14469
Szczegóły |
Tytuł |
14469 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14469 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14469 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14469 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
R. A. Salvatore
Nocne Maski
(Night Masks)
Pięcioksiąg Cadderly’ego
Księga III
Tłumaczenie: Robert Lipski
Ciotce Terry,
która nie zdaje sobie sprawy,
jak bardzo jest dla mnie ważne jej wsparcie.
Prolog
Potężny wojownik poruszył się niespokojnie na stołku i rozejrzał się po wnętrzu niemal pustej
oberży. Mały dziś ruch – zauważył szczupły, z wyglądu jakby senny człowiek, który siedział po
drugiej stronie stołu. Skrzyżował przed sobą nogi i położył na nich chudą rękę.
Potężniejszy mężczyzna przyglądał mu się uważnie i z wolna zaczynał rozumieć.
– Wiesz wszystko, co potrzeba – mruknął.
– Oczywiście.
Ogorzały wojownik obejrzał się i ujrzał ostatniego z klientów wymykającego się z oberży.
– Wychodzą, bo im kazałeś.
– Oczywiście.
– Mako cię przysłał.
Słabeusz wykrzywił usta w złowróżbnym uśmiechu, który poszerzył się, kiedy wojownik
obrzucił jego chude ramiona pogardliwym spojrzeniem.
– Aby mnie zabić – dokończył, usiłując zachować spokój. Zacierał ręce, jego palce poruszały
się, jakby szukały jakiegoś zajęcia. Wyraźnie było widać, że jest zdenerwowany.
Oblizał spierzchnięte wargi i rozejrzał się pospiesznie wokoło, ani na moment nie odrywając
wzroku od asasyna. Zauważył, że tamten nosi rękawiczki – jedną białą, a drugą czarną – i skarcił
się w duchu, że nie był dostatecznie spostrzegawczy.
– Wiedziałeś, że Mako odpłaci ci za śmierć swego kuzyna – odezwał się w końcu niepozorny
człowieczek.
– To była jego wina! – odparł wojownik. – To on zadał pierwszy cios! Nie miałem wybo...
– Nie jestem sędzią ani ławą przysięgłych – upomniał go chudzielec.
– Tylko zabójcą – uzupełnił wojownik – służącym temu, kto da większy mieszek złota.
Asasyn pokiwał głową, bynajmniej nieporuszony tymi słowami. Zauważył, że jego ofiara
wsunęła dłoń do ukrytej sakwy, fitchetu, w przypominającym literę V wycięciu tuniki nad prawym
biodrem.
– Proszę, nie – rzekł asasyn. Obserwował tego mężczyznę od wielu tygodni, starannie
i uważnie. Wiedział, gdzie ukrywa sztylet.
Wojownik znieruchomiał i spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Oczywiście, znam tę sztuczkę – wyjaśnił zabójca. – Nie rozumiesz, drogi Vaclavie, że
właściwie jesteś już martwy? Nie masz już dla mnie żadnych niespodzianek. Niczym mnie nie
zaskoczysz.
Mężczyzna cofnął dłoń.
– Dlaczego teraz? – jęknął z rozpaczą. W jego głosie oprócz wyraźnej frustracji dał się
również wyczuć narastający gniew.
– Bo nadszedł czas – odparł asasyn. – Na wszystko przychodzi pora. Dlaczego jeżeli chodzi
o zabójstwo, miałoby być inaczej? Poza tym, mam pilną sprawę na Zachodzie i nie mogę
przedłużać tej gry.
– Do tej pory mogłeś to skończyć już tysiąc razy – odparował Vaclav. Prawdę powiedziawszy,
niepozorny mężczyzna, kręcący się przy nim od wielu tygodni, zdołał zaskarbić sobie jego
zaufanie, chociaż wojownik nie znał nawet jego imienia. Oczy Vaclava zwęziły się wskutek
przytłaczającej frustracji, kiedy się nad tym zastanowił i stwierdził, że marny wygląd tamtego –
szczupła sylwetka, zbyt chuda, aby mógł uważać go za jakiekolwiek zagrożenie – był podstawową
przyczyną, dla której go zaakceptował.
Gdyby ten człowiek, który teraz okazał się jego wrogiem, wyglądał groźniej, Vaclav nigdy nie
pozwoliłby mu bardziej się do siebie zbliżyć.
– Więcej niż mógłbyś przypuszczać – prychnął pogardliwie asasyn.
Potężny mężczyzna często go widywał, lecz zabójca, niejednokrotnie w przebraniu,
obserwował Vaclava jeszcze częściej.
– Szczycę się swoją profesją – ciągnął chudzielec – w przeciwieństwie do wielu tanich
zabójców przemierzających Krainy. Tamci wolą zachowywać dystans, aż nadarzy się właściwa
okazja do ataku, podczas gdy ja... – jego małe jak paciorki oczy zabłysły dumą – wolę
personalizować te sprawy. Wiem o tobie wszystko. Kilku twoich przyjaciół nie żyje, a teraz znam
cię tak dobrze, że jestem w stanie przewidzieć każdy twój ruch.
Vaclav oddychał gwałtownie.
Kilku jego przyjaciół nie żyło? I ten słabeusz ośmielał się otwarcie mu grozić? Pokonał
niezliczone hordy potworów dziesięć razy cięższych od tego chuderlaka, brał udział w trzech
wojnach, ba, walczył nawet ze smokiem! Teraz jednak bał się, musiał to przyznać.
W tym, co się tu działo, było coś przeraźliwie złego, coś, co wydawało się wręcz nie na
miejscu.
– Jestem artystą – mruknął zaspany, chudy człowieczek. – Właśnie dlatego nigdy nie zawodzę
i dlatego pozostanę przy życiu, podczas gdy wielu innych najemnych morderców spotka
przedwczesna śmierć.
– Jesteś zwykłym zabójcą i niczym więcej! – wykrzyknął wojownik. Gniew wziął w końcu
nad nim górę. Poderwał się ze stołka i wyciągnął olbrzymi miecz.
Ostry ból spowolnił jego ruchy i nagle poczuł, że ponownie usiadł.
Zamrugał, usiłując odnaleźć w tym, co się stało, jakiś sens, ujrzał bowiem przy pustym barze
samego siebie – samemu sobie patrzył w oczy! Stał jak skamieniały patrząc, jak on sam – a raczej
jego ciało – wsuwa ciężki miecz na powrót do pochwy.
– Takie to brutalne. – Usłyszał własny głos. Spuścił wzrok, lustrując swe nowe ciało, szczupłą,
słabą sylwetkę zabójcy.
– I niechlujne – ciągnął zabójca.
– Jak...?
– Obawiam się, że nie mam czasu na udzielanie wyjaśnień – odrzekł asasyn.
– Jak cię zwą? – zawołał Vaclav, usiłując jakoś odwrócić jego uwagę.
– Duch – rzucił asasyn. Pochylił się, przekonany, że mizerna z pozoru postać, którą znał tak
dobrze, nie jest mu w stanie uciec ani stawić oporu.
Vaclav poczuł, że coś unosi go w powietrze, ogromne dłonie zacisnęły mu się na szyi.
– Duch, ale czyj? – wykrztusił rozpaczliwym głosem człowieka, który wie, że jego chwile są
już policzone. Kopał tak silnie, na ile pozwalało mu jego nowe ciało, ale opór był znikomy wobec
potężniejszego ogorzałego cielska, którym teraz dysponował jego przeciwnik.
I nagle nie był w stanie zaczerpnąć tchu. Usłyszał trzask kości i był to ostatni dźwięk, który
zdołał zarejestrować.
– Nie duch – rzekł do trupa zwycięski asasyn – ale Duch. Usiadł, by dopić wino. Wykonał
misję wprost idealnie, nie mógł się nadziwić, z jaką łatwością udało mu się wpędzić Vaclava
w pułapkę.
– Jestem artystą – powiedział Duch, unosząc kubek i wznosząc toast za samego siebie.
Jego prawdziwe ciało zostanie w czarodziejski sposób uzdrowione jeszcze przed świtem,
a wówczas będzie mógł je odzyskać, pozostawiając za sobą pustą skorupę Vaclava.
Duch nie skłamał, kiedy stwierdził, że ma pilną sprawę na Zachodzie. Czarnoksiężnik
skontaktował się z gildią asasynów, obiecując wygórowaną sumę za zwykłą egzekucję.
Cena musiała być rzeczywiście wysoka. Duch doskonale o tym wiedział, skoro jego
zwierzchnicy zażądali, aby to on wypełnił tę misję. Najwyraźniej czarnoksiężnik chciał
najlepszego w tym fachu.
Czarnoksiężnik chciał prawdziwego artysty.
1
Spokojne pola
Cadderly oddalał się wolno od kamiennej wieżycy, przemierzając pola w kierunku leżącego
nad brzegiem jeziora Carradoonu. Nastała już jesień. Drzewa, obok których przechodził – głównie
klony – lśniły jaskrawo przyodziane w jesienne szaty. Słońce świeciło tego dnia jasno i ciepło,
w przeciwieństwie do chłodnych bryz napływających od strony pobliskich Gór Śnieżnych – na tyle
silnych, że wydymały gwałtownie niebieską jedwabną pelerynę Cadderly’ego i zaginały do góry
skrzydła jego równie błękitnego kapelusza. Zatroskany młody uczeń niczego nie zauważał. Od
niechcenia odgarnął z szarych oczu kosmyk piaskowych włosów, a jego gniew urósł jeszcze
bardziej, kiedy niesforny pukiel, dłuższy niż zazwyczaj, ponownie opadł mu na czoło. Niedługo
potem w zasięgu jego wzroku pojawił się Carradoon leżący nad brzegiem rozległego Jeziora
Impresk i otoczony pociętymi żywopłotami polami, na których pasły się owce i bydło albo rosło
zboże. Samo miasto, jak większość osad w Krainach, było obwarowane, a w jego murach z obawy
przed licznymi niebezpieczeństwami skupiała się masa wielopiętrowych budowli. Długi most
łączył Carradoon z pobliską wyspą, częścią miasta zarezerwowaną dla bogatszych kupców
i rządowych notabli.
Jak zawsze, kiedy wracał tą drogą, Cadderly spoglądał na miasto z mieszanymi
i niepokojącymi uczuciami. Przyszedł na świat w Carradoonie, ale tych wczesnych lat swego życia
w ogóle nie pamiętał. Podążył wzrokiem poza obwarowane miasto, ku zachodowi, ku strzelistym
Górom Śnieżnym i przełęczy, na której wzniesiono Bibliotekę Naukową, odludny i bezpieczny
bastion wiedzy.
Była domem Cadderly’ego, choć teraz zmienił zdanie na jej temat, a tym samym nie mógł tam
wrócić. Nie brakowało mu funduszy – czarnoksiężnik z wieży, którą niedawno opuścił, zapłacił
mu sporą sumkę za przepisanie zaginionej księgi czarów – i dzięki temu przynajmniej na jakiś czas
miał zapewniony dostatni byt.
Żadne jednak pieniądze nie były w stanie dać Cadderly’emu domu ani ukoić jego starganej
duszy. Zbyt szybko dorósł i poznał prawdę o brutalnym, niedoskonałym świecie.
Młody uczeń znalazł się w sytuacjach, do których kompletnie nie był przygotowany, i niejako
na siłę zmuszony został do odgrywania roli bohatera-wojownika, choć w gruncie rzeczy
o heroicznych czynach i przygodach miał ochotę czytać jedynie w książkach. Niedawno zabił
człowieka i wziął udział w wojnie, która doprowadziła do wypalenia, zniszczenia i splugawienia
sporej połaci nieskalanej dotąd puszczy.
Nie znał odpowiedzi, znał jedynie pytania.
Pomyślał o swoim pokoju w Dragon’s Codpiece, gdzie na małym pulpicie leżała Księga
Uniwersalnej Harmonii, najcenniejsza księga boga Deneira. Cadderly otrzymał ją od Pertelopy,
kapłanki swego zakonu, z obietnicą, że w tym opasłym tomie znajdzie odpowiedzi na nurtujące go
problemy.
Młody uczeń nie był tego taki pewny.
Usiadł na trawiastym wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na miasto, i drapiąc się po
szczeciniastej brodzie, rozmyślał nad celem i powołaniem w swym niespodziewanie
awanturniczym życiu. Zdjął szerokoskrzydły kapelusz i wbił wzrok w porcelanową ozdobę
przypiętą do czerwonej wstążki – oko i świecę – święty symbol Deneira, bóstwa sztuki i literatury.
Od wczesnego dzieciństwa Cadderly służył Deneirowi, choć nigdy nie był do końca pewien,
na czym polegała owa służba, nie wiedział również, jaki cel miało poświęcanie swego życia
jakiemukolwiek bóstwu.
Był uczniem, wynalazcą i z całego serca wierzył w moce wiedzy i tworzenia, dwóch bardzo
istotnych dla sekty Deneira doktryn.
Dopiero niedawno zaczął odczuwać, że bóg to coś więcej aniżeli tylko symbol i ideał dla
współzawodniczących ze sobą uczniów. W puszczy elfów Cadderly poczuł narodziny mocy,
których nawet nie zaczął pojmować. W magiczny sposób uzdrowił ranę przyjaciela, która – gdyby
nie on – mogła okazać się śmiertelna. Udało mu się uzyskać nadnaturalny wgląd w historię elfów –
nie tylko dotyczący zdarzeń znanych z zapisów – ale również odczuć, osobliwej aury, która
nadawała tożsamość owej prastarej rasie. Obserwował ze zdumieniem, jak duch szlachetnego
wierzchowca odrywa się od jego zmasakrowanego ciała i odchodzi dostojnie w dał. Widział driadę
znikającą w pniu i rozkazał drzewu, aby wypchnęło zwodniczą istotę na zewnątrz, a olbrzymi dąb
usłuchał jego rozkazu!
Cadderly nie miał już wątpliwości – towarzyszyła mu potężna magia i to ona obdarzyła go
tymi niesamowitymi mocami. Jego towarzysze nazywali ową magię Deneirem i określali ją jako
istotę dobra, ale w świetle tego, co uczynił, czym się stał i jakich koszmarów był świadkiem, nie
był pewien, czy faktycznie pragnie towarzystwa Deneira.
Wstał z trawiastego pagórka i ruszył w dalszą drogę ku obwarowanemu miastu, oberży
Dragon’s Codpiece i Księdze Uniwersalnej Harmonii, w której – o co się w duchu modlił – miał
zamiar odnaleźć upragnione odpowiedzi i przynajmniej odrobinę spokoju.
Odwrócił stronę, jego oczy rozpaczliwie usiłowały wchłonąć nową treść w ułamku sekundy
potrzebnym na przełożenie kolejnej kartki. Było to niemożliwe. Cadderly po prostu nie był
w stanie sprostać swemu pragnieniu, zaspokoić głodu odwracania stronic.
Przejrzał Księgę Uniwersalnej Harmonii, dzieło liczące sobie blisko tysiąc stron, w kilka
minut. Z trzaskiem zamknął wolumin, sfrustrowany i zaniepokojony. Usiłował wstać i przez
chwilę myślał o spacerze albo o odszukaniu Brennana, nastoletniego syna oberżysty, który stał się
jego bliskim przyjacielem.
Księga pochwyciła go w swe sidła, zanim zdążył się podnieść. Z zuchwałym, acz bezsilnym
warknięciem młody uczeń ponownie zaczął kartkować wolumin i desperacko pochłaniać treść
zawartą na jego kartach.
Strony śmigały jedna za drugą, Cadderly nie był w stanie przeczytać jednego pełnego słowa,
a mimo to pieśń księgi, szczególne znaczenie ukryte za zwyczajnymi słowami, rozbrzmiewała aż
nadto wyraźnie w jego umyśle. Wydawało się, jakby wszystkie sekrety wszechświata przeistaczały
się w słodką, melancholijną melodię, pieśń żywych i umierających, zbawionych i potępionych,
pieśń wiecznej energii i wszelakiej materii.
Usłyszał również głosy – prastare akcenty i czcigodne tony rozbrzmiewały w najdalszych
zakamarkach jego umysłu, ale nie był w stanie zrozumieć słów, tak samo jak treści księgi.
Cadderly postrzegał je jako całość, czuł ich konotacje, chociaż nic zauważał ogólnej struktury.
Czuł, że im bardziej zagłębia się w lekturze, tym szybciej traci siły. Bolały go oczy, ale nie mógł
ich zamknąć. Jego umysł błądził w zbyt wielu kierunkach, ujawniając tajemnice i magazynując je
w bardziej zorganizowany sposób w zakamarkach podświadomości. Podczas krótkich chwil przy
odwracaniu stronic Cadderly zastanawiał się, czy straci zmysły, czy może dzieło pochłonie go
emocjonalnie.
I wówczas pojął coś innego, a myśl ta dodała mu sił, aby w końcu zamknąć wolumin.
W Bibliotece Naukowej znaleziono kilku wyższych rangą kapłanów Deneira, którzy leżeli martwi
przy tej właśnie księdze. Śmierć w każdym przypadku określono jako zaistniałą z przyczyn
naturalnych – wszyscy ci kapłani byli dużo starsi od Cadderly’ego – ale młody uczeń podejrzewał,
iż prawda wyglądała nieco inaczej.
Wszyscy oni usiłowali usłyszeć pieśń Deneira, melodię tajemnic wszechświata, nie byli jednak
dość silni, by zapanować nad skutkami wpływu owej osobliwej i pięknej muzyki. Zostali
pochłonięci.
Cadderly zasępił się nad czarną okładką zamkniętego tomu, wpatrując się weń jak w żywego
demona. To przecież absurdalne – upomniał samego siebie i zanim ponownie zdołał opanować go
lęk, raz jeszcze otworzył księgę i gorączkowo zaczął ją wertować.
Ogarnęła go melancholia – drzwi blokujące dostęp do poznania otworzyły się na oścież, a to,
co znajdowało się za nimi, trafiło do przepastnego umysłu Cadderly’ego.
Stopniowo zmęczenie wzięło nad nim górę, powieki mu opadły, ale pieśń brzmiała dalej,
muzyka niebiańskich sfer, wschodów i zachodów słońca, i wszystkiego, co od wieków działo się
pomiędzy nimi.
Niekończąca się pieśń trwała dalej, a Cadderly poczuł, że go przyciąga i że staje się w niej
tylko drobną nutą pośród nieprzebranego mrowia innych nut.
Dalej i dalej, bez końca.
– Cadderly? – dobiegło z daleka, jakby z zupełnie innego świata. Młodzieniec poczuł chłodną
i miękką rękę chwytającą go za ramię. Ktoś delikatnie odwrócił go ku sobie.
Otworzył zaspane oko i ujrzał kędzierzawą czuprynę i uśmiechniętą twarz Brennana.
– Nic ci nie jest?
Cadderly zmusił się, by skinąć głową, i przetarł podpuchnięte oczy. Usiadł prosto na krześle,
czując tuzin ognisk bólu w zdrętwiałym ciele. Jak długo spał?
To nie był sen, uświadomił sobie nagle, ku swemu coraz większemu przerażeniu. Zmęczenie,
które doprowadziło go do tego omdlenia, było zbyt wielkie, by odegnała je odrobina snu.
A więc co?
To była podróż, skonstatował. Miał wrażenie, jakby dopiero co odbył daleką podróż. Ale
dokąd?
– Co czytałeś? – spytał Brennan nachylając się, by zerknąć ponad jego ramieniem na księgę.
Te słowa wyrwały Cadderly’ego z otępienia.
Nagle przerażony, odepchnął Brennana na bok i zatrzasnął księgę.
– Nie patrz na nią! – rzucił ostro. Brennan wydawał się speszony.
– Przepraszam – powiedział, wyraźnie skonfundowany, spuszczając zielone oczy. – Ja... nie
chciałem...
– Nie – przerwał mu Cadderly i zmusił się do uśmiechu. Nie zamierzał zranić chłopca, który
przez ostatnie kilka tygodni starał się być wobec niego usłużny. – Nie zrobiłeś nic złego. Ale
obiecaj mi, że nigdy nie zajrzysz do tej księgi, a przynajmniej nie bez mojego nadzoru.
Brennan cofnął się od stołu, lustrując wolumin z niekłamanym przerażeniem.
– To czarodziejska księga – mruknął Cadderly – i może skrzywdzić tego, kto nie potrafi czytać
jej we właściwy sposób. Nie gniewam się na ciebie, naprawdę. Tyle tylko, że mnie zaskoczyłeś.
Brennan, najwyraźniej nieprzekonany, pokiwał lekko głową.
– Przyniosłem ci strawę – wyjaśnił, wskazując tacę, którą położył na nocnym stoliku przy
niewielkim łóżku Cadderly’ego.
Młodzieniec uśmiechnął się na ten widok. Solidny Brennan. Kiedy Cadderly przybył do
Dragon’s Codpiece, pragnął spokoju i samotności, toteż umówił się z Fredegarem Harrimanem,
oberżystą, aby posiłki zostawiano przed drzwiami jego pokoju. Zasada ta niebawem została
zmieniona, kiedy Cadderly poznał i polubił Brennana. Teraz chłopak miał wolny wstęp do jego
pokoju i osobiście przynosił mu tacę ze strawą – skądinąd posiłki były bardziej sute, niż opiewały
ich rachunki. Cadderly, pomimo swego uporu i chłodnego nastawienia, efektów udziału w wojnie
o Shilmistę, już niebawem stwierdził, iż nie jest w stanie zerwać nici przyjaźni, która ich
połączyła.
Młody uczeń przez dłuższą chwilę wpatrywał się w talerz zupy. Na podłodze zauważył kilka
okruchów z biszkopta i parę ciemniejszych z chleba, jak stwierdził po namyśle. Zasłony w małym
oknie zostały zaciągnięte, lampa przygaszona, a następnie znów podkręcona.
– Nie mogłeś mnie obudzić, choć byłeś tutaj aż trzy razy? – zapytał.
Brennanowi odjęło mowę. Zdumiał się, że Cadderly odgadł, iż trzykrotnie odwiedził jego
pokój.
– Trzy razy? – mruknął.
– Kiedy przyniosłeś mi śniadanie i obiad – odrzekł Cadderly, po czym przerwał, gdyż
stwierdził, że nie powinien był tego wiedzieć. – A potem jeszcze raz, kiedy sprawdzałeś, czy
u mnie wszystko w porządku, zaciągnąłeś zasłony i podkręciłeś lampę.
Cadderly spojrzał na Brennana i raz jeszcze się zdumiał. Już miał krzyknąć ostrzegawczo, ale
szybko uświadomił sobie, iż postacie, które dostrzega, tańczące na ramionach chłopca – mgliste
sylwetki skąpo odzianych tancerek i bezcielesnych piersi – są wytworem jego umysłu, jego
skojarzeniem.
Cadderly odwrócił wzrok i przymknął powieki. Skojarzeniem z czym? Znów usłyszał pieśń,
aczkolwiek bardzo odległą. Tym razem miała specyficzny charakter, te same frazy powtarzały się,
choć nadal nie mógł wychwycić poszczególnych słów – z wyjątkiem jednego – aurora.
– Nic ci nie jest? – powtórzył Brennan.
Cadderly pokiwał głową i odwrócił wzrok. Tym razem tańczące cienie nie zdołały zbić go
z tropu.
– Nie – odparł szczerze. – I zatrzymuję cię tu dłużej, niż byś chciał.
Na twarzy Brennana pojawił się grymas zaciekawienia.
– Bądź ostrożny w Moth Closet – ostrzegł Cadderly, mając na myśli cieszącą się niezbyt dobrą
opinią spelunkę we wschodnim sektorze Carradoonu, przy ujściu rzeki Shalane do Jeziora Impresk.
– Jak to możliwe, by chłopak w twoim wieku odwiedzał takie miejsca?
– Skąd... – wykrztusił Brennan, a jego krostowata twarz oblała się rumieńcem.
Cadderly machnął doń ręką na pożegnanie. Uśmiechał się. Tańczące cienie piersi na ramieniu
Brennana znikły w rozbryzgu czarnych kropel. Najwidoczniej upomnienie uspokoiło nieco
rozbudzone hormony nastolatka.
– Tylko na chwilę – stwierdził Cadderly, kiedy Brennan ruszył w stronę drzwi, cienie bowiem
zaczęły formować się na nowo.
– Nie powiesz mojemu ojcu? – rzucił błagalnie chłopak. W odpowiedzi Cadderly tylko
machnął ręką, tłumiąc śmiech cisnący mu się na usta. Brennan zawahał się, skonfundowany.
Niemal natychmiast się rozluźnił, przypomniawszy sobie, że Cadderly jest jego przyjacielem.
Uśmiech wrócił na jego twarz, a na ramieniu przycupnęła mu roztańczona dziewczyna. Pstryknął
palcami i żwawo wyszedł z pokoju.
Cadderly długo i z przejęciem wpatrywał się w zamknięte drzwi i zdradzieckie okruchy na
podłodze przy nocnym stoliku.
Wszystko było dlań tak oczywiste – zarówno to, co działo się w jego pokoju, kiedy spał, jak
i zamiary Brennana liczącego na wieczór pełen wrażeń. To było oczywiste, ale Cadderly wiedział,
że wcale nie powinno tak być.
– Aurora? – wyszeptał, usiłując zrozumieć znaczenie tego słowa.
Świt? – przetłumaczył w myślach i wolno pokręcił głową. Co świt miał wspólnego
z tancerkami pląsającymi na ramionach Brennana?
Młody uczeń ponownie skupił uwagę na woluminie. Czy znajdzie w nim odpowiedzi?
Z trudem zmusił się do jedzenia, uprzytomniwszy sobie, że potrzebuje maksimum sił, czeka go
bowiem nie lada zadanie. Niebawem, zaspokoiwszy jeden głód, lecz trawiony zupełnie innym,
ponownie pogrążył się w lekturze Księgi Uniwersalnej Harmonii.
Strony znów zaczęły szeleścić, a pieśń brzmiała nieprzerwanie.
2
Czystka
Danica zdmuchnęła kosmyk truskawkowoblond włosów z niezwykłych, brązowych,
migdałowych oczu i wbiła wzrok w leśną ścieżkę, wypatrując oznak zbliżania się nieprzyjaciela.
Przestępowała z nogi na nogę, zawsze utrzymując idealną równowagę, a wspaniałe mięśnie jej
pięćdziesięciokilogramowego, zbitego ciała drżały w wyczekiwaniu.
– Czy krasnoludy są już na pozycji? – spytał Elbereth, nowy król elfów Shilmisty, a jego
osobliwe srebrne oczy lustrowały bardziej drzewa okalające ścieżkę aniżeli sam trakt.
Do przyjaciół dołączyła dwójka elfów – złotowłosa kobieta i mężczyzna o kruczoczarnej, jak
u Elberetha, czuprynie.
– Przypuszczam, że krasnoludy będą gotowe na czas – zapewniła króla elfów Danica. – Ivan
i Pikel nigdy nas nie zawiedli.
Trzy elfy pokiwały głowami. Elbereth uśmiechnął się mimowolnie. Przypomniał sobie, kiedy
po raz pierwszy spotkał zgryźliwe krasnoludy. Ivan, twardszy z tej dwójki, natknął się na niego,
kiedy bezradnego i związanego przetrzymywano go w charakterze jeńca w namiocie wroga. Elf
nigdy by nie uwierzył, że już niebawem będzie tak bezgranicznie ufał brodatym braciom.
– Driada powróciła – powiedział do Elberetha czarnowłosy elf czarodziej. Wskazał królowi
pobliskie drzewo, gdzie Elbereth zdołał dojrzeć zwodniczą driadę Hammadeen, kiedy,
brązowoskóra i złotowłosa, wychynęła zza grubego pnia.
– Przynosi wieści, że niebawem zjawią się tu wrogowie – powiedziała Shayleigh. Drżenie
głosu oraz iskierki, które rozbłysły w jej fiołkowych oczach, przypomniały Danice o żądzy walki
tej wojowniczki. Mniszka widziała, że Shayleigh potrafi po mistrzowsku władać mieczem bądź
łukiem, i z całego serca podzielała zdanie Ivana Bouldershouldera, który stwierdził, iż cieszy się,
że Shayleigh jest ich sojuszniczką.
Tintagel skinął na pozostałych, nakazując, by wraz z nim dołączyli do drużyny elfów. Było ich
około czterdziestu, czyli mniej więcej połowa wszystkich ocalałych elfów z Shilmisty. Czarodziej
rozglądał się przez chwilę, po czym rozstawił elfy po obu stronach ścieżki, rozdzielając je w miarę
możliwości sprawiedliwie, biorąc pod uwagę to, czy umieją lepiej posługiwać się łukiem czy
mieczem. Następnie przywołał do siebie Danicę i zaintonował zaklęcie, przechodząc wzdłuż
rzędów elfów i rozrzucając białe okrawki brzozowej kory.
Kiedy zaklęcie dobiegało końca, Tintagel zajął swoje miejsce. Danica jak zawsze stanęła przy
nim, a czarodziej posypał kawałeczkami kory własną głowę oraz głowę swej strażniczki.
Gdy ucichły słowa czaru, w miejscach, gdzie wcześniej stała Danica i oddział elfów, pojawiły
się rzędy smukłych białych brzóz.
Danica w nowym kamuflażu rozejrzała się po lesie, który teraz wydawał się jej mglisty
i niewyraźny – bardziej go odczuwała, aniżeli postrzegała.
Skupiła się na ścieżce wiedząc, że ona i Tintagel muszą zachować szczególną czujność, muszą
być gotowi wyrwać się z mocy zaklęcia zmiany kształtów natychmiast, gdy tylko Ivan i Pikel
rozpoczną atak.
Zastanawiała się, jak wygląda jako drzewo, i jak zawsze, kiedy Tintagel rzucał zaklęcie,
pomyślała, iż dobrze byłoby spędzić trochę czasu pod taką postacią, podziwiając las otaczający ją
ze wszystkich stron i czując moc w stopach, które przemieniły się w korzenie.
Ale póki co, czekało ją jeszcze zabijanie.
* * *
– Oo – jęknął Pikel Bouldershoulder, barczysty krasnolud o zielonej brodzie, której
przerzucone do tyłu końce splecione były w warkocze i powiązane z długimi, sięgającymi do
połowy pleców włosami. Na sękatych stopach nosił miękkie sandały i ze zdumieniem obserwował
odległy efekt działania zaklęcia Tintagela. W jego spojrzeniu wyraźnie malowała się tęsknota –
o mało nie spadł z gałęzi drzewa, na której siedział.
– Ni, ty ni! – zaszeptał gorączkowo z naprzeciwka jego brat, który gardził ciągotami Pikela do
druidów. Ivan wetknął żółtą brodę za szeroki pas i przesunął twarde krasnoludzkie pośladki po
gałęzi, poprawiając jednocześnie zdobny w okazałe jelenie rogi hełm, który tkwił na jego głowie.
Nie było mu wygodnie, oj nie. W jednym ręku dzierżył maczugę wyciętą z grubego pieńka
skamieniałego drzewa, w pasie zaś przewiązany był długim sznurem przerzuconym na wysokości
połowy ścieżki przez wysoką, solidną gałąź.
Ivan zgodził się wspiąć na konar wiedząc, iż będzie z tym wiele uciechy, niemniej jednak
zaprotestował przeciwko pomysłowi zamienienia go w drzewo pomimo utyskiwań i żałosnych
skarg brata. Zaproponował rozwiązanie kompromisowe, pytając Tintagela o pewien wariant jego
potężnego zaklęcia, lecz czarodziej elfów odmówił wyjaśniając, że nie potrafi zamieniać ludzi
w kamienie.
Po drugiej stronie ścieżki, na gałęzi naprzeciwko Ivana, Pikel wydawał się być w dużo
lepszym humorze. Cieszyło go zarówno siedzisko na gałęzi, jak i solidna drewniana pała w garści.
On również był obwiązany w pasie liną, tą samą, na której drugim końcu znajdował się Ivan.
Zasadniczo Pikel był zadowolony, choć na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Wywołała
ją tkwiąca głęboko w sercu tęsknota, aby być teraz z elfami i pod postacią drzewa zapuścić
korzenie w gruncie Shilmisty.
Burczący gardłowo goblin, który sunął ścieżką, ostrzegł krasnoludy o zbliżających się
oddziałach wroga.
– Harcownicy – wyszeptał Ivan z szerokim uśmiechem, usiłując rozproszyć nieco smutek
brata. Nie chciał, by Pikel boczył się w tak krytycznym momencie.
Oba krasnoludy mocniej ścisnęły w kułakach grube pałki.
Niebawem oddział wroga przemaszerował dokładnie pod nimi. Były tam szpetne gobliny
o chudych pajęczych kończynach, orkowie o świńskich pyskach i więksi od nich orogowie. Ivan
z trudem powstrzymał się przed splunięciem na odrażającą ciżbę – musiał upomnieć samego siebie,
że czeka ich dużo lepsza zabawa, jeżeli tylko zdołają wytrzymać jeszcze przez jakiś czas na swoich
pozycjach.
I wówczas, dokładnie tak jak powiedziała im Hammadeen, pojawił się idący wolno gigant.
Wyglądał tak, jakby nie zwracał na nic uwagi. Zgodnie ze słowami driady był to ostatni gigant,
który pozostał w puszczy, a Ivan nie zamierzał pozwolić, by zła istota powróciła do swych
górskich pieleszy.
– Harcownicy – powtórzył szeptem. Było to określenie, które sam wybrał dla siebie i brata,
a jego bolesny sens gigant miał już niebawem poczuć na własnej skórze.
Rozkołysana głowa kolosa zbliżała się coraz bardziej. Nagle jeden z goblinów zatrzymał się
i zaczął węszyć.
Za późno.
Ivan i Pikel unieśli pałki, po czym skinąwszy jeden do drugiego, zeskoczyli z gałęzi
i pomknęli w dół. Atak był wyliczony nader dokładnie – nieświadomy niebezpieczeństwa gigant
znalazł się pomiędzy nimi. Patrzył przed siebie, a jego głowa kołysała się na dogodnej do ataku
wysokości.
Pikel uderzył na ułamek sekundy przed Ivanem – ciężkie krasnoludy sprasowały głowę
olbrzyma, uderzając w nią z dwóch stron z potworną siłą. Ivan natychmiast upuścił zakrwawioną
maczugę i wyszarpnął zza pasa swój ulubiony topór o dwóch ostrzach.
Na ścieżce poniżej mniejsze monstra wpadły w szał. Przepychały się i rozpychały, padały
plackiem na ziemię i rozbiegały się we wszystkich kierunkach. W ciągu ostatnich kilku tygodni
potwory straciły wielu towarzyszy i wiedziały, co je czeka.
Czarodziej Tintagel wypowiedział sylabę usuwającą zaklęcie. Danica i czterdziestu elfów
powróciło do swych prawdziwych postaci, jedne naciągnęły cięciwy ogromnych łuków, inne zaś
ruszyły do natarcia, unosząc w górę lśniące miecze.
Oszołomiony gigant zachwiał się, ale uparcie, i nierozsądnie, zachowywał równowagę. Ivan
i Pikel, wiszący prawie dwadzieścia stóp nad leśnym traktem, zabrali się do dzieła.
Topór Ivana pozbawił olbrzyma ucha, natomiast pałka Pikela rozsmarowała mu nos po całym
policzku. Raz po raz zadawali ciosy wielkiej bestii. Wiedzieli, że są w dość kiepskiej sytuacji.
Gdyby gigant zdołał trafić któregoś z nich, wystarczyłby jeden cios i w przyspieszonym tempie
znaleźliby się w połowie drogi do Biblioteki Naukowej.
Póki co, bracia nie myśleli jednak o tak ponurych perspektywach – zbyt dobrze się bawili.
Z dołu dobiegał świst zwalnianych cięciw i co chwilę kolejne chmury wypuszczanych przez
elfy strzał pogrążały się w ciałach goblinów, orków i orogów.
Stwory ginęły dziesiątkami. Niektóre wyły w agonii, a wówczas do akcji wkraczały bezlitosne
elfy z mieczami w dłoniach, siekąc i rąbiąc wijące się kreatury, plugawych najeźdźców, którzy
skalali ich ukochany dom.
Danica zauważyła, że grupa potworów wymyka się z boku, pomiędzy drzewami. Zawołała do
Tintagela i ruszyła w pościg, wyjmując swoje sztylety o kryształowych ostrzach i rzeźbionych
rękojeściach – złotej w kształcie tygrysa oraz srebrnej z wizerunkiem smoka.
Pałka Pikela odrzuciła głowę giganta do tyłu z takim impetem, że krasnoludy usłyszały głośny
trzask pękającego kręgosłupa stwora. Olbrzym jakimś cudem jeszcze przez chwilę zachowywał
równowagę – wydawał się oszołomiony i zakłopotany – aż wreszcie wyzionął ducha. Zakołysał się
na wielkich stopach, po czym runął naprzód jak ścięte drzewo.
Ivan pospiesznie zlustrował ścieżkę przed padającym monstrum.
– Dwa! – ryknął, a ciało olbrzyma, padając, zmiażdżyło dwa pechowe gobliny. – Jezdeś mię
winien sztukie złota! – wrzasnął, a Pikel radośnie pokiwał głową, gorliwie potwierdzając chęć
spłaty długu. – Gotowyś na wiency?! – zawołał.
– Ojoj – odrzekł Pikel z entuzjazmem. Bez słowa ostrzeżenia chwycił pobliską gałąź i jednym
pociągnięciem ręki rozwiązał węzeł na swoim pasie.
Ivan otworzył szeroko oczy, ale nieuchronny potok obelg pod adresem brata musiał odłożyć na
później, ponieważ w przyspieszonym tempie wyruszył w podróż na ziemię.
Na korzyść Pikela przemawiał fakt, że spadając, Ivan rozsmarował na ziemi znajdującego się
dokładnie pod nim goblina.
Żółtobrody krasnolud poderwał się na równe nogi, plując grudami ziemi i przekleństwami.
Jakby od niechcenia opuścił ciężkie ostrze topora na głowę innego goblina, kończąc jego
utyskiwania, po czym uniósł wzrok i spojrzał na brata, który schodził z drzewa w nieco bardziej
konwencjonalny sposób.
Pikel wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco.
– Ups – mruknął, a Ivan bezgłośnie wypowiedział to słowo jednocześnie z Pikelem, ponieważ,
skądinąd całkiem słusznie, spodziewał się takich przeprosin.
– Kiedy tylko zejdziesz tu na dół... – warknął gniewnie, ale nagle znalazł się w pierścieniu
gromady goblinów.
Zawył radośnie i w mgnieniu oka zapomniał o urazie do Pikela. Czyż mógł gniewać się na
kogoś, kto zapewnił mu tyle wyśmienitej zabawy?
* * *
Goblin, który przewodził uciekinierom, przedarł się przez gęste chaszcze, usiłując za wszelką
cenę znaleźć się jak najdalej od miejsca bezwzględnej rzezi. Zahaczył nogą o jakiś korzeń, ale
uwolnił się zdecydowanym szarpnięciem. I nagle jego stopa znów gdzieś uwięzia, lecz tym razem
nie udało mu się równie łatwo wyrwać z uścisku.
Goblin pisnął i targnął nogą, a gdy się odwrócił, zobaczył nie korzeń, lecz dziewczynę, która
uśmiechała się złowieszczo, trzymając go za kostkę.
Danica wykonała gwałtowny skręt ręką i wyskoczyła z kryjówki w zaroślach, podcinając nogi
plugawej kreaturze. W mgnieniu oka znalazła się na goblinie – wolną ręką zablokowała niezdarne
uderzenia walczącej rozpaczliwie bestii, drugą zaś, uzbrojoną w sztylet o złotej rękojeści,
smagnęła w dół, zadając jedno szybkie i zdecydowane pchnięcie.
Danica rzadko musiała uderzać jeszcze raz.
Wstała ze zwłok goblina i zuchwale stawiła czoła jego zaskoczonym towarzyszom, którzy
wyłonili się tymczasem spomiędzy drzew. Czereda zmierzyła ją zdumionymi spojrzeniami
i rozejrzała się wokoło, nie wiedząc, co sądzić o tej dziwnej kobiecie. Skąd się wzięła i dlaczego
była sama? Żaden liść ani krzaczek w okolicy się nie poruszył, choć na trakcie wciąż trwała walka.
Z tą myślą orogowie wydali okrzyk bojowy, pragnąc podczas odwrotu zabić choć jednego
wroga. Potworny oddział ruszył na Danicę z trzech stron poprzez jeżyny i chaszcze, z każdym
krokiem nabierając coraz więcej śmiałości i pewności siebie.
Elbereth zeskoczył z gałęzi nad mniszką, a lśniący miecz i błyszcząca zbroja świadczyły
o jego wysokiej pozycji w klanie elfów.
Niektóre potwory stanęły, inne tylko zwolniły kroku, popatrując to na dziewczynę, to na elfa,
to znów na swych mniej śmiałych towarzyszy.
Nagle zza pobliskiego drzewa wyłoniła się Shayleigh i natychmiast poczęła szyć z łuku,
powalając stwora, który znajdował się najbliżej jej przyjaciół.
Orogowie rzucili hasło do odwrotu – rozkaz, który gobliny zawsze wykonywały z pełnym
oddaniem. Elbereth i Danica okazali się jednak szybsi i natarli z wściekłością na najbliższe
gobliny, podczas gdy Shayleigh skoncentrowała się przede wszystkim na orogach.
Potwory nie biorące udziału w walce w dzikim popłochu zerwały się do ucieczki, gnając na łeb
na szyję pomiędzy drzewami i przez gąszcz krzewów.
Wtem przed nimi pojawiła się ściana mgły. Przerażone gobliny zatrzymały się. Biegnący tuż
za nimi orogowie zaczęli nakłaniać je do dalszej ucieczki, wiedzieli bowiem, iż zatrzymanie się
oznacza śmierć.
W plecy jednego z orogów wbiła się pierzasta strzała, w ułamek sekundy później za pierwszą
śmignęła druga, więc obaj pozostali przy życiu orogowie popchnęli znajdujące się przed nimi
gobliny w otchłań mgły.
Patrząc na to wszystko z konaru drzewa, Tintagel szybko wypowiedział kolejne zaklęcie,
a jego głos zwielokrotniła zrolowana z pergaminu tuba, którą przyłożył do ust. Jego ściana mgły
zasadniczo nie bywała groźna, ale krzyki agonii, które nagle wydobyły się z jej wnętrza, sprawiły,
że wahające się kreatury pomyślały zgoła co innego.
Trzy strzały powaliły kolejnego oroga. Ostatni skulił się i usiłował schronić za ciałami
kompanów goblinów. Wymknął się chyłkiem między nimi, pragnąc obejść z boku ścianę mgły...
ale napotkał na swej drodze Elberetha i jego miecz.
* * *
– Najwyższy czas, cobyś tu zeszed! – warknął Ivan, kiedy Pikel zdołał w końcu zleźć
z ogromnego drzewa i stanąć u boku brata. Od elfów dzieliła krasnoluda spora odległość
i mnóstwo potwornych goblinoidów, Ivan znalazł się więc w dość niezręcznej sytuacji. Skądinąd
jednak radził sobie całkiem zręcznie i zdołał uniknąć poważniejszych obrażeń, gdyż większość
potworów była bardziej zainteresowana ucieczką aniżeli walką.
Ponadto – co szybko stało się oczywiste dla goblinów – nikt, kto znalazł się w zasięgu
szaleńczych, zamaszystych cięć wielkiego topora Ivana, nie mógł się łudzić, że długo pożyje.
Teraz, stojąc plecy w plecy, dwaj bracia zmienili obraz potyczki i nadali jej rozmiary
prawdziwej jatki. W kilka minut uporali się z najbliższymi potworami, po czym ruszyli naprzód
ścieżką, by zająć się kolejną grupą wrogów.
Elfy włączyły się do walki z równą zaciętością – szermierze zmusili gromadę monstrów, aby
poszła w rozsypkę, a znajdujący się w niezbyt dużym oddaleniu łucznicy rozprawiali się
z kreaturami, które oderwały się od głównej grupy. Gobliny nie miały dokąd uciec ani gdzie się
skryć. Trupów było więcej aniżeli potworów wciąż jeszcze utrzymujących się na nogach
i podejmujących walkę. Sytuacja zmieniała się na korzyść elfów z każdą kolejną mijającą sekundą.
* * *
Tintagel patrzył, jak pierwszy goblin, którego wepchnięto w opar mgły, wyłania się z drugiej
strony cały i zdrowy. Z trudem stłumił w sobie chęć starcia monstrum z powierzchni ziemi jednym
zaklęciem, jego rola w tej walce polegała bowiem na powstrzymywaniu potworów w taki sposób,
by Elbereth, Shayleigh i Danica mogli ich spokojnie wyeliminować. Wyjął więc z sakiewki kilka
kolejnych ziaren suszonego grochu i cisnął je na ziemię prostopadle do wału mgły.
Wypowiedziawszy właściwe zaklęcie, utworzył drugą ścianę mgły, aby zamknąć w niej potwory.
Danica podążyła ku skonfundowanej czeredzie w ślad za trzema strzałami Shayleigh. Cisnęła
sztyletem w dwa znajdujące się najbliżej cele – zabijając jednego i ciężko raniąc drugiego goblina
– po czym natarła na pozostałych z furią, której wrogowie nie byli w stanie sprostać.
Podobnie jak ostatni orog nie mógł sprostać umiejętnościom szermierczym Elberetha. Stwór
sparował pierwsze próbne pchnięcie elfa, po czym zamachnął się zdradziecko swoją ciężką
maczugą. Elbereth zrobił krok w bok, z łatwością unikając ciosu, i z wypadem w przód zadał
kreaturze kilka szybkich pchnięć mieczem w pierś. Monstrum zamrugało, jakby usiłowało
odzyskać zdolność normalnego widzenia, lecz jego oczy z wolna zachodziły już mgłą. Elbereth nie
zamierzał czekać na kolejny ruch przeciwnika. Zamachnął się drugą ręką, na której nosił tarczę
należącą jeszcze nie tak dawno do jego ojca, i trafił oroga w głowę. Potwór runął jak ścięty, a na
jego świńskim pysku odbiły się ślady w kształcie gwiazd – symbol władzy Shilmisty.
Shayleigh – tym razem z mieczem w dłoni – podeszła do króla elfów, po czym wspólnie
zuchwale zaatakowali pozostałe gobliny.
Z braku innych możliwości wyboru potwory stawiły im czoła. Trzy okrążyły Danicę,
machając wściekle krótkim mieczami. Nie były jednak dość szybkie dla wojowniczki wykonującej
błyskawiczne uniki, odskoki i zmyłki, więc żaden z nich nie zdołał jej trafić.
Danica grała na czas. Jeden z goblinów w przypływie frustracji i furii wykonał zamaszyste
cięcie mieczem. Zanim zdołał odzyskać równowagę utraconą podczas desperackiej próby ataku,
stopa dziewczyny wystrzeliła pionowo w górę, trafiając go poniżej szczęki i wbijając mu żuchwę
w głąb czaszki. Goblin lotem koszącym pomknął w zarośla.
Drugi potwór rzucił się na wojowniczkę od tyłu.
Pioruny magicznej energii buchnęły od strony pobliskiego drzewa, osmalając głowę i szyję
monstrum. Goblin zawył i przyłożył obie ręce do zranionych miejsc, a Danica, która nigdy nie
traciła równowagi, wykonała półobrót, jej stopa wyprysła w powietrze i dosięgła twarzy potwora.
Jego głowa w jednej chwili obróciła się do tyłu, a twarz znalazła się na wysokości pleców, po czym
stwór dołączył do swego leżącego na ziemi martwego towarzysza.
Danica podziękowała Tintagelowi skinieniem głowy i ruszyła w stronę samotnego goblina,
który stał naprzeciw niej. Ręce i stopy wojowniczki zmieniły się w bezkształtne plamy
i błyskawicznie odnalazły luki w obronie żałosnego stwora.
Kopnięcie wytrąciło mu z ręki miecz, a zaraz potem, nim goblin zdołał zawołać, że się poddaje,
naprężone palce Daniki wbiły mu się w gardło, rozszarpując tchawicę.
I nagle walka dobiegła końca – wszystkie potwory leżały pokotem na ziemi. Czwórka
przyjaciół – w tym troje od stóp do głów ubabranych krwią wrogów – stała przez dłuższą chwilę
w bezruchu, posępnie i z powagą przyglądając się tej masakrze, której musieli dokonać.
* * *
– Wisz, elfie – mruknął Ivan, kiedy Elbereth i pozostali dołączyli do gromady na trakcie – to
się robi za proste.
Krasnolud splunął w dłonie i chwycił stylisko topora, którego jedno ostrze pogrążone było
głęboko w grubej czaszce oroga. Przy wtórze przyprawiającego o mdłości chrupnięcia wyszarpnął
swą potężną broń.
– Pierwsza walka łod tygodnia – ciągnął – a tem się chce bardziej uciekać, niż walczyć!
Elbereth nie mógł zaprzeczyć słuszności spostrzeżeń krasnoluda, ale bynajmniej nie martwił
się tym, co mógł sugerować pospieszny odwrót goblinów.
– Jeśli dopisze nam szczęście, minie kolejny tydzień, nim będziemy musieli walczyć ponownie
– odrzekł.
Ivan znieruchomiał i wbił okrwawione ostrze topora w ziemię, aby je oczyścić. Kiedy Elbereth
oddalił się, krasnolud mruknął do brata.
– Gadał jak prawdziwy elf.
3
Zew serca
Siedzisz tu i czekasz, a tymczasem wszystkie nasze marzenia, marzenia samej Talony,
rozpadają się w drobny mak! – Dorigen Kel Lamond, druga w hierarchii ważności czarodziejka
Zamczyska Trójcy, usiadła sztywno na krześle, zdumiona nieco nietypowym dla niej wybuchem.
Odwróciła bursztynowe oczy od Aballistera, swego mentora i zwierzchnika.
Wychudły na twarzy starszy czarnoksiężnik wydawał się zgoła nieporuszony. Odchylił się do
tyłu na fotelu, stukając przed sobą kościstymi palcami, a jego wymizerowane oblicze ni stąd ni
zowąd rozjaśnił uśmiech.
– W drobny mak? – zapytał po chwili milczenia, która miała zdeprymować Dorigen. – Elfy
odbiły albo już wkrótce odbiją Shilmistę, fakt – przyznał – ale, o ile wiadomo mi z raportów, jest
ich o połowę mniej. Do obrony puszczy została ich nie więcej niż setka.
– A my straciliśmy ponad tysiąc żołnierzy – ucięła ostro Dorigen. – Kolejne tysiące umknęły
w popłochu, powracając do swych górskich nor.
– Skąd ich ponownie wyciągniemy – zapewnił Aballister – kiedy nadejdzie właściwa pora.
Dorigen skrzywiła się, ale nie powiedziała nic więcej. Otarła strużkę potu ze swego
skrzywionego nosa i raz jeszcze odwróciła wzrok. Z połamanymi dłońmi czuła się nieswojo
w towarzystwie nieobliczalnego Aballistera i zapalczywego Bogo Ratha, nie mówiąc już
o Druzilu-chowańcu... Aballistera. To jeden z podstawowych problemów przy współpracy z tak
złymi ludźmi – uświadomiła sobie Dorigen. Nigdy nie mogła być pewna, czy Aballister nie uzna
jej za zbędną.
– Wciąż jeszcze mamy trzy tysiące żołnierzy, głównie ludzi, do bezpośredniej
i natychmiastowej dyspozycji – ciągnął Aballister. – Goblinoidy ściągniemy, kiedy będą nam
potrzebne... Prawdopodobnie na wiosnę, która jest najodpowiedniejszą porą do rozpoczęcia
inwazji. Ilu będziemy potrzebować? – zapytał, zwracając się bardziej do Ratha niż do Dorigen. –
Shilmista jest już cieniem dawnej puszczy i Biblioteka Naukowa otrzymała potężny cios.
Pozostaje tylko Carradoon.
Ton Aballistera zdradzał jego zdanie na temat wieśniaków i rybaków z niewielkiej osady nad
brzegami Jeziora Impresk.
– Nie przeczę, że biblioteka otrzymała potężny cios – odrzekła Dorigen – ale nie wiemy
konkretnie, jak duże były jego następstwa. Wygląda na to, że Shilmistę podobnie zlekceważyłeś.
Mam ci przypomnieć o naszej ostatniej porażce?
– A czy ja mam ci przypomnieć, że to ty, a nie ja, jesteś za nią odpowiedzialna? – warknął
stary czarnoksiężnik, świdrując Dorigen ciemnymi przenikliwymi oczami. – Czyż to nie Dorigen
umknęła z puszczy w krytycznej fazie bitwy?
Widząc, że pod wpływem tych słów czarodziejka mimo woli się skuliła, Aballister ponownie
zakołysał się w fotelu i nieco ochłonął.
– Podzielam twój ból – rzekł półgłosem. – Straciłaś Tienneka. To musiał być dla ciebie
straszny cios.
Dorigen skrzywiła się. Spodziewała się tego przytyku, ale mimo wszystko okazał się bolesny.
Tiennek, barbarzyński wojownik z Północy, którego osobiście ucywilizowała i wyszkoliła na
swego przybocznego sługę i pocieszyciela, był jej kochankiem, odkąd zrezygnowała z Aballistera.
Dorigen nie wątpiła ani przez chwilę, że stary czarnoksiężnik z radością przyjął wieść o śmierci
gigantycznego wojownika. Pokonała go kobieta blisko dwie stopy niższa od Tienneka i ważąca
jedną trzecią tego, co on. Donosząc o tym wydarzeniu, imp Druzil celowo zaniżył atrybuty
dziewczyny – z czego Dorigen doskonale zdawała sobie sprawę – by doprowadzić do zaognienia
sytuacji pomiędzy nią a Aballisterem.
Dorigen chciała się odciąć, wykrzyknąć czarnoksiężnikowi prosto w twarz, że nie ma pojęcia
o mocy, jaką dysponuje młoda mniszka Danica strzegąca Cadderly’ego oraz pozostali wrogowie,
których napotkała w Shilmiście. Spojrzała na siedzącego obok Druzila, lecz imp zakrył
błoniastymi skrzydłami swój psi łebek i nie uczynił nic, aby ją wesprzeć.
– Paskudna, tchórzliwa kreatura – mruknęła Dorigen. Od czasu powrotu do Zamczyska Trójcy
Druzil unikał spotkań z czarodziejką. Wiedziała, że nie jest lojalny wobec Aballistera, niemniej
jednak to właśnie czarnoksiężnik był w twierdzy najwyższą władzą, a sprytny imp zawsze wolał
opowiedzieć się po stronie, która miała mu najwięcej do zaoferowania.
– Dość tego marudzenia – powiedział nagle Aballister. – Odkładamy nasze plany z powodu
pewnych nieoczekiwanych problemów.
– Takich jak na przykład twój syn – wtrąciła mimo woli Dorigen.
Uśmiech Aballistera dał jej do zrozumienia, że znalazła się niebezpiecznie blisko granicy,
której przekraczać nie powinna.
– Mój syn – zawtórował czarnoksiężnik – drogi, młody Cadderly. Tak, Dorigen, właśnie on
okazał się najbardziej nieoczekiwanym i najpoważniejszym spoś