1447

Szczegóły
Tytuł 1447
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1447 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1447 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1447 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Maciej �erdzi�ski Tytul: Krew i deszcz Z "NF" 10/92 - Ale dlaczego? - S�uchaj uwa�nie, Von Youthe. To by� nasz najlepszy rynek. Brali wszystkie nowo�ci, zawsze p�acili i, co najwa�niejsze, nie mieli najmniejszego zamiaru ko�czy� swojej wojny. Gdyby pan wiedzia�, ile lat to wszystko trwa�o i ile od nich wyszarpali�my, nie zadawa�by pan g�upich pyta�. Ta wojna nie mo�e umrze� tak spokojnie i ju� my o to zadbamy. - Wi�c kto ich pogodzi�? - Nareszcie dotyka pan w�a�ciwych problem�w. Zar�wno my, jak i oni, nie przewidzieli�my, �e mo�e tego dokona� jednostka. Kto� z Thyga�skiego sztabu ��tych zwariowa�; neurony w jego �epetynie zmieni�y swe po��czenia i zamiast wysnuwa� nowe, wspania�e plany zmasowanych nalot�w, wymy�li�y sobie pok�j. I on tego dokona�, do cholery. Niewa�ne, w jaki spos�b. Jest teraz ich duchowym tatusiem, tym jedynym, kt�ry wszystko trzyma w gar�ci. Nawiasem m�wi�c, dla nas jest po prostu ogniwem, kt�re trzeba skutecznie przerwa�. Tak. - Kt� to taki, panie Dunbar? - Niepozorny osobnik p�ci m�skiej. Thyga�czycy s� zdrow�, siln� ras�, tym wi�ksze zdziwienie budzi on sam. Ihled Ithak jest zreumatyzowanym garbusem pe�nym wrodzonych deformacji, a jego umys� przypomina lec�cego nad p�on�cym lasem ptaka. W ka�dej chwili mo�e spa��. Bardzo chcieliby�my mu w tym pom�c. - Sugeruje pan, �e garbus idiota ocali� miliardy istnie� i rozbroi� ca�� planet�? - Dobrze. Widz�, �e si� pan rozwija, Von Youthe. Ot� ta jego chora g�owa ma potworne mo�liwo�ci oceny sytuacji. Wi�cej, mo�e sterowa� innymi i odczytywa� ich jak ksi��k� - je�li wie pan w og�le, co to jest. - Czy ludzie... - Nie. My jeste�my dla niego nieosi�galni. - To prawda - zabrzmia� trzeci g�os. - Ale przecie� nie musimy tego wszystkiego wyja�nia� temu grubemu kolesiowi, co, Dunbar? S�uchaj, Von Youthe. Chcemy apartamentu, chcemy, �eby� si� nie interesowa�, i chcemy jednego z twoich ludzi, ale o tym za chwil�. Zaprosili�my bohaterskiego Ihleda na Ziemi�, aby mu osobi�cie pogratulowa� tak wspania�ej misji. Nie wzbudzimy niczyich podejrze� bior�c jeden z twoich hoteli, w ko�cu tym w�a�nie si� zajmujesz. On podr�uje bez obstawy, jak przysta�o na prawdziwego Proroka, cha, cha. Wszystko b�dzie O.K. - No... A je�li si� nie zgodz�? Nie podoba mi si� to. - S�uchaj, Gruby. G�wno mnie obchodz� twoje analizy. Ty wiesz i ja wiem, �e twoja pozornie pr�na firma upadnie. To jakby� chodzi� z otwartymi �y�ami. Albo powiesz tak i "WARS 'N' GUNS" za�ata ci wszystkie rany, albo powiesz nie i dopadnie ci� grupa przyjemnych urz�dnik�w. Ju� my ich dobrze pokierujemy. - Nie mam wyboru. Dla dobra... - Pieprzysz. Chcesz po prostu dalej p�awi� si� w forsie, i s�usznie. Zorganizuj spotkanie z tym facetem, kt�rego od ciebie po�yczymy. - Jeszcze nie wiem, kto to jest. - Prawda, zapomnieli�my ci powiedzie�. Nazywa si� Gene Astbury i nigdy nie dowie si� o tych wszystkich mroczniejszych ciekawostkach ca�ej akcji. Zrozumia�e� chyba, Grubciu? Eberhard Von Youthe nie odpowiedzia�. Siedzia� z otwartymi ustami i patrzy� w tward� twarz Aldritcha. - Gene Astbury?... Strumie� przecina� ponury p�askowy� niczym �ywa, niebieska wst��ka wij�ca si� po�r�d szarych g�az�w i fioletowych krzaczk�w wrzosu. Zatacza� p�kola, kre�li� dziwne wzory, a� wreszcie dochodzi� do stromej kraw�dzi urwiska, gdzie ��czy� si� z dwoma innymi i spieniona woda rusza�a w d�. U podn�y wzniesienia, gin�c ju� w porannych mg�ach, wpada� do przycupni�tego tu miasteczka, sennego wczesn� por� i skulonego zimnem jesieni. Bystre oczy mog�y dojrze� male�k� tam� zbudowan� na jego p�nocnych obrze�ach. D'Drizzler mia� bystre oczy. Sta� nad przepa�ci�, otoczony delikatn� mgie�k� m�awki i patrzy�. Lubi� t� wczesn� godzin�, kiedy ptaki wysuwaj� g�owy spod skrzyde�, a dzikie koty wracaj� z polowania. Lubi� obserwowa� budz�ce si� domy i ludzi pocieraj�cych rozespane powieki, kul�cych si� z zimna i wydychaj�cych mgie�ki pary, takie same jak te, kt�re wydycha�y w oborach ich zwierz�ta. Wiedzia�, �e z domu stoj�cego nie opodal tamy wybiegnie dziewczyna, paruj�ca jeszcze ciep�ym snem, a jej jasne, proste w�osy rozsypi� si� na szczup�ych ramionach. Gdyby zechcia�, m�g�by dostrzec w�skie �lady drobnych st�p, kt�re b�dzie zostawia� na ziemi, a� dojdzie do jeziorka i zanurzy w nim d�onie. D'Drizzler pochyli� si�. Ko�ce d�ugich palc�w musn�y g�adk� powierzchni� p�dz�cej wody. Trwa� tak chwil�, jak gdyby poch�ania� energi� rozedrganej cieczy jednocze�nie znacz�c j� kr�tk� bruzd�. - Przyjemnie, mmm, jak przyjemnie - cichy, chrapliwy g�os zabrzmia� fa�szywie w nieruchomym powietrzu. Nie odwr�ci� si�. Wiedzia�, c o stoi za nim. - Tak. Lord d'Drizzler to lubi. On kocha sta� przy urwisku i patrze� na ludzi. Ja to wiem. Sk�d? No, sk�d ja to wiem? - Id� precz. - Sk�d ja to wiem? Bo on kocha ludzi, a zw�aszcza... Potrz�sn�� g�ow� i g�os umilk�. - Powiedzia�em: id� precz. - Ale� nie, drogi lordzie. - Nie s�dz�, aby tw�j w�adca co� o tym wiedzia�. Stworzenie poruszy�o si�. By� to ogromny wij, na wp� zagrzebany w cieniu omsza�ego g�azu. Jego pier�cienie pob�yskiwa�y matowo, a po ich owalu biega�y setki mniejszych osobnik�w szybko poruszaj�c kosmatymi nogami. - On wie. On mnie przys�a�. Do ciebie, lordzie. - Po co? - by� zdziwiony, ale nie da� po sobie nic pozna�. Wij zmru�y� martwe oczy. - Naruszasz warunki. Przegrali�cie. Mimo to nie potrafisz si� z tym pogodzi�. - Nie utraci�em mocy. Ja nie przegra�em. Ale przestrzegam tego, co ustali� tw�j w�adca. - Dobrze. Powiem kr�tko. On wie, �e obserwujesz t� dziewczyn� i wie, co si� z ni� stanie. Je�li wejdziesz w przeznaczenie, staniesz przed Twarz� Mroku. Nie drgn�� nawet. Milcza�. - A wtedy - wij uni�s� swe cia�o tak, �e jego niby-g�owa znalaz�a si� na wprost oczu d'Drizzlera - wtedy b�dziesz z Nim rozmawia�. - Czy to wszystko, co mia�e� mi przekaza�? - Nie... Nie rozmawia�, ale s�ucha� Go. Bo g�os nie przejdzie ci przez gard�o. - Precz, robaku - od niechcenia zbudowa� znak i patrzy�, jak wys�annik znika. Na wrzosach pozosta� obrzydliwy odcisk �luzu zmieszany z porann� ros�. D'Drizzler pog�adzi� w zamy�leniu twarz. M�awka zg�stnia�a. Lekka bryza przetoczy�a si� po ska�ach i dmuchn�a w miasteczko. Na dole zacz�� si� ruch. Ludzie biegali w tumanach mg�y, szarpi�c j� silnymi cia�ami, a opary poddawa�y si� pe�nym �ycia mi�niom. Patrzy� teraz na ni�, pi�kn� w swej m�odo�ci i prostocie. By�a ju� kobiet�, a przecie� jeszcze nie tak dawno temu plot�a wianki i oddawa�a je strumieniowi pieszcz�cemu te drobne d�onie. Pami�ta�, jak zmar�a jej matka i to ma�e dziecko opiekowa�o si� chorym ojcem, kt�ry odszed� wkr�tce i dziewczynka zosta�a dziewczyn�, a kiedy �nieg sp�yn�� z g�ry, przez jej oczy spojrza�a kobieta, silna i czysta. Patrzy�, jak cieszy si� karmi�c zwierz�ta, a zwierz�ta ufnie podchodz� do wyci�gni�tej r�ki. Wszystko wok� niej zdawa�o si� �y� i radowa� �yciem. Ale d'Drizzler widzia� wi�cej. Widzia� te� �mier� wypisuj�c� chore wzory na okr�g�ym podw�rzu, widzia� smugi cienia sp�ywaj�ce wzd�u� grobli. Zosta�o tak ma�o czasu. Jej czasu. Cofn�� si� troch� i zn�w by�a ni�sza od szarego psa, kt�ry cierpliwie znosi� jej u�ciski pozwalaj�c ci�gn�� si� za g�ste, spl�tane kud�y. Patrzy�, jak ukradkiem wypuszcza kr�lika, kt�rego z�owi� jej ojciec i cieszy si� wolno�ci� jego d�ugich skok�w. I widzia�, �e ojciec cieszy si� razem z ni�, ale nie m�g� tego us�ysze�. W przesz�o�ci panowa�a cisza - �miech i p�acz nie mia�y tu dost�pu. Cofn�� si� jeszcze dalej, a� krajobraz rozp�yn�� si�, a na wschodzie zal�ni� bia�y pa�ac. Poszed� tam ci�kim krokiem nie zwa�aj�c na witaj�c� s�u�b�, ani na zapiecz�towane listy i czekaj�cych pos�a�c�w. Zatrzasn�� drzwi swojej najtajniejszej komnaty i usiad� w prostym krze�le. Medytowa�. - Co robi�, Panie? - pytanie odbi�o si� od �cian i zamilk�o w puszystych arrasach. W�adca �ycia nie odpowiedzia�. Skazany na wieki i skarcony przez si�y rozpadu, b��ka� si� po labiryntach Na Wp� Istniej�cych Krain. Taka by�a cena kl�ski, jak� ponie�li w ostatniej bitwie. �mier� nie mog�a zatryumfowa� ostatecznie, tu, na granicy �wiata obok fontanny czasu bij�cej w rytmie odwiecznych zmaga� Dobra i Z�a. Obok ludzi. W�adca Rozpadu dyktowa� surowe warunki. Wi�kszo�ci z nich odebra� moc i zostawi� w swym szale�stwie na pastw� rozpusty i uciech. Tym, kt�rzy mogli jeszcze w�drowa� i zmienia� czas, zabroni� kontaktu z lud�mi. Jak dot�d nikt nie odwa�y� si� z�ama� tego zakazu. Elfy przesta�y �piewa� i trwa�y w srebrzystych kokonach oczekuj�c powrotu �ycia. Anio�y pi�y w bezradnej w�ciek�o�ci, a ich skrzyd�a porasta�y mchem. Si�y Dobra pochyli�y g�owy. Stw�rca wci�� nie reagowa�, widocznie R�wnowaga istnia�a nadal. Zreszt� On nie ingerowa� nigdy. Po prostu przygl�da� si�. Taaak. Ch��d przenikn�� cia�o d'Drizzlera. Wiedzia�, �e nie ogrzeje go naj�arliwszy nawet ogie� trzaskaj�cy w rozbuchanym kominku. Zaci�gn�� po�y d�ugiego, czarnego p�aszcza i ruszy� do ukrytych drzwi. S�u�ba czeka�a na korytarzu pochyliwszy pokornie czo�a przed �wiat�em otaczaj�cym ich pana, tak wielka tego wieczoru by�a jego moc. - Wprowad�cie pos�a�c�w - rzek� cicho. Patrzy�, jak wchodzi pierwszy; oszo�omiony winem, czerwony na twarzy krasnolud o chytrych, rozbieganych oczkach. - M�j pan, baron Grasser, ma zaszczyt zaprosi� ci�, lordzie, na bal, kt�ry odb�dzie si� w jego podziemnym zamku... - Powiedz baronowi, �e dzi�kuj� i zapytaj, czy sad�o zaros�o mu ju� oczy, je�li nie, zapytaj, czy wino wy�ar�o mu m�zg. Je�li zrozumia�e� moj� odpowied�, w co zreszt� szczerze pow�tpiewam, jeste� wolny. Krasnolud podni�s� ma�� g�ow� i patrzy� chmurnie, szarpi�c ceglan� brod�. Nie wiedzia�, co czyni�. Trze�wia�. D'Drizzler za�mia� si� bezg�o�nie i skin�� d�oni�. - Wprowad�cie nast�pnego. By� to cz�owiek, jeden z tych, kt�rzy �yli po tej stronie. - Nazywam si� Gillon, lordzie. �piesz� ci opowiedzie� o poufnej misji... - Twoja pani specjalizuje si� w poufnych misjach. Wszyscy o nich wiemy, ale ka�dy z osobna i dla w�asnej �wiadomo�ci. Pozdr�w j� ode mnie w imieniu Tego, na kt�rego czekamy. Mo�e to przywr�ci jej pami�� i wyostrzy umys�. Trzecim pos�a�cem okaza� si� by� szpak. Usiad� na oparciu rze�bionego fotela, pochyli� g�ow� i czeka� cierpliwie. D'Drizzler patrzy� w ma�e oczy. - Dobrze. Przemy�l� to raz jeszcze, ale decyzj� ju� podj��em. Pozdrawiam ci�, Eisso. Mo�e ty zajmiesz moje miejsce, kto wie. Nakarmi� szpaka, dmuchn�� w jego pi�ra i otworzy� okno. - Pos�aniec mojego brata czeka� najd�u�ej. Nie pierwszy to raz, kiedy najwa�niejsi zamykaj� orszak. Zwo�a� s�u�b�. - Podnie�cie g�owy, wierni przyjaciele. Jeszcze dzisiaj zamek przejdzie w wasze w�adanie. Jedynym, kt�ry mo�e tu przebywa�, jest m�j brat, lord Eisso. S�uchajcie jego rozkaz�w, jakbym to ja je wypowiada�. Spozierali z szacunkiem na to wielkie, okryte p�aszczem cia�o i szlachetn� twarz m�wi�c� lekko i swobodnie, a przecie� czuli ci�ar s��w zawis�ych w powietrzu. Ich ukochany pan. - A ty, lordzie? Co z tob�? - zapyta� w ko�cu Stary Borsuk, najodwa�niejszy ze wszystkich obecnych. U�miech pozosta� na twarzy, ale oczy wype�ni� smutek. - Udaj� si� w d�ug� podr�. Jeszcze tej nocy, m�j przyjacielu. Wbi� si� w poduszki, ale promyk �wiat�a dosi�gn�� go i tu. Budzik po raz kolejny gra� jak�� wstr�tn� improwizacj� z synkopowanym rytmem. - Trzeba wsta�, pewnie dziesi�ta - le�a� jednak dalej s�uchaj�c melodyjki i trz�s�c si� z w�ciek�o�ci. Wreszcie wyszarpn�� spod siebie r�k�, odnalaz� przycisk i wcisn�� go z ca�ej si�y. - O Bo�e. Cisza. Cisza. Wyobrazi� sobie, �e pada deszcz, jest zimno i ciemno, tymczasem on szczelnie owini�ty ko�dr�, schowany przed �ywio�ami... Zerwa� si� z ��ka. Dwunasta. Chryste, dwunasta. Jak to si� mog�o sta�? Znowu przespa� p� dnia. Obrzydliwie jasno �wieci�o s�o�ce, ludzie biegali po ulicach, za�atwiali sprawy, siedzieli w pubach; niekt�rzy zd��yli si� nawet zala�. A on spa�... Czu� wstr�t do siebie, kiedy tak sta� przed lustrem pocieraj�c czerwone powieki. Wygl�da� strasznie. W �rodku by�o jeszcze gorzej. Ach tak, przecie� pi�em. M�j brzuch. Piasek w oczach. Bagno w ustach. Ci�ka g�owa. Wszystko boli. Pi�. Zawl�k� si� do �azienki. W kuchni zrobi� kaw� i grzanki z d�emem. O pierwszej osi�gn�� stan, w kt�rym potrafi� ju� my�le�. Musz� zadzwoni� do szefa. Mo�e maj� co� innego. Telefon by� zablokowany. Rachunki. - Skurwysyny. Wszystkich sta� na holofony, a ja... Nawet telefon - mamrota� bez przekonania. Bo on, Gene Astbury, dawno pogodzi� si� z losem. Kopn�� truch�o androida, zapali� papierosa i wyszed�. Na ulicy wydawa�o mu si�, �e wszyscy patrz� w�a�nie na niego. O, dopiero teraz wsta�, wczoraj znowu pi�. My ci� znamy, bratku. Opu�ci� oczy. Kiedy znowu je podni�s�, spostrzeg�, �e zaw�drowa� nad stare kana�y. Dobrze. Dawno tu nie by�em. Sauna; czas zaczyna�. Gdy zbli�y� si�, holograficzne postacie si�gn�y do drzwi i rozwar�y je szeroko. Niez�e. Szmalowni. - S�ucham pana - zapyta� wymuskany droid taksuj�c go wzrokiem. - Chcia�bym rozmawia� z cz�owiekiem. - Jak pan sobie �yczy - sprzedawca u�miechn�� si� i znikn�� za dyskretn� kotar�. Rozejrza� si�. Pi�kne wn�trze, uk�ady luster, �wiat�owody... - Pan? - Gene Astbury. Reprezentuj� firm� "A Kind of Magic". Chcia�bym - przy�pieszy� widz�c zniech�cenie na twarzy tamtego - zaproponowa� panu wycieczki. Bardzo prosz�. Dr��cymi palcami rozpi�� specjaln� teczk� i wyj�� materia�y. - To katalogi planet i rezerwacji hotelowych, prosz�, wersja podstawowa i ta, kt�r� szczeg�lnie polecamy, standard plus - u�miechn�� si� zawodowo, cho� wiedzia�, �e wysz�o to n�dznie; lalkowate oczy i grymas maski. - �rodki transportu, kaseta holograficzna, czy dysponuje pan... W�a�ciciel poruszy� si� wreszcie. - To zbyteczne - burkn��. - Nie jestem zainteresowany. Kto� tu zreszt� by� od was w zesz�ym tygodniu... Taki ma�y grubas. A mo�e z innej firmy. Gene pokiwa� g�ow�. - No to nic. Bardzo dzi�kuj�. Gdyby jednak si� pan zdecydowa�, zostawiam informator. Prosz� bardzo. Do widzenia. Przeszed� ulic�. Za rogiem stan�� dysz�c ci�ko. Nie znios� tego d�u�ej. A to dopiero pierwsza oferta. Potr�ci� go facet z brzuchem �wiadcz�cym o p�nej ci��y. - Spieprzaj st�d, kole�. Albo nie st�j na �rodku. - Tak. Przepraszam. Kilka przecznic dalej wypatrzy� drugi cel. "Lukather and Sons" i gustowny z�ocisty slogan: DLACZEGO B�G WYBRA� ZA CIEBIE? TO TWOJE CIA�O. I MY CI TO UDOWODNIMY. Zebra� si� w sobie i przekroczy� pr�g. Na wprost niego sta�o czterech m�czyzn. Wysocy, szczupli i niezwykle przystojni, cho� ka�dy na sw�j w�asny spos�b. Pierwszy przypomina� greckiego filozofa zaskoczonego w chwili tworzenia, drugi Hindusa b��dz�cego w obcym dla przeci�tnych �wiecie, trzeci - zm�czonego karier� aktora, w przeciwie�stwie do czwartego, kt�ry by� jak ch�opiec stoj�cy przed bram� pr�no�ci i g�aszcz�cy niepewnie klamk� u jej drzwi. Mimo tak r�nych twarzy wszyscy oni mieli w sobie co� wsp�lnego; co�, co ��czy�o ich w jaki� nierealny, nienaturalny zupe�nie spos�b. Co gorsza, spostrzeg�, �e przypominali tak�e i jego. Tak. To przecie� ja, pomy�la� ponuro. W czterech o niebo lepszych wersjach. Obrazy znikn�y, pozosta� tylko ten najgorszy. Orygina�. - "Lukather and Sons" witaj�. �wiat�o przygas�o i z cienia wychyn�a pi�kna kobieta. - Jak si� panu podoba� nasz pokaz? - obdarzy�a go szerokim u�miechem. Nigdy z tego nie wybrn�, odchrz�kn�� w my�lach. - Wyj�tkowo. Z tym, �e ja w troch� innej sprawie... - Jak to? Nie chce pan skorygowa� natury? - zatrzepota�a rz�sami, jakby nie wierz�c, �e kto� taki jak on mo�e w og�le istnie�. - Nie sta� mnie na to, prosz� pani. Ot� ja reprezentuj� firm� "A Kind of Magic" zajmuj�c� si� podr�ami. Gene Astbury, do us�ug. Otworzy� teczk� i wyci�gn�� materia�y. Teraz on si� u�miecha�. - Tak. Tu mamy spis... - Nigdy nie s�ysza�em o pa�skiej firmie - zimno powiedzia�a kobieta. By�a jeszcze pi�kniejsza ni� przed chwil�. U�miecha� si� dalej. - To nowa instytucja. Nale�ymy do korporacji "WARS 'N' GUNS", chyba pani kojarzy... - Niestety - powia�o lodem. U�miechn�� si� szerzej. - Wracaj�c do rzeczy... - Nigdzie pan nie wr�ci. Prosz� wyj��. Stracili�my na panu, ten program kosztuje. - Nikt was nie prosi�, "Lukather and Sons". Za szybko dzia�acie. Odwr�ci�a si� bez s�owa i wnikn�a w cie�. Sta� jeszcze chwil� chowaj�c foldery i wdychaj�c zapach jej perfum. W ko�cu wyszed�. S�o�ce trafi�o go w twarz. Zmru�y� oczy usi�uj�c dostrzec, gdzie w�a�ciwie jest. Jego wzrok zatrzyma� pobliski neon. Powyginany w starym, dixilandowym stylu - "The Rest". Poczu�, �e krok staje si� pewny, a r�ce przestaj� dr�e�. Nie b�dzie trzeciego klienta. Koniec z tym g�wnem. Usiad� przy barze. - W�dk� z lodem. Barman przyjrza� mu si� uwa�nie. - Cu� pan taki wieso�kowaty, kuliego? - mia� �piewny, wschodni akcent. Si�gn�� palcami k�cik�w ust. Poci�gn�� w d�. - Czy teraz lepiej? Ogie� trzaskaj�cy w kominku zal�ni� na twarzy pos��ka. Niewielki o�tarzyk podpiera� jego proste, d�ugie nogi, a dostojnie uniesiona g�owa chowa�a si� w aureoli kropel deszczu. Takie same krople sp�ywa�y po muskularnym torsie. B�g wody. Najpi�kniejszy i najsmutniejszy. Dla niej. Sharleen modli�a si�. Dzi�kowa�a za miniony dzie�, za to, �e jest m�oda i silna i �e choroby omijaj� jej dom z daleka. Rzadko kiedy �mia�a o co� prosi�. Tyle przecie� mog�a chcie�; marzenia cz�owieka lataj� wy�ej od naj�miglejszych ptak�w. Pomy�la�a o starym piekarzu, o jego chorej nodze, z kt�rej s�czy�y si� jady zatruwaj�ce cia�o i b�aga�a swego boga o uzdrowienie starca. Piekarz by� dobrym cz�owiekiem. Pami�ta�a jego �ylaste, bia�e od m�ki r�ce wsuwaj�ce do worka chleb, kt�ry potem jad�a. Nie chcia� zap�aty. - Musisz przetrwa� - mawia�. - Zosta�a� sama. Musisz, Sharleen. I ros�a niczym m�ode drzewo, a on zapada� si� w sobie i pochyla� ku ziemi. - Tw�j ojciec by�by z ciebie dumny - powiedzia� jej dwa dni temu. - Jeste� pi�kn� kobiet�. I dobr�. Wsta�a z dywanika. Za oknami zapad�a ju� ciemno�� poprzecinana gdzieniegdzie pasemkami mg�y. S�ysza�a m�odzie�c�w wracaj�cych z gospody i cykady zamieraj�ce powoli od wieczornego ch�odu. Rozpi�a w�osy i �ci�gn�a tunik�. Cho� w izbie by�o ciep�o, zadr�a�a pochylaj�c si� nad bali�. Zaczerpn�a przejrzystej wody i zacz�a si� my�. Kot siedz�cy w progu obserwowa� j� cierpliwie s�uchaj�c, jak �piewa cichym, �agodnym g�osem przypominaj�cym mu pierwsze dni wiosny. - Podobam ci� si�, Blafty? - za�mia�a si� patrz�c, jak wygina grzbiet i przemyka do spi�arni. Nie zauwa�y�a tego, co zobaczy�. Stoj�c ty�em do pos��ka nie mog�a zauwa�y�. B�g wody otoczy� si� chmur� m�awki. - Sk�d tu tyle pary? - powiedzia�a p�g�osem. - Przecie� ta woda by�a ledwo ciep�a. Wysz�a z balii i owin�a si� szorstkim r�cznikiem. Chwil� chodzi�a po drewnianych p�ytach potrz�saj�c g�ow�, a� wreszcie przykucn�a przed kominkiem i rozczesa�a jasne w�osy. - Blafty? Podci�gn�a r�cznik zakrywaj�c piersi. Jej drobne stopy zostawia�y w�skie �lady, z kt�rych natychmiast unosi�a si� para. - Blafty, kotku, gdzie uciek�e�? Przecie� zawsze by�e� taki pos�uszny... Wiatr uderzy� w szyb�, za�omota� we framugach i pomkn�� dalej. Co� krzykn�o z grobli. - Kotku? - zapali�a przeno�ny kaganek. - Blafty. Cienie rzucane przez ogie� biega�y po �cianach domu, a� zatrzyma�a si� w ma�ej spi�arni. Dobieg� j� szelest. - Tu jeste� - postawi�a kaganek. Schylaj�c si� potr�ci�a naczynie z przyprawami, kt�re spad�o z hukiem i roztrzaska�o si�. Przera�ony kot wyskoczy� z ukrycia. Przewr�ci� kaganek i uciek�. Oliwa zala�a upchane siano, to, kt�re najbardziej lubi�y bia�e kr�liki. Buchn�� wysoki p�omie� odgradzaj�c j� od wyj�cia. �ar. Gor�co. Po�ar. - Nie wyjd� - skuli�a si� w k�cie i szlocha�a spazmatycznie. - Nie wyjd�. Czu�a j�zyki szalej�cego ognia, zaczyna�o brakowa� powietrza. Dusi�a si�. - Och nie, chc� wyj��. - Wyjdziesz. P�omienie zamar�y. Nieruchoma, czerwono-��ta kipiel, groteskowa w chwilowej niemocy. W samym �rodku ognia pojawi� si� cz�owiek smagany strumieniami deszczu i otoczony mgie�k� pary. By� wysoki, cho� zdawa� si� by� jeszcze wy�szy; tak pot�ny, �e musia�a opu�ci� niebieskie oczy. Tak samo niebieskie jak te, kt�re patrzy�y z jego twarzy. Czu�a, �e podchodzi. Uj�� jej podbr�dek. Wilgo� i smutek. Dobro. - To ty, panie - wyszepta�a. - Tak, Sharleen. To ja - jego g�os przypomina� spadaj�ce krople, p�yn�cy strumie� i jezioro smagane wiatrem. - Tamten nie przyjdzie ju� po ciebie. Tw�j czas jeszcze nie nadszed�. �yj i ciesz si� �yciem. Pog�aska� jej policzek i odszed�. Podnios�a g�ow�. Widzia�a, jak idzie przez ogie�, a deszcz ochrania go niczym stalowe skrzyd�a. A tam co� czeka�o. Czarne i z�e, tak straszne, �e nie potrafi�a okre�li� jego kszta�t�w. Skin�o rozkazuj�co na boga wody, kt�ry podszed� pos�usznie. Ogie� zgas�, a wraz z nim oni. Pozosta� sw�d nadpalonych p�ek, spopiela�e siano i kropelki deszczu sp�ywaj�ce po jej wargach. Chwiejnym krokiem wr�ci�a do izby. O�tarzyk by� pusty. Upad� w brudn� ziemi�. - Wsta� - rzek� Tamten. Z wysi�kiem uni�s� si� na kolana. Zbiera� si�y. Wreszcie wyprostowa� si� i podni�s� g�ow�. Odnalaza� oczy W�adcy Rozpadu. - Jeste� silny, lordzie d'Drizzler. Bardzo silny. Niewielu potrafi spojrze� w moj� twarz. Zw�aszcza w dniu kl�ski. Chcia� odpowiedzie�, ale g�os nie opu�ci� jego ust. - Nie mo�na na mnie patrze� i m�wi� jednocze�nie. Tylko tw�j ojciec jest w stanie to uczyni�. I tylko on. W�adca Rozpadu za�mia� si� i d'Drizzler musia� opu�ci� g�ow�. - Gdzie go wys�a�e�? - zapyta�. - Nie potrafi� odpowiedzie�. Kiedy� wr�ci. - Wiem. - �yjesz zemst�, lordzie. Ale b�dziesz d�ugo czeka�. Bardzo d�ugo. - Mylisz si�. Nie pragn� zemsty. Tylko ty i twoi brudni s�udzy pos�ugujecie si� t� zabawk�. Ale nie potrafisz my�le� inaczej. On takim ci� stworzy�, Decayro. Ciemny kszta�t poruszy� si�. - Znasz moje imi�. Wym�wi�e� je, Deszczu. Twoja kara ro�nie. D'Drizzler nie drgn��. - Nie b�dziesz w�drowa� z czasem. Te drogi s� ju� dla ciebie zamkni�te. Mimo ostrze�e� uratowa� t� dziwk� i zmieni�e� strumie� rzeczywisto�ci. Dotkn��e� cz�owieka, psie. Z�ama�e� m�j najsurowszy zakaz. Sp�jrz, d'Drizzler. Sp�jrz na przestrze�. Ostatni raz. Stali na ma�ej, bagnistej wysepce dryfuj�cej pomi�dzy serpentynami �wiat�a. Widzia� poruszaj�ce si� obrazy i ludzi zamkni�tych w ich ramach. Patrzy�, jak rodzili si�, zaczynaj�c jednocze�nie umiera�. Szarpani uczuciami, zmienni w nastrojach i prawdach, w�adcy drobnej chwili. Nieub�aganie zmierzali do �mierci, �udz�c si� jednocze�nie, �e potrafi� j� pokona�. Miliardy ramek, miliardy moment�w i miliardy istnie�. Okrutny los nie pozwala� im zrozumie�. - Lubisz ich. Znam ci�. Ty w�a�nie najbardziej przypominasz swego ojca. A mo�e nawet samego Stw�rc�. Znowu patrzy� mu w oczy. Musia�. - Dam ci rad� - W�adca Rozpadu opl�t� go strugami cienia. - Je�eli jeszcze raz im pomo�esz, pojawi� si� znowu. Zwi�ksz� kar�. Nie b�d� ci� wi�cej ostrzega�. Pokusa. Moja najwierniejsza s�u�ka nigdy ci� nie opu�ci. - Ale to nie ty j� wymy�li�e�, Decayro. I nie ty nad ni� panujesz. - To prawda, Deszczu. Teraz przyjmij kar�. - Fatalnie, po prostu fatalnie, panie Astbury. Zapad�a nieprzyjemna cisza. Kiedy odchrz�kn��, zabrzmia�o to jak wystrza�. - Mia� pan pi�� miesi�cy. Ile pan zaakwizowa�? Chyba nietrudno jest panu odpowiedzie�, co? - Dw�ch klient�w. - Z tego pierwszy okaza� si� by� oszustem. Koszta materia��w reklamowych przekroczy�y wyniki pa�skiej pracy. Nies�ychane. Eberhard Von Youthe wsta� i zacz�� spacerowa�. By� niskim, brzuchatym m�czyzn� podpieraj�cym zm�czone cia�o staro�ytn� lask�. Grube palce, niczym bia�e g�sienice wi�y si� na jej r�czce, raz zaciskaj�c si� kurczowo, raz w�druj�c po zmy�lnej rze�bie. Ko�� s�onia. Z klapy jedwabnej marynarki dyskretnie pob�yskiwa� z�oty znaczek "A Kind of Magic". - Co pan powie, panie Astbury? Pan milczy... - Nie nadaj� si� do tej roboty. Gdyby pan wiedzia�, w ilu miejscach by�em. - Jestem tego nawet pewien. Te wszystkie knajpy, bary, restauracje... Nawet teraz dr�� panu r�ce. Von Youthe przyg�adzi� bia�e loczki. - Pan dobrze wie, Astbury, dlaczego pana jeszcze nie wywali�em, tylko przenosz� z miejsca na miejsce. Szacunek dla pa�skiej zmar�ej matki. Tylko to pana ratuje. Astbury przekr�ci� si� w fotelu. - Nie potrzebuj� lito�ci - �achn�� si�. - Wywal mnie pan i koniec. - Pa�ski koniec, z pewno�ci�. Wesz�a sekretarka. Mia�a d�ugie nogi i nios�a paruj�c� tack�. Postawi�a fili�ank� przed Eberhardem Von Youthem i u�miechn�a si� nie�mia�o, tak jak to tylko potrafi� kobiety, kt�re wy�wiczy�y w sobie nawet nie�mia�o��. - Jest ju� pan Aldritch. - Wpu�� go. - Tak jest, prosz� pana. Wysz�a nie spojrzawszy nawet na Astbury'ego. Ocean przelewaj�cy si� po jednej ze �cian zatrzyma� swe fale. Pojawi� si� go��. Sprawia� wra�enie zatopionego w my�lach, kiedy stawia� d�ugie kroki pochylaj�c przy tym g�ow�, ale jego twarz przeczy�a pierwszemu wra�eniu - ostre, szczup�e rysy i przenikliwie czarne oczy, kt�re zmierzy�y ich uwa�nie. Wyszepta� ochryple: - Witam pan�w. - Dzie� dobry, witam serdecznie - Von Youthe ju� by� przy nim, a spos�b, w jaki trzyma� lask�, �wiadczy� o ch�ci przymilenia si�. - To jest Guy Aldritch, reprezentuj�cy "WARS 'N' GUNS", a to pan Gene Astbury, m�j cz�owiek. Panowie pozwol�. U�cisn�� such� d�o� nawet nie wstaj�c z fotela. Jego lepi�a si� od potu. K�tem oka zauwa�y�, �e tamten u�miechn�� si� ironicznie. Ciemne w�osy przecina�y mu pasma siwizny. Ale wci�� by� m�ody. I s�awny. Wielki Guy Aldritch, prawa r�ka samego Szefa. Co ja tu robi�, zastanawia� si�. Nie znalaz� odpowiedzi. Przeczuwa� tylko, �e nie ma to nic wsp�lnego z przypadkiem. - Przejd� do sprawy - Aldritch zapali� papierosa i usiad� w najbli�szym fotelu. Swobodnie wyprostowa� d�ugie nogi. - M�j przyjaciel b�dzie tu jutro. Stary, dobry Ihled. Ca�e �ycie walczy� o s�uszne sprawy, a� �wiat dooko�a niego zmieni� si� i przyszed� dzie�, kiedy nie by�o ju� o co walczy�. Nie potrafi� si� z tym pogodzi�. Niewiele ju� mu zosta�o, w�a�ciwie tylko pieni�dze. Ma ich tak du�o, �e zapomnia�, do czego w og�le s�u��; zreszt� czym s� pieni�dze dla prawdziwego �o�nierza? - Tak - wtr�ci� Von Youthe. - Ale czego dotyczy pa�ska propozycja? Mo�e kawy? Aldritch odm�wi� kr�tkim ruchem d�oni. Przez chwil� obserwowa� drobn� popielniczk� unosz�c� si� obok fotela i skwapliwie wch�aniaj�c� niebieski dym. Znowu si� u�miechn��. - Dla nas jednak�e pieni�dze to przyjemna sprawa. A on ch�tnie je wydaje. Powiem kr�tko, je�eli go dobrze podejdziecie, gwarantuj�, �e kupi wasz� ofert�. Szuka czego� nowego, szuka siebie - ju� bez munduru i karabinu. Szczerze powiedziawszy, ma lekkiego �wira. Jest klasycznym schizoidem, wyj�tkowo trudnym w negocjacjach. Musicie to za�atwi� perfekcyjnie, je�eli wyczuje jak�kolwiek nachalno��, stracimy szans�. - My�l� wi�c - odczeka� chwil� i zwr�ci� si� do Von Youthe'a - ...�e obecny tu pan Astbury jest najlepszy w swoim fachu, czy tak? Von Youthe postuka� w lask�. - Nie. Zupe�nie nie. Ale uwa�am, �e w tej konkretnej sytuacji ma du�e szanse. Przegl�da�em pa�sk� psychoanaliz� Obcego. Znam swojego pracownika. Je�eli ktokolwiek mo�e co� tu osi�gn��, to niestety, jest to Gene Astbury. Wci�� nie reagowa�. Przepe�nia�o go uczucie pionka, kt�rym ci dwaj miotali po szachownicy wed�ug sobie tylko znanych regu�. Grali o co� du�ego i czu�, jak to co� wype�nia powoli jego g�ow�. Dlaczego w�a�nie ja? Dywagacje Von Youthe'a nie t�umaczy�y niczego. Ale pionek nie mo�e my�le�. Jest po prostu przesuwany. Graj� gracze. - Czy w�a�nie dokonuje pan swojej s�awnej psychoanalizy? - nie wytrzyma�. By� ca�y mokry. - Pan mnie ju� oceni�, panie Astbury. Ale to nie jest cyniczny u�mieszek, to po prostu taki grymas. Pan to chyba zna, a mo�e si� myl�. Pragn� jednak udzieli� panu kilku wskaz�wek. Przede wszystkim �adnych pyta� o jego przesz�o��. �adnych. Je�eli sam zacznie opowiada�, niech pan nie wierzy w �adne s�owo - ma prze�wiadczenie, �e jest prorokiem, czy czym� takim... Biedny, stary Ihled. Musi pan delikatnie mota� swoj� sie� i przyst�pi� do akcji, kiedy wszystko b�dzie gotowe. Bez po�piechu. �adnych u�ywek, on tego nienawidzi. - Z tego, co zrozumia�em, mam za nim chodzi� nawet do sracza... Rzeczywi�cie: biedny, stary Ihled. Aldritch pokr�ci� g�ow�. - Jestem pewien, �e nie opu�ci swojego apartamentu. Zreszt�, sam pan zobaczy. Je�eli si� uda, chcemy czterdziestu procent - wstaj�c ponownie zwr�ci� si� do Von Youthe'a. Von Youthe podskoczy� i odprowadzi� go k�aniaj�c si� skwapliwie. Kiedy wyszli z pomieszczenia, natychmiast zacz�� j�cze�: - Na Boga, nic z tego nie rozumiem, panie Aldritch, co pan wyprawia?! - Niech ci� to nie interesuje, Grubciu. Bardzo �adnie odegra�e� swoj� rol�. Reszta nale�y do mnie. Znam Astbury'ego lepiej ni� on siebie, gra ju� si� rozpocz�a. Je�eli Obcy wyjdzie z tej konfrontacji ca�o, pomyl� si� pierwszy raz w �yciu. I nikt nam nic nie udowodni. Von Youthe potrz�sn�� loczkami. - A co do mojej firmy... - Ju� nie masz d�ug�w, Grubciu. Ta sprawa zahacza nawet o Rz�d. Jeste� tylko ma�ym szczebelkiem. Aldritch wyprostowa� si� i ruszy� w kierunku wyj�cia. Nagle stan��. - Aha, zapomnia�bym o najwa�niejszym. Po�yczam twoj� sekretark�. Gdy wyszed�, Von Youthe doprowadzi� si� do porz�dku, wzi�� g��boki oddech i wr�ci� do pokoju. Astbury wci�� siedzia� w fotelu. Obserwowali si� przez chwil�. Przez d�u�sz� chwil�. - To twoja ostatnia szansa, synu. Albo b�dziesz milionerem, albo ci� zapierdol�. Trzasn�y drzwi. Zosta� sam. Wyskoczy� zza szafy i szybko przebieg� pomi�dzy krzes�ami. Znowu by� g�odny. Dawniej jada� tylko dla przyjemno�ci, teraz po prostu musia�. Pok�j go�cinny. Kuchnia. Otwarta, podzi�kowa� opatrzno�ci. I dok�adnie posprz�tana. Wspi�� si� po przewodzie, z drugiej strony �api�c firank�. St�. Zaledwie kilka okruch�w le��cych na desce podra�ni�o tylko �o��dek. Nie by� w stanie otworzy� lod�wki. Wypi� troch� wody kapi�cej ze starego kranu i wr�ci� do pokoju Robbiego. Znowu to samo. Niech�tnie si�gn�� do schowka, gdzie trzyma� w�dk� zrobion� par� dni wcze�niej ze starej szczapy, nitki i fantazyjnie skr�conego drutu. Przytroczy� j� na plecy. Pi�� minut p�niej siedzia� ju� na kompresorze pompuj�cym powietrze w zielonkaw� wod� wype�niaj�c� akwarium. Przykucn�� ostro�nie na brzegu szyby, ulepi� kulk� z kruszyny chleba i zarzuci� w�dk�. Drobniutki deszczyk zm�ci� powierzchni� wody. Tylko to mu zosta�o. Nawet Tamten nie potrafi� odebra� ca�ej mocy lorda d'Drizzlera. Patrzy�, jak przyn�ta opada i z g��bi toni nadci�gaj� rybki. T�usty, niebieskoczerwony neon zaatakowa� pierwszy. Nie, ty nie, pomy�la� i szarpn�� w�dk�. Nie znosi� neonk�w. Chwil� p�niej pojawi� si� mieczyk, dorodny samiec z d�ugim, bagnetowatym ogonem. Wzi��. D'Drizzler zaci�� ostro i poczu�, �e go ma. Ostro�nie, by nie zerwa� nitki, przyci�gn�� rybk� do powierzchni wody. Z�apa� pewnym chwytem miejsce pod przednimi p�etwami i kiedy mieczyk osun�� si�, odruchowo otworzy� pokrywy skrzeli i sam zakotwiczy� si� na jego d�oni. Wyci�gn�� zdobycz. Nie by�o czasu na rozpalenie ognia, w ka�dej chwili m�g� kto� wr�ci�. Wypatroszy� rybk� kawa�kiem szk�a i zjad� na surowo. Pustka w brzuchu zape�ni�a si�. Do wieczora, a przynajmniej tak� mia� nadziej�. Usiad� za szaf� i podrapa� si� po ow�osionej piersi. Przypomina� teraz pomniejszonego krasnoluda, o grubych, kr�tkich palcach, rzadkich w�osach i wielkim, czerwonym nosie. �mierdzia� ryb�. I nie potrafi� wyj�� z tego domu. To by�o najgorsze. P� roku. Tyle ju� tu siedzia�. Nigdy wcze�niej nie przypuszcza�, �e b�dzie liczy� czas. Bekn�� g�o�no i wysika� si�. Obudzi�y go ciche kroki. Wr�ci� Robbie. Postawi� delikatnie tornister i zacz�� si� skrada� do pokoju rodzic�w. Ostro�nie uchyli� drzwi i odetchn�� z ulg�. By� sam. D'Drizzler widzia�, jak szybko rozk�ada ksi��ki, wyci�ga zeszyty i ostrzy o��wek. Biedny malec. Odrabia lekcje, wykorzystuj�c ka�d� chwil� nieobecno�ci ojca. W wiecznym strachu i oczekiwaniu na skrzyp zawias�w wieszcz�cy powr�t pijaka, odoru spirytusu i nienawi�ci. Przyjdzie pijany, ale nie na tyle, aby upa�� w ��ko. B�dzie kl��, bi� i szuka� pieni�dzy. A� mama wr�ci z pracy, s�aba i zm�czona sprz�taniem cudzych dom�w i wtedy zacznie si� prawdziwe piek�o. Jak co dzie�. P� roku. I cho� nikt nie potrafi� go dostrzec, d'Drizzler zachowa� resztki mocy, st�umionej gdzie� na samym dnie i szczelnie odgrodzonej od pokus. Pami�ta� ostrze�enie Tamtego. Z�owieszczo zagruchota� klucz. Robbie znieruchomia� i zacz�� si� trz���. Podarte skarpetki przylgn�y do podartego dywanu, a pochylona g�owa obserwowa�a cie� zbieraj�cy si� w k�tach pokoju. Nikt nie m�g� mu pom�c. Nikt. Nabieg�e krwi� oczka namierzy�y sylwetk� dziecka. - Przyszed� tatu�, Robbie - zabucza� ochryp�y g�os. - Ma dla ciebie niespodziank�. No, zgadnij, synku, co te� ci mog�em kupi�? Ma�y dr�a� wyczuwaj�c podst�p. Opu�ci� g�ow� jeszcze ni�ej i uparcie patrzy� w dywan. Ba� si� odezwa�. - Co si� z tob� dzieje, no, dalej. Tatu� ma niespodziank�. - Pijak podni�s� g�os i poruszy� ramionami. D�onie wci�� ukrywa� za plecami. Robbie powiedzia� cicho: - Nie umiem, tato. Nie potrafi� zgadywa�. Ojciec roze�mia� si�: - Ka�dy umie. Podejd� bli�ej. - Tak, tato. - B�dziesz mia� teraz park� - m�czyzna wyci�gn�� przed siebie r�ce. Trzyma� w nich s�oik. - W �rodku p�ywa�a ma�a, czerwona rybka. Samiczka mieczyka. Nie, za�ka� w duchu d'Drizzler. Nie, to jaki� koszmar... Ale patrzy�, jak podchodzili do akwarium, jak ojciec sinieje na twarzy, a oczy wychodz� mu z obrz�kni�tych powiek penetruj�c przestrze� za szybk�. Widzia�, jak s�oik trzasn�� w �cian� i widzia�, jak ch�opczyk patrzy na miotaj�c� si� po dywanie rybk�. - Sprzeda�e�, ty skurwysynu! Sprzeda�e�!!! - wrzeszcza� pijak. - Mieczyka sprzeda�e�! Niech no wr�ci twoja matka, to ona tak ci� wychowa�a! Robbie sta� nic nie rozumiej�c. - Ja ci zaraz... Gdzie uciekasz, g�wniarzu. Przepi�e� rybk�! D'Drizzler wczo�ga� si� pod szaf� i zatka� uszy. Ale s�ysza� krzyk i widzia� oczy Robbie'ego. To On. Piek�o. S�o�ce spad�o za horyzont. Pok�j zala�a czerwona po�wiata k�ad�c purpurowe cienie na przedmiotach i twarzy Obcego. Sta� w�a�nie przy oknie zatopiony w milczeniu i Astbury nie potrafi� odgadn��, czy obserwuje przesuwaj�ce si� chmury, czy patrzy w swe w�asne my�li. Pi�ty dzie� tkwili w dzielonym apartamencie jednego z najbardziej luksusowych hoteli na Ziemi. mimo wysi�k�w, zmy�lnych plan�w, ca�kowitej abstynencji i zimnej krwi nie osi�gn�� nic. Wystrzela� wszystkie pomys�y, poruszy� tysi�ce temat�w i wci�� sta� w pozycji wyj�ciowej popadaj�c w beznadziejn� depresj�. Kl�ska. C� to za cholerny dziwak. Przypomina� troch� cz�owieka; mo�e przypomina�by go bardziej, gdyby nie ten ohydny garb i pokr�cone dziwacznie ko�czyny - jak gdyby dziecko dopad�o znienawidzon� lalk� i zrobi�o z ni� wreszcie porz�dek. Ma�y, mrukliwy typior. Zawsze ba� si� takich ma�ych mruk�w. Nigdy nie wiedzia�, czy to on, czy to oni panuj� nad sytuacj�. Mrukliwy typior doprowadza� go do r�nych stan�w. Chcia� ju� kilkakrotnie rezygnowa�, splun�� tamtemu w oczy i po prostu wr�ci� spokojnie do domu. Ale to rzeczywi�cie by�a ostatnia szansa zarobienia du�ych pieni�dzy. Wytrzymaj jeszcze kilka dni. Kilka dni za ca�e �ycie. I wytrzymywa�. Spojrza� w oczy Obcego staraj�c si� co� wyczyta�. Te jego oczy... Formowa�o je setki drobnych sze�cian�w u�o�onych w zagadkowe wzory. Kiedy pokurcz m�wi� o czym� intensywnie, na ich wypuk�ej powierzchni pojawia�y si� obrazy. Pozornie by�y zupe�nie nie zwi�zane z tematem rozmowy, kiedy jednak wpatrzy� si� uwa�niej, dostrzeg�, �e kolory i figury przemykaj�ce po sze�cianach �wietnie oddaj� emocje i nastr�j sytuacji. Tym razem by�y szpitalnie bia�e. Pustka. - Czy �yczy pan sobie zosta� sam? - po raz setny zagadn�� cz�owiek. Strasznie chcia�o mu si� pi� i pali�. - Przecie� jestem sam. - Aha. Powstrzyma� si� resztk� si�. Jak przeprowadzi� handel, kiedy kupuj�cy nie zauwa�a sprzedaj�cego? - Aldritch, co on by zrobi�? By� odci�ty od �wiata. Mrukliwy pokurcz mia� jaki� pieprzni�ty m�zg i �apa� wszelakie fale. Przeszkadza�y mu w medytacji. Prosi� o ich wyeliminowanie. W�a�ciwie czemu ma s�u�y� ta jego izolacja? Przed spotkaniem z Rz�dem za�yczy� sobie odosobnienia i jednego cz�owieka, przypadkowego �redniaka. Nie wiedzie� czemu, pad�o na niego. Jeszcze dwa dni. Co ten Aldritch namiesza�? Nic si� nie zgadza�o. Jezu. Wsta�. Uruchomi� holoprojektor i od niechcenia wyrzuci� kilka propozycji. Zabudowa� nimi p� pomieszczenia �udz�c si�, �e pokurcz co� powie. Gdzie tam, �azi� w�r�d nich; ma�o tego, prze�azi� przez nie, skurwiel. Nawet te bunkrowate hotele okopane rowami i naje�one broni� jak niemiecka armia w kt�rej� z tych zasranych wojen nie wywo�a�y �adnej reakcji. Czai si�, �o�nierzyk. Odwa�y� si� w��czy� wiadomo�ci. Najwy�ej si� w�cieknie. Trudno. Patrzy� na migaj�ce obrazy, nie zastanawiaj�c si� nawet, co ogl�da. Raz by� to nowy rodzaj zbo�a, innym razem nowy rodzaj paso�yta zbo�owego, a teraz patrzy� na jakiego� szalonego grabarza, kt�ry nawr�ci� ca�� band� kolonist�w. Co gorsza, nikt nie wiedzia� na co. - Czy zam�wi� ju� kolacj�? - Nie. - Korzystaj�c z pa�skiej gadatliwo�ci, czy jest pan zainteresowany nasz� propozycj�? W sumie nigdy nie pyta�em pana o to wprost. Obcy znieruchomia�. - Jak� propozycj�? - sze�ciany zabarwi�y si� zielonymi sto�kami. Jak to... Setki razy pieprzy� o tym samym, uruchamia� projekty, a ten skurwysyn nawet nie pami�ta, o co chodzi? - Przecie�... Proponujemy zmasowan� wyprzeda� obiekt�w wypoczynkowych na kilkuset planetach Systemu. Oczywi�cie z transportem i wszystkimi �yczeniami klienta. Mo�na w ten spos�b prze�y� wiele fascynuj�cych... - Jutro mam spotkanie z waszym Rz�dem. Czy pan wie, �e jestem prorokiem? Nios� pok�j. W duchu Astbury kl�� straszliwie, ale z ust nie wydoby� si� nawet syk. - Nie zale�y mi na wygodzie, ca�e �ycie walczy�em i zabija�em, czy �o�nierz potrzebuje hotelu? Dlaczego pan tak patrzy? Zadaje pytania. Cud. Mruk rozwar� g�b�. - Chyl� g�ow� przed pa�sk� przesz�o�ci�. To zaszczyt by� �o�nierzem. Prosz� jednak pomy�le� o tysi�cach innych... Mo�e oni chcieliby podr�owa�, smakowa� czego� nowego, dotyka� innych �wiat�w? Oczy zal�ni�y bryzgami szkar�atu. - Chyli pan g�ow� przed �o�nierzem? Przed wojn�? Jest pan idiot�. - Ach ty proroku. Pierdol si� - wyrwa�o mu si�. W ko�cu mu si� wyrwa�o. To dziwne, ale czu� si� znacznie lepiej. Aldritch pokiwa� z zadowoleniem g�ow�. - Doskonale. Ihled rozk�ada go na cz�ci proste, a to oznacza, �e zostanie tylko nienawi��. Astbury nie popu�ci mu tej m�czarni, ju� teraz biedny Ihled jest dla niego substytutem ca�ego zasranego �ycia. Nie ma innych uczu�. Umar�y. Niech tylko wylezie z tej depresji, to go wci�� trzyma. Ale ju� si� szarpie, zrywa kotwic�. Sp�jrz, Moseley. Miniaturowy sok� siedzia� mu na ramieniu i razem obserwowali podgl�d apartamentu. - Bierz si� do roboty, Astbury. Zniszcz go, tak jak tego chcesz... Walcz o swoj� fors�, przecie� wci�� o tym my�lisz. Polubi�em ci�, ch�opcze. Ale polubi� ci� jeszcze bardziej, kiedy mnie nie zawiedziesz. - Nie zawiedzie. - Dunbar pochyli� si� nad monitorami. - Sp�jrz na odczyty. To skraj przepa�ci. W�tpi� natomiast, czy nawi��e z tob� kontakt. - Zrobi to. Tu� przed wybuchem szaleniec potrzebuje wsparcia, szuka motywacji. Ja jestem Pan Sukces, a on Pan Przegrany. Pomy�li, dlaczego j a nie mia�bym by� Panem Sukcesem? Je�eli taki g�wniarz, Aldritch... Ale spieprzaj z tymi czujnikamai, Dunbar! Wiesz, co b�dzie, jak ruszy dochodzenie? �adnych �lad�w, �adnych, albo jeste�my zgubieni. Federacja nas zna, ale nie maj� nawet drobnej szpary, aby podwa�y� z�otko i w�ciubi� sw�j d�ugi nos sprawiedliwo�ci. S� bezradni. Wycofaj si� i patrz. Je�eli on go zabije, zwal� si� setki w�sz�cych cwaniak�w. - Nie b�j si�, przyjacielu. Znam si� na tym lepiej ni� ty. - To mo�liwe, ale je�eli jeszcze raz nazwiesz mnie swoim przyjacielem, b�d� dwie ofiary w tej akcji. Matka le�a�a pobita, przyciskaj�c do krwawi�cego nosa namoczon� chusteczk�. Wok� niej wala�y si� kawa�ki potrzaskanych mebli obsypane okruchami szk�a, a ka�dy okruch odbija� �wiat�o �ar�wek, l�ni�c niczym drobne s�o�ce. Setki ma�ych gwiazdek. To by�y ich �wi�ta, ich Bo�e Narodzenie. Ojciec szala�. Wy�amywa� w�a�nie drzwi do �azienki. W �rodku, ukryty w butelce, przelewa� si� jego prawdziwy �wiat. W�dka. Butelk� �ciska� Robbie. Oddycha� spazmatycznie powstrzymuj�c kolejny atak astmy. Widz�c jak ojciec bije matk�, porwa� stoj�cy alkohol i umkn�� do �azienki. Dok�adnie zamkn�� si� od �rodka. Drzwi drga�y ju� w zawiasach obrysowanych siatk� p�kni��. Odpada� tynk. - Mam ci�, ty gnoju - wysapa� ojciec. - Ty ma�y gnoju. Robbie cofn�� si�, a� poczu� ch��d lustra. Coraz trudniej nabiera� powietrze, a kiedy mu si� to udawa�o, nie potrafi� go wypu�ci�. Zacz�� charcze�. P�aka�. Drzwi wyskoczy�y z zawias�w. Pijak wpad� do �rodka. Wygl�da� strasznie. Szalona, zakrwawiona twarz, podbite oczy i stru�ki �liny �ciekaj�ce po nieogolonym podbr�dku. P�aty sk�ry zwisaj�ce z obdartych k�ykci ko�ysa�y si� tu� przed szyj� dziecka. - Oddaj w�dk�, bo ci� udusz�. Chcia� odpowiedzie�, ale nie potrafi�. Sam si� dusi�. Widz�c, �e ojciec si�ga po butelk�, zepchn�� j� do wanny. Roztrzaska�a si�. I znowu za�wieci�y gwiazdki. �wi�ta. Ojciec znieruchomia�. Opad� na kolana i zacz�� szlocha�. Martwe spojrzenie utkwi� w kawa�kach szk�a. - Nie b�dzie w�dki - powtarza� cicho. - Nie b�dzie. Ale nie potrafi� w to uwierzy�. Nie chcia�. Wreszcie oderwa� wzrok od wanny. - To ty mi j� zabra�e�, skurwielu. To ty. Z�apa� u�aman� szyjk�. - Teraz zap�acisz - wyszepta�. Uni�s� d�o� i w tym samym momencie skamienia�. Ze �cian trysn�a woda. Lodowaty strumie� opl�t� cia�o pijaka i zamar�, dusz�c go w przezroczystej sieci. Skulony Robbie otworzy� powieki. Cios nie spad�. Wci�� �y� i nie bardzo rozumia� dlaczego. Patrzy�. - I nigdy tego nie zrozumiesz - powiedzia� lord d'Drizzler. - Nigdy nie staraj si� zrozumie�. Pami�taj jednak, �e s� si�y, kt�re potrafi� wymierzy� sprawiedliw� kar�. Widzia�, jak dzieciak rozgl�da si� szukaj�c w�a�ciciela g�osu; a potem spojrza� za siebie. Tamten ju� czeka�. - Pokusa. Moja najwierniejsza s�u�ka - przywita� d'Drizzlera. - Nie rozumiesz tego s�owa, Decayro. - Chod�, Deszczu. Pomkn�li przez ciemno��. Stan�li w ciemno�ci. - Znowu naruszy�e� regu�y. Obieca�em ci, �e zwi�ksz� kar�. Tak te� si� stanie. - To twoje regu�y naruszy�em, a przecie� nikt nie bierze ich na powa�nie - jego g�os snu� si� jasnym pasmem znacz�c ciemno�� spiral� �wiat�a. W�adca Rozpadu zakl�� dono�nie. Splun��. - Jeste� o krok od ostatecznego wyroku, lordzie. Tym razem musisz by� silny. Je�eli si� ugniesz, nawet nie podejrzewasz, co ci� czeka. - Jak kto� tak ohydny jak ty mo�e jeszcze straszy�? To �mieszne, Decayro. - Baw wi�c si� dobrze, Deszczu. I racz pami�ta� o moich s�owach. Wci�� sta� w ciemno�ci. Tamten ju� odszed�. Wyczuwa�, �e znowu jest uwi�ziony. Tym razem bez �cian, a przynajmniej nie potrafi� ich namaca�. Nie m�g� si� w og�le ruszy�. Nie mia� nawet cia�a. Ci�nienie klaustrofobicznego strachu d�awi�o jego umys�; czu�, �e w kierunku oczu p�dz� setki b�yszcz�cych pocisk�w i �e nie zdo�a przed nimi uciec. Coraz szybciej. Ju� s�. Opanowa� si�. Co ze mn� zrobi�, kim, a mo�e c z y m by�? Chcia� krzykn��, ale zabrak�o p�uc i gard�a, a to, co go otacza�o, z pewno�ci� nie by�o powietrzem. Co� jednak s�ysza�. Niewyra�ne g�osy, dziwnie st�umione, a przecie� by� pewien, �e nie odleg�o�ci�. To w nim le�a�a przeszkoda. Jego w�asna s�abo��. Ale oto co� si� zmieni�o. D�wi�ki nabra�y barwy i czysto�ci i wiedzia� ju�, �e s�ucha rozmowy. Rozm�wc�w by�o dw�ch. Ca�e �ycie za trzy godziny. Tyle mu zosta�o. Spryska� twarz zimn� wod� i przysiad� na wannie. Spok�j. Przede wszystkim spok�j. Kiedy skl�� Ma�ego Mruka, tamten nawet nie zareagowa�. Jak gdyby s�owa nie opu�ci�y ust. Patrzy� wtedy w jego oczy i zobaczy� biel, zupe�n� pustk�. Przez chwil� my�la�, �e rzeczywi�cie nic nie powiedzia�, ale dobrze wiedzia�, �e by�o inaczej. Teraz znowu mia� w�tpliwo�ci. Odwr�ci� si� i poszed� do toalety. - Aldritch, chcia�bym z panem rozmawia�. - Jestem - cicho odpowiedzia� wezwany. - Dlaczego u�y� pan tego po��czenia? M�wi�em, �e... - S�uchaj pan. Mam tego dosy� i opuszczam to zasrane miejsce. Nie wiem po choler� doradzali�cie mi za nim �azi�, krok w krok. On tego nie cierpi. - Bzdura. Jest pan dla niego nieistotnym szczeg�em w otoczeniu. Widzi tylko to, co chce. Ale... - Tak? Znowu chcesz mi doradza�, cwaniaczku? - Uspok�j si�. Nie domy�li�e� si� jeszcze, �e tu nie idzie o �adne hotele? Kogo interesuje par� milion�w, kiedy w gr� wchodz� grube miliardy? Zawiod�e� mnie, Astbury. Ty i ten tw�j gruby boss. Astbury spojrza� w lustro. Zobaczy� tam swoj� twarz, a w�a�ciwie tylko oczy b�yszcz�ce napi�ciem. Reszta gin�a w p�mroku. - Co ty powiedzia�e�, Aldritch? Chyba co� �le zrozumia�em. - Wiedzia�em, �e w ko�cu nawi��esz ��czno��. Przewidzia�em to. Teraz uwa�aj. Hotel jest zupe�nie czysty. Dodatkowo otoczyli�my go blokad� izolacyjn�. To, co us�yszysz, wiem tylko ja i m�j Szef, Mr Helper. Za trzy godziny wpieprzy si� Rz�d i forsa odp�ynie. Twoja forsa r�wnie�. - O czym ty pieprzysz, Aldritch? Radz� ci wal szybko i prosto. Nie jestem taki bystry jakby ci si� mog�o wydawa�. Jestem... - Zamknij twarz. Specjalnie skierowa�em ci� na z�e tory. Nie mog�e� na to wpa��. P�jdziesz teraz do niego i zaproponujesz mu program oznaczony symbolem "ENDONNUI". B�dziesz handlowa� tym, co rzeczywi�cie �ni mu si� po nocach, tym, o czym marzy od zawsze. - Chyba wiem, co masz na my�li... - G�wno. Nie przerywaj mi. Gdyby� wiedzia�, �e sprzedasz mu cztery tysi�ce g�owic nuklearnych, popu�ci�by� zaraz w gacie. A sprzedasz. Wi�c nawet o tym nie my�l. Dzia�aj. Wszystkie instrukcje s� w programie. Jedyne, co musisz zrobi�, to zapami�ta� jego odpowied�. Program jest zara�ony i wirus skasuje go w pi�tna�cie minut po odczycie. Zrozumia�e�? - Nie. Nie rozumiem, dlaczego ty tego nie robisz. Dlaczego ja? Co� tu �mierdzi, Aldritch. Chcesz mnie wpl�ta�... - Idioto. Gdyby ktokolwiek z "WARS 'N' GUNS" macza� w tym palce, szpicle roznie�liby spraw� po ca�ej Federacji. Patrz� na nas przez grub� lup�. W szczeg�lno�ci na mnie. To jedyna mo�liwo�� zrobienia tych pieni�dzy. Pi��set miliard�w. Dostaniesz z nich dziesi�� milion�w, ch�opcze. - Nie, to jaka� paranoja... Ja mia�bym sprzeda� bro�?! Przecie� nie potrafi� nawet handlowa� pieprzonymi hotelami. A co b�dzie, je�eli kto� to wyw�szy? Co b�dzie ze mn�? - Pomy�l lepiej, co b�dzie ze mn�. Ty jeste� tylko pionkiem. �adna odpowiedzialno��, a szansa na dziesi�� milion�w. Za�atw to, cz�owieku. Raz w �yciu co� za�atw. Nigdy nie b�dziesz �a�owa�. Dziesi�� milion�w. Usiad� na sedesie. Mia� racj� czuj�c, �e wszystko to rozgrywa si� zupe�nie obok niego. Teraz by� w samym centrum. Dosta� g��wn� rol�. I by� przekonany, �e sprawa jest pewna. Nie s�ysza�, �eby kto� taki jak Aldritch potkn�� si� kiedykolwiek. Ten cz�owiek by� geniuszem. Bogatym geniuszem. Kapn�a kropla wody. Druga. Trzecia. Doliczy� do dziesi�ciu. - Dobra. Zrobi� ci t� przys�ug�, Aldritch. - My�l�, �e wiesz, co m�wisz, synu. Je�eli masz nerwy, wyrwij je i wywal do sracza. Jeste� teraz zawodowcem, a tu nie ma miejsca na przest�powanie z nogi na nog�. - Tak. - Pami�taj: "ENDONNUI". - Tak. - Spotkamy si� za kilka dni. Dziesi�� milion�w, ch�opcze. - Dunbar, uruchamiaj systemy kasuj�ce. Te dwie kamery, przewody i mikrofony. Za dwadzie�cia minut znikn�. Zostawimy tylko t� stacjonarn� w apartamencie Obcego. Dunbar wykona� polecenie. Aldritch patrzy� w sw�j monitor. U�miechn�� si�. - Posz�o. Mr Helper b�dzie zadowolony. Teraz to ju� formalno��, niech no tylko Astbury wywo�a ten program. Nie mog� si� ju� doczeka� reakcji Ihleda, biedny ma�y skurwysyn. Przecie� on naprawd� jest prorokiem. Dunbar podni�s� g�ow�. - Jeszcze nie widzia�em, �eby komu� tak rozbabra� m�zg. Bez ingerencji chirurgicznej, oczywi�cie. Astbury, Von Youthe, Ihled - wszyscy oni wisz� na twoich sznurkach, to przypomina mi "Punch and Judy", sam ju� nie wiem, co jest prawd�. - Dobra. Przygotowuje si� do wyj�cia. Spr� si�. Musi nadrobi� zaleg�o�ci z kilkunastu lat... Prawda, Dunbar? Czy to w og�le istotne? C� to jest prawda? Dla Aldritcha prawd� jest dziesi�� milion�w i cztery tysi�ce g�owic nuklearnych, na marginesie - nie jestem pewien, czy tyle w og�le zosta�o zrobionych; dla Ihleda poj�cie prawdy uosabia pok�j, a jeszcze pi�tna�cie lat temu by� zawodowym morderc� i jego prawd� by�a wojna. Po co definiowa� co� tak �liskiego? - A dla ciebie, Aldritch? Aldritch za�mia� si� ochryple. - Nie znam si� na tym. Wierz� tylko w insynuacj�. To dobre s�owo. Endon