1447
Szczegóły |
Tytuł |
1447 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1447 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1447 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1447 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Maciej �erdzi�ski
Tytul: Krew i deszcz
Z "NF" 10/92
- Ale dlaczego?
- S�uchaj uwa�nie, Von Youthe. To by� nasz najlepszy
rynek. Brali wszystkie nowo�ci, zawsze p�acili i, co
najwa�niejsze, nie mieli najmniejszego zamiaru ko�czy�
swojej wojny. Gdyby pan wiedzia�, ile lat to wszystko trwa�o
i ile od nich wyszarpali�my, nie zadawa�by pan g�upich
pyta�. Ta wojna nie mo�e umrze� tak spokojnie i ju� my o to
zadbamy.
- Wi�c kto ich pogodzi�?
- Nareszcie dotyka pan w�a�ciwych problem�w. Zar�wno my,
jak i oni, nie przewidzieli�my, �e mo�e tego dokona�
jednostka. Kto� z Thyga�skiego sztabu ��tych zwariowa�;
neurony w jego �epetynie zmieni�y swe po��czenia i zamiast
wysnuwa� nowe, wspania�e plany zmasowanych nalot�w, wymy�li�y
sobie pok�j. I on tego dokona�, do cholery. Niewa�ne, w jaki
spos�b. Jest teraz ich duchowym tatusiem, tym jedynym, kt�ry
wszystko trzyma w gar�ci. Nawiasem m�wi�c, dla nas jest po
prostu ogniwem, kt�re trzeba skutecznie przerwa�. Tak.
- Kt� to taki, panie Dunbar?
- Niepozorny osobnik p�ci m�skiej. Thyga�czycy s� zdrow�,
siln� ras�, tym wi�ksze zdziwienie budzi on sam. Ihled Ithak
jest zreumatyzowanym garbusem pe�nym wrodzonych deformacji,
a jego umys� przypomina lec�cego nad p�on�cym lasem ptaka. W
ka�dej chwili mo�e spa��. Bardzo chcieliby�my mu w tym
pom�c.
- Sugeruje pan, �e garbus idiota ocali� miliardy istnie�
i rozbroi� ca�� planet�?
- Dobrze. Widz�, �e si� pan rozwija, Von Youthe. Ot� ta
jego chora g�owa ma potworne mo�liwo�ci oceny sytuacji.
Wi�cej, mo�e sterowa� innymi i odczytywa� ich jak ksi��k� -
je�li wie pan w og�le, co to jest.
- Czy ludzie...
- Nie. My jeste�my dla niego nieosi�galni.
- To prawda - zabrzmia� trzeci g�os. - Ale przecie� nie
musimy tego wszystkiego wyja�nia� temu grubemu kolesiowi,
co, Dunbar? S�uchaj, Von Youthe. Chcemy apartamentu, chcemy,
�eby� si� nie interesowa�, i chcemy jednego z twoich ludzi,
ale o tym za chwil�. Zaprosili�my bohaterskiego Ihleda na
Ziemi�, aby mu osobi�cie pogratulowa� tak wspania�ej misji.
Nie wzbudzimy niczyich podejrze� bior�c jeden z twoich
hoteli, w ko�cu tym w�a�nie si� zajmujesz. On podr�uje bez
obstawy, jak przysta�o na prawdziwego Proroka, cha, cha.
Wszystko b�dzie O.K.
- No... A je�li si� nie zgodz�? Nie podoba mi si� to.
- S�uchaj, Gruby. G�wno mnie obchodz� twoje analizy. Ty
wiesz i ja wiem, �e twoja pozornie pr�na firma upadnie. To
jakby� chodzi� z otwartymi �y�ami. Albo powiesz tak i
"WARS 'N' GUNS" za�ata ci wszystkie rany, albo powiesz nie i
dopadnie ci� grupa przyjemnych urz�dnik�w. Ju� my ich dobrze
pokierujemy.
- Nie mam wyboru. Dla dobra...
- Pieprzysz. Chcesz po prostu dalej p�awi� si� w forsie,
i s�usznie. Zorganizuj spotkanie z tym facetem, kt�rego od
ciebie po�yczymy.
- Jeszcze nie wiem, kto to jest.
- Prawda, zapomnieli�my ci powiedzie�. Nazywa si� Gene
Astbury i nigdy nie dowie si� o tych wszystkich
mroczniejszych ciekawostkach ca�ej akcji. Zrozumia�e� chyba,
Grubciu?
Eberhard Von Youthe nie odpowiedzia�.
Siedzia� z otwartymi ustami i patrzy� w tward� twarz
Aldritcha.
- Gene Astbury?...
Strumie� przecina� ponury p�askowy� niczym �ywa, niebieska
wst��ka wij�ca si� po�r�d szarych g�az�w i fioletowych
krzaczk�w wrzosu. Zatacza� p�kola, kre�li� dziwne wzory, a�
wreszcie dochodzi� do stromej kraw�dzi urwiska, gdzie ��czy�
si� z dwoma innymi i spieniona woda rusza�a w d�. U podn�y
wzniesienia, gin�c ju� w porannych mg�ach, wpada� do
przycupni�tego tu miasteczka, sennego wczesn� por� i
skulonego zimnem jesieni. Bystre oczy mog�y dojrze� male�k�
tam� zbudowan� na jego p�nocnych obrze�ach.
D'Drizzler mia� bystre oczy. Sta� nad przepa�ci�,
otoczony delikatn� mgie�k� m�awki i patrzy�. Lubi� t�
wczesn� godzin�, kiedy ptaki wysuwaj� g�owy spod skrzyde�, a
dzikie koty wracaj� z polowania. Lubi� obserwowa� budz�ce
si� domy i ludzi pocieraj�cych rozespane powieki, kul�cych
si� z zimna i wydychaj�cych mgie�ki pary, takie same jak te,
kt�re wydycha�y w oborach ich zwierz�ta. Wiedzia�, �e z domu
stoj�cego nie opodal tamy wybiegnie dziewczyna, paruj�ca
jeszcze ciep�ym snem, a jej jasne, proste w�osy rozsypi� si�
na szczup�ych ramionach. Gdyby zechcia�, m�g�by dostrzec w�skie
�lady drobnych st�p, kt�re b�dzie zostawia� na ziemi, a�
dojdzie do jeziorka i zanurzy w nim d�onie.
D'Drizzler pochyli� si�. Ko�ce d�ugich palc�w musn�y
g�adk� powierzchni� p�dz�cej wody. Trwa� tak chwil�, jak
gdyby poch�ania� energi� rozedrganej cieczy jednocze�nie
znacz�c j� kr�tk� bruzd�.
- Przyjemnie, mmm, jak przyjemnie - cichy, chrapliwy g�os
zabrzmia� fa�szywie w nieruchomym powietrzu.
Nie odwr�ci� si�. Wiedzia�, c o stoi za nim.
- Tak. Lord d'Drizzler to lubi. On kocha sta� przy
urwisku i patrze� na ludzi. Ja to wiem. Sk�d? No, sk�d ja to
wiem?
- Id� precz.
- Sk�d ja to wiem? Bo on kocha ludzi, a zw�aszcza...
Potrz�sn�� g�ow� i g�os umilk�.
- Powiedzia�em: id� precz.
- Ale� nie, drogi lordzie.
- Nie s�dz�, aby tw�j w�adca co� o tym wiedzia�.
Stworzenie poruszy�o si�. By� to ogromny wij, na wp�
zagrzebany w cieniu omsza�ego g�azu. Jego pier�cienie
pob�yskiwa�y matowo, a po ich owalu biega�y setki mniejszych
osobnik�w szybko poruszaj�c kosmatymi nogami.
- On wie. On mnie przys�a�. Do ciebie, lordzie.
- Po co? - by� zdziwiony, ale nie da� po sobie nic
pozna�.
Wij zmru�y� martwe oczy.
- Naruszasz warunki. Przegrali�cie. Mimo to nie potrafisz
si� z tym pogodzi�.
- Nie utraci�em mocy. Ja nie przegra�em. Ale przestrzegam
tego, co ustali� tw�j w�adca.
- Dobrze. Powiem kr�tko. On wie, �e obserwujesz t�
dziewczyn� i wie, co si� z ni� stanie. Je�li wejdziesz w
przeznaczenie, staniesz przed Twarz� Mroku.
Nie drgn�� nawet. Milcza�.
- A wtedy - wij uni�s� swe cia�o tak, �e jego niby-g�owa
znalaz�a si� na wprost oczu d'Drizzlera - wtedy b�dziesz z
Nim rozmawia�.
- Czy to wszystko, co mia�e� mi przekaza�?
- Nie... Nie rozmawia�, ale s�ucha� Go. Bo g�os nie
przejdzie ci przez gard�o.
- Precz, robaku - od niechcenia zbudowa� znak i patrzy�,
jak wys�annik znika.
Na wrzosach pozosta� obrzydliwy odcisk �luzu zmieszany z
porann� ros�. D'Drizzler pog�adzi� w zamy�leniu twarz.
M�awka zg�stnia�a.
Lekka bryza przetoczy�a si� po ska�ach i dmuchn�a w
miasteczko. Na dole zacz�� si� ruch. Ludzie biegali w
tumanach mg�y, szarpi�c j� silnymi cia�ami, a opary
poddawa�y si� pe�nym �ycia mi�niom.
Patrzy� teraz na ni�, pi�kn� w swej m�odo�ci i prostocie.
By�a ju� kobiet�, a przecie� jeszcze nie tak dawno temu
plot�a wianki i oddawa�a je strumieniowi pieszcz�cemu te
drobne d�onie. Pami�ta�, jak zmar�a jej matka i to ma�e
dziecko opiekowa�o si� chorym ojcem, kt�ry odszed� wkr�tce i
dziewczynka zosta�a dziewczyn�, a kiedy �nieg sp�yn�� z
g�ry, przez jej oczy spojrza�a kobieta, silna i czysta.
Patrzy�, jak cieszy si� karmi�c zwierz�ta, a zwierz�ta
ufnie podchodz� do wyci�gni�tej r�ki. Wszystko wok� niej
zdawa�o si� �y� i radowa� �yciem.
Ale d'Drizzler widzia� wi�cej. Widzia� te� �mier�
wypisuj�c� chore wzory na okr�g�ym podw�rzu, widzia� smugi
cienia sp�ywaj�ce wzd�u� grobli. Zosta�o tak ma�o czasu. Jej
czasu.
Cofn�� si� troch� i zn�w by�a ni�sza od szarego psa,
kt�ry cierpliwie znosi� jej u�ciski pozwalaj�c ci�gn�� si�
za g�ste, spl�tane kud�y. Patrzy�, jak ukradkiem wypuszcza
kr�lika, kt�rego z�owi� jej ojciec i cieszy si� wolno�ci�
jego d�ugich skok�w. I widzia�, �e ojciec cieszy si� razem z
ni�, ale nie m�g� tego us�ysze�. W przesz�o�ci panowa�a
cisza - �miech i p�acz nie mia�y tu dost�pu.
Cofn�� si� jeszcze dalej, a� krajobraz rozp�yn�� si�, a
na wschodzie zal�ni� bia�y pa�ac. Poszed� tam ci�kim
krokiem nie zwa�aj�c na witaj�c� s�u�b�, ani na
zapiecz�towane listy i czekaj�cych pos�a�c�w. Zatrzasn��
drzwi swojej najtajniejszej komnaty i usiad� w prostym
krze�le. Medytowa�.
- Co robi�, Panie? - pytanie odbi�o si� od �cian i
zamilk�o w puszystych arrasach.
W�adca �ycia nie odpowiedzia�. Skazany na wieki i
skarcony przez si�y rozpadu, b��ka� si� po labiryntach Na
Wp� Istniej�cych Krain. Taka by�a cena kl�ski, jak�
ponie�li w ostatniej bitwie. �mier� nie mog�a zatryumfowa�
ostatecznie, tu, na granicy �wiata obok fontanny czasu
bij�cej w rytmie odwiecznych zmaga� Dobra i Z�a. Obok ludzi.
W�adca Rozpadu dyktowa� surowe warunki. Wi�kszo�ci z nich
odebra� moc i zostawi� w swym szale�stwie na pastw� rozpusty
i uciech. Tym, kt�rzy mogli jeszcze w�drowa� i zmienia�
czas, zabroni� kontaktu z lud�mi. Jak dot�d nikt nie odwa�y�
si� z�ama� tego zakazu. Elfy przesta�y �piewa� i trwa�y w
srebrzystych kokonach oczekuj�c powrotu �ycia. Anio�y pi�y w
bezradnej w�ciek�o�ci, a ich skrzyd�a porasta�y mchem. Si�y
Dobra pochyli�y g�owy. Stw�rca wci�� nie reagowa�, widocznie
R�wnowaga istnia�a nadal. Zreszt� On nie ingerowa� nigdy. Po
prostu przygl�da� si�.
Taaak.
Ch��d przenikn�� cia�o d'Drizzlera. Wiedzia�, �e nie
ogrzeje go naj�arliwszy nawet ogie� trzaskaj�cy w
rozbuchanym kominku. Zaci�gn�� po�y d�ugiego, czarnego
p�aszcza i ruszy� do ukrytych drzwi. S�u�ba czeka�a na
korytarzu pochyliwszy pokornie czo�a przed �wiat�em
otaczaj�cym ich pana, tak wielka tego wieczoru by�a jego
moc.
- Wprowad�cie pos�a�c�w - rzek� cicho.
Patrzy�, jak wchodzi pierwszy; oszo�omiony winem,
czerwony na twarzy krasnolud o chytrych, rozbieganych
oczkach.
- M�j pan, baron Grasser, ma zaszczyt zaprosi� ci�,
lordzie, na bal, kt�ry odb�dzie si� w jego podziemnym
zamku...
- Powiedz baronowi, �e dzi�kuj� i zapytaj, czy sad�o
zaros�o mu ju� oczy, je�li nie, zapytaj, czy wino wy�ar�o mu
m�zg. Je�li zrozumia�e� moj� odpowied�, w co zreszt�
szczerze pow�tpiewam, jeste� wolny.
Krasnolud podni�s� ma�� g�ow� i patrzy� chmurnie,
szarpi�c ceglan� brod�. Nie wiedzia�, co czyni�. Trze�wia�.
D'Drizzler za�mia� si� bezg�o�nie i skin�� d�oni�.
- Wprowad�cie nast�pnego.
By� to cz�owiek, jeden z tych, kt�rzy �yli po tej
stronie.
- Nazywam si� Gillon, lordzie. �piesz� ci opowiedzie� o
poufnej misji...
- Twoja pani specjalizuje si� w poufnych misjach. Wszyscy
o nich wiemy, ale ka�dy z osobna i dla w�asnej �wiadomo�ci.
Pozdr�w j� ode mnie w imieniu Tego, na kt�rego czekamy. Mo�e
to przywr�ci jej pami�� i wyostrzy umys�.
Trzecim pos�a�cem okaza� si� by� szpak. Usiad� na oparciu
rze�bionego fotela, pochyli� g�ow� i czeka� cierpliwie.
D'Drizzler patrzy� w ma�e oczy.
- Dobrze. Przemy�l� to raz jeszcze, ale decyzj� ju�
podj��em. Pozdrawiam ci�, Eisso. Mo�e ty zajmiesz moje
miejsce, kto wie.
Nakarmi� szpaka, dmuchn�� w jego pi�ra i otworzy� okno.
- Pos�aniec mojego brata czeka� najd�u�ej. Nie pierwszy
to raz, kiedy najwa�niejsi zamykaj� orszak.
Zwo�a� s�u�b�.
- Podnie�cie g�owy, wierni przyjaciele. Jeszcze dzisiaj
zamek przejdzie w wasze w�adanie. Jedynym, kt�ry mo�e tu
przebywa�, jest m�j brat, lord Eisso. S�uchajcie jego
rozkaz�w, jakbym to ja je wypowiada�.
Spozierali z szacunkiem na to wielkie, okryte p�aszczem
cia�o i szlachetn� twarz m�wi�c� lekko i swobodnie, a
przecie� czuli ci�ar s��w zawis�ych w powietrzu. Ich
ukochany pan.
- A ty, lordzie? Co z tob�? - zapyta� w ko�cu Stary
Borsuk, najodwa�niejszy ze wszystkich obecnych.
U�miech pozosta� na twarzy, ale oczy wype�ni� smutek.
- Udaj� si� w d�ug� podr�. Jeszcze tej nocy, m�j
przyjacielu.
Wbi� si� w poduszki, ale promyk �wiat�a dosi�gn�� go i tu.
Budzik po raz kolejny gra� jak�� wstr�tn� improwizacj� z
synkopowanym rytmem.
- Trzeba wsta�, pewnie dziesi�ta - le�a� jednak dalej
s�uchaj�c melodyjki i trz�s�c si� z w�ciek�o�ci. Wreszcie
wyszarpn�� spod siebie r�k�, odnalaz� przycisk i wcisn�� go z
ca�ej si�y.
- O Bo�e.
Cisza. Cisza.
Wyobrazi� sobie, �e pada deszcz, jest zimno i ciemno,
tymczasem on szczelnie owini�ty ko�dr�, schowany przed
�ywio�ami...
Zerwa� si� z ��ka. Dwunasta. Chryste, dwunasta. Jak to
si� mog�o sta�? Znowu przespa� p� dnia. Obrzydliwie jasno
�wieci�o s�o�ce, ludzie biegali po ulicach, za�atwiali
sprawy, siedzieli w pubach; niekt�rzy zd��yli si� nawet
zala�. A on spa�...
Czu� wstr�t do siebie, kiedy tak sta� przed lustrem
pocieraj�c czerwone powieki. Wygl�da� strasznie. W �rodku
by�o jeszcze gorzej. Ach tak, przecie� pi�em. M�j brzuch.
Piasek w oczach. Bagno w ustach. Ci�ka g�owa. Wszystko
boli. Pi�.
Zawl�k� si� do �azienki. W kuchni zrobi� kaw� i grzanki z
d�emem. O pierwszej osi�gn�� stan, w kt�rym potrafi� ju�
my�le�.
Musz� zadzwoni� do szefa. Mo�e maj� co� innego.
Telefon by� zablokowany. Rachunki.
- Skurwysyny. Wszystkich sta� na holofony, a ja... Nawet
telefon - mamrota� bez przekonania.
Bo on, Gene Astbury, dawno pogodzi� si� z losem.
Kopn�� truch�o androida, zapali� papierosa i wyszed�. Na
ulicy wydawa�o mu si�, �e wszyscy patrz� w�a�nie na niego.
O, dopiero teraz wsta�, wczoraj znowu pi�. My ci� znamy,
bratku.
Opu�ci� oczy. Kiedy znowu je podni�s�, spostrzeg�, �e
zaw�drowa� nad stare kana�y. Dobrze. Dawno tu nie by�em.
Sauna; czas zaczyna�.
Gdy zbli�y� si�, holograficzne postacie si�gn�y do drzwi
i rozwar�y je szeroko. Niez�e. Szmalowni.
- S�ucham pana - zapyta� wymuskany droid taksuj�c go
wzrokiem.
- Chcia�bym rozmawia� z cz�owiekiem.
- Jak pan sobie �yczy - sprzedawca u�miechn�� si� i
znikn�� za dyskretn� kotar�.
Rozejrza� si�. Pi�kne wn�trze, uk�ady luster,
�wiat�owody...
- Pan?
- Gene Astbury. Reprezentuj� firm� "A Kind of Magic".
Chcia�bym - przy�pieszy� widz�c zniech�cenie na twarzy
tamtego - zaproponowa� panu wycieczki. Bardzo prosz�.
Dr��cymi palcami rozpi�� specjaln� teczk� i wyj��
materia�y.
- To katalogi planet i rezerwacji hotelowych, prosz�,
wersja podstawowa i ta, kt�r� szczeg�lnie polecamy, standard
plus - u�miechn�� si� zawodowo, cho� wiedzia�, �e wysz�o to
n�dznie; lalkowate oczy i grymas maski.
- �rodki transportu, kaseta holograficzna, czy dysponuje
pan...
W�a�ciciel poruszy� si� wreszcie.
- To zbyteczne - burkn��. - Nie jestem zainteresowany.
Kto� tu zreszt� by� od was w zesz�ym tygodniu... Taki ma�y
grubas. A mo�e z innej firmy.
Gene pokiwa� g�ow�.
- No to nic. Bardzo dzi�kuj�. Gdyby jednak si� pan
zdecydowa�, zostawiam informator. Prosz� bardzo. Do
widzenia.
Przeszed� ulic�. Za rogiem stan�� dysz�c ci�ko.
Nie znios� tego d�u�ej. A to dopiero pierwsza oferta.
Potr�ci� go facet z brzuchem �wiadcz�cym o p�nej ci��y.
- Spieprzaj st�d, kole�. Albo nie st�j na �rodku.
- Tak. Przepraszam.
Kilka przecznic dalej wypatrzy� drugi cel. "Lukather and
Sons" i gustowny z�ocisty slogan: DLACZEGO B�G WYBRA� ZA
CIEBIE? TO TWOJE CIA�O. I MY CI TO UDOWODNIMY.
Zebra� si� w sobie i przekroczy� pr�g.
Na wprost niego sta�o czterech m�czyzn. Wysocy, szczupli
i niezwykle przystojni, cho� ka�dy na sw�j w�asny spos�b.
Pierwszy przypomina� greckiego filozofa zaskoczonego w
chwili tworzenia, drugi Hindusa b��dz�cego w obcym dla
przeci�tnych �wiecie, trzeci - zm�czonego karier� aktora, w
przeciwie�stwie do czwartego, kt�ry by� jak ch�opiec stoj�cy
przed bram� pr�no�ci i g�aszcz�cy niepewnie klamk� u jej
drzwi.
Mimo tak r�nych twarzy wszyscy oni mieli w sobie co�
wsp�lnego; co�, co ��czy�o ich w jaki� nierealny,
nienaturalny zupe�nie spos�b.
Co gorsza, spostrzeg�, �e przypominali tak�e i jego.
Tak. To przecie� ja, pomy�la� ponuro. W czterech o niebo
lepszych wersjach.
Obrazy znikn�y, pozosta� tylko ten najgorszy. Orygina�.
- "Lukather and Sons" witaj�.
�wiat�o przygas�o i z cienia wychyn�a pi�kna kobieta.
- Jak si� panu podoba� nasz pokaz? - obdarzy�a go
szerokim u�miechem.
Nigdy z tego nie wybrn�, odchrz�kn�� w my�lach.
- Wyj�tkowo. Z tym, �e ja w troch� innej sprawie...
- Jak to? Nie chce pan skorygowa� natury? - zatrzepota�a
rz�sami, jakby nie wierz�c, �e kto� taki jak on mo�e w og�le
istnie�.
- Nie sta� mnie na to, prosz� pani. Ot� ja reprezentuj�
firm� "A Kind of Magic" zajmuj�c� si� podr�ami. Gene
Astbury, do us�ug.
Otworzy� teczk� i wyci�gn�� materia�y. Teraz on si�
u�miecha�.
- Tak. Tu mamy spis...
- Nigdy nie s�ysza�em o pa�skiej firmie - zimno
powiedzia�a kobieta.
By�a jeszcze pi�kniejsza ni� przed chwil�. U�miecha� si�
dalej.
- To nowa instytucja. Nale�ymy do korporacji "WARS 'N' GUNS",
chyba pani kojarzy...
- Niestety - powia�o lodem.
U�miechn�� si� szerzej.
- Wracaj�c do rzeczy...
- Nigdzie pan nie wr�ci. Prosz� wyj��. Stracili�my na
panu, ten program kosztuje.
- Nikt was nie prosi�, "Lukather and Sons". Za szybko
dzia�acie.
Odwr�ci�a si� bez s�owa i wnikn�a w cie�.
Sta� jeszcze chwil� chowaj�c foldery i wdychaj�c zapach
jej perfum. W ko�cu wyszed�.
S�o�ce trafi�o go w twarz. Zmru�y� oczy usi�uj�c
dostrzec, gdzie w�a�ciwie jest. Jego wzrok zatrzyma�
pobliski neon. Powyginany w starym, dixilandowym stylu -
"The Rest". Poczu�, �e krok staje si� pewny, a r�ce
przestaj� dr�e�. Nie b�dzie trzeciego klienta. Koniec z tym
g�wnem.
Usiad� przy barze.
- W�dk� z lodem.
Barman przyjrza� mu si� uwa�nie.
- Cu� pan taki wieso�kowaty, kuliego? - mia� �piewny,
wschodni akcent.
Si�gn�� palcami k�cik�w ust. Poci�gn�� w d�.
- Czy teraz lepiej?
Ogie� trzaskaj�cy w kominku zal�ni� na twarzy pos��ka.
Niewielki o�tarzyk podpiera� jego proste, d�ugie nogi, a
dostojnie uniesiona g�owa chowa�a si� w aureoli kropel
deszczu. Takie same krople sp�ywa�y po muskularnym torsie.
B�g wody. Najpi�kniejszy i najsmutniejszy. Dla niej.
Sharleen modli�a si�. Dzi�kowa�a za miniony dzie�, za to,
�e jest m�oda i silna i �e choroby omijaj� jej dom z daleka.
Rzadko kiedy �mia�a o co� prosi�. Tyle przecie� mog�a
chcie�; marzenia cz�owieka lataj� wy�ej od naj�miglejszych
ptak�w. Pomy�la�a o starym piekarzu, o jego chorej nodze, z
kt�rej s�czy�y si� jady zatruwaj�ce cia�o i b�aga�a swego
boga o uzdrowienie starca. Piekarz by� dobrym cz�owiekiem.
Pami�ta�a jego �ylaste, bia�e od m�ki r�ce wsuwaj�ce do
worka chleb, kt�ry potem jad�a. Nie chcia� zap�aty.
- Musisz przetrwa� - mawia�. - Zosta�a� sama. Musisz,
Sharleen.
I ros�a niczym m�ode drzewo, a on zapada� si� w sobie i
pochyla� ku ziemi.
- Tw�j ojciec by�by z ciebie dumny - powiedzia� jej dwa
dni temu. - Jeste� pi�kn� kobiet�. I dobr�.
Wsta�a z dywanika. Za oknami zapad�a ju� ciemno��
poprzecinana gdzieniegdzie pasemkami mg�y. S�ysza�a
m�odzie�c�w wracaj�cych z gospody i cykady zamieraj�ce
powoli od wieczornego ch�odu.
Rozpi�a w�osy i �ci�gn�a tunik�. Cho� w izbie by�o
ciep�o, zadr�a�a pochylaj�c si� nad bali�. Zaczerpn�a
przejrzystej wody i zacz�a si� my�. Kot siedz�cy w progu
obserwowa� j� cierpliwie s�uchaj�c, jak �piewa cichym,
�agodnym g�osem przypominaj�cym mu pierwsze dni wiosny.
- Podobam ci� si�, Blafty? - za�mia�a si� patrz�c, jak
wygina grzbiet i przemyka do spi�arni.
Nie zauwa�y�a tego, co zobaczy�.
Stoj�c ty�em do pos��ka nie mog�a zauwa�y�.
B�g wody otoczy� si� chmur� m�awki.
- Sk�d tu tyle pary? - powiedzia�a p�g�osem. - Przecie�
ta woda by�a ledwo ciep�a.
Wysz�a z balii i owin�a si� szorstkim r�cznikiem. Chwil�
chodzi�a po drewnianych p�ytach potrz�saj�c g�ow�, a�
wreszcie przykucn�a przed kominkiem i rozczesa�a jasne
w�osy.
- Blafty?
Podci�gn�a r�cznik zakrywaj�c piersi. Jej drobne stopy
zostawia�y w�skie �lady, z kt�rych natychmiast unosi�a si�
para.
- Blafty, kotku, gdzie uciek�e�? Przecie� zawsze by�e�
taki pos�uszny...
Wiatr uderzy� w szyb�, za�omota� we framugach i pomkn��
dalej. Co� krzykn�o z grobli.
- Kotku? - zapali�a przeno�ny kaganek. - Blafty.
Cienie rzucane przez ogie� biega�y po �cianach domu, a�
zatrzyma�a si� w ma�ej spi�arni. Dobieg� j� szelest.
- Tu jeste� - postawi�a kaganek.
Schylaj�c si� potr�ci�a naczynie z przyprawami, kt�re
spad�o z hukiem i roztrzaska�o si�. Przera�ony kot wyskoczy�
z ukrycia. Przewr�ci� kaganek i uciek�. Oliwa zala�a upchane
siano, to, kt�re najbardziej lubi�y bia�e kr�liki. Buchn��
wysoki p�omie� odgradzaj�c j� od wyj�cia.
�ar. Gor�co. Po�ar.
- Nie wyjd� - skuli�a si� w k�cie i szlocha�a
spazmatycznie.
- Nie wyjd�.
Czu�a j�zyki szalej�cego ognia, zaczyna�o brakowa�
powietrza. Dusi�a si�.
- Och nie, chc� wyj��.
- Wyjdziesz.
P�omienie zamar�y. Nieruchoma, czerwono-��ta kipiel,
groteskowa w chwilowej niemocy.
W samym �rodku ognia pojawi� si� cz�owiek smagany
strumieniami deszczu i otoczony mgie�k� pary. By� wysoki,
cho� zdawa� si� by� jeszcze wy�szy; tak pot�ny, �e musia�a
opu�ci� niebieskie oczy. Tak samo niebieskie jak te, kt�re
patrzy�y z jego twarzy.
Czu�a, �e podchodzi. Uj�� jej podbr�dek. Wilgo� i smutek.
Dobro.
- To ty, panie - wyszepta�a.
- Tak, Sharleen. To ja - jego g�os przypomina� spadaj�ce
krople, p�yn�cy strumie� i jezioro smagane wiatrem.
- Tamten nie przyjdzie ju� po ciebie. Tw�j czas jeszcze
nie nadszed�. �yj i ciesz si� �yciem.
Pog�aska� jej policzek i odszed�.
Podnios�a g�ow�. Widzia�a, jak idzie przez ogie�, a
deszcz ochrania go niczym stalowe skrzyd�a. A tam co�
czeka�o. Czarne i z�e, tak straszne, �e nie potrafi�a
okre�li� jego kszta�t�w. Skin�o rozkazuj�co na boga wody,
kt�ry podszed� pos�usznie.
Ogie� zgas�, a wraz z nim oni. Pozosta� sw�d nadpalonych
p�ek, spopiela�e siano i kropelki deszczu sp�ywaj�ce po jej
wargach.
Chwiejnym krokiem wr�ci�a do izby.
O�tarzyk by� pusty.
Upad� w brudn� ziemi�.
- Wsta� - rzek� Tamten.
Z wysi�kiem uni�s� si� na kolana. Zbiera� si�y. Wreszcie
wyprostowa� si� i podni�s� g�ow�. Odnalaza� oczy W�adcy
Rozpadu.
- Jeste� silny, lordzie d'Drizzler. Bardzo silny.
Niewielu potrafi spojrze� w moj� twarz. Zw�aszcza w dniu
kl�ski.
Chcia� odpowiedzie�, ale g�os nie opu�ci� jego ust.
- Nie mo�na na mnie patrze� i m�wi� jednocze�nie. Tylko
tw�j ojciec jest w stanie to uczyni�. I tylko on.
W�adca Rozpadu za�mia� si� i d'Drizzler musia� opu�ci�
g�ow�.
- Gdzie go wys�a�e�? - zapyta�.
- Nie potrafi� odpowiedzie�. Kiedy� wr�ci.
- Wiem.
- �yjesz zemst�, lordzie. Ale b�dziesz d�ugo czeka�.
Bardzo d�ugo.
- Mylisz si�. Nie pragn� zemsty. Tylko ty i twoi brudni
s�udzy pos�ugujecie si� t� zabawk�. Ale nie potrafisz my�le�
inaczej. On takim ci� stworzy�, Decayro.
Ciemny kszta�t poruszy� si�.
- Znasz moje imi�. Wym�wi�e� je, Deszczu. Twoja kara
ro�nie.
D'Drizzler nie drgn��.
- Nie b�dziesz w�drowa� z czasem. Te drogi s� ju� dla
ciebie zamkni�te. Mimo ostrze�e� uratowa� t� dziwk� i
zmieni�e� strumie� rzeczywisto�ci. Dotkn��e� cz�owieka,
psie. Z�ama�e� m�j najsurowszy zakaz. Sp�jrz, d'Drizzler.
Sp�jrz na przestrze�. Ostatni raz.
Stali na ma�ej, bagnistej wysepce dryfuj�cej pomi�dzy
serpentynami �wiat�a. Widzia� poruszaj�ce si� obrazy i ludzi
zamkni�tych w ich ramach. Patrzy�, jak rodzili si�,
zaczynaj�c jednocze�nie umiera�. Szarpani uczuciami, zmienni
w nastrojach i prawdach, w�adcy drobnej chwili. Nieub�aganie
zmierzali do �mierci, �udz�c si� jednocze�nie, �e potrafi�
j� pokona�. Miliardy ramek, miliardy moment�w i miliardy
istnie�. Okrutny los nie pozwala� im zrozumie�.
- Lubisz ich. Znam ci�. Ty w�a�nie najbardziej
przypominasz swego ojca. A mo�e nawet samego Stw�rc�.
Znowu patrzy� mu w oczy. Musia�.
- Dam ci rad� - W�adca Rozpadu opl�t� go strugami cienia.
- Je�eli jeszcze raz im pomo�esz, pojawi� si� znowu.
Zwi�ksz� kar�. Nie b�d� ci� wi�cej ostrzega�. Pokusa. Moja
najwierniejsza s�u�ka nigdy ci� nie opu�ci.
- Ale to nie ty j� wymy�li�e�, Decayro. I nie ty nad ni�
panujesz.
- To prawda, Deszczu. Teraz przyjmij kar�.
- Fatalnie, po prostu fatalnie, panie Astbury.
Zapad�a nieprzyjemna cisza.
Kiedy odchrz�kn��, zabrzmia�o to jak wystrza�.
- Mia� pan pi�� miesi�cy. Ile pan zaakwizowa�? Chyba
nietrudno jest panu odpowiedzie�, co?
- Dw�ch klient�w.
- Z tego pierwszy okaza� si� by� oszustem. Koszta
materia��w reklamowych przekroczy�y wyniki pa�skiej pracy.
Nies�ychane.
Eberhard Von Youthe wsta� i zacz�� spacerowa�. By�
niskim, brzuchatym m�czyzn� podpieraj�cym zm�czone cia�o
staro�ytn� lask�.
Grube palce, niczym bia�e g�sienice wi�y si� na jej
r�czce, raz zaciskaj�c si� kurczowo, raz w�druj�c po
zmy�lnej rze�bie. Ko�� s�onia. Z klapy jedwabnej marynarki
dyskretnie pob�yskiwa� z�oty znaczek "A Kind of Magic".
- Co pan powie, panie Astbury? Pan milczy...
- Nie nadaj� si� do tej roboty. Gdyby pan wiedzia�, w ilu
miejscach by�em.
- Jestem tego nawet pewien. Te wszystkie knajpy, bary,
restauracje... Nawet teraz dr�� panu r�ce.
Von Youthe przyg�adzi� bia�e loczki.
- Pan dobrze wie, Astbury, dlaczego pana jeszcze nie
wywali�em, tylko przenosz� z miejsca na miejsce. Szacunek
dla pa�skiej zmar�ej matki. Tylko to pana ratuje.
Astbury przekr�ci� si� w fotelu.
- Nie potrzebuj� lito�ci - �achn�� si�. - Wywal mnie pan
i koniec.
- Pa�ski koniec, z pewno�ci�.
Wesz�a sekretarka. Mia�a d�ugie nogi i nios�a paruj�c�
tack�.
Postawi�a fili�ank� przed Eberhardem Von Youthem i
u�miechn�a si� nie�mia�o, tak jak to tylko potrafi�
kobiety, kt�re wy�wiczy�y w sobie nawet nie�mia�o��.
- Jest ju� pan Aldritch.
- Wpu�� go.
- Tak jest, prosz� pana.
Wysz�a nie spojrzawszy nawet na Astbury'ego.
Ocean przelewaj�cy si� po jednej ze �cian zatrzyma� swe
fale.
Pojawi� si� go��.
Sprawia� wra�enie zatopionego w my�lach, kiedy stawia�
d�ugie kroki pochylaj�c przy tym g�ow�, ale jego twarz
przeczy�a pierwszemu wra�eniu - ostre, szczup�e rysy i
przenikliwie czarne oczy, kt�re zmierzy�y ich uwa�nie.
Wyszepta� ochryple:
- Witam pan�w.
- Dzie� dobry, witam serdecznie - Von Youthe ju� by� przy
nim, a spos�b, w jaki trzyma� lask�, �wiadczy� o ch�ci
przymilenia si�.
- To jest Guy Aldritch, reprezentuj�cy "WARS 'N' GUNS", a
to pan Gene Astbury, m�j cz�owiek. Panowie pozwol�.
U�cisn�� such� d�o� nawet nie wstaj�c z fotela. Jego
lepi�a si� od potu.
K�tem oka zauwa�y�, �e tamten u�miechn�� si� ironicznie.
Ciemne w�osy przecina�y mu pasma siwizny. Ale wci�� by�
m�ody. I s�awny. Wielki Guy Aldritch, prawa r�ka samego
Szefa.
Co ja tu robi�, zastanawia� si�.
Nie znalaz� odpowiedzi. Przeczuwa� tylko, �e nie ma to
nic wsp�lnego z przypadkiem.
- Przejd� do sprawy - Aldritch zapali� papierosa i usiad�
w najbli�szym fotelu. Swobodnie wyprostowa� d�ugie nogi.
- M�j przyjaciel b�dzie tu jutro. Stary, dobry Ihled.
Ca�e �ycie walczy� o s�uszne sprawy, a� �wiat dooko�a niego
zmieni� si� i przyszed� dzie�, kiedy nie by�o ju� o co
walczy�. Nie potrafi� si� z tym pogodzi�. Niewiele ju� mu
zosta�o, w�a�ciwie tylko pieni�dze. Ma ich tak du�o, �e
zapomnia�, do czego w og�le s�u��; zreszt� czym s� pieni�dze
dla prawdziwego �o�nierza?
- Tak - wtr�ci� Von Youthe. - Ale czego dotyczy pa�ska
propozycja? Mo�e kawy?
Aldritch odm�wi� kr�tkim ruchem d�oni.
Przez chwil� obserwowa� drobn� popielniczk� unosz�c� si�
obok fotela i skwapliwie wch�aniaj�c� niebieski dym.
Znowu si� u�miechn��.
- Dla nas jednak�e pieni�dze to przyjemna sprawa. A on
ch�tnie je wydaje. Powiem kr�tko, je�eli go dobrze
podejdziecie, gwarantuj�, �e kupi wasz� ofert�. Szuka czego�
nowego, szuka siebie - ju� bez munduru i karabinu.
Szczerze powiedziawszy, ma lekkiego �wira. Jest klasycznym
schizoidem, wyj�tkowo trudnym w negocjacjach. Musicie to
za�atwi� perfekcyjnie, je�eli wyczuje jak�kolwiek
nachalno��, stracimy szans�.
- My�l� wi�c - odczeka� chwil� i zwr�ci� si� do Von
Youthe'a - ...�e obecny tu pan Astbury jest najlepszy w
swoim fachu, czy tak?
Von Youthe postuka� w lask�.
- Nie. Zupe�nie nie. Ale uwa�am, �e w tej konkretnej
sytuacji ma du�e szanse. Przegl�da�em pa�sk� psychoanaliz�
Obcego. Znam swojego pracownika. Je�eli ktokolwiek mo�e co�
tu osi�gn��, to niestety, jest to Gene Astbury.
Wci�� nie reagowa�. Przepe�nia�o go uczucie pionka,
kt�rym ci dwaj miotali po szachownicy wed�ug sobie tylko
znanych regu�. Grali o co� du�ego i czu�, jak to co�
wype�nia powoli jego g�ow�.
Dlaczego w�a�nie ja? Dywagacje Von Youthe'a nie
t�umaczy�y niczego.
Ale pionek nie mo�e my�le�. Jest po prostu przesuwany.
Graj� gracze.
- Czy w�a�nie dokonuje pan swojej s�awnej psychoanalizy?
- nie wytrzyma�.
By� ca�y mokry.
- Pan mnie ju� oceni�, panie Astbury. Ale to nie jest
cyniczny u�mieszek, to po prostu taki grymas. Pan to chyba
zna, a mo�e si� myl�. Pragn� jednak udzieli� panu kilku
wskaz�wek. Przede wszystkim �adnych pyta� o jego przesz�o��.
�adnych. Je�eli sam zacznie opowiada�, niech pan nie wierzy
w �adne s�owo - ma prze�wiadczenie, �e jest prorokiem, czy
czym� takim... Biedny, stary Ihled. Musi pan delikatnie
mota� swoj� sie� i przyst�pi� do akcji, kiedy wszystko
b�dzie gotowe. Bez po�piechu. �adnych u�ywek, on tego
nienawidzi.
- Z tego, co zrozumia�em, mam za nim chodzi� nawet do
sracza... Rzeczywi�cie: biedny, stary Ihled.
Aldritch pokr�ci� g�ow�.
- Jestem pewien, �e nie opu�ci swojego apartamentu.
Zreszt�, sam pan zobaczy. Je�eli si� uda, chcemy
czterdziestu procent - wstaj�c ponownie zwr�ci� si� do Von
Youthe'a.
Von Youthe podskoczy� i odprowadzi� go k�aniaj�c si�
skwapliwie.
Kiedy wyszli z pomieszczenia, natychmiast zacz�� j�cze�:
- Na Boga, nic z tego nie rozumiem, panie Aldritch, co
pan wyprawia?!
- Niech ci� to nie interesuje, Grubciu. Bardzo �adnie
odegra�e� swoj� rol�. Reszta nale�y do mnie. Znam
Astbury'ego lepiej ni� on siebie, gra ju� si� rozpocz�a.
Je�eli Obcy wyjdzie z tej konfrontacji ca�o, pomyl� si�
pierwszy raz w �yciu. I nikt nam nic nie udowodni.
Von Youthe potrz�sn�� loczkami.
- A co do mojej firmy...
- Ju� nie masz d�ug�w, Grubciu. Ta sprawa zahacza nawet o
Rz�d. Jeste� tylko ma�ym szczebelkiem.
Aldritch wyprostowa� si� i ruszy� w kierunku wyj�cia.
Nagle stan��.
- Aha, zapomnia�bym o najwa�niejszym. Po�yczam twoj�
sekretark�.
Gdy wyszed�, Von Youthe doprowadzi� si� do porz�dku,
wzi�� g��boki oddech i wr�ci� do pokoju.
Astbury wci�� siedzia� w fotelu.
Obserwowali si� przez chwil�. Przez d�u�sz� chwil�.
- To twoja ostatnia szansa, synu. Albo b�dziesz
milionerem, albo ci� zapierdol�.
Trzasn�y drzwi. Zosta� sam.
Wyskoczy� zza szafy i szybko przebieg� pomi�dzy
krzes�ami. Znowu by� g�odny. Dawniej jada� tylko dla
przyjemno�ci, teraz po prostu musia�.
Pok�j go�cinny. Kuchnia. Otwarta, podzi�kowa�
opatrzno�ci. I dok�adnie posprz�tana. Wspi�� si� po
przewodzie, z drugiej strony �api�c firank�. St�.
Zaledwie kilka okruch�w le��cych na desce podra�ni�o
tylko �o��dek.
Nie by� w stanie otworzy� lod�wki.
Wypi� troch� wody kapi�cej ze starego kranu i wr�ci� do
pokoju Robbiego. Znowu to samo.
Niech�tnie si�gn�� do schowka, gdzie trzyma� w�dk�
zrobion� par� dni wcze�niej ze starej szczapy, nitki i
fantazyjnie skr�conego drutu.
Przytroczy� j� na plecy.
Pi�� minut p�niej siedzia� ju� na kompresorze pompuj�cym
powietrze w zielonkaw� wod� wype�niaj�c� akwarium.
Przykucn�� ostro�nie na brzegu szyby, ulepi� kulk� z
kruszyny chleba i zarzuci� w�dk�. Drobniutki deszczyk zm�ci�
powierzchni� wody. Tylko to mu zosta�o. Nawet Tamten nie
potrafi� odebra� ca�ej mocy lorda d'Drizzlera.
Patrzy�, jak przyn�ta opada i z g��bi toni nadci�gaj�
rybki. T�usty, niebieskoczerwony neon zaatakowa� pierwszy.
Nie, ty nie, pomy�la� i szarpn�� w�dk�. Nie znosi� neonk�w.
Chwil� p�niej pojawi� si� mieczyk, dorodny samiec z d�ugim,
bagnetowatym ogonem. Wzi��.
D'Drizzler zaci�� ostro i poczu�, �e go ma. Ostro�nie, by
nie zerwa� nitki, przyci�gn�� rybk� do powierzchni wody.
Z�apa� pewnym chwytem miejsce pod przednimi p�etwami i kiedy
mieczyk osun�� si�, odruchowo otworzy� pokrywy skrzeli i sam
zakotwiczy� si� na jego d�oni.
Wyci�gn�� zdobycz.
Nie by�o czasu na rozpalenie ognia, w ka�dej chwili m�g�
kto� wr�ci�.
Wypatroszy� rybk� kawa�kiem szk�a i zjad� na surowo.
Pustka w brzuchu zape�ni�a si�. Do wieczora, a przynajmniej
tak� mia� nadziej�.
Usiad� za szaf� i podrapa� si� po ow�osionej piersi.
Przypomina� teraz pomniejszonego krasnoluda, o grubych,
kr�tkich palcach, rzadkich w�osach i wielkim, czerwonym
nosie. �mierdzia� ryb�. I nie potrafi� wyj�� z tego domu. To
by�o najgorsze.
P� roku. Tyle ju� tu siedzia�. Nigdy wcze�niej nie
przypuszcza�, �e b�dzie liczy� czas.
Bekn�� g�o�no i wysika� si�.
Obudzi�y go ciche kroki. Wr�ci� Robbie.
Postawi� delikatnie tornister i zacz�� si� skrada� do
pokoju rodzic�w. Ostro�nie uchyli� drzwi i odetchn�� z ulg�.
By� sam.
D'Drizzler widzia�, jak szybko rozk�ada ksi��ki, wyci�ga
zeszyty i ostrzy o��wek. Biedny malec. Odrabia lekcje,
wykorzystuj�c ka�d� chwil� nieobecno�ci ojca. W wiecznym
strachu i oczekiwaniu na skrzyp zawias�w wieszcz�cy powr�t
pijaka, odoru spirytusu i nienawi�ci.
Przyjdzie pijany, ale nie na tyle, aby upa�� w ��ko.
B�dzie kl��, bi� i szuka� pieni�dzy. A� mama wr�ci z pracy,
s�aba i zm�czona sprz�taniem cudzych dom�w i wtedy zacznie
si� prawdziwe piek�o.
Jak co dzie�.
P� roku.
I cho� nikt nie potrafi� go dostrzec, d'Drizzler zachowa�
resztki mocy, st�umionej gdzie� na samym dnie i szczelnie
odgrodzonej od pokus.
Pami�ta� ostrze�enie Tamtego.
Z�owieszczo zagruchota� klucz.
Robbie znieruchomia� i zacz�� si� trz���. Podarte
skarpetki przylgn�y do podartego dywanu, a pochylona g�owa
obserwowa�a cie� zbieraj�cy si� w k�tach pokoju.
Nikt nie m�g� mu pom�c. Nikt.
Nabieg�e krwi� oczka namierzy�y sylwetk� dziecka.
- Przyszed� tatu�, Robbie - zabucza� ochryp�y g�os. - Ma
dla ciebie niespodziank�. No, zgadnij, synku, co te� ci
mog�em kupi�?
Ma�y dr�a� wyczuwaj�c podst�p. Opu�ci� g�ow� jeszcze
ni�ej i uparcie patrzy� w dywan. Ba� si� odezwa�.
- Co si� z tob� dzieje, no, dalej. Tatu� ma
niespodziank�. - Pijak podni�s� g�os i poruszy� ramionami.
D�onie wci�� ukrywa� za plecami.
Robbie powiedzia� cicho:
- Nie umiem, tato. Nie potrafi� zgadywa�.
Ojciec roze�mia� si�:
- Ka�dy umie. Podejd� bli�ej.
- Tak, tato.
- B�dziesz mia� teraz park� - m�czyzna wyci�gn�� przed
siebie r�ce.
Trzyma� w nich s�oik.
- W �rodku p�ywa�a ma�a, czerwona rybka.
Samiczka mieczyka.
Nie, za�ka� w duchu d'Drizzler. Nie, to jaki� koszmar...
Ale patrzy�, jak podchodzili do akwarium, jak ojciec
sinieje na twarzy, a oczy wychodz� mu z obrz�kni�tych powiek
penetruj�c przestrze� za szybk�. Widzia�, jak s�oik trzasn��
w �cian� i widzia�, jak ch�opczyk patrzy na miotaj�c� si�
po dywanie rybk�.
- Sprzeda�e�, ty skurwysynu! Sprzeda�e�!!! - wrzeszcza�
pijak. - Mieczyka sprzeda�e�! Niech no wr�ci twoja matka, to
ona tak ci� wychowa�a!
Robbie sta� nic nie rozumiej�c.
- Ja ci zaraz... Gdzie uciekasz, g�wniarzu. Przepi�e�
rybk�!
D'Drizzler wczo�ga� si� pod szaf� i zatka� uszy.
Ale s�ysza� krzyk i widzia� oczy Robbie'ego.
To On. Piek�o.
S�o�ce spad�o za horyzont. Pok�j zala�a czerwona po�wiata
k�ad�c purpurowe cienie na przedmiotach i twarzy Obcego.
Sta� w�a�nie przy oknie zatopiony w milczeniu i Astbury
nie potrafi� odgadn��, czy obserwuje przesuwaj�ce si�
chmury, czy patrzy w swe w�asne my�li.
Pi�ty dzie� tkwili w dzielonym apartamencie jednego z
najbardziej luksusowych hoteli na Ziemi. mimo wysi�k�w,
zmy�lnych plan�w, ca�kowitej abstynencji i zimnej krwi nie
osi�gn�� nic. Wystrzela� wszystkie pomys�y, poruszy� tysi�ce
temat�w i wci�� sta� w pozycji wyj�ciowej popadaj�c w
beznadziejn� depresj�. Kl�ska.
C� to za cholerny dziwak. Przypomina� troch� cz�owieka;
mo�e przypomina�by go bardziej, gdyby nie ten ohydny garb i
pokr�cone dziwacznie ko�czyny - jak gdyby dziecko dopad�o
znienawidzon� lalk� i zrobi�o z ni� wreszcie porz�dek.
Ma�y, mrukliwy typior.
Zawsze ba� si� takich ma�ych mruk�w. Nigdy nie wiedzia�,
czy to on, czy to oni panuj� nad sytuacj�.
Mrukliwy typior doprowadza� go do r�nych stan�w. Chcia�
ju� kilkakrotnie rezygnowa�, splun�� tamtemu w oczy i po
prostu wr�ci� spokojnie do domu. Ale to rzeczywi�cie by�a
ostatnia szansa zarobienia du�ych pieni�dzy. Wytrzymaj
jeszcze kilka dni. Kilka dni za ca�e �ycie.
I wytrzymywa�.
Spojrza� w oczy Obcego staraj�c si� co� wyczyta�.
Te jego oczy... Formowa�o je setki drobnych sze�cian�w
u�o�onych w zagadkowe wzory. Kiedy pokurcz m�wi� o czym�
intensywnie, na ich wypuk�ej powierzchni pojawia�y si�
obrazy. Pozornie by�y zupe�nie nie zwi�zane z tematem
rozmowy, kiedy jednak wpatrzy� si� uwa�niej, dostrzeg�, �e
kolory i figury przemykaj�ce po sze�cianach �wietnie oddaj�
emocje i nastr�j sytuacji.
Tym razem by�y szpitalnie bia�e.
Pustka.
- Czy �yczy pan sobie zosta� sam? - po raz setny zagadn��
cz�owiek.
Strasznie chcia�o mu si� pi� i pali�.
- Przecie� jestem sam.
- Aha.
Powstrzyma� si� resztk� si�.
Jak przeprowadzi� handel, kiedy kupuj�cy nie zauwa�a
sprzedaj�cego?
- Aldritch, co on by zrobi�?
By� odci�ty od �wiata. Mrukliwy pokurcz mia� jaki�
pieprzni�ty m�zg i �apa� wszelakie fale. Przeszkadza�y mu w
medytacji. Prosi� o ich wyeliminowanie.
W�a�ciwie czemu ma s�u�y� ta jego izolacja? Przed
spotkaniem z Rz�dem za�yczy� sobie odosobnienia i jednego
cz�owieka, przypadkowego �redniaka. Nie wiedzie� czemu,
pad�o na niego.
Jeszcze dwa dni. Co ten Aldritch namiesza�? Nic si� nie
zgadza�o. Jezu.
Wsta�. Uruchomi� holoprojektor i od niechcenia wyrzuci�
kilka propozycji. Zabudowa� nimi p� pomieszczenia �udz�c
si�, �e pokurcz co� powie. Gdzie tam, �azi� w�r�d nich; ma�o
tego, prze�azi� przez nie, skurwiel. Nawet te bunkrowate
hotele okopane rowami i naje�one broni� jak niemiecka armia
w kt�rej� z tych zasranych wojen nie wywo�a�y �adnej
reakcji.
Czai si�, �o�nierzyk.
Odwa�y� si� w��czy� wiadomo�ci. Najwy�ej si� w�cieknie.
Trudno.
Patrzy� na migaj�ce obrazy, nie zastanawiaj�c si� nawet,
co ogl�da. Raz by� to nowy rodzaj zbo�a, innym razem nowy
rodzaj paso�yta zbo�owego, a teraz patrzy� na jakiego�
szalonego grabarza, kt�ry nawr�ci� ca�� band� kolonist�w. Co
gorsza, nikt nie wiedzia� na co.
- Czy zam�wi� ju� kolacj�?
- Nie.
- Korzystaj�c z pa�skiej gadatliwo�ci, czy jest pan
zainteresowany nasz� propozycj�? W sumie nigdy nie pyta�em
pana o to wprost.
Obcy znieruchomia�.
- Jak� propozycj�? - sze�ciany zabarwi�y si� zielonymi
sto�kami.
Jak to... Setki razy pieprzy� o tym samym, uruchamia�
projekty, a ten skurwysyn nawet nie pami�ta, o co chodzi?
- Przecie�... Proponujemy zmasowan� wyprzeda� obiekt�w
wypoczynkowych na kilkuset planetach Systemu. Oczywi�cie z
transportem i wszystkimi �yczeniami klienta. Mo�na w ten
spos�b prze�y� wiele fascynuj�cych...
- Jutro mam spotkanie z waszym Rz�dem. Czy pan wie, �e
jestem prorokiem? Nios� pok�j.
W duchu Astbury kl�� straszliwie, ale z ust nie wydoby�
si� nawet syk.
- Nie zale�y mi na wygodzie, ca�e �ycie walczy�em i
zabija�em, czy �o�nierz potrzebuje hotelu? Dlaczego pan tak
patrzy?
Zadaje pytania. Cud. Mruk rozwar� g�b�.
- Chyl� g�ow� przed pa�sk� przesz�o�ci�. To zaszczyt by�
�o�nierzem. Prosz� jednak pomy�le� o tysi�cach innych...
Mo�e oni chcieliby podr�owa�, smakowa� czego� nowego,
dotyka� innych �wiat�w?
Oczy zal�ni�y bryzgami szkar�atu.
- Chyli pan g�ow� przed �o�nierzem? Przed wojn�? Jest pan
idiot�.
- Ach ty proroku. Pierdol si� - wyrwa�o mu si�.
W ko�cu mu si� wyrwa�o.
To dziwne, ale czu� si� znacznie lepiej.
Aldritch pokiwa� z zadowoleniem g�ow�.
- Doskonale. Ihled rozk�ada go na cz�ci proste, a to
oznacza, �e zostanie tylko nienawi��. Astbury nie popu�ci mu
tej m�czarni, ju� teraz biedny Ihled jest dla niego
substytutem ca�ego zasranego �ycia. Nie ma innych uczu�.
Umar�y. Niech tylko wylezie z tej depresji, to go wci��
trzyma. Ale ju� si� szarpie, zrywa kotwic�. Sp�jrz, Moseley.
Miniaturowy sok� siedzia� mu na ramieniu i razem
obserwowali podgl�d apartamentu.
- Bierz si� do roboty, Astbury. Zniszcz go, tak jak tego
chcesz... Walcz o swoj� fors�, przecie� wci�� o tym my�lisz.
Polubi�em ci�, ch�opcze. Ale polubi� ci� jeszcze bardziej,
kiedy mnie nie zawiedziesz.
- Nie zawiedzie. - Dunbar pochyli� si� nad monitorami. -
Sp�jrz na odczyty. To skraj przepa�ci. W�tpi� natomiast, czy
nawi��e z tob� kontakt.
- Zrobi to. Tu� przed wybuchem szaleniec potrzebuje
wsparcia, szuka motywacji. Ja jestem Pan Sukces, a on Pan
Przegrany. Pomy�li, dlaczego j a nie mia�bym by� Panem
Sukcesem? Je�eli taki g�wniarz, Aldritch... Ale spieprzaj z
tymi czujnikamai, Dunbar! Wiesz, co b�dzie, jak ruszy
dochodzenie? �adnych �lad�w, �adnych, albo jeste�my
zgubieni. Federacja nas zna, ale nie maj� nawet drobnej
szpary, aby podwa�y� z�otko i w�ciubi� sw�j d�ugi nos
sprawiedliwo�ci. S� bezradni. Wycofaj si� i patrz. Je�eli on
go zabije, zwal� si� setki w�sz�cych cwaniak�w.
- Nie b�j si�, przyjacielu. Znam si� na tym lepiej ni�
ty.
- To mo�liwe, ale je�eli jeszcze raz nazwiesz mnie swoim
przyjacielem, b�d� dwie ofiary w tej akcji.
Matka le�a�a pobita, przyciskaj�c do krwawi�cego nosa
namoczon� chusteczk�. Wok� niej wala�y si� kawa�ki
potrzaskanych mebli obsypane okruchami szk�a, a ka�dy okruch
odbija� �wiat�o �ar�wek, l�ni�c niczym drobne s�o�ce. Setki
ma�ych gwiazdek.
To by�y ich �wi�ta, ich Bo�e Narodzenie.
Ojciec szala�. Wy�amywa� w�a�nie drzwi do �azienki.
W �rodku, ukryty w butelce, przelewa� si� jego prawdziwy
�wiat. W�dka. Butelk� �ciska� Robbie. Oddycha� spazmatycznie
powstrzymuj�c kolejny atak astmy. Widz�c jak ojciec bije
matk�, porwa� stoj�cy alkohol i umkn�� do �azienki.
Dok�adnie zamkn�� si� od �rodka.
Drzwi drga�y ju� w zawiasach obrysowanych siatk� p�kni��.
Odpada� tynk.
- Mam ci�, ty gnoju - wysapa� ojciec. - Ty ma�y gnoju.
Robbie cofn�� si�, a� poczu� ch��d lustra. Coraz trudniej
nabiera� powietrze, a kiedy mu si� to udawa�o, nie potrafi�
go wypu�ci�.
Zacz�� charcze�. P�aka�.
Drzwi wyskoczy�y z zawias�w. Pijak wpad� do �rodka.
Wygl�da� strasznie. Szalona, zakrwawiona twarz, podbite
oczy i stru�ki �liny �ciekaj�ce po nieogolonym podbr�dku.
P�aty sk�ry zwisaj�ce z obdartych k�ykci ko�ysa�y si� tu�
przed szyj� dziecka.
- Oddaj w�dk�, bo ci� udusz�.
Chcia� odpowiedzie�, ale nie potrafi�. Sam si� dusi�.
Widz�c, �e ojciec si�ga po butelk�, zepchn�� j� do wanny.
Roztrzaska�a si�.
I znowu za�wieci�y gwiazdki. �wi�ta.
Ojciec znieruchomia�. Opad� na kolana i zacz�� szlocha�.
Martwe spojrzenie utkwi� w kawa�kach szk�a.
- Nie b�dzie w�dki - powtarza� cicho. - Nie b�dzie.
Ale nie potrafi� w to uwierzy�. Nie chcia�. Wreszcie
oderwa� wzrok od wanny.
- To ty mi j� zabra�e�, skurwielu. To ty.
Z�apa� u�aman� szyjk�.
- Teraz zap�acisz - wyszepta�.
Uni�s� d�o� i w tym samym momencie skamienia�.
Ze �cian trysn�a woda. Lodowaty strumie� opl�t� cia�o
pijaka i zamar�, dusz�c go w przezroczystej sieci. Skulony
Robbie otworzy� powieki. Cios nie spad�. Wci�� �y� i nie
bardzo rozumia� dlaczego. Patrzy�.
- I nigdy tego nie zrozumiesz - powiedzia� lord
d'Drizzler. - Nigdy nie staraj si� zrozumie�. Pami�taj
jednak, �e s� si�y, kt�re potrafi� wymierzy� sprawiedliw�
kar�.
Widzia�, jak dzieciak rozgl�da si� szukaj�c w�a�ciciela
g�osu; a potem spojrza� za siebie.
Tamten ju� czeka�.
- Pokusa. Moja najwierniejsza s�u�ka - przywita�
d'Drizzlera.
- Nie rozumiesz tego s�owa, Decayro.
- Chod�, Deszczu.
Pomkn�li przez ciemno��. Stan�li w ciemno�ci.
- Znowu naruszy�e� regu�y. Obieca�em ci, �e zwi�ksz�
kar�. Tak te� si� stanie.
- To twoje regu�y naruszy�em, a przecie� nikt nie bierze
ich na powa�nie - jego g�os snu� si� jasnym pasmem znacz�c
ciemno�� spiral� �wiat�a.
W�adca Rozpadu zakl�� dono�nie. Splun��.
- Jeste� o krok od ostatecznego wyroku, lordzie. Tym
razem musisz by� silny. Je�eli si� ugniesz, nawet nie
podejrzewasz, co ci� czeka.
- Jak kto� tak ohydny jak ty mo�e jeszcze straszy�? To
�mieszne, Decayro.
- Baw wi�c si� dobrze, Deszczu. I racz pami�ta� o moich
s�owach.
Wci�� sta� w ciemno�ci.
Tamten ju� odszed�. Wyczuwa�, �e znowu jest uwi�ziony.
Tym razem bez �cian, a przynajmniej nie potrafi� ich
namaca�. Nie m�g� si� w og�le ruszy�.
Nie mia� nawet cia�a.
Ci�nienie klaustrofobicznego strachu d�awi�o jego umys�;
czu�, �e w kierunku oczu p�dz� setki b�yszcz�cych pocisk�w i
�e nie zdo�a przed nimi uciec. Coraz szybciej. Ju� s�.
Opanowa� si�.
Co ze mn� zrobi�, kim, a mo�e c z y m by�?
Chcia� krzykn��, ale zabrak�o p�uc i gard�a, a to, co go
otacza�o, z pewno�ci� nie by�o powietrzem.
Co� jednak s�ysza�. Niewyra�ne g�osy, dziwnie st�umione,
a przecie� by� pewien, �e nie odleg�o�ci�. To w nim le�a�a
przeszkoda.
Jego w�asna s�abo��.
Ale oto co� si� zmieni�o. D�wi�ki nabra�y barwy i
czysto�ci i wiedzia� ju�, �e s�ucha rozmowy.
Rozm�wc�w by�o dw�ch.
Ca�e �ycie za trzy godziny. Tyle mu zosta�o.
Spryska� twarz zimn� wod� i przysiad� na wannie. Spok�j.
Przede wszystkim spok�j. Kiedy skl�� Ma�ego Mruka, tamten
nawet nie zareagowa�. Jak gdyby s�owa nie opu�ci�y ust.
Patrzy� wtedy w jego oczy i zobaczy� biel, zupe�n� pustk�.
Przez chwil� my�la�, �e rzeczywi�cie nic nie powiedzia�, ale
dobrze wiedzia�, �e by�o inaczej.
Teraz znowu mia� w�tpliwo�ci.
Odwr�ci� si� i poszed� do toalety.
- Aldritch, chcia�bym z panem rozmawia�.
- Jestem - cicho odpowiedzia� wezwany. - Dlaczego u�y�
pan tego po��czenia? M�wi�em, �e...
- S�uchaj pan. Mam tego dosy� i opuszczam to zasrane
miejsce. Nie wiem po choler� doradzali�cie mi za nim �azi�,
krok w krok. On tego nie cierpi.
- Bzdura. Jest pan dla niego nieistotnym szczeg�em w
otoczeniu. Widzi tylko to, co chce. Ale...
- Tak? Znowu chcesz mi doradza�, cwaniaczku?
- Uspok�j si�. Nie domy�li�e� si� jeszcze, �e tu nie idzie
o �adne hotele? Kogo interesuje par� milion�w, kiedy w gr�
wchodz� grube miliardy? Zawiod�e� mnie, Astbury. Ty i ten
tw�j gruby boss.
Astbury spojrza� w lustro. Zobaczy� tam swoj� twarz, a
w�a�ciwie tylko oczy b�yszcz�ce napi�ciem. Reszta gin�a w
p�mroku.
- Co ty powiedzia�e�, Aldritch? Chyba co� �le
zrozumia�em.
- Wiedzia�em, �e w ko�cu nawi��esz ��czno��.
Przewidzia�em to. Teraz uwa�aj. Hotel jest zupe�nie czysty.
Dodatkowo otoczyli�my go blokad� izolacyjn�. To, co
us�yszysz, wiem tylko ja i m�j Szef, Mr Helper. Za trzy
godziny wpieprzy si� Rz�d i forsa odp�ynie. Twoja forsa
r�wnie�.
- O czym ty pieprzysz, Aldritch? Radz� ci wal szybko i
prosto. Nie jestem taki bystry jakby ci si� mog�o wydawa�.
Jestem...
- Zamknij twarz. Specjalnie skierowa�em ci� na z�e tory.
Nie mog�e� na to wpa��. P�jdziesz teraz do niego i
zaproponujesz mu program oznaczony symbolem "ENDONNUI".
B�dziesz handlowa� tym, co rzeczywi�cie �ni mu si� po
nocach, tym, o czym marzy od zawsze.
- Chyba wiem, co masz na my�li...
- G�wno. Nie przerywaj mi. Gdyby� wiedzia�, �e sprzedasz
mu cztery tysi�ce g�owic nuklearnych, popu�ci�by� zaraz w
gacie. A sprzedasz. Wi�c nawet o tym nie my�l. Dzia�aj.
Wszystkie instrukcje s� w programie. Jedyne, co musisz
zrobi�, to zapami�ta� jego odpowied�. Program jest zara�ony
i wirus skasuje go w pi�tna�cie minut po odczycie.
Zrozumia�e�?
- Nie. Nie rozumiem, dlaczego ty tego nie robisz.
Dlaczego ja? Co� tu �mierdzi, Aldritch. Chcesz mnie
wpl�ta�...
- Idioto. Gdyby ktokolwiek z "WARS 'N' GUNS" macza� w tym
palce, szpicle roznie�liby spraw� po ca�ej Federacji. Patrz�
na nas przez grub� lup�. W szczeg�lno�ci na mnie. To jedyna
mo�liwo�� zrobienia tych pieni�dzy. Pi��set miliard�w.
Dostaniesz z nich dziesi�� milion�w, ch�opcze.
- Nie, to jaka� paranoja... Ja mia�bym sprzeda� bro�?!
Przecie� nie potrafi� nawet handlowa� pieprzonymi hotelami.
A co b�dzie, je�eli kto� to wyw�szy? Co b�dzie ze mn�?
- Pomy�l lepiej, co b�dzie ze mn�. Ty jeste� tylko
pionkiem. �adna odpowiedzialno��, a szansa na dziesi��
milion�w. Za�atw to, cz�owieku. Raz w �yciu co� za�atw.
Nigdy nie b�dziesz �a�owa�. Dziesi�� milion�w.
Usiad� na sedesie.
Mia� racj� czuj�c, �e wszystko to rozgrywa si� zupe�nie
obok niego. Teraz by� w samym centrum. Dosta� g��wn� rol�. I
by� przekonany, �e sprawa jest pewna. Nie s�ysza�, �eby kto�
taki jak Aldritch potkn�� si� kiedykolwiek. Ten cz�owiek by�
geniuszem. Bogatym geniuszem.
Kapn�a kropla wody.
Druga. Trzecia.
Doliczy� do dziesi�ciu.
- Dobra. Zrobi� ci t� przys�ug�, Aldritch.
- My�l�, �e wiesz, co m�wisz, synu. Je�eli masz nerwy,
wyrwij je i wywal do sracza. Jeste� teraz zawodowcem, a tu
nie ma miejsca na przest�powanie z nogi na nog�.
- Tak.
- Pami�taj: "ENDONNUI".
- Tak.
- Spotkamy si� za kilka dni. Dziesi�� milion�w, ch�opcze.
- Dunbar, uruchamiaj systemy kasuj�ce. Te dwie kamery,
przewody i mikrofony. Za dwadzie�cia minut znikn�. Zostawimy
tylko t� stacjonarn� w apartamencie Obcego.
Dunbar wykona� polecenie.
Aldritch patrzy� w sw�j monitor.
U�miechn�� si�.
- Posz�o. Mr Helper b�dzie zadowolony. Teraz to ju�
formalno��, niech no tylko Astbury wywo�a ten program. Nie
mog� si� ju� doczeka� reakcji Ihleda, biedny ma�y skurwysyn.
Przecie� on naprawd� jest prorokiem.
Dunbar podni�s� g�ow�.
- Jeszcze nie widzia�em, �eby komu� tak rozbabra� m�zg.
Bez ingerencji chirurgicznej, oczywi�cie. Astbury, Von
Youthe, Ihled - wszyscy oni wisz� na twoich sznurkach, to
przypomina mi "Punch and Judy", sam ju� nie wiem, co jest
prawd�.
- Dobra. Przygotowuje si� do wyj�cia. Spr� si�. Musi
nadrobi� zaleg�o�ci z kilkunastu lat... Prawda, Dunbar? Czy
to w og�le istotne? C� to jest prawda? Dla Aldritcha prawd�
jest dziesi�� milion�w i cztery tysi�ce g�owic nuklearnych,
na marginesie - nie jestem pewien, czy tyle w og�le zosta�o
zrobionych; dla Ihleda poj�cie prawdy uosabia pok�j, a
jeszcze pi�tna�cie lat temu by� zawodowym morderc� i jego
prawd� by�a wojna. Po co definiowa� co� tak �liskiego?
- A dla ciebie, Aldritch?
Aldritch za�mia� si� ochryple.
- Nie znam si� na tym. Wierz� tylko w insynuacj�. To
dobre s�owo. Endon