak mu niedobrze patrzy. — Kobieto! chyba cię w rękę nie pocałował — odparł gruby śmiejąc się — ale mimo woli, że to już teraz nie w modzie. — Bredzisz! — zawołała obrażona jejmość — gdyby mnie nawet w nogi całował — to by mi się inaczej nie wydał. Polcia się uśmiechnęła. — Tatku — rzekła — mnie nie wypada i nie godzi się dawać zdania o ludziach, bo ich znam mało, ale na mnie uczynił wrażenie takie jak na matce. — Jakież? — zapytał ojciec. — Komedianta, który jest czym innym w głębi, a udaje przyzwoitego człowieka, nawet wcale nieźle. Ale w nim zawsze czuć aktora. Ojciec śmiejąc się pocałował ją w czoło. — No! no, jak go zobaczysz drugi raz, powiesz może co innego. Zaledwie, ocierając pot z czoła, powrócił do domu mecenas, gdy u drzwi jego gabinetu pokazał się Jacek i tego dnia pochmurny jeszcze. Cichuteńko przystąpiwszy do pana szepnął mu — że pani Mateuszowa czeka nań i widzieć się z nim potrzebuje. Sam sposób, w jaki o niej oznajmował, rozgniewał mecenasa, bo widać było, że ten głupi Jacek domyślał się czegoś lub wiedział o stosunkach, a przybycie matki w chwili świetnych marzeń przychodziło jak najnieszczęśliwiej. Zrazu, rozgniewany a bez serca człowiek, rzucił się, jakby chciał powiedzieć, że widzieć jej nie chce, ale myśl ta, że sługa wie, iż jest matką jego, wstrzymała. Nie wstydził się Boga — wstyd mu było sługi. Nie mówiąc nic, wybiegł tylko, rzucając drzwiami i szukając matki milczący. Staruszka drżąca, przyniósłszy Złotemu Jasieńkowi swemu przez siebie biednymi oczyma i słabymi rękami zrobione szkarpetki, stała z nimi u drzwi jak żebraczka, usiłując — byleby go widzieć mogła, byle posłyszeć — udać sługę i nędzarkę. Przestraszyła się go ujrzawszy, jak leciał wprost ku niej, rwąc włosy z zaciętymi usty. — Jak jejmość śmiesz — zawołał — leźć mi tu, kiedy wyraźnie zakazałem jej, żeby mi na progu jej noga nie postała. Jejmość mnie chcesz zgubić. — Ale Jasieńku mój — odpowiedziała cicho, wyciągając ręce ku niemu z błaganiem matka — uspokójże się, nikogo nie ma. Bóg widzi, ja nie mogłam wytrwać, ty nie przychodzisz. — Co to jest? nie mogę wytrzymać? — krzyknął mecenas — ja tego nie rozumiem. Jejmość to powinnaś wiedzieć, że co ja raz powiem, to nieodwołane. Chcesz mnie zgubić! ja mówię. Chcesz skompromitować, idź waćpani natychmiast. Jeśli czego potrzeba, Żłobek dostarczy; wszak tam nie powinno nic braknąć. — Nic, nic, tylko ciebie, mój złoty Jasieńku, a! żebyś choć raz we trzy dni, choćby raz w tygodniu biedną, starą matkę odwiedził. — Tak! — zawołał, żywo chodząc po pokoju i miotając się Szkalmierski — tak, żeby zaraz w mieście wyszpiegowali i pletli androny. — A widzisz — odezwała się Mateuszowa, usiłując go pochwycić za ręce, które wyrywał — nie lepiej że było mi tu zostać, gdzie mnie nikt nie znał? Siedziałabym w kątku i nie wyszła. — Nikt nie znał! — zawołał ze śmiechem mecenas — a wiesz jejmość, że ten osioł Jacek, oto przed chwilą, gdy mi o was dawał znać, przyszedł jak z sekretem na ucho!! więc on już wie, a tu dosyć jednego. — A choćby zresztą ludzie wiedzieli nawet — cicho szepnęła stara, stojąc ciągle przy drzwiach — czyż ubóstwo moje ci wstyd robi?… czym ja nie była całe życie uczciwą kobietą? czy nie jestem twoją matką… I płakać zaczęła. — Tak! — dodał mecenas — wielki mi honor robi być bratem tego łotra Wilmusia, który gdzieś turmy wyciera, dopóki go nie powieszą. — O mój Jasieńku… — Dość tych żalów i skarg, dość — podchwycił Szkalmierski, tupając nogami — niech to będzie pierwszy raz i ostatni; niech mi jejmość tu więcej się nie pokazuje. Mateuszowa podała mu szkarpetki, które on, nie spojrzawszy, rzucił na stół, prawie wzgardliwie. Trzeba było tych skarbów miłości, jakie zawiera każde serce matki, ażeby znieść takie lekceważenie i obojętność. Kobieta zbliżyła się prawie natarczywie, aby go w rękę pocałować… może chciała go o co poprosić… gdy na wschodach dały się słyszeć szybkie kroki, mecenas pobladł i z gniewem zawołał: —. Idźże mi jejmość natychmiast, ale proszęż mi iść — na ostatek, gdy się ociągnęła, dodał — ale prędzej! prędzej… W. tej chwili Mateuszowa wybuchnęła wielkim płaczem, straciwszy cierpliwość; srogi żal ucisnął jej serce… oparła się o mur. Mecenas brał ją za ramię, aby wyprowadzić, gdy drzwi się otworzyły i zakwefiona kobieta, cała w czerni, wbiegła szybko, oglądając się… Na widok starej, jak jej się zdawało, żebraczki, krzyknęła:— Ach co to jest. Mecenas poznał w niej piękną niegdyś baronową… — Nic pani… to… to… uboga!! uboga… — i dodał — idźże sobie, wasani! Baronowa, prawie nie przywitawszy się, szybko wyjęła z woreczka parę złotych i chciała je włożyć w ręce ubogiej, która z oburzeniem odepchnęła ją i z krzykiem wybiegła. — Cierpi trochę pomieszanie! — rzekł mecenas podbiegając — niech pani nie uważa… proszę… proszę… Ale jąkał się blady, mówiąc te słowa… błysk oczów starej matki, w których łzy wypaliło przekleństwa, przebił go jak nożem… zląkł się, nie wiedział sam czego. Ucho jego słyszało schodzącą ze schodów matkę… i urywane wołanie jakieś, którego dźwięk tylko go dochodził.., a znaczenie odgadywał straszliwe… Baronowa, zmęczona, trochę może przelękła, padła na fotel oglądając się. Nigdy jeszcze nie była u mecenasa, ciekawie przypatrywała się jego mieszkaniu. — Mais c’est charmant! — odezwała się po chwili z westchnieniem. Potem, jakby znużona, podniosła zwolna zasłonę od kapelusza, pogładziła białą rączką włosy, rzuciła okiem na zwierciadło i rzekła uśmiechając się smutnie. — Vous me voyez en grand deuil helas widzi pan? z plerezami!! pan nie wie? straciłam ojca. I to mnie właśnie do ciebie, panie, sprowadza, j’ai confiance en vous. — Wyciągnęła doń rękę — pomóż mi, ratuj mnie w interesach. — Jestem cały na usługi pani — podchwycił gorąco Szkalmierski, schylając się do jej dłoni, którą ścisnął i ucałował, jak się całuje milionów nadzieję! — Ja też rachowałam na pana! mon bon monsieur Szkalmierski, n’est–ce pas? Pan mnie jeden ratować możesz. Ja panu powiem wszystko! ja jestem bardzo nieszczęśliwa!! a!! bardzo. Mecenas zdziwił się wyznaniu, ale potrzebował słuchać do końca. — Może pani rozkaże, aby nikt nam nie przerywał? — spytał. — O! tak! żeby nikt nie przerywał! — powtórzyła baronowa — je vous dirai tout comme ? un confesseur. Nieszczęśliwy Jacek wszedł na odgłos dzwonka, wysłuchał po cichu danych rozkazów i odszedł milczący a ponury. Baronowa tymczasem wzdychała, rozpatrując się w mieszkaniu Szkalmierskiego, w którego głębie ciekawy wzrok zapuszczała. — Siadaj, mój dobry panie — rzekła — siadaj i słuchaj, to są tragedie życia mego! — westchnęła. — Nie wiesz pan, że ojciec mój, czcigodny staruszek, żył dotąd. Nie chcąc mu być ciężarem, zostawiwszy przy nim siostrę moją, biedną, ułomną istotę, sama zamieszkałam, poświęcając się wychowaniu mojej drogiej Albinki, Bóg tylko wie, z jakim poświęceniem. Byłam młodą, miałam starających się, złożyłam jej w ofierze życie moje. Nie dość na tym, prezes, stary prezes, biedny — nie mogę tego inaczej nazwać jak obłąkaniem z jego strony, po kilkakroć natarczywie ofiarował mi swą rękę. Nie chciałam go doprowadzać do ostateczności, zwlekałam, na ostatek wyperswadował to sobie. Tak upłynęło lat wiele. Ojciec był nadzwyczaj oszczędny, ale nam nic nie dawał. J’avais une affection de coeur — dodała rumieniąc się — człowieka godnego mojej miłości, a nie mogłam za niego wyjść, oszczędzając zmartwienia prezesowi i dlatego, że był ubogi. Teraz papa mnie i siostrze zostawił znaczny majątek, tak jest, panie, jestem wolną nareszcie. Prezes mnie tyranizuje, abym mu dotrzymała słowa, teraz, gdy nareszcie mogę pomyśleć o własnym szczęściu, chce zagarnąć tytułem pokrewieństwa i opieki nasze interesa. Entre nous, il est ruine. Mecenas udał, że nie wie. — Co ja mam począć? jak się uwolnić? gdzie szukać opieki. Szkalmierskiego z całej spowiedzi najboleśniej dotknęło, że się dowiedział o jakimś bohaterze umiłowanym od dawna. — Więc pani baronowa —rzekł po namyśle — ma już opiekuna w tym, w tym, w tej osobie. Pani Żabicka spuściła oczy. — Prawdziwie — nie wiem od lat kilku nawet, czy żyje i gdzie się ukrywa, służy w wojsku. Pan wie, wojskowi nie są panami swych czynności. — Jak to? nie pisze nawet. — Nie. — Może listy nie dochodzą? — Śliczny brunet — przerwała, jakby sama do siebie, baronowa — oczy czarne, wychowanie, dowcip, on le prendrait pour un Français! Mecenas ostygł znacznie, wchodziła tu nowa komplikacja niespodziana, która jego nadzieje w proch obracała. Ale był to człek odważny i wiedział, jak miękkim jest serce niewieście, zwłaszcza gdy rotmistrze od huzarów po lat kilka listów nie piszą. Westchnął więc spuszczając oczy i jakby preludium odegrywając do wielkiego koncertu, na który był przygotowany. — Pani — rzekł tęskno jakoś — czy to przywiązanie do… tego lekkomyślnego człowieka jest tak nieprzezwyciężonym, czy go lata i obojętność zbrodnicza z jego strony nie osłabiły? Pani baronowa potrzebowała się spytać sama siebie. — Ja nie wiem — rzekła — ale dowodem, że serce to bije dla niego jest, że w pierwszej chwili, gdym się uczuła wolną, pomyślałam o nim. — Ależ pani ma oprócz niego tyle gorących przyjaciół i wielbicieli, którzy by się dla niej poświęcić byli gotowi, Baronowa uśmiechnęła się, kładąc mu rękę na dłoni. — No — to nie mówmy o nim? ale co ja pocznę? wymknęłam się, mogę powiedzieć, żem się wykradła z Zakrzewka. Jeśli powrócę, będę narażoną na nalegania i prześladowania prezesa, jestem, sama, nie rozumiem interesów, na łasce ludzi. A! głowę tracę! Mecenas był zamyślony, szczęściem Jacek wszedł z tacą i śniadaniem najwykwintniejszym, na jakie dom się mógł zdobyć, a baronowa znużona drogą przyjęła zaproszenie i siadła, zawsze wzdychając, pokrzepić się. Szkalmierski chodził i dumał głęboko. Spadek po ojcu baronowej nie był zlikwidowanym, któż mógł wiedzieć, co zawierał? Na ślepo stawić było niepodobna ani się wiązać za gwałtownie, należało związać baronowę, o ile możności, pochwycić jej zaufanie, interesu czynić nadzieje, ale pod pokrywką szlachetnej bezinteresowności, zwlekać, dopóki by się rzeczy nie wyjaśniły. Pozyskanie tego serca, w którym jeszcze jednią nogą stał rotmistrz od huzarów, było warunkiem koniecznym. Więc choć mecenasowi chwilami, jak widmo, zjawiał się cień mściwy matki, choć niepokoił się w duchu, choć był roztargniony niezmiernie — rachował przecie, rachował. Miał przed sobą trzy drogi, wszystkie wiele obiecujące. Baronowę z milionami fantastycznymi nieco, pannę Albinę z wielkim kłopotem, ale z wielkimi nadziejami, na ostatek Polcie Zwiniarską, którą już wniósł na swój regestr matrymonialnej sperandy. Chodził po salce, a baronowa przekąsywała śniadanie; smutek po ojcu i kłopotliwe położenie nie przeszkadzało jej wykrzykiwać przy śniadaniu. — Ale jakie wszystko u pana ładne? ale cóż to za przedziwny pasztet? a! to marsylskie konfitury — a po chwili: — Delicieux, ten koszyczek filigranowy, pan masz gust! Wszystko to przerywane było ciężkimi z głębi piersi westchnieniami i rzucanym ukradkowo wzrokiem to na zwierciadło, to na mecenasa. — Najgorsza rzecz — szepnął Szkalmierski, że pani jesteś zmuszoną powracać do Zakrzewka. Co tu począć? — Sama nie wiem, radź pan. — A gdybyś pani pojechała do siostry, dla pogrzebu ojca zresztą, to naturalne. — Jak to? sama? — spytała baronowa. — A dlaczegóż by nie? — Widzi pan, ja, ja odwykłam od podróży, boję się, i z siostrą nie widziałam się od bardzo dawna i nie dam sobie rady. Tam wszyscy sądowi i otaczający są jej przyjaźni, a ja słaba, biedna, a! słowo panu daję, nie mogę. A po chwili zawołała cicho: — Gdybyś pan był łaskaw pojechać ze mną? Szkalmierski zagryzł usta. — Wie pani — prawdziwie, byłbym gotów, ale przy tylu interesach, a zwłaszcza interesie prezesa, jednym, nagłym, prawie niepodobna oddalić się. Przy tym pani wie, jaki prezes wpływ wywiera na obywatelstwo, gniew jego byłby dla mnie zgubny. — Ale jakże! pan opuścisz nieszczęśliwą wdowę, która się rzuca pod opiekę jego? — przerwała baronowa tonem tragicznym — pan, ach! więcej spodziewałam się po jego przyjaźni dla mnie. Mecenas poskoczył do ucałowania ręki, chociaż przychodziło mu na myśl, że może zawikłać się niepotrzebnie, służąc właściwie sprawie pięknego bruneta. W tej chwili po bruku zahuczało. Baronowa zbladła. — Jestem pewna — zawołała — że mnie prezes goni. Mecenas pobiegł do okna i ręce załamał. — Cóż to jest? istotnie — to powóz prezesa. — A! na miłość Bożą, niechże mnie tu nie spotka, błagani pana, ja się skryję do gabinetu, posiedzę tu, zaklinam, nie zdradzę się. To mówiąc, baronowa schwyciła kapelusz i nie pytając o zgodę mecenasa, wbiegła do jego gabinetu, drzwi zatrzaskując za sobą. Szkalmierski, w dosyć przykrym położeniu, zaplątany, pomieszany, stał jeszcze nad śniadaniem, gdy w progu dał się słyszeć śmiech rozgłośny, którym się zawsze prezes zwiastował, nawet gdy płacz byłby stosowniejszym. Mecenas pośpieszył przeciwko niemu. — Daruj, przebacz, masz gościa. — Już wyszedł. — Wyszła — poprawił prezes — służący mi mówił, że była jakaś pani. Mecenas pośpieszył skłamać. — Tak, moja kuzynka. — Ano, no — znamy my te kuzynki, młodych ludzi odwiedzające! Cha! cha!! ale daruj, mości dobrodzieju, siadam, bo upadnę, jestem zmordowany a raczej zamordowany, cha! cha!… Wiesz, co mnie tu sprowadza? — Zapewne ów interes? — spytał Szkalmierski, który niewiadomość i niedomyślność uważał za najbezpieczniejsze. — Ale gdzie zaś! cha, cha! nic nie wiesz? a to historie się u nas stały. . — Doprawdy? — spytał mecenas zimno. — Wystaw sobie, nie wiedziałeś pewnie i o tym, że poczciwa baronowa moja miała ojca i że ten ojciec był — z pozwoleniem kutwa, jakiego świat i korona nie widziała. Otóż ten kochany ojciec sknera, narobiwszy pieniędzy, Panu Bogu lub nie wiem komu tam ducha oddać raczył. Jest to też jedyna rzecz, którą kiedykolwiek komu zaofiarował. Baronowa jest jedną z sukcesorek, może mieć milion i wystaw sobie — cha! cha! wystaw sobie, solennie mi rękę przyrzekłszy, zaręczona ze mną, teraz kręci, z domu uciekła, kat ją wie dokąd. — Ale panie prezesie — rzekł Szkalmierski — ja o tych zaręczynach nigdy w życiu nie słyszałem, dawno to? — Ano będzie lat temu z osiem, z dziewięć — mruknął prezes. — Panie, ale to już przedawnienie zaszło? — Myślisz? — spytał stary. — A pedogra? — E! to nic, odżyłbym. — Czemuż się to wprzódy nie dopełniło. — No jest tak, zwlekało się, mości dobrodzieju, to atak pedogry, to ona chora na fluksją, to mnie reumatyzm dokucza, to to, to owo, a tymczasem… Prezes spuścił głowę smutnie. — Ja przed tobą, mecenasie, nie będę miał sekretów, wywnętrzę ci się zupełnie. — Może byśmy wyszli do innego pokoju, tam by nam było wygodniej — zaproponował mecenas, bojąc się, ażeby baronowa nie słuchała rozmowy — co nieochybnie nastąpić musiało. — Nie — nie, ja tu widzę śniadanko — rzekł, przysuwając się stary łakomie mimo zmartwienia — a choć coś już przetrąciłem w hotelu, ale to te hotelowe jadła. Ho! ho! — zawołał — pasztecik. Więc tylko ten pasztecik zjem, bo to się łatwo psuje, a tymczasem opowiem całą historią. Mecenas starał się szastać nogami, ale to się niewiele przydało. — Otóż, mój dobrodzieju — mówił prezes ująwszy pasztet w rękę cały i łyżkę — powiem ci, że uwielbiam baronowę. Przed laty ośmią była ona jeszcze daleko piękniejszą, dziś przywiędła, tak, chociaż dobrze zakonserwowana. Cha! cha! ale co to, mości dobrodzieju — konserwowanie! No, ale jaka ona jest, ja ją kocham. I mimo jej wad, a ma wady, muszę to wyznać, muszę. Jest płocha, jest okrutnie płocha, kochała mnie, kochała rot— mistrza od huzarów, chciała się wydać za starego hrabiego, robiła słodkie oczy do wszystkich, tak mości dobrodzieju, co prawda to prawda!. Aleby to było z wiekiem ustało, a ja ją kocham! kocham. I teraz, gdy nic nie staje na przeszkodzie, ona mnie zdradza.. Gotowa się zwrócić do rotmistrza, bom zawsze uważał, że do niego jednak miała słabość największą: Pasztet był skończony, mecenas znowu zaproponował fotel w drugim pokoju, ale prezes utrzymywał, że mu tu dobrze i mówił dalej. — Co tu począć? radź, mój królu, ja prosty człowiek, ja mam tylko serce moje, a jeśli ona nie pójdzie za mnie, uczyni mnie nieszczęśliwym i siebie zgubi. Pójdzie za jakiego lekkomyślnego człowieka, który fortunę, co by się Albince dostać powinno — przeszasta, hę? Szelest sukni jedwabnej za drzwiami, który bardzo wyraźnie chwytało ucho mecenasa, utrudniał mu radę i przemówienie. Co tu było począć? — Wiesz, kochany prezesie — rzekł po namyśle — to są wypadki tak niespodziewane, tak nadzwyczajne, iż człowiek sumienny, naprędce, nie rozmyśliwszy się głęboko — nie może nic radzić, nic rozstrzygać. To są sprawy wymagające zastanowienia. — Jedno mnie w tym tylko uderza, szanowny panie — dodał — co śmiało powiedzieć mogę, jak czuję, że małżeństwo nowe w wieku pańskim nie uważałbym za właściwe. — Tak! — wyrwało się prezesowi — ale mi ją kto porwie i z nią fortunę… Zrzekłbym się baronowej, chociaż do niej jestem przywiązany — całym sercem, całym, ale ten majątek…? Mecenas chrząknął, chodząc po pokoju i zdało mu się, że słyszał jakby lekkie uderzenie w dłonie za drzwiami Prezes trzymał się jednaj ręką za bolące kolano, drugą za kieliszek wina, który sobie nalał, i nic nie uważał. — Wszystko to potrzebuje rozmysłu — rzekł Szkalmierski. — A baronowa już gdzie w drodze! myślę, że tu w mieście. Muszę iść szukać, a waćpan myśl — rzekł prezes, wychylając wino żywo i wstając z krzesełka. — Powiesz mi, co obmyślisz. Przeprowadziwszy szanownego swego gościa aż na wschody, powrócił Szkalmierski do pokoju i otworzył drzwi gabinetu. Baronowa stała w nim ubrana już, blada, drżąca. — Słyszałam wszystko — zawołała — on mówi, że mnie kocha! tak! ale więcej jeszcze fortunę, a ja, ja mam prawo i chcę być szczęśliwą! Podała rękę mecenasowi. — Ratuj mnie pan, ja się skryję, on mnie nie znajdzie tu, ale jutro jedziemy razem, nieprawdaż? — Na miłość Bożą, zaklinam panią, cierpliwości. Wierz mi, że uczynię, co tylko będę mógł, i chciej być spokojną. — Los mój składam w ręce twe, szlachetny człowieku! — tragicznie ozwała się pani Żabicka — pomnij, że masz go na swej odpowiedzialności. To mówiąc, ścisnęła żywo rękę odurzonego tym wszystkim mecenasa i zwolna, powłóczystym krokiem, oglądając się nań, wyszła z salonu. Szkalmierski powrócił, pożegnawszy ją, i padł znużony w krzesło, w głowie mu się zawracało. U drzwi, na które patrzył, zdawało mu się widzieć jeszcze widmo matki z krzykiem i rozpaczliwym ruchem opuszczającą próg przeklętego domu. Jakkolwiek samolub i ostygły, uczuł zgryzotę, która go samego zdziwiła; nie mógł myśleć, wspomnienie matki powracało uparte, groźne, niepokojące. Powietrze pokoju go dusiło, głowa pękała, pochwycił za kapelusz… Chciał się przejść bez celu, bez myśli, aby spocząć i ukołysać zburzony umysł, pewnym będąc, że w domu spokoju mu nie dadzą. Na wschodach minął się z Jackiem, który nań pochmurne rzucił wejrzenie, i wyszedł. Jakim sposobem, sam o tym nie wiedząc, znalazł się wkrótce na uliczce Ogrodowej, naprzeciw mieszkania matki, o tym sam nie wiedział. Coś go ciągnęło i pchało. Zawahał się, obejrzał dokoła, pusto było, żywej duszy wśród tego cichego kąta. Skoczył w bramę i na wschody. — Raz potrzeba się rozmówić stanowczo i zapobiec podobnym historiom. Jestem tu, zajdę… Dom był pusty, nie spotkał nikogo. Na górze od mieszkania matki drzwi stały otworem, wszedł, ale tu nie było żywej duszy. Co dziwniejsza, rzeczy pani Mateuszowej, które były jej własnością, zostały zabrane, znikła nawet klatka z ulubionym kanarkiem. Mecenasa tknęło coś. — Cóż to ma znaczyć? wszakżem się nie omylił? W tej chwili sługa z przeciwka pokazała się w progu. —Cóż się stało z tą panią, która tu mieszkała? — zapytał Szkalmierski. — A ja tam nie wiem — bąknęła służąca. — Kto tam ich zrozumie, licho ich wie, jak się wnieśli, tak się i wynieśli. Nie ma może pół godziny, narobili takiego rwetesu, jakby się tam paliło albo co! Chwytali, rwali, nieśli, a stara jejmość płakała, co aż mdlała. — Kto taki? kto wynosił? — A ja tam nie wiem, kto taki. Co ja miałam pytać o to, co się do mnie nie należy. A mnie ani swaty, ani braty, to cóż do tego. Był jakiś chłopiec i jakaś panna, co potem pod rękę ujęli jejmość i poprowadzili stąd… Mecenas stał z brwiami zmarszczonymi, rzecz była dlań niezrozumiałą, jedno tylko wiedział, że matka, którą wypędził, której się wyparł, wolała na starość przytułek u obcych niż synowską jałmużnę. Był wolnym, ale był przeklętym. Nie miał już rodziny ani matki, ani węzła żadnego i czuł, jakby coś pękło, co go z Bożym światem wiązało. Nie mówiąc słowa, zszedł jak pijany, powoli opierając się o mur po wschodach i miał wysunąć się już z kamienicy, gdy cień między nim a drzwiami stojący, zmusił go podnieść oczy. Ale podniósłszy je, stanął wryty. Na progu, plecami oparty o uszak a nogami o drugi, z rękami założonymi w tył, w czapce na bakier… czekać się nań zdawał… Wilmuś, którego na pierwszy rzut oka poznał — i struchlał… Gniew i trwoga go porwała… Był to rodzony brat wypędzony z domu, prześladowany, zgubiony jego nielitościwym obejściem. Po swej nienawiści dla niego mierzył to, co się w sercu tamtym dziać musiało. Włóczęga i żebrak nic nie miał do stracenia, a zemsty w rękę. Mimowolnie cofnął się o krok mecenas, ścisnął laskę i przysposobił jak do obrony,.. — Dobry wieczór panu mecenasowi! — zawołał szydersko. — A co? góra z górą się nie zejdzie, a brat z bratem muszą. Choć, parole d’honneur, panie mecenasie, na to szczęście nie czyhałem wcale, ot tak, Pan Bóg mi je dał za cnoty moje… Bo jużciż… choć wielki łajdak ze mnie, czemu wiem, że pan brat mecenas nie zaprzeczy… ale przy panu… jak anioł wydam się biały! — Panu mecenasowi pilno wyjść? nieprawdaż? — dodał spokojnie Wilmuś — ale za pozwoleniem… proszę o chwilę rozmowy… bo mi się nieprędko trafi zręczność podobna… — Puszczaj mnie! czego chcesz! czego? — grobowym głosem, zdławiony strachem, odezwał się mecenas. — Co to? rozbój? — Ale nic nie chcę — odparł Wilmuś, który kija dobył zza siebie — nic… a rozboju czynić ani mi w głowie… kij bym powalał i rękę na tobie… Wyjdziesz cało — bądź spokojny… Wypędziłeś matkę, wyparłeś się jej, mnie… już by chyba Pana Boga nie było, żeby cię za to diabli nie wzięli. Po cóż ja mam im służyć lub ich wyręczać? Nie miałbym roboty! tfu… — Puszczaj mnie! — powtórzył mecenas. — Chwilkę… puszczę… nie tknę, bądź spokojny… chcę ci tylko powiedzieć, że matki nie zobaczysz więcej. Powinno cię to ucieszyć? nieprawdaż? że ja, Wilmuś, ubogi wyrobnik, wziąłem ją stąd i nic nie chcę od ciebie… utrzymam ją, karmiąc krwią i potem, a nie pozwolę, żeby żyła na twojej łasce. Nie ty jej, my się ciebie wypieramy jak zbrodniarza i łajdaka… Plunął nań pogardliwie. — A teraz dobranoc, panie mecenasie! I odszedł nie oglądając się powoli. Zimowym porankiem po pierwszym przymrozku, który szronem białym okrył dachy, pola i drzewa, jasnego dnia, jaki się w tej porze nieczęsto zdarza, powóz, pocztowymi końmi zaprzężony, zbliżał się po szosowanym gościńcu do małej mieściny jeszcze na pół uśpionej. Podróżny, siedzący w powozie, z ciekawością przyglądał się miejscu całkiem sobie nieznajomemu. Na płaszczyźnie okolonej w dali lasami, nad stawem rozległym i rzeką rozłożone szeroko dość rozpościerało się miasteczko złożone z drewnianych w większej części domów, ponad którym wieże dwóch kościołów i dachy kilku kamienic się wznosiły. W prawo jak gęsty las szarzały drzewa parku, otaczającego dawny pałac dziedziców, dzisiaj opuszczony i na jakiś publiczny użytek zajęty. Miasteczko, chociaż od pierwszego miasta zaczynał się bruk i ulice miało szerokie, pod sznur wyciągnięte, nie przedstawiało się bardzo świetnie. Składały je dworki z ogródkami, dosyć jednostajnie zbudowane, a gdzieniegdzie wśród nich nieco pokaźniej wyglądały apteka, poczta i zajazdy. Podróżny kazał się wieźć do hotelu, a w którymże z podobnych miasteczek nie ma warszawskiego hotelu? Był on i tu, ale niestety — mógłby się był skromniej nazwać po prostu zajazdem lub gospodą. Żydek, rozbudzony ledwie, wprowadził podróżnego do lichej stancyjki, w której jeszcze po niedawnym poprzedniku nie zamieciono pozostałości i nie zabrano siana wygniecionego na łóżku. Izba była zimna, okno nie domknięte, ranek mroźny, a gospoda nie obiecująca. Nie dziw też, że podróżny, nie zrzucając płaszcza, w najgorszym humorze począł naglić o lepsze mieszkanie i samowar. Żydek razem zamiatał, obiecywał,. tłumaczył się, ziewał, drzwiami stukał i starał się okazać usłużnym. Ledwie w pół godziny izdebka poczęła jakoś wyglądać weselej; rozpalono ogień na kominie, który trochę dymił za otwarciem drzwi, wniesiono samowar i posługacz stanął u drzwi. Dwa czy trzy razy otwarły się one dla napraszających z miotełkami, szuwaksem i innymi drobnostkami kramarzy, którym opędzić się było trudno, gdy nareszcie sama gospodyni, trzymająca sklep w hotelu, w którym tylko ptasiego mleka dostać nie było można, wtoczyła się poważnie. Posługacz zapobiegając, aby i ją nie spotkał rozkaz wypchnięcia za drzwi, zarekomendował jako panią Chaję, właścicielkę warszawskiego hotelu. Podróżny, milczący i chmurny, kiwnął głową, na różne pokusy rumu, wina, likworu, płótna, sukna nie raczył nawet odpowiedzieć, ale po przydługim milczeniu ozwał się: — Waćpani jesteś gospodynią? — No tak, do usług pańskich. — Waćpani więc powinna byś tu znać w miasteczku wszystkich?… — Czemu nie mam znać? — odpowiedziała, zbliżając się ciekawie. — Tu niedawno zmarł pan Wurmer? — No tak, jego pochowali kilka dni temu. — Miał on tu dworek? daleko? — Jego dworek w ulicy może piętnaście minut od mostu. — Cóż tu o nim słychać? — Słychać? czego miało być słychać? On sobie umarł spokojnie i nic nie słychać. — Pozostała po nim córka? — No, tak, panna Felicja, tak, ona u mnie zawsze kupuje wszystko. — Miał być, słyszę, bogaty. — Kto to tego może wiedzieć? — odparła gospodyni jakoś dosyć obojętnie — jedni mówili, że bogaty, drudzy nie wierzyli. — A adwokat Rylski daleko stąd mieszka? — spytał przybyły. — Zaraz za apteką. I była chwila uroczystego milczenia, gospodyni badała oczyma przybyłego, podróżny myślał, jak by się czegoś od nie bardzo gadatliwej jejmości dowiedzieć. — To pan pewnie za interesem jakim przyjechał? — spytała. — Po części — rzekł tajemniczo podróżny i spojrzał na zegarek. — Ósmej nie ma jeszcze — szepnął w duchu — mógłbym spocząć, nim pan Rylski wstanie. — Pan chce się widzieć z p. Rylskim? — Zapewne. — To Mordko pana zaprowadzi. — Ale jeszcze zbyt ramo. Gospodyni nie odpowiedziała nic — przybyły wahać się zdawał, od czego począć. Począł jednak od pożegnania pani Chai, która wyszła bardzo powoli. Ona wiedziała już, po co przybył podróżny, ale on nie dowiedział się od niej ani słowa. Po wyjściu prędko przeodział się gość i zawołał Mordka, aby mu towarzyszył do adwokata. Zdawał mieć już plan osnuty i niecierpliwić się, stratą czasu. Ósma biła na zegarze u Franciszkanów, gdy się znaleźli w pustej uliczce. Rylski, młody człowiek, szczęściem nieżonaty, ledwie był przywdział szlafrok, gdy mu niespodziana wizyta przerwała przygotowanie do śniadania. Ale doktor i prawnik zawsze gotów być powinien. — Daruj mi pan tak niesłychanie ranne odwiedziny — rzekł grzecznie, wchodząc, gość — jestem mecenas Szkalmierski z… i przybywam do kolegi w pilnym interesie. Imię Szkalmierskiego nadto było znanym w okolicy, by p. Rylski nie uczuł się wielce szczęśliwym z tak znakomitego gościa. Począł więc porządkować, kłaniać się, prawić grzeczności i przeszedł z nim do zimnego saloniku, w którym pył na meblach świadczył, jak mało był odwiedzanym. — Niechże pan mecenas siada, a może zimno? może herbaty? — począł Rylski z wiejską zapobiegliwą gościnnością. — Po koleżeńsku i bez ceremonii — odparł Szkalmierski — przejdźmy do sypialnego pokoju i pomówmy otwarcie. — Czymże służyć ci mogę? — Oto historia cała, przybywam jak umocowany od córki zmarłego kapitana Wurmera dla likwidacji spadku po nim, z nadzieją, że mi pan będziesz pomocnym. Nawzajem, jeśli ja w czym panu służyć mogę w… ofiaruję się wzajemnością wypłacić. Rylski spojrzał bacznie na mecenasa, jakby się namyślał tymczasem, co odpowiedzieć. — Cały jestem na usługi — rzekł po chwili. — Objaśnijcie mnie najprzód proszę, jak te rzeczy stoją. — Powiem wam, o ile znam — powoli rozpoczął adwokat, podając cygaro, które starannie wybrał z jakiegoś wydobytego pudełka. — Znaliście kapitana? — Nikogo i nie wiem nic. — Mam mówić otwarcie? — Zdaje mi się — uśmiechając rzekł mecenas — że inaczej na nic by się nasza konferencja nie przydała. Potrzebuję zdać sobie sprawę z położenia. — Nie wiecie więc, kto był kapitan? — Nie mam wyobrażenia, słyszałem tylko, że był skąpym. — Skąpym!! — rozśmiał się Rylski — skąpym, nie! ani nawet skąpcem, co już więcej znaczy, ani sknerą, ani kutwą, to są jeszcze wyrazy malujące oszczędność śmieszną, a kapitana skąpstwo było posunięte do szału i okrucieństwa, do tragiczności. Kapitan miał majątek, który sprzedał od lat wielu, osiadł w dworku tutaj i trudnił się — lichwą. Żył tak, że się literalnie zamorzył głodem i że, ile razy był chorym, doktór zamiast lekarstwa we flaszkach przepisywał mu buliony. Tę namiętność przelał on na córkę, pannę Felicją, która razem z nim żyła, mieszkała, marła z niedostatku i prowadziła rachunki. Co się działo w tym dworku, nikt dobrze wiedzieć nie mógł, bo nigdy nikogo tam nie przyjmowano. Jedna izba naga i pusta służyła za salę audiencjonalną dla interesantów.— bez interesu nikt się tam nie docisnął. Sługa stara głuchoniema, może umyślnie dobrana, od lat wielu starczyła na to osobliwsze gospodarstwo. Miarkujesz pan, że kilkadziesiąt lat takiego skąpstwa mogło wydać świetne owoce. Ale czy pańska klientka, baronowa Żabicka, z nich będzie korzystać, przynajmniej teraz, dopóki żyje panna Felicja, o tym wątpię. Kapitan kochał tę córkę, którą miał przy sobie, której ufał, że kochanych kapitałów jego nie roztrwoni, musiał jej prawie wszystko zostawić. Baronowej od bardzo dawna nie widywał, ostygł dla niej. Czy zaś panna Felicja zechce przypuścić do spadku siostrę, mając po sobie testament? — Jak to? jest więc testament? — Słychać, że jest, ale ma być otwarty za przybyciem baronowej lub kogoś od niej umocowanego. — A więc właśnie w porę przybywam. — Rylski lekko ruszył ramionami. — O testamencie chodzą tylko pogłoski; co zawiera, Pan Bóg wiedzieć raczy. Ale jakże przypuścić, żeby, żyjąc ze starym, panna Felicja się nie dopilnowała, będąc tak chciwą jak ojciec? — Na cóż się te bogactwa jej zdały? — zapytał mecenas — jest niemłoda, ułomna podobno. — Jest stara i kaleka — przerwał Rylski — jest poczwarna, ale też pieniądz jedyną jest jej pociechą, nie ma rodziny, nie ma nadziei przyszłości. Mecenas się zamyślił. — Jak sądzisz, kolego? czy nie wypadałoby mi pójść się naprzód samemu jej zaprezentować z listem od siostry, a was prosić, abyś sądowych delegatów wezwał na południe dla otwarcia testamentu. — Bardzo dobrze, idźcie się rozpatrzcie — rzekł uśmiechając Rylski — ja wam stąd dworek pokażę, ot tam, w ulicy ku końcowi, najbiedniejszy z pozoru, gdzie sztachety opadły. — Ale to będzie za wcześnie? Rylski się rozśmiał. — U kapitana i kapitanównej dzień się zaczyna od brzasku, a kończy z zachodem słońca, ceremonii tam nie ma. Możecie iść, kiedy się wam podoba. Mecenas westchnął. — Ciężka sprawa — rzekł — jeśli jest testament. — Ba! w testamencie może się znaleźć jakaś nieformalność. — Tak, i z niej wywiązać proces — dodał mecenas. — Tym lepiej dla nas! — śmiejąc się zawołał Rylski. — Ha no! bądź co bądź zobaczymy! Wstał Szkalmierski i podał rękę gospodarzowi. — Na obiedzie jesteś pan u mnie, obiad gospodarski, ale inaczej z głodu byś umarł w miasteczku, bo panna Felicja z pewnością pana nie nakarmi. Ja tymczasem przygotuję sądowych panów. Wracając od kapitanównej, zajdźcie do mnie. W hotelu nie macie co robić, a jeśliby mnie w domu nie było, posiedzicie z cygarem. — Dziękuję serdecznie za tak uprzejmą gościnność. Rylski, który był otwartym, wesołym, poczciwego, charakteru człowiekiem, skłonił się tylko i uśmiechnął. Z dala już siedziba nieboszczyka kapitana nie wyglądała tak świetnie, dworki otaczające ją były liche, domek skąpca najmizerniejszy ze wszystkich. Poopadałe sztachety zagrodzono chrustem; furtka była przegniła i podziurawiona, dach na budynku zielony od mchów. Szkalmierski wszedł i zapukał do drzwi zamkniętych. Ale musiał po kilkakroć powtórzyć uderzenie, nim odryglowano je i blada twarz kobiety, z głową chustką nieokreślonego koloru obwiązaną, pokazała się przez szczelinę. — Kto tam? czego? — Przybywam z listem od pani baronowej Żabickiej, dla widzenia się w interesie z panną Felicją. Jedno oko patrzało nań przez szparę, gdy mówił, oko oprawne w czerwoną powiekę pomarszczoną, ale bystre i jasne. Z początku nie było odpowiedzi. — Kto taki? co takiego? — z cicha spytano. Mecenas powtórzył. — Proszę o list. Szkalmierski podał go przez szparę. Wysunęła się doń blada, sucha, koścista, z niezmiernie długimi palcami ręka i pochwyciła prędko. — Zaraz — rzekł głos — czekaj pan. Drzwi się przymknęły, chód dał słyszeć wewnątrz. Mecenas, oparty o ścianę, czekał posłuszny. Dobry kwadrans upłynął, otworzono. Sień była ciemna, przed wchodzącym sunęła się postać dziwna, poczwarnie mała, osłoniona chustą szarą, która okrywała głowę i spadała do stóp. Nie zwróciła ona twarzy ku niemu, ale go poprzedzała zwolna, otwarła drzwi pokoju przyciemnionego i pustego. Dopiero tu odwróciła się ta istota twarzą ku gościowi, który o mało na widok jej się nie cofnął. Na małym skurczonym ciele, wciśnięta między wystające wysoko ramiona osadzona była głowa i twarz nadzwyczaj długa a ogromna, blada, straszna, tym bardziej olbrzymiejąca, że karłowata postać ledwie dwa razy była większą od tej maski. Rysy odpowiadały wyrazowi postaci. Świeciły oczy na żółtej przestrzeni bez rumieńca, wśród której jak cięciem pałasza rozrąbane zdały się usta szerokie opadające w dół, z ledwie dostrzeżonymi wargami. Wystająca naprzód broda jeszcze poczwarności dodawała fizjognomii. Chustka narzucona kryła czoło i całe ciemne, liche, brudne ubranie. Chustkę tę gorączkowo poprawiały nieustannie dwie ręce wielkie o długich niezmiernie palcach. Wskazała mecenasowi krzesło, nie mówiąc słowa, a sama zajęła drugie. Szkalmierski patrzył na nią, czekając może poczęcia rozmowy, ale panna Felicja milczała trochę zmieszana, a może i gniewna. Brwi jej ściągały się i na czole występowały dwa fałdy groźne, które je prostopadle przecinały. — Wszak z panną Felicją Wurmer mam zaszczyt mówić? — A tak — suchy ozwał się głos. — Jestem mecenas Szkalmierski. — Wiem. — Przybywam umocowany. — Wiem. — Pani baronowa, sama przybyć nie mogąc, żądała, abym ją zastąpił w formalnościach. — Dobrze. — Nieboszczyk kapitan zostawił pono testament. — Tak. — Będzie więc można go otworzyć? — Można. Widocznie panna Felicja unikała rozmowy. — Jeśli pani pozwoli, to o południu. Znowu milczenie. — Zapewne pozostałości zostały opieczętowane? — Tak — za życia jeszcze — za życia. Mecenas wstał, nie wiedział już, co dalej mówić i czynić. — Zdaje mi się, żem przyszedł nie w porę. Po chustce znać było, że panna ruszyła ramionami. — Wszystko jedno. — Ja pani zawadzam, może później? — Ale czegóż pan chcesz? — odezwała się nagle podnosząc rękę. — Zdaje mi się, że to pani wiadomo. Znowu ruszyła ramionami. — No! no! testament! — rzekła — testament, niech będzie testament. Mecenas, nie przywykły do tak dzikiego i surowego obejścia, człowiek gładki, w surduciku obcisłym od Chabou z Warszawy, marzł, trząsł się i nie mógł trafić do końca. Patrzył na pannę Felicją — która w końcu najniespodziewaniej rozśmiała mu się w nos. Szkalmierski poczerwieniał. Nagle ta osoba, ciągle tak milcząca, poczęła szybko mówić, patrząc mu w oczy z rodzajem obłąkania. — Tak — testament, otwórzcie testament, otwórzcie trumnę, otwórzcie ciało, kiedyście przyjechali szukać pieniędzy, tylko pieniędzy. Kapitan może co połknął umierając? cha! cha! Póki żył, nie było nikogo, nie dowiadywał się nikt, nie znałam pani siostry, a teraz siostra się znalazła, naturalnie — testament! cha! cha! Usiadła na krześle i spuściła głowę. — Czy pan masz siostrę? czy pan masz ojca? Mecenas pobladł, słysząc to gwałtowne pytanie; mruknął coś niewyraźnie. — Zgłoszą się zapewne do pana po śmierci, gdy napiszesz testament! cha! cha! Splasnęła w szerokie dłonie. — Ale naturalnie, po cóż familia? po to, aby były spadki. Wszak i do mnie, jak będę w trumnie, zgłoszą się pewnie, choć mnie za życia nie znali. Testament to dobra rzecz, dobra rzecz. Nie orzesz, nie siejesz, zadzwonili po nieboszczyku i wdziewasz jego pot, głód, grzechy lub cnoty, ani Bóg zapłać nie powiedziawszy. O! testament to ładna rzecz. — Proszę pani — odezwał się, opamiętawszy nieco, Szkalmierski z pewną powagą urzędową — posłów ani ścinają, ani wieszają, ja tu jestem człowiekiem obcym, przysłanym tylko. Jeśli są winy jakie, nie moje. — Ale jakież winy? co za winy? Ja mówię, jak się dzieje na świecie, proste rzeczy, powszednie. Któż by śmiał się skarżyć albo gniewać. To by było pocieszane, nieprawdaż? Każdy żyje dla siebie. Panu tu zimno? — zapytała szydersko — cóż robić? u mnie nie palono. Ojciec nie palił nigdy, nawykłam do zimna, musiałam; nawykłam tak do wszystkiego, bo któż by był starego pilnował, gdyby nie stara kaleka. Musiałam żyć, jak żył. Ludzie mówią, że dla testamentu, zobaczymy ten testament, cha! cha! ładna rzecz testament. Mecenasa jakiś przestrach ogarniał, zdawało mu się, że śnił, że był na jakimś nowym świecie innych obyczajów, strasznym, bezlitośnym, chciał się już co najprędzej wycofać i wstał znowu. — Więc o dwunastej? — Kiedy się podoba. — Uśmiechnęła się strasznie, ale wśród śmiechu zaszła się od okrutnego płaczu i upadła znowu na krzesło, wskazując tylko drzwi ręką. Szkalmierski wyniósł się co najprędzej i sam nie wiedział, jak się znalazł w dworku Rylskiego. Dziwaczny obraz panny Felicji stał mu jak widmo senne przed oczyma. Adwokat był już z powrotem, przywitał go w progu. — Widziałeś pan pannę Felicją? — Widziałem, widziałem — odparł Szkalmierski ze wzdrygnięciem dreszczu — znasz ją pan. — Nie — widywałem tylko z daleka. — Czy nie jest obłąkania? — O! bynajmniej! żal po ojcu tak ją czyni dziwaczną, mówią, że po całych dniach i nocach płacze. Na tym skończyła się rozmowa. Szkalmierski mocno się zamyślał. O samym południu urzędnicy zeszli się do Rylskiego i całe grono prawników uroczyście udało się w głębokim milczeniu do dworku. Drzwi zastali otworem. W pokoju owym pustym i zimnym z oczyma suchymi, milcząca siedziała na kanapce w kącie panna Felicja. Nie odpowiedziała nawet ukłonem wchodzącym, zdawała się nieprzytomną. Po sprawdzeniu pieczęci, podpisów i dopełnieniu formalności, zasiedli wszyscy. Sędzia rozpoczął głośno czytanie testamentu. Napisany tradycjonalną formą, wymienił on naprzód bardzo szczegółowie i dokładnie stan czynny kapitana Wurmera. W rozmaitych monetach, miejscach, na różnych zresztą fantach wyliczonych było około sta tysięcy czerwonych złotych, suma ogromna, która zdziwiła nawet tych, co się spodziewali wielkiego spadku. Większa część była w gotowiźnie i za życia opieczętowana. Dla tych, co znali stosunki domowe, nie ulegało wątpliwości, że cała ta fortuna musiała być zapisana pannie Felicji, w nadziei tej nawet młody pomocnik sędziego, wcale nieszpetny, ale goły jak święty turecki, brunecik, przypatrywał się dziedziczce, usiłując wmówić w siebie, że gotów by był się z nią ożenić i nie bardzo ją męczyć, gdy… z największym podziwieniem czytający doszedł do wyrazów: „Majątek ten mój, pracowitym życiem zarobiony, na wyraźne żądanie córki mojej najukochańszej Felicji, której go w całości przeznaczyłem, gdyż ona jedna była podporą, pociechą i towarzyszką starości mojej — dzielę w równych częściach, przekazując go w połowie tejże córce mej Felicji Wurmer, w drugiej baronowej Żabickiej, z domu Wurmer, młodszej córce mej, z tym jednak warunkiem, iż dochody tylko z niego pobierać ma, kapitałem nie rozporządza, a jeśliby bezpotomnie zmarła, przechodzi on w całości na moje młodszą córkę Felicją, która bezwarunkowo tak swoją częścią, jak później drugą, jeśliby na nią spadła, rozporządzać, dać, darować i przekazywać ma prawo”. Głęboka cisza panowała w pokoju. Brunecik znajdował, że i tak posag panny Felicji był jeszcze bardzo piękny, twarz mecenasa z zielonej w początku stała się rumianą, oko jego błysnęło. Wszyscy patrzyli na Felicją, która, osłoniona chustką, siedziała jak posąg milcząca. Na kilka zapytań rzuconych odpowiedziała tylko głowy skinieniem, jakby się co najrychlej pozbyć chciała nieproszonych gości. Wszyscy też pobrali za kapelusze i powoli się wynieśli. Mecenas tylko uważał za właściwe pozostać chwilę. — Czekam — rzekł wstając — na rozkazy pani. — Na rozkazy, tak, ja teraz rozkazuję — rzekła szydersko — nic, nic — powiedz pan siostrze, że nie piszę, swoje odbierze. Niech nie dziękuje, nie potrzebuję, widzieć się nie chcę. Testament, prawda! nie spodziewaliście się takiego testamentu? Felicja miała skraść wszystko, mogła! o! mogła. Wiesz dlaczego? oto dlatego — powiedz jej, powiedz to, że ten pieniądz uczyni ją tak nieszczęśliwą, jakem ja była i jestem. Prawda, panie? oryginalna zemsta dać komu taki majątek. Ale inaczej byłaby na łasce, spokojną, biedną, teraz się z nią łajdak ożeni, będzie oszukiwał i każdy dukat ojcowski odpłacze, odpłacze, jak ja odpłakałam. I łzy potoczyły się; jej z oczów. — Pani dobrodziejka jesteś rozżaloną — orzekł grzecznie mecenas — być może bardzo słusznie, ale cóż ja temu winienem? — A cóż cię to boli? — zapytała — tyś najemnik zapłacony? odnieś, co ci dano. Ruszyła ramionami. — Tylko żal i położenie pani — rzekł grzecznie Szkalmierski — może takie obejście się ze mną usprawiedliwić? — Jakie obejście? — obruszyła się kobieta — człowieku o miodowych słówkach? chciałeś, żebym ci kłamała? po co? ja nie umiem kłamać, jam nie kobieta jak drugie, ja jestem harpia, co wydziera pieniądze z wnętrzności ludziom i siedzi na nich, broniąc ich pazurami. Podniosła rąk dwoje i palce wygięte, a mecenas się cofnął. — Nie bój się — rzekła — oczów ci nie wydrapię. Coś mi ty? lalka! Gdybym teraz chciała, sto takich lalek znajdę, co pójdą mi przysięgać wierność u ołtarza. Mam dukaty? mam dukaty? prawda. Popatrzyła mu w oczy śmiejąc się. — I ty byś może ożenił się ze mną? cha! cha. Szkalmierski zadrżał. — Pani! to szyderstwo, czyż zasłużyłem. — Musiałeś zasłużyć! ja nie wiem! ja nie wiem, na świecie wszystko zasłużone, wszystko sprawiedliwe, wszystko. Gdy kogo pies wściekły pokąsa, zasłużył, musiał kiedyś kogoś ukąsić, gdy cegła spadnie i zabije, zasłużył. Zadyszana rozśmiała się. Nie było to obłąkanie, ale dziwny stan gorączkowej rozpaczy. — Rad bym bardziej łagodne słowa zanieść od siostry do siostry — rzekł — napisz pani. — Nie umiem pisać, nie chcę pisać, nie będę pisać, powiedz jej, co mówię, pieniądze złożę w banku, dochód sobie zabierze, ale między nami nie ma, nie było, nie będzie nic wspólnego. Tak! interesów żadnych i listów, i odwiedzin. — Uwolńże mnie pan teraz od swego słodkiego uśmiechu, i — idź sobie. To mówiąc, za wychodzącym mecenasem drzwi silnie zatrzasnęła i w tejże chwili dziwnym głosem zaszlochała. Dreszcze przeszły po skórze prawnika, jakkolwiek zresztą bardzo obojętnego; milcząc opuścił dworek dla naradzenia się z p. Rylskim, co mu dalej czynić wypadało. Nim dojechał mecenas do Zakrzewka, miał dosyć czasu do namysłu, co mu tam mówić wypadnie — najzgodniej z własnym interesem. Szkalmierski miał bowiem za zasadę naprzód pamiętać o sobie, potem robić coś dla drugich, jeśli mu to nic nie zawadzało, a służyło do podźwignięcia reputacji. Skłamać wyraźnie i być złapanym na fałszu nie miał ochoty, byłoby to złą rachubą — ale rzecz mógł wystawić nieco ukolorowaną, na przykład, że testament wprawdzie dopuszczał siostry do równego działu, lecz były pewne zastrzeżenia i klauzuły, że odebranie spadku okazywało się trudnym i wymagało zachodów umiejętnych. Chciał delikatnie dać do zrozumienia pani baronowej, że najkorzystniej dla niej byłoby pójść za… prawnika, który by naówczas sercem i duszą musiał interes zachwiany i zawikłany podźwignąć. W tych myślach, wstrząsając się jeszcze z trwogi na wspomnienie panny Felicji, dojeżdżał do Zakrzewka. Z prezesem skończył był, przedstawiając mu, iż sprawę należało zostawić czasowi. Zostawiaj się zwykle czasowi tę niedojrzałą gruszkę, której nie możemy być pewni czy dojrzeje, czy zgnije. Bądź co bądź mecenas od niejakiego czasu był jak w wirze wypadków —myśli mu się przesuwały różowe i czarne, plącząc najdziwaczniej, napełniając go trwogą, niepokojem, nadziejami i zwątpieniem. Matka, Wilmuś, dom Sebastiana, baronowa, Felicja, prezes, snuli się gorączkowym natłokiem w wyobraźni człowieka, dla którego wszystko, aż do świętej postaci macierzy drogiej, służyło tylko za narzędzie, za podstawę własnej przyszłości. Czuł się jakoś wielce znużonym, gdy na ostatnią stacją przyjechał. Tu — na nieszczęście z powodu przejazdu nadzwyczajnego, pocztmajster w rozpaczy nie był w stanie dać mu koni do Zakrzewka. Wieczór się zbliżał, noc groziła. Mecenas chciał się kłócić zrazu, potem ziewnął, skombinowawszy, że sprawa nie była tego warta. Przed pocztą stał właśnie powozik dosyć lichy, który trochę wcześniej nadszedł był, a teraz go zaprzęgano. Mecenas z zazdrością spoglądał nań, gdy właściciel wyszedł z pocztowej kwatery. Był to mężczyzna słusznego wzrostu, jeszcze wcale przystojny, z wąsem widocznie poczernionym, z włosami krótko ostrzyżonymi i prawdopodobnie ufarbowanymi, gdyż wyglądały jakoś dziwnie brązowo, postawy wojskowej, trzymającej się prosto, ale nieco nakuliwający na jedną nogę. . Noga ta wlokła się za nim i nie składała w kolanie. Pomimo to, opierając się na lasce, chodził żwawo i wyglądał lub przynajmniej chciałby był młodo wyglądać. Z cygarem w ustach wyszedł przynaglać zaprzęganie koni, gdy ujrzał na ławce skurczonego mecenasa, któremu zmęczenie nadawało pozór chorego i zbiedzonego człowieczka w nader kwaśnym humorze. Nieznajomy był właśnie po przekąsce i w nader różowym usposobieniu. Spojrzał na tego zwiędłego eleganta, który nadawał sobie tony pańskie, i litość go wzięła. — Cóż to? trafiłeś pan — rzekł — na brak koni? a! każdego to spotkać może, szczęściem, żem się ja pośpieszył, ale na poczcie jak we młynie, kto pierwszy zajechał — ten miele. — Toteż czekam cierpliwie — odparł mecenas. — A w którą pan stronę, jeśli wolno spytać? bo tu się szosy rozchodzą. — Ja ku Zakrzewku. — Ja także. — Na stacją przyszłą, jeśli panu pilno, mógłbym pana dobrodzieja podwieźć. — Serdeczne dzięki składam, ale jakże powóz porzucić. Pan też do Zakrzewka? — W tę stronę, w tę stronę. — Ja tylko do Zakrzewka — rzekł mecenas. — Do prezesa? — Pan go zna? — Trochę — dawniej — z daleka. — Mam nawet dosyć pilną sprawę, bo jestem prawnikiem z powołania, a tego rodzaju interesa zwłoki nie cierpią. Nieznajomy zbliżył się nieco, konie dopiero zaczynano zaprzęgać, usiadł więc około mecenasa pokręcając wąsa. . — Słyszałem — rzekł — że interesa poczciwego prezesa jakoś nie są w najświetniejszym stanie. — Ale ja w tej chwili nie dla samego prezesa jeździłem — odezwał się Szkalmierski, zapomniawszy zupełnie, że zbyt się obszernie w tym przedmiocie przed nieznajomym rozgadywać nie wypadało. — Miałem polecenie bliżej się dowiedzieć o spadku, który na baronowę Żabicką po ojcu ma przypaść. Nieznajomy nic nie odpowiedział, pokiwał głową tylko, a po długiej przerwie rzekł obojętnie: — A! tak! Cioteczna siostra nieboszczki prezesowej, Wurmer z domu, kapitan. — Tak! tak — podchwycił mecenas. — Pan dobrodziej z drogi, zmęczony, a ja mam z sobą doskonałe bordeaux i kawał salami, może bym mógł prosić? Szkalmierski był w istocie głodny, trudno było odmawiać, przystał, podróżny kazał podać butelkę i szklanki. Salami służyło tylko do podbudzenia pragnienia, a wino było doskonałe. Mecenas wychylił, spragniony będąc, szklanicę i dopiero gdy go dobrze rozgrzała, postrzegł, że wino jest wcale mocne. Podróżny natychmiast nalał drugą. — Szczęśliwa kobieta — rzekł — ta baronowa; choć trochę późno, ale powinna by po ojcu ładną sumę odziedziczyć. — Będzie milion złotych — odparł cicho mecenas — wprawdzie obwarunkowanych, oplatanych, ale gotowych, a że garbata panna Felicja trudno by za mąż wyszła, jest tedy widok jeszcze drugiego miliona. Nieznajomy oczy wytrzeszczył, salami mu uwięzło w ustach. — To nad wszelkie spodziewanie! —zawołał. — Ale tak jest — uśmiechając się, rzekł mecenas — są tam klauzuły, warunki, ale p. Felicja procesować nie będzie i można z jej stanu zdrowia miarkować, że długo nie pożyje, naówczas baronowa będzie dwumilionową panią. .— Ładna rzecz! — zawołał uśmiechając się podróżny i wskazał na szklankę, którą mecenas rozochocony wypróżnił. — Prezes podobno na to czyha — dodał — ale wiem, że z tego nic nie będzie. — Co? ta stara szkapa z pobrzękłymi nogami, ten pedogryk! — rozśmiał się nieznajomy — juściż! — Ale zapewne baronowa sobie wybrać potrafi kogoś stosowniejszego i milszego. Słyszałem — dodał cicho — że ma jakąś na pół zwietrzałą miłość, a raczej tylko wspomnienie jakiegoś starego romansu z porucznikiem od huzarów, nazwiska jego nie wiem, ale i to już są dziś stare dzieje, kapitan czy rotmistrz nie pisał przez lat kilka, a wdówka ma innych, bliższych konkurentów. — O! na tych jej zbywać nie będzie — odparł flegmatycznie podróżny — zwłaszcza teraz, ale powiem panu szczerze. Nie wiem, czy miała jakie dawne przywiązanie do kogo, jeśli go jednak miała, co być może, ręczę, że pozostanie mu wierną; kobieta uczuciowa… — Tak, ale uczucie zawiedzione? — Któż to panu mówił? — Ona sama, skarżyła mi się, że kilka lat nie pisał, że nie wie. Nieznajomy się dziwnie rozśmiał i zamyślił. — Ona sama to mówiła! proszę! proszę, a jeśli tak — niepodobna nie wierzyć, ona sama… Widać, że pan dobrodziej masz całe jej zaufanie? — Szczycę się nim — rzekł, popijając bordeaux, mecenas, z pewną próżnostką i uśmiechem dwuznacznym. Nieznajomy popatrzył nań ciekawie. — Któż to wie — odezwał się nieco drwiąco — może ma na oku swojego pełnomocnika!! Szkalmierski rozśmiał się ruszając ramionami, ale, wypierając się, mógł dać do zrozumienia, iż to czynił tylko dla przyzwoitości. Podróżny rozśmiał się, wypił swoje wino i znowu śmiać się począł. — No, tak — szepnął — próżno byś się pan wypierał, coś w tym jest, że tak śpieszysz do niej, no! hol — Ale zlituj się pan, co za myśl! ja jestem prawnik i… Nieznajomy wstał z ławki, obszedł go i obejrzał dokoła, nadchodzącemu słudze kazał wziąć butelkę i salami, a że konie były gotowe, obwinąwszy się płaszczem, zabrał się do wyjazdu. Mecenas przeprowadził go do bryczki, podali sobie ręce. — Do zobaczenia! — rzekł uśmiechając się nieznajomy. I konie ruszyły. Szkalmierski pogwizdując patrzył na drogę. — Do zobaczenia! — powtórzył, ruszając ramionami — cha! cha! dobry jest? gdzie? chyba na Józafatowej dolinie! doskonały! naiwny! Nieprędko, bo w dobre dwie godziny i już mrokiem znalazły się konie dla mecenasa, pomęczone szkapy ze stacji Zakrzewka powracające, które go nareszcie zabrały, a że wlec się trzeba było niezmiernie wolno, przybył do mieściny, gdy już nigdzie światła nie było oprócz gasnącej lampki na poczcie. Zakrzewek pana prezesa, było to też miasteczko o kilkoro stai od dworu i pałacu położone. Tytuł ten nadawało mu trzy karczmy (z których jedna obalona na wpół), rodzaj synagogi i rzeźnia. W pośrodku plac pełen siana, słomy i błota wyobrażał rynek. Do pałacu jechać było za późno, a nocować w zajeździe lubelskim nie— podobna, mecenas więc postanowił dnia doczekać na kanapie w podróżnych pokoju na poczcie, gdzie go sen zmorzył, pełen mar i widzeń gorączkowych. Gdy się przebudził po nieznośnej nocy, dzień już był dobry, zdziwił się niezmiernie, że przed pocztą stał powóz przysłany po niego z pałacu. — Ale jakżeście mogli wiedzieć, że ja przyjadę? — zapytał woźnicy. — Albo ja ta wiem — odparł wąsaty woźnica z fajeczką w ustach, bez ceremonii przez ramię mu odpowiadając. — Jaśnie pan jeszcze wczoraj dysponował, coby posłano na pocztę. — To rzecz osobliwsza! — rzekł, zbierając się do powozu, mecenas — przeczucie serca baronowej czy jasnowidzenie Albiny. Rad wszakże, że się z poczty uwolni, pojechał do pałacu. Mimo bardzo rannej (jak na pałac) godziny w pałacu znalazł baronowę w nader miluchnym negliżu żałobnym, która obie bieluchne raczki wyciągnęła ku niemu i uśmiechnęła mu się mile, nader mile, prowadząc go do swoich pokojów, gdzie już była kawa gotowa. Była wesoła, rada i razem jakby nieco zakłopotana, na twarzy jej przelatywały chwilami jasne promyki jakiejś utajonej pociechy wielkiej, niespodzianej. Posadziła go pieszcząc w fotelu, podano kawę. Kazała sobie opowiadać wszystko a wszystko. Szkalmierski namyślił się, zebrał wspomnienia i począł umiejętnie utkaną powieść z taką sztuką doboru świateł i cieni, tajemniczych półsłówek, poglądów na ciemne głębiny, na jasne przeręby, iż niejeden prostoduszny powieściopisarz pozazdrościłby mu talentu. Wszystko w tej budowie, niby prawdziwej, było na faktach oparte, kłamstwa nie można było pochwycić, a jednak jak się to w ustach wielkiego artysty cale inaczej teraz malowało!! Felicja zmieniła się z tej nieszczęśliwej istoty, boleścią do ironii doprowadzonej, w chorobliwą, złośliwą dziwaczkę, którą mecenas pobłażliwie uniewinniał, tłumaczył, a opisem potępiał. W ustach jego sprawa testamentowa, tak niezmiernie prosta, zmieniła się w owoc kolczasty jak figa kaktusowa, do którego nie wiedzieć było, z której strony przystąpić. Mówiąc, patrzył w twarz baronowej i śledził wrażeń na niej, ale zdziwił się niezmiernie, że ta osoba tak czuła, tak bojaźliwa, tak łatwo dająca się nastraszyć, tym razem była prawie obojętną. Domyślał się, że w sobie mieć musiała jakiś powód ukryty, jakieś uspokojenie wewnętrzne, którego przyczyn on nie znał. — Mój dobry, kochany mecenasie — rzekła nareszcie do niego, wzdychając — jakże ja ci serdecznie wdzięczną jestem za twe tak szlachetne poświęcenie dla mnie. Ścisnęła go za rękę. — Pan jesteś wzorem przyjaciół. Mecenas, oddając sobie sam tę sprawiedliwość, kłaniał się grzecznie i skromnie. Sądził, że baronowa rozpytywać go będzie bez końca, zdziwił się znowu, gdy nagle zamyśliwszy się, umilkła i zagłębiona w fotelu, podparta na ręku, zdawała marzyć tylko szczęśliwie. Instynkt mecenasa wskazywał mu, że tu coś zajść musiało, o czym on nie wiedział, a pytać natarczywie nie śmiał. — Byłbym tu jeszcze wczoraj — rzekł, zmieniając rozmowę — alem na poczcie w Stawicy koni nie dostał. — A wiem — odparła baronowa i w tejże chwili zarumieniła się jak wiśnia. — Skądże to pani wie? — Ktoś doniósł prezesowi — szepnęła cicho. — To dziwna rzecz — szepnął namyślając się Szkalmierski. Zamilkł. — A cóż prezes? — spytał cicho. Baronowa zdawała się jakby ze snu przebudzać. — Co? — spytała — co? — Prezes niezbyt jest natarczywy? — Myślę — odezwała się zawsze roztargniona p. Żabicka — iż da sobie wyperswadować. — To by było bardzo szczęśliwie. — Zajęty jest strasznie, ma interesa — a — dodała — teraz mu jeszcze jeden przybył, który choć bardzo miły, ale będzie kosztowny i kłopotliwy. — A! cóż to takiego? — spytał mecenas obojętnie. — Wystaw sobie pan, ni z tego ni z owego, ale zapewne nie bez przyczyny, nie bez pewnych widoków, Mylski pozawczoraj przyjechał, oświadczył się Albince i został przyjęty. Mecenas drgnął i pobladł, rad był ukryć wzruszenie swoje, skrzywił się do uśmiechu, ale nawet baronowej nim nie oszukał. Wiadomość przyszła zbyt nagle, nie miał czasu przygotować fizjognomii: Żabicka się rozśmiała. — Czegóżeś pan tak pobladł? cha! cha! czy miałeś jakie projekta! A! bałamucie! bałamucie! tacy to wy wszyscy jesteście. Zawsze wam potrzeba mieć w zapasie. — Ale zmiłuj się pani… — Nie wypierajże się, zdradziła cię twarz. Proszę! proszę! Nigdym się po panu tego nie spodziewała!! — Przysięgam pani. — No, dosyć, ale mi się śmiać chce. Mecenas spochmurniał, widocznie mu jakoś nie szło, prosił o pozwolenie zmiany ubrania. — Dobrze, kochany mecenasie — zawołała, wstając z krzesła, baronowa, która grała rolę gospodyni — ale chyba cię znowu chwilowo w oficynie postawię, bo w pałacu zajęte wszystko. — To i więcej gości zastałem oprócz Mylskiego? — spytał. — A tak! — szepnęła baronowa — jest jeszcze parę osób. Zmęczony i skwaszony Szkalmierski poszedł znowu do zimnego pokoiku w oficynie, gdzie miał się przebierać, ale w istocie siadł na łóżku i dumał. Baronowa była grzeczna, ale jakaś inna, ostrożna — nieco chłodna, prawie szyderska, a ten Mylski? kto by się to był spodziewał. Szkalmierski w tej chwili brzydził się tymi myśliwcami biegającymi za posagiem!! co za obrzydliwa w istocie zapobiegliwość, jaka chciwość szkaradna!! i tak porwać mu jedne z jego nadziei sprzed — nosa!! nagle, fe! Dziwił się bezwstydowi tego człowieka, a osobliwym fenomenem (któremu w takich razach ulegają wszyscy) — nie zwrócił tych uwag wcale ku sobie! Wystawiał siebie niemal jako ofiarą ludzkiej zdrady. Prezes się nie zjawiał, ubrany więc nareszcie Szkalmierski po dziesiątej już udał się do pałacu. Wszedł do salonu i w progu mało nie osłupiał. Nie było w nim nikogo prócz baronowej w fotelu, a obok niej, poufale obejmując jego poręcze, siedział ów wczorajszy nieznajomy ze stawickwiej stacji pocztowej. Mecenasowi zrobiło się źle, mdło i musiał użyć całej potęgi, jaką miał nad sobą, by nie okazać zbytniego pomieszania. Przyszło mu na myśl w tej chwili wszystko, co paplał tak niepotrzebnie, pijąc owe doskonałe bordeaux i ironiczne „do zobaczenia”, na które tak ruszał ramionami. Nieznajomy miał uśmiech dziwny na ustach, kręcił wąsa i odezwał się, spoglądając na mecenasa. — Ch?re amie, chociaż jesteśmy już na pół znajomi, poznaj nas urzędowie z panem mecenasem. — Pan rotmistrz Zawała, pan mecenas Szkalmierski — tłumiąc uśmieszek odezwała się baronowa. Że Szkalmierski wolałby być w tej chwili nie wiedzieć gdzie, to pewna, ale poszanowanie samego siebie nie kazało tracić przytomności, przybrał minę wesołą. W duszy wszakże jego, jak w repetierze, biło mu ciągle jedno — a niechże was wszyscy porwą!! Nie było wątpliwości! ów nieznajomy, co jechał tak ku Zakrzewkowi, co trochę znał prezesa, musiał być starym przyjacielem baronowej, któremu wierną pozostała! Łatwo się teraz domyśleć przyszło, iż stosunki ich nigdy zerwane nie były — że Żabicka umyślnie nie chcąc odbierać nadziei i zmniejszać gorliwości mecenasa, dała mu to do zrozumienia — i że rotmistrz o jednej nodze z czernionymi wąsami reprezentował owego ładnego niegdyś młodego człowieka. Nie było tu już co robić mecenasowi, pozostawało tu tylko przyzwoicie starać się wycofać ranionemu, nie okazując, że boli, aby poza sobą śmiechu nie słyszeć. Położenie jego nie było do zazdrości. Rotmistrz mógł sobie szydzić z jego projektów na baronowę, a nielitościwa p. Żabicka gotowa była szeptać, że miał widoki i na Albinę. Szkalmierski był na siebie zły wściekle, czuł, że mu się w głowie mieszało i że mógł z tego zmartwienia dostać żółtaczki. Dodajmy interes z Simsonem, a ostatecznie jedyną deskę ratunku w p. Sebastianie. Rozmowa mimo myśli, które ją jak chmury przecinały, była niezmiernie ożywioną, mecenas usiłował okazać się wesołym, obojętnym i — prawnikiem tylko, zajętym swoim rzemiosłem. Potrzeba przyznać, że grzeczna baronowa (ludzie szczęśliwi bywają litośnymi) i rotmistrz dopomagali mu miłosiernie do odegrywania tej sceny. Po chwili wszedł, śmiejąc się w progu jeszcze, prezes i poszedł uściskać mecenasa nader czule. Towarzyszył mu Mylski ze szkiełkiem w oku i rękami w kieszeniach, wyglądający już na pana domu i zupełnie bez ceremonii. Prezes mrugnął na Szkalmierskiego, poprowadził do swojego pokoju. Tu, opatrzywszy dobrze drzwi, stanął w środku i załamał ręce. — No widzisz, co się tu dzieje! — zawołał — ta kobieta bez serca, bez sumienia, sprowadziła swojego rotmistrza Zawałę i żartuje ze mnie, z danego słowa, z mojego przywiązania!! — Ale panie prezesie dobrodzieju. — odparł Szkalmierski — już na to podobno nie ma ratunku, daj im pan pokój. Ja tylko na pociechę panu powiem, że do odebrania tych sum neapolitańskich bardzo daleko, że testament tak zrobiony, iż tylko do dochodu ma prawo. — Tylko do dochodu!! — podchwycił chciwie stary — tylko do dochodu!! wieleż tego dochodu? — Ano, myślę, że wyniesie czterdzieści kilka tysięcy; Piękna to jest rzecz, a kapitał…? — Tego ani ukąsić — dodał mecenas cicho. — A testament pewny? — Prawny i mocny, a mocniejsza od testamentu p. Felicja, na której wspomnienie przebiegają mnie dreszcze. Ręczę panu, że ta nie ustąpi. Zażalona do siostry, ani z nią widzieć nie chce, ani słyszeć o niej. — Mój dobrodzieju — przerwał prezes — jakże to wygląda? To jest nieszczęśliwa istota, może ja bym ją do domu do siebie wziął. Jakkolwiek bądź zawsze to krewna, sierota nieboraczka, jej by tu u mnie było jak u Boga za piecem. Mecenas ręką tylko rzucił. — Co? nie można? — spytał prezes. — Ani myśleć. — Dlaczego? dlaczego?? — Anibyś jej pan mógł ludziom pokazać, a zgryźliwa i zła! — No, toby sobie siedziała spokojnie, na osobności, przy wszystkich wygodach. Zawsze to familia, są pewne obowiązki, ja do niej napiszę, Że ma żal do baronowej, słusznie, bardzo słusznie, ale ta sobie wyjedzie ze swym amantem po ślubie. A że końca żałoby po ojcu czekać nie będzie, no, to ja ci ręczę. Prezes chodził zamyślony. — Tak by było najlepiej, ja bym miał o niej staranie, odetchnęłaby. Ale może i ta ma jakiego galanta? — spytał. Mecenas ironicznie się śmiać zaczął. — Ale czyż tak znowu — spytał stary — tak znowu okropna? — Panie dobrodzieju — przerwał mecenas — jeszcze jakem żyw nic nigdy podobnego nie widziałem. Straszna to nic, poczwarna to nic — ale zła! ale nielitościwie szyderska. — Bo juściż ma słuszność, o! baronowa, powiadam ci, serca za grosz, kobieta lekka. Wzdychając siadł stary w fotelu, ręce założył i palce okręcać począł, jak był zwykł, gdy go bardzo myśli ucisnęły. — No — a interes? — spytał — dostaniesz ty mi pieniędzy? Mecenas jak na teraz więcej myślał o wyrwaniu się stąd i znalezieniu kredytu dla siebie samego niż dla szanownego prezesa, westchnął tylko. — Trudno! — rzekł. — A tu mnie jeszcze więcej będzie potrzeba, bo wiesz — spuszczając głos dodał — wszak to Mylski się oświadczył Albince. Ja jej zostawiłem wolną wolę, przyjęła go. Nie jest mi to na rękę, Mylski ma dobra mocno odłużone, ale nadzieje piękne, sam przyzwoity człowiek, spokrewniony ładnie, wychowany do salonu. Albince się podobał! Ale wyprawa, wesele, srebra, koszta! Już ty ml musisz dostać pieniędzy!! Mecenas nic nie odpowiedział zrazu. Prezes go oczyma badał i nierychło z niego wyciągnął. — Nadzwyczaj będzie trudno. Poufnie powiem prezesowi, że notariusz nie dosyć pilnuje ksiąg hipotecznych; czy kto ma prawo, czy nie, każdy zagląda — no, i rozgadują. Prezes się mocno zarumienił i przycichł. — Zrobię, co tylko będzie można, niech mi pan prezes wierzy, starać się nie omieszkam wszelkimi siłami, ale za skutek ręczyć nie mogę. Gospodarz już nie miął ochoty śmiać się — cała jego postać malowała upadek na siłach i zwątpienie. Nie grał już komedii z mecenasem; po wspomnieniu o księgach hipotecznych, zadumany, przybity siedział, patrząc w okno i nie widząc nic. Dla niego także wypadki te były ciosem fatalnym. Obaj pobici panowie, milczący, nie spodziewając się już prawie nic po sobie, nie zadawali pracy wzajemnego przypodobania. Prezes zapomniał gościa prosić siedzieć, a gdy ten objawił ochotę odjechania przed obiadem, nie zatrzymywał go na obiad wcale, dozwolił mu nawet, nie żegnając się z baronową, i nie zachodząc już do salonu, wynieść się cichaczem, pod pozorem nie robienia ceremonii. Na ostatek nie wyprowadził go nawet do drzwi, skarżąc się na obrzękłe nogi, i mecenas wysunął się z Zakrzewka prawie nie postrzeżony. Wszystkie władze umysłowe prezesa skupione były około tej szczęśliwie powziętej idei dania przytułku biednej opuszczonej pannie Felicji u siebie. Poczciwe człeczysko! Tramiński znowu sam jeden zajmował swoję pustkę i prawdę powiedziawszy, choć odzyskał przedpokoik i zaprowadził w nim dawny porządek z pewną radością, bo Wilmuś ze swym rzemiosłem niezmiernie śmiecił i zarzucał go drzewem — jednak gdy chłopca nie stało, staremu pierwszego wieczora smutniej było i tęskno jakoś. Dlaczego się on nagle wyniósł, Tramiński dobrze nie wiedział, miał wszakże tę pociechę, iż w ciągu kilku tygodni dostrzegł nadzwyczajnej w Wilmusiu zmiany, nie mówił jeszcze — poprawy, ale miał nadzieję, że jest na drodze do niej. Chłopak się dobrowolnie wódki zarzekł (prawda, że piwo pił niezmiernie chciwie), ale pracował od rana do nocy i Cokolwiek zrobił, zepsutym nie było. Miał talent prawdziwy do rysunku i rzeźby. Ręka się włożyła szybko do roboty, a czego nie umiał, domyślał się i dochodził. Co dziwniejsza, bo to się mało któremu robotnikowi przytrafia, znalazł zajęcie, dostał grosza i zmienił się znacznie. Był wesół jak dawniej, dowcipkował i żartował, zwłaszcza, gdy sądził, że tym starego zabawi — ale poważniejszym się stał i bywał często zamyślony. — Wiesz, Wilmuś — rzekł do niego raz Tramiński — ja się aż boję, taki ty jesteś teraz stateczny. — A czegóż się jegomość boisz? — Czy ty nie udajesz tego przede mną, bo nie może być, żeby ten diabeł, co w tobie tak długo siedział, tak nagle z ciebie wyszedł. Wilmuś śmiał się. — Myślisz jegomość, że diabeł wyjechał? Nie, nie — siedzi on we mnie, tylko się z nim teraz drę i nie daję mu się. Często mnie tak korci do wódki, że tylko zęby zacisnę, ale chlasnę piwska i… ścierpię. — Trzymajże się tylko! aby to długo potrwało. — Ano, póki zmogę. I, żem ja to jegomości winien, że przychodzę powoli do rozumu — dodał, całując go w rękę — nie ma wątpliwości. Gdybym był tu nie za— szedł tamtego wieczora, Bóg wie co by było ze mną. Jegomościne to łajanie poskutkowało. — Ale ba! — zawołał Tramiński — ja w tym wszystkim widzę tylko łaskę Bożą, a że nie rozumiem, to przyznaję się. Wilmuś się uśmiechnął. — Co tu rozumieć albo nie rozumieć? — rzekł — prosta rzecz, bieda dojadła, przyszło opamiętanie. Jak przyszło do przenosin — powiemy. Jednego wieczora, powróciwszy do mieszkania i zadziwił się, i nastraszył, gdy w pierwszym pokoiku znalazł umiecione, oczyszczone, drzewa ani kawałka, a Wilmusia zamyślonego w kącie z ową laską w ręku. — Co to się ma znaczyć? — spytał. — A cóż? trzeba było was wreszcie od tej egzekucji uwolnić, mój ojcze — Wilmuś go w rękę pocałował — Musiałem się ja sam wypędzić, żebyście wy mnie nie wypędzili. — Co ci w głowie? czyż ja ci co powiedziałem? czym kiedy…? ale wstydźże się. — Uchowaj Boże, jegomościuniu, to ja z własnej wolnej a nieprzymuszonej woli dopełniłem nad sobą tego dekretu wygnania. — Ale po co? dlaczego? Wilmuś się zadumał — jak skłamać. — No — to powiem jegomości. Miejsca nie było, dawali coraz większe sztuki do roboty, izdebka zawalona, ani przejść. Mnie ciasno, jegomości niedogodnie, majster, dla którego robię, dał mi izbę darmo! Tramiński głową zaczął kręcić. — Gdzie? co? jak? bałamucisz! izbę tobie kto da darmo? majster? Cóż to? zakochał się w tobie? — Powiedzże jegomość, a nie dałeś mi sam swojej ostatniej izdebiny, choć się często przez te kłody trudno było przestąpić? a nad głową ci piłowałem, drapałem i stukałem?? — To co innego, ja to zrobiłem przez litość. — A on przez kalkulacją — dodał Wilmuś — ma mnie pod ręką, zobaczy, poprawi. — Juściż ja cię w niewoli trzymać nie myślę — rzekł stary — wybrałeś się, źle ci było, z Panem Bogiem, ale tak nagle i nic mi nie powiedziawszy. — O złota ty moja, litościwa duszo! — zawołał w uniesieniu chłopak, klękając przed nim — już ci będzie za tym obszarpańcem tęskno, już nie znajdziesz, komu gorzko zapracowanego oddawać grosza. Uspokój się, poczciwych dosyć, co cię obdzierać będą, ale serca, co by cię kochało jak moje, nie znajdziesz. Tak, mój jegomościuniu, w tej piersi niepoczciwej, pod tymi łachmanami łobuza, jest coś, co kocha i umie być wdzięcznym. Wierz mi, nie jestem takim łotrem, jak ci się wydaję. Prawda, że bić lubię, zobaczywszy błazna, nadętucha, zawalidrogę, trutnia, aż mi dłoń świerzbi, kieliszek ma dla mnie powaby, za ładnym buziakiem pójdę na drugi koniec świata, jeśli po drodze się nie trafi inny, ale, jegomościuniu, jeszcze we mnie wszystko nie przegniło. Czasem w kościele na łzy mi się zbiera, gdy z Panem Bogiem rozmawiam. Ale mi było źle, źle na świecie i tak zgorzało w duszy. No — nie gadajmy o tym. Wstał wesoło. — A teraz — rzekł z powagą studenta, który odmawia wyuczone powinszowanie — a teraz, szlachetny dobroczyńco mój, pozwól, bym ci w dowód niewygasłej wdzięczności ośmielił się złożyć w ofierze nieudolne dzieło rąk moich. Jest to laska vulgo kij, przyozdobiony wizerunkiem takiego łotra jak ja. Patrz, jegomościuniu, śmieje się bestia, myśli pewnie jakiegoś figla wypłatać! Niech ci ten obraz, młodocianą nieuprawną wyrzeźbiony dłonią, przypomni tego, diabła, z którego ręka twa ojcowska wyrzeźbił, może uczciwego człowieka. Dixi. A co, tatku? nieładnie? Laska jak laska, ale mowa mi się udała, szkoda, że prócz nas dwóch nikt jej nie słyszał, a ty o niej jutro zapomnisz, ja zaś dzisiaj. Lecz wdzięczność w niej wyrażona pozostanie w mym sercu do zgonu. I śmiejąc się począł go po rękach całować, a łzy mu się w oczach kręciły; stary rozczulił się także, chwycił go w ramiona i całował w głowę. — Wilmuś, dziecko moje, tylko mi się nie zepsuj znowu, a w niedzielę czy tam kiedy będziesz mógł, zajdź czasem do mnie. Wiesz, jam okrutnie samotny, dobrze pogawędzić, a ja ci dalipan dobrze życzę i źle nie poradzę. Wilmuś otarł łzy i zaręczył, że (jak się wyraził) zabiegać będzie. — Ale gdzież ciebie szukać? dokąd się ty wynosisz? powiedz. — E, to tam strasznie daleko, ale ja tu będę przychodził, to za miastem. — Cóż ty bałamucisz? stolarz za miastem? Wilmuś się kręcił. — Już się z czymś taisz — zawołał stary — więc jest coś niedobrego. To darmo, gdyby była prawda, coś powiedział, dlaczegóż byś mi miał ukrywać nazwisko majstra i mieszkanie. Wilmuś się w głowę poskrobał. — Ja to sobie myślę — rzekł — jak to się czasem okoliczności dziwnie składają. Dalipan, żebym był ja sam na miejscu jegomości, przysiągłbym, że Wilmuś łajdaczyna i kłamie, a tymczasem, parole d’honneur, tak nie jest! A milczeć muszę, bo muszę… Stary popatrzył nań bacznie. — No to ci powiem tylko jedno, że w tym babę czuję, i dodam, że młokosy giną przez baby i że jeśli wplączesz się w jakie bałamuctwo, toś przepadł. Wilmuś się strasznie począł śmiać, aż się za boki wziął. — Masz jegomość słuszność, baba jest, ale dla uspokojenia was przysięgnę, że ma lat sześćdziesiąt i kilka. A dalej nie badajcie mnie, bo nie powiem nic. To powiedziawszy, pocałował go w rękę jeszcze raz i zniknął. Tramińskiemu się dziwnie smutno zrobiło — a zarazem niespokojny był o chłopca, nie rozumiejąc tej historii i posądzając go niesłusznie. — Wilmuś na jakiś czas zniknął mu z oczów zupełnie; stary wzdychał — niekiedy nawet mówił sobie w duchu: — Niewdzięczny! Dawny tryb życia powrócił i cisza, i samotność. Wiele osób lubiło i cenić umiało poczciwego Tramińskiego, ale on się nikomu nie nabijał, bo wiedział, że ubogiemu w towarzystwie majętniejszych zawsze ciężko — i im z nim także niełatwo. Pana Sebastiana nie widział już od dość dawna, gdy się spotkali w ulicy. Stary zupełnie był z bólu gardła wyzdrowiał i znowu chodził po błocie za swymi wołowymi interesami. — Tramiński! — zawołał Sebastian, do niego przez całą szerokość ulicy — cóż ty unikasz mnie? ani się pokażesz? ani mi już głową kiwniesz? od czasu, jak cię mecenas opuścił, zdumniałeś. Stary rozśmiał się. — Ot jest! — rzekł — wiesz panie Sebastianie, że nie lubię chodzić w gościnę, bo sam u siebie nie mam gdzie gości przyjąć. — Tak i dlatego każesz nam za sobą tęsknić. — Nie żartowałbyś. — Ale jak mi Bóg miły, przyjdźże kiedy do mnie, bo nawet jest niby kawałek interesu. — Ano, jeśli jest choćby kawałek interesu, a zdam się wam na co — to służę. — Pamiętaj. Rozeszli się. Interes, o którym pan Sebastian wspominął, był następujący: We dwa dni po bytności mecenasa u rzeźnika stary Simson wtoczył się raz w południowej godzinie do kamienicy Pod Byczą Głową. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, gdyż Zwiniarski żył z nim z dawna w dobrych i poufałych stosunkach. Simson brał czasem u niego pieniądze na krótkie termina i służył mu swoim kredytem. Oba się nawzajem szacowali, znając za uczciwych ludzi. Ale gdy nie było interesu, widywali się rzadko. Stary przyjął Żyda serdecznie, posadził i począł rozmowę. — No — czymże wam służyć mogę? — Służyć? no, niczym — odparł Simson, gładząc siwą brodę — niczym — ja tak do was przyszedłem pogadać. — To jeszcze lepiej, panie Simson. Stary Żyd westchnął ciężko. — Słuchaj waćpan — odezwał się — żyd czy chrześcijanin, gdy widzi człowieka w niebezpieczeństwie, powinien ratować, czy prawda? wszyscyśmy ludzie! — A któż temu przeczy — odparł rzeźnik. — No tak, otóż ja dlatego przyszedłem do was. — Albożby mi jakie groziło niebezpieczeństwo? — Spodziewam się, że dotąd jeszcze nie — rzekł Żyd spokojnie — ale ja was szanuję i powinienem wam powiedzieć, co wiem. Spoczął na chwilę. Sebastian patrzył nań mocno zaciekawiony. — Gdybym ja był takim Żydem, za jakich wy nas wszystkich macie — rzekł Simson — co by mnie to szkodziło, żebym ja moje należność waszymi pieniędzmi odebrał? — Nie rozumiem. — Poczekajcie, zrozumiecie. — Có wy myślicie o mecenasie Szkalmierskim? Rzeźnik się zamyślił. — Ano — jest to człowiek zręczny, rozumny, uczciwy i wcale do rzeczy. — Do jakiej rzeczy? — spytał Żyd — do tej, której trzeba szukać w cudzej kieszeni? no tak. On tu u was był; wy jemu wierzycie. Być bardzo może, iż myślicie oddać mu jaki pieniądz na spekulacją? Otóż ja wam powiem, że on mnie jednemu winien więcej, niż ma całego majątku, i że to jest człowiek niepoczciwy, matacz, kręciel i łajdak, tak — łajdak. No, no! nie zżymaj waćpan ramionami — dodał izraelita — nie zżymaj!! ja co mówię, to święta prawda. Ja go wyprowadziłem z kancelisty, myśląc, że z niego zrobię człowieka; jam mu pomagał, ja go dźwigałem, mnie on winien wszystko. Simson się rozśmiał, ruszając ramionami. — Gdybym odebrał teraz, co mi winien, nie zostałaby mu koszula na grzbiecie. Otóż mnie was żal, wy jesteście człowiekiem prostym, uczciwym, łatwowiernym, jeśli puścicie go za próg albo do swojej szkatułki, on was zgubi. W tym człowieku sumienia nie ma za grosz. Pan Sebastian słuchał, nie wierząc prawie uszom swoim. — Nie myślcie, że ja to mówię z gniewu lub złości do niego, nie — nie mszczę się nad nim, ale wprost żal mi was tylko; on was oszuka, jak oszukiwał mnie, Bartkowskiego i innych. To jest człowiek bez serca i bez sumienia. — Ale panie Simson — przerwał Sebastian — ja z nim dotąd żadnego interesu nie mam, dzięki Bogu. — No, to ciesz się waćpan, i broń się, abyś nie miał. Szachraj ten użył tak poczciwego i tak łatwowiernego jak wy człowieka, tego biedaka Tramińskiego, żeby was załakomić i wcisnąć się do waszego domu. Wy daliście wiarę i gotowiście, nieprawdaż — gotowiście byli już oddać mu wasze pieniądze? — Ale powiedzcież mi — zawołał zdumiony rzeźnik — skąd wy to wiedzieć możecie? — No — mój panie — odparł Simson — to jest nasza rzecz wszystko wiedzieć; co by Żyd wart był, żeby nie miał policji? Uśmiechnął się — no, a prawda, że tak było? — Prawda — prawda! — zawołał pan Sebastian, ale mi nie zaprzeczycie, że to człowiek z głową i rozumem, a rozumny człowiek nie popełnia szelmostw, boby się zgubił. — Tak, wielkiego szelmostwa nie zrobi, ale małe i skryte, czemu nie? On by was rok wodził po cichu, nimbyście się opatrzyli, że oszukuje. Słuchaj waćpan, ja wam jedną rzecz powiem. Ja jego z łachmanów wyprowadziłem, ja jego stworzył, ja jestem stary i nie bardzo głupi, a on mnie, mnie, mnie — oszukiwał i oszukał!!! P. Sebastian usta otworzył, ostatni argument był dlań przekonywającym — zamilkł. — Niechże wam Bóg płaci za waszą dobrą dla mnie przyjaźń — rzekł powoli — ale możeż to być, ażeby ten poczciwy Tramiński dał się użyć do takiej roboty? — Jak to dał się użyć? alboż on wiedział, do czego używają go? On tak samo was byłby potrafił nasadzić na mnie i wy byście się wcale nie domyślili, a mnie może na was. — Stary Tramiński nic nie winien — dodał. — W jego ręku ludzie są jak lalki, których on sznurki pociąga, aby mu tańcowały, jak każe. Sebastian ręką potarł po czole, był zmieszany, sam już nie wiedział, jak Żydowi dziękować. — Mój dobrodzieju — rzekł — kiedyście już tak byli dla ranie życzliwi, żeście mi dali przestrogę, którą pewnie zużytkuję — niech wam Bóg za to płaci! powiedzcie mi trochę więcej, roztłumaczcie, bo jeszcze dobrze nie rozumiem, co to za człowiek i do czego on idzie. — Wiele mówić nie ma potrzeby — odpowiedział Żyd — jest to taki człowiek, jakich się często po świecie spotyka. Widział aspan kiedy wielkiego pająka? uważał jegomość, że dwóch pająków razem nigdy z sobą nie żyje…? Pająk zawsze sam jeden, a około niego zawsze powysysane muchy. Gdy bardzo głodna, to samica zjada swego męża, a mąż swoje żonę, bo dla pająka nie ma, tylko on na całym świecie. Otóż to, mój dobrodzieju, wasz mecenas taki pająk. Zjadłby was, mnie, tak jak zjadł matkę i brata, i kto mu na zęby przyjdzie, jak będzie głodny. A przypatrzył się kiedy jegomość dużemu pająkowi, jak on nieszpetnie wygląda? ma różne moręgowate paski na ciele, elegant i świeci się, i wydaje bardzo poważną figurę, a co z tego, kiedy rozbójnik. Taki i ten Szkalmierski. I jeszcze wam powiem, że pająk, jaki on jest to jest, przynajmniej między muchy nie chodzi z komplimentami, a ten jeszcze i to umie.. Słuchaj jegomość — co mówiłem, ja jego od małego chłopca znam, puścić do domu żmiję, to mała rzecz, puścić psa, to się przywiąże, on nigdy. To mówiąc, Simson wstał zaczerwieniony. — Ale bo wy do niego żal macie? — odpowiedział Sebastian. — A mam żal! i jak nie miałbym go czuć? ten człowiek rękę, co go karmiła, kąsał. Wiesz jegomość? u nas mówią gdy kogo człowiek kocha a sądzi, nie dawaj wiary, gdy kogo nienawidzi, słuchaj. Miłość robi ślepym, a ból i żal daje drugie oczy. Simson rozśmiał się boleśnie, podał rękę Sebastia— nowi, który milczał, i wyszedł. Stary rzeźnik długo chodził po izbie rozmyślając i w duchu Panu Bogu dziękował, że go ocalił. — Ano popatrzcie — mówił do siebie — że te kobiety mają delikatniejszy węch od nas, mnie Się to licho podobało, a baby zaraz poczuły fałsz. Polcia powiedziała na niego komediant, no i trafnie. Człowiek starzeje i głupieje, nie ma już co robić na świecie, gdy nikomu wierzyć nie można. Z tymi to myślami chodząc nazajutrz, spotkał się z Tramińskim i zaprosił go do siebie, żal mu było starego, którego poczciwej łatwowierności nadużywając, mógł mecenas posługiwać się nim jak narzędziem; czuł się w obowiązku nawzajem go ostrzec. W szarej godzinie przysunął się Tramiński i natychmiast posłano po piwo. Sebastian zużytkowywał zawsze odwiedziny, żeby sam miał powód napić się bawara, którego lubił. Tyle też tylko w życiu zgrzeszył kłamstwem i chytrością. Gdy stary Tramiński wszedł jak zawsze, poprawiając kosmyki owe włosów, opadające na kołnierz, drżący od chłodu i zmęczony, pan Sebastian począł od uściskania i śmiechu. — Hej! hej! — zawołał — mój ty poczciwy, kochany gryzipióro, jacy my obydwa głupi! aj! aj! — No! no, może to po połowie i prawda. Ty nie, ale ja, nawet pewno nie byłbym taki goły na starość, gdybym miał za grosz rozumu. — Kochanie — odparł rzeźnik — nie mamy sobie nic do wyrzucenia, dobrzyśmy obadwa, wierz mi. — No, no — a cóżeśmy to popełnili? — spytał Tramiński. — Czekaj, powiem. — Ale bo mnie niecierpliwość bierze dowiedzieć się, com przewinił. — Póki piwa nie przyniosą, nie powiem. Piwo wszakże prawie natychmiast nadeszło; p. Sebastian pociągnął od razu pół kufla, Tramiński skromniej, z oczyma wlepionymi w gospodarza, oczekując ciekawego zwierzenia. — Prawda, kochanie — rzekł Sebastian, że po owym śniadanku Pod Karasiem przyszedłeś mi śpiewać pochwały mecenasa? Uściskał cię, nakarmił, zaprosił i tak ujął za serce, żeś go od razu poczciwym zrobił, boś sam do zbytku dobry. Zachwaliłeś mi rozum, przebiegłość i procenta, które daje od kapitałów. — A ja się tego nie zapieram — zawołał Tramiński żywo — dalipan mam go i dziś za uczciwego człowieka. — A ja nie — stanowczo wymówił popijając pan Sebastian. — Tyle lat do ciebie nie gadał, nie widział cię, nagle go taka czułość sparła? Miarkuj no, o co to szło? ażebyś przyszedł mi to powtórzyć i żebym ja, złakomiwszy się, dał mu moje pieniądze. Kto wie! bestia może więcej niż na nie czyhał i na co innego!! Tramiński się oburzył. — Asan zaraz posądzasz! posądzasz! — rzekł zafrasowany — ale skąd data, że jam się omylił, a asan prawdy dopatrzył? Czy to się godzi człowieka sądzić na wiatr? Ja powiem wam, wolę się omylić, niż mieć grzech w sumieniu, żem niesłusznie potępił. — I masz asan słuszność — bom ja nielepszy — zawołał pan Sebastian — ale kiedy mi potem kto przychodzi i pokłada dowody, a przynosi przestrogę, za którą sam odbolał, muszę wierzyć. — Kto? co? któż cię przestrzegł? kogo on zdradził? — Tu sęk — rzekł rzeźnik — mam grubą wątpliwość, czy mogę wyjawić imię człowieka, co mnie poczciwie przyszedł pohamować. — Ale tu imię to wszystko znaczy — przerwał Tramiński. — Jakże ja mam dać wiarę, nie wiedząc komu? A może taki ci to powiedział, co chce cię dla swojego interesu odstręczyć, żeby sam z mecenasa korzystał? Sebastian zamilkł i zamyślił się — a potem splunął. — A katże ich wie i zrozumie! Jak mi to waćpan mówisz, hm!! zdaje się poniekąd masz racją, a kiedy mi tamten gadał, byłem pewny, że mówi szczerze i prawdę. Bądźże tu mądry, kiedyś głupi! Tfu! tfu! Tramiński, choć się bronił, był niespokojny i sam. — Zresztą kto jego wie! — mruknął — kto jego wie! albom ja jegomości namawiał, zgadało się, to się gadało. — Prawda, żeś mnie nie namawiał, alem ja wziął na rozum i o mało nie zrobiłem okrutnego głupstwa. — Ależ mi asindziej powiedz jak na spowiedzi — nie wydam — któż to tak bystro dowąchał się już myśli jegomościnej i przyszedł zaraz troskliwie bronić waszego kuferka? Rzeźnik dumał. — I to prawda! nic nie rozumiem, niby to Żyd może być taki czuły. — Żyd! no! no! — zawołał Tramiński — to już wiem, Simson się zląkł, ażeby mu gratka nie odpadła i przyszedł bałamucić. — Ale to uczciwy człowiek. — Tak, przecież u niego także koszula bliższa ciała niż kaftan. Sebastian zaczął chodzić po izbie, w niepewności wielkiej, Tramiński był górą. Ale broniąc się, jak mógł, w duszy czuł, że może się dał podejść. — Wiesz jegomość co — rzekł — ja jestem taki, póki na łajdactwie kogo nie złapię, nigdy o zło nie posądzam. Mówią łatwowierny — niech tak będzie — wolę być nim niż niesprawiedliwym. Z tym wszystkim powiem jegomości, bądź ostrożnym. Diabeł go wie!! Tyle lat w istocie nie widział mnie, nagle się rozczulił! hm! hm! nie przysięgnę. Ale nie — byłby już z gruntu niedobry człek, przecież go ludzie szacują, renomę ma wielką, wszyscy mu zazdroszczą! Nie może być! — Mój bracie — zawołał ściskając gospodarz, już to my oba nie grzeszymy przebiegłością, podobno nam nianiek potrzeba. Mnie to, coś o nim mówił, tak było w głowę wlazło, że pod pozorem interesu z Paskiewiczami sprowadziłem go i prawie mu obiecałem dać pieniędzy. Tramiński się za głowę pochwycił. — Widzisz jegomość! nic wam powiedzieć nie można! Było poczekać! Dajże pokój! daj pokój — rozpatrzę się lepiej! jeszcze mieć będę na sumieniu. — Tak, ale co począć kiedym mu słowo dał? — Słowo dał! a niechże was! — krzyknął Tramiński — po cóż było dawać słowo? Sebastian spuścił głowę. — Co tu robić? co robić? — Ale pieniędzy nie dałeś? — Jeszcze nie, ino to prawie wszystko jedno, kiedy słowo ma. — Słowo! a niechże was! po co się było śpieszyć. — Ja sobie to sam mówię, ale radź, jak się wyplątać. — Nie ma innej rady, chyba Paskiewiczów dom kupić, bo już się boję — mówił Tramiński. — Nuż mu pieniędzy pożyczysz, straci, choć bież do rzeki i top się! Brakło tego, żebym jeszcze waściną zgubę miał na sumieniu — tego bym już chyba nie przeżył. — Uspokójże się, uspokój — odparł Sebastian — nic się jeszcze nie stało, a zapewne i nie stanie. Poślę do Paskiewiczów, zobaczymy. — A co mi też z głowy wynijść nie może — dodał — to, że Polcia i Sebastianicka, obydwie go tu widząc, tak w nim nie zasmakowały, że mi się to dziwnym nie wydało. Człowiek gładki, rozumny, myślałem, że Połci się podoba, bo powiem ci między nami, gdyby się o nią był myślał starać, dałbym ją był jeszcze wczoraj z ukontentowaniem. A dziewczyna aż rękami strzepuje, tak jej niemiły. —— Kobiety mają czasem dziwne przeczucia — rzekł zamyślony kancelista — bądź już jegomość ostrożny, a przebacz mi. Klną ci się wszystkim najświętszym, żem złego uczynić ani się domyślał. Mógłżem ja go posądzić? Tramiński chodził zwarzony i nie postrzegłszy się oba starzy z pospuszczanymi głowami odbywali przechadzkę po izbie ten w tę, drugi w stronę przeciwną, zakłopotani wielce. Pan Sebastian zresztą mniej się gryzł; Tramiński im więcej myślał, tym się czuł bardziej przybity i upokorzony tym wypadkiem. Stanął w pośrodku nareszcie i rzekł: — Stary a bez rozumu! po cóż się mieszać w sprawy cudze, kiedyś nigdy swoich własnych poprowadzić nie umiał? Dobrze ci tak! dobrze! to nauka na starość, gryź się teraz poniewczasie. Wszystkie włosy Tramińskiemu pospadały na kołnierz, nie czuł teraz i nie pamiętał, gwałtownie się poruszając, o należnych dla nich względach. Rzeźnikowi patrząc nań aż się go żal zrobiło. Pochwycił go w szerokie ramiona. — Stary, stary — zawołał — nie martwże się, kiedy nie ma czym. Nicże się nie stało, kupię dom u Paskiewiczów, choć drogo i pieniędzy nie będzie. Więc z czystym sumieniem odpowiem mu, gdy przyjdzie, że kuferek próżny… — To znowu na cóż dom przepłacać? — przerwał Tramiński — a wszystko z mojej przyczyny!! — Nie z waszecinej, tylko z mojej. Pan Bóg skarał i sprawiedliwie — dodał rzeźnik — a po co mi było gonić na wielkie zyski i procenta. Nie dosyć tego com miał z Jego łaski, chciało się bogactw, może z uciążliwością dla drugich. Nie! nie! waszej winy nie ma w tym najmniejszej, a moja wielka i zasługiwała na naukę. Pan Bóg jeszcze litościwy, że mnie, pogroziwszy, wyratował. Mój Tramiński —uspokój się, jasno jak na dłoni, żeś ty czysty, ale ja, ja, kazałbym sobie wyliczyć piętnaście, gdybym był młodszy. — A ja dwadzieścia pięć — zawołał kancelista — bo po co mnie w cudze sprawy wścibiać nos. Ilem razy to uczynił, zawsze po tym nosie dostałem, ale nie, do grobowej deski niepoprawiony. — Wiesz co! — zmieniając głos, dodał gospodarz — napijmy się piwa i zapomnijmy o tym. — Nie chcę piwa, daj mi jegomość pokój, i tak mi w głowie szumi. To mówiąc, zbliżył się pokornie, w milczeniu uścisnął p. Sebastiana i wyszedł chwiejącym się krokiem. Gospodarz go uspokajając do progu przeprowadził, ale staremu zbyt gorzko było w duszy, żeby się łatwo dał ukoić. Szedł tak z głową spuszczoną do domu, gdy znowu naprzeciwko domu Leonarda, ku któremu mimowolnie oczy zwrócił, spotkał się z panną Teklą, ale tym razem szła ona prędko, nie oglądając się prawie na ciemne okna i zdając pośpieszać z powrotem. Zobaczywszy jednak starego Tramińskiego, którego zbiedzona postać widomie świadczyła o stanie duszy, dziewczę się powstrzymało. — Co to panu jest? — zapytała, podbiegając ku niemu — czyś nie słaby? — Dobry wieczór pannie Tekli — słaby? nie, alem smutny, bardzo smutny. — No — to pewnie komuś się coś niemiłego przytrafić musiało — odezwała się, uśmiechając — bo p. Tramiński zawsze więcej się cudzą biedą trapi niż swoją. Stary podniósł oczy z wdzięcznością na piękną dzieweczkę, która nigdy tak rozmowną nie była. Postrzegł także z podziwieniem i na jej twarzyczce zmianę, zdawało się, że odżyła i odmłodniała. Nie było na niej tego wyrazu tęsknego, zrozpaczonego, co ostatnim razem tak go wzruszył, ale młodości promyk grał na czole wypogodzonym. — Bardzo się cieszę, że pannę Teklę widzę w tak szczęśliwym usposobieniu, iż sobie ze starego żartujesz. — Nie żartuje się z takich ludzi jak wy! — A cóżem to znowu za jeden, moja panno — rzekł weselej — właśnie z takich, co chodzą z łokciami wytartymi, w starym kapeluszu i pokrzywionych butach, najlepiej sobie żartować, to, co świeże i ładne, to się szanuje i kocha. — Czyż pan możesz się skarżyć, że go nie kochają? —— spytała uśmiechając mu się panna Tekla. — Mogę, boć tak jest, nikt mnie nie kocha. — No, to już znam jednego, co pana bardzo, bardzo kocha. — Dalipan, budzisz moją ciekawość? któż to taki? na miłość Bożą. Tekla rozśmiała się żartobliwie. — Nie powiem, nie powiem — odezwała się chichocząc. — Czy i to tajemnica? — O! i wielka!… Ale stary się trochę rozweselił, szedł za panienką pośpieszając, chociaż mu nie uciekała. — Nie masz waćpanna litości, zrobiłabyś staremu pociechę. . — Zgadnij pan. — O! o! tego już zanadto! — zawołał — zgadłbym, kto mnie nie cierpi — ale kto mnie kochać może. — No… a… jakże go tam nazwać? Pan Wilhelm. — Nie znam jako żywo żadnego tego imienia. — Ale — Wilmuś! — A! to co innego — i Tramiński stanął — mówże waćpanna, gdzieś go złapała, bo ja go nie widziałem od dawna i chciałbym go gdzie pochwycić, aby mu uszy natrzeć. — Za cóż? — Skrył mi się, pewnie gdzie hula. — Broń Boże. — Widzę, że panna Tekla więcej teraz o nim wie niż ja, nie kryjże przede mną. — Jak to? — pan nic nie wiesz? — Tylko, że znikł mi jak kamfora. — No, to ja powiem panu coś na pociechę. Nie obwiniaj go — szepnęła, zbliżając się do starego — to chłopak poczciwy. Znalazł tu matkę starą, biedną, opuszczoną i zabrał ją do siebie, poświęciwszy się cały dla niej. Pracuje jak wyrobnik, oszczędza sobie wszystkiego, aby jej na niczym nie zbywało. Tramiński, drżący, stanął i łzy potoczyły mu się z oczów. — Ot — toś mi prawdziwą sprawiła pociechę — zawołał — niech ci Bóg zapłaci. Nigdy nie desperowałem o nim, ale dziś mi serce rośnie, raz przecież nie zawiodłem się na człowieku. Ale proszęż was, dlaczego się z tym przede mną kryje? czemu się dobrego wstydzi, gdy się nie sromał brojąc! Niezrozumiały dla mnie. Ale nie mógłżebym wiedzieć — dodał po chwilce — gdzie się on kryje, żeby go odwiedzić, żeby mu pomóc, poradzić? Panna Tekla zamyśliła się. — Ja to sama dobrze nie wiem, dlaczego się on tai, ale miarkujesz pan, że mi nie wypada zdradzać tajemnicy cudzej. — Cóż za tajemnica? przede mną? Tramiński ruszał ramionami. — Ano — trzeba się poddać temu — rzekł — ale powiedzże mi, ciężko mu? bardzo ciężko? — Trochę, ale sobie radę daje — wziął się do roboty szczerze, majster go lubi, jest na drodze do tego, że na chleb zapracuje. Matka zresztą nie potrzebuje wiele, i ona jeszcze coś robić może, i… Tu się panna Tekla zatrzymała, zarumieniła, a jakby przypomniawszy sobie, że czas powracać do domu, skłoniwszy się staremu, prędkimi kroki naprzód pobiegła. On pogonił ją oczyma, ale mu prędko w mroku wieczornym zniknęła. — Dosyć, że życie się z samych składa zagadek, których ostatniego słowa nigdy człowiek wiedzieć nie będzie — mówił, powracając zwolna, Tramiński. — Wilmuś łajdaczyna, zagadka, zagadka. Mecenas uczciwy człowiek, zagadka, stary Tramiński pracujący od rana do nocy a goły, pragnący być uczciwym, a posługujący mimowolnie szachrajom, zagadka. Panna Tekla wczoraj smutna jak noc, dziś wesoła jak poranek, ditto, Żyd, który opiekuje się Sebastianem, ditto, panna Sebastianówna, której się młody i ładny chłopak nie podobał, idem i tak dalej bez końca. — Może być, że są szczęśliwe głowy — mruczał — co to wszystko sobie wytłumaczyć potrafią, ja — nie. Idę całe życie jakby wśród ciemnego korytarza, omackiem, ostrożnie, a co chwila się o coś stłukę lub komuś guza nabiję. . Tfu — bo lepiej o tym nie myśleć! — westchnął — aby do końca!… — Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus! — krzyknął mu ktoś nad uchem, a przestraszony stary aż się cofnął. Był to Wilmuś, który zdyszany biegł, pocałował go w rękę i chciał biec dalej. — Stój, niewdzięczny! gdzie cię to licho niesie? — Ojcze dobrodzieju! pilny interes, muszę wypić kufelek piwa, bo mi w gardle zaschło i — do domu — przystałem na niemiecką wiarę, nie ma jak piwo. — Myślisz, że nic nie wiem — pośpieszył Tramiński — otóż wszystko wiem. Wilmuś się śmiał. — Co, ojcze? co? — Wszystko — śpieszył stary — żeś matkę znalazł, żeś dobry, poczciwy syn, że ją utrzymujesz, że wódki nie pijesz. — Któż to panu mówił? — Jak w bajce, piąty paluszek. — Wolne żarty, ale jegomość mnie szpieguje, to nieładnie. — Gdybym to czynił — mnie wolno, a ty nie potrzebujesz się taić przed przyjacielem. — Jeszcze do jakiegoś czasu potrzebuję — odezwał się Wilmuś. — A teraz rączki całuję i… na piwo. — Czekaj! czekaj, zapłacę piwo, chodź do mnie. — Jegomość mnie weźmiesz na spytki. — Nie — ale mi tęskno na duszy samemu, a od matki długo cię nie oderwę, chodź. — I pociągnął Wilmusia do siebie, na dole w szynku zamówiwszy dwa kufle dubeltowego marcowego, aby gościa od serca uraczyć. Ktokolwiek jest tak szczęśliwym lub nieszczęśliwym, że ściągnie na siebie oczy i uwagę ludzi dolą czy niedolą, musi się na to przygotować, że będzie służyć za materiał do tworzenia rozlicznych poematów. Jak to słusznie poniekąd mówił Tramiński, wiele rzeczy w życiu są zagadkami dla tych, co na nie z dala poglądają, każdy więc to enigma rozwiązuje na swój sposób. Tworzy się z tego historii tysiące, z których potem, gdy w podania przejdą, niechże kto będzie mądry dobadać się prawdy? Taką już wcześnie była owa historia arcana pana mecenasa Szkalmierskiego, o którym każdy swoję i zręczną, i prawdopodobną opowiadał powiastkę, ale złożywszy je razem wszystkie w jedno, nie można ich było pogodzić. Byli na przykład ludzie, co za najprawdziwszą rzecz podawali, iż mecenas, który żadnego środka dla dobicia się fortuny nie zaniedbywał, umyślił od dawna ożenienie, w największej trzymane tajemnicy, z jedyną córką Joela Simsona. Ale Joel Simson, jak wiadomo, był prawowierny i surowy izraelita, należący do najściślej przestrzegających obyczaju swej wiary; córka jego, wychowana bardzo starannie, nie porzuciła dotąd tej wiary, jakże to małżeństwo przyjść by mogło do skutku? To pewna, że Szkalmierski przed ‘rokiem spędzał często wieczory u Simsona, że bywał w jego domu w czasie jego niebytności, że Francuzka, izraelitka także, naprzód guwernantka, potem towarzyszka panny Racheli, niezbyt była surową, a dla mecenasa bardzo względną, bo umiał ją sobie ująć grzecznościami i podarkami. I to pewno, że nie wiadomo z jakiego powodu nagle te częste odwiedziny ustały, mecenas poznał się z prezesem, począł bywać w jego domu i zdawał się zapominać o pannie Racheli. Ale stosunki ze starym Simsonem zrazu wcale nie ochłodły i nie było w nich zmiany widocznej. Mogło to być bajką, może w tym było jakieś ździebełko prawdy, ale ludzie zrazu o tym mówili, potem umilkli. Rachel była wychowaną bardzo starannie, Simson miał widocznie nadzieję wydania jej za mąż za jakiego ukształconego izraelitę w Berlinie lub Paryżu. Wiadomo było, że wnieść miała posag bardzo znaczny, bo Simson z pierwszego małżeństwa nie miał dzieci, a z drugiego tę tylko jednę córkę. Pomimo swojego wykształcenia odosobnione wiodła życie, panna Cohen, Francuzka, stanowiła jej całe towarzystwo. Widywano ją samotną na przechadzkach w ogrodzie publicznym i niejeden młody człowiek od jej twarzyczki oczów oderwać nie mógł. Ale był to — owoc zakazany. A jednak wyglądał tak poetycznie i wdzięcznie. Typ to był ten starożytny wschodni, który tysiącoletnia cywilizacja Hebreów powoli doprowadziła do ideału; rysy jak wyrzeźbione, oko czarne, myślące, przerażające wyrazem, jakby w sobie całąskupiło duszę. Ale na twarzy bez rumieńca, śniadawej, jakby mgła wieczna smutku spoczywała. Zdawało się patrząc na nią, że co chwila zapłakać gotowa. Chociaż z wielką powagą nosiła ten swój smutek zagadkowy, bo cały świat wiedział, że ojciec ją kochał nad życie, że w domu była wyrocznią i że jej na niczym zbywać nie mogło, a jednak była smutną jak posąg grobowy. Szpiegi towarzyskie, co widzą wszystko, utrzymywali, że ilekroć na tych przechadzkach wypadkiem się zeszła z mecenasem, blada jej twarz oblewała się rumieńcem, który natychmiast śmiertelnej ustępował bladości. Od niejakiego czasu Rachel wydawała się bledszą niż dawniej, oczy jej były chorobliwie powiększone, kaszlała nieco. Lekarze radzili, aby z panną Cohen pojechała do Włoch, rozerwała się i innym odetchnęła powietrzem. Simson czynił wielką ofiarę, godząc się na to, gdyż po odjeździe jej miał zostać sam w domu, ale córkę pobłogosławiwszy wyprawił. Hersz, jego prawa ręka, który miał niejakie nadzieje zostania zięciem, nader był przeciwny tej podróży, ale mimo przewagi nad starym w tym jednak przekonać go nie mógł. Dodać należy, iż o ile Hersz, ładny i pojętny chłopak, kochał się w pannie Racheli, o tyle ona go nie lubiła. Czyby to miało po części tłumaczyć niechęć bardzo widoczną tego pana Hersza do mecenasa — zaręczać nie śmiemy. Wszystko to były zapewne plotki miejskie. Z podróży swej w sprawie sukcesyjnej powrócił mecenasi kwaśny, znużony, zamyślony, ale o człowieku, który po męczącej drodze tylko co wysiadł z powozu, nigdy sądzić nie można, dlatego to nasi starzy, widząc kogo nie w swoim humorze, mawiali: — Czy się utrząsł? Przysłowie to naturalnie w epoce kolei żelaznych innym zapewne zastąpione zostanie. Mecenas, przybywszy do domu i zastawszy Jacka tak ponurym, jak go porzucił, stos ogromny pilnych listów na stoliku, mnóstwo robót oczekujących nań, biletów wizytowych, karteczek, porwał się tylko za głowę z niecierpliwości i kazał przywołać Żłobka. Żłobek impavidus, nie zmieniony, uczesany, zapięty, sztywny, poważny, stawił się na dobitkę z ogromnym plikiem papierów pod pachą. Spojrzenie jedno na mecenasa dało mu do zrozumienia, iż potrzebował wypoczynku. — Mój drogi — rzekł do wchodzącego — jestem zmęczony — jak pies, trochę niezdrów. Kazałem cię tylko prosić, aby rozpytać, co słychać. — Tak dalece nie mamy nic nowego. — Nic złego? — spytał Szkalmierski. — Ale też i dobrego nic, a drobnych nieprzyjemności dosyć. — Interes Porwinkiewiczów? — Źle, bardzo źle stoi. — Sprawa Musińska. — Nie poprawiła się. — Pan Tadeusz wypłacił? — Nie — Prosił o odroczenie. — Dotąd głucho. Puścił tak sondę kilka razy Szkalmierski i za każdym prawie razem wyciągnął coś nieprzyjemnego, nie pocieszającego, groźnego; fizjognomia mu się mocno przedłużyła. Obejrzał się na stos listów, czekający na biurku, i westchnął. : — Do jutra — rzekł — mój kochany panie Żłobek, proszę o folgę do jutra, widzisz, co to tu prywatnych korespondencyj. Kancelista ukłonił się oryginalnym sposobem, zwykł był bowiem, nie pochylając się wcale, wyprostowany, schylać tylko głowę na piersi; był to jego ukłon, który on uważał za najprzyzwoitszy. Wyglądał na poliszynela, którego ktoś z tyłu sznurkiem pociągnął. Dopełniwszy tego ruchu, wyszedł krokami szerokimi, jak przystało na męża dźwigającego brzemię wielkich i ważnych interesów. Po wyjściu Żłobka mecenas chwilę spoczął i zwlókł się do biurka, oczyma badając korespondencją, której same koperty już wiele mówiły. Były między nimi i takie, których się dotknąć nie śmiał, odsuwał je na bok nie otwierając, inne rozerwał niespokojnie, rzucił na nie okiem i odłożył niecierpliwy, niektóre czytał z uwagą i twarz mu się chmurzyła. Pobieżny ten przegląd listów w ogóle dał wypadek niemiły; mecenas odsunął się od stolika, rozsiadł w fotelu i głęboko zamyślił. Zdawał się czynić z sobą rachunek sumienia trudny i burzliwy. Niekiedy wstawał, przechadzał się gwałtownie, zdawał nabierać otuchy, odwagi, potem znów do fotela wracał, padał i bezsilny zamyślał. Walczył tak z sobą dosyć długo, gdy w tym nieszczęsnym przedpokoju, w którym Jacek straż trzymał, wśród najgłębszej ciszy domu dało się słyszeć drzwi stuknięcie, potem głośne pytanie. — A przecież powrócił? — Proszę pana, wrócił, ale słaby i nikogo nie przyjmuje. — Co to słaby? słaby? idź mi zaraz i powiedz, że Bartkowski przyjechał, rozumiesz. Przecież mnie przyjąć musi. Jacek milczał jakoś, potem słychać było kroki nieśmiałe ku drzwiom, zakręcił klamką i wsunął głowę. Spojrzał na mecenasa. — Prosić. : Drzwi rozwarły się szeroko i posuwistymi krokami wszedł mężczyzna niepoczesny, ubrany po wiejsku, twarz ospowata, włos czarny, kręcony, nos mały, usta szerokie, oczki jak u kreta — wyraz oblicza niemiły. — No cóż? — spytał, stając przed mecenasem — podróżujesz, chorujesz. — Okrutnie mnie zęby bolą — odparł Szkalmierski, podając mu rękę (choć jako żywo miał zdrowiuteńkie). — Wiesz, jak ja się na zęby leczę. Chrzan, pieprz, wódka, piołun, w moździerzu stłuc, dodać gorczycy i octu, twarz tym obłożyć, narwie i koniec. —A! dziękuję — odparł mecenas — to końskie lekarstwo. Bartkowski się rozśmiał.— U mnie tak — albo starosta, albo kapucyn. Popatrzył na gospodarza. — Każ też mi dać wódki i co przekąsić, przyjechałem do miasta, a w mieście nie lubię jeść ani pić, bo to zaraz gotowy grosz wyciąga. Tymczasem zwija mnie we środku. Gospodarz zadzwonił na Jacka i dał mu znak. Bartkowski tymczasem nakładał sobie krótką fajeczkę prostym, czarnym, straszliwym tytoniem. — A co, bratku — odezwał się — ja bym te tysiąc, co mi dziś przypada, rad był do serca przycisnąć. — Jak to, dziś? — Ósmy dziś. — Dziś? — Mówię ci, ale ja do wieczora poczekam. — Do jutra chyba — rzekł zakłopotany mecenas. — Wiesz, komum je pożyczył, do dziś dnia nie odesłał mi. — A cóż mnie do tego, kochanku? co mnie do tego, to twoja rzecz. — Ależ ci do jutra różnicy nie zrobi? — Owszem, i wielką, zawsze za miesiąc procent policzę. — Zmiłujże się. — Nie mogę się zmiłować, to krwawica! — Ale do jutra, jutro pójdę do… do Simsona, wezmę i oddam. Bartkowski się pod wąsem uśmiechnął, ale niepostrzeżenie. — Będę prócz tego musiał w mieście nocować, to dla ciebie koszt, bo ja ci to policzę. — Wiesz Bartkowski, że jesteś nudny. — A jestem nudny, takimeś mnie znał, wziął i takiego mnie masz, to darmo. Że godziny nie pofolguję, to wiadomo, darmo!! Przyniesiono wódkę, Bartkowski się napił, zakąsił dobrze, fajkę zapalił i siadł. — Tęga wódka — rzekł — u ciebie zawsze dobrze czegoś zażądać, bo człowiek zawsze rarytasu skosztuje. Mecenas milczał, udając ból zębów. — Więc jakże będzie? jutro? o której? rano, naturalnie. A gdybyś mi dał wprost kartkę do Simsona? wy jesteście z sobą dobrze, ja bym sobie tam odebrał. — Nie mogę, mam rachunki, widzieć się z nim muszę. Mam prócz tego stos pilnych interesów na rano, więc proszę cię czekaj do popołudnia, do trzeciej. — Dobrze, ale oczewiście nie zechcesz, żebym ja się W mieście wiktował i tracił tyle czasu. — Stań u mnie. — To mi nie wypadnie, do ciebie panicze chodzą, ja gbur, nie lubię ich, pójdę sobie do karczmy, zanocuję, zjem wieczerzę, a jutro się obrachujemy. To— mówiąc, pan Bartkowski brał za czapkę, żegnał już i powoli wyszedł. Szkalmierski, gdy się za nim drzwi zamknęły, wstał z krzesła i począł znowu jak lew w klatce tę przechadzkę utrapienia, którą odbywa każdy obarczony w chwilach niepokoju duszy. Ani się spostrzegł gdy noc nadeszła, powlókł się do łóżka. Bądź co bądź miał słowo pana Sebastiana, że na żądanie pieniędzy mu pożyczy, a choć teraz dla pewnych wiadomych sobie przyczyn nierad był u niego szukać pomocy, cóż było robić? musiał. Bartkowskiego się obawiał, był to rodzaj spekulanta groszowego, bez miłosierdzia, bez litości, twardego i ostrego jak kleszcze żelazne. Zawsze u niego grosza można było dostać, ale im pilniej było, tym go sobie kazał więcej opłacać. Nie taił się z tym, że korzystał z biedy, miał to sobie za chlubę i obowiązek. Noc, choć się wlokła na żółwiu, sen, choć widziadła sprowadzał straszne, przeszły nareszcie — zadniało, zaturkotało, zagwarzyło, w domu się pobudzili wszyscy. Mecenas wstał. Ledwie się miał czas przyodziać, już w progu czekał nań Żłobek ze swym automatycznym ukłonem i wypomadowaną głową. Mnóstwo rachunków do opłacenia natychmiastowego nadciągnęło z nim razem. Szkalmierski poszedł obliczyć swą kasę, była bardzo niewystarczająca, ale w odwodzie pan Sebastian. Liczył nań jak na cztery tuzy. Rachunki poszły na poobiedzie. Dopiero po ukończeniu mozolnej narady z Żłobkiem przyszło na myśl panu Szkalmierskiemu, że może nie zastać w domu starego mieszczanina, że jak na przekorę gotów był — jak to często czynił — wyjechać do pierwszej stacji naprzeciw partii wołów. Trzeba więc było radzić na wszelki wypadek inaczej, aby kredyt utrzymać; zawołał Jacka, szepnął mu dwa słowa w ucho, pokazał boczne drzwiczki i dosyć niespokojny czekał. W pół godziny maleńkie drzwi od garderóbki skrzypnęły, w izdebce przyległej pokazał się czarny długi kaftan. Mecenas wyszedł po cichu, szeptał coś z kwadrans tajemniczo i wrócił z twarzą rozjaśnioną, trzymając paczkę jakąś pod półą szlafroka. Humor zmienił się natychmiast. — Prosić pana Żłobka — rzekł do Jacka. Grzmot na wschodach, w dół, do góry i Żłobek zdyszany stanął w drzwiach. — Mój Żłobek — zlicz mi, proszę, co tam jest do wypłaty, pomyślałem sobie, że mogę z mojej kasy prywatnej założyć, nim inne nadejdą fundusze. Nie mówiąc ni słowa, ze zwykłym ukłonem podkomendny wysunął się, tymczasem paczkę, którą trzymał pod połą szybko i zręcznie mecenas wsunął do szufladki W biurku i na klucz zamknął. Ile razy Żłobek przychodził, można się było go domyśleć, gdyż dom się trząsł cały pod jego szerokimi stopami. — No — a co tam? — spytał mecenas. — Bagatela, oto regestrzyk. — Istotnie, na myśl mi nie przyszło. Dobył Jasieńko kluczy, szukał niby starannie jednego z nich, otworzył, wyjął spory pak asygnat, którego widok przyjemnie połechtał wzrok Żłobka, i rzucił kilka biletów na stół. — Tak będzie lepiej, nie lubię, żeby na mnie czekano. Komedia została odegrana, ale jakim kosztem? nikt nie wiedział. Jasieńko poszedł się ubierać. Zwykł był zawsze dbać o to, aby przyzwoicie wyglądać. Tym razem konferencja ze zwierciadłem była długą, poważną i szafa z sukniami stała otworem, dopóki, zadowolony z harmonii wszystkich części ubrania, mecenas nie włożył surducika, który na nim leżał jak ulany. Paleto wielce eleganckie, rękawiczki nowe, kapelusz negliżowy świeżuchny dopełniały ubrania. Nie zapomniał nawet mecenas skropić chustki essbouquetem, i rozpromieniony wysunął się W ulicę. Śpieszył do pana Sebastiana, jak się domyśleć łatwo. Na biedę nigdy jeszcze tyle osób go nie zatrzymywało po drodze i nie rozpoczynało rozmowy. Podróż na drugą ulicę trwała godzinę. Wychodzącego z domu już postrzegł był wracający pod Byczą Głowę Sebastian, domyślił się, że te odwiedziny są dlań przeznaczone, zrazu zadumał, czy nie lepiej by nie być w domu, ale zważywszy, że prędzej czy później przejść potrzeba będzie tę niemiłą przeprawę, wolał się zbyć od razu. Pośpieszył więc przodem, żonę i córkę wysłał do ich pokojów z poleceniem, aby się nie pokazywały, a sam, przybrawszy postawę niewiniątka — czekał. Mamyż wydać go z sekretu, że chodząc po cichutku odmawiał: — Pod Twoją obronę uciekamy się…!! Zadzwoniono u drzwi. Mecenas, zrzuciwszy paleto, wszedł promieniejący, pachnący, uśmiechnięty, ładny jak cukierek w złoconych papierkach. — Kocha–a–anego mecenasa, dobrodzieja! — zawołał pan Sebastian. — Szanownego pana Sebastiana. — Chwałaż Bogu, żeś pan powrócił! — zawołał mieszczanin — ja tam parę razy posyłałem się dowiadywać. — Tak? — Tak, chciałem rady i pilno mi było. Wystaw sobie asindziej, no cóż! cóż było robić, zmęczyli mnie Paskiewiczowie, stało się, czekałem do wczorajszego dnia, ale wreszcie musiałem transakcją podpisać i pieniądze wyliczyć! Kto by spojrzał na Jasieńka wówczas, postrzegłby po całej twarzy przebiegające jakby drgnięcie piorunowej iskry, które przeleciało i znikło. Stał milczący, nie wiedział, co mówić. — Jak to? z Paskiewiczami skończono? — Zupełnie. Milczenie. — Ale zlituj się pan — z uśmiechem bolesnym ode— zwał się Szkalmierski — ja umyślnie tę podróż odbyłem, spekulując na pański kapitał, paneś mi go najwyraźniej przyobiecał. — Ha! no — stało się — mruknął skonfundowany Sebastian — to trudno! nie mogłem czekać, a tu, a tego. — Ale cóż ja pocznę, ja rachowałem na to. — Przecież panu na kapitałach nie zbywa, cisną się, to pan sobie inny weźmiesz. — Gdybym był właśnie, czyniąc to dla pana, nie poodprawiał wszystkich i nie ponarażał ich sobie. Przecież nie prosiłem go o to, nie żądałem — mówił Jasieńko. — Sam pan oświadczyłeś mi się z tym. Naturalnie myślałem, mając z tak zacnym obywatelem do czynienia, że słowo jego jest święte. Pan Sebastian pobladł jak ściana, ręce mu zadrżały, westchnął, w kieszeni zabrzęczało coś jak gdyby klucze poruszał. — Panie dobrodzieju — rzekł zmieszany — ale ja zawsze mówiłem to, zdaje mi się — warunkowo, jeślibym kamienicy tej nie kupił. — Przepraszam pana — przerwał Jasieńko — jak dziś pamiętam jeszcze słowa, którymi mnie pożegnałeś odchodzącego i mogę mu je pod przysięgą powtórzyć — powiedziałeś mi pan tam w progu, a zatem, jeśli się okazja trafi do ulokowania, to jest do obrotu pieniędzmi — masz mnie pan na zawołanie. A wprzódy jeszcze, pokazując kufer, mówiłeś: choćby dwakroć poszukawszy się znajdzie. Wszystko to w istocie doskonale sobie przypomniał Zwiniarski; czuł się winnym i stał jak na żarzących węglach. Mecenas nielitościwie grzecznie mówił dalej. — Zważ tylko pan sam, w jakim mnie postawiłeś położeniu. Ufając jego słowu, porobiłem umowy. Waćpanu łatwo zbyć mnie tym, żeś dom kupił i nie życzysz sobie spekulować, ale ja jestem związany słowem moim, a dla prawnika, którego dobra sława winna być nieposzlakowaną, niedotrzymanie przyrzeczenia to moralne zabójstwo. Któż mi teraz uwierzy? u kogo znajdę kredyt? Rachowałem dziecinnie na te dwakroć, które by były panu piękny procent przyniosły, szedłem tu jak do kasy, za godzinę mam wypłaty. Pan Sebastian drżał cały; nawykły do poszanowania danego słowa, czuł, że te wymówki były uzasadnione i słuszne, gorzało w nim wewnątrz, rzekł sobie nareszcie: co będzie to będzie — trzeba słowo swoje wykupić. — Ale na miłość Bożą — wyjąknął cicho i nieśmiało — mówże pan, ile w tej chwili potrzebujesz? Mecenas tylko pochwycił uczynione wrażenie, widział, że sprawa jego szła dobrze i że należało tylko umieć z położenia korzystać. Dosłyszał nawet brzęku kluczów w kieszeni. Tym bardziej więc nie śpieszył się z wymówieniem ostatniego słowa. Jak błyskawica przeleciało mu przez myśl i to, że miał do wyboru albo staranie o Polcię i zaskarbienie sobie łaski ojca, albo jej utratę i zrealizowanie programu na gotówkę. Co tu było począć — Jasieńko dumał, a że miał ten talent rzadki, iż mógł mówić co innego, a żwawą myślą obrabiać i postronne przedmioty, ciągnął więc rozmowę; wahając się nad ostatecznym” rezultatem. Pieniędzy było mu gwałtownie potrzeba, ten przymus skłonił go nareszcie do wyjąknięcia, iż w tej chwili przychodził po — dwadzieścia tysięcy złotych. Sebastian zmarszczył brwi — był bowiem teraz pewnym, że pieniądze przepadną. — Dobrze — rzekł — uczciwy człowiek koszulę zdejmuje z siebie, a słowa dotrzymać musi. Paskiewicze mi poczekają, daję. Ale waruję sobie, żem od wszelkich dalszych pożyczek wolny, proszę o podpisanie wekslu sześciomiesięcznego. A że mogłem być przyczyną, mimowolną Bóg widzi, strat dla pana i zawodu, przez moją nieopatrzność i nierozważne słowa (za które płacę) — dodał wzdychając — procentu nie przyjmą żadnego. Siadaj pan i pisz weksel. Mecenas się zawahał, miałli przedać za te dwadzieścia tysięcy nadzieję posagu panny Apolonii? Znowu mu przeleciało przez głowę, że brat, chodzący do szkół, jest słabowitego zdrowia, blady, pokaszlujący. A tu z drugiej strony taka gwałtowna pieniędzy potrzeba. — Ale zmiłuj się pan — odezwał się, łagodząc ton, do Sebastiana — nie miej pan do mnie żalu, przykro by mi było, żeby się nasze stosunki przez to zachwiały. Cóż ja winienem? powiedz sam. — Pan? nic — jeśli kto winien, to ja — dodał chmurno pan Sebastian — ja, ja! pisz pan weksel. Stało się. Nie ma co o tym mówić. — Pan masz żal do mnie? — Nie, do siebie, bom stary bałwan.!! — rzekł, nie do kufra idąc, ale do stojącej w oknie szkatułki na ziemi i dobywając z niej kupkę biletów — którą rzucił na stół przed Szkalmierskim. — W istocie, kochany panie Zwiniarski, postawiłeś mnie w tak przykrej ostateczności, co było począć? gdybym wiedział. — Ano! nie mówmy już o tym, pisz pan. Mecenas z wielkim pośpiechem wypełnił weksel, na który mieszczanin ani spojrzał. Zapewne przykre położenie i nagłość były powodem, że omyłką zamiast sześciomiesięcznego położył termin roczny. Ale Zwiniarski nie czytał wekslu, pilno mu go było skryć przed żoną, przed którą całą tę nieszczęsną sprawę zataić pragnął, rzucił go więc do szkatułki. Mecenas schował bilety do kieszeni, mocno wyściskał ręce biednego człowieka, obsypując go najczulszymi zaręczeniami przyjaźni, poświęcenia, ofiarując usługi, obiecując złote góry. Zwiniarski na to wszystko milczał jak kamień, kłaniał się, przeprowadził, a gdy nareszcie Szkalmierski wyszedł, odetchnął całą piersią. — Odarł mnie, ale niech ludzie nie wiedzą, bo się będą śmieli. Jeszcze mecenas zstępował z ciemnych wschodów, rozmyślając nad tym, czemu się twarzyczka Polci pokazać mu nie raczyła, gdy weszła ciekawa pani Sebastianowa. Mąż mrucząc z rękami w kieszeniach przechadzał się po izbie. — A co? kochanie — zapytała, zaglądając mu w oczy — a cóż? jakżeście skończyli z tym elegantem. — No — nic — rozgadaliśmy się, tego… i poszedł sobie, tego… Jejmość popatrzyła na męża a znała go dobrze. — Coś ty jesteś kwaśny? pewnie ci wyciągnął? — Gdzież zaś, ale nie! nie, kochanie, tylko mnie znudził. Bo to z tymi interesami ja nie umiem. Póki moja robota, zgódź się, zapłać to i dobrze, a jak już dalej, to mi sobie rady dać ciężko. — Nie dałeś mu? nic? — podejrzliwie spytała żona. — Nic, a po cóżem mu miał dawać. Coś deszcz zaczyna kropić — rzekł, zbliżając się do okna. — Deszcz! zagadujesz. Przyznaj się, wyrwał ci co grosza? — Kiedy mówię, że nie, to nie — odparł Sebastian. — Błoto będzie okrutne. — Oj! oj! bodaj żebyś ty w błoto nie wlazł z tą norymberską lalką. — Dajże ty mi święty pokój, kobieto! com ja ci winien! Pani Sebastianowa zamilkła, odłożyła indagacją do powolniejszej chwili, ale jako osoba wytrawna odeszła z przekonaniem, iż mąż musiał swoje dobroduszność przypłacić. Gdyby nawet mniej była przenikliwą, wzdychanie małżonka przez cały wieczór i przez sen nocą, chmurne czoło, humor, którego piwo wyklarować nie mogło, byłyby jej musiały dać wielce do myślenia. Pomimo nader szczęśliwego obrotu pieniężnego interesu, Szkalmierski odszedł niepewien, czy dobrze postąpił — miał wszakże nóż na gardle. Nadzieje na p. Sebastiana córkę i kuferek ograniczyły się do tych dwudziestu tysięcy, które dla człowieka tak rzutkiego jak mecenas nie na długo starczyły. Teraźniejszość była uratowaną, ale przyszłość?? Jasieńko wierzył w swą gwiazdę szczęśliwą, jutro było daleko, czerwiec i wypłatę Simsonowi miał czas przygotować. Środki tylko trzeba było na nowo wynaleźć, bo stare przygotowania runęły. , Tymi myślami zajęty był mecenas. W początku przychodziło mu czasem gryzące wspomnienie matki, pewien niepokój z powodu bytności Wilmusia, który nie przepadł, jak się spodziewał, ale to wszystko zwał cura posterior, mniej się o to troszczył. Szło teraz głównie o postawienie się, na świetnej stopie, o dźwignięcie kredytu, o olśnienie ludzi łatwowiernych takim blaskiem, ażeby kłopotów pieniężnych przypuszczać i domyślać się nawet nie mogli. Gdy Bartkowski nadszedł po wypłatę należności, mecenas przyjął go już wesoło, bez śladu wczorajszego bólu zębów, zapłacił mu do grosza wydatki, obszedł się z nim prawie protekcjonalnie i niby przypadkiem wygadał, że miałby wielką ochotę nabyć ziemski majątek w okolicy. Bartkowski, źle uprzedzony przez Simsona, nie dowierzający zrazu, zrobił wielkie oczy, spuścił znacznie z tonu i pod koniec rozmowy niemal był gotów na skinienie swój kapitalik znowu powierzyć nader zręcznemu prawnikowi. ——Co Simson plecie — mówił w duchu, odjeżdżając — ten człowiek jak kot, choćby go z wieży zrzucił, na nogi upadnie i nic mu się nie stanie! Gdybym ja miał jego rozum, albo on moją oszczędność, co by to można zrobić! Ale szasta groszem jak plewą! Powróciwszy do energii mecenas — bo ją był chwilowo utracił — na wszystkie strony rozpostarł swe sieci. Para wieczorków kawalerskich zjednała mu większą jeszcze miłość złotych paniczów, a zobojętnienie dla prezesa, w chwili gdy na dom ten spadało dziedzictwo, nadawało nawet pozór bezinteresowności. W Zakrzewku teraz trudno się było obejść bez rady jego. Prezes czuł ten brak. Baronowa nie wiedziała, na kogo zdać interesa, gdyż rotmistrz wcale do nich nie był zdatnym. Trzeciego czy czwartego dnia przybyła nawet znowu do mecenasa na konferencją i po krótkiej rozmowie przyznała mu się wzdychając, iż może by inny wcale wybór zrobiła — to mówiąc spojrzała czule — ale rotmistrz, opierając się na przedawnieniu, nie odstępuje praw swych i okrutnie ją nudzi, a ona się go boi. — Jeśli pójdę za niego — szeptała cicho — to zmuszona, wierz mi pan, przez litość, znam tego człowieka, gotów by sobie w łeb wypalić, mnie zabić i mścić się na każdym, co by szczęściu jego stanął na przeszkodzie. Mecenas nie miał najmniejszej ochoty zaglądać w rurki od pistoletów rotmistrza, radził zwlekać tylko, do czego zresztą żałoba po ojcu rok i sześć niedziel czasu prawnego nastręczała. Baronowa niezawodnie przed rotmistrzem skarżyć się musiała na mecenasa, jak przed nim na prezesa i rotmistrza, ale Szkalmierski już jej nie wierzył. W sprawie tej zresztą niewiele było do zrobienia. Od baronowej dowiedział się także, iż prezes nie wiadomo dokąd, bo do tego się nikomu nie przyznawał — wyjechał. Łatwo było odgadnąć, że ruszył ofiarować schronienie u siebie pannie Felicji, ale domyśleć się trudno, jak ona to przyjąć miała. Mecenas nie wygadał się zresztą z przypuszczeniem. Baronowa, usiłując go oczarować, siedziała godzin parę, ale Szkalmierski był ostrożny, na wszystkie niewieście czary zbrojny i nie wychodząc z zimnej grzeczności, trzymał się bardzo z daleka, fantazji i nadziejom nie puszczając wodzów. Na trzecim piętrze w kamienicy, w której mieszkała Tekla, mieściła się teraz biedna Mateuszowa. Wilmuś wynajął dla niej izdebkę z alkierzykiem, urządził, jak umiał najlepiej, i ażeby czuwać nad nią, sam zamieszkał w tym domu pod strychem. Było mu tam najniewygodniej w świecie, ale młodość i nawyknienie nędzy czyniły ją znośną, a cieszył się niewymownie, iż on matkę mógł utrzymywać i że do jej serca powrócił. Wieczorami on i Tekla przychodzili posługiwać staruszce, oprócz tego Wilmuś wśród dnia kilka razy zaglądał, drwa przysposabiał, latał po posyłki, jeśli ich się poczciwa panna Tekla nie podjęła. Mateuszowa po owej scenie straszliwej w domu Złotego Jasieńka wypchnięta za drzwi, w pierwszej chwili postradała prawie zmysły. Ogarnął ją żal niewysłowiony, nie pamiętała dobrze, jakie słowo straszne, schodząc z tego progu, wyrzekła, wyrzucała sobie, że nie zniosła z pokorą i cierpliwością wypadku, w którym, jak teraz mówiła, Złoty Jasieńko nic nie był winien, tylko ona. — Bo po co mnie tam cisnąć się było, kiedy on zakazał!! — mówiła. Gdy we łzach, rozżalona, nieprzytomna przywlokła się do swojego mieszkania, Wilmuś i Tekla skorzystali z jej usposobienia, ,aby ją gwałtem niemal wyrwać z rąk niewdzięcznego syna. Wilmuś ukląkł, błagając ją, aby się mu powierzyła, Tekla go poparła przyrzekając pomoc i posługę, ofiarowała się zaraz wynaleźć mieszkanie, porwano staruszkę i w mgnieniu oka przeniesiono ją na nową siedzibę. Ale gdy pierwszy gniew i żal począł się rozchodzić, Mateuszowa, zapomniawszy winę Jasieńka, pamiętała na to tylko, że teraz już wyrzec się musi wszelkiej nadziei widzenia go, że między nimi stanął Wilmuś, że syna tamtego przeklęła. Wypadek ten jak sen gorączkowy ją dręczył — wytłumaczyła sobie wreszcie, że tego nie spełniła i modliła się, aby jej Bóg to uniesienie przebaczył. Teraz, gdy już Jasieńko dla niej był straconym, wydawał się niewinnym. Na próżno Wilmuś otaczał ją miłością, poszanowaniem, staraniem, pieszczotami, miała do niego żal, że ją dziecka najmilszego pozbawił, gryzła się, a gdy została sarnią, płakała, dręczyła się. Kryjąc się z tym, chodziła . po kościołach, po ulicach, żeby gdziekolwiek choć z dala zobaczyć ukochanego. Miłość, nawet macierzyńska, ma te niewytłumaczone słabości, w których nad sercem zapanować rozum nie może, kłamała sobie sama, aby go uniewinnić, kochała go jak przedtem, tęskniła po nim więcej niż kiedy, bo tęsknotę zwiększała ta myśl okropna, że już go nigdy, nigdy więcej nie zobaczy. Po tysiączny raz powtórzyć tu potrzeba: serce, przepaść. A serce matki jest najpotężniejszym z serc na ziemi i miłość matki jest jedyną, której nic osłabić nie może. Cóż się tam z nim dziać musiało? W krótkim przeciągu czasu te połykane łzy, ta boleść tajona, cierpienie wewnątrz ukryte, zmieniły staruszkę do niepoznania, upadała na siłach, mówiła coraz mniej, nie zajmowała się niczym. Wstawszy z rana, machinalnie, nakarmiona, siadała z pończochą pod oknem zamyślona i siedziała tak, aż póki jej nie odwołano, a łzy ciekły na tę pończochę, którą niegdyś robiła dla Jasieńka. Często Tekla, która wyrywała się do niej, aby biedną rozerwać, słowa się od niej dopytać nie mogła a nigdy się jej prawie nie udało wyciągnąć na dłuższą rozmowę. Odpowiadała półsłowami, patrzyła nie widząc, zapominała o sobie. Wilmuś jej przypominał tamtego. Wdzięczną mu była za jego serce dla siebie, ale żal miała, że — on ją Jasieńka pozbawił. Chłopak to widział, czuł, rozumiał i znosił z pokorą. Jątrzyło go to tylko przeciw bratu, którego nienawidził. Wieczorem, gdy już pracować albo nie było można, albo taką robotę dobrał, że ją mógł przynieść z sobą do izdebki matczynej, schodzili we troje, Wilmuś umiał tak prowadzić rozmowę, ażeby mógł nią Mateuszowę zająć i rozerwać. Służyła mu do tego dobrze Tekla. Tak nawykł on do niej, oszacował ją, pokochał, ale jak siostrę. Nie było to uczucie gwałtowne, młodzieńcze, którego wiele wyszafował Wilmuś na bardzo płoche miłostki, ale spokojne przywiązanie dla istoty, której się trochę lękał i z którą nie śmiałby był nawet na swój dawny sposób pożartować. Łączyła ich miłość dla staruszki, może trochę wspólny wstręt do człowieka, co i Tekli życie zatruł, a na ostatek poczciwe dwa serca, które nie mogą zbliżywszy się pozostać sobie obojętnymi. Tekla też mimo wszystkich wad Wilmusia, może dlatego, że charaktery ich się niezmiernie różniły, polubiła go, przywiązała się doń. I znośnym byłoby to ciche życie dwojga istot, a każdy dzień by mocniej węzły między nimi ściągał, gdyby nie widoczny upadek na siłach, na ostatek choroba Mateuszowej. Z początku nie można tego było nazwać nawet chorobą, tylko wielkim i głębokim żalem, ale zwolna żal przeszedł w osłupienie, zdrętwienie, zwątlił sił resztę i zmienił się w groźne wycieńczenie., Potrzeba było wezwać lekarza, który przepisał leki, ale głównie obwiniał sam wiek i moralne wpływy. Jakże je było usunąć! Lekarstwa, które wzmacniać miały, budziły gorączkę, nie pomagały. Z każdym dniem było widocznie gorzej a gorzej. Mateuszowa mówiła mało, w końcu prawie nic, nie przyjmowała pokarmów, chodzić nie mogła, modliła się z nałogu, jednę tylko powtarzając modlitewkę lub jednę cząstkę modlitwy. Książkę rozłożywszy na kolanach machinalnie, zaczynała litanią i pierwsze jej wiersze szeptała dzień cały. Stawała się dzieckiem niemal. Tekla musiała ją karmić. Wilmusia jakby niekiedy nie poznawała. Jednego dnia nie wstała z łóżka, doktor przyszedł, poruszał ramionami i dał Tekli do zrozumienia, że on tu nie ma co robić. Syn i ona nie odstępowali jej łoża. Pod wieczór zdawała się ocucać, ale po to tylko, by płakać. Z ust jej wyrywało się imię — Jasieńka. Na usilne pytania i nalegania odpowiadała im łzami. Na chwilę wyszedł był Wilmuś, stara zdawała się to słyszeć, podniosła się na łokciu, obejrzała trwożliwie i pochwyciła za rękę siedzącą] przy niej Teklę. — Mój ty dobry aniele — rzekła — pójdź, błagam cię, do niego, proś, błagaj, niech przyjdzie, bo ja umieram, niech ja go pobłogosławię. Tekla —zadrżała; jej pójść do tego człowieka, który ją równie jak rodzoną matkę odepchnął z nielitościwą wzgardą, ale możnaż było staruszce co odpowiedzieć, umierającej odmówić? Położenie było trudnym, Tekla sparła głowę na rękach— myślała. Ale Mateuszowa trzymała ją drżącą dłonią i powtarzała ciągle: — Na rany Chrystusa, pójdź! powiedz mu, niech przyjdzie, chcę zdjąć to nieszczęsne przekleństwo z głowy jego. — Pani — odezwało się dziewczę — ale cóż powie Wilhelm? — On nic nie powie, on ostatnią moje wolę poszanuje, powiedz mu, idź. Od dawna Mateuszowa nie zdobyła się na tyle słów i na taką woli energią; strasznego coś było w blasku jej oczów, w drżeniu warg, w głosie, w ruchach niespokojnych. Oprzeć jej się było niepodobna. Tekla wysunęła się, biegnąc przeciwko Wilmusia, który powracał. —Panie Wilhelmie — co my poczniemy, matka, matka przed śmiercią domaga się go widzieć, wysyła mnie po niego, prosi was, abyście nie przeczyli jej tego. — Spodziewałem się, że tak będzie — rzekł spokojnie młody człowiek — byłem tego pewnym. Ale jakże wy pójdziecie? a mnie tam do niego niepodobna. — A! niepodobna i mnie! —. zawołała, ręce łamiąc Tekla — a jednak — muszę. — Nie, kochana panno Teklo. Nienawidzę tego człowieka i przyznacie mi, mam za co, ale wola umierającej święta. Niech przyjdzie, zwiększy to jego winę. I panna iść po niego nie potrzebujesz — dodał Wilmuś — ja go sprowadzę. — Wy nie możecie iść, on was gotów… .— Nie lękajcie się, ja nie pójdę, ale znajdę kogoś, co go tu przyprowadzi. — A! gdyby to było możliwe, żebyście mnie oszczędzili tego kielicha goryczy. — Siedźcie przy matce, ja idę. — Ale czy on przyjść zechce? — dodała Tekla — ja bym go może zmusiła. — I ja potrafię. — Zlituj się, żadnego gwałtu. — Ja sam nie pójdę, znajdę kogoś, co mnie zastąpi i będzie wiedział, jak sobie począć. Nie czekając odpowiedzi Wilmuś porwał za czapkę i wybiegł wprost do Tramińskiego. Była to właśnie godzina, w której on zwykł powracać do domu, trafiło się tak szczęśliwie, że się na drodze spotkali. Bo twarzy Wilmusia poznał stary, że mu się coś przytrafić musiało. Chwycił Tramińskiego za rękę i zawołał: — Ojcze mój, na miłość Boga cię zaklinam, wróć się ze mną. Nigdy w życiu o nic cię nie poproszę, zrób mi to, o co cię błagać będę. Tramiński stanął przestraszony. — Co ci się stało? — Nic — nic, słuchaj, chodź razem, a w drodze opowiem ci wszystko. Z trwogą wpatrywał się kancelista w rozognione lice młodego człowieka. — Mam matkę — rzekł Wilmuś — matkę, która kona. Dwóch było nas u matki, ale jeden wziął całe jej serce, omyliła się biedna, nie był go wart. Ten syn wypędził ją z domu swego, wyparł się jej! zatruł jej życia ostatek, doprowadził do grobu, ale ona go kocha. Ten brat i mnie wygnał, i zmusił matkę, by się mnie wyrzekła; ja do niego pójść nie mogę, zabiłbym go może. Ojcze! idź ty! idź ty! powiedz mu, że umierająca święta matka chce go raz przed śmiercią widzieć jeszcze. — Rozumiesz mnie, ojcze — dodał Wilmuś, który mówił szybko, przerywanym głosem — rozumiesz mnie, będziesz miał litość nad starą. Powiedz mu, że mnie nie zobaczy, że go nie tknę. Nie chcę być matce zawadą do ostatniej chwili szczęścia na ziemi. Ona go kochała, ona go kocha. Niech przyjdzie! Tramiński stał drżący. — Rozumiem — rzekł — ale gdzież ten brat, ja go nie znam, ja nie wiem. — Znasz go — odparł Wilmuś — tym bratem, tym synem, jest mecenas Szkalmierski. Musiał powtórzyć, gdyż zrazu nie zrozumiał go Tramiński, a gdy nareszcie pewnym był, że mu się nie przysłyszało, porwał się za głowę, nie znajdując słowa na ustach. Ale po rozmyśle krótkim popędził szybko ku mieszkaniu mecenasa. Kilka kroków Wilmuś go przeprowadził. — Ojcze — dodał — jeszcze ci powiem, mnie tam nie będzie, ten człowiek boi się tego, którego skrzywdził, ten człowiek, co matkę wypchnął ze swego domu, co się jej ubóstwa wstydził, może odmówić ostatniej posługi, on nie ma serca, czucia, sumienia, on może nie chcieć przyjść do niej nawet po błogosławieństwo; powiedz mu, że naówczas ja go za uszy jak psa do jej łoża przyciągnę. Tramiński wylękły tą gwałtownością, ale przerażony szkaradą, oburzony postępowaniem Szkalmierskiego, machnął tylko ręką, był i czuł się dosyć silnym, ażeby spełnić, co mu polecono. Wilmuś jak słup, oparty o mur, pozostał sam w milczeniu. Pora była niezbyt późna, nie dochodząc do kamienicy Leonarda, Tramiński postrzegł światło w oknach, był więc pewnym, że winowajcę zastanie. Czasu nie miał na rozmysły długie, śmielej niż kiedykolwiek przebiegł wschody i zastawszy Jacka na straży w przedpokoju, rzekł mu: — Idź do pana i powiedz mu, że przyszedł stary Tramiński z interesem, w którym o życie chodzi i minuty nie ma do stracenia. — Powtórzył jeszcze głosem drżącym. — Powiedz, że o życie chodzi. Jacek, który nigdy jeszcze nic podobnego nie słyszał, tak się uląkł, iż, nie zamknąwszy drzwi, wpadł do salonu, w którym pięciu młodych urwisów siedziało nad kartami. Tym razem gospodarz był przy banku; zobaczywszy zbladłego sługę, a będąc po kieliszkach i obiedzie, zawołał nań: — Czego chcesz! — Ja, ja nic, ale tu czeka stary, stary Tramiński. — Stary Tramiński! co mi tam stary Tramiński, powiedz mu, niech idzie do stu tysięcy. Czego stoisz, trutniu jakiś? — Ale on powiada, że to interes, w którym o życie chodzi, i minuty nie ma do stracenia. Szkalmierski pobladł nieco, zawahał się. — Idź, idź — krzyknął ktoś z boku. — Ale, idźże. Niepewien co go spotka, z tym uczuciem, które przysłowie nasze tak dobrze wyraża, mówiąc, że na złodzieju czapka gore, wyszedł Szkalmierski do sieni. Widok Tramińskiego mógł go przestraszyć, stary ledwie się trzymał na nogach, oparty był o ścianę, blady jak ona. — Cóż tam znowu? — zapytał Szkalmierski. — Matka twoja kona, matka kona! idź ze mną, chce cię widzieć. Jakkolwiek bez czucia, mecenas zadrżał, zbladł także, nie umiał odpowiedzieć nic, machinalnie sięgnął po kapelusz, jaki znalazł, nie rzekł słowa i zaczął schodzić ze wschodów. Dopiero gdy byli u dołu, zatrzymał się i słabym głosem spytał: — Brat? — Nie ma go tam, i nie będzie, idź! idź! A widząc, że słabnie i waha się Szkalmierski, porwał go za rękę, otworzył drzwi. Znaleźli się w ulicy. Dorożka czyjaś stała przed kamienicą, siedli w nią milczący. Tramiński, któremu Wilmuś powiedział, gdzie jej szukać mają, kazał pośpieszać woźnicy. Odległość nie była wielka, stanęli wprędce przed kamienicą pustą, milczącą, ponurą jak grób. Tramiński doprowadził go do trzeciego piętra, tu, gdy się ich kroki słyszeć dały, niewidzialna ręka otwarła drzwi. Szkalmierski, jakby pchany siłą jakąś, wszedł do przyciemnionej izdebki i obejrzał się trwożnie. Nie było w niej nikogo, na łożu w kątku poruszała się, ledwie dostrzeżona o mroku, blada głowa staruszki. Oczy jej i serce zoczyły kochanego, wyciągnęła ręce z przerażającym krzykiem. — On, Jasieńko! — I padła wysilona na łoże. Szkalmierski zwolna zbliżył się ku niej, w głowie jeszcze mu szumiało wino, wesołość, karty, wrzask towarzyszów, nie był przytomny, nie wiedział, jak się tu znalazł, ale powoli trwoga grobowa i chłód jakiś go ogarniał. Oczy po blaskach, po ciemności z ciężkością oswajały się z tym półcieniem izdebki, ale stara widziała go w całym blasku swego przywiązania. Ostatek sił dobyła, aby go pochwycić za rękę gorącą jeszcze od kart i kielicha. — Jasieńku — rzekła — tyś dobry, tyś poczciwy, ty przypadłeś do starej matki. Bóg ci to zapłaci. Daruj mi, przebacz, zapomnij winy, jam ciebie tak kochała. Niech cię Bóg błogosławi. Tu głos jej zamarł w piersi. — To nieprawda — rzekła — ja ciebie nigdy nie przeklinałam, jam nie winna, nie miej żalu, jam matka! Ty moje dziecko jedyne. Zbliż się, niech ciebie zobaczę i obraz twój poniosę na tamten świat. Zapłakała biedna i W tym szlochu jak uderzenie piorunu przyszła — śmierć. Dłoń, którą chwyciła syna rękę, powoli stygła, ale nie puściła go, czuł uciekające z niej drżenie życia, ciepło, a potem lodowaty chłód śmierci i kamienny uścisk trupa. Mateuszowa nie żyła. Milczenie panowało dokoła, Szkalmierski stał strwożony, nie śmiejąc się ruszyć, a czując, że mu sił braknie, że włosy powstają mu na głowie, że uścisk grobu życie zeń wyciąga. Nagle wyrwał rękę i dłoń starej matki opadła na łóżko. Mecenas, nie oglądając się, nie mówiąc nic, wysunął się z izby, minął stojącego w sieni Tramińskiego, zszedł ze wschodów omackiem i machinalnie zwlókł się do domu. Wchodząc na wschody, posłyszał wrzawę na górze i poczuł, że nazad tam mu wnijść niepodobna; jak złodziej wkradł się do sypialni, zamknął i posłał do gości z przeproszeniem, że im służyć nie może. Z powrotem do domu wrażenie, którego doznał, zwolna ustępować zaczęło, chodził długo, nie zmrużył oka aż nad rankiem, ale o południu z, twarzą bladą siedział już przy stole i rozmawiał ze Żłobkiem spokojnie. Wypadek wczorajszy wywołał naturalnie rozmaite domysły, rozpuszczono wieść o pojedynku, o tym nawet, że mecenas kogoś zabił, że jakaś sprawa honorowa przerwała wieczór wesoły. Na zapytania Szkalmierski ponurym tylko odpowiadał milczeniem, a z wejrzenia jego miarkować było można, że nie chciał być badanym. Dano mu spokój. Trzeciego dnia z rana oznajmił mu się Tramiński; z ruchem niecierpliwym i gniewnym kazał go wpuścić. — Mam sobie za obowiązek — rzekł stary, nie zbliżając się do niego a trzymając przy drzwiach — oznajmić panu, że za godzinę będzie pogrzeb. — Pieniędzy, jeśli będzie potrzeba, dam — odparł Szkalmierski. — A sam nie będziesz? — spytał Tramiński. Mecenas porwał się z krzesła, nic nie odpowiadając. Zżymał ramionami i burzył się. — Tak! tego by jeszcze potrzeba było, żeby tym plotkom dać pastwę, żeby mówili. Cóż ja dodam do pogrzebu? ja jej nie wskrzeszę. Ja zapłacę za wszystko. — Ale schowajże swoje pieniądze, człecze bez duszy — przerwał oburzony Tramiński — jeśli ci serce nie mówi, ażebyś poszedł za trumną matki, tej świętej niewiasty, która ci przebaczyła, nie potrzeba tam i grosza twego. Niegodzien jesteś iść za tą trumną. — Mości Tramiński! — zawołał Szkalmierski — waćpan sobie pozwalasz… Ale stary szydersko się uśmiechnął, plunął z pogardą, pokazał mu pięść tylko i słowa już nie mówiąc, wyszedł. Pociągnął się on wprost do żałobnego domu, przed którego drzwiami, oparte o ścianę, stało czarne wieko z krzyżem białym. Właśnie ludzie, co nieść mieli na cmentarz ciało, nadeszli i zabierano je na górę. Tam, klęcząc u trumny, płakał Wilmuś i kupionymi kwiatami dokoła łoże ostatnie matce wyściełał pobożnie. On tylko, Tekla i kilka babek kościelnych stało w progu. Do nich przyłączył się Tramiński. Po cichu zamknęło się wieko jak księgi przeczytanej karta ostatnia. Wilmuś wstał zapłakany, milczący, złożywszy pocałunek na martwych rękach, które ubogi krzyżyk trzymały. Potem poszedł do Tramińskiego i dłoń jego uścisnął, całując w ramię. I ze wschodów zniesiono ciało, za którym kilka ciekawych głów wyjrzało, kilka osób odkryło przed nim głowy, a mała gromadka powiodła je na miejsce wiekuistego spoczynku. Wieczorem Tramiński siedział z Wilhelmem na rozmowie; nie wspomnieli o Janie, teraz już nic ich z nim nie łączyło, był sam na świecie ze zgryzotą swą, jeśli do serc takich jak jego zgryzota przystęp mieć może. Miejskie plotki powtarzały się dni kilka i ucichły wreszcie, a życie popłynęło swoim trybem dawnym, tylko mniej jedną męczennicą było na świecie i tęskno W sercu sieroty. Czas leci, szczególniej dla tych, którzy by go powstrzymać pragnęli. Oto już wiosna znowu zielonością okryła łąki i lasy, obudziła słowiki i wierzycieli mających termina czerwcowe; kwiaty się otwierają do słońca, a panny cieszą, że jadą z mamą za granicę do źródeł, u których gra muzyka i przechadzają się liczni kandydaci do stanu małżeńskiego; strumienie szumią i ruleta burczy w Baden, lazur niebios pogodny i studenci liczą dnie do wakacyj, które ich wsadzą na konia. Słowem, wiosna w całym tego wyrazu znaczeniu — a ponieważ użyliśmy do tego przestarzałego opisu form i barw dziennikarskich, dodamy, że sam sobie winę przypisze, kto z tak pięknej pory pełnym sercem i piersią nie skorzystał. Tak jest, nadszedł czerwiec i straszna dla mecenasa data pierwszej wypłaty panu Simsonowi. Jednakże wcale się ona tak groźną nie wydawała przebiegłemu mężowi stanu, który interesa swe wieść umiał z talentem godnym szerszego teatru. Owszem, im się ten dzień zbliżał bardziej, tym Szkalmierski zdawał się w lepszym humorze, a rozwijał tak niezmordowaną czynność, tak umiał razem bawić się, biegać za sprawami, ludzi tumanić, pieniądze wyłudzać, spekulacje majątkowe rozpoczynać, brać zadatki, skłaniać do powierzania mu sum poręczających, iż najbliżsi jego i najpoufalsi jego przyjaciele wydziwić się nie mogli tej hartownej naturze. Po nocy spędzonej przy grze i kielichu, po przedrzemaniu się w fotelu, obmyciu zimną wodą mecenas wychodził na miasto świeży jak Amfitryte, uśmiechnięty, różowy, bez fałdku na czole. Wszystko to winien był zapewne temu spokojowi sumienia i hartowi żelaznemu ducha, z jakim codzienne strapienia dnia, chleb powszedni biednych śmiertelników — znosił stoicznie i zwycięsko. Na wszystko miał radę, w każdym razie znalazł środek jakiś — pełen był wybiegów najmędrszych i wychodził z największych trudności furtką, której by nikt inny pewnie nie dostrzegł. Simson stary, który może lepiej od innych znał jego położenie, co dzień prawie pytał Hersza, co słychać, i odbierając odpowiedź szczegółową o obrotach mecenasa, w końcu wpadać zaczął na domysł, iż znalazł jakąś niewidomą a potężną podporę. Jednakże z natury nieufny, a znajomością stosunków utwierdzony w przekonaniu, iż Szkalmierski w terminie pieniędzy mieć nie może, zwracał nań nader baczne oko. Hersz, nieprzyjaciel mecenasa, pilnował go także, ale na fizjognomii człowieka, w jego całym postępowaniu nie można było pochwycić cienia zwątpienia, niepewności, obawy. Mecenas zatargował dobra Grzegorzowice i na serio umawiał się o ich kupno, dwa razy jeździł je oglądać, o warunki się zajadle układał. Klientela się nie tylko nie zmniejszyła, ale wzrosła; mimo różnych pogadanek był zawsze ulubieńcem młodzieży, gwiazdą prowincjonalnej palestry, rozcinał gordyjskie węzły procesów wymową, talentem przejednawczym, cudem jakimś. Słowem, był, lub zdawał się być, u szczytu, sławy i powodzenia. Tylko (niestety, wszystkiego nigdy razem posiąść nie można) projekta małżeńskie były w zawieszeniu, nie miał na widoku w tej chwili żadnej dziedziczki bogatej, a piękna Polcia okazała mu taką obojętność dumną, tak wyraźny nawet wstręt, iż się tam ani śmiał posunąć. Pan Sebastian też unikał go widocznie i stronił, by się nawet nie spotkali. Mecenas nadto się znowu cenił, ażeby iść przebojem i walczyć o to, co sądził sobie należnym. W Zakrzewku w ciągu tego półrocza rzeczy się tak stanowczo wyklarowały, iż w tamtę stronę i spoglądać już nie było potrzeby. Baronowa uroczyście poślubiła rotmistrza o jednej nodze. Na ten dzień tylko zrzucając żałobę, panna Albina wyszła za mąż za Mylskiego; pre— zes powrócił milczący ze swej wycieczki po pannę Felicją, o której nie lubił mówić — ba, nawet nie bardzo się do niej przyznawał, a panna Felicja osiadła w klasztorze u pp. brygitek. Interesa prezesa zostały połatane tymczasowo i ciągnęły się dalej ku nieuchronnej ruinie. Tymczasem że względu na to, iż czasy były ciężkie, dobra odłużone, pieniędzy mało — państwo Mylscy, pożyczywszy znaczną sumę na wysoki procent, wyjechali na rok do Włoch, pod urocze Italii niebo zapominać o troskach żywota. Baronowa także skłoniła rotmistrza, aby dla nogi swej i kuracji przejechał się z nią do Paryża, a potem do Nizzy. Prezes pozostał sam jeden w Zakrzewku i dobrawszy sobie trzech obywateli do wisteczka groszowego, siedział po całych dniach w nadziei, że da wielkiego szlema, którego w końcu brał sam z upokorzeniem i rezygnacją, wielkim duszom właściwią. Tam więc nie było nic do zrobienia, aż póki by dobra nie poszły pod subhastacją, i to nie dla mecenasa, który w tej chwili nie spodziewał się mieć kapitału. Znajdował więc Szkalmierski, że do ożenienia zostawało mu wiele czasu, a młodość należy wyszumieć według znanej teorii, aby się potem w późniejszych latach nie przypominała. Szumiano więc i wieczorki w kamienicy Leonarda były bardzo świetne. Czas leciał. Czerwiec się rozpoczął, mecenas był wesół jak skowronek na wiosnę. D. 24 czerwca w sam dzień ś. Jana przypadał ów wypłat Simsonowi, a ś. Jan czerwcowy był właśnie dniem imienia kochanego, Złotego Jasieńka. Zwyczajem przyjętym od lat kilku obchodzono hucznie imieniny w wigilią, w tę tajemniczą noc, o której to takie chodzą piękne ubrane w kwiaty paproci podania. I na ten też dzień zapowiedziała się panu mecenasowi młodzież z okolicy, z miasta, z prowincji, nawet z Warszawy. Na przyjęcie tej mnogości osób mieszkanie jego starczyło, a reszta przyborów tym była łatwiejszą do zebrania, że mecenas posiadał nieograniczony kredyt u kupców, u cukiernika, u winiarza, w traktierze, który swą protekcją zaszczycał, a którego kuchty i kopcidymy szli jako sprzymierzeńcy do kamienicy Leonarda na dni uroczyste. Od rana wozy z koszami, z których wyglądały w klatkach siedzące żółte, czerwone, zielone, srebrzone i złocone główki od butelek, poobwijanych w świeżuteńkie bibułki różnobarwne, zaciągały przed kamienicę, a chłopcy z cukierni w białych fartuchach i szlafmycach znosili olbrzymie torty i piramidy. Wschody przyozdabiano w kwiaty, pokoje uzbrajano w świece. Jacek, chmurny jak noc, milczący, obliczał w kredensie srebra pożyczane i szkło różnego kalibru, którego tym większy zapas był potrzebny, iż młodzież miała zwyczaj chwalebny, dla podźwignięcia industrii krajowej, przy każdej uroczystości tłuc po kilka tuzinów kielichów. Po wielkim toaście roztrzaskiwano je o ziemię, co sprawiało piękny efekt, oznaczając rzeczy ziemskich i marnego grosza pogardę, a przy tym miało coś heroicznego, niby brzęk mieczów i zbroi. Kalka konwi lodu dla mrożenia szampana przybyło także do kredensu i odświeżyło w nim powietrze. Stary węgrzyn, ów miły, słodki, dający się pić jak konfitura, a obezwładniający człowieka — stał odosobniony z boku, nie chcąc się mieszać z tłumem lekkomyślnym gawiedzi francuskiej. Pozbawiony etykiet, ozdób, pieczątek ufał, że mu świetnych sukienek nie potrzeba! jak wielki pan, przychodził w starym fraku. Z likworów trapistyna, chartreusa, benedyktyna wybrane były umyślnie znać, aby świadczyły, iż gospodarz należał do obozu zachowawczego ludzi porządku. Wyznania wiary mieszczą się czasem nawet w kieliszkach, to znamię wieku. Ale któż opisze wspaniałe do tej uczty przybory? wszystkie przysmaki niezwyczajne, uderzające osobliwością, doborem. Spóźnieniem lub pośpiechem, były tam zwierzyny, których już jeść nie było wolno, i nowalie, jakich jeszcze inni nie kosztowali. Mecenas celował w nadzwyczajnych tych dla podniebień gości swych atencjach. Dom wyglądał jakby na wesele, mecenas jak nowożeniec mający przyjąć panią młode, śmiały mu się oczy i usta. Imieniny te były dlań tryumfem, bo mówiły dobitnie jego zawistnym i nieprzyjaciołom: Patrzcie! mam, miłość i zaufanie ogółu, pozostaje wam tylko uderzyć się w piersi, paść na kolana a prosić o przebaczenie. Pośpieszniejsi i poufalsi przyjaciele winszowali jeszcze w wigilią przed południem. Karty od nieprzytomnych sypały się stosami, cały stolik nimi zarzucono, były przy nich i bukiety, i poduszki na kanwie szyte, i pugilares haftowany paciorkami, i cygarnica z napisem: wdzięczność, i podstawka do zegarka souvenir! Wśród tych olbrzymich przygotowań, którymi sam kierował, mecenas chodził zajęty, latał, rozkazywał, zaglądał do szufladek, przypominał coś ciągle, posyłał, zamykał papiery i był niesłychanie zatrudniony. Około południa kazał do siebie przywołać Żłobka. — Mój drogi —,rzekł mu — będę dziś miał niesłychane i niespodziane wydatki, wiele u ciebie jest w kasie? w depozytach? Żłobek poradził się pamięci i książeczki. — Proszę cię — odparł mecenas, usłyszawszy cyfrę dosyć zadowalającą — przynieś mi tu wszystkie pieniądze zaraz. Mam pewne projekta — dodał z uśmiechem — które się przy kieliszkach najlepiej przyprowadzają do skutku. Radca mi będzie potrzebny — a zrobię ogromny interes. Żłobek, skłoniwszy głową, pośpieszył wykonać rozkaz pryncypała i powrócił natychmiast z teką pełną papierów, którą złożył w ręce Szkalmierskiego, a ten, po chwilowym namyśle, zamknął ją do biurka, aby mieć pod ręką. — A na wieczór — rzekł do Żłobka — przyjdź zabawić się z nami, proszę cię, nie bądź dzikim, porobisz stosunki, które ci się mogą bardzo przydać w dalszym życiu, ja cię zapoznam. Żłobek skłonił głową z uśmiechem zadowolenia — pomyślał zaraz o białym krawacie i rękawiczkach, krawat był wyprany, a ostatnie raz tylko przed rokiem przenoszone i świeże jak nowe. Jakkolwiek lubiący czystość, Żłobek jeszcze więcej cenił oszczędność. Lakierowane buty szczęściem sprowadził był — jakby przeczuciowo — z Warszawy, miał je sprzedać koledze i wstrzymał się! Co za szczęście! O zmierzchu cały dom już płonął porozpalanymi światłami. Wieczór był cudny; woń wiosny, świeżej zieleni i kwiatów wlatywała oknami otwartymi, na niebie blade, nieśmiałe pokazywały się gdzieniegdzie gwiazdeczki jak panienki wybiegające na salę balową wprzód, nim goście przybędą, pogoda najpiękniejsza i po skwarze dziennym wietrzyk łagodny. Ten i ów z poufalszych przyjaciół zjawiał się już do kochanego mecenasa, rzucał mu się w objęcia i palił strzelistą mowę improwizowaną przez trzy dni mozolnie. Z wyrzeczonych jednak w dniu tym oracyj żadna pono nie była piękniejszą nad łzawe, serdeczne, wzniosłe przemówienie komornika Paskudnickiego. Komornik, Marek Achacy Paskudnicki, człek stary, poważny, łysy jak filozof pogański, nosił tytuł od dawna straconego, mitycznego urzędu, ale godnie i przyzwoicie. Miał on dworek na przedmieściu, był ubogi ale res angusta domi nie przeszkadzała mu uczęszczać prawie do najlepszych towarzystw, w których porządnie pito i jedzono. Miał on zawsze najświeższe wiadomości, chodził we fraku, a niekiedy w białej kamizelce, żadna uczta się bez niego nie obeszła. Chwalił wszystkie kuchnie, co mu dozwalało nieraz po dwakroć wrócić do półmiska, oddawał winom sprawiedliwość i kieliszek jego nie był nigdy próżnym. Miał i to do siebie, że gdzie jadł i pił, tam zawsze zdanie gospodarza podtrzymywał. Serce jego było wylanym dla tych, u których stołu zasiadał, a przy wynurzeniu uczuć wezbranych oczy mu łatwo łzami zachodziły. Była to jego specjalność, płakał jak bóbr i w chwilę potem przechodził z nieporównaną łatwością do śmiechu serdecznego i wesołości najprzyjemniejszej. Młodym ludziom dozwalał z siebie stroić żarty, jak najłagodniej je znosząc. Komornik przy biesiadzie był jej duszą, jemu zleciwszy upojenie gości, można było być pewnym, że nikt nie wyjdzie trzeźwy, był przekonywającym do najwyższego stopnia. Z jakim uczuciem rzucił się Paskudnicki na szyję mecenasa, pióro, a zwłaszcza gęsie — opisać tego nie potrafi — zostawujemy to stalowym. — Szlachetny mężu — zawołał (w głosie już czuć było łzy nadchodzące) — w tym dniu dla serc twych wiernych przyjaciół uroczystym, które serca zyskałeś cnotą, jakiej w naszym wieku nie spotykamy, albowiem zepsucie i materializm go ogarnął, wolno tym wzmiankowanym wyżej przyjaciołom, do których liczby i ja się zaliczać mam zaszczyt — wolno, powiadam, wynurzyć otwarcie, co skromność twa, przymiot dusz wielkich — cały rok ukrywać zmusza. Oby młodzież nasza, zapatrując się na cię, wstępowała w twe ślady, obyś nauczył ją pracy wytrwałej a dla kraju pożytecznej, natchnął ją swoim geniuszem i wpoił w nią to poszanowanie obyczaju staropolskiego, gościnność, otwartość serdeczną, którą — (zakrztusił się) — wziąłeś po przodkach. Bądź dla niej gwiazdą przewodnią, jak dla nas jesteś prawdziwą chlubą i zaszczytem, dla miasta, które cię wydało, dla prowincji, która cię wielbi, dla kraju, któremu służysz, dla świata. To mówiąc, pod wrażeniem własnej umowy, komornik uniesiony, rozczulony, wybuchnął płaczem w samą porę, bo mu już słów brakło i ledwie się potrafił z pomocą chustki utulić. Przerywały łkania niekiedy wyrazy strzeliste: Mężu szlachetny! zacny panie, mecenasie kochany, ozdobo nasza i chlubo! Szkalmierski nie łatwym był do łez, ale wchodząc w stan nerwowy komornika, dał mu zaraz szklankę wina, co go znacznie wzmocniło i jak ręką odjęło podrażnienie. Inni wprawdzie nie dochodzili w powinszowaniach do tego punktu kulminacyjnego, który osiągnął komornik, ale mniej lub więcej zbliżali się do niego. Kancelaria ze Żłobkiem na czele złożyła mecenasowi w darze bardzo piękny puchar, ustrojony w liście dębowe, godło zasługi obywatelskiej. Z dwóch klasztorów przyszli sami przełożeni winszować swojemu obrońcy i syndykowi. Słowem, był to dzień tryumfu na wsze strony. Ale w chwili właśnie, gdy go osiągnął, Szkalmierski spochmurniał i z wesołego stał się zamyślonym; obłok wisiał nad jego czołem, choć się niby uśmiechał — po cichu skarżył się na ból głowy, zmęczony wyglądał i skłopotany. Nie dziw, nie ma nic straszniejszego jak być przez dwadzieścia cztery godziny solenizantem, a dla kogo imieniny się przedłużą, zagrożony bywa fiksacją. Około godziny dziesiątej, gdy po raz wtóry zaczęto dla spóźnionych obnosić herbatę, pokoje już były tak pełne, że się w nich z trudnością obracano. Stoliki wszystkie poobsiadali grający. W kilku miejscach stały już kałużki porozlewanej wśród ścisku herbaty, która też parę fra— ków zwilżyła. Pomimo ciasnoty nikt wszakże nie odchodził, bo wszyscy wiedzieli o mającej nastąpić wieczerzy i rachowali na nią. Mówiono, że być miała tak obfitą, iż zadowolić mogłaby dwakroć liczniejsze towarzystwo, a kosze obłamków i okruchy szpitale i ubogich nakarmić były przeznaczone. Na ostatek wybiła godzina uroczysta, otwarły się dotąd ściśle zamykane drzwi, ukazały długie stoły ze świetną zastawą i rozpoczęła walka pełna delikatności a uporu o miejsca przy stolikach. Jeden się dobijał, by stanąć blisko szczupaka, drugi starał o sąsiedztwo kotletów. Najmniej szczęśliwi porwawszy na talerz swoją porcją, unosili ją na najspokojniejsze legowisko dla spożycia. Słychać było brzęk sztućców i stukot talerzy, kiedy niekiedy dźwięk uderzonej karafki lub potrąconego kielicha, nareszcie po chwili pewnego nieładu goście się ugrupowali wedle powinowactwa przy półmiskach, inni na straży butelek, poformowały się gościńce dla krążących maruderów tej armii i harmonia najpiękniejsza zakwitła. Wzajemnie sobie posługiwano, mieniano się, nalewano i ten podział pracy był widokiem rozczulającym. Do grzmotu wiosennego porównać tylko można wniesione nagle zdrowie solenizanta. Kilku zdradliwie już zawczasu przygotowanych barczystych przyjaciół — po trzykroć podrzucili go w górę, przy głośnym okrzyku — hura! niech żyje nasz mecenas kochany! Młodzież kielichy roztrzaskała o podłogę, ściskano go, całowano, a tłum roznamiętniony i nieco podpiły nierychło się uspokoił. Mecenas blady, wzruszony, w kilku krótkich, pełnych skromności wyrazach podziękował za dowody współczucia. Wniesiono potem zdrowie prezesa trybunału, sędziów, kolegów mecenasa, kilku znakomitości obywatelskich, burmistrza, jednego literata–poety, który szarady posyłał do „Kuriera” i zbierał się na wielkie dzieło o duchach i świecie nadprzyrodzonym; potem: Kochajmy się! — oby się nam dobrze działo… itp. Szeregowi toastów komornik niewyczerpanych dostarczał materiałów ze skarbnicy swych wspomnień. Wśród wielce ożywionej gry kielichów, około północy, mecenas coraz bledszy, ocierając pot z czoła, zbliżył się do komornika. — Mój drogi panie komorniku —odezwał się cicho — uczyń mi jeszcze jednę łaskę… Od godziny, nie wiem z czego, głowa mi formalnie pęka, boli straszliwie, nie do wytrzymania — ledwie na nogach stać mogę… Weź na siebie gospodarstwo, wyręcz mnie, powiem Jackowi, ażeby wszystko było na twe rozkazy… ale ja muszę się położyć. Zlituj się tylko, proszę cię, idzie mi o to, ażeby goście jak najdłużej się bawili, aby się nie rozchodzono. Pozamykaj drzwi, nie wypuszczaj nikogo. Ja mam kątek spokojny, daleko… tam mi poduszkę zaniosą i spocznę nieco. Później może do was powrócę, gdy migrena przejdzie. Komornik, który trzymał w ręku kielich wina i lał sobie kosztowny napój za kamizelkę, dziwując się w głębi duszy, skąd tak miły człowiek mógł pochodzić — odpowiedział uściskiem… i oblaniem solenizanta. — Szlachetny, że tak powiem, mężu!… idź! kładnij się! spocznij na laurach… Zaufaniem twym zaszczycony… bądź pewien, wstydu ci nie uczynię. — Niech piją — niech piją! — przemówił, ściskając go za rękę mecenas — do upadłego, mój komorniku — jeśli wina nie starczy, posłać do Chai Matorkiewicza… Jeśliby kto spytał o mnie, powiedz, żem zasłabł nieco, ale zaraz powrócę. — Ale bądź, że tak rzekę, spokojny — odparł komornik z powagą — jak na Zawiszę spuść się na mnie… popoję ich tak, że za lat dwadzieścia wigilią św. Jana pamiętać będą… Idź! Spocznij! Ty się pracą zabijasz… ty padasz ofiarą dla nas… o najzacniejszy z… Nie dokończył, gdyż począł go całować, a po winie łzy mu przychodziły lżej jeszcze niż na czczo, zalał się nimi… chlipnął — zapił winem i wrócił do gości. Mecenas znikł. Jacek zaniósł mu zaraz na dół skórzaną poduszkę i filiżankę herbaty z cytryną. Wiele osób postrzegło wysunięcie się solenizanta, ale domyślając się powodów, które wyraz twarzy zdradzał, poszanowały migrenę. Młodzież, opatrzywszy fortyfikacje butelkowe, pozostała na placu, przypuściła szturm i poprzysięgła, że żadna z nich nie wyjdzie całą. Zaintonowano pod choryfejem komornikiem sławną pieśń: — A kto nie wypije… Walka rozpoczęła się na serio, lano tchórzom za kołnierze. Strategicznymi obrotami, dowództwem, biuletynami wojny i odezwami do walczących kierował nieoszacowany komornik. Gdy mu wyrazów brakło, po raz pięć wtórzył: — Iż tak rzekę, że tak powiem, jeśli mi się tak wyrazić wolno itp. Poklaskiwano przytomności umysłu… Wiadomo, że noce czerwcowe są najkrótsze w roku — cóż dziwnego, że wschodząca jutrzenka zastała jeszcze niedobitków bohatersko zapijających benedyktynę dla otrzeźwienia się i pokrzepienia po trudach. Ale nareszcie i najwytrzymalsi musieli pomyśleć o odwrocie; dzień był biały, z sąsiedniego ogrodu słowik się odzywał, dzwony po klasztorach na jutrznią do chóru wołały, ranek oblany rosą, wonny, obiecywał dzień prześliczny. Komornik, dotrwawszy do końca, naładował kieszenie cukierkami i wyniósł się z tym spokojem ducha, jaki daje sumienne spełnienie wziętego na siebie obowiązku. Zataczał się nieco, ale to była wina bezsenności… zmęczenia. W ogłuchłym nagle domu nastała cisza grobowa, a nie było oryginalniejszego widoku nad te ruiny uczty wczorajszej, oblane blaskiem wschodzącego słońca. Jacek przechadzał się wśród nich jak Volney na zwaliskach Palmyry, niekiedy stając z załamanymi rękami nad pomnikiem przeszłości i ziewając szeroko, gdy westchnąć pragnął. Talerze, półmiski, filiżanki, kielichy — w nieładzie rozrzucone, opowiadały dzieje tego pamiętnego w rocznikach miasta wieczora. Butelki niemal wszystkie były próżne, mało w której zostało co na dnie, ale dużo szacownych płynów wysychało na podłodze, uronionych niebacznie. Serwety zmięte, potłuczone szkło, powywracane i połamane krzesła, poszarpane firanki, kwiaty popodlewane herbatą, sofy namaszczone kremami, talerze za piecem, półmiski pod stołem — przedstawiały wymowny obraz marności światowych. Jacek obrachowywał, co mu z tego pozostać może dla panny Petroneli i dla niego, inwentarz okazywał się nader niekorzystnie; nawet deser rozchwytano po kieszeniach. Sam on widział, jak bezwstydniejsi unosili cukry w chustkach od nosa, w kapeluszach. Jacek zżymał się na tę, nikczemność i spijał pozostawiane szampańskie kielichy, gdzieniegdzie chwycił zapomnianego tortu, rzuconej benedyktyny — i wzdychał. Przyprowadzić do porządku, obliczyć szkody, zebrać srebra, pooddawać pożyczone przybory, rozeznać półmiski, wysortować serwety — olbrzymią zapowiadało pracę. Dlatego Jacek uznał słusznym, głowę pokrywszy od much dokuczliwych serwetą, usiąść w fotelu — i zasnąć. Ale biada tym, którzy się nieopatrznie rzucają w Morfeusza objęcia, zwłaszcza po kilku kieliszkach — któż wie, kiedy się im oczy na światło dzienne otworzą? Jacek, który się obudził dzięki natrętnej musze, która pod serwetę się zakradła, aby usta jego słodyczy pełne ucałować — był w przekonaniu, iż może jeszcze sobie bezpiecznie spocząć godzinkę — ale wtem usłyszał bijącą na zegarze u Reformatów dziesiątą. Zrazu posądził, że mu się to przysłyszało, spojrzał na swój zegarek, niestety!! dziesiąta była najautentyczniejsza. Zbiegł więc szybko ze wschodów, bo właściwie wstać mu należało o siódmej i spóźnił się o trzy godziny. Mecenas, chory czy zdrów, zmęczony czy nie, zawsze był na nogach o pół do ósmej i pił kawę. Nie pojmował Jacek, jak się tam bez niego obeszli. W kredensie wszakże upewniono go, że p. Szkalmierski nie dał jeszcze znaku życia i spał w najlepsze; odetchnął. W mgnieniu oka zaczęto gwałtownie porządkować w domu i dzięki przytomności umysłu p. Jacka przynajmniej bawialne pokoje uprzątnięto natychmiast, tak że chłopcy na szczotkach się po nich przejeżdżać zaczęli. Powrót do status quo ante helium nie trwał długo — krzesła przywołano do porządku, stoły powracały na miejsca, firankom zadane rany umiejętnie zamaskowano. Jak stos grobowy wznosiły się całe i potłuczone butelki w kredensie. Jacek melancholiczne rzucał na nie wejrzenie. Pozlewał on z nich wprzódy starannie, każdy gatunek z osobna, ale cóż mu się pozostało! mizernych dziesięć butelczyn. O jedenastej niektórzy przyjaciele, orzeźwiwszy się ogórkami kwaśnymi i kapustą — przyszli mimochodem dowiadywać się o mecenasa. Powiedziano im, że spał. Znaleźli to bardzo naturalnym po bólu głowy i takim znużeniu. — Nie budźcież go, niech się sobie wyśpi — powiedzieli służbie i odeszli. O pół do dwunastej wbiegł Żłobek dopytując, czy mecenas pił kawę — i odebrał tęż sarnę odpowiedź, że dotychczas odpoczywa; na co pokiwawszy głową — powrócił żywo do kancelarii. Było już trzy kwadranse na dwunastą, gdy zagrożony interesami pilnymi, pierwszy dependent i szef kancelarii ze zwykłą sobie powagą, z portfelem pod pachą — niby minister przybywający z raportem, zastukał do drzwi pokoiku, w którym spał Szkalmierski. Ale kilkakrotne pukanie crescendo aż do fortissimo najmniejszej odpowiedzi nie wywołało. Zajrzał przez dziurkę od klucza, było wewnątrz ciemno, szaro. Mrucząc więc powrócił do roboty. Ale dochodziła dwunasta! igły zegaru śpieszyły się, leciały więcej niż kiedykolwiek. Wraz z uderzeniem na wieży południa pan Hersz od Simsona zjawił się uśmiechnięty w kancelarii, dobył weksel i zaprezentował go, w oczy patrząc Żłobkowi. Żłobek spojrzał nań z powagą. — Pan mecenas miał wczoraj gości i śpi — spoczywa, proszę czekać. — Czekać! ja nie mann potrzeby czekać. Jest dwunasta, obudź go pan. Jeśli która, to ta godzina może się nazwać hora canonica dla bankierów. Weksel będzie zaprotestowany. Żłobek zerwał się z dumą człowieka, który jest pewny siebie, spojrzał z pogardą na Hersza i poszedł znowu pode drzwi Szkalmierskiego, do których coraz głośniej dobijać się zaczął. Milczenie głuche, uparte już go niecierpliwiło, najtwardszy sen takiemu stukaniu oprzeć by się nie mógł. Zajrzawszy uważnie przez dziurkę, przekonał się, że w niej od środka klucza nie było, przez otwór na przestrzał szary mrok przeglądał. — Musiał chyba zachorować czy co?? — rzekł niespokojny — omdlał może, dostał apopleksji. Korpulant, kto go wie, nieszczęście łatwo przychodzi. Nie ma co czekać, po doktora trzeba posłać i drzwi kazać wyłamać. Gdy zbladły wrócił do pokoju, w którym Hersz na niego oczekiwał, uśmiechając się szydersko — można było poznać po twarzy jego, że coś strasznego jeśli się nie stało jeszcze, to się gotowało. — Nie rozumiem, co to jest — mruknął — mecenas wczoraj był chory, mimo to przyjmował gości, potem wyszedł się położyć. Dobijam się na próżno. Mógł omdleć — panie Zaręba, skocz pan po doktora Fillera, a Jacek niech z dołu sprowadzi ślusarza, drzwi trzeba wybić. Popłoch poszedł po całym domu, jakby przeczucie katastrofy, tylko Hersz czekał obojętny. W pół kwandransa i lekarz mieszkający o kilka kroków i ślusarz w fartuchu skórzanym już byli u drzwi. Otwarcie ich przyszło nader łatwo. Żłobek wszedł pierwszy, na kanapie leżała poduszka nie tknięta, na stoliku stała nie dopita filiżanka herbaty, w pokoju nie było nikogo. Trwoga i podziwienie odmalowały się na twarzach wszystkich — a że nic się tak nie rozchodzi szybko jak plotka po ulicy — w dziesięć minut pełny był ciekawych przedpokój, sienie, wschody, podwórze, przed domem cisnął się tłum natrętny i zwiększał co chwila, zalegając ulicę. Mówiono powszechnie, iż mecenas w napadzie szału, z bólu zębów, życie sobie odebrał. Gdy nareszcie władze nad porządkiem czuwające się zjawiły i rozpoczęto indagacje; gdy i komornika wyrwano z pościeli, powołano służbę domową, sąsiadów, lokatorów — okazało się, iż mecenas poszedł spać do pokoiku. Dalej nic nikt nie wiedział, nie postrzegł wychodzącego, nigdzie śladu najmniejszego ucieczki, ale też i samobójstwo, o które go posądzano, wcale dowiedzionym być nie mogło. Proszę sobie wyobrazić nazajutrz po bankiecie i apoteozie taką tajemniczą fugę i domysły, jakie ona zrodzić musiała!! Wszyscy osłupieli z podziwu — on! mecenas, u szczytu chwały!… — Ale to nie może być — wołano — to się wyjaśni — on wyszedł na świeże powietrze się orzeźwić — zasłabł, powróci, czekajcie. Jakiż by był powód do samobójstwa, jakie środki wykonania? Komornik, iż tak rzekę, Paskudnicki, dowodził z zapałem, bijąc się w piersi, iż posądzać Szkalmierskiego, syndyka bernardynów, o samobójstwo było — zbrodnią, niegodziwością, grzechem, nawet obrazą palestry itp. — On, ten człowiek! nasz ideał! dopuścić się czynu podobnego!! I, mówiąc to, podnosił ręce ku niebiosom, a głowę dramatycznie pochylał ku ziemi; było mu z tym nader pięknie. Tymczasem upływały godziny — ku wieczorowi policja czuła się w obowiązku przystąpić do opieczętowania pokojów, biurek itp. Ale daleko wcześniej Żłobek (w interesie pryncypała, gdyż nigdy nie można wiedzieć, co nastąpi) poszedł ze ślusarzem po cichu na górę, kazał sobie otworzyć szufladę, w której wczoraj przy nim złożone zostały pieniądze — i zastał ją w tym stanie, co pokój sypialny, próżną. Na dnie leżała zagadka, przepaść, portfel, ale wyegzenterowany najtroskliwiej. Ujrzawszy to, poważny naczelnik kancelarii pobladł, skłonił głowę, ale zachowując wiadomość o tym przy sobie — zszedł na dół milczący. Nad wieczór już dano znać policji, iż rybak nad brzegiem rzeki około południa znalazł rzucone ubranie męskie, którego właściciel prawdopodobnie utonąć lub utopić się musiał. Miejsce to na zakręcie, zwane Wielki Wyr, było jednym z najniebezpieczniejszych, nikt się też tu nigdy nie kąpał. Odzież przyniesiono zaraz do kamienicy Leonarda i Jacek poznał surducik od Chabou z Warszawy, kamizelkę robioną przez najpierwszego krawca w miasteczku, słowem, suknie, w których wczoraj właśnie mecenas gości przyjmował. Przerzucając z tego powodu liczną garderobę, nie doliczył się jeszcze jednego ubrania Jacek; mocno go to zdziwiło. Ale po co miał o tym mówić, jeśli się gdzie w kącie zatrzęsło. Dla ogółu — po tym dowodzie dobitnym nie było już najmniejszej wątpliwości, iż Szkalmierski nie żyje. Dwojako wszakże tłumaczono sobie tragiczny zgon jego — jako wypadek nieszczęśliwy, skutek nieostrożności przy kąpieli — lub jako popełnione w przystępie obłąkania, choroby, samobójstwo. Natychmiast pozostałości po mecenasie prawnie zabezpieczyć musiano, opieczętowano mieszkanie, biuro i obwarowano do chwili spisania inwentarza. W miasteczku od najdawniejszych czasów nie pamiętano takiego wzburzenia umysłów. Ludzie kupkami zbierali się po ulicach, piwiarniach, ogrodach i rozpowiadali sobie historie różne o Szkalmierskim. Nigdy ich tyle nie było co teraz. Każdy naturalnie sądził i tłumaczył wedle swoich dla mecenasa usposobień — potępiali go jedni, bronili żarliwie drudzy, domyślając się nawet podstępu jakiegoś nieprzyjaciół i zbrodni. P. Sebastian, który jeden z pierwszych o wszystkim wiedział, w ulicy pod wieczór spotkał się ze starym Tramińskim. Nie mówiąc nic, wyciągnął tylko ręce ku niemu i głową kiwać zaczął. Stary kancelista ruszył ramionami i — splunął. — Kto by się był spodziewał! kto by się był mógł domyślać, że człowiek ten tak skończy? — Jak skończy? — zapytał Tramiński. — Ano — samobójstwem. Stary znowu ruszył ramionami. — A waćpan mówisz, żeś go znał — zawołał. — Prawda, dosyć ludzi nauwodził, oszukał i mnie — przecież nie na długo. W końcu dobrzem go już znał i powiadam wam — tacy ludzie kończą czasem śmiercią gwałtowną, ale — bądź jegomość pewien, nie z własnej ręki — nie. Na to też pewnego głupiego heroizmu potrzeba, a to był truteń nikczemny. — Ale przecież są dowody! Tramiński się uśmiechnął — uderzył palcami po ustach i zamilkł. — Oho! ty coś wiesz! — zawołał rzeźnik. Kancelista milczał. — Mów, mów. — Nie — nic dziś jeszcze do powiedzenia nie mam, bo — do spraw tego rodzaju mieszać się nie zwykłem. Ale wyjdzie na wierzch oliwa. I odszedł. Ponieważ wierzyciele zaraz dni następnych zgłaszać się zaczęli, Żłobek zeznał pod przysięgą to, na co zresztą miął świadków, że pod wieczór d. 23 czerwca złożył w ręce mecenasa całą kasę i depozyta. Stan czynny w gotówce do stu tysięcy dochodził — ale w szufladkach — neque locus ubi Troia fuit, nic! W gotowiźnie, przerzuciwszy kryjówki wszystkie, naliczono cztery stare dziesiątki, dwa wytarte trojaki i reński papierowy podarty. To dawało do myślenia, bo przecież człowiek, który się idzie kąpać albo topić, nie zabiera z sobą na dno sto tysięcy złotych dla szczupaków. Nie znaleziono też u brzegu ani zegarka, ani pugilaresu, ani pewnych części ubrania niewygodnych dla kąpiącego się, a tonącemu niepotrzebnych. Ciała, pomimo najstaranniejszego poszukiwania, odkryć nie było podobieństwa, śladu żywego zbiegu również. Zaczęto podejrzywać mecenasa nieboszczyka o zręczne odegranie starej komedii w dzień swojego patrona, ale ścisłe badania, pogoń, dochodzenia nie dozwoliły ani się domyślać, w jaki sposób dokonał tej sztuki. Można było powiedzieć, że istotnie jak w wodę wpadł. Poszkodowani wrzeszczeli wniebogłosy, najmniej może ze wszystkich p. Sebastian, gdyż na stratę był w początkach przygotowanym, a ukryć się ją starał przed żoną, która by mu jej nie darowała. Długów w ogóle była moc niezmierna, pomnożyły je rachunki ze sklepów, winiarni, cukierni, handlów bardzo znaczne, gdyż kredytu w nich mecenas nie szczędził, niewiele się troszcząc o zapłacenie. Co dzień prawie na tabeli nowe należności przybywały, niektóre wcale niespodziewane, bo Szkalmierski brał na wszystkie strony, od bogatych i ubogich, w depozyta, na procenta, sumy zaręczne itp. a wszystko to jak w przepaści tonęło w bezładzie domu i szale życia. Co się tyczy stanu czynnego, z tego śmietankę zabrał z sobą, reszta okazała się nader szczupłą — składały ją meble niezupełnie opłacone, garderoba wspaniała, za którą się także należało, kredens więcej pokaźny niż drogi i trochę świecących rupieci. Zagadka wyjaśniała się bankructwem, zamaskowanym umiejętnie a grożącym od dawna, przeciw któremu stawił mecenas cynizm i bezczelność niesłychaną. Nikt nie przypuszczał, żeby człowiek, żyjący tak po pańsku, grosza własnego nie miał w kieszeni, zyskiwał zaufanie, nadużywając go. Nareszcie widząc, że gdzie krótko, urwać się musi, Złoty Jasieńsko uznał za właściwe usunąć się od natrętów, unosząc mały zapas na nieprzewidziane potrzeby. Umknął zaś tak zręcznie, iż mimo listów gończych i zajadłości wierzycieli, którzy go mściwie ścigali — śladów ucieczki odkryć nie było można. Dowiedziano się tylko, że od dawna pasport, za granicę wydany, miał w kieszeni. Oburzenie było powszechne — ale jak wszystko na świecie czas łagodzi, tak i ono też powoli ostygać zaczęło. Wielbiciele, przyjaciele najserdeczniejsi Szkalmierskiego, ci, z którymi żył, pił i grywał — nie śmieli głośno utrzymywać jego strony — milczeli kręcąc głową, ruszając ramionami, po cichu szepcząc, że może kiedyś wróci i oczyścić się potrafi. Inni starali się przekonać, że oni zawsze go po troszę podejrzywali, że przeczuwali, iż źle skończy, że w nim coś widzieli niebezpiecznego, fałszywego. Tych proroków a posteriori znajdowało się z czasem coraz więcej, nawet między najpoufalszymi domownikami. Prezes, gdy mu doniesiono o katastrofie, podniósł ręce do nieba. — A to mnie Pan Bóg strzegł — zawołał — żem się całkiem temu kuglarzowi nie oddał, ale miałem jakieś obawy, przerażał mnie, czułem w nim szalbierza. Baronowa westchnęła. — Mój Boże! taka łudząca fizjognomia! miałam go za najuczciwszego z ludzi. Ale przyznaję się, że mi go żal, na swój stan — li etait tres distingué. Któż zliczy te najrozmaitsze nekrologi, ostatecznie, jak kamieniem grobowym, przywalone ogólną wzgardą. W dobre pół roku po tych wypadkach Traminski siedział raz w izdebce Wilhelma, który, nawiasowo mówiąc, wychodził na bardzo porządnego rzemieślnika — miał się pono żenić z panną Teklą. Stary lubił czasem godzinę jaką spędzić z wesołym robotnikiem, który o bracie nie wspominał prawie nigdy. Tego dnia jakoś wyjątkowo, mimowolnie zgadało się o Złotym Jasieńku. Wilmuś, ile razy o samobójstwie była mowa, śmiał się do rozpuku — nie dał mu wiary na chwilę. — Ale któż by też w tak nędznie odegraną komedią mógł wierzyć — zawołał Traminski — nawet gdybym żadnych nie miał dowodów, kto go znał, jakim był dla matki i brata, nie przypuści, aby sobie z rozpaczy życie odebrał. — Ho! ho! alboż wy macie jakie dowody, o którycheście mi nie wspominali? — zapytał Wilmuś. — Mnie się zdawało, że Jasieńko zatarł tak wszelkie ślady, tak dobrze ukartował ucieczkę i utopienie, że go nikt nie złapie. — W takich razach, mój bracie — rzekł Traminski — najprzebieglejszy z ludzi wszystkiego przewidzieć nie jest w stanie. Ja nie lubię o tym mówić, po cóż mam gadać? aby mnie potem do indagacji wzywano? Ale wasanu powiem, co mi się zdarzyło, bo to osobliwszy trafunek i póki żyw tej historii kupałowej nie zapomnę. Wilmuś wpatrzył się w niego ciekawie. — Cóż to takiego? — Posłuchaj no! ale nie mów nikomu. W wigilią ś. Jana przyszło mi na myśl nie wiedzieć skąd co ludzie plotą o tej nocy czarodziejskiej, o kwiecie paproci, o nadzwyczajnych zjawiskach. Noc właśnie była najpiękniejsza w świecie — nigdy jeszcze żadnej wigilii kupały nie spędził pod gołym niebem, spać się nie chciało, przyszła fantazja dzika staremu, ot pójdę! dziwów nie dziwów, ale świeżego powietrza i starych wspomnień szukać po świecie. Wdziawszy ciepłą surducinę, wyszedłem powoli za miasto, na wzgórza i w zarośla aż nad rzekę. Mówię ci, Wilmuś, nie pamiętam w życiu piękniejszej nocy, choć wiele ich przeżyłem wiosennych, majowych, czerwcowych, po lasach i błoniach, za młodu, kiedy się to w głowie i w sercu paliło. Cisza w powietrzu, zapach drzew, słowiki zawodzące opętane trele, niebo pogodne posiane gwiazdami, kiedy niekiedy smugą jasną przecięte, gdy się z nich której wysoko wisieć sprzykrzyło, w dali szum rzeki, szeptanie lasu tajemnicze, coś tak wielkiego, uroczystego, mówiącego do duszy, że mi się płakać chciało, Boga chwalić i umierać. Byłem rozczulony, szczęśliwy, rozmarzony jak młokos. Usiadłem na kamieniu wpośród czeremch okwitających, które mnie wonnymi gałęźmi oblanymi rosą objęły. Nade mną sterczał stary, na pół suchy jak ja, zamyślony dąb. Pod nogami pozamykane kwiatki drzemały w trawach. Zaczęło powoli dnieć, szarzało, niebo coraz szerzej się rozjaśniało, z cieniów nocnych kształty, w początku niewyraźne, wydobywały się coraz silniej, ale jeszcze jakby ciepłą mgłą oblane. Słowiki zmęczone cichły, ale wróble stadami budziły się niespokojne, gderliwe, kłócąc się od otwarcia powiek. Byłem oczarowany tym zbliżeniem się do natury, bo my ją, mieszczuchy, widujemy rzadko, chyba we śnie lub na obrazku. Przypomniałem sobie młodsze, na wsi spędzone lata, ojca, matkę, rodzinę — dworek nasz — wszystko, co nigdy nie wróci — i płakałem. Wtem, gdy tak dumam, nad brzegiem rzeki słyszę szelest, jakby się kto przez krzaki przedzierał. Byłem pewny, że zwierz dziki, alem się nie zląkł — w takim stanie ducha człowiek się niczego nie boi. Zdumiałem się tylko mocno. Patrzę, wysuwa się człowiek. Zrazu dziwnie mi się wydał — niósł mały węzełek pod pachą, szedł zwolna, oglądając się na wszystkie strony. Dopiero po chwili, wpatrzywszy się lepiej — poznałem w nim mecenasa. Był blady, wylękły widocznie, ciągle się jeszcze oglądał, patrzył w dal, zdawał się obawiać, aby go kto nie wyszpiegował. Nie zobaczywszy wszakże nikogo, bo mnie zakrywały czeremchy, rozwinął prędko węzełek, porozrzucał odzież z niego na brzegu rzeki i — co najprędzej uciekać zaczął. W tej chwili uczułem taką wzgardę, taki gniew szyderski, żem głośnym, okropnym, dzikim parsknął śmiechem. Nie wiedziałem wcale, że to miejsce słynie echem, które powtarza głos każdy po trzykroć bardzo wyraźnie. Śmiechu mojego odbitego od wzgórzów i wody sam się prawie przeląkłem — zdawał mi się głosem tysiąca urągających szatanów. Ale Jasieńko, przerażony, mało nie upadł ze strachu — potem począł biec, przedzierając się przez krzaki, i zniknął. Nierychło — głucho, z dala posłyszałem jakby turkot żywo oddalającej się bryczki. — Otóż masz — dodał Tramiński — historią prawdziwą owego utonięcia czy utopienia — której ja nikomu nie opowiadałem. Na mnie ona dziwne uczyniła wrażenie. Śmiech ten sam nie wiem skąd i jak mi przyszedł — ale że jego musiał strwożyć niepomału, nie ulega wątpliwości. Długo mu pewnie tętniał w uszach. Wilmuś dziwnie usta skrzywił. — Otóż ja, o niczym nie wiedząc — rzekł — byłem pewny, że coś podobnego zrobić musiał. Zabrał z sobą pono kradzionego grosza dużo, popłynął pewnie do Ameryki i dalej będzie bezkarnie ludzi oszukiwał. O! kochanemu braciszkowi na talencie nie zbywało. — Tak, to mu przyznać potrzeba — odparł Tramiński — mistrzem był w swoim rodzaju — tylko że podobne kuglarstwa nigdy się długo nie wiodą. Kto tańcuje na linie, kark skręcić musi. — Bezpieczniej chodzić po ziemi i być po prostu uczciwym człowiekiem — dodał Wilmuś—choć, ojczaszku kochany, dalipan i to niełatwo. Ty i ja po trosze jesteśmy tego żywym dowodem. — No, ja jak ja — mam różne grzeszne słabostki, świętym . nie jestem i podobno nie będę, ale jegomość?? — Ja także, mój kochany, musiałem coś przeskrobać— szepnął Tramiński z westchnieniem — kiedy mi tak krzywo poszło. Ale mając lat sześćdziesiąt życia — de noviter repertis rozpoczynać już niepodobna. Szkoda! wiele by się rzeczy dziś inaczej poprowadziło — ale po capstrzyku. — Mój jegomościuniu, mnie się zdaje, że dobrze mówią: co było, a nie jest, to nie pisać w regestr. Co pomoże stare rany przypominać? Niewesołe to rozpamiętywanie — parole d’honneur ot — gdybyśmy się marcowego natomiast napili? hę? za zdrowie Złotego Jasieńka? — Przeciwko piwu, umiarkowanie użytemu, nic nie mam — rzekł Tramiński — karmi ono i posila, ale nie za zdrowie tęgo trutnia! . — A zobaczycie, że on jeszcze wyjść gotów na wielkiego człowieka! — rozśmiał się Wilmuś. — Tak, na eleganckiego oszusta, może — może — oo nie przeszkadza, by kiedyś nie chodził w dewizkach od zegarka. — A! i to być może. Widzisz jegomość, do czego to prowadzi, gdy kto nie pije piwa ojczystego, a trunków zamorskich używa — rozśmiał się Wilmuś. — Gdyby mu było marcowe smakowało, do dziś dnia by chodził boso, uczciwie i wesoło. Z czego wynika, żebyśmy poszli na piwo. Tramiński się rozśmiał, wziął kij swój z diabłem, poklepał po ramieniu Wilmusia i — wyszli. Czytelnicy moi nie od dziś wiedzą o tym, że mam słabość do epilogów, ale nie jest ona moim grzechem właściwie, bo pochodzi ze szczerej chęci dogodzenia wymaganiom powszechnym. Chociaż na świecie Bożym nic się nie kończy, a życie ogniw nieskończonym łańcuchem się przeciąga, każdy by przecie, zamykając książkę, pragnął wiedzieć o losie „bohatera ostatecznym. Tym razem jesteśmy zmuszeni dla dopowiedzenia prawdziwej historii o Złotym Jasieńku (gdyż mutatis mutandis jest ona niestety bardzo prawdziwą) z największym wstrętem wpaść w formę zużytą, oklepaną, nieprzebaczoną powieściopisarzowi — ale konieczną. Co począć przeciwko prawdzie? Musiemy ją dać taką, jaką jest. Wiadomo, iż w r. 1867 — z wielką uroczystością odbyła się wielka wystawa międzynarodowa w Paryżu; ściągnęła ona krocie ludzi ciekawych i nauki chciwych nad brzegi Sekwany. Do wagonów na kolei docisnąć się było niepodobna, a bufety na stacjach szturmem brano. Ci nawet ludzie spokojnego ducha, którzy nigdy w sobie nie czuli powołania do włóczęgi, rozpatrywali się w oszczędzonym groszu i zamyślali, czyby po zniżonej cenie na podróż do Paryża im nie wystarczało. W takim położeniu właśnie był zamożny właściciel magazynu mebli zbytkownych, pan Wilhelm Szkalmierski, znany nam pod imieniem Wilmusia, dziś człek stateczny, żonaty z panną Teklą Wolkiewiczówną i jeden z najlepszych w swoim fachu rzemieślników. Chociaż sam sobie winien był wykształcenie, doprowadził je pracą do tego, że się mógł bez fanfaronady nazwać artystą. Pojmował on, że z widzenia wzorów, z nauki, jaką daje poznanie najcelniejszych wyrobów świata, skorzystać wiele można. Kłopotał się też wielce tą myślą, jak by do Paryża się dostać. Żona pana Wilhelma, która w tej samej kamienicy utrzymywała magazyn strojów i bielizny, miała, też sarnę myśl, choć się z nią długo taiła. I byliby się pewnie oboje wyrzekli jej spełnienia, gdyby poczciwy stary Tramiński, który czasem gazety czytywał, nie przyszedł jednego wieczora opowiedzieć im, że — jak się wyraził — za psie pieniądze tam i na powrót dostać się można, wystawę widzieć i kawał jeszcze świata po drodze. Jak zaczął rachować, co to na dwie osoby wynieść może, z pobytem, utrzymaniem skromnym, a nawet z małymi sprawuneczkami, okazało się, że oboje państwo Wilhelmostwo, składając swe oszczędności, wyśmienicie sobie tej hulanki pozwolić mogli. Ten tylko pojmie, jaką im to radość sprawiło, kto niewielu w życiu mógł swym zachceniom dogodzić. Ludzie nie zużyci są starymi dziećmi — zachowują tę świeżość wrażeń, którą ściera prędko pieszczota losu i dogadzanie fantazjom. Wilhelm uściskał żonę, ona jego, oboje potem ucałowali starego Tramińskiego, który wpadł w najlepszy humor w świecie. — Kto na tym najlepiej wyjdzie — rzekł — to ja, bo, grosza nie dawszy, będę słuchał opowiadania caluteńką zimę i dowiem się o wszystkim, jakbym tam sam był. Nawet po sprawiedliwości, gdybym wam jakie paręset złotych dołożył, nie zgrzeszyłbym, ale — chuda fara!! To mówiąc, łzę otarł Tramiński. W sierpniu wybrali się tedy oboje państwo, poleciwszy magazyny uczciwym zastępcom i opiece starego. Nie będziemy jechać z nimi. Trwała podróż daleko dłużej, niż sobie byli obrachowali, Tramiński zaczynał być niespokojnym, chociaż listy przychodziły, wiedziano, że się nic złego nie stało. Wilmuś przecież, powiedziawszy sobie, że drugi raz w życiu chyba tak daleko na świat już nie wyjrzy, chciał spenetrować Europę — jak mówił. Ceny podróży zdziwiły go tym, że je wszędzie prawie znalazł mniejsze, niż się spodziewał, oboje bowiem zbytnich wygód nie potrzebowali. Jechali trzecią klasą, jedli w małych garkuchniach, a Wilmuś, zawsze wielki miłośnik piwska, tylko się na nie po troszę ruinował. Ponieważ zaś sumienie go gryzło, że Tekla mniej miała przyjemnością jedną, tracił trochę na łakocie dla niej. Z tym wszystkim ani im zabrakło, ani zbyt wiele wydali. — Późną jesienią Tramiński, stęskniony już, siedział raz po ciemku bez świecy w swojej izdebce, gdy posłyszał tętnienie na wschodach, śmiech wesoły i coś go tknęło, jakby głos Wilmusia. Ale uszom nie dowierzał. Wtem otwarły się drzwi szeroko i — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, dźwięcznym głosem wyrzeczony w progu, nie pozostawił wątpliwości, że pan . majster był z powrotem. Tramiński krzyknął radośnie. — Wszelki duch Pana Boga chwali!… Zapalił świecę i — spostrzegł oboje Szkalmierskich śmiejących mu się radością wielką i weselem. On sam trzymał w ręku drewniany szwajcarski kałamarz prześlicznie wyrzeźbiony, ona kufel do piwa, a ozdobny z cyfrą Tramińskiego. Radości opisywać nie umiem, więc nie będę; ale gawęda, tego dnia rozpoczęta w mieszkaniu kancelisty, skończyła się po północy przy kawie, piwie i, przekąskach u Szkalmierskich. Jesteśmy pewni, że lepiej nad Wilmusia wrażeń jego podróży opowiedzieć nie potrafimy; niech więc pan majster głos zabierze. Przekonacie się, iż historia tej podróży ma pewien związek z dziejami Złotego Jasieńka. Wilmuś tak opowiadał. — Nie wiem, ojcze kochany, czyś bywał kiedy za granicą? nie? — no to może i lepiej — ale to pewna, że człowiekowi naprzód, wyjechawszy z domu, wszystkiego swojego braknie, wszystko cudze zdaje się śmieszne i przechwalone — ale potem! potem, rozpatrując się w różnościach niemieckich, francuskich i cudzoziemskich, musi sobie powiedzieć — diableśmy od nich daleko! Wiele u nas jest dobrego, ale niemało by nauczyć się potrzeba. Naprzód, ojcze kochany, bije w oczy jedno, u nas ogromne fortuny i straszne ubóstwo, dwie ostateczności rażące — tam, niemal jakby pod strychulec wymierzył, średni byt panuje, ani nędzy nie spotkasz nadzwyczajnej, ani też zbytku wielkiego, chyba bardzo rzadko. Średni stan, jak ono jest, to jest, żyje dobrze, oszczędniej niż u nas, a krociowi ludzie, ba i milionowi panowie, którzy te miliony zrobili, nie rzucają zarobkowania. Zarobkują tylko na większą skalę, ale z rękami założonymi nie siedzą. Wsie jak u nas miasteczka, miasteczka jak u nas miasta, stolice ludne jak małe kraiki, ruch, wrzawa, życie, trud, wrące, kipiące, bez snu i spoczynku. Zapukawszy do piersi tych ludzi, znajdziesz je, tatku, i zastygłe, i jeszcze ciepłe, jak wszędzie po świecie, a taki miara złego i dobrego, gatunek powiedziałbym — inny. Już jeśli się trafi oszust, to arcymistrz w swoim rzemiośle. Tego, co u nas, braterskiego uczucia, łatwości życia, znajomości, gościnności, uczynności nie znajdziecie. Serce się tam tak łatwo i prędko nie otworzy jak nam — czemu? myślę, że nieraz się zawiodło i sparzywszy na zimne dmucha; ależ i tam są ludzie. Już co Niemcom naprzód to się i dziwić potrzeba, i uczyć od nich, i z nich pośmiać. My wszyscy po trosze sobie rady damy wszędzie, bośmy jeszcze dzieci pustyni i Robinsonowie, tatku — oni są jak kółka w zegarku, gdyś wyjął je z werku, ani się już ruszą i nie wiedzieć do czego ich użyć. Szewc nie zna, ino swoją dratwę, a bywa taki, co szyje tylko cholewy, inny, co umie tylko podeszwy rychtować, inny, co stębnuje tylko wierzch trzewika lub buta. Tak samo z innymi rzemiosłami. W wielkich zbiorowiskach ludu podzielili się pracą aż do drobnostek, odejm im tę robotę ich jedyną, jutro z głodu pomrą. Nie śmiem tego dodać, ale mi się widzi, że to po trosze i głowy im ścieśnia, robi z nich machiny: patrzą na jeden punkt i przez cholewę od buta widzą świat. A mimo to niby są rozumniejsi od nas, tylko gdyby nas dwóch z niemieckim majstrem rzucić na wyspę bezludną, on by zdechł, a ja bym sobie radę dał. Myśmy po troszę dzicy ludzie, ale instynkt też dzikich nie postradany w nas pozostał. Mądrość ich nieco ciasna. Toż samo z kobietami; u nas każda i chleb upiecze, i jeść zgotuje, tam chleb biorą u piekarza, a jadło z garkuchni, a kobieta jedna tylko obrębia, druga tylko porze. Już to pewna, że kto całe życie pracuje nad jednym, lżej mu idzie, ręka się wprawia, ale umysł ociężeć musi, bo mechanicznie palce wykonywają, czego się wyuczyły, a głowa pracować nie potrzebuje. Jest w tym zło, jest i dobro. Może ten dobroczynny podział pracy nadaje się dla mas, które nie mają wielkich darów, ale na ludzi, co by chcieli iść naprzód, wkłada kajdany. Alem się ja rozgadał — dodał Wilmuś — pewno od rzeczy i nie moja sprawa o tym sądzić. Z początku gdzieśmy z Teklą stanęli, a poczęli się rozpatrywać, było zdumienia wiele, taki przepych, taki przemysł, handel, fabryki; taki świat dopasowany we wszystkim, że mu już zdaje się nic nie braknie. Są ludzie, co karmią, co bawią, co buty czyszczą, co zęby rwą, na skrzypcach grają, kijki strużą i drewionkom do zapałek końce całe życie ucinają. Wszystko to w niedzielę jak się wystroi, bankiera od jego chłopca nie rozróżnisz, a w Niemczech nierzadko u jednego stołu siądą pić piwo. I ot — w czym ich wyższość, to już nie ma stanów — są ludzie. Ten, co ulice zamiata, czuje się tak dobrze człowiekiem jak ten, co po nich jeździ czterema końmi. Oprócz żebraka nikt ci czapkować nie będzie — bo to wszyscy czytać umieją. Dlaczegośmy pojechali do Wrocławia i po co do Drezna, doprawdy nie wiem. Chciało się rzemiennym dyszlem odbywać drogę, a widzieć co najwięcej. Tekla i ja pchaliśmy się, gdzie ino powiedzieli, że jest co do widzenia. Ja bym nie przysiągł, tatku, że zrozumiałem wszystko, co mi pokazywali, tego nie powiem; ale dużo rzeczy, zrazu ciemnych, powoli się rozjaśniało. Mnie już w tym saskim Dreźnie strasznie się podobały stare roboty stolarskie i drewniane, takichem jeszcze nie widział, wielu i nie domyśla się, na ile to sposobów kawałek drzewa da się obrobić. Ano człowiekowi dosyć często zobaczyć raz, aby pochwycić myśl i sposób. Co jeden zrobił, drugi potrafić musi. Z Drezna albo nas fałszywie pokierowali, albom się ja zdurzył, albo tak Pan Bóg chciał, nie wiedzieć po co powieźli nas na Frankfurt. Żeby tam było wiele do widzenia, nie powiem, poszliśmy z Teklą prawie na darmo oczy wyszczerzać, aż w ulicy około pomnika jakiegoś poety (Goethego), gdy się gapiąc stoimy, słyszę, ktoś mnie po ramieniu klepie. Obejrzę się, co za poufałość, bo u Niemców często, pierwszy raz cię widząc, człek z dobrego humoru tak początkuje, ażem się zdziwił, a to w eleganckim tużurku pan Marian Częstochowski, mistrz kunsztu krawieckiego z naszego miasta, z cygarem w ustach, kapelusz na bakier, ledwie go poznałem. — Cóż wy tu robicie? — zawołałem. — Ja? ano — wędruję! używam świata, jadę nibyć to jak i wy na wystawę, ale nim się tam dowlokę, strzelam gawrony. Rękę trzymał w kamizelce, a minę miał taką gęstą czegoś, że mi się to w głowie pomieścić nie mogło, czy podpił, czy wziął sukcesją, czy się ż milionową Angielką ożenił za granicą. — — Skądże Pan Bóg prowadzi? — Hę? z Homburga. — Co? z Hamburga. — Nie — nie! mówię państwu z Homburga! A to śmieszna rzecz — dodał — czy nie wiecie, że jest Hamburg i Hamburg? Wstyd mi było wyznać, żem jako żywo nigdy o Homburgu żadnym nie słyszał. Ale trudno, rzeknę tedy: — Nie wiem o żadnym Hamburgu, cóż to jest? co tam widzieliście? . — Ale ba! co ja tam widziałem! — zawołał Częstochowski — tego my pewnie na wystawie nie zobaczymy.. Kupy złota i bankocetli jak góry. Notabene, że ino przyjdź i bierz. — Cóż bo pleciesz? — zawołałem — czy żartujesz. — Ano, gra, gra mospanie! Grają o miliony i o guldeny, jak kto chce. Pałac, mospanie, królewski, sale jak stodoły złocone, a w środku stoliki, ino siadaj i igraj. Można zrobić fortunę w kwadrans. — I przegrać też! — rzekłem. — Musi być pewnie — dodał Częstochowski — ale niegłupim się tylko udaje. Ja, przyznaję się, przyszedłem ze czterma guldenami, wygrałem tysiąc i drapnęłem. — Wygrałeś tysiąc!! — zawołała Tekla — waćpan… — Ano, ano, ja.— jak mnie żywego widzicie, i to jeszcze w ten sposób, że ani wiem, jak się to stało. Przyszedłem do stołu, czegosiem się i bał, i wstydził stawić. Na ostatek skorciło, przystąpiłem jak złodziej, zaczerwieniłem się jak panienka, rzuciłem cztery guldeny, wtem ktoś mnie w bok trącił, odwracam oczy, zdaje mi się, że znikły. Ano! przegrana. Stoję jak głupi i patrzę, patrzę. Rychtyk na czterech guldenach, tylko trochę dalej posuniętych, rośnie kupa grosza. Ot to! myślę sobie, szczęśliwy bałwan, co je postawił, ależ po co je trzyma, prawie mu je zabiorą. No nic — stoję, kupa rośnie, narosło tego dosyć, aż kart zabrakło i jakiś jegomość odwraca się do mnie, znać widział, żem stawił i pyta po niemiecku, czy dalej myślę trzymać? Ja! osłupiałem, kupa była moja. Nuż za grabki, sunę do kieszeni, do chustki, kapelusz na głowę i drapaka. Tyleście mnie widzieli. Cha! cha! oto mi się udało! Częstochowski, opowiedziawszy przygodę, poszedł, my z Teklą, pokręciwszy się po Frankfurcie, zamyśleni oboje, wróciliśmy do gospody. — Warto by te dziwy zobaczyć! — odezwałem się. — A! nie! — oparła mi się poczciwa Teklusia — skorci cię grać, po co? nuż przegrasz? Co tam ciekawego. Dałem jej słowo, że grać nie będę, jeśli cztery guldeny przegram, i dopiero się zgodziła na to, ażebyśmy pojechali ten sławny bank zobaczyć. Przyznaję się, że to było głupstwo i słabość, bo po co leźć w piekło, kiedy nic nie zmusza? Ale też ciekawość pierwszy stopień do piekła. Stanęliśmy tegoż dnia wieczorem, znaleźli drogą izdebkę Pod Łabędziem i poszliśmy razem do tego pałacu szatana. Co prawda to prawda, że przepyszny, zdaje ci się, że wchodzisz na królewskie pokoje, sufity złotem kapią, lokaje w liberii, wszędzie zbytek i rozpusta. Cztery stoły, a na nich kupy papierów i rulony złota, i porozsypywane garściami luidory, fryderychsdory, a dokoła blade twarze mężczyzn, kobiet, starców, młokosów, wlepione w tę grę i w karty, i numera. Przyszedłszy do pierwszego stołu, stanęliśmy i stali jak osłupieni, patrząc na przesuwające się pieniądze, które tak trudno zapracować, a tak łatwo tu Stracić! Tekli się na płacz zbierało, tak się to jej zdawało jakoś strasznym, diabelskim. W naszych oczach wygrał jeden sto tysięcy franków, drugi się do ostatniego zgrał guldena. Obydwa biedzi byli jak trupy, ten, co zyskał, bielszy może od tego, co stracił, wargi mu się trzęsły i nogi zataczały, gdy odchodził. Od jednego stołu w pierwszej sali przeszliśmy do drugiego i trzeciego, zostawał ostatni czwarty w osobnym pokoju. Mówię do Tekli. — Chodźmy no jeszcze tam zajrzeć, mniej ludzi, może się docisnę i postawię swoje. Ona nic nie odpowiedziała, cisnęła się do mnie strwożona ciągle, poszliśmy. Jużem dobywał owe cztery guldeny i miał je rzucić na czerwoną, gdy spojrzę, Tekla się płoni, krzyknęła i oburącz mnie chwyta za ramię. — Co ci takiego? — zapytałem — co to jest? Odpowiedzi żadnej, tylko jej oczy się skierowały w jeden punkt i uwięzły na nim. Spojrzę, wpatruje się i ja moim nie wierzę. Na wysokim krzesełku, z zakasanymi rękawami, w białej chustce i kamizelce, wyfryzowany, wyświeżony, biały sam jak mąka, siedział mój pan brat z łopatką w ręku i krupierował!!! Oczy jego zwrócone były w inną stronę, na stół, którego pilnował, miałem się mu czas dobrze przypatrzeć. Zmieniony był, postarzały, zmęczony, ale dawna fantazja nie opuściła go całkiem; uśmiechał się grzecznie do młodej damy bardzo strojnej, w brylantach, która grała pod jego łokciem, powtarzał machinalnie jakieś wyrazy, ziewał po kryjomu i spełniał swoje obowiązki z niepospolitą zręcznością. Szczególniej podziwiać było potrzeba wysypywanie luidorów, które padały celnie nadzwyczaj w oznaczone miejsca. Zamiatał też, co Bóg dał, i segregował natychmiast z szybkością podziwienia godną. Nie umiem powiedzieć wam, jakie mnie na ten widok ogarnęło uczucie, litość, wzgarda, strach czy podziwienie, a może wszystkie razem zlane w jedno. Tekla płakała— ukradkiem, oparta o mnie, gdybyśmy go byli znaleźli żebrakiem w rogu ulicy, mniej przykre uczyniłoby na nas to wrażenie. Machinalnie postawiłem moje dwa guldeny na czerwony i grabki pana brata ściągnęły je w mgnieniu oka, miałem jeszcze dwa do przegrania, a chciałem nimi ściągnąć na siebie wzrok jego — rzuciłem je niezgrabnie — poprawił nie oglądając się. Nie upłynęło sekund parę i te nielitościwie grabki zsunęły. Opłaciwszy ten podatek szatanowi, byłbym odszedł już, alem chciał, aby raz zajrzeć w głąb jego oczów, stałem więc. Zmieniliśmy tylko miejsce, tak aby być naprzeciw niego, w przestanku gry Jasieńko okiem znużonym powiódł po graczach i naprzód zobaczył Teklę — poznał, potem mnie. Widziałem, jak drgnął, jak mu ręka zadygotała, ale to trwało sekundę, odwrócił natychmiast wzrok od nas, grając zupełną obojętność, aby nas uwieść może. Ale na próżno fizjognomii swej nadawał wyraz niezwyczajny, jakby pożyczany, mogliżeśmy się omylić?? Jak wkuci staliśmy, nie na stół już patrząc, nie na grających, ale na niego tylko. Próżno, była to machina zręczna, w której pargaminowych rysach po chwili nic już wyczytać nie było można — odzyskał przytomność i cynizm. Od miejscowych osób dowiedziałem się potem, że „Polak”, tak go tam zwano, nie wymawiając nazwiska, otrzymał to miejsce wskutek jakiejś potężnej żeńskiej protekcji u p. Blanca, że brał dziesięć tysięcy franków i liczył się do najzręczniejszych krupierów, jakimi się bank posługiwał. Jakie losy go zapędziły, co robił, jak żył, dopytać ani mogłem, ani chciałem. Nazajutrz rano wyjechaliśmy z Homburga i pod wrażeniem smutnym, ciężkim, kamiennym powlekliśmy się do Paryża. Jak widmo chodził za nami Złoty Jasieńko z grabkami w ręku, mąką wytartą twarzą i mankietami zakasanymi, ściągający kupy złota. Czy na tym zawodzie skończy nieborak, czy zmieni powołanie raz jeszcze? któż by śmiał zgadywać. Ja wolę, żem został przy warsztacie, do którego wracam głodny pracy, a jak teraz zbuduję szafę, która już stoi caluteńka w mej głowie, jak ją poślę na wystawę — zobaczysz, tatku — to będzie — klękajcie narody.