R. A. Salvatore Nocne Maski (Night Masks) Pięcioksiąg Cadderly’ego Księga III Tłumaczenie: Robert Lipski Ciotce Terry, która nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest dla mnie ważne jej wsparcie. Prolog Potężny wojownik poruszył się niespokojnie na stołku i rozejrzał się po wnętrzu niemal pustej oberży. Mały dziś ruch – zauważył szczupły, z wyglądu jakby senny człowiek, który siedział po drugiej stronie stołu. Skrzyżował przed sobą nogi i położył na nich chudą rękę. Potężniejszy mężczyzna przyglądał mu się uważnie i z wolna zaczynał rozumieć. – Wiesz wszystko, co potrzeba – mruknął. – Oczywiście. Ogorzały wojownik obejrzał się i ujrzał ostatniego z klientów wymykającego się z oberży. – Wychodzą, bo im kazałeś. – Oczywiście. – Mako cię przysłał. Słabeusz wykrzywił usta w złowróżbnym uśmiechu, który poszerzył się, kiedy wojownik obrzucił jego chude ramiona pogardliwym spojrzeniem. – Aby mnie zabić – dokończył, usiłując zachować spokój. Zacierał ręce, jego palce poruszały się, jakby szukały jakiegoś zajęcia. Wyraźnie było widać, że jest zdenerwowany. Oblizał spierzchnięte wargi i rozejrzał się pospiesznie wokoło, ani na moment nie odrywając wzroku od asasyna. Zauważył, że tamten nosi rękawiczki – jedną białą, a drugą czarną – i skarcił się w duchu, że nie był dostatecznie spostrzegawczy. – Wiedziałeś, że Mako odpłaci ci za śmierć swego kuzyna – odezwał się w końcu niepozorny człowieczek. – To była jego wina! – odparł wojownik. – To on zadał pierwszy cios! Nie miałem wybo... – Nie jestem sędzią ani ławą przysięgłych – upomniał go chudzielec. – Tylko zabójcą – uzupełnił wojownik – służącym temu, kto da większy mieszek złota. Asasyn pokiwał głową, bynajmniej nieporuszony tymi słowami. Zauważył, że jego ofiara wsunęła dłoń do ukrytej sakwy, fitchetu, w przypominającym literę V wycięciu tuniki nad prawym biodrem. – Proszę, nie – rzekł asasyn. Obserwował tego mężczyznę od wielu tygodni, starannie i uważnie. Wiedział, gdzie ukrywa sztylet. Wojownik znieruchomiał i spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Oczywiście, znam tę sztuczkę – wyjaśnił zabójca. – Nie rozumiesz, drogi Vaclavie, że właściwie jesteś już martwy? Nie masz już dla mnie żadnych niespodzianek. Niczym mnie nie zaskoczysz. Mężczyzna cofnął dłoń. – Dlaczego teraz? – jęknął z rozpaczą. W jego głosie oprócz wyraźnej frustracji dał się również wyczuć narastający gniew. – Bo nadszedł czas – odparł asasyn. – Na wszystko przychodzi pora. Dlaczego jeżeli chodzi o zabójstwo, miałoby być inaczej? Poza tym, mam pilną sprawę na Zachodzie i nie mogę przedłużać tej gry. – Do tej pory mogłeś to skończyć już tysiąc razy – odparował Vaclav. Prawdę powiedziawszy, niepozorny mężczyzna, kręcący się przy nim od wielu tygodni, zdołał zaskarbić sobie jego zaufanie, chociaż wojownik nie znał nawet jego imienia. Oczy Vaclava zwęziły się wskutek przytłaczającej frustracji, kiedy się nad tym zastanowił i stwierdził, że marny wygląd tamtego – szczupła sylwetka, zbyt chuda, aby mógł uważać go za jakiekolwiek zagrożenie – był podstawową przyczyną, dla której go zaakceptował. Gdyby ten człowiek, który teraz okazał się jego wrogiem, wyglądał groźniej, Vaclav nigdy nie pozwoliłby mu bardziej się do siebie zbliżyć. – Więcej niż mógłbyś przypuszczać – prychnął pogardliwie asasyn. Potężny mężczyzna często go widywał, lecz zabójca, niejednokrotnie w przebraniu, obserwował Vaclava jeszcze częściej. – Szczycę się swoją profesją – ciągnął chudzielec – w przeciwieństwie do wielu tanich zabójców przemierzających Krainy. Tamci wolą zachowywać dystans, aż nadarzy się właściwa okazja do ataku, podczas gdy ja... – jego małe jak paciorki oczy zabłysły dumą – wolę personalizować te sprawy. Wiem o tobie wszystko. Kilku twoich przyjaciół nie żyje, a teraz znam cię tak dobrze, że jestem w stanie przewidzieć każdy twój ruch. Vaclav oddychał gwałtownie. Kilku jego przyjaciół nie żyło? I ten słabeusz ośmielał się otwarcie mu grozić? Pokonał niezliczone hordy potworów dziesięć razy cięższych od tego chuderlaka, brał udział w trzech wojnach, ba, walczył nawet ze smokiem! Teraz jednak bał się, musiał to przyznać. W tym, co się tu działo, było coś przeraźliwie złego, coś, co wydawało się wręcz nie na miejscu. – Jestem artystą – mruknął zaspany, chudy człowieczek. – Właśnie dlatego nigdy nie zawodzę i dlatego pozostanę przy życiu, podczas gdy wielu innych najemnych morderców spotka przedwczesna śmierć. – Jesteś zwykłym zabójcą i niczym więcej! – wykrzyknął wojownik. Gniew wziął w końcu nad nim górę. Poderwał się ze stołka i wyciągnął olbrzymi miecz. Ostry ból spowolnił jego ruchy i nagle poczuł, że ponownie usiadł. Zamrugał, usiłując odnaleźć w tym, co się stało, jakiś sens, ujrzał bowiem przy pustym barze samego siebie – samemu sobie patrzył w oczy! Stał jak skamieniały patrząc, jak on sam – a raczej jego ciało – wsuwa ciężki miecz na powrót do pochwy. – Takie to brutalne. – Usłyszał własny głos. Spuścił wzrok, lustrując swe nowe ciało, szczupłą, słabą sylwetkę zabójcy. – I niechlujne – ciągnął zabójca. – Jak...? – Obawiam się, że nie mam czasu na udzielanie wyjaśnień – odrzekł asasyn. – Jak cię zwą? – zawołał Vaclav, usiłując jakoś odwrócić jego uwagę. – Duch – rzucił asasyn. Pochylił się, przekonany, że mizerna z pozoru postać, którą znał tak dobrze, nie jest mu w stanie uciec ani stawić oporu. Vaclav poczuł, że coś unosi go w powietrze, ogromne dłonie zacisnęły mu się na szyi. – Duch, ale czyj? – wykrztusił rozpaczliwym głosem człowieka, który wie, że jego chwile są już policzone. Kopał tak silnie, na ile pozwalało mu jego nowe ciało, ale opór był znikomy wobec potężniejszego ogorzałego cielska, którym teraz dysponował jego przeciwnik. I nagle nie był w stanie zaczerpnąć tchu. Usłyszał trzask kości i był to ostatni dźwięk, który zdołał zarejestrować. – Nie duch – rzekł do trupa zwycięski asasyn – ale Duch. Usiadł, by dopić wino. Wykonał misję wprost idealnie, nie mógł się nadziwić, z jaką łatwością udało mu się wpędzić Vaclava w pułapkę. – Jestem artystą – powiedział Duch, unosząc kubek i wznosząc toast za samego siebie. Jego prawdziwe ciało zostanie w czarodziejski sposób uzdrowione jeszcze przed świtem, a wówczas będzie mógł je odzyskać, pozostawiając za sobą pustą skorupę Vaclava. Duch nie skłamał, kiedy stwierdził, że ma pilną sprawę na Zachodzie. Czarnoksiężnik skontaktował się z gildią asasynów, obiecując wygórowaną sumę za zwykłą egzekucję. Cena musiała być rzeczywiście wysoka. Duch doskonale o tym wiedział, skoro jego zwierzchnicy zażądali, aby to on wypełnił tę misję. Najwyraźniej czarnoksiężnik chciał najlepszego w tym fachu. Czarnoksiężnik chciał prawdziwego artysty. 1 Spokojne pola Cadderly oddalał się wolno od kamiennej wieżycy, przemierzając pola w kierunku leżącego nad brzegiem jeziora Carradoonu. Nastała już jesień. Drzewa, obok których przechodził – głównie klony – lśniły jaskrawo przyodziane w jesienne szaty. Słońce świeciło tego dnia jasno i ciepło, w przeciwieństwie do chłodnych bryz napływających od strony pobliskich Gór Śnieżnych – na tyle silnych, że wydymały gwałtownie niebieską jedwabną pelerynę Cadderly’ego i zaginały do góry skrzydła jego równie błękitnego kapelusza. Zatroskany młody uczeń niczego nie zauważał. Od niechcenia odgarnął z szarych oczu kosmyk piaskowych włosów, a jego gniew urósł jeszcze bardziej, kiedy niesforny pukiel, dłuższy niż zazwyczaj, ponownie opadł mu na czoło. Niedługo potem w zasięgu jego wzroku pojawił się Carradoon leżący nad brzegiem rozległego Jeziora Impresk i otoczony pociętymi żywopłotami polami, na których pasły się owce i bydło albo rosło zboże. Samo miasto, jak większość osad w Krainach, było obwarowane, a w jego murach z obawy przed licznymi niebezpieczeństwami skupiała się masa wielopiętrowych budowli. Długi most łączył Carradoon z pobliską wyspą, częścią miasta zarezerwowaną dla bogatszych kupców i rządowych notabli. Jak zawsze, kiedy wracał tą drogą, Cadderly spoglądał na miasto z mieszanymi i niepokojącymi uczuciami. Przyszedł na świat w Carradoonie, ale tych wczesnych lat swego życia w ogóle nie pamiętał. Podążył wzrokiem poza obwarowane miasto, ku zachodowi, ku strzelistym Górom Śnieżnym i przełęczy, na której wzniesiono Bibliotekę Naukową, odludny i bezpieczny bastion wiedzy. Była domem Cadderly’ego, choć teraz zmienił zdanie na jej temat, a tym samym nie mógł tam wrócić. Nie brakowało mu funduszy – czarnoksiężnik z wieży, którą niedawno opuścił, zapłacił mu sporą sumkę za przepisanie zaginionej księgi czarów – i dzięki temu przynajmniej na jakiś czas miał zapewniony dostatni byt. Żadne jednak pieniądze nie były w stanie dać Cadderly’emu domu ani ukoić jego starganej duszy. Zbyt szybko dorósł i poznał prawdę o brutalnym, niedoskonałym świecie. Młody uczeń znalazł się w sytuacjach, do których kompletnie nie był przygotowany, i niejako na siłę zmuszony został do odgrywania roli bohatera-wojownika, choć w gruncie rzeczy o heroicznych czynach i przygodach miał ochotę czytać jedynie w książkach. Niedawno zabił człowieka i wziął udział w wojnie, która doprowadziła do wypalenia, zniszczenia i splugawienia sporej połaci nieskalanej dotąd puszczy. Nie znał odpowiedzi, znał jedynie pytania. Pomyślał o swoim pokoju w Dragon’s Codpiece, gdzie na małym pulpicie leżała Księga Uniwersalnej Harmonii, najcenniejsza księga boga Deneira. Cadderly otrzymał ją od Pertelopy, kapłanki swego zakonu, z obietnicą, że w tym opasłym tomie znajdzie odpowiedzi na nurtujące go problemy. Młody uczeń nie był tego taki pewny. Usiadł na trawiastym wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na miasto, i drapiąc się po szczeciniastej brodzie, rozmyślał nad celem i powołaniem w swym niespodziewanie awanturniczym życiu. Zdjął szerokoskrzydły kapelusz i wbił wzrok w porcelanową ozdobę przypiętą do czerwonej wstążki – oko i świecę – święty symbol Deneira, bóstwa sztuki i literatury. Od wczesnego dzieciństwa Cadderly służył Deneirowi, choć nigdy nie był do końca pewien, na czym polegała owa służba, nie wiedział również, jaki cel miało poświęcanie swego życia jakiemukolwiek bóstwu. Był uczniem, wynalazcą i z całego serca wierzył w moce wiedzy i tworzenia, dwóch bardzo istotnych dla sekty Deneira doktryn. Dopiero niedawno zaczął odczuwać, że bóg to coś więcej aniżeli tylko symbol i ideał dla współzawodniczących ze sobą uczniów. W puszczy elfów Cadderly poczuł narodziny mocy, których nawet nie zaczął pojmować. W magiczny sposób uzdrowił ranę przyjaciela, która – gdyby nie on – mogła okazać się śmiertelna. Udało mu się uzyskać nadnaturalny wgląd w historię elfów – nie tylko dotyczący zdarzeń znanych z zapisów – ale również odczuć, osobliwej aury, która nadawała tożsamość owej prastarej rasie. Obserwował ze zdumieniem, jak duch szlachetnego wierzchowca odrywa się od jego zmasakrowanego ciała i odchodzi dostojnie w dał. Widział driadę znikającą w pniu i rozkazał drzewu, aby wypchnęło zwodniczą istotę na zewnątrz, a olbrzymi dąb usłuchał jego rozkazu! Cadderly nie miał już wątpliwości – towarzyszyła mu potężna magia i to ona obdarzyła go tymi niesamowitymi mocami. Jego towarzysze nazywali ową magię Deneirem i określali ją jako istotę dobra, ale w świetle tego, co uczynił, czym się stał i jakich koszmarów był świadkiem, nie był pewien, czy faktycznie pragnie towarzystwa Deneira. Wstał z trawiastego pagórka i ruszył w dalszą drogę ku obwarowanemu miastu, oberży Dragon’s Codpiece i Księdze Uniwersalnej Harmonii, w której – o co się w duchu modlił – miał zamiar odnaleźć upragnione odpowiedzi i przynajmniej odrobinę spokoju. Odwrócił stronę, jego oczy rozpaczliwie usiłowały wchłonąć nową treść w ułamku sekundy potrzebnym na przełożenie kolejnej kartki. Było to niemożliwe. Cadderly po prostu nie był w stanie sprostać swemu pragnieniu, zaspokoić głodu odwracania stronic. Przejrzał Księgę Uniwersalnej Harmonii, dzieło liczące sobie blisko tysiąc stron, w kilka minut. Z trzaskiem zamknął wolumin, sfrustrowany i zaniepokojony. Usiłował wstać i przez chwilę myślał o spacerze albo o odszukaniu Brennana, nastoletniego syna oberżysty, który stał się jego bliskim przyjacielem. Księga pochwyciła go w swe sidła, zanim zdążył się podnieść. Z zuchwałym, acz bezsilnym warknięciem młody uczeń ponownie zaczął kartkować wolumin i desperacko pochłaniać treść zawartą na jego kartach. Strony śmigały jedna za drugą, Cadderly nie był w stanie przeczytać jednego pełnego słowa, a mimo to pieśń księgi, szczególne znaczenie ukryte za zwyczajnymi słowami, rozbrzmiewała aż nadto wyraźnie w jego umyśle. Wydawało się, jakby wszystkie sekrety wszechświata przeistaczały się w słodką, melancholijną melodię, pieśń żywych i umierających, zbawionych i potępionych, pieśń wiecznej energii i wszelakiej materii. Usłyszał również głosy – prastare akcenty i czcigodne tony rozbrzmiewały w najdalszych zakamarkach jego umysłu, ale nie był w stanie zrozumieć słów, tak samo jak treści księgi. Cadderly postrzegał je jako całość, czuł ich konotacje, chociaż nic zauważał ogólnej struktury. Czuł, że im bardziej zagłębia się w lekturze, tym szybciej traci siły. Bolały go oczy, ale nie mógł ich zamknąć. Jego umysł błądził w zbyt wielu kierunkach, ujawniając tajemnice i magazynując je w bardziej zorganizowany sposób w zakamarkach podświadomości. Podczas krótkich chwil przy odwracaniu stronic Cadderly zastanawiał się, czy straci zmysły, czy może dzieło pochłonie go emocjonalnie. I wówczas pojął coś innego, a myśl ta dodała mu sił, aby w końcu zamknąć wolumin. W Bibliotece Naukowej znaleziono kilku wyższych rangą kapłanów Deneira, którzy leżeli martwi przy tej właśnie księdze. Śmierć w każdym przypadku określono jako zaistniałą z przyczyn naturalnych – wszyscy ci kapłani byli dużo starsi od Cadderly’ego – ale młody uczeń podejrzewał, iż prawda wyglądała nieco inaczej. Wszyscy oni usiłowali usłyszeć pieśń Deneira, melodię tajemnic wszechświata, nie byli jednak dość silni, by zapanować nad skutkami wpływu owej osobliwej i pięknej muzyki. Zostali pochłonięci. Cadderly zasępił się nad czarną okładką zamkniętego tomu, wpatrując się weń jak w żywego demona. To przecież absurdalne – upomniał samego siebie i zanim ponownie zdołał opanować go lęk, raz jeszcze otworzył księgę i gorączkowo zaczął ją wertować. Ogarnęła go melancholia – drzwi blokujące dostęp do poznania otworzyły się na oścież, a to, co znajdowało się za nimi, trafiło do przepastnego umysłu Cadderly’ego. Stopniowo zmęczenie wzięło nad nim górę, powieki mu opadły, ale pieśń brzmiała dalej, muzyka niebiańskich sfer, wschodów i zachodów słońca, i wszystkiego, co od wieków działo się pomiędzy nimi. Niekończąca się pieśń trwała dalej, a Cadderly poczuł, że go przyciąga i że staje się w niej tylko drobną nutą pośród nieprzebranego mrowia innych nut. Dalej i dalej, bez końca. – Cadderly? – dobiegło z daleka, jakby z zupełnie innego świata. Młodzieniec poczuł chłodną i miękką rękę chwytającą go za ramię. Ktoś delikatnie odwrócił go ku sobie. Otworzył zaspane oko i ujrzał kędzierzawą czuprynę i uśmiechniętą twarz Brennana. – Nic ci nie jest? Cadderly zmusił się, by skinąć głową, i przetarł podpuchnięte oczy. Usiadł prosto na krześle, czując tuzin ognisk bólu w zdrętwiałym ciele. Jak długo spał? To nie był sen, uświadomił sobie nagle, ku swemu coraz większemu przerażeniu. Zmęczenie, które doprowadziło go do tego omdlenia, było zbyt wielkie, by odegnała je odrobina snu. A więc co? To była podróż, skonstatował. Miał wrażenie, jakby dopiero co odbył daleką podróż. Ale dokąd? – Co czytałeś? – spytał Brennan nachylając się, by zerknąć ponad jego ramieniem na księgę. Te słowa wyrwały Cadderly’ego z otępienia. Nagle przerażony, odepchnął Brennana na bok i zatrzasnął księgę. – Nie patrz na nią! – rzucił ostro. Brennan wydawał się speszony. – Przepraszam – powiedział, wyraźnie skonfundowany, spuszczając zielone oczy. – Ja... nie chciałem... – Nie – przerwał mu Cadderly i zmusił się do uśmiechu. Nie zamierzał zranić chłopca, który przez ostatnie kilka tygodni starał się być wobec niego usłużny. – Nie zrobiłeś nic złego. Ale obiecaj mi, że nigdy nie zajrzysz do tej księgi, a przynajmniej nie bez mojego nadzoru. Brennan cofnął się od stołu, lustrując wolumin z niekłamanym przerażeniem. – To czarodziejska księga – mruknął Cadderly – i może skrzywdzić tego, kto nie potrafi czytać jej we właściwy sposób. Nie gniewam się na ciebie, naprawdę. Tyle tylko, że mnie zaskoczyłeś. Brennan, najwyraźniej nieprzekonany, pokiwał lekko głową. – Przyniosłem ci strawę – wyjaśnił, wskazując tacę, którą położył na nocnym stoliku przy niewielkim łóżku Cadderly’ego. Młodzieniec uśmiechnął się na ten widok. Solidny Brennan. Kiedy Cadderly przybył do Dragon’s Codpiece, pragnął spokoju i samotności, toteż umówił się z Fredegarem Harrimanem, oberżystą, aby posiłki zostawiano przed drzwiami jego pokoju. Zasada ta niebawem została zmieniona, kiedy Cadderly poznał i polubił Brennana. Teraz chłopak miał wolny wstęp do jego pokoju i osobiście przynosił mu tacę ze strawą – skądinąd posiłki były bardziej sute, niż opiewały ich rachunki. Cadderly, pomimo swego uporu i chłodnego nastawienia, efektów udziału w wojnie o Shilmistę, już niebawem stwierdził, iż nie jest w stanie zerwać nici przyjaźni, która ich połączyła. Młody uczeń przez dłuższą chwilę wpatrywał się w talerz zupy. Na podłodze zauważył kilka okruchów z biszkopta i parę ciemniejszych z chleba, jak stwierdził po namyśle. Zasłony w małym oknie zostały zaciągnięte, lampa przygaszona, a następnie znów podkręcona. – Nie mogłeś mnie obudzić, choć byłeś tutaj aż trzy razy? – zapytał. Brennanowi odjęło mowę. Zdumiał się, że Cadderly odgadł, iż trzykrotnie odwiedził jego pokój. – Trzy razy? – mruknął. – Kiedy przyniosłeś mi śniadanie i obiad – odrzekł Cadderly, po czym przerwał, gdyż stwierdził, że nie powinien był tego wiedzieć. – A potem jeszcze raz, kiedy sprawdzałeś, czy u mnie wszystko w porządku, zaciągnąłeś zasłony i podkręciłeś lampę. Cadderly spojrzał na Brennana i raz jeszcze się zdumiał. Już miał krzyknąć ostrzegawczo, ale szybko uświadomił sobie, iż postacie, które dostrzega, tańczące na ramionach chłopca – mgliste sylwetki skąpo odzianych tancerek i bezcielesnych piersi – są wytworem jego umysłu, jego skojarzeniem. Cadderly odwrócił wzrok i przymknął powieki. Skojarzeniem z czym? Znów usłyszał pieśń, aczkolwiek bardzo odległą. Tym razem miała specyficzny charakter, te same frazy powtarzały się, choć nadal nie mógł wychwycić poszczególnych słów – z wyjątkiem jednego – aurora. – Nic ci nie jest? – powtórzył Brennan. Cadderly pokiwał głową i odwrócił wzrok. Tym razem tańczące cienie nie zdołały zbić go z tropu. – Nie – odparł szczerze. – I zatrzymuję cię tu dłużej, niż byś chciał. Na twarzy Brennana pojawił się grymas zaciekawienia. – Bądź ostrożny w Moth Closet – ostrzegł Cadderly, mając na myśli cieszącą się niezbyt dobrą opinią spelunkę we wschodnim sektorze Carradoonu, przy ujściu rzeki Shalane do Jeziora Impresk. – Jak to możliwe, by chłopak w twoim wieku odwiedzał takie miejsca? – Skąd... – wykrztusił Brennan, a jego krostowata twarz oblała się rumieńcem. Cadderly machnął doń ręką na pożegnanie. Uśmiechał się. Tańczące cienie piersi na ramieniu Brennana znikły w rozbryzgu czarnych kropel. Najwidoczniej upomnienie uspokoiło nieco rozbudzone hormony nastolatka. – Tylko na chwilę – stwierdził Cadderly, kiedy Brennan ruszył w stronę drzwi, cienie bowiem zaczęły formować się na nowo. – Nie powiesz mojemu ojcu? – rzucił błagalnie chłopak. W odpowiedzi Cadderly tylko machnął ręką, tłumiąc śmiech cisnący mu się na usta. Brennan zawahał się, skonfundowany. Niemal natychmiast się rozluźnił, przypomniawszy sobie, że Cadderly jest jego przyjacielem. Uśmiech wrócił na jego twarz, a na ramieniu przycupnęła mu roztańczona dziewczyna. Pstryknął palcami i żwawo wyszedł z pokoju. Cadderly długo i z przejęciem wpatrywał się w zamknięte drzwi i zdradzieckie okruchy na podłodze przy nocnym stoliku. Wszystko było dlań tak oczywiste – zarówno to, co działo się w jego pokoju, kiedy spał, jak i zamiary Brennana liczącego na wieczór pełen wrażeń. To było oczywiste, ale Cadderly wiedział, że wcale nie powinno tak być. – Aurora? – wyszeptał, usiłując zrozumieć znaczenie tego słowa. Świt? – przetłumaczył w myślach i wolno pokręcił głową. Co świt miał wspólnego z tancerkami pląsającymi na ramionach Brennana? Młody uczeń ponownie skupił uwagę na woluminie. Czy znajdzie w nim odpowiedzi? Z trudem zmusił się do jedzenia, uprzytomniwszy sobie, że potrzebuje maksimum sił, czeka go bowiem nie lada zadanie. Niebawem, zaspokoiwszy jeden głód, lecz trawiony zupełnie innym, ponownie pogrążył się w lekturze Księgi Uniwersalnej Harmonii. Strony znów zaczęły szeleścić, a pieśń brzmiała nieprzerwanie. 2 Czystka Danica zdmuchnęła kosmyk truskawkowoblond włosów z niezwykłych, brązowych, migdałowych oczu i wbiła wzrok w leśną ścieżkę, wypatrując oznak zbliżania się nieprzyjaciela. Przestępowała z nogi na nogę, zawsze utrzymując idealną równowagę, a wspaniałe mięśnie jej pięćdziesięciokilogramowego, zbitego ciała drżały w wyczekiwaniu. – Czy krasnoludy są już na pozycji? – spytał Elbereth, nowy król elfów Shilmisty, a jego osobliwe srebrne oczy lustrowały bardziej drzewa okalające ścieżkę aniżeli sam trakt. Do przyjaciół dołączyła dwójka elfów – złotowłosa kobieta i mężczyzna o kruczoczarnej, jak u Elberetha, czuprynie. – Przypuszczam, że krasnoludy będą gotowe na czas – zapewniła króla elfów Danica. – Ivan i Pikel nigdy nas nie zawiedli. Trzy elfy pokiwały głowami. Elbereth uśmiechnął się mimowolnie. Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy spotkał zgryźliwe krasnoludy. Ivan, twardszy z tej dwójki, natknął się na niego, kiedy bezradnego i związanego przetrzymywano go w charakterze jeńca w namiocie wroga. Elf nigdy by nie uwierzył, że już niebawem będzie tak bezgranicznie ufał brodatym braciom. – Driada powróciła – powiedział do Elberetha czarnowłosy elf czarodziej. Wskazał królowi pobliskie drzewo, gdzie Elbereth zdołał dojrzeć zwodniczą driadę Hammadeen, kiedy, brązowoskóra i złotowłosa, wychynęła zza grubego pnia. – Przynosi wieści, że niebawem zjawią się tu wrogowie – powiedziała Shayleigh. Drżenie głosu oraz iskierki, które rozbłysły w jej fiołkowych oczach, przypomniały Danice o żądzy walki tej wojowniczki. Mniszka widziała, że Shayleigh potrafi po mistrzowsku władać mieczem bądź łukiem, i z całego serca podzielała zdanie Ivana Bouldershouldera, który stwierdził, iż cieszy się, że Shayleigh jest ich sojuszniczką. Tintagel skinął na pozostałych, nakazując, by wraz z nim dołączyli do drużyny elfów. Było ich około czterdziestu, czyli mniej więcej połowa wszystkich ocalałych elfów z Shilmisty. Czarodziej rozglądał się przez chwilę, po czym rozstawił elfy po obu stronach ścieżki, rozdzielając je w miarę możliwości sprawiedliwie, biorąc pod uwagę to, czy umieją lepiej posługiwać się łukiem czy mieczem. Następnie przywołał do siebie Danicę i zaintonował zaklęcie, przechodząc wzdłuż rzędów elfów i rozrzucając białe okrawki brzozowej kory. Kiedy zaklęcie dobiegało końca, Tintagel zajął swoje miejsce. Danica jak zawsze stanęła przy nim, a czarodziej posypał kawałeczkami kory własną głowę oraz głowę swej strażniczki. Gdy ucichły słowa czaru, w miejscach, gdzie wcześniej stała Danica i oddział elfów, pojawiły się rzędy smukłych białych brzóz. Danica w nowym kamuflażu rozejrzała się po lesie, który teraz wydawał się jej mglisty i niewyraźny – bardziej go odczuwała, aniżeli postrzegała. Skupiła się na ścieżce wiedząc, że ona i Tintagel muszą zachować szczególną czujność, muszą być gotowi wyrwać się z mocy zaklęcia zmiany kształtów natychmiast, gdy tylko Ivan i Pikel rozpoczną atak. Zastanawiała się, jak wygląda jako drzewo, i jak zawsze, kiedy Tintagel rzucał zaklęcie, pomyślała, iż dobrze byłoby spędzić trochę czasu pod taką postacią, podziwiając las otaczający ją ze wszystkich stron i czując moc w stopach, które przemieniły się w korzenie. Ale póki co, czekało ją jeszcze zabijanie. * * * – Oo – jęknął Pikel Bouldershoulder, barczysty krasnolud o zielonej brodzie, której przerzucone do tyłu końce splecione były w warkocze i powiązane z długimi, sięgającymi do połowy pleców włosami. Na sękatych stopach nosił miękkie sandały i ze zdumieniem obserwował odległy efekt działania zaklęcia Tintagela. W jego spojrzeniu wyraźnie malowała się tęsknota – o mało nie spadł z gałęzi drzewa, na której siedział. – Ni, ty ni! – zaszeptał gorączkowo z naprzeciwka jego brat, który gardził ciągotami Pikela do druidów. Ivan wetknął żółtą brodę za szeroki pas i przesunął twarde krasnoludzkie pośladki po gałęzi, poprawiając jednocześnie zdobny w okazałe jelenie rogi hełm, który tkwił na jego głowie. Nie było mu wygodnie, oj nie. W jednym ręku dzierżył maczugę wyciętą z grubego pieńka skamieniałego drzewa, w pasie zaś przewiązany był długim sznurem przerzuconym na wysokości połowy ścieżki przez wysoką, solidną gałąź. Ivan zgodził się wspiąć na konar wiedząc, iż będzie z tym wiele uciechy, niemniej jednak zaprotestował przeciwko pomysłowi zamienienia go w drzewo pomimo utyskiwań i żałosnych skarg brata. Zaproponował rozwiązanie kompromisowe, pytając Tintagela o pewien wariant jego potężnego zaklęcia, lecz czarodziej elfów odmówił wyjaśniając, że nie potrafi zamieniać ludzi w kamienie. Po drugiej stronie ścieżki, na gałęzi naprzeciwko Ivana, Pikel wydawał się być w dużo lepszym humorze. Cieszyło go zarówno siedzisko na gałęzi, jak i solidna drewniana pała w garści. On również był obwiązany w pasie liną, tą samą, na której drugim końcu znajdował się Ivan. Zasadniczo Pikel był zadowolony, choć na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Wywołała ją tkwiąca głęboko w sercu tęsknota, aby być teraz z elfami i pod postacią drzewa zapuścić korzenie w gruncie Shilmisty. Burczący gardłowo goblin, który sunął ścieżką, ostrzegł krasnoludy o zbliżających się oddziałach wroga. – Harcownicy – wyszeptał Ivan z szerokim uśmiechem, usiłując rozproszyć nieco smutek brata. Nie chciał, by Pikel boczył się w tak krytycznym momencie. Oba krasnoludy mocniej ścisnęły w kułakach grube pałki. Niebawem oddział wroga przemaszerował dokładnie pod nimi. Były tam szpetne gobliny o chudych pajęczych kończynach, orkowie o świńskich pyskach i więksi od nich orogowie. Ivan z trudem powstrzymał się przed splunięciem na odrażającą ciżbę – musiał upomnieć samego siebie, że czeka ich dużo lepsza zabawa, jeżeli tylko zdołają wytrzymać jeszcze przez jakiś czas na swoich pozycjach. I wówczas, dokładnie tak jak powiedziała im Hammadeen, pojawił się idący wolno gigant. Wyglądał tak, jakby nie zwracał na nic uwagi. Zgodnie ze słowami driady był to ostatni gigant, który pozostał w puszczy, a Ivan nie zamierzał pozwolić, by zła istota powróciła do swych górskich pieleszy. – Harcownicy – powtórzył szeptem. Było to określenie, które sam wybrał dla siebie i brata, a jego bolesny sens gigant miał już niebawem poczuć na własnej skórze. Rozkołysana głowa kolosa zbliżała się coraz bardziej. Nagle jeden z goblinów zatrzymał się i zaczął węszyć. Za późno. Ivan i Pikel unieśli pałki, po czym skinąwszy jeden do drugiego, zeskoczyli z gałęzi i pomknęli w dół. Atak był wyliczony nader dokładnie – nieświadomy niebezpieczeństwa gigant znalazł się pomiędzy nimi. Patrzył przed siebie, a jego głowa kołysała się na dogodnej do ataku wysokości. Pikel uderzył na ułamek sekundy przed Ivanem – ciężkie krasnoludy sprasowały głowę olbrzyma, uderzając w nią z dwóch stron z potworną siłą. Ivan natychmiast upuścił zakrwawioną maczugę i wyszarpnął zza pasa swój ulubiony topór o dwóch ostrzach. Na ścieżce poniżej mniejsze monstra wpadły w szał. Przepychały się i rozpychały, padały plackiem na ziemię i rozbiegały się we wszystkich kierunkach. W ciągu ostatnich kilku tygodni potwory straciły wielu towarzyszy i wiedziały, co je czeka. Czarodziej Tintagel wypowiedział sylabę usuwającą zaklęcie. Danica i czterdziestu elfów powróciło do swych prawdziwych postaci, jedne naciągnęły cięciwy ogromnych łuków, inne zaś ruszyły do natarcia, unosząc w górę lśniące miecze. Oszołomiony gigant zachwiał się, ale uparcie, i nierozsądnie, zachowywał równowagę. Ivan i Pikel, wiszący prawie dwadzieścia stóp nad leśnym traktem, zabrali się do dzieła. Topór Ivana pozbawił olbrzyma ucha, natomiast pałka Pikela rozsmarowała mu nos po całym policzku. Raz po raz zadawali ciosy wielkiej bestii. Wiedzieli, że są w dość kiepskiej sytuacji. Gdyby gigant zdołał trafić któregoś z nich, wystarczyłby jeden cios i w przyspieszonym tempie znaleźliby się w połowie drogi do Biblioteki Naukowej. Póki co, bracia nie myśleli jednak o tak ponurych perspektywach – zbyt dobrze się bawili. Z dołu dobiegał świst zwalnianych cięciw i co chwilę kolejne chmury wypuszczanych przez elfy strzał pogrążały się w ciałach goblinów, orków i orogów. Stwory ginęły dziesiątkami. Niektóre wyły w agonii, a wówczas do akcji wkraczały bezlitosne elfy z mieczami w dłoniach, siekąc i rąbiąc wijące się kreatury, plugawych najeźdźców, którzy skalali ich ukochany dom. Danica zauważyła, że grupa potworów wymyka się z boku, pomiędzy drzewami. Zawołała do Tintagela i ruszyła w pościg, wyjmując swoje sztylety o kryształowych ostrzach i rzeźbionych rękojeściach – złotej w kształcie tygrysa oraz srebrnej z wizerunkiem smoka. Pałka Pikela odrzuciła głowę giganta do tyłu z takim impetem, że krasnoludy usłyszały głośny trzask pękającego kręgosłupa stwora. Olbrzym jakimś cudem jeszcze przez chwilę zachowywał równowagę – wydawał się oszołomiony i zakłopotany – aż wreszcie wyzionął ducha. Zakołysał się na wielkich stopach, po czym runął naprzód jak ścięte drzewo. Ivan pospiesznie zlustrował ścieżkę przed padającym monstrum. – Dwa! – ryknął, a ciało olbrzyma, padając, zmiażdżyło dwa pechowe gobliny. – Jezdeś mię winien sztukie złota! – wrzasnął, a Pikel radośnie pokiwał głową, gorliwie potwierdzając chęć spłaty długu. – Gotowyś na wiency?! – zawołał. – Ojoj – odrzekł Pikel z entuzjazmem. Bez słowa ostrzeżenia chwycił pobliską gałąź i jednym pociągnięciem ręki rozwiązał węzeł na swoim pasie. Ivan otworzył szeroko oczy, ale nieuchronny potok obelg pod adresem brata musiał odłożyć na później, ponieważ w przyspieszonym tempie wyruszył w podróż na ziemię. Na korzyść Pikela przemawiał fakt, że spadając, Ivan rozsmarował na ziemi znajdującego się dokładnie pod nim goblina. Żółtobrody krasnolud poderwał się na równe nogi, plując grudami ziemi i przekleństwami. Jakby od niechcenia opuścił ciężkie ostrze topora na głowę innego goblina, kończąc jego utyskiwania, po czym uniósł wzrok i spojrzał na brata, który schodził z drzewa w nieco bardziej konwencjonalny sposób. Pikel wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco. – Ups – mruknął, a Ivan bezgłośnie wypowiedział to słowo jednocześnie z Pikelem, ponieważ, skądinąd całkiem słusznie, spodziewał się takich przeprosin. – Kiedy tylko zejdziesz tu na dół... – warknął gniewnie, ale nagle znalazł się w pierścieniu gromady goblinów. Zawył radośnie i w mgnieniu oka zapomniał o urazie do Pikela. Czyż mógł gniewać się na kogoś, kto zapewnił mu tyle wyśmienitej zabawy? * * * Goblin, który przewodził uciekinierom, przedarł się przez gęste chaszcze, usiłując za wszelką cenę znaleźć się jak najdalej od miejsca bezwzględnej rzezi. Zahaczył nogą o jakiś korzeń, ale uwolnił się zdecydowanym szarpnięciem. I nagle jego stopa znów gdzieś uwięzia, lecz tym razem nie udało mu się równie łatwo wyrwać z uścisku. Goblin pisnął i targnął nogą, a gdy się odwrócił, zobaczył nie korzeń, lecz dziewczynę, która uśmiechała się złowieszczo, trzymając go za kostkę. Danica wykonała gwałtowny skręt ręką i wyskoczyła z kryjówki w zaroślach, podcinając nogi plugawej kreaturze. W mgnieniu oka znalazła się na goblinie – wolną ręką zablokowała niezdarne uderzenia walczącej rozpaczliwie bestii, drugą zaś, uzbrojoną w sztylet o złotej rękojeści, smagnęła w dół, zadając jedno szybkie i zdecydowane pchnięcie. Danica rzadko musiała uderzać jeszcze raz. Wstała ze zwłok goblina i zuchwale stawiła czoła jego zaskoczonym towarzyszom, którzy wyłonili się tymczasem spomiędzy drzew. Czereda zmierzyła ją zdumionymi spojrzeniami i rozejrzała się wokoło, nie wiedząc, co sądzić o tej dziwnej kobiecie. Skąd się wzięła i dlaczego była sama? Żaden liść ani krzaczek w okolicy się nie poruszył, choć na trakcie wciąż trwała walka. Z tą myślą orogowie wydali okrzyk bojowy, pragnąc podczas odwrotu zabić choć jednego wroga. Potworny oddział ruszył na Danicę z trzech stron poprzez jeżyny i chaszcze, z każdym krokiem nabierając coraz więcej śmiałości i pewności siebie. Elbereth zeskoczył z gałęzi nad mniszką, a lśniący miecz i błyszcząca zbroja świadczyły o jego wysokiej pozycji w klanie elfów. Niektóre potwory stanęły, inne tylko zwolniły kroku, popatrując to na dziewczynę, to na elfa, to znów na swych mniej śmiałych towarzyszy. Nagle zza pobliskiego drzewa wyłoniła się Shayleigh i natychmiast poczęła szyć z łuku, powalając stwora, który znajdował się najbliżej jej przyjaciół. Orogowie rzucili hasło do odwrotu – rozkaz, który gobliny zawsze wykonywały z pełnym oddaniem. Elbereth i Danica okazali się jednak szybsi i natarli z wściekłością na najbliższe gobliny, podczas gdy Shayleigh skoncentrowała się przede wszystkim na orogach. Potwory nie biorące udziału w walce w dzikim popłochu zerwały się do ucieczki, gnając na łeb na szyję pomiędzy drzewami i przez gąszcz krzewów. Wtem przed nimi pojawiła się ściana mgły. Przerażone gobliny zatrzymały się. Biegnący tuż za nimi orogowie zaczęli nakłaniać je do dalszej ucieczki, wiedzieli bowiem, iż zatrzymanie się oznacza śmierć. W plecy jednego z orogów wbiła się pierzasta strzała, w ułamek sekundy później za pierwszą śmignęła druga, więc obaj pozostali przy życiu orogowie popchnęli znajdujące się przed nimi gobliny w otchłań mgły. Patrząc na to wszystko z konaru drzewa, Tintagel szybko wypowiedział kolejne zaklęcie, a jego głos zwielokrotniła zrolowana z pergaminu tuba, którą przyłożył do ust. Jego ściana mgły zasadniczo nie bywała groźna, ale krzyki agonii, które nagle wydobyły się z jej wnętrza, sprawiły, że wahające się kreatury pomyślały zgoła co innego. Trzy strzały powaliły kolejnego oroga. Ostatni skulił się i usiłował schronić za ciałami kompanów goblinów. Wymknął się chyłkiem między nimi, pragnąc obejść z boku ścianę mgły... ale napotkał na swej drodze Elberetha i jego miecz. * * * – Najwyższy czas, cobyś tu zeszed! – warknął Ivan, kiedy Pikel zdołał w końcu zleźć z ogromnego drzewa i stanąć u boku brata. Od elfów dzieliła krasnoluda spora odległość i mnóstwo potwornych goblinoidów, Ivan znalazł się więc w dość niezręcznej sytuacji. Skądinąd jednak radził sobie całkiem zręcznie i zdołał uniknąć poważniejszych obrażeń, gdyż większość potworów była bardziej zainteresowana ucieczką aniżeli walką. Ponadto – co szybko stało się oczywiste dla goblinów – nikt, kto znalazł się w zasięgu szaleńczych, zamaszystych cięć wielkiego topora Ivana, nie mógł się łudzić, że długo pożyje. Teraz, stojąc plecy w plecy, dwaj bracia zmienili obraz potyczki i nadali jej rozmiary prawdziwej jatki. W kilka minut uporali się z najbliższymi potworami, po czym ruszyli naprzód ścieżką, by zająć się kolejną grupą wrogów. Elfy włączyły się do walki z równą zaciętością – szermierze zmusili gromadę monstrów, aby poszła w rozsypkę, a znajdujący się w niezbyt dużym oddaleniu łucznicy rozprawiali się z kreaturami, które oderwały się od głównej grupy. Gobliny nie miały dokąd uciec ani gdzie się skryć. Trupów było więcej aniżeli potworów wciąż jeszcze utrzymujących się na nogach i podejmujących walkę. Sytuacja zmieniała się na korzyść elfów z każdą kolejną mijającą sekundą. * * * Tintagel patrzył, jak pierwszy goblin, którego wepchnięto w opar mgły, wyłania się z drugiej strony cały i zdrowy. Z trudem stłumił w sobie chęć starcia monstrum z powierzchni ziemi jednym zaklęciem, jego rola w tej walce polegała bowiem na powstrzymywaniu potworów w taki sposób, by Elbereth, Shayleigh i Danica mogli ich spokojnie wyeliminować. Wyjął więc z sakiewki kilka kolejnych ziaren suszonego grochu i cisnął je na ziemię prostopadle do wału mgły. Wypowiedziawszy właściwe zaklęcie, utworzył drugą ścianę mgły, aby zamknąć w niej potwory. Danica podążyła ku skonfundowanej czeredzie w ślad za trzema strzałami Shayleigh. Cisnęła sztyletem w dwa znajdujące się najbliżej cele – zabijając jednego i ciężko raniąc drugiego goblina – po czym natarła na pozostałych z furią, której wrogowie nie byli w stanie sprostać. Podobnie jak ostatni orog nie mógł sprostać umiejętnościom szermierczym Elberetha. Stwór sparował pierwsze próbne pchnięcie elfa, po czym zamachnął się zdradziecko swoją ciężką maczugą. Elbereth zrobił krok w bok, z łatwością unikając ciosu, i z wypadem w przód zadał kreaturze kilka szybkich pchnięć mieczem w pierś. Monstrum zamrugało, jakby usiłowało odzyskać zdolność normalnego widzenia, lecz jego oczy z wolna zachodziły już mgłą. Elbereth nie zamierzał czekać na kolejny ruch przeciwnika. Zamachnął się drugą ręką, na której nosił tarczę należącą jeszcze nie tak dawno do jego ojca, i trafił oroga w głowę. Potwór runął jak ścięty, a na jego świńskim pysku odbiły się ślady w kształcie gwiazd – symbol władzy Shilmisty. Shayleigh – tym razem z mieczem w dłoni – podeszła do króla elfów, po czym wspólnie zuchwale zaatakowali pozostałe gobliny. Z braku innych możliwości wyboru potwory stawiły im czoła. Trzy okrążyły Danicę, machając wściekle krótkim mieczami. Nie były jednak dość szybkie dla wojowniczki wykonującej błyskawiczne uniki, odskoki i zmyłki, więc żaden z nich nie zdołał jej trafić. Danica grała na czas. Jeden z goblinów w przypływie frustracji i furii wykonał zamaszyste cięcie mieczem. Zanim zdołał odzyskać równowagę utraconą podczas desperackiej próby ataku, stopa dziewczyny wystrzeliła pionowo w górę, trafiając go poniżej szczęki i wbijając mu żuchwę w głąb czaszki. Goblin lotem koszącym pomknął w zarośla. Drugi potwór rzucił się na wojowniczkę od tyłu. Pioruny magicznej energii buchnęły od strony pobliskiego drzewa, osmalając głowę i szyję monstrum. Goblin zawył i przyłożył obie ręce do zranionych miejsc, a Danica, która nigdy nie traciła równowagi, wykonała półobrót, jej stopa wyprysła w powietrze i dosięgła twarzy potwora. Jego głowa w jednej chwili obróciła się do tyłu, a twarz znalazła się na wysokości pleców, po czym stwór dołączył do swego leżącego na ziemi martwego towarzysza. Danica podziękowała Tintagelowi skinieniem głowy i ruszyła w stronę samotnego goblina, który stał naprzeciw niej. Ręce i stopy wojowniczki zmieniły się w bezkształtne plamy i błyskawicznie odnalazły luki w obronie żałosnego stwora. Kopnięcie wytrąciło mu z ręki miecz, a zaraz potem, nim goblin zdołał zawołać, że się poddaje, naprężone palce Daniki wbiły mu się w gardło, rozszarpując tchawicę. I nagle walka dobiegła końca – wszystkie potwory leżały pokotem na ziemi. Czwórka przyjaciół – w tym troje od stóp do głów ubabranych krwią wrogów – stała przez dłuższą chwilę w bezruchu, posępnie i z powagą przyglądając się tej masakrze, której musieli dokonać. * * * – Wisz, elfie – mruknął Ivan, kiedy Elbereth i pozostali dołączyli do gromady na trakcie – to się robi za proste. Krasnolud splunął w dłonie i chwycił stylisko topora, którego jedno ostrze pogrążone było głęboko w grubej czaszce oroga. Przy wtórze przyprawiającego o mdłości chrupnięcia wyszarpnął swą potężną broń. – Pierwsza walka łod tygodnia – ciągnął – a tem się chce bardziej uciekać, niż walczyć! Elbereth nie mógł zaprzeczyć słuszności spostrzeżeń krasnoluda, ale bynajmniej nie martwił się tym, co mógł sugerować pospieszny odwrót goblinów. – Jeśli dopisze nam szczęście, minie kolejny tydzień, nim będziemy musieli walczyć ponownie – odrzekł. Ivan znieruchomiał i wbił okrwawione ostrze topora w ziemię, aby je oczyścić. Kiedy Elbereth oddalił się, krasnolud mruknął do brata. – Gadał jak prawdziwy elf. 3 Zew serca Siedzisz tu i czekasz, a tymczasem wszystkie nasze marzenia, marzenia samej Talony, rozpadają się w drobny mak! – Dorigen Kel Lamond, druga w hierarchii ważności czarodziejka Zamczyska Trójcy, usiadła sztywno na krześle, zdumiona nieco nietypowym dla niej wybuchem. Odwróciła bursztynowe oczy od Aballistera, swego mentora i zwierzchnika. Wychudły na twarzy starszy czarnoksiężnik wydawał się zgoła nieporuszony. Odchylił się do tyłu na fotelu, stukając przed sobą kościstymi palcami, a jego wymizerowane oblicze ni stąd ni zowąd rozjaśnił uśmiech. – W drobny mak? – zapytał po chwili milczenia, która miała zdeprymować Dorigen. – Elfy odbiły albo już wkrótce odbiją Shilmistę, fakt – przyznał – ale, o ile wiadomo mi z raportów, jest ich o połowę mniej. Do obrony puszczy została ich nie więcej niż setka. – A my straciliśmy ponad tysiąc żołnierzy – ucięła ostro Dorigen. – Kolejne tysiące umknęły w popłochu, powracając do swych górskich nor. – Skąd ich ponownie wyciągniemy – zapewnił Aballister – kiedy nadejdzie właściwa pora. Dorigen skrzywiła się, ale nie powiedziała nic więcej. Otarła strużkę potu ze swego skrzywionego nosa i raz jeszcze odwróciła wzrok. Z połamanymi dłońmi czuła się nieswojo w towarzystwie nieobliczalnego Aballistera i zapalczywego Bogo Ratha, nie mówiąc już o Druzilu-chowańcu... Aballistera. To jeden z podstawowych problemów przy współpracy z tak złymi ludźmi – uświadomiła sobie Dorigen. Nigdy nie mogła być pewna, czy Aballister nie uzna jej za zbędną. – Wciąż jeszcze mamy trzy tysiące żołnierzy, głównie ludzi, do bezpośredniej i natychmiastowej dyspozycji – ciągnął Aballister. – Goblinoidy ściągniemy, kiedy będą nam potrzebne... Prawdopodobnie na wiosnę, która jest najodpowiedniejszą porą do rozpoczęcia inwazji. Ilu będziemy potrzebować? – zapytał, zwracając się bardziej do Ratha niż do Dorigen. – Shilmista jest już cieniem dawnej puszczy i Biblioteka Naukowa otrzymała potężny cios. Pozostaje tylko Carradoon. Ton Aballistera zdradzał jego zdanie na temat wieśniaków i rybaków z niewielkiej osady nad brzegami Jeziora Impresk. – Nie przeczę, że biblioteka otrzymała potężny cios – odrzekła Dorigen – ale nie wiemy konkretnie, jak duże były jego następstwa. Wygląda na to, że Shilmistę podobnie zlekceważyłeś. Mam ci przypomnieć o naszej ostatniej porażce? – A czy ja mam ci przypomnieć, że to ty, a nie ja, jesteś za nią odpowiedzialna? – warknął stary czarnoksiężnik, świdrując Dorigen ciemnymi przenikliwymi oczami. – Czyż to nie Dorigen umknęła z puszczy w krytycznej fazie bitwy? Widząc, że pod wpływem tych słów czarodziejka mimo woli się skuliła, Aballister ponownie zakołysał się w fotelu i nieco ochłonął. – Podzielam twój ból – rzekł półgłosem. – Straciłaś Tienneka. To musiał być dla ciebie straszny cios. Dorigen skrzywiła się. Spodziewała się tego przytyku, ale mimo wszystko okazał się bolesny. Tiennek, barbarzyński wojownik z Północy, którego osobiście ucywilizowała i wyszkoliła na swego przybocznego sługę i pocieszyciela, był jej kochankiem, odkąd zrezygnowała z Aballistera. Dorigen nie wątpiła ani przez chwilę, że stary czarnoksiężnik z radością przyjął wieść o śmierci gigantycznego wojownika. Pokonała go kobieta blisko dwie stopy niższa od Tienneka i ważąca jedną trzecią tego, co on. Donosząc o tym wydarzeniu, imp Druzil celowo zaniżył atrybuty dziewczyny – z czego Dorigen doskonale zdawała sobie sprawę – by doprowadzić do zaognienia sytuacji pomiędzy nią a Aballisterem. Dorigen chciała się odciąć, wykrzyknąć czarnoksiężnikowi prosto w twarz, że nie ma pojęcia o mocy, jaką dysponuje młoda mniszka Danica strzegąca Cadderly’ego oraz pozostali wrogowie, których napotkała w Shilmiście. Spojrzała na siedzącego obok Druzila, lecz imp zakrył błoniastymi skrzydłami swój psi łebek i nie uczynił nic, aby ją wesprzeć. – Paskudna, tchórzliwa kreatura – mruknęła Dorigen. Od czasu powrotu do Zamczyska Trójcy Druzil unikał spotkań z czarodziejką. Wiedziała, że nie jest lojalny wobec Aballistera, niemniej jednak to właśnie czarnoksiężnik był w twierdzy najwyższą władzą, a sprytny imp zawsze wolał opowiedzieć się po stronie, która miała mu najwięcej do zaoferowania. – Dość tego marudzenia – powiedział nagle Aballister. – Odkładamy nasze plany z powodu pewnych nieoczekiwanych problemów. – Takich jak na przykład twój syn – wtrąciła mimo woli Dorigen. Uśmiech Aballistera dał jej do zrozumienia, że znalazła się niebezpiecznie blisko granicy, której przekraczać nie powinna. – Mój syn – zawtórował czarnoksiężnik – drogi, młody Cadderly. Tak, Dorigen, właśnie on okazał się najbardziej nieoczekiwanym i najpoważniejszym spośród naszych problemów. Zgadzasz się ze mną, Boygo? Dorigen spojrzała na najmłodszego z czarnoksiężników Zamczyska Trójcy, Bogo Ratha, którego ona i jej mentor nazywali nieodmiennie Boygiem. Młodzieniec zmrużył powieki, urażony, ale w gruncie rzeczy spodziewał się, że tak się stanie. Różnił się znacznie od dwójki swych współtowarzyszy i nader często stanowił obiekt ich niewybrednych żartów. Targnął głową w przód i w tył, tak by długie, proste brązowe włosy opadły mu na jedno ucho – drugą stronę głowy miał gładko ogoloną. Dorigen, znużona bulwersującym zachowaniem Ratha, nieomal złajała go za tę idiotyczną fryzurę. – Twój syn faktycznie napytał nam sporo biedy – odrzekł Bogo. – Czegóż innego mogliśmy się spodziewać po potomku wielkiego Aballistera? Skoro mamy przeciwko sobie młodego Cadderly’ego, powinniśmy okazać więcej czujności i zwrócić na niego baczniejszą uwagę. – Młody Cadderly – burknęła Dorigen, a na jej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia. Młody Cadderly musi być dobre dwa, trzy lata starszy od tego gołowąsa! Aballister uniósł w dłoni mały pękaty mieszek i potrząsnął nim, by pokazać, iż wypełniony jest monetami – najprawdopodobniej złotymi. Dorigen zrozumiała znaczenie sakiewki, domyśliła się, co Aballister, a także Bogo zamierzają nabyć za jej zawartość. Bogo pochodził z Westgate, miasta oddalonego o czterysta mil na północny wschód, leżącego nad brzegiem Jeziora Smoków. Westgate słynęło jako miasto handlowe oraz główna siedziba organizacji asasynów znanych jako Nocne Maski i uznawanych w Krainach za najokrutniejszych i najniebezpieczniejszych zabójców do wynajęcia. – Nawet wasze Nocne Maski miałyby kłopot z usunięciem tego młodego ucznia, niezależnie czy przebywa obecnie w Shilmiście, czy też powrócił do Biblioteki Naukowej – rzuciła Dorigen, chcąc w ten sposób wybadać, jakie naprawdę uczucia Aballister żywi względem swego syna pod maską lodowatej obojętności. Chociaż otwarcie go nienawidziła, bądź co bądź pogruchotał jej ręce i pozbawił wielu magicznych artefaktów, Dorigen nie mogła uwierzyć w zajadłość starego czarnoksiężnika. – Nie przebywa w Shilmiście – odezwał się z uśmiechem Bogo, a w jego brązowych oczach zalśniły iskierki podniecenia – ani w bibliotece. – Widząc jawne zainteresowanie Dorigen, młody czarnoksiężnik uśmiechnął się. – Jest w Carradoonie. – Niewątpliwie po to, by postawić na nogi tamtejszy garnizon – dodał Aballister. – Skąd możesz mieć pewność? – spytała Dorigen, zwróciwszy się do Ratha. Bogo spojrzał na Aballistera, który ponownie brzęknął monetami. Dźwięk ten sprawił, że Dorigen poczuła na plecach lodowate ciarki. Bogo, który swoją pozycję w Zamczysku Trójcy zawdzięczał znajomościom wśród asasynów z Westgate, uruchomił swoje koneksje. Dorigen zrobiło się nagle żal Cadderly’ego, chociaż nadal czuła tępy, pulsujący ból w obu dłoniach. – Problemy należy rozwiązywać po kolei, droga Dorigen – oznajmił Aballister, choć mówił to już wcześniej, kiedy po raz pierwszy zapoznał czarodziejkę z planami, jakie miał względem własnego syna. Ponownie potrząsnął mieszkiem złota, a Dorigen powtórnie poczuła na plecach zimne ciarki. * * * Elbereth i Danica siedzieli na szczycie Wzgórza Odporu, doskonałego punktu obronnego, na którym elfy założyły swą bazę. W tę gwiaździstą noc niewielu elfów czuwało i nie istniało już zagrożenie, które nakazywałoby utrzymywać garnizon w stanie ciągłej gotowości bojowej. Zgodnie ze słowami Hammadeen – zasięgnięte od drzew informacje driady były dokładne, odkąd Cadderly przed kilkoma tygodniami zmusił ją do współpracy – w zasięgu dziesięciu mil od wzgórza w puszczy nie przebywał ani jeden żołnierz wroga. Noc była cicha i spokojna, nie słyszeli szczęku oręża ani krzyków konających. – Wiatr staje się chłodniejszy – stwierdził Elbereth, podając Danice swój podróżny płaszcz. Przyjęła go i ułożyła się obok elfa na trawie, unosząc wzrok ku niezliczonym gwiazdom i kilku ciemnym kształtom skłębionych chmur. Cichy chichot Elberetha sprawił, że ponownie usiadła. Podążyła za wzrokiem elfa ku podstawie łagodnego wzgórza. Mrużąc oczy, z niemałym trudem wypatrzyła trzy sylwetki – elfa i dwóch krasnoludów – sunące pośród cieni drzew. – Shayleigh? – spytała. Elbereth pokiwał głową. – Przez ostatnich kilka tygodni bardzo zżyła się z krasnoludami – zauważył. – Shayleigh podziwia ich odwagę i jest ogromnie wdzięczna, że bracia postanowili pozostać, by dopomóc nam w walce. – A czy król nie jest wdzięczny? – spytała nieśmiało Danica. Słysząc te słowa, Elbereth mimowolnie się uśmiechnął. Przypomniał sobie pierwsze spotkanie z krasnoludami i to, jak bliski był wymiany prawdziwych ciosów z Ivanem. Miał wrażenie, że wydarzyło się to tak dawno temu! Był wtedy jeszcze księciem, skłóconym z ojcem królem, a jego ukochana puszcza stała na krawędzi zagłady. – Nie jestem niewdzięczny – odparł półgłosem. – Nigdy nie zapomnę, ile jestem winien krasnoludom... i tobie. – Przeniósł wzrok na Danicę. Przenikliwe spojrzenia jego srebrnych i jej brązowych oczu spotkały się. Ich oblicza stężały, oddalone od siebie zaledwie o cal. Danica chrząknęła i odwróciła wzrok. – Walka ma się ku końcowi – stwierdziła, odzierając chwilę z otoczki romantyzmu. Elbereth natychmiast domyślił się, do czego zmierza, o swoich planach dawała mu bowiem do zrozumienia od dobrych kilku dni. – Do końca sezonu oczyścimy puszczę z plagi goblinów – stwierdził stanowczo. – Obawiam się, że nowy atak może nastąpić wiosną, kiedy górskie szlaki staną się przejezdne. – Miejmy nadzieję, że do tej pory biblioteka i Carradoon będą już przygotowane – odparła Danica. – Czy mogę liczyć również na twoją pomoc? Danica ponownie spojrzała w dół trawiastego zbocza na wyraźne już teraz, zbliżające się ku nim trzy postacie. – Nigdym nie uważał na drzewa – usłyszeli pełen skargi głos Ivana, który energicznie pocierał obolały nos. – Sądziłam, że ktoś tak niewysoki jak krasnolud będzie w stanie uniknąć bliższego spotkania z nisko zwisającą gałęzią – odparła Shayleigh, wybuchając dźwięcznym śmiechem. – Hi, hi, hi – dodał Pikel, skwapliwie odsuwając się na bok, by nie zarobić kuksańca od rozzłoszczonego brata. – Nadeszła pora, abyśmy ja, Ivan oraz Pikel opuścili Shilmistę – rzuciła Danica. Nie chciała tego powiedzieć, lecz nie miała innego wyboru. Uśmiech Elberetha zniknął w okamgnieniu. Wpatrywał się długo i przenikliwie w młodą kobietę, ale nie odpowiadał. – Może powinniśmy byli wrócić do biblioteki wraz z Przełożonym na Księgach Averym i Rufem – ciągnęła Danica. – A może powinnaś uwierzyć, że sami zdołają zająć się wszystkimi sprawami, tak w bibliotece, jak i w Carradoonie – wtrącił Elbereth. – Możecie zostać, wszyscy troje. Zaproszenie jest otwarte i zapewniam, że Shilmista zimą, gdy drzewa i ziemię pokrywa biały puch, nabiera całkiem nowego piękna. – Nie wątpię w to – odrzekła Danica – ale obawiam się, że muszę odejść. Chodzi o... – Cadderly’ego – przerwał jej Elbereth, uśmiechając się mimo przygnębienia wywołanego świadomością rychłego rozstania z trojgiem przyjaciół. Danica nie odpowiedziała, nie była nawet pewna, co w tej chwili czuje. Ponownie spojrzała w dół zbocza. Ivan i Pikel usiłowali dobrnąć do miejsca, w którym czekała na nich Shayleigh. Tym razem prawie im się udało, gdy nagle Ivan burknął coś, czym najwidoczniej uraził brata, Pikel bowiem rzucił się na niego i dwaj mali zapaleńcy ponownie stoczyli się w dół zbocza. Wojowniczka elfów wyrzuciła obie ręce w górę w geście rezygnacji i pędem pokonała ostatni odcinek stromizny dzielący ją od Daniki i Elberetha. Kiedy tylko do nich dołączyła, uśmiech na jej twarzy zastąpił grymas zaciekawienia. Przez dłuższą chwilę przyglądała się Danice. – Odchodzisz – stwierdziła bez ogródek. Danica nie odpowiedziała, nie potrafiła nawet zdobyć się, by spojrzeć jej prosto w twarz. – Kiedy? – spytała Shayleigh spokojnym i opanowanym głosem. – Niedługo, może już jutro. Shayleigh przez dłuższą chwilę rozważała gorzko smutną nowinę. Danica opuszczała ich po zwycięstwie, a puszcza znów była bezpieczna. – Słuszna decyzja – dodała w końcu tym samym tonem. Danica, zaskoczona jej słowami, odwróciła się, by na nią spojrzeć. – Bitwa o puszczę, przynajmniej na razie, została wygrana – ciągnęła, wojowniczka elfów, obracając się na pięcie i chłonąc świeże, czyste, rześkie wieczorne powietrze. – Masz wiele obowiązków, no i, rzecz jasna, pragniesz pogłębiać swą wiedzę w Bibliotece Naukowej. – Liczę, że Ivan i Pikel zechcą mi towarzyszyć – odrzekła Danica. – Na nich również czekają w bibliotece liczne obowiązki. Shayleigh pokiwała głową i odwróciła się w stronę zbocza, na które bracia już po raz trzeci usiłowali się wspiąć. Z tego miejsca Danica dostrzegła w świetle gwiazd szczery podziw malujący się w fiołkowych oczach wojowniczki elfów. Domyślała się, iż Shayleigh przyjęła tę spokojną, obojętną wręcz pozę, bo wierzyła, że decyzja Daniki jest słuszna, a nie dlatego, iż cieszyła się, że młoda kobieta i dwa krasnoludy już niebawem opuszczą Shilmistę. – Jeżeli wiosną walki rozgorzeją na nowo... – zaczęła. – Wrócimy – zapewniła ją Danica. – Dokund wrócim? – Ivan wgramolił się wreszcie na szczyt wzgórza, wyczesał z żółtej brody gałązki i liście, które zaplątały się w nią podczas dwóch zjazdów po zboczu, i ostentacyjnie wetknął jej końce za szeroki pas. – Do Shilmisty – wyjaśniła Shayleigh. – Jeśli walki rozgorzeją na nowo. – A wybieramy się gdzie? – spytał, zwróciwszy się do Daniki. – Uch, och – jęknął Pikel, zaczynając pojmować. – Niebawem nadejdzie zima – wyjaśniła Danica. – Szlaki przez Góry Śnieżne staną się nieprzejezdne. – Uch, och – powtórzył Pikel. – Masz racje – rzucił Ivan po chwili namysłu. – Tuśmy już wszystko załatwili. Nie ma już za bardzo kogo bić. Niedługo ja i mój brat zaczniem się nudzić, a poza tem kapłany we w bibliotece, odkund my se poszli, prawdopodobnie nie zjedli ani jednego dobrze upichconego posiłku! Shayleigh otwartą dłonią przyłożyła Ivanowi w bok głowy. Ivan odwrócił się i spojrzał z niedowierzaniem na jej smętny uśmiech, ale nawet on, gruboskórny bądź co bądź krasnolud, zdołał dostrzec ból malujący się pod maską spokoju na delikatnym obliczu wojowniczki. – Nadal jesteś mi winien pojedynek – wyjaśniła Shayleigh. Ivan parsknął i chrząknął głośno, a uniósłszy rękę, by obetrzeć nos, ukradkiem otarł rękawem zwilgotniałe oczy. Danica zdziwiła się na widok tak nietypowego zachowania butnego i zazwyczaj niewzruszonego krasnoluda. – Ba! – warknął Ivan. – Jaki pojedynek? Jezdeś taka sama jak tamtyn! – Oskarżycielskim gestem wymierzył gruby paluch w Elberetha, z którym wskutek rzuconego uprzednio wyzwania musiał przed paroma tygodniami stoczyć podobny pojedynek. – Będziesz tańczyć i wirować we w kółko, aż oboje padniem ze zmenczenia! – Czy wydaje ci się, że puszczę płazem jawną obrazę mego ludu? – burknęła Shayleigh i z rękami na biodrach podeszła do niskiego, choć barczystego krasnoluda. – A myślisz, co ja bym tobie pozwolił? – odparował Ivan, wtykając twardy paluch w brzuch Shayleigh. – Ba! – prychnął i odwróciwszy się na pięcie, czym prędzej się oddalił. – Ba! – zawtórowała Shayleigh, zbyt melodyjnym głosem, aby mogła umiejętnie naśladować ochrypły, zgrzytliwy głos krasnoluda. Ivan odwrócił się i łypnął na nią spode łba, po czym machnął ręką, nakazując Pikelowi, aby poszedł za nim. – No to żeś łodzyskał te swojom puszcze, elfie – zwrócił się do Elberetha. – Proszem łuprzejmnie! – Bywaj, Ivanie Bouldershoulderze – odrzekł Elbereth. – Jesteśmy ogromnie wdzięczni, zarówno tobie, jak i twemu wspaniałemu bratu. Wiedzcie, że Shilmista stoi dla was otworem, jeżeli tylko zechcecie kiedyś znów zawitać w jej ostępy. Ivan uśmiechnął się do Pikela. – Jakby mógł nas we w jaki sposób powstrzymać, gdyby my chcieli się przejść przez tyn las... – Po czym klepnął Shayleigh w pośladek i oddalił się, zanim oprzytomniała na tyle, by zareagować. – Ja też już sobie pójdę – rzekła Danica do Elberetha. – Przed świtem muszę jeszcze poczynić niezbędne przygotowania do wyjazdu. Elbereth pokiwał głowa, ale nie mógł odpowiedzieć, ponieważ ni stąd ni zowąd w gardle utkwiła mu wielka gula. Gdy Danica zbiegła po zboczu, by dołączyć do krasnoludow, Shayleigh usiadła na trawie obok srebrnookiego króla elfów. – Kochasz ją – powiedziała po chwili. Elbereth milczał przez chwilę. – Całym sercem – odezwał się wreszcie. – A ona kocha Cadderly’ego – powiedziała Shayleigh. – Całym sercem – odrzekł posępnie Elbereth. Na ustach Shayleigh pojawił się wymuszony uśmiech, który miał dodać otuchy przygnębionemu królowi. – Nigdy bym nie uwierzyła, że król elfów Shilmisty może zakochać się w zwykłej kobiecie! – burknęła i kolnęła Elberetha w ramię. Elf skierował na nią spojrzenie swych srebrnych oczu i uśmiechnął się znacząco. – Ani ja, że wojowniczka elfów pozwoli się oczarować żółtobrodemu krasnoludowi! – odciął się. Pierwszą reakcją Shayleigh była pełna niedowierzania eksplozja śmiechu. Najwidoczniej uważała Ivana i Pikela za serdecznych przyjaciół i wiernych sojuszników, lecz aluzja, iż może żywić do któregoś z nich bardziej zażyłe uczucia, wydała się jej absurdalna. Mimo to wyraźnie spochmurniała i ucichła, wodząc wzrokiem po opustoszałym zboczu. Teraz bowiem, gdy nie było już widać braci Bouldershoulderów, wydawało się ono szczególnie puste. 4 Przed świtem Bogo Rath niezdecydowanie zapukał do drzwi niewielkiej sali konferencyjnej. Nigdy nie czuł się pewnie, mając do czynienia z przerażającymi Nocnymi Maskami. Tego ranka do Zamczyska Trójcy wraz z dwoma przywódcami Nocnych Masek przybyło dwudziestu asasynów, dużo więcej, aniżeli Bogo się spodziewał w przypadku tak prostej, bądź co bądź, egzekucji. Czarno odziani wartownicy obszukali młodego czarnoksiężnika, nim pozwolono mu wejść do komnaty. Ci dwaj byli dość przeciętni, uznał Bogo, prawdopodobnie to nowicjusze w szeregach mrocznej organizacji. Nosili typowy ubiór gildii asasynów z Westgate, luźny, prosty strój wojowników i czarne maski ze srebrzystymi obwódkami. Jeden z wartowników uśmiechając się odsłonił spiczasty kieł, a Bogo uznał, iż jego przodkami byli najprawdopodobniej nie ludzie, lecz orkowie, i choć fakt ten z pewnością nie szokował w szeregach organizacji skrytobójców, owa myśl wywołała u młodego czarnoksiężnika lodowate dreszcze. Niezależnie od tego, czy ci dwaj strażnicy byli ludźmi, czy też nie, Bogo czuł się wyraźnie nieswojo. Wiedział, że choć asasyni z pozoru nie są uzbrojeni, każdy z nich ma przy sobie całą masę śmiercionośnych narzędzi, a poza tym jest wyszkolony do zabijania gołymi rękami. Po zakończeniu przeszukania dwaj wartownicy wpuścili młodego czarnoksiężnika do komnaty, po czym cofnęli się do drzwi i zamarli w bezruchu po obu stronach wejścia. Bogo zapomniał o nich w momencie, gdy zostali z tyłu, jego uwagę przykuły bowiem dwie o wiele ciekawsze postacie. Najbliżej niego siedział chudy mały człowieczek – naturalnie jeżeli to w ogóle był człowiek – z wyglądu zniewieściały i najwyraźniej słaby. Raz po raz pokasływał astmatycznie. Mężczyzna nie miał brody ani nawet zarostu, jego twarz była zbyt czysta i gładka jak na dorosłego. Patrzył przed siebie przez półprzymknięte, ciężkie powieki, a jego wargi – zbyt grube i zbyt pełne – wydawały się niemal karykaturą dziecięcych. Mężczyzna, który siedział naprzeciw niego, stanowił zupełne przeciwieństwo chuderlaka. Był to muskularny, wysoki osiłek o pełnej, gęstej rudej brodzie i czuprynie oraz grubych łapskach, które bez wysiłku mogłyby przełamać Ratha na dwoje. Mimo to osiłek – z tego, co Boygo wiedział o Nocnych Maskach – wydawał się tu bardziej nie na miejscu aniżeli słabeusz. Przy pasie miał zawieszony olbrzymi miecz, a na jego ciele widniały blizny, pamiątki wielu bitew. Odzienie mężczyzny również różniło się od preferowanego przez asasynów. Jego nadgarstki opinały szerokie skórzane bransolety skrzące się od drogich klejnotów, a śnieżnobiały płaszcz, który miał na sobie, wykonano ze skóry niezbyt okazałego północnego niedźwiedzia. – Ty jesteś Bogo Rath? – spytał miękkim barytonem większy mężczyzna, a jego artykulacja była silniejsza i bardziej wysublimowana, niż czarnoksiężnik się spodziewał. Bogo potwierdził. – Bądź pozdrowiony, kompanie Nocna Masko – odparł, pochylając nisko głowę. Rudowłosy spojrzał nań z zaciekawieniem. – Nie mówiono mi, że podtrzymujesz jakiekolwiek związki z gildią – stwierdził. – Słyszałem, że odszedłeś z organizacji na podstawie obustronnego porozumienia. Bogo nerwowo przestępował z nogi na nogę. Zapłacił sporą sumkę, by przed trzema laty pozwolono mu porzucić szeregi Nocnych Masek, ale pomimo wszystko nie udałoby mu się to, gdyby nie fakt, iż jego ojciec był wpływowym kupcem z Westgate, posiadał polityczne koneksje i łączność z mroczną gildią. Gdyby nie to, Bogo opuściłby organizację w sposób typowy dla tych, którzy decydowali się, aby z nią zerwać – to znaczy w trumnie. – To dość niezwykłe ujrzeć człowieka, który twierdzi, iż należał niegdyś do naszego ukochanego bractwa – rzucił zaczepnie rudowłosy, a jego wysublimowany głos wręcz ociekał sarkazmem. Bogo ponownie przestąpił niepewnie z nogi na nogę i musiał upomnieć samego siebie, iż znajduje się w Zamczysku Trójcy, swoim domu, i że Aballister oraz Dorigen pomimo częstych drwin z pewnością nie pozwolą, aby stało mu się coś złego. – To była nietypowa sytuacja – odrzekł, okazując swoje zdenerwowanie niecierpliwym gestem, z jakim odgarnął kosmyk brązowych włosów. – Odezwało się we mnie inne powołanie i rzuciło mnie dość daleko od Westgate. Jak widzicie, moje odejście przyniosło nam wszystkim korzyści. Zdobyłem władzę, której nie jesteście sobie w stanie nawet wyobrazić, i zostaniecie sowicie wynagrodzeni za wypełnienie dla mnie pewnego niewielkiego zadania. Wielkolud uśmiechnął się, ewidentnie drwiąc ze słów Ratha na temat władzy, i spojrzał na swego mikrego kompana, który sprawiał wrażenie niezadowolonego z całej tej sytuacji. – Usiądź z nami – zwrócił się do czarnoksiężnika wielkolud. – Jestem Vander, wykonawca zadań takich jak to, które zamierzasz nam zlecić. Moim towarzyszem jest Duch, człek wielce niezwykły i utalentowany. Bogo usiadł pomiędzy nimi, łypiąc niepewnie to na jednego, to na drugiego. – Jakiś problem? – spytał Vander, przyglądając mu się przez chwilę. – Nie – zapewnił pospiesznie Bogo. Zmusił się, aby zachować spokój. – Po prostu zdziwiłem się, że wysłano aż tylu zabójców do wykonania prostej egzekucji – przyznał. Vander wybuchnął śmiechem, ale nagle urwał, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Łypnął z ukosa na Ducha, a jego ciałem targnęły gwałtowne konwulsje i nagle, ku zdumieniu Ratha, on sam i jego rzeczy zaczęły się rozrastać. I tak już spory miecz powiększył się do gigantycznych rozmiarów, a północny niedźwiedź, z którego futra uszyto pelerynę, okazał się olbrzymią bestią. Ponieważ Vander siedział, Bogo nie był w stanie określić jego wzrostu, ale domyślał się, iż musi mierzyć dobrych dziesięć stóp. – Firbolg? – rzucił retoryczne pytanie, rozpoznawszy rasę olbrzyma. Bogo był w kropce. Już sama obecność wśród Nocnych Masek rudowłosego giganta była swego rodzaju ewenementem, ale żeby jeszcze firbolg? Gniewnie spojrzenie Vandera nie złagodniało. Jego ciemne oczy pod krzaczastymi brwiami świdrowały Ducha. Szybko jednak gigant zdołał wziąć się w garść i ponownie rozparł się wygodnie na swoim miejscu. Wybacz mi – rzekł niespodziewanie do Ratha. – Rzeczywiście jestem krewniakiem gigantów, choć staram się nie ujawniać mojej ponadludzkiej tożsamości. – A więc dlaczego...? – zaczął Bogo. – Niedyskrecja – przerwał szybko Vander, a głęboki ton jego głosu wskazywał, iż nie życzy sobie kontynuowania tego tematu. Bogo nie zamierzał wdawać się w kłótnie z ważącym osiemset funtów olbrzymem. Skrzyżował defensywnym gestem ręce na podołku i usilnie starał się udawać odprężonego. – Kwestionujesz naszą liczbę? – zapytał Vander, powróciwszy do pierwszego pytania czarnoksiężnika. – Nie spodziewałem się was tak wielu – zrejterował Bogo. – Nocne Maski nie ryzykują – odrzekł z powagą Vander. – Często tak bywa, że egzekucje uważane za proste okazują się najtrudniejsze. My nie popełniamy błędów, I dlatego za nasze usługi pobieramy tak wysokie honoraria. Przekrzywił na bok olbrzymią głowę – dość nietypowy gest jak na firbolga, pomyślał Bogo – i spojrzał na mieszek zwisający przy sznurowym pasie Ratha. Młody czarnoksiężnik w lot pojął niewypowiedzianą aluzję, odpiął mieszek od pasa i podał go Vanderowi. – Połowa – wyjaśnił. – Tak jak było uzgodnione z twoimi zwierzchnikami. – I twoimi – zauważył pospiesznie Vander nie chcąc, by Bogo uzyskał nad nim przewagę. – Czarnoksiężnikiem Aballisterem, o ile mnie pamięć nie myli. Bogo nie odpowiedział, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając. – A ty będziesz nam towarzyszył jako przedstawiciel Zamczyska Trójcy? – bardziej oznajmił, niż zapytał Vander. – Jeszcze jedna nietypowa okoliczność. – To również było uzgodnione – odrzekł stanowczo Bogo, choć nieustanny ruch palców zaprzeczał twardości jego głosu. – Przez obie strony – dorzucił pospiesznie – przede wszystkim dlatego, że byłem ongi członkiem waszej gildii i znam metody jej działania. Vander zdusił w sobie chęć upuszczenia odrobiny pary z nadętego młodzieńca. Wiedział, że Aballister zapłacił sporą sumkę ekstra, aby Bogo mógł wziąć udział w realizacji tego zadania i fakt ów nie miał nic wspólnego z dawnymi związkami Ratha z organizacją asasynów. – Wyruszę wraz z wami do Carradoonu – ciągnął Bogo – aby złożyć pełny raport moim zwie... współpracownikom. Vander uśmiechnął się pod nosem, wychwyciwszy pomyłkę młodzieńca. – Niezależnie od tego, jaką odegrasz rolę w zabiciu Cadderly’ego, nie wpłynie to na wielkość sumy pozostałej do wypłacenia Nocnym Maskom. Bogo pokiwał głową. – Będę tylko obserwatorem, chyba że ty, jako wykonawca i koordynator zlecenia, zadecydujesz inaczej – stwierdził. – Mogę zapytać o twoją rolę? – Bogo przerwał. Wiedział, że być może posuwa się za daleko, ale nie mógł pozwolić, aby Vander w tak prosty sposób uzyskał nad nim przewagę. – Wydaje mi się raczej nieprawdopodobne, aby firbolg mógł krążyć swobodnie po ulicach Carradoonu. A co z duchem? – On się nie nazywa duch, tylko Duch – uciął Vander. – I lepiej dobrze to sobie zapamiętaj. Co się tyczy mojej roli – dodał nieco łagodniejszym tonem – nie powinno cię to interesować. Bogo był mocno zdumiony, iż Vander przejął się bardziej dobrem Ducha niż własnym, choć przecież niemal otwarcie zakwestionował przydatność firbolga w realizacji tego zadania. – Duch wykona wszelkie prace wstępne, zbierze informacje i przygotuje cel – ciągnął Vander. – Mam do dyspozycji dwudziestu wyszkolonych asasynów, będziemy więc musieli zabezpieczyć dla nich bazę w pobliżu, ale nie w samym Carradoonie. Bogo skinął głową, słysząc to proste rozumowanie. – A zatem wyruszamy rano – ciągnął Vander. – Jesteś gotów? – Oczywiście. – Nasze spotkanie uważam więc za zakończone – oznajmił nagle asasyn, dając ręką znak w stronę drzwi. Natychmiast dwaj czarno odziani wartownicy stanęli obok Ratha, aby wyprowadzić go z komnaty. Bogo, idąc wolno korytarzem, raz po raz popatrywał w stronę drzwi. Firbolg i słabeusz? Wydawało się to wielce nieprawdopodobne, ale był wśród Nocnych Masek zaledwie przez miesiąc i dzień, nim zaczął błagać, by pozwolono mu odejść, i musiał przynajmniej wobec siebie przyznać, że wie bardzo niewiele na temat metod pracy organizacji skrytobójców. Niebawem zapomniał o Vanderze i Duchu, koncentrując uwagę na innym umówionym spotkaniu. Na żądanie Aballistera Bogo miał spotkać się z Druzilem, by dowiedzieć się od niego jak najwięcej na temat Cadderly’ego i jego towarzyszy. Imp dwukrotnie miał do czynienia z Cadderlym – w obu przypadkach spotkania te okazały się dla Zamczyska Trójcy fatalne w skutkach – i wiedział o nim więcej niż ktokolwiek inny. Bogo rozpaczliwie pożądał tej wiedzy. Był nieco skonsternowany, że do realizacji zlecenia wyznaczono aż tyle Nocnych Masek, nie dlatego jednak, iż chciał dać Cadderly’emu szansę ucieczki, ale dlatego, że sam chciał wziąć udział w akcji. Nade wszystko pragnął uczestniczyć w zabójstwie, pragnął zyskać sobie szacunek i uznanie Aballistera oraz – a może przede wszystkim – Dorigen. Był zmęczony ciągłymi szykanami i miał dość przezwiska Boygo. Jak czułaby się wielka Dorigen, która powróciła z Shilmisty bez swoich cennych precjozów i z pogruchotanymi spuchniętymi dłońmi, gdyby Bogo przyniósł Aballisterowi głowę jego uciążliwego syna? Bądź co bądź, to właśnie Cadderly był sprawcą upokorzenia Dorigen. Bogo ośmielał się marzyć, że czeka go wielki awans w hierarchii Zamczyska Trójcy – ba, może nawet udałoby mu się zostać drugim co do ważności czarnoksiężnikiem po samym Aballisterze? Dłonie Dorigen goiły się wolno – klerycy z twierdzy wątpili, by niektóre z jej palców mogły się jeszcze kiedyś normalnie wyprostować. Zważywszy, że przy rzucaniu zaklęć niezbędne jest wykonywanie złożonych i precyzyjnych gestów, kto mógł przewidzieć, jaką przyszłość ma przed sobą Dorigen? Bogo gorączkowo zatarł miękkie dłonie i pospieszył w stronę komnaty, w której czekał nań Druzil, jego przewodnik ku lepszemu życiu. * * * – Jak śmiesz mi to robić? – warknął firbolg do swego kompana, gdy Bogo wyszedł z komnaty. Dwaj wartownicy również się oddalili. Olbrzym zerwał się z miejsca i postąpił groźnie krok w stronę chudzielca. – Nie wiedziałem, że moje... że twoje ciało przybierze normalne rozmiary – zaprotestował mały człowieczek, zagłębiając się nieco bardziej w miękkie poduszki fotela. – Sądziłem, iż czar potrwa nieco dłużej, przynajmniej do końca spotkania. – Firbolg chwycił człowieczka za kołnierz i dźwignął go w powietrze. – Ach, Vanderze – zamruczał olbrzym, a jego rysy wydawały się osobliwie spokojne. – Drogi Vanderze. Oblicze firbolga wykrzywił nagle grymas wściekłości. Szybkim ciosem trzasnął chudzielca w twarz, gruchocząc mu nos. Cios otwartą dłonią pozostawił na policzku człowieczka czerwony, napuchnięty ślad, po drugim razie oba policzki wyglądały jednakowo. Nagle firbolg ze złowrogim grymasem chwycił go za rękę i złamał mu kość przedramienia, tak że palce dłoni chudzielca musnęły jego łokieć. Bicie trwało przez dobrych kilka minut, aż w końcu firbolg upuścił półprzytomnego mężczyznę na fotel. – Jeżeli jeszcze raz mnie oszukasz... – ostrzegł rudowłosy olbrzym. – Jeżeli jeszcze kiedykolwiek upokorzysz mnie na oczach kogoś takiego jak Bogo Rath, będę cię dręczył, dopóki nie zaczniesz błagać, abym cię zabił! Niższy mężczyzna, prawdziwy Vander, przyjął pozycję obronną, osłaniając złamaną rękę. Czuł się przeraźliwie bezbronny i przerażony, uwięziony w drobnym ciele słabeusza Ducha. – Chcę odzyskać moje ciało – powiedział nagle Duch, dotykając z odrazą powłoki firbolga. – Jesteś taki owłosiony... Swędzi mnie całe ciało! Vander usiadł i skinął głową, pragnąc powrócić do swego prawdziwego ciała. – Nie teraz – warknął doń Duch. – Nie, dopóki rany się nie zagoją. Nie przyjmę mego ciała, dopóki nie będzie w idealnym stanie – rzekł z naciskiem. – Tak jak wówczas, kiedy ci je przekazywałem. Vander osunął się głębiej w fotelu. Ta gierka przez ostatnich kilka lat nieco mu zbrzydła, ale czyż miał inne wyjście? Nie był w stanie umknąć przed złowieszczymi rządami Ducha, nie potrafił się oprzeć żądaniom jego magii. Vander niczego więcej nie pragnął, jak tylko powrócić do swej prawdziwej postaci i dołożyć zdrowo małemu człowieczkowi, ale wiedział, że Duch po prostu raz jeszcze zainicjowałby zamianę i w ten sposób Vander osobiście poczułby ból własnego bezlitosnego ataku. Wiedział, że Duch biłby go dalej – katusze trwały niekiedy wiele godzin – dopóki nie załamałby się i płacząc rzewnymi łzami, nie zacząłby błagać swego pana, aby przestał go torturować. Umęczony firbolg przyłożył dłoń do swego złamanego ludzkiego nosa. Rana już zaczęła się goić – ból minął, krew również przestała płynąć. Złamane ramię wyprostowało się ponownie, a Vander czuł mrowienie towarzyszące łączeniu się kości. Jeszcze tylko parę minut, pomyślał, aby pocieszyć samego siebie, i odzyskam moje ciało, moje silne ciało. – Za niecałą godzinę odejdę – rzekł do niego Duch. Groźnie wymierzył palec w kierunku Vandera. – Pamiętaj, że jesteś moim towarzyszem duchowym – ostrzegł. – Mogę wrócić po ciebie, kiedy tylko zechcę, niezależnie od dzielącej nas odległości, Vanderze. Vander odwrócił wzrok, nie potrafił zaprzeczyć groźbie. Któregoś razu usiłował uciec przed tym koszmarem, dotarł aż do Gór Grzbietu Świata, ale Duch oddalony o tysiące mil odnalazł go i wymusił zamianę ciał. Aby pokazać Vanderowi, że jego wysiłki mijają się z celem, Duch bezlitośnie zamordował kilku firbolgów – krewniaków Vandera, w tym także jego brata. Miało to miejsce na rzadko uczęszczanym górskim szlaku na wschód od Mirabar. Vander doskonale pamiętał ową przerażającą chwilę, kiedy Duch oddał mu jego ciało trzymające w gigantycznej dłoni lewą rękę jego najstarszego syna. Po powrocie do Westgate Vander zabił Ducha, nieomal zmiatając mu głowę z ramion, lecz już w tydzień później uśmiechnięty Duch wmaszerował do obozu wojownika. Vander przerwał rozmyślania i zlustrował swego znienawidzonego kompana. Duch nad nim górował – na jednej dłoni nosił białą, a na drugiej czarną rękawiczkę, na szyi zaś na złotym łańcuszku znajome, oprawione w złoto zwierciadełko. Firbolg klasnął w dłonie, a Vander odniósł wrażenie, jakby unosił się w powietrzu. Jego bezcielesny duch obejrzał się, by spojrzeć z pogardą na słabą, chudą sylwetkę rozciągniętą na podłodze, po czym odwrócił wzrok w kierunku ogromnego biorcy. Poczuł rozdzierający, palący ból i wszedł w ciało firbolga. Jego duch przez chwilę wiercił się i mościł, usiłując usadowić się wygodnie w swym prawdziwym ciele i przyzwyczaić Vandera do nowej powłoki. Duch otrząsnął się z paranormalnego przejścia szybciej niż Vander – jak zawsze zresztą. Siedząc wygodnie w fotelu, przyglądał się uważnie odzyskującemu z wolna przytomność olbrzymowi. Teraz chudzielec miał rękawiczki i zwierciadełko – magiczne artefakty zawsze przemieszczały się wraz ze swym panem. Kiedy tylko stało się jasne, że Vander go nie zaatakuje, Duch zacisnął dłonie w pięści i zmrużył powieki. Rękawice i lusterko znikły, ale Vander z bolesnego doświadczenia wiedział, iż w każdej chwili mogły zostać ponownie przywołane. – Odejdziesz, tak jak zostało zaplanowane, z oddziałem i młodym czarnoksiężnikiem – oznajmił Duch. – Co z tym Bogo Rathem? – spytał Vander. – Nie ufam mu. – To nie ma znaczenia – odrzekł Duch. – Przecież, bądź co bądź, mnie również nie ufasz, ale wiem, że uwielbiasz moją gorącą osobowość. Vander miał ochotę pięścią zetrzeć uśmiech zdobiący wąskie wargi Ducha. – Czarnoksiężnik ma nam towarzyszyć – oznajmił Duch. – Aballister zapłacił sporą sumkę, abyśmy zechcieli zabrać ze sobą Ratha, i złota jest aż nadto, by zrekompensować nam tę drobną niedogodność. – W jakim celu? – spytał Vander, jak zawsze zdumiony nićmi z pozoru bezsensownej intrygi utkanej przez ludzi, którzy z honorem raczej nigdy nie mieli wiele wspólnego. – Aballister wierzy, że wysyłając z nami emisariusza, zawsze będzie na bieżąco znać sytuację – wyjaśnił Duch. – Czarnoksiężnik cierpi na głód informacji. Pragnie wiedzieć o wszystkim, co się dzieje. Nie może pogodzić się z faktem, iż mogłoby mu umknąć coś, co bezpośrednio lub pośrednio wywarłoby później na niego jakiś wpływ. Vander zrozumiał. Do tej pory tylko raz spotkał się z Aballisterem, Duch zaś rozmawiał z wymizerowanym czarnoksiężnikiem zaledwie trzykrotnie. Firbolg nie wątpił jednak w prawdziwość jego słów. Mały człowieczek był niewiarygodnie wręcz dociekliwy i jak mało kto umiał rozgryzać ludzkie charaktery – jednak jego podstawową zaletą była zdolność odnajdywania w ludziach ich wad i słabości, a następnie wykorzystywania tego przeciwko nim. * * * Młody uczeń zamrugał powiekami w strugach jasnego porannego światła, które płynęło od strony Jeziora Impresk i wpadało do jego pokoju przez drzwi balkonowe. Na stoliku obok Cadderly’ego stała taca ze śniadaniem – dodatkowe porcje – jak zauważył i uśmiechnął się. To była łapówka. W ten sposób Brennan chciał podziękować Cadderly’emu za nieustającą dyskrecję. Fredegar nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, gdzie chłopak spędził wieczór. Cadderly rzeczywiście był głodny, a jadło prezentowało się smakowicie. Kiedy jednak rzucił okiem na otwartą Księgę Uniwersalnej Harmonii leżącą na pulpicie przy oknie, poczuł dużo bardziej dotkliwe i nieposkromione uczucie głodu. Wziął jednego biszkopta i podszedł do pulpitu. Jak wielokrotnie wcześniej, tak i teraz Cadderly pochłaniał stronice i widniejące na nich rozmyte w plamy słowa szybciej, aniżeli mogło zarejestrować je oko. Przejrzał księgę w ciągu kilku minut, po czym nieomal rozpaczliwie powtórzył tę czynność, starając się nie przerywać rozbrzmiewającej w jego wnętrzu tajemniczej pieśni. Cadderly nie wiedział, ile razy przekartkował prastary wolumin. Kiedy Brennan przyniósł mu obiad, a następnie wieczerzę, nie uniósł wzroku znad pulpitu, zasłuchany w pieśń księgi. Zapadał zmierzch, lecz on czytał dalej. W pierwszej chwili, kiedy w pokoju zrobiło się za ciemno, by mógł kontynuować lekturę, miał zamiar wstać i zapalić lampę, ale nie chciał tracić czasu, jaki musiałby poświęcić na wykonanie tej czynności. Na wpół świadomie przypomniał sobie pewną stronicę z księgi, jej szczególną melodię – wypowiedział kilka prostych słów i natychmiast pokój wypełnił się światłem. Strumień pieśni został przerwany. Cadderly oderwał się od lektury, usiadł wygodniej i mrugając powiekami, nie mógł nadziwić się temu, co przed chwilą uczynił. Powtórzył w myślach poszczególne czynności i raz jeszcze przypomniał sobie tę samą stronicę księgi. Pamiętał ją doskonale. Ponownie zaintonował pieśń, zmieniając nieco akcenty i zastępujące dwa słowa innymi. Światło zgasło. Drżąc wstał z krzesła i położył się do łóżka. Zakrył oczy przedramieniem, jakby ten gest mógł przesłonić niepokojące wspomnienie tego, co się przed chwilą wydarzyło. – Rano spotkam się z czarodziejem – wyszeptał głośno. – On zrozumie. – Ani przez chwilę w to nie wierzył, ale nie chciał przyjąć do wiadomości prawdy. – Rano – wyszeptał ponownie, szukając uspokojenia w objęciach snu. Świt jednak był bardzo odległy – młodego ucznia dzieliło od niego jeszcze wiele godzin snu i mrocznych koszmarów. * * * Percival jednym susem znalazł się przy oknie – nie, nie przy oknie – przy drzwiach na taras. Cadderly nie mógł się nadziwić osobliwemu widokowi, gdyż przy ogromnej wiewiórce drzwi balkonowe wyglądały raczej jak niewielkie okno. To był Percival – Cadderly natychmiast się tego domyślił – ale dlaczego miał sześć stóp wzrostu? Biała wiewiórka weszła do pokoju i podeszła do niego. Cadderly wyciągnął rękę, aby ją pogłaskać, ale Percival odskoczył, a potem rzucił się ku niemu. Sporej teraz wielkości pazury zwierzęcia rozszarpały mieszki przy pasie Cadderly’ego. Młodzieniec usiłował protestować, ale jeden z mieszków rozdarł się od góry do dołu i na podłogę posypała się lawina orzechów. Setki orzechów! Tysiące! Gigantyczna wiewiórka wpychała je sobie do pyszczka garściami i niebawem podłoga znów była czysta. – Dokąd idziesz? – Cadderly usłyszał własny głos, kiedy wiewiórka wybiegła z pokoju. Drzwi jakimś sposobem znów były zamknięte, ale Percival bezlitośnie je staranował i wyrwał z zawiasów. W chwilę potem przeskoczył nad poręczą balkonu i zniknął. Cadderly usiadł na łóżku – ale to nie było jego łóżko, nie znajdował się bowiem w swoim pokoju. Leżał chyba w izbie rekreacyjnej oberży. Wiedział, że jest bardzo późno i bardzo cicho. Nie był sam – czuł za sobą czyjąś widmową obecność. Zebrawszy w sobie resztki odwagi, odwrócił się. Krzyknął, a głos, który wyrwał się z jego płuc, był okrzykiem czystej, nieskrywanej rozpaczy. Na jednym z małych okrągłych stolików leżał bezwładnie Przełożony na Księgach Avery, mentor i zastępczy ojciec Cadderly’ego. Miał rozpłataną klatkę piersiową. Cadderly nie musiał podchodzić bliżej, aby wiedzieć, że Avery Schell nie żyje i że wyrwano mu serce. Cadderly usiadł na łóżku – i teraz to faktycznie było jego łóżko. W pokoju panowała cisza – jeżeli nie liczyć przypadkowego stukotu poruszanych nocnym wiatrem drzwi balkonowych. Na niebie widniała tarcza księżyca w pełni – jego srebrzysty blask wpływał przez okno do pokoju, na podłodze igrały płynne cienie. Spokój nie zdołał jednak zatrzeć w pamięci Cadderly’ego wspomnień upiornego snu. Młody uczeń ponownie usiłował przypomnieć sobie konkretną stronę w Księdze Uniwersalnej Harmonii, przypomnieć sobie pieśń zaklęcia i skąpać izbę w powodzi światła. Był zmęczony i zakłopotany – ani tego dnia, ani wczoraj praktycznie nic nie jadł. Wizja kartki woluminu nie pojawiła się jednak, toteż leżał przerażony nieruchomo w słabym, mętnym blasku. Jedynym światłem była płynąca z zewnątrz srebrzysta księżycowa poświata. A do świtu było jeszcze daleko. 5 Powrót do domu Nieprzerwany strumień wrzasków prowadził Danicę i braci Bouldershoulderów, kiedy wędrowali korytarzami pierwszego piętra południowego skrzydła Biblioteki Naukowej. Zanim jeszcze dotarli do jego gabinetu, wszyscy troje zorientowali się, że krzyczy Przełożony na Księgach Avery. Po szeptach, które ich przywitały, domyślili się, że celem słownego ataku jest Kierkan Rufo. – Dobrze, że wróciliście – rozległo się z boku. Podeszła do nich Przełożona na Księgach Pertelopa. Uśmiechnęła się ciepło. Jak to od niedawna miała w zwyczaju, nosiła powłóczystą suknię z drugimi rękawami i rękawiczki. Nie było widać ani cala jej skóry poniżej szyi, a oblicze, okolone gęstwą szpakowatych włosów, wydawało się dziwnie nierzeczywiste, jakby zawieszone pośród bezdennej pustki. – Obawiałam się, że potracicie głowy dla Shilmisty, co w gruncie rzeczy byłoby całkiem zrozumiale – stwierdziła przełożona bez odrobiny emocji w swym jak zawsze spokojnym głosie. – Gdzie tam! – prychnął Ivan, gwałtownie potrząsając głową. – To je mniejsce elfów, nie dla mnie. Pikel kopnął go w goleń i obaj bracia długo i zawzięcie zaczęli mierzyć się wzrokiem. – Shilmista jest piękna – przyznała Danica. – Zwłaszcza gdy oczyściliśmy ją z potworów. Wygląda tak, jakby cienie puszczy odrobinę przejaśniały. Pertelopa pokiwała głową i znów się uśmiechnęła. – Idziecie spotkać się z Averym? – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. – To nasz obowiązek – odrzekła Danica. – Ale zdaje się, nie jest dziś w dobrym humorze. – Mię się wydaje, co Rufo może popsuć każdemu dzień – wtrącił Ivan. Pertelopa ponownie pokiwała głową i uśmiechnęła się z pewnym wysiłkiem. – Nie będzie łatwo zapomnieć o tym, co Rufo uczynił w puszczy – wyjaśniła. – Młody kapłan musi sporo z siebie dać, jeżeli chce ponownie zaskarbić sobie łaski przełożonych, a zwłaszcza Przełożonego na Księgach Avery’ego. – Dobrze mu tak! – prychnął Ivan. – Ojoj! – dodał Pikel. – Słyszałam, że Rufo został już w pewien sposób ukarany – ciągnęła nieustępliwie Pertelopa, wpatrując się znacząco w pięść Daniki. Danica mimowolnie schowała ręce za plecami. Nie mogła zaprzeczyć, że znokautowała Rufa, kiedy zaczął się skarżyć na swoich przyjaciół. Nie mogła również ukryć, że zrobiła to z przyjemnością. Tyle że teraz przyjdzie jej za to zapłacić. Pertelopa wyczuła zażenowanie młodej kobiety i czym prędzej zmieniła temat. – Kiedy skończysz rozmawiać z przełożonym Averym – powiedziała do Daniki – przyjdź do mnie. Mamy sporo do omówienia. Danica wiedziała, że Pertelopa mówi o Cadderlym, i chciała tu, teraz, zaraz, zadać przełożonej dziesiątki pytań. Ostatecznie jednak tylko w milczeniu pokiwała głową. Wiedziała, co należy do jej obowiązków, i zdawała sobie sprawę, iż jej pragnienia będą musiały zaczekać. Wrażliwa przełożona uśmiechnęła się znacząco. – Później – powiedziała, po czym mrugnęła do młodej kobiety i oddaliła się. Danica patrzyła, jak Pertelopa odchodzi, a każdemu jej krokowi towarzyszyło tysiąc myśli o Cadderlym. Kuksaniec Ivana przypomniał jej, że póki co, mają inne problemy. Z wahaniem odwróciła się ponownie w stronę krasnoludów. – Jesteście gotowi stawić czoła Avery’emu? Ivan zachichotał złowieszczo. – Ni martw się – zapewnił, chwytając dziewczynę za rękę i prowadząc do gabinetu korpulentnego przełożonego. – Jeżeli tyn grubas powi ci coś za dużo, zagrożem mu, co dostanie mniejsze porcje przy łobiedzie. Jak się ji kucharzem, to mo się władze! Danica nie zaprzeczyła, ale nie czuła się specjalnie podbudowana, kiedy zbliżała się do drzwi, zza których dochodziły wrzaski Avery’ego. – Wymówki! – ryczał przełożony. – Stale tylko wymówki! Dlaczego nie przyjmiesz odpowiedzialności za to, co zrobiłeś? – Ja nie... – Usłyszeli potulne tłumaczenia Rufa, ale Avery nie pozwolił mu dokończyć. – Właśnie, że tak! – krzyknął przełożony. – Zdradziłeś ich temu plugawemu impowi, i to nie jeden raz! – Nastała chwila ciszy, po czym znów rozległ się głos Avery’ego, tym razem już spokojniejszy. – W tym, co uczyniłeś później, wykazałeś się jako taką odwagą, przyznaję – stwierdził – ale to za mało. Nie myśl, że zdrada została ci wybaczona. A teraz wracaj do swoich obowiązków i wiedz, że każde, nawet najmniejsze uchybienie drogo cię będzie kosztowało. Drzwi się otworzyły i z gabinetu wyszedł wymizerowany Rufo. Wydawał się niezadowolony, gdy ujrzał przed sobą Danicę i dwa krasnoludy. – Zdziwiony? – spytał Ivan z promiennym uśmiechem. Kościsty mężczyzna przechylił się nieznacznie i przeczesał palcami gęstą ciemną czuprynę. Jego czarne oczy wodziły z boku na bok jakby w poszukiwaniu drogi ucieczki. Nie mając innego wyboru, Rufo przecisnął się pomiędzy Danicą a Pikelem i czym prędzej sobie poszedł, wyraźnie zakłopotany. – Poprawilim ci humor, co? – zawołał za nim krasnolud, rozkoszując się konsternacją kapłana. – Trochę to trwało, zanim łaskawie zdołaliście do mnie dotrzeć – dobiegł ich zjadliwy głos z wnętrza pokoju. Trójka przyjaciół spojrzała w tę stronę, by ujrzeć przełożonego Avery’ego. – Uch, och – mruknął Pikel, ale Ivan tylko parsknął i wmaszerował do gabinetu. Zatrzymał się tuż przed solidnym dębowym biurkiem Avery’ego. Danica i Pikel trochę bardziej się wahali. Gniew Avery’ego wyraźnie przygasł. Korpulentny przełożony wyjął z kieszeni chustkę i otarł nią pucołowatą spoconą twarz. – Nie wierzyłem, że wrócicie – oznajmił zdyszany. Powiódł wzrokiem po twarzach Ivana i Pikela. – Sugerowałem nawet dziekanowi Thobicusowi, aby zaczął szukać nowych kucharzy. – Bez obawy – zapewnił go Ivan, ukłoniwszy się tak nisko, że końcami swej żółtej brody zamiótł podłogę. – Panowie waszych żołondków właśnie wrócili. Pikel pisnął radośnie, ale ponowne łypnięcie Avery’ego uświadomiło mu, że przełożony nie podziela dobrego humoru krasnoludów. – Będziemy, rzecz jasna, potrzebować pełnego raportu o waszym pobycie w Shilmiście, pisemnego raportu – powiedział, przekładając kilka kartek na biurku. – Ja nie piszem – odparował Ivan – ale mogie ci ugotować gulasz na gobliniem uchu. To w pełni podsumuje to, cóżem robił we w lesie. Na te słowa nawet Danica nie była w stanie stłumić chichotu. – A więc pomoże wam lady Maupoissant – rzekł Avery, artykułując powoli słowa, by dać im do zrozumienia, że wcale mu nie do śmiechu. – Na kiedy ma być ten raport? – spytała Danica w nadziei, że będzie miała na napisanie go całą zimę. Myślami była w Carradoonie, przy Cadderlym, zastanawiała się, czy nie popełniła błędu, udając się do biblioteki zamiast bezpośrednio do Carradoonu. – Za trzy dni masz się spotkać z dziekanem Thobicusem – poinformował ją Avery – To powinno ci wystarczyć... – Niemożliwe – zaprotestowała Danica. – Spotkam się z dziekanem jeszcze dziś albo jutro rano, ale... – Za trzy dni – powtórzył Avery. – Grafiku dziekana nie można zmieniać, lady Maupoissant. – Ponownie zwracał się do niej po nazwisku, by, o czym Danica wiedziała, dać jej do zrozumienia, że naprawdę jest rozsierdzony. Mniszka poczuła się jak w pułapce. – Nie należę do waszego zakonu – przypomniała tłuściochowi. – Nie podlegam... Avery ponownie nie dał jej dokończyć. – Zrobisz, co ci każę – uciął posępnie. – Nie myśl, że to, co uczyniłaś w Shilmiście, zostanie zapomniane lub wybaczone. Danica cofnęła się o krok. Ivan, tyleż rozgniewany, co zakłopotany, podskoczył na palcach i łypnął na Avery’ego. – Hę? – wymamrotał oszołomiony Pikel. – Jak powiedziałem – oznajmił Avery, uderzając ciężką pięścią w biurko. – Wszyscy zachowaliście się bohatersko, zarówno w Shilmiście jak i wcześniej, kiedy kapłan zła i jego plugawa klątwa zaatakowali bibliotekę, niemniej to nie usprawiedliwia twojego postępowania, lady Maupoissant. Danica miała ochotę krzyknąć „Jakiego postępowania?!”, ale gniew dławił jej gardło. – Uderzyłaś go – wyjaśnił w końcu Avery. – Z premedytacją zaatakowałaś Rufa, kapłana Deneira, przedstawiciela Biblioteki Naukowej. – Sam się o to prosił – odparował Ivan. Avery uśmiechnął się z przymusem. – Jakoś w to nie wątpię – przyznał i przez chwilę był taki jak dawniej. – Mimo to są pewne zasady dotyczące takiego zachowania. – Wbił wzrok w brązowe oczy Daniki. – Gdybym wykorzystał oskarżenia Rufa przeciwko tobie, zostałabyś dożywotnio usunięta z biblioteki. Zastanów się nad tym – ciągnął Avery, dając Danice i dwom krasnoludom chwilę do namysłu. – Tu są wszystkie teksty, które cię interesują, wszystkie znane dzieła Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna. Wiem, jak drogie są ci twoje studia. – Dlaczego więc mi grozisz? – zapytała Danica. Odgarnęła z czoła niesforny kosmyk włosów i skrzyżowała ręce przed sobą. – Jeżeli popełniłam błąd, uderzając Rufa, niech i tak będzie, ale gdyby podobna sytuacja się powtórzyła, gdybym po tylu ciężkich przejściach i takim rozlewie krwi musiała wysłuchiwać jego użalań i utyskiwań pod adresem swoim i przyjaciół, nie jestem pewna, czy nie zrobiłabym tego ponownie. – Ojoj – potaknął Pikel. – Sam się o to prosił – powtórzył Ivan. Avery uspokajająco machnął ręką. – Zgoda – mruknął. – Zapewniam cię, że nie zamierzam wykorzystywać oskarżeń Rufa. W zamian jednak żądam, abyś zrobiła dla mnie tych kilka rzeczy, o które prosiłem. Sporządź raport i spotkaj się z dziekanem Thobicusem za trzy dni, zgodnie z jego poleceniem. Masz moje słowo, że oskarżenia Rufa nie będą już więcej brane pod uwagę, zarówno względem ciebie, jak i wobec kogokolwiek innego. Danica zdmuchnęła sprzed twarzy figlarny kosmyk, a Avery pomyślał, że westchnęła z rezygnacją. – O ile mi wiadomo, Cadderly miewa się dobrze – rzekł półgłosem przełożony. Danica skrzywiła się. Dźwięk tego imienia ponownie ożywił w niej ukryte lęki i bolesne wspomnienia. – Mieszka w przedniej oberży o nazwie Dragon’s Codpiece – ciągnął. – Oberżysta Fredegar ma za zadanie czuwać nad Cadderlym, choć nie jest to trudne, jako że on rzadko opuszcza swój pokój. Ewidentne zatroskanie korpulentnego przełożonego losami Cadderly’ego przypomniało Danice, że Avery nie jest nieprzyjaźnie nastawiony ani do niej, ani do jej ukochanego. Zrozumiała również, że posępny nastrój Avery’ego wynika najprawdopodobniej z tej samej przyczyny, która dręczyła również i ją – Cadderly spędził w bibliotece tylko tyle czasu, by spakować swoje rzeczy, i odszedł. Mógł przecież już nigdy nie wrócić do domu. – Dziś po południu wyjeżdżam do Carradoonu – oznajmił Avery. – Jest kilka nie cierpiących zwłoki spraw pomiędzy miejskimi notablami a przełożonymi, które należy załatwić. Wisi nad nami groźba wojny... ale cóż, nie przejmujcie się tym. Zasłużyliście przynajmniej na kilka dni odpoczynku. Danica zrozumiała implikację zawartą w słowach przełożonego. Niewątpliwie istniało wiele spraw do załatwienia między miastem a biblioteką, niemniej jednak uznała za mało prawdopodobne, aby Avery, którego zadaniem była opieka i zwierzchnictwo nad młodymi kapłanami, miał zostać reprezentantem biblioteki w negocjacjach z Carradoonem. Avery musiał zgłosić się na ochotnika, domyśliła się Danica, i zapewne nie chodziło tu wcale o zagrożenie regionów, ale coś zgoła innego. Wyjazd do Carradoonu był jedynie pretekstem, aby sprawdzić, co się dzieje z Cadderlym, młodym kapłanem, którego kochał jak własnego syna. Danica i krasnoludy odeszli. Bracia wychodząc z gabinetu, zajęli strategiczne pozycje po bokach dziewczyny. – Ni martw się – pocieszył jąIvan. – Niedługo ja i mój brat musim pojechać do miasta po zapasy na zimę. Skończ, co masz do zrobienia i spotkaj się z dziekanem, a potym wybierzem się do Carradoonu we trójkie. Wprawdzie to niedaleko, ale w tech czasach lepi, cobyś nie wałynsała się po górach w pojedynkie. Pikel pokiwał głową i rozdzielili się – krasnoludy zeszły po schodach do kuchni, a Danica udała się do swego pokoju. Stwierdziła, że obaj bracia również tęsknią za Cadderlym. Potrząsnęła włosami, które sięgały jej teraz kilka cali poniżej ramion, jakby ta symboliczna czynność pozwoliła jej choć na chwilę zapomnieć o dręczących kłopotach. Jednak tak jak niesforne kosmyki, które niebawem ponownie opadły jej na oczy, ukrywane głęboko w sercu troski i niepokoje również powróciły. Rozpaczliwie pragnęła zobaczyć Cadderly’ego, przytulić go i ucałować, jednak z drugiej strony obawiała się tego spotkania. Gdyby młody uczeń ponownie ją odrzucił, tak jak w Shilmiście, całe jej życie i oddanie studiom bezpowrotnie straciłoby swój sens. * * * – Nie widziałam wiele – przyznała Danica, zmieniając nieco pozycję na brzegu miękkiego łoża przełożonej Pertelopy. – Przygotowywałam się do nadciągającej bitwy. Trzymałam wartę. Wiedziałam, że Cadderly i Elbereth będą bezbronni, przeprowadzając rytuał przywołania drzew. – Ale jesteś przekonana, że Cadderly odegrał rolę w tym przywołaniu? – naciskała Pertelopa, powtarzając pytanie chyba po raz piąty. Odziana w swój codzienny strój siedziała tuż obok Daniki. – To nie był tylko książę elfów? Danica pokręciła głową. – Słyszałam pieśń Cadderly’ego – usiłowała wyjaśniać. – Było w niej coś... jakby wewnętrzna moc... – Szukała właściwych słów, ale jak mogła wyrazić to, co wówczas czuła? To, co się wydarzyło w Shilmiście, kiedy Cadderly i Elbereth obudzili wielkie dęby, graniczyło w jej oczach nieomal z cudem. A cudów nie sposób opisać słowami. – Cadderly powiedział mi, że odegrał w tym swoją rolę – powiedziała w końcu zakłopotana mniszka. – To przywołanie było czymś więcej aniżeli prostym powtórzeniem prastarych słów. Mówił o gromadzeniu energii, stanie umysłu, dzięki któremu przeniósł się do świata drzew, zanim dęby zostały obudzone i zanim skłonił je do udzielenia nam pomocy. Pertelopa powoli pokiwała głową, rozważając usłyszane przed chwilą słowa. Nie wątpiła w szczerość Daniki ani w tajemniczą, narastającą moc Cadderly’ego. – A rana czarodzieja elfów? – spytała. – Zgodnie ze słowami Elberetha włócznia zagłębiła się na stopę w bok Tintagela – odrzekła Danica. – Jego odzienie było całe we krwi, sama to widziałam, i Elbereth nie liczył, że czarodziej pożyje długo. Mimo to, kiedy zobaczyłam go w pół godziny po tym, jak został ranny, był niemal zdrowy i ponownie rzucał zaklęcia przeciwko naszym wrogom. – Podczas pobytu w bibliotece widziałaś efekty zaklęć uzdrawiających – stwierdziła Pertelopa, usiłując ukryć podniecenie. – Na przykład, kiedy kapłan Oghmy, walcząc z tobą, złamał rękę. – To była pestka w porównaniu z tym, czego dokonał Cadderly – zapewniła ją Danica. – Zgodnie z relacją Elberetha, przyłożył tylko dłoń do brzucha czarnoksiężnika i rana pod jego palcami natychmiast sama zaczęła się zasklepiać. Pertelopa znów skinęła głową i milczała przez dłuższą chwilę. Powtarzanie wszystkiego od początku mijało się z celem. Danica szczerze i otwarcie opowiedziała jej o tym, co widziała. Pertelopa wpatrywała się przez dłuższy czas przed siebie niewidzącymi oczami, aż w końcu spojrzenie jej brązowych źrenic ponownie padło na Danicę: Młoda mniszka w milczeniu siedziała na łóżku, pogrążona w rozmyślaniach. Oczy Pertelopy wychwyciły cień, który pojawił się na ramieniu Daniki, sylwetkę drobnej kobiety, która drżała i nerwowo rozglądała się dokoła. Z ciała młodej mniszki biły fale ciepła, a jej oddech – z pozoru równy i spokojny – nie zdołał ukryć przed czujnym wzrokiem Pertelopy trawiących ją lęków. Danica była pełna namiętności i strachu – przełożona doskonale o tym wiedziała. Sama myśl o Cadderlym budziła w jej wnętrzu prawdziwą burzę uczuć. Pertelopa odegnała niewidzialne dla innych wizje, kończąc odległą pieśń, która rozlegała się głęboko w jej myślach, i uspokajającym gestem położyła dłoń na ramieniu Daniki. – Dziękuję, że przyszłaś, aby dotrzymać mi towarzystwa – powiedziała. – Bardzo mi pomogłaś, i jak sądzę, również Cadderly’emu. Na twarzy Daniki pojawił się wyraz zakłopotania. Pertelopa żałowała, że musi być taka tajemnicza wobec osoby tak bliskiej sercu Cadderly’ego, wiedziała jednak, iż Danica nie zrozumiałaby mocy, z którymi przyszło zetknąć się młodemu kapłanowi. Te same moce towarzyszyły Pertelopie od blisko dwudziestu lat, ale nawet ona nie była pewna, czy właściwie je pojmuje. Skrzypnęło łóżko. Danica wstała. – Muszę już iść – wyjaśniła, spoglądając na drzwi. – Jeżeli sobie życzysz, mogę przyjść znowu... – Nie ma potrzeby – odparła z ciepłym uśmiechem przełożona. – Chyba że sama będziesz miała ochotę na pogawędkę – dodała pospiesznie. Znów się skupiła i pieśń rozbrzmiała w jej wnętrzu, dzięki czemu weszła na odmienny, nadnaturalny poziom percepcji. Na ramieniu Daniki wciąż siedział cień kobiety, ale wydawał się teraz nieco spokojniejszy, a oddech mniszki się ustabilizował. Żar jednak nie wygasł – witalna energia pełnej namiętności młodej dziewczyny przeradzającej się w prawdziwą kobietę. Kiedy Danica wyszła, klamka w drzwiach, której dotknęła, jeszcze przez chwilę pulsowała jasnym światłem. Pertelopa wydała z siebie przeciągłe westchnienie. Zdjęła rękawiczkę, by podrapać znajdującą się pod nią rekinią skórę, i powróciła myślami do okresu, kiedy Deneir ją wybrał – lub przeklął – jak jej się niekiedy wydawało. Przypomniała sobie, co wówczas przeżyła. Uśmiechnęła się pod nosem. – Nie, to nie było przekleństwo – powiedziała w głos, unosząc wzrok do sufitu, jakby kierowała te słowa do jakiejś wyższej istoty. Pieśń zabrzmiała donośniej w jej myślach, uniwersalna harmonia, jaką słyszała po tysiąckroć, przewracając strony księgi, którą przekazała Cadderly’emu. Zatopiła się w tej pieśni i upojona jej dźwiękami zjednoczyła ze swoim najukochańszym bogiem. – A więc wybrałeś Cadderly’ego – wyszeptała. Nie oczekiwała odpowiedzi i takowej nie otrzymała. – W przeciwnym razie nie mógłby dokonać wszystkich tych cudów w puszczy elfów – ciągnęła, wypowiadając głośno wnioski wysnute na podstawie przypuszczeń. – Żal mi go, a zarazem zazdroszczę mu, jest bowiem młody i silny, dużo silniejszy, niż ja kiedykolwiek byłam. Jaką osiągnie potęgę? Ponownie nie uzyskała odpowiedzi – słyszała jedynie dźwięki odwiecznej melodii. Właśnie dlatego przełożona myślała często o swym darze jak o klątwie. Nigdy nie otrzymywało się żadnych odpowiedzi. Zawsze należało doszukiwać się ich na własną rękę. I wiedziała, że to samo czeka Cadderly’ego. 6 Żebrak, złodziej Cadderly celowo odwrócił wzrok, by nie patrzeć na strażnika, gdy przechodził przez krótki tunel i pod uniesioną kratą, opuszczając mury miasta. Przez całą drogę do zachodniej bramy młody uczeń obserwował ludzi rozmaitego pochodzenia i natury, a różnorodne cieniste sylwetki, które dostrzegał na ich ramionach, nieomal go przytłaczały. W jego myślach znów rozbrzmiewała pieśń Deneira, jakby wezwał ją podświadomie, i ponownie jedynym zrozumiałym pojęciem była dlań aurora. Cadderly nic z tego nie rozumiał i obawiał się, że straci zmysły, jeżeli nadal będzie miewał te osobliwe wizje. Uspokoił się nieco, pozostawiwszy za sobą gwar i ciżbę Carradoonu. Ruszył drogą wysadzaną rzędami drzew, a jego uwagę odwracały teraz jedynie trele ptaków i odgłosy wiewiórek spiesznie gromadzących zapasy na zimę. – Czy ciąży na mnie pustelnicza klątwa? – zapytał głośno samego siebie. – Otóż to! – oznajmił donośnie, niepokojąc wiewiórkę, która na dźwięk jego słów znieruchomiała na szarej, jak i ona, gałęzi pobliskiego drzewa. Podniesiony ton głosu Cadderly’ego sprawił, że zwierzątko kilkoma susami wspięło się wyżej na drzewo i ponownie przywarło do szorstkiej kory, nawet jego długi puszysty ogon zastygł w bezruchu. – Cóż, tak to jest – zawołał Cadderly do wiewiórki z udawanym rozdrażnieniem. – Wszystkie te nieszczęsne, biedne, samotne dusze, na które patrzymy z taką dezaprobatą, nie są samotne z wyboru. Wszyscy oni posiadają tę samą zdolność postrzegania co ja i to przyprawia ich o utratę zmysłów, sprawia, iż dochodzą do takiego stanu, że nie mogą już znieść widoku innej inteligentnej istoty. Podszedł do pnia drzewa, aby przyjrzeć się zwierzątku. – Nie widzę żadnych cieni zeskakujących z twoich ramion, panie Szary – zawołał. – Nie masz ukrytych pragnień poza tymi, które stopniowo i regularnie zaspokajasz. – Chyba że w pobliżu znajdzie się pani wiewiórzyca! – dobiegło od strony ścieżki. Cadderly o mało nie wyskoczył z butów. Odwrócił się, by ujrzeć wysokiego, brudnego, nieogolonego mężczyznę, odzianego w workowate łachmany, który na nogach miał buty o zdartych noskach. – Pani wiewiórzyca wybiłaby mu z głowy myśli o orzechach – ciągnął, zbliżając się wolno do Cadderly’ego. Młody uczeń bezwiednie uniósł przed sobą laskę z gałką w kształcie baraniego łba. Na drogach pod miastem często spotykało się rozmaitych rabusiów, a ich liczba przed zimą znacznie wzrastała. – Aczkolwiek... – ciągnął mężczyzna, przyłożywszy w geście zamyślenia wskazujący palec do dolnej wargi. Cadderly zauważył, iż tamten nosi skórzane rękawiczki bez palców, ale nie od pary, jedną czarną, a drugą brązową. – Jeżeli chodzi o samicę, wiewiórka nadal nie miałaby ukrytych pragnień, a jedynie stanęłaby przed koniecznością wyboru między zewem żołądka a zewem lędźwi. Lepsze to drugie, no nie? – rzekł oberwaniec, mrugając lubieżnie. Cadderly nieco się zarumienił i o mało nic wybuchnął śmiechem, choć w dalszym ciągu nie wiedział, co ma myśleć o tym elokwentnym włóczędze. Jego obecność wprawiała go w nie lada zakłopotanie. Przyjrzał mu się uważniej, usiłując dostrzec cień na ramieniu tamtego. Zdumienie uciszyło jednak dźwięki pieśni i młody uczeń nie zobaczył nic prócz wyświechtanych fałdów starego, postrzępionego wełnianego szala. – Piękny dzień na spacery i rozmowy ze zwierzętami – ciągnął mężczyzna, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Szkoda więc, że muszę znaleźć się między murami Carradoonu, w krainie wielce nieprzyjemnych woni, gdzie wysokie budowle przesłaniają panoramę piękna, tak często niedocenianą podczas wędrówek wiejskimi szlakami. – Niełatwo ci będzie ominąć straże – zauważył Cadderly wiedząc, z jaką pieczołowitością miejska milicja strzegła swej domeny, zwłaszcza że plotki o nadciągającej wojnie szerzyły się coraz powszechniej. Włóczęga otworzył małą kabzę przywiązaną do sznurowego pasa i wyjął niewielką srebrną monetę. – Bakszysz? – spytał Cadderly. – Opłata za wejście – poprawił żebrak. – Pieniądz przyciąga pieniądz, jak to się zwykle mówi. I to prawda, bo zawsze, kiedy jestem w mieście, udaje mi się zarobić parę złociszów. Cadderly uważniej przyjrzał się mężczyźnie. Nie nosił insygniów żadnej ze znanych gildii ani nie wyglądał na człowieka posiadającego jakiekolwiek umiejętności służące zarabianiu pieniędzy. – Złodziej – rzekł obojętnie. – Nigdy – odparł mężczyzna. – Żebrak? – spytał Cadderly równie zjadliwym tonem. Mężczyzna chwycił się za pierś i cofnął kilka kroków, jakby Cadderly wbił mu sztylet w serce. Dopiero teraz młodzieniec dostrzegł jakieś cienie. Ujrzał też błysk zranionej duszy pod sarkastyczną, radosną maską na twarzy tamtego. Na jednym jego ramieniu dojrzał kobietę trzymającą niemowlę, na drugim zaś nieco starsze dziecko. Wizje znikły w mgnieniu oka, a Cadderly po raz pierwszy zwrócił uwagę, iż mężczyzna utyka, a na nadgarstku powyżej brzegu brązowej rękawicy ma niebiesko-zielony siniec. Młody uczeń poczuł ogarniające go mdłości, a gdy się skoncentrował, bez trudu wychwycił emanację choroby i zrozumiał, dlaczego ów inteligentny, elokwentny mężczyzna stoczył się na samo dno. Był trędowaty. – P-p-przepraszam – wykrztusił Cadderly. – Nie wiedziałem... – Czy ktokolwiek... kiedykolwiek to wie? – spytał żebrak drwiąco. – Nie przyjmuję twojego współczucia, młody kapłanie Deneira, ale jestem w stanie przyjąć od ciebie drobny datek. Cadderly ścisnął w dłoni laskę, błędnie biorąc te słowa za groźbę. – Wiesz, o czym mówię – rzekł do niego żebrak. – Monety, które niewątpliwie mi rzucisz, by ulżyć swemu sumieniu. Cadderly skrzywił się na tę sarkastyczną uwagę, ale nie potrafił stłumić w sobie żalu, że ktoś tak inteligentny mógł stoczyć się tak nisko. Zdziwił się również, że żebrak rozpoznał, do jakiego należy zakonu, pomimo iż nosił jego symbol w widocznym miejscu na opasce kapelusza. Mężczyzna z uwagą lustrował Cadderly’ego, a w sercu młodego kapłana trwała huśtawka emocji. – Świnia – rzekł mężczyzna i skrzywił się, ku zdumieniu Cadderly’ego. – Jakie to straszne, że ktoś taki jak ja mógł stoczyć się tak nisko i zostać ulicznym żebrakiem! Cadderly przygryzł dolną wargę, słysząc te bolesne słowa. – Tarzać się w błocie wraz z najgorszymi nędzarzami – ciągnął mężczyzna, odrzucając jedną rękę w bok, a drugą wciąż przyciskając mocno do piersi. Nagle zastygł w tej pozie i spojrzał z zakłopotaniem na Cadderly’ego. – Nędzarze? – spytał. – A co ty o nich wiesz, arogancki kapłanie? Ty, który jesteś tak inteligentny... To domena twojego zakonu, nieprawdaż? Inteligencja – rzucił z odrazą żebrak. – Powiadam, to wymówka dla takich jak ty. To, co cię wywyższa i oddziela od innych. – Zmierzył Cadderly’ego wzrokiem i dokończył, cedząc słowa – To cię zaślepia. – Nie zasługuję na to! – stwierdził Cadderly. Żebrak uniósł ręce nad głową i wydał drwiący okrzyk niedowierzania. – Nie zasługujesz?! – zawołał. Podciągnął rękaw, pokazując pas gnijącej, sinej skóry. – A na co, powiedz mi, młody kapłanie, który jesteś taki mądry, zasługują twoim zdaniem ci, co padają przed tobą na klęczki i czołgają się po uliczkach Carradoonu? Cadderly miał wrażenie, że lada moment pęknie. Czuł narastający gniew, który go rozsadzał. Przypomniał sobie, że gdy budził drzewa w Shilmiście i uleczył Tintagela, przykładając dłoń do jego rozprutego brzucha, czuł podobną energię, dzięki której połączył brzegi rany. W jego myślach pojawiło się wspomnienie stronicy z Księgi Uniwersalnej Harmonii – było tak wyraźne, jakby Cadderly miał ją przed oczami. Zrozumiał, co było przedmiotem jego gniewu. Zlustrował sińce na ręku mężczyzny, wypełniając nozdrza wonią choroby, która tak dręczyła duszę tego szlachetnego człowieka. – Pieta, pieta, dominus... – zaczął Cadderly, intonując pieśń, której słowa jedno po drugim pojawiały się w jego myślach. – Nie! – zawołał żebrak, rzucając się w jego stronę. Cadderly przerwał pieśń i usiłował unieść obie ręce do bloku, ale tamten był zdumiewająco szybki jak na swój wzrost. Chwycił Cadderly’ego za ubranie, po czym gwałtownie nim potrząsnął. Kapłan zauważył swoją szansę – mógł trafić końcem laski w brodę napastnika. Wiedział jednak, iż sfrustrowany żebrak tak naprawdę wcale nie zamierza go skrzywdzić, i bynajmniej nie zdziwił się, gdy mężczyzna puścił go i odepchnął od siebie o krok. – Mógłbym cię uleczyć! – warknął Cadderly. – Mógłbyś? – rzucił drwiąco tamten. – A czy mógłbyś uzdrowić ich? – zawołał, wskazując palcem w kierunku odległych murów. – Czy mógłbyś uzdrowić ich wszystkich? Czy wszystkie choroby świata ugną się przed młodym kapłanem Deneira? Zawołajcie wszystkich nędzarzy! – krzyknął głośno, odwracając się na pięcie i pokrzykując na cztery strony świata. – Niechaj ustawią się rzędem przed tym... tym... – szukał odpowiedniego słowa, jego brudne wargi poruszały się bezgłośnie – przed tym wysłannikiem bogów! – zawołał wreszcie. Przerażona wiewiórka puściła się pędem po gałęziach drzewa na drugą stronę ścieżki. – Nie zasługuję na to – powtórzył spokojnie Cadderly. Jego spokój jakby udzielił się żebrakowi, który natychmiast opuścił dłonie do boków, a jego ramiona wyraźnie obwisły. – Nie – potwierdził – ale, proszę, przyjmij to jako niewielką pokutę w świecie pełnym niezasłużonych kar. Cadderly zamrugał, usuwając kropelkę wilgoci, która nagle pojawiła się w jego szarych oczach. – Jak oni się nazywają? – spytał półgłosem. Żebrak przyglądał mu się przez chwilę z uwagą i jego wargi nagle wykrzywiły się w pierwszym szczerym uśmiechu. – Jhanine, moja żona – odparł. – Toby, mój syn, i Millinea, moja młodsza córka. Żadne z nich jak dotąd nie wykazuje symptomów choroby – wyjaśnił, odpowiadając na niezadane przez Cadderly’ego pytanie. – Rzadko się z nimi widuję, jedynie po to, by przekazać im jałmużnę otrzymaną od pełnych poczucia winy notabli Carradoonu. Żebrak zachichotał widząc, że Cadderly się zapłonił. – Wybacz, proszę – rzekł, kłaniając się nisko. – Ja również bywam niekiedy zaślepiony, postrzegając bogaczy i szczęśliwców w jednakim świetle. Cadderly pokiwał głową, przyjmując jego zrozumiałe i nieuchronne przeprosiny. – Jak cię zwą? – Bezimienny – odrzekł żebrak bez wahania. – Tak, to dobre imię dla kogoś takiego jak ja. Bezimienny, podobnie jak inni bezimienni żyjący w rynsztokach pod domami bogaczy. – Żal ci samego siebie? – spytał Cadderly. – To nie żal, lecz smutna prawda – odrzekł natychmiast Bezimienny. Cadderly powrócił do sedna. – Mógłbym cię uleczyć – zaproponował ponownie. Bezimienny wzruszył ramionami. – Inni już próbowali – wyjaśnił. – Kapłani z twojego zakonu, a także wyznawcy Oghmy. Złożyłem wizytę w Bibliotece Naukowej, oczywiście, że tam poszedłem, kiedy pojawiły się pierwsze symptomy. Wzmianka o Bibliotece Naukowej sprawiła, że oblicze Cadderly’ego zmarsowiało. – Nie jestem taki jak inni – rzekł z większym naciskiem, niż zamierzał. Żebrak uśmiechnął się. – Nie, nie jesteś – potwierdził. – A zatem przyjmujesz moją pomoc? Bezimienny nadal się uśmiechał. – Zastanowię się... – odrzekł półgłosem. Cadderly dostrzegł iskierki nadziei w jego ciemnobrązowych oczach i ujrzał cień na ramieniu, cień samego żebraka, radośnie podrzucający w powietrze małą postać – instynktownie czuł, że to Millinea – i chwytający ją łagodnie. Cień szybko sczezł... rozpłynął się na wietrze. Cadderly nieco posępnie pokiwał głową, domyśliwszy się, że człowiek w tak ciężkiej opresji jak trędowaty nie może pozwolić sobie na fałszywą nadzieję. Młodzieniec podejrzewał ryzyko, choć nie w pełni je rozumiał, nigdy dotąd bowiem nie znalazł się w podobnej sytuacji. Wyrwał zza pasa sakiewkę. – Przyjmij zatem to – rzekł z naciskiem, rzucając mieszek żebrakowi. Bezimienny złapał go i spojrzał na Cadderly’ego z zaciekawieniem, lecz nie próbował odrzucić mu pękatej sakiewki. To nie czcze słowa ani fałszywe nadzieje – stwierdził w duchu Cadderly – pieniądze znajdujące się w mieszku były pieniędzmi i niczym więcej. – Należą do tych aroganckich mieszkańców miasta – wyjaśnił Cadderly. – I jestem winien temu, o co mnie oskarżasz. – Myślisz, że w ten sposób zmażesz tę winę? – spytał żebrak, mrużąc oczy. Cadderly nie mógł pohamować chichotu. – Raczej nie – odparł, wiedział bowiem, że gdyby Bezimienny wierzył, iż zawartość sakiewki zabije w nim poczucie winy, natychmiast by mu ją odrzucił. – To raczej nie jest właściwa pokuta. Daję ci to z powodu Jhanine, Toby’ego i Millinei, oni zasługują na to bardziej niż ja, a nie po to, by zmniejszyć swoje poczucie winy. Muszę dźwigać na sobie to brzemię, dopóki nie nauczę się i nie dowiem czegoś więcej. – Cadderly przekrzywił głowę, gdyż nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. – Nazwij to złoto opłatą za udzieloną lekcję, może ono pomoże złagodzić twoje własne poczucie winy za to, że zasadziłeś się na kogoś tak niewinnego jak ja! – powiedział. Żebrak wybuchnął śmiechem i pokłonił się nisko. – Faktycznie, młody uczniu, nie jesteś taki jak kapłani z twojego zakonu, którzy powitali mnie u wrót biblioteki, kapłani, którzy bardziej przejmowali się własnymi niepowodzeniami w uleczeniu mnie niż skutkami mej choroby. I właśnie dlatego im się nie udało. Cadderly wiedział o tym, ale nie przerywał żebrakowi. – To wspaniały dzień! – ciągnął Bezimienny. – I proszę cię, byś się nim radował. – Uniósł sakiewkę do góry i potrząsnął nią. Jego ciało poruszyło się w radosnym tańcu. Usłyszawszy brzęk monet, uśmiechnął się. – Być może ja również będę się cieszył. Do Dziewięciu Piekieł, nie zawitam dziś w cuchnących alejkach Carradoonu! Bezimienny znieruchomiał nagle i stanął sztywno, jakby kij połknął, przyglądając się bacznie Cadderly’emu. Wolno wyciągnął prawą rękę, sprawiał wrażenie, jakby pierwszy raz zdał sobie sprawę, iż przyobleczona jest w brudną, pozbawioną palców rękawiczkę. Cadderly zrozumiał, że to próba i z radością stwierdził, że łatwo może ją zdać. Nie zastanawiając się nad ewentualnymi skutkami, uścisnął dłoń żebraka. – Często tędy przechodzę – rzekł półgłosem. – Zastanów się nad moją propozycją. Żebrak, zbyt poruszony, by odpowiedzieć, pokiwał głową. Odwrócił się i żwawo odszedł. Utykał mocniej niż poprzednio, jakby nie próbował już tego ukrywać. Cadderly obserwował go przez kilka chwil, po czym odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Uśmiechnął się, gdy po gałęziach nad jego głową śmignęły kolejne wiewiórki, ale nie uniósł wzroku, by na nie spojrzeć. Młody kapłan miał wrażenie, że dzień stał się nagle lepszy i gorszy zarazem. * * * Bezimienny uśmiechnął się, gdy wiewiórka o mało nie straciła równowagi na małej gałązce, ale w ostatniej chwili chwyciła się jej i podciągnęła. Żebrak porównał ten prosty, naturalny ruch do tego, co niedawno miało miejsce pomiędzy nim a osobliwym młodym kapłanem – wyobraził sobie siebie jako gałąź, a Cadderly’ego jako zwierzątko odzyskujące równowagę po potknięciu. Ta myśl sprawiła, że po raz pierwszy od długiego, bardzo długiego czasu poczuł się potrzebny i zrobiło mu się lżej na duszy. Nie mógł jednak się opierać i liczyć na spotkanie z większą liczbą ludzi takich jak Cadderly, którzy chcieliby, aby wyłożono im ich błędy czarno na białym. Nie, Bezimienny będzie musiał robić to samo, co czynił od roku, walcząc każdego dnia o jałmużnę, która pozwoli pozostać przy życiu jego żonie i dzieciom. Na jakiś czas powinno im wystarczyć. Cisnął sakiewkę w powietrze, złapał ją zwinnie i ponownie się uśmiechnął. To był doprawdy wspaniały dzień! Odwrócił się na pięcie, przygotowując się, by złożyć Jhanine i dzieciom z dawna odkładaną wizytę, ale jego uśmiech niebawem zastąpił grymas zatroskania. – Racz wybaczyć, że cię przestraszyłem, dobry przyjacielu – rzekł chudy mężczyzna, a jego półprzymknięte powieki ukazały Bezimiennemu wąziutki skrawek niewielkich ciemnych oczu. Bezimienny instynktownie schował sakiewkę i wyciągnął obie ręce przed siebie. – Jestem trędowaty – burknął, wykorzystując chorobę jako groźbę. Niższy mężczyzna zachichotał i roześmiał się ochryple, jakby zakasłał. – Myślisz, że jestem złodziejem? – spytał, rozkładając szeroko ręce. Bezimienny zamrugał, dostrzegłszy osobliwe rękawiczki mężczyzny, jedną białą, a drugą czarną. – Jak widzisz, nie jestem uzbrojony – zapewnił chudzielec. – Pozornie nie – przyznał Bezimienny. – Widzę, że obaj mamy rękawiczki nie do pary – zauważył Duch. – Bratnie dusze, nie? Bezimienny wsunął dłonie pod luźne fałdy swego brudnego, postrzępionego odzienia. Nie wiedzieć czemu poczuł się zakłopotany. Bratnie dusze? – pomyślał. – Raczej nie. Przednie rękawiczki, które nosił tamten, chociaż nie do pary, musiały kosztować więcej, aniżeli Bezimienny miał okazję widzieć w ciągu wielu miesięcy, włącznie z okrągłą sumką w złocie znajdującą się wewnątrz mieszka Cadderly’ego. – Ależ tak – zapewnił Duch na widok jego marsowej miny. – A więc jesteś żebrakiem? – ośmielił się zapytać Bezimienny. – Stąd do Carradoonu została już tylko mila. Też się tam wybierałem. Można nieźle zarobić. – Ale zmieniłeś zdanie dzięki temu młodemu kapłanowi? – spytał nieznajomy. – Opowiedz mi o nim. Bezimienny wzruszył ramionami i lekko, zgoła nieświadomie, pokręcił głową. Duch zdołał to jednak zauważyć, a zakłopotanie tamtego sporo mu wyjaśniło. – Ach – rzekł Duch, stojąc wciąż z rozłożonymi szeroko rękami – nie znasz młodego Cadderly’ego. – A ty znasz? – Oczywiście – odrzekł Duch, wskazując sakiewkę, którą tamten próbował ukryć. – Czyż my, krewniacy, nie powinniśmy wszyscy znać kogoś tak szczodrego, jak Cadderly? – A zatem jesteś żebrakiem? – skonstatował Bezimienny, rozluźniając się nieznacznie. Wśród nędzarzy, stanowiących swego rodzaju bractwo, istniał pewien niepisany kodeks. – Być może – odrzekł tajemniczo Duch. – Robiłem wiele rzeczy, a teraz jestem żebrakiem. – Ponownie zachichotał. – Albo już niebawem nim będę – poprawił. Bezimienny patrzył, jak tamten rozpina górne guziki swej opończy i rozchyla wełniane poły. – Zwierciadełko? – burknął żebrak, ale zaraz umilkł, wpatrzony we własne odbicie w srebrnej tafli. Bezimienny poczuł moc mentalnego ataku. Usiłował się odwrócić, ale nie mógł, zahipnotyzowany osobliwą magią. Nie widział nic z wyjątkiem własnego oblicza na tle czerni, jakby został przeniesiony w jakieś inne, mroczne miejsce, do zupełnie innego świata. Rozpaczliwie usiłował rozejrzeć się wokoło, poszukując szczegółów krajobrazu, czegoś znajomego, jakiegoś punktu odniesienia. Widział jedynie swoje odbicie. Usłyszał klaśnięcie, a potem zaczął się poruszać, a raczej poczuł, jakby się poruszał, wiedział bowiem, że jego fizyczne ciało nawet nie drgnęło. Przeszył go krótki, dojmujący ból, kiedy jego dusza opuściła ciało i popłynęła bezradnie w kierunku oczekującej nań zniewieściałej powłoki. Ból pojawił się ponownie. Bezimienny zamrugał, świadomie walcząc z opadaniem ciężkich powiek. Znów ujrzał odbicie swego ciała, żebraka noszącego na rękach białą i czarną rękawiczkę. Jego zakłopotanie trwało tylko chwilę, dopóki nie zorientował się, iż widzi przed sobą nie odbicie, lecz własne ciało. – Coś ty ze mną zrobił? – zawołał, sięgając w stronę nieznajomego, który znajdował się w jego ciele. Każdy ruch zdawał się spowolniony, jego ramiona nie miały dość sił, by nadążyć za trawiącą go wściekłością. Duch pstryknął palcami, jego czarna i biała rękawiczka znikły, a na dłoniach pojawiły się rękawice z odciętymi palcami. Jakby od niechcenia odepchnął od siebie słabeusza. Jakże to wiotkie ciało okazało się dla Ducha użyteczne. Było takie łagodne, słabe i niegroźne, nawet dziecko dałoby sobie z nim radę. Niemal z rezygnacją wzruszając ramionami, podszedł do pojękującego i srodze zakłopotanego nieszczęśnika, po czym zacisnął brudne dłonie na jego chudej szyi. Bezimienny walczył rozpaczliwie, tak rozpaczliwie, jak zwykle stawiało opór drobne ciało Ducha, ale jego ręce były bezsilne, nie potrafiły przełamać uchwytu potężniejszego napastnika. Niebawem przestał się szamotać. Duch wiedział, że rezygnacja żebraka wynikała ze smutku i żalu za tymi, których miał tu pozostawić. Plugawiec rozważał tę zmianę z rozbawieniem, uważając to za ciekawe, a nawet zabawne, że ktoś tak żałosny i nędzny jak trędowaty żebrak mógł opłakiwać swoją śmierć. Duch był jednak bezlitosny. Uśmiercił to ciało co najmniej ze sto razy, podobnie jak poprzednie i to, którego używał wcześniej. Trup osunął się na ziemię. Duch natychmiast wyjął swój magiczny artefakt i przywołał jego moce, by ujrzeć, jak dusza żebraka opuszcza swą doczesną powłokę. Następnie pospiesznie zdjął czarną rękawiczkę i położył ją na pustym ciele. Zamknął oczy i skoncentrował się, a potem poczuł ból, dokonawszy prostej czynności polegającej na odesłaniu do trupa części własnej duszy. Było to posunięcie konieczne z dwóch powodów. Ciało zostanie uleczone – odpowiedzialny był za to potężny magiczny przedmiot ukryty przez Ducha w bucie – a poza tym, gdyby powłoka pozostała wolna, dusza żebraka mogłaby ponownie w nią wniknąć. Gdyby zaś asasyn pozwolił ciału umrzeć, gdyby pozwolił amuletowi z buta ponownie przywołać ducha, regeneracyjne moce artefaktu częściowo zniszczyłyby ciało. Zważywszy na to, jak często Duch dokonywał zamiany, magiczny przedmiot spaliłby jego drobne ciało już dawno temu. Ale tak się nie stanie. Duch wiedział, jak używać artefaktów do połączenia. Ghearufu – rękawiczki i zwierciadełko – dawno temu wskazały mu drogę i poświęcił okres trzech przeciętnych ludzkich żywotów, by doprowadzić tę czynność do perfekcji. Zlustrował pusty trakt w jednym i drugim kierunku, po czym ściągnął wątłe truchło z drogi i ukrył je w zaroślach. Czuł chorobę trawiącą jego nowe ciało. Było to nieprzyjemne odczucie, ale Duch zakładał, iż nie będzie używał tego ciała zbyt długo – musiał jedynie zbliżyć się dzięki niemu do Cadderly’ego. Ponownie wyskoczył na drogę i ruszył przed siebie, zastanawiając się, ile czasu upłynie, zanim Cadderly będzie wracał tą drogą do miasta. Kiedy złodziej w ciele żebraka oddalił się, duch Bezimiennego stanął obok wątłego trupa, zakłopotany i bezradny. Gdyby Cadderly dzięki swej nowej umiejętności postrzegania zdołał go wówczas zobaczyć, byłby świadkiem, jak cienie Jhanine, Toby’ego i Millinei rozpływają się na cztery strony świata, niczym utracone bezpowrotnie nadzieje Bezimiennego. 7 Labirynt Cadderly niespiesznie i z niepokojem zbliżał się do stromego, okrągłego wzgórza i wieży Belisariusa, spodziewając się, że uczony czarodziej zdoła wyjaśnić mu przyczynę dziwnych zjawisk, których ostatnio doświadczył. W gruncie rzeczy jednak nie wiedział nawet, czy Belisarius zechce go przyjąć. Kilkakrotnie wyświadczył mu kilka dobrze płatnych przysług związanych z przepisywaniem ksiąg, ale nie mógł nazwać tego człowieka swoim przyjacielem. Co więcej, nie był pewien, czy zastanie go w domu. Młody uczeń rozluźnił się nieznacznie, gdy na trawiastym stoku o stromiźnie rzędu siedemdziesięciu stopni pojawiły się nagle płaskie i równe kamienne schody. Czarodziej był w domu i najwidoczniej zauważył nadejście Cadderly’ego. Siedemdziesiąt pięć stopni doprowadziło młodego kapłana do płaskiego szczytu pagórka i wybrukowanego kocimi łbami chodnika okalającego wieżycę. Cadderly musiał obejść podstawę budowli prawie do połowy, tego dnia bowiem Belisarius ułożył schody po przeciwnej stronie wzgórza niż wejście do wieży. Stopnie nigdy nie pojawiały się w tym samym miejscu, a Cadderly nie rozgryzł jeszcze, czy czarodziej tworzy za każdym razem nowe wejście, dokonuje obrotu trawiastego pagórka pod nieruchomą wieżą, czy też po prostu oszukuje gości co do prawdziwego umiejscowienia schodów. Cadderly skłaniał się raczej ku trzeciemu rozwiązaniu, Belisarius specjalizował się bowiem głównie w skomplikowanych iluzjach. Obite metalem drzwi wieży otworzyły się – a może przez cały czas były otwarte i tylko wydawało mi się, że są zamknięte, pomyślał Cadderly – gdy młody uczeń się do nich zbliżył. Zamierzał właśnie przestąpić próg, gdy wtem zmitygował się, ponieważ nagle dał się słyszeć zgrzyt kamieni szorujących o siebie i cały fragment ściany w holu przesunął się, blokując wewnętrzne drzwi i odsłaniając obwieszone pajęczynami schody wiodące w dół, w głąb atramentowych ciemności. Cadderly podrapał się po brodzie, a jego szare oczy rozbłysły na to nieoczekiwane zaproszenie. Przypomniał sobie czasy, kiedy przychodził do wieży z przełożonym Averym. Za każdym razem zręczny czarodziej poddawał tę parę nowemu sprawdzianowi sprytu i inteligencji. Młodzieniec ucieszył się z tego wyzwania – najwyraźniej Belisarius wymyślił coś nowego, coś, co mogło oderwać myśli Cadderly’ego od niepokojących pytań postawionych mu przez żebraka. – Nowa droga, nowa sztuczka – stwierdził głośno, gratulując czarodziejowi, który zapewne go słuchał. Ciekawski jak zawsze, wyjął z uchwytu w ścianie zapaloną pochodnię i ruszył schodami w dół. Dwadzieścia stopni niżej dotarł do niskiego korytarza kończącego się grubymi dębowymi drzwiami. Starannie się im przyjrzał, po czym przytknął do nich dłoń, wyczuwając pod palcami twarde włókna. Zadowolony, że są prawdziwe, otworzył je pchnięciem i ruszył dalej, natrafiając za nimi na kolejne schody. Następny poziom okazał się nieco bardziej deprymujący. Schody kończyły się trzema odnogami identycznych kamiennych tuneli. Cadderly postąpił krok naprzód, po czym zmienił zdanie i skręcił w lewo, przeszedł przez następne drzwi – raz jeszcze sprawdzając dłońmi ich prawdziwość – a potem przez jeszcze jedne. Znów dotarł do rozgałęzienia dróg, ale tym razem wybór okazał się dużo trudniejszy niż poprzednio, w każdym z tuneli po obu stronach widniały bowiem czarne otwory wejść. Cadderly o mało nie wybuchnął śmiechem i w myślach pogratulował sprytnemu czarodziejowi. Z bezradnym wzruszeniem ramion upuścił swoją laskę na podłogę, po czym wybrał odnogę wskazaną przez gałkę w kształcie baraniego łba. Każdy z korytarzy wydawał się właściwy, toteż ruszył przed siebie, skręcił w lewo, potem w prawo, jeszcze raz w prawo, po czym przeszedł kawałek prosto. Z tyłu pozostały trzy otwarte wejścia – w jednym z nich znajdowały się schody prowadzące stromo w dół. – Wspaniale! – wykrzyknął Cadderly, minąwszy ostry zakręt i powróciwszy do punktu wyjścia u podnóża drugich schodów. Jego żagiew zaczęła przygasać, ale zaciekawiony ponownie ruszył naprzód – wybierał nieodwiedzane dotychczas korytarze. Pochodnia wypaliła się, pozostawiwszy Cadderly’ego w nieprzeniknionej ciemności. Spokojnie zamknął oczy i przypomniał sobie stronicę z Księgi Uniwersalnej Harmonii. Usłyszał kilka nut odwiecznej pieśni Deneira i wyszeptał słowa odpowiedniej pieśni, wskazując na koniec wypalonej żagwi. Zamrugał kilkakrotnie i zmrużył powieki, ponieważ blask magicznego ognia, który się pojawił, był dużo silniejszy niż nikły, bądź co bądź, płomień pochodni. Gdy jego oczy przywykły wreszcie do jasności, ruszył dalej, pokonując kolejne zakręty. Nagle zatrzymał się, usłyszawszy głośne szuranie. Wiedział, że to nie szczur. Zwierzę – jeżeli to było zwierzę – które wydawało te odgłosy, musiało być dużo większe. W myślach Cadderly’ego pojawił się obraz byka. Przypomniał sobie dzień, kiedy będąc jeszcze gołowąsem, przechodził wraz z Przełożonym na Księgach Averym przez pastwisko, na którym pasły się krowy. A przynajmniej Avery myślał, iż były to krowy. Cadderly uśmiechnął się mimowolnie, kiedy przypomniał sobie, jak korpulentny Avery, sapiąc i dysząc, uciekał przed rozjuszonym bykiem. Szuranie rozległo się ponownie. Cadderly zastanawiał się, czy nie zgasić magicznego światła, ale natychmiast zmienił zamiar, uświadomiwszy sobie, w jakiej znalazłby się wówczas sytuacji. Podkradł się do najbliższego załomu muru, zdjął swój szerokoskrzydły kapelusz i wolno wyjrzał w głąb korytarza. Hałasujący przypominał człowieka, ale nim nie był. Mierzył siedem stóp wzrostu, miał szerokie bary i klatkę piersiową i wydawał się niewiarygodnie silny, a jego głowa, nie maska – Cadderly nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości – przypominała łeb tamtego byka sprzed lat. Stwór nie był uzbrojony i miał na sobie jedynie przepaskę biodrową z wilczych skór, lecz wyposażony jak zawsze uczeń bynajmniej nie poczuł się przez to pewniej. Minotaur! Serce o mało nie stanęło Cadderly’emu w piersi. Nagle opuściło go przekonanie, że cała ta wędrówka przez katakumby wieży została zainspirowana przez Belisariusa. Przyszło mu do głowy, że genialnemu magowi mogło przydarzyć się coś strasznego i jakieś mroczne siły opanowały systemy obronne wieży. Jego myśli rozwiały się, a oddech zamarł w piersiach już w chwilę później, byczogłowy gigant bowiem ponownie zgrzytnął nogą o kamienie, runął na Cadderly’ego i pchnął go na drugi koniec korytarza. Uderzając o kamienną ścianę, młody kapłan poczuł trzask obojczyka i żagiew wypadła mu z ręki, ale – ma się rozumieć – magiczne światło nie zgasło. Minotaur prychnął i ruszył do ataku. Cadderly obronnym gestem uniósł swoją laskę, zastanawiając się, co, na Dziewięć Piekieł, taka słaba broń może uczynić tak przerażającej bestii. Minotaur najwyraźniej się tym nie przejął i runął na niego jak burza. Cadderly zamachnął się z całej siły, ale cienka laska pękła, uderzywszy o grubą skórę na piersi stwora. Minotaur uderzył go na odlew, po czym pochylił rogaty łeb, przyszpilając Cadderly’ego do kamiennych płyt. Młody uczeń uwolnił jedną rękę i rąbnął bestię w pysk. Bezskutecznie. Stwór naparł mocniej. Teraz Cadderly nie tylko nie mógł się poruszać, ale nawet oddychać. Jego obliczenia, jak długo jeszcze pożyje, musiały zostać znacznie zredukowane, minotaur otworzył bowiem nagle swą olbrzymią paszczę najeżoną drugimi spiczastymi kłami, i zaczął ją zbliżać do odsłoniętej szyi Cadderly’ego. W tej samej chwili młody uczeń poczuł przepływającą przez ciało falę energii. Spuścił wzrok i spojrzawszy na podłogę, dostrzegł swą wędrowną laskę. Była cała. Wbił wolną rękę w ziejącą paszczę i zanurzył ją w gardzieli minotaura. W chwilę później wyjął dłoń, dzierżąc w niej bijące serce byczogłowego monstrum. Stwór cofnął się o krok, nie odważywszy się niczego uczynić. – Zszedłem dwie kondygnacje w dół, a w rzeczywistości piąłem się w górę – oznajmił stanowczo Cadderly – i przeszedłem przez sześcioro drzwi, z czego dwoje było iluzją. A zatem powinienem znajdować się teraz w zachodnim skrzydle twojej biblioteki, nieprawdaż, dobry Belisariusie? Iluzoryczny minotaur rozpłynął się w powietrzu, ale jakimś dziwnym trafem nie znikło wciąż pulsujące serce, które trzymał Cadderly. Otoczenie zmieniło się, przybierając swą prawdziwą formę zachodniego skrzydła wieżycy. Przypuszczenia młodzieńca okazały się słuszne. Po przeciwnej stronie pokoju oparty o regał z książkami stał brodaty Belisarius, którego oczy ocieniały krzaczaste brwi – wyglądał na zakłopotanego, a nawet odrobinę zaniepokojonego. Cadderly mrugnął do niego, po czym otworzył usta i zrobił ruch, jakby chciał odgryźć kęs trzymanego na dłoni serca. – Och, ty! – zawołał czarodziej. Odwrócił się i przyłożył dłoń do ust, gdyż nieoczekiwanie żołądek podszedł mu do gardła. – Nie rób tego! Błagam! Cadderly sprawił, by upiorny przedmiot zniknął, choć w gruncie rzeczy nie wiedział, co było przyczyną jego chwilowego realnego zaistnienia. – Jak to zrobiłeś? – jęknął czarodziej, który wreszcie doszedł do siebie. – Moja magia uległa ostatnio znacznej przemianie – usiłował wyjaśnić Cadderly. – Rozrosła się. – To nie był przykład żadnego ze znanych mi czarów kleryków – rzekł z naciskiem Belisarius. – Aby stworzyć tak idealne iluzje... Te słowa sprawiły, iż czarodziej znów ujrzał oczyma duszy pulsujące serce i mimowolnie się skrzywił. Cadderly zrozumiał coś, czego najwidoczniej nie pojął Belisarius. – Nie stworzyłem tego obrazu – wyjaśnił zarówno sobie jak i czarodziejowi – ani nie zebrałem magicznych mocy koniecznych do wywołania iluzji. Belisarius uspokoił się do reszty, zbyt zaintrygowany tym, co sugerował mu Cadderly. Podszedł do młodzieńca. – Widziałem gromadzące się energie – ciągnął Cadderly. – Odkryłem naturę twojej sztuczki... i wykorzystałem ją... przeciwko tobie. – Nie mogłeś jej po prostu zneutralizować, jak uczyniłaby to większość kapłanów? – spytał oschle Belisarius. Cadderly wzruszył ramionami. – Pomyślałem, że mógłbym – odrzekł z ironicznym uśmiechem – pokonać twoje iluzje z nieco większą pompą. Belisarius zamiótł przed nim swoją zmiętą wełnianą czapką. – Ale nie jestem pewien – przyznał Cadderly. – Nie jestem pewien, z czym wiąże się moja magia i właśnie dlatego postanowiłem cię odwiedzić. Belisarius zaprowadził go do sąsiedniego pokoju, gdzie obaj zasiedli w wygodnych, miękkich fotelach. Czarodziej wyjął cztery przedmioty – trzy pierścienie i cienką różdżkę – które Cadderly zostawił u niego przed trzema tygodniami, po czym odłożył je na bok, nie mogąc się doczekać rewelacji kapłana. Młody uczeń nie wiedział, od czego ma zacząć – tyle mu się przydarzyło. Kiedy jednak rozpoczął swą opowieść, snuł ją długo, z wszelkimi koniecznymi, jego zdaniem, szczegółami. Opowiedział Belisariusowi o wezwaniu drzew w Shilmiście, o uzdrowieniu Tintagela i o tym, jak widział ducha szlachetnego rumaka Temmerisy oddalającego się od ciała. Napomknął również o nieco bardziej specyficznych i stosunkowo niedawnych wydarzeniach, o wywołaniu światła, a następnie ciemności w swoim pokoju, a także w labiryncie Belisariusa. Dla młodego kapłana najbardziej niepokojące były cieniste sylwetki, które postrzegał tańczące na ramionach ludzi. Nie wspomniał jednak słowem o swoich snach, niepewny, jak mógłby umiejscowić je w całym tym galimatiasie, i nieco zaniepokojony ich ukrytym znaczeniem. – Zaklęcia, o których mówisz, nie są wcale niezwykłe – rzekł czarodziej, kiedy wyraźnie zdenerwowany młodzieniec zakończył swą dramatyczną opowieść. – To magia kapłanów. Wiele zaklęć może być również używanych przez czarodziejów, na przykład manipulacja światłem. Co się tyczy cieni... Cóż, klerycy od stuleci potrafią rozpoznawać ludzkie charaktery. – Aurora – odrzekł Cadderly, wypowiadając jedyne słowo, które był w stanie wychwycić z zapamiętanej pieśni. – Nie rozumiem, jak „świt” może mieć wpływ na jakiekolwiek zaklęcie. Belisarius podrapał się po szpakowatej brodzie. – To niezwykłe – rzekł w końcu. – Ale czy świt to jedyne znaczenie tego słowa? Kiedy została napisana ta cudowna księga? Cadderly zamyślił się przez chwilę, aż w końcu zrozumiał. – Aurora – rzekł stanowczo. – Aurora. – Uniósł wzrok, spojrzał na czarodzieja i uśmiechnął się szeroko. – Aurora znaczy aura – przyznał Belisarius – a przynajmniej znaczyło. Tę nazwę przypisuje się emanacji światła i dobra otaczającego ludzi. To magia, czary kleryków. Być może to jest właśnie to, co cię spotkało, tylko nie potrafisz jeszcze właściwie interpretować swoich obserwacji. Cadderly skinął głową, choć nie do końca się z tym zgadzał. Wiedział, a może raczej czuł, jak ma interpretować tańczące cienie, nie to stanowiło jego problem. – Widziałem różne niesamowite przykłady magii kleryków – odparł – ale obawiam się, że te moce są inne. Nie studiuję zaklęć przed ich przywołaniem, tak jak kapłani w bibliotece. W ogóle się nie przygotowuję, przykładem może być iluzja, którą pokonałem wprost na twoich oczach. Nie spodziewałem się, że rzucisz mi takie wyzwanie. Nie sądziłem, iż domyślasz się, że zamierzam cię odwiedzić. Cadderly zamilkł na chwilę, aby się skupić, a Belisarius w tym czasie mamrotał coś pod nosem i drapał się po gęstej brodzie. – Wiesz coś – oznajmił nagle młodzieniec. Jego słowa zabrzmiały jak oskarżenie. – Coś podejrzewam odrzekł Belisarius. Od Czasu Kłopotów zaczęły pojawiać się coraz częstsze doniesienia o osobach dysponujących wewnętrznymi magicznymi mocami. – Psionicy – rzekł natychmiast Cadderly. – A zatem o nich słyszałeś. – Czarodziej rozłożył chude ręce na boki w geście narastającej rezygnacji. – Oczywiście, że tak – mruknął. – Słyszałeś o wszystkim. I to właśnie jest najbardziej frustrujące w stosunkach z tobą. Cadderly uśmiechnął się na te słowa i rozsiadł się wygodnie w miękkim skórzanym fotelu. Belisarius wydawał się szczerze zaintrygowany, jakby rozpaczliwie żywił nadzieję, iż jego przypuszczenia okażą się słuszne. – Może ty też jesteś psionikiem? – Wiem o nich bardzo niewiele – przyznał młody kapłan. – Jeżeli to właśnie się ze mną dzieje, muszę przyznać, iż dzieje się bez mojej współpracy i zgody. – Moce te nie różnią się od mocy czarodziejów – wyjaśnił Belisarius – tyle tylko, że pochodzą z umysłu osoby, a nie z zewnętrznych mocy wszechświata. Jeżeli chodzi o twoje umiejętności mentalne, znam je dosyć dobrze. – Parsknął, najwyraźniej powracając myślami do księgi zaklęć, którą Cadderly przepisał z pamięci. – Ta umiejętność to podstawowy atut mocy psionika. Cadderly zamyślił się nad jego słowami i stopniowo zaczął kręcić głową. – Moc, którą manipulowałem w tej wieży, była zewnętrzna – skonstatował. – Czy psionik mógłby wywierać wpływ na czary maga? Belisarius postukał się sękatym paluchem w dolną wargę. Zmarszczki na jego czole jasno dawały do zrozumienia, iż nie dostrzegł tej jawnej luki w swoim rozumowaniu. – Nie wiem – przyznał. Obydwaj milczeli przez chwilę, rozmyślając nad szczegółami swej dyskusji. – To mi nie pasuje – oznajmił w chwilę później Cadderly. – Jestem odbiorcą mocy i osobą przekształcającą ją w celu osiągnięcia pożądanego efektu, co do tego nie mam wątpliwości. – Nie przeczę – mruknął Belisarius – ale taka moc musi mieć łącze, zaklęcia, jeśli wolisz. Nie można, ot tak sobie, na zawołanie, podłączyć się do zewnętrznych mocy wszechświata! Cadderly zrozumiał, co było źródłem narastającej ekscytacji w głosie Belisariusa. Jeżeli mag się nie mylił, całe jego życie oraz pustelnicze poświęcenie studiom nad magią i czarami mogło okazać się zbędnym trudem. – Pieśń – mruknął Cadderly nieoczekiwanie, uświadamiając sobie prawdę. – Pieśń? – Księga Uniwersalnej Harmonii – wyjaśnił młodzieniec. – Księga Deneira. Kiedy korzystałem z mocy, nawet nieświadomie, jak w przypadku tańczących cieni, zawsze słyszałem pieśń tej księgi rozbrzmiewającą gdzieś w głębinach mego umysłu. Moje odpowiedzi zawarte są w tej pieśni. – Pieśń księgi? – Belisarius nie potrafił tego pojąć. – Rytm słów – usiłował wyjaśnić Cadderly, choć wiedział, że to nie jest możliwe. Belisarius wzruszył ramionami. Wyglądało na to, że przyjął to proste wyjaśnienie. – A zatem znalazłeś swój łącznik – oznajmił – ale obawiam się, iż niewiele ci mogę powiedzieć na jego temat. O księdze powinieneś porozmawiać raczej z mistrzami w Bibliotece Naukowej. – Albo z moim bogiem – burknął Cadderly. Belisarius obojętnie wzruszył ramionami. – Jak sobie chcesz – powiedział. – To wszystko, co mogę ci powiedzieć, i wiem, że się nie mylę, bo wystarczy spojrzeć na twoje wychudłe oblicze... – Nie sypiam zbyt dobrze – wtrącił Cadderly, obawiając się, co mógłby usłyszeć od czarodzieja. – Magia, przekształcenie tak wielkiej energii – ciągnął Belisarius, niewzruszony jego słowami – pobiera od swego praktyka nielichą zapłatę. My, magowie, jesteśmy wyjątkowo ostrożni, nie staramy się przekraczać swoich możliwości. Zazwyczaj to niemożliwe, jako że głównym czynnikiem ograniczającym nasz potencjał jest zapamiętywanie każdego z wykorzystywanych zaklęć. Podobnie moce kleryków mają swe korzenie w ich wierze, a kontrolowane są przez wysłanników bogów albo w przypadku niektórych wyższych kapłanów nawet przez same bóstwa – stwierdził. – Ostrzegam cię, Cadderly. Widziałem nieroztropnych magów, którzy zostali pochłonięci, kiedy usiłowali rzucać czary wykraczające poza posiadane przez nich umiejętności. Jeżeli znalazłeś sposób na ominięcie tradycyjnych ograniczeń i limitów użycia magii, niezależnie, jaka by ona nie była, proszę cię, abyś postępował roztropnie i umiarkowanie wykorzystywał swe umiejętności, bo w przeciwnym razie pochłonie cię to. W myślach Cadderly’ego pojawiły się tysiące rozmaitych możliwości. Może powinien wrócić ze swym dylematem do biblioteki. Mógłby pomówić z Pertelopą... – Przejdźmy teraz do przedmiotów, o których wiem nieco więcej. – Belisarius sięgnął po pierścienie i różdżkę. Najpierw uniósł w górę sygnet zaopatrzony w symbol Zamczyska Trójcy, trójząb z butelkami na końcach. Należał on niegdyś do złej czarodziejki Dorigen. – Tak jak przypuszczałeś, nie zawiera w sobie magii – powiedział i rzucił go Cadderly’emu. – Wiem – odrzekł Cadderly, chwytając pierścień i wrzucając go do sakiewki. Na te słowa Belisarius zamilkł i zlustrował uważnie młodego mężczyznę. – Ten pierścień – rzekł powoli, unosząc złotą obrączkę z obsadzonym w niej sporym onyksem – rzeczywiście jest czarodziejski i ma ogromną moc. – Wyrzuca strugę ognia – odparł Cadderly – kiedy osoba, która go nosi, wypowiada słowo fete, oznaczające w języku elfów ogień. Widziałem go w akcji – dodał pospiesznie, zauważywszy pogłębiające się zmarszczki na czole Belisariusa. – Racja – mruknął mag. – Słyszałeś kiedyś o czarodzieju nazwiskiem Agannazzar? Cadderly pokręcił głową. Belisarius uśmiechnął się. – To mag o niezbyt wielkiej sławie, który urodził się dwa stulecia temu – wyjaśnił. – Teraz martwy – stwierdził Cadderly. – Może – burknął oschle Belisarius. – Jeżeli chodzi o magów, nigdy nic nie wiadomo. – I to był jego pierścień? – Nie mam pewności – odrzekł Belisarius. – Albo on, albo jeden z jego współpracowników wykonał go, nadając mu tę szczególną właściwość. Nie ma zbyt wielkiej mocy, ale może ci się przydać. Rzucił klejnot Cadderly’emu i uniósł różdżkę. Młody kapłan przypuszczał, że Belisarius celowo zachował ostatni pierścień na koniec. – To pospolity artefakt – zaczął czarodziej, ale Cadderly powstrzymał go, unosząc rękę. W pierwszej chwili różdżka wydawała się zwykłym walcowatym kawałkiem czarnego drewna, długości nieco ponad stopę, kiedy jednak przyjrzał się jej dokładniej, usłyszał dźwięki odległej pieśni rozlegającej się w jego umyśle. Cadderly wejrzał w głąb różdżki, badając ją, aż wreszcie dostrzegł wyraźnie zawartą w przedmiocie magię. – Światło – rzekł do czarnoksiężnika. – Moc różdżki ma coś wspólnego z manipulacją światłem. Belisarius ponownie się zasępił i spojrzał na różdżkę, jakby upewniając się, że na gładkiej powierzchni drewna nie widać żadnych runicznych znaków. – Widziałeś ją w działaniu? – spytał z nadzieją w głosie. Nie w smak mu było, że Cadderly raz po raz go ubiega. – Nie – rzekł obojętnie młody kapłan, nie pozwalając sobie na odrobinę rozluźnienia. W myślach ujrzał światła formujące inne obrazy i tańczące dziko. – Domin Ulu – wyszeptał. Światło, które sobie wyobraził, zmieniło się w stałe i równie jasne jak to, które wytworzył w swoim pokoju i w labiryncie. – Ulu. – Prastare słowo oznaczające światło wymknęło się z jego drżących ust. Światło przybrało na sile i jaśniało teraz tak, że Cadderly odruchowo musiał zmrużyć powieki. – Mas Ulu – powiedział, a dosłownie znaczyło to „wielka światłość”. Światło zmieniło się w ogromną oślepiającą kulę, a potem kula ta eksplodowała złocistymi promieniami i rozświetliła najdalsze zakamarki jego umysłu. Krzyknął i odwróciwszy wzrok, zawołał „Illumas belle!” i osunął się z krzesła. Usiadł i spojrzał na czarodzieja, który nadal siedział na swoim miejscu, niewzruszenie trzymając w wyciągniętej dłoni zwykłą z pozoru różdżkę. – Co się stało? – spytał obcesowo Belisarius. – Widziałem w myślach moce różdżki – wykrztusił Cadderly. – Ściślej mówiąc cztery. – I powtórzyłeś aktywizujące wyrażenia – dodał zakłopotany Belisarius. – Oczywiście. – Ale jak? – spytał kompletnie zbity z tropu Cadderly. – Spotkaj się z kapłanami – warknął Belisarius. – Dlaczego masz marnować mój czas i wysiłki na coś, co i tak doskonale wiesz? Młody uczeń wziął od niego różdżkę i wbił wzrok w podłogę obok krzesła maga. – Został nam jeszcze do zbadania jeden pierścień – rzekł, siadając z powrotem w swoim fotelu. Belisarius podniósł ostatni pierścień, złotą obrączkę okoloną diamencikami, i wyciągnął rękę w stronę Cadderly’ego. – Ty mi powiedz – powiedział z naciskiem. Cadderly ponownie usłyszał odległą pieśń, ale by nie urazić dumy drogiego przyjaciela, świadomie odegnał ją od siebie. – To nie jest czarodziejski pierścień – skłamał, wyciągając rękę po złoty artefakt. – Ha! – uciął czarodziej, cofając dłoń. – To najpotężniejszy ze wszystkich tych przedmiotów! – Uniósł go wysoko, a w jego pełnych podziwu oczach zamigotały jasne iskierki. – Pierścień magów – wyjaśnił – mający zwiększyć ich moce. Dla ciebie byłby bezużyteczny. W głowie Cadderly’ego rozdzwonił się sygnał alarmowy. Do czego zmierza ten podstępny Belisarius? Młody uczeń skoncentrował się nie na pierścieniu, lecz na samym czarodzieju i dostrzegł na jego ramieniu cienistą sylwetkę Belisariusa – mag kręcił palcami młynka i nerwowo zacierał dłonie, wpatrując się w pierścień. Cadderly zdał sobie sprawę, że chciwość czarodzieja rzeczywiście wynika z pragnienia posiadania tego niewielkiego przedmiotu. Pochylenie cienia powiedziało mu bez odrobiny wątpliwości, że Belisarius go nie okłamał, więc w głębi duszy skarcił samego siebie, że myślał zgoła inaczej. – Zatrzymaj go – zaproponował. Czarodziej o mało nie spadł z fotela. Wydawało się, że jego twarz prawie w całości składa się z promiennego uśmiechu. – Zrobię to – odrzekł, a jego głos zabrzmiał prawie jak krzyk. – Czym mogę ci się odpłacić? Cadderly obojętnie machnął ręką. – Muszę nalegać – ciągnął niewzruszenie Belisarius – To zbyt cenny dar... – Nie dla mnie – przypomniał mu młodzieniec. Belisarius skinął głową, ale nadal zastanawiał się, w jaki sposób mógłby mu się zrewanżować. – Twoja laska! – wykrzyknął wreszcie. Cadderly podniósł Janie rozumiejąc, o co chodzi magowi. – Używasz jej jako broni? – Jeżeli muszę. Jest twardsza niż moja ręka. – Wystarczyła wzmianka o walce wręcz, by w myślach Cadderly’ego natychmiast pojawiło się wspomnienie Daniki. – Ale nie jest tak wytrzymała, jak byś chciał? – ciągnął Belisarius nie zauważywszy, że oblicze Cadderly’ego nagle spochmurniało. – Nie zaprzeczaj. Odzwierciedliłeś swoje lęki podczas walki z minotaurem, kiedy skwapliwie przyjąłeś wizję jej strzaskania. Cadderly nie oponował. – Zostaw ją u mnie, mój chłopcze! – zawołał Belisarius. – Daj mi kilka dni, a obiecuję ci, że już nigdy nie uznasz tej broni za słabą i kruchą. – A więc jesteś również zaklinaczem? – spytał Cadderly. – Istnieje wiele magicznych talentów, których nie mają klerycy i których nie potrafią pojąć – odrzekł mag z przesadną wyższością w głosie. – Zwłaszcza kleryk, który sam nie rozumie istoty swych umiejętności – mruknął Cadderly, a jego proste stwierdzenie pozbawiło Belisariusa zuchwałości. Czarodziej skinął głową i uśmiechnął się z przymusem. – Grunt to umiar – powiedział półgłosem, zostawiając Cadderly’ego z tą ostatnią myślą. * * * Młody kapłan zdziwił się nieco widokiem Bezimiennego, który wciąż kręcił się na drodze między wieżą czarodzieja a Carradoonem. Spodziewał się raczej, że żebrak pospieszy do miasta, aby zarobić jeszcze parę groszy, albo na spotkanie z żoną i dziećmi, by zapomnieć o okropnym losie i stylu życia, który musiał wieść. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy żebrak, spojrzawszy na niego, mrugnął z przesadą, uniósł w górę mieszek złota i zaczął nim pobrzękiwać, a na jego brudnym obliczu pojawił się pożądliwy uśmiech. Coś w tym geście wydało się Cadderly’emu dziwne, jakby nie na miejscu. Jawne okazywanie wdzięczności albo chciwości nie pasowało do charakteru Bezimiennego. Ani jedno, ani drugie nie wydawało się typowe dla dumnego, nieszczęśliwego mężczyzny, którego spotkał wcześniej na drodze. I nagle Cadderly zobaczył cienie. Nie widział ich tak wyraźnie, jak obrazów Jhanine i jej dzieci. Były to pokurczone, warczące istoty, a ich kształty wciąż się zmieniały, lecz nieustannie emanowały w jego kierunku aurą czystego, niepohamowanego zła. Spoza ramion żebraka wysunął się mglisty szpon i przeciął powietrze, mierząc w Cadderly’ego. Nagle młodzieniec przeraził się. Włosy stanęły mu dęba, serce zaczęło walić jak młotem. I wówczas poczuł przyprawiający o mdłości słodkawy fetor. Miał wrażenie, że słyszy brzęczenie much. Energicznie pokręcił głową, wydało mu się, iż bliski jest obłędu. Miał wrażenie, jakby jego zmysły wyostrzyły się niczym u zwierzęcia, a nagłe wtargnięcie do jego umysłu tak wielu bodźców o mało go nie przytłoczyło. Zdołał się jednak uspokoić i spojrzał na niewinnego żebraka. Żałował, że nie ma swojej wędrownej laski, i odwrócił się, spoglądając ku odległej wieży. – Miły dzionek! – zagadnął z pozoru pogodnie żebrak, choć Cadderly instynktownie wiedział, jak było naprawdę. Fete. To słowo rozbrzmiało w głowie kapłana i niewiele brakowało, a wypowiedziałby je na głos. Spuścił wzrok, spoglądając na onyksowy pierścień na palcu i stwierdził, że podświadomie skierował go w stronę żebraka. – Musisz już iść? – spytał Bezimienny nieśmiałym, niewinnym, nieomal urażonym tonem. Cadderly ujrzał czarne cienie przyczajone na ramieniu mężczyzny, dostrzegł szpony i ociekające jadem kły. Pokiwał głową, naciągnął mocniej płaszcz na ramiona i ruszył spiesznie w dalszą drogę. W pewnej chwili znów poczuł ten upiorny słodki fetor i usłyszał brzęczenie much. Gdyby był sam i nie był tak zdenerwowany, zatrzymałby się, aby odnaleźć źródło woni. Przechodząc obok krzewów rosnących przy drodze, spojrzał na nie jakby od niechcenia. Gdyby przyjrzał się uważniej, dostrzegłby zwłoki, które po kilku godzinach w prażących promieniach letniego słońca były już mocno wzdęte. A gdyby odnalazł siły, by zrobić użytek ze swych magicznych zdolności percepcyjnych, ujrzałby również ducha Bezimiennego, żałosnego, bezradnego i odartego z resztek nadziei, który krążył przy drodze w oczekiwaniu na bogów, którzy przyjmą go do siebie. 8 Zło niekonieczne Młody kapłan zauważył zmianę! Duch klął, na czym świat stoi i zastanawiał się nad implikacjami nieoczekiwanego wydarzenia. Nigdy nie wierzył, że mógłby zabić Cadderly’ego z łatwością – zgodnie z informacjami, jakie otrzymał, młody uczeń był wyjątkowo niebezpiecznym przeciwnikiem. Kiedy jednak ujrzał kapłana na pustej drodze, przez moment zastanawiał się, czy przypadkiem nie będzie to jeden z najszybciej zrealizowanych dobrze płatnych kontraktów, jeżeli tylko uda mu się wykorzystać swój artyzm. Żebrak zdobył zaufanie Cadderly’ego, Duch zdołał podsłuchać fragment ich rozmowy. Wcielając się w Bezimiennego, asasyn liczył, że zdoła zbliżyć się do Cadderly’ego i zaskoczyć go. Ale młody uczeń zauważył zmianę! Duch powrócił myślami do tego zdarzenia, usiłując określić, w którym momencie popełnił błąd. Nie stwierdził żadnych oczywistych uchybień, które usprawiedliwiałyby fakt, iż Cadderly, zaniepokojony, pospiesznie wziął nogi za pas. Nagle asasyn przeraził się. Jeśli ten człowiek rzeczywiście był tak wspaniały, jak mówiły wszystkie doniesienia – a Duch zaczynał wierzyć, że to prawda – mógł okazać się dostatecznie mocny, by przezwyciężyć magię Ghearufu. Do tej pory zdarzyło się to dwukrotnie i w obu przypadkach dokonali tego czarodzieje, blokując mentalną próbę zawładnięcia przez Ducha ich ciałami. – Są inne możliwości – rzekł głośno zabójca, przypomniawszy sobie, że ma wielu sprzymierzeńców i że obaj wspomniani magowie wąchają teraz kwiatki od spodu. W pierwszym przypadku Duch opętał zgoła niezwykłą ofiarę, ze strony której mag z pewnością nie mógł spodziewać się ataku, a mianowicie jego żonę. To dopiero było wspaniałe zabójstwo! Za drugim razem posłużył oddziałowi Nocnych Masek jako infiltrator, zapewniając asasynom tyle informacji, że potężny, bądź co bądź, mag stał się jedną z ich najłatwiejszych ofiar. – Tak czy inaczej, Cadderly – wyszeptał w wiatr bezlitosny zabójca – stworzę swoje dzieło, a ty umrzesz, zanim jeszcze spadną pierwsze śniegi. Parsknąwszy złowieszczym śmiechem, asasyn w ciele żebraka wszedł w zarośla i powrócił do swej pierwotnej postaci. Czarodziejski pierścień prawie zakończył już do tej pory proces uzdrawiania zwiotczałego chudego ciała, smród szybko się rozwiał, a muchy odleciały. – Też masz taki pierścień? – zaśmiał się drwiąco z ducha żebraka, który, jak wiedział, krążył teraz gdzieś w pobliżu. Ponownie przywołał Ghearufu, białą rękawiczkę i zwierciadełko, po czym zdjął czarną rękawiczkę z dłoni trupa. Zatonął w otchłani umysłu, łącząc się z mocami czarodziejskiego urządzenia. Oczy bardziej znajomej powłoki zabójcy mrugnęły i otworzyły się, by ujrzeć, jak w tej samej chwili zesztywniałe ciało żebraka osuwa się na ziemię. Duch jeszcze przez chwilę przyzwyczajał się do swojej nowej powłoki, po czym podparł się na łokciach. – Nie masz czarodziejskiego pierścienia? – roześmiał się na widok zwłok żebraka. – A więc pozostaniesz martwy, nieszczęsny głupcze, choć ten, kto odnajdzie twoje ciało, nie będzie wiedział, co cię zabiło! Na tę myśl usta Ducha rozchyliły się w szerokim uśmiechu. Ponad sto lat temu, kiedy dopiero zaczynał korzystać z Ghearufu, masakrował swoje ofiary mieczem. Jednak już wkrótce jego pewność siebie przybrała na sile i wówczas zmienił taktykę działania, uważając w swej arogancji, iż jego najlepszą wizytówką będzie niewyjaśniona przyczyna zgonu zdrowej i silnej z pozoru ofiary. Duch odesłał Ghearufu i otrzepał odzienie z kurzu. Niemal natychmiast wyszedł na drogę i ruszył w kierunku odległych bram Carradoonu i wynajętego pokoju w oberży Dragon’s Codpiece. * * * Firbolg z odrazą stwierdził, że na farmie na przedmieściach Carradoonu panuje pozorny spokój. Po obejściu przechadzały się kury dziobiące rozsypane gdzieniegdzie ziarna, trzy wierzchowce w stajni przy oborze również nie wydawały się zaniepokojone. Dom wyglądał zgoła normalnie, nie było wybitych okien ani śladów włamania na drzwiach. Vander znał jednak prawdę. Zawsze tak się działo, wszystko odbywało się w absolutnej tajemnicy. Gigantyczny wojownik uznawał to za oznakę tchórzostwa. – Mogliśmy zostać w lesie – mruknął, narzucając na muskularne bary płaszcz z białego futra. Stojący przy nim odziani na czarno i srebrno asasyni spojrzeli po sobie z zaciekawieniem. – Przecież to z twojego rozkazu... – zaczął jeden z nich, lecz Vander uciszył go uniesieniem ręki. Nie z mojego rozkazu, pomyślał firbolg, przypominając sobie, jak Duch we wspaniałym ciele Vandera wydawał oddziałowi rozkaz wymarszu, podczas gdy on, uwięziony w słabowitym ciele Ducha, mógł jedynie przyglądać się temu bezradnie. – Musimy wejść do środka – rzekł asasyn po kilku chwilach nieprzyjemnej ciszy. – Z drogi widać, co się dzieje na podwórzu. – Razi was dzienne światło – zauważył firbolg. – Jesteśmy wówczas dobrze widoczni – odrzekł ostentacyjnie zabójca. Vander łypnął nań groźnie spode łba, ale podążył za nimi do drzwi. Wejście było dostatecznie duże, więc Vander nie musiał zmieniać swoich rozmiarów. Był z tego zadowolony, ponieważ w obecności zdradzieckich morderców czuł się niepewnie w ludzkiej postaci. Lubił imponującą siłę swego gigantycznego cielska, długie umięśnione kończyny, które mogły dosięgnąć wroga z drugiego końca pokoju i z łatwością wydusić z niego życie. Przystanął w progu i zawahał się. – Dom jest bezpieczny – zapewnił jeden ze znajdujących się wewnątrz asasynów, błędnie pojmując przyczynę konsternacji firbolga. – Przy życiu pozostała tylko starsza córka i jest przetrzymywana – lubieżny sposób, w jaki mężczyzna wypowiedział te słowa, zirytował Vandera – w sypialni. Vander wmaszerował do środka. – Gdzie? – rzucił gniewnie, celowo odwracając wzrok od zakrwawionych ciał mężczyzny i kobiety spoczywających w kącie niewielkiej kuchni. Asasyn, najwyraźniej nieporuszony odrażającym widokiem, usiadł przy stole i spokojnie zaczął pałaszować śniadanie. Skinął rękaw stronę drzwi w drugim końcu pokoju. Gnany narastającą wściekłością Vander w mgnieniu oka znalazł się w następnym pomieszczeniu. Nieomal potknął się o mniejszą, zbryzganą krwią postać, która leżała za progiem, i to jeszcze bardziej wzmogło w nim gniew i determinację. Pokój ten przylegał do małej sypialni, której drzwi były lekko uchylone. Z wnętrza dochodziły zduszone jęki, które pozwoliły Vanderowi domyślić się, co działo się w środku, zanim jeszcze zdążył otworzyć drzwi na oścież. Dziewczyna leżała na łóżku, na wpół ubrana, przywiązana za ręce i nogi do poręczy, a jej usta wypychał knebel z gałgana. Obok niej leżeli dwaj asasyni i drażniąc się z nią, napawali się oznakami jej przerażenia. Vander musiał pochylić głowę, by nie wyrżnąć w nisko zwieszające się belki stropowe, ale to go nie powstrzymało. Jednym ruchem odepchnął z drogi trzech zabójców, po czym stanął przy nogach łóżka. Jeden z rozciągniętych na nim asasynów uniósł wzrok i uśmiechnął się złowróżbnie, błędnie oceniając przyczynę gniewu firbolga. Popełnił drugi błąd, gestem dłoni zapraszając Vandera, by przyłączył się do zabawy. Vander chwycił obydwu mężczyzn za kołnierze i cisnął przez cały pokój tak, że rąbnęli ciężko w ściany po dwóch stronach drzwi. Pospiesznie rzucił koc na obnażoną dziewczynę i odwrócił się, by stanąć twarzą do swych znienawidzonych współpracowników. Trzej stojący z boku mężczyźni spojrzeli na siebie nerwowo. Pierwszy z zabójców, który mocniej upadł na ścianę, leżał na podłodze jak ciśnięta niedbale szmata. Drugi jednak podniósł się już i rozwścieczony, wyszarpnął z pochwy krótki miecz. Vander uśmiechnął się mimowolnie, rozważając zaistniałą sytuację. Czyżby to była z dawna oczekiwana próba sił? Drażniąca myśl pozbawiła go jednak dobrego humoru. Mógł bez trudu zabić tych paru ludzi, a prawdopodobnie również dwunastu pozostałych, którzy znajdowali się teraz wewnątrz i w pobliżu domu, ale co z Duchem? Firbolg nie mógł o nim zapomnieć. – Wy trzej – zwrócił się władczo do ludzi stojących opodal. – Ten człowiek grozi mieczem waszemu panu. Asasyni natychmiast zrozumieli aluzję kryjącą się w jego słowach, podobnie jak mężczyzna dzierżący w dłoni krótki miecz, na jego twarzy pojawił się bowiem nagle grymas przerażenia. Nocne Maski były bezlitosną, złą i plugawą organizacją, ale w jej szeregach obwiązywały ścisłe, surowo przestrzegane zasady, których złamanie groziło przerażającymi karami – obawiali się ich nawet najbardziej zatwardziali mordercy. Trzej mężczyźni przy ścianie dobyli mieczy i podeszli do zdrajcy. Asasyn usiłował odrzucić broń. Nagle targnął konwulsyjnie całym ciałem – raz i drugi – a na jego twarzy pojawił się grymas zakłopotania. Jego leżący pod ścianą towarzysz nie był tak oszołomiony, jak się wydawało, i usiłował na nowo zaskarbić sobie łaski koordynatora. W dłoni trzymał ostatni z trzech sztyletów, ale zaraz cisnął nim, trafiając, tak jak dwoma poprzednimi, w bok zdrajcy. Pragnąc niezwłocznie okazać swą lojalność oraz szacunek wobec potężnego przywódcy, trzej asasyni podbiegli do umierającego. Cios maczugi wytrącił mu z drżącej dłoni miecz, po czy wszyscy czterej lojalni żołnierze zaczęli rąbać i siec nieszczęśnika, aż jego ciało zmieniło się w krwawą miazgę. – Złóżcie go wraz z pozostałymi – rzekł do nich Vander. Spojrzał na łóżko. – I znajdźcie odpowiednie miejsce dla tej dziewczyny. Trzeba ją gdzieś zamknąć. – Ona jest świadkiem i musi umrzeć – odrzekł asasyn. – Takie są nasze zasady. – Taka jest moja wola – warknął w odpowiedzi Vander, a w jego głosie pojawiła się groźna nuta. Nietrudno było się domyślić, jaki los czeka tego, kto ośmieli się mieć w tej kwestii inne zdanie aniżeli gigantyczny firbolg. – A teraz zabierz ją! Mężczyzna, który wcześniej odważył się zakwestionować decyzję wodza, pospiesznie ruszył w stronę łóżka, chowając miecz do pochwy, ale jego oczy nie straciły wyrazu bezwzględnej zaciętości. Vander chwycił go jedną ręką za gardło i z łatwością wydźwignął w powietrze. – Nie tkniesz jej – wycedził mu prosto w twarz. Zauważył, że mężczyzna sięgnął ręką w stronę pasa. – Tak – zamruczał Vander. – No jazda, wyciągnij swój mały nożyk! Trzej pozostali mężczyźni zastygli w bezruchu. – Ona musi umrzeć – rzekł jeden z nich, ośmielając się wesprzeć bliskiego śmierci towarzysza. Mężczyzna szamoczący się w uścisku Vandera zdołał uwolnić się na tyle, by rzucić mu w twarz zajadły, zuchwały okrzyk. Vander cisnął nim przed siebie. Mężczyzna przebił ścianę i nagle połową ciała znalazł się w kuchni. Kilku asasynów, którzy zgromadzili się w drugim pokoju, spojrzało z niedowierzaniem przez nowo powstały otwór na rozjuszonego firbolga. – Taka jest twoja wola – wykrztusili posłusznie trzej zabójcy stojący przy drzwiach. – Zostanę w oborze – rzekł do nich Vander. – Bardziej pasuje do moich rozmiarów, a poza tym nie będę musiał mieć do czynienia z waszą impertynencją. Ostrzegam po raz ostatni – warknął gniewnie. – Jeśli dziewczynie coś się stanie... To rzekłszy, wyszedł, spoglądając na odchodnym w stronę wijącego się i pojękującego zabójcy, który tkwił połową ciała w sypialni, a połową w kuchni, uwięziony między potrzaskanymi, ostrymi deskami. Pozostali również spojrzeli w tamtym kierunku. * * * Fredegar Harriman, właściciel Dragon’s Codpiece, pokręcił z niedowierzaniem głową, gdy usłyszał, że jeszcze jeden gość żąda pokoju w jego oberży. W Codpiece było tylko osiem izb do wynajęcia i chociaż izba wypoczynkowa ziała pustkami, wszystkie sypialnie były zajęte. Już sam ten fakt wydawał się zachwycający, ale Fredegara zdumiała jeszcze bardziej różnorodność gości, którzy zamieszkali w jego oberży. Pięć izb należało jak zwykle do odwiedzających miasto kupców. Szósty pokój wynajął do końca roku Cadderly, siódmy zaś zarezerwowała Biblioteka Naukowa dla jednego z przełożonych, który miał wkrótce przybyć. Jeszcze bardziej nieoczekiwane było to, iż ostatni z pokoi został wynajęty dziś rano przybyszowi wyglądającemu nieomal równie osobliwie jak brązowowłosy młodzian. – Pokój wypoczynkowy może być? – spytał oberżysta. – Przynajmniej na kilka nocy? Znajduje się na tyłach oberży. Widok może stamtąd nienadzwyczajny, ale przynajmniej jest tam cicho. Młody mężczyzna pokręcił głową, odgarniając na bok proste brązowe włosy i odsłaniając jeden dokładnie wygolony bok głowy. – Dobrze ci zapłacę – zaproponował Bogo i aby podkreślić wagę swoich słów, brzęknął wypchanym mieszkiem. Fredegar nadal wycierał kontuar i usiłował wymyślić jakiś sposób na rozwiązanie swego dylematu. Nie chciał odprawić młodego człowieka ze względu na swoją reputację i ewentualną utratę zapłaty, ale nie wiedział, w jaki sposób wybrnąć z tej opresji. W izbie kominkowej było tego wieczoru tłoczno – jak zwykle, odkąd w Carradoonie poczęły rozchodzić się plotki o nadciągającej wojnie. Przede wszystkim gromadzili się tu miejscowi. Fredegar zlustrował tłum, usiłując wypatrzyć któregoś ze swoich prywatnych gości. – Został tylko jeden wolny pokój – wyjaśnił – ale nie wiem, jak długo jeszcze. Wieczorem może być już zajęty. – Wynajmuję go od zaraz – oświadczył Bogo. – Czy moje złoto jest gorsze od złota kogoś innego? – Pańskie złoto jest jak najbardziej w porządku – zapewnił go Fredegar, pragnąc uspokoić rozdrażnionego gościa. – Jedyny wolny pokój jest od ponad tygodnia zarezerwowany przez kapłanów z Biblioteki Naukowej. Obiecałem im, że zatrzymam dla nich tę izbę, a jeśli jest pan stąd, to musi pan wiedzieć, że zadzieranie z Biblioteką Naukową nie leży w interesie takiego jak ja uczciwego kupca. Bogo nadstawił ucha, gdy usłyszał wzmiankę o bibliotece i innych kapłanach znajdujących się w drodze do miasta. – Już wkrótce dotrą tu Przełożony na Księgach Avery oraz Kierkan Rufo – ciągnął gadatliwy oberżysta. – Od prawie roku nie widziałem szacownego mistrza. Domyślam się, że on i Rufo przybywają do miasta na spotkanie z młodym kapłanem Cadderlym i jeszcze jednym z moich gości, aby dopełnić przygotowań w związku z tą spodziewaną wojną, o której chyba wszyscy już mówią. Bogo zapamiętywał uważnie każde słowo, a jednocześnie starał się udawać pełną obojętność. Informacje o Rufie wydawały się zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe. Obecność dwukrotnego jak dotąd zdrajcy mogła mu pomóc w realizacji planu zabicia Cadderly’ego. Fredegar jak zwykle gawędził dużo o niczym, koncentrując się w głównej mierze na złowieszczych plotkach krążących w całym mieście. Bogo udając, że słucha, od czasu do czasu pochrząkiwał, uśmiechał się bądź kiwał głową, ale myślami był zupełnie gdzie indziej. – Mam! – oznajmił nagle Fredegar tak głośno, że kilku gości przy najbliższych stolikach w izbie kominkowej przerwało rozmowy i odwróciło się, by spojrzeć na oberżystę. – Malcolmie! – zawołał nagle Fredegar przez cały pokój. Starszy mężczyzna, kupiec, sądząc po jego drogim i wykwintnym odzieniu, uniósł wzrok znad stołu. – Zapłacisz połowę ceny, jeśli zechcesz zamieszkać w jednym pokoju z Brennanem – zaproponował Fredegar. Starszy mężczyzna uśmiechnął się, zamienił kilka słów z kompanami od stołu, po czym wstał i podszedł do baru. – Spędzę w mieście jeszcze tylko jedną noc – odparł, stając przy kontuarze. – Rankiem wyjeżdżam do Riatavinu. – Mrugnął porozumiewawczo do Fredegara i osobliwie wyglądającego mężczyzny przy barze. – Można nieźle zarobić, kiedy w okolicy szerzą się tak posępne plotki, nieprawdaż? – Noc z moim Brennanem? – spytał z nadzieją w głosie Fredegar. Kupiec spojrzał w przeciwległy kąt pomieszczenia na zgrabną kobietę, która przyglądała mu się z wyraźnym zainteresowaniem. – Miałem nadzieję, że nie spędzę ostatniej nocy w mieście samotnie – wyjaśnił. Ponownie mrugnął, tym razem nieco bardziej lubieżnie. – Bądź co bądź, po powrocie do Riatavinu jutro wieczorem będę musiał spędzić jakiś czas u boku żony. Fredegar pokraśniał i roześmiał się wraz z nim. – Mógłbym spędzić jedną noc w izbie wypoczynkowej – wtrącił Bogo, bynajmniej nierozbawiony tym bezwartościowym ględzeniem – jeżeli zagwarantujesz mi, że jutro w południe będę mógł się wprowadzić do jego pokoju. – Usta Ratha wykrzywiły się w uśmiechu, gdyż czarnoksiężnik uznał, że jest to najlepszy moment na odegranie roli miłego, pobłażliwego klienta. – Za dzisiejszą noc naturalnie nie płacę? – spytał cichutko. Fredegar, zawsze ugodowy – zwłaszcza gdy miał w oberży komplet gości – natychmiast na to przystał. – I duże piwo na koszt firmy, młody przybyszu – rzekł, napełniając kufel. – I jedno dla twojej lubej? – zwrócił się do Malcolma. – Proszę podać do stołu – odrzekł lubieżnie kupiec, wracając na swoje miejsce. Bogo z uśmiechem przyjął kufel i odwrócił się, oparty łokciem o bar. Wokoło rozlegał się gwar głosów – w oberży panowała jowialna i ciepła atmosfera, niezepsuta, a może nawet uwydatniona, wciąż odległymi pogłoskami o wojnie. Idealny kamuflaż – pomyślał Bogo, obserwując klientów, i o mało nie wybuchnął śmiechem, gdy uświadomił sobie, że wypadki, które będą miały miejsce w ciągu kilku następnych dni, odbiorą tym ludziom dobry humor. – Dobrze, że wróciłeś! – usłyszał w chwilę później słowa Fredegara. Oczy Ratha rozszerzyły się i rozmyślnie przesunął się nieco za stołem, gdy do oberżysty podszedł młody mężczyzna ponadprzeciętnego wzrostu i solidnej budowy. Nosił niebieski szerokoskrzydły kapelusz z czerwoną wstążką i porcelanową broszą ozdobioną świętym symbolem Deneira. Nie mogło być wątpliwości co do tego, kim jest ów człowiek – wprawdzie Dorigen nie mówiła nic o brodzie, ale Bogo zauważył, że zarost jest świeży, a zmierzwione, gęste piaskowobrązowe włosy i szare oczy idealnie dopełniały opisu. – Wybierają się do nas Przełożony na Księgach Avery i Kierkan Rufo – oznajmił Fredegar. – Może dotrą tu jeszcze dzisiejszej nocy. Bogo zauważył, że na te słowa młodzieniec się skrzywił, ale starał się ukryć swoją reakcję. – Wiedzą, że się tu zatrzymałem? – spytał. Fredegar nie wiedział, co ma powiedzieć, widząc wyraźne zażenowanie kapłana. – Dlaczego, Cadderly? – zapytał cicho. – Czyżbyś uczynił coś złego? Młody uczeń uśmiechnął się wymijająco i ruszył w stronę schodów znajdujących się przy barze. Błądząc myślami gdzie indziej, nie zwrócił uwagi na osobliwie wyglądającego mężczyznę, którego mijał. Ale Bogo, rzecz jasna, zauważył Cadderly’ego. Obserwował go, gdy odchodził, zastanawiając się, jak łatwe w realizacji mogło okazać się to zadanie. 9 Złe wizje, złe uczynki Stał w oświetlonym pokoju, być może w głównym pokoju wieży Belisariusa, trzymając w ręku bijące serce. U jego stóp leżał martwy minotaur, a najbliżsi przyjaciele – Danica i dwa krasnoludy – stali opodal, śmiejąc się do rozpuku. Cadderly również wybuchnął dzikim śmiechem, ale nagle urwał, stwierdził bowiem, że przyjaciele wcale się nie śmieją. Wręcz przeciwnie – płaczą, a łzy spływają im strużkami po policzkach, tworząc u stóp niewiarygodnie wielkie kałuże. Nic z tego nie rozumiał. Coś było nie tak – Cadderly czuł, że w całej tej scenie coś jest zdecydowanie nie na miejscu. Czul ciepłą krew spływającą mu po ręku i przesiąkającą przez tunikę, ale w jego spaczonej wersji iluzji minotaura i labiryntu Belisariusa nie było krwi! Powoli, z przerażeniem, młody uczeń spuścił wzrok. Minotaur nie był już minotaurem, rozpłynął się jak sen – zgodnie z oczekiwaniami Cadderly’ego. To był Avery – wiedział, że to Avery, chociaż nie widział twarzy mężczyzny leżącego na wznak na stole z rozrzuconymi szeroko rękami i nogami i brutalne rozdartą klatką piersiową. Cadderly trzymał w dłoni wciąż bijące serce Avery’ego. Chciał krzyknąć, ale nie mógł. Rozległo się stukanie – gwałtowne, lecz odległe. Nie mógł wydobyć z siebie krzyku. * * * Cadderly usiadł. Stukanie rozległo się ponownie, tym razem donośniej, a potem dał się słyszeć głos, którego nie był w stanie zignorować. Ośmielił się otworzyć oczy i westchnął głęboko, kiedy stwierdził, że znajduje się we własnym pokoju, a to, czego doświadczył, było po prostu kolejnym koszmarem. – Cadderly? Wołanie nie było snem. Bez trudu rozpoznał ów władczy ojcowski ton. Ponownie zamknął oczy udając, że go nie ma. – Cadderly? – Stukanie nie ucichło. Która godzina? – zastanawiał się Cadderly. Księżyc minął zenit, nie świecił już bowiem srebrzystym blaskiem prosto w okno pokoju. Z rezygnacją zwlókł się z łóżka, obciągnął nocną koszulę i podszedł do zamkniętych drzwi. – Cadderly? Uchylił je odrobinę i skrzywił się na widok przełożonego Avery’ego. Kierkan Rufo, jak zawsze zgarbiony, łypnął nań zza szerokiego ramienia mistrza. – Jest późno – burknął Cadderly, czując dziwny niesmak w ustach i gulę w gardle. Nie mógł patrzeć na Avery’ego, nie powracając myślami do niedawnego koszmaru, nie mógł na niego spojrzeć, by nie poczuć wrażenia ciepłej krwi spływającej mu po rękach. Mimowolnie otarł dłoń o nocną koszulę. – To prawda – rzekł nieco zakłopotany Avery – ale myślałem, że się ucieszysz, gdy dowiesz się, że Rufo i ja przybyliśmy do miasta. Zatrzymamy się w oberży, cztery pokoje dalej, za schodami. Korpulentny przełożony spojrzał w tamtą stronę, najwyraźniej pragnąc, aby młody kapłan uczynił to samo. Cadderly tylko pokiwał głową, po czym znowu się skrzywił, gdy kolejna kropla wyimaginowanej krwi spłynęła mu po ręce. Avery zauważył jego strapiony wyraz twarzy. – Coś się stało, chłopcze? – spytał współczująco. – Nic – odrzekł oschle Cadderly. I natychmiast się rozpromienił, doszedłszy do wniosku, że jego posępne zachowanie mogłoby wzbudzić zainteresowanie mistrza. – Po prostu jestem zmęczony. Spałem... – Racz wybaczyć – rzekł Avery, usiłując odgrywać rolę lekkoducha – ale już nie śpisz. – Postąpił krok naprzód, jakby chciał wejść do pokoju. Cadderly przesunął się nieco, zagradzając mu drogę. – I zaraz znów się położę – stwierdził stanowczo. Avery cofnął się i po raz pierwszy od chwili swego przybycia zmierzył Cadderly’ego niepochlebnym spojrzeniem swych podpuchniętych oczu. – Nadal uparty? – spytał go ostro. – Stąpasz po niebezpiecznym gruncie, młody kapłanie. Twoja absencja w bibliotece może zostać puszczona w niepamięć. Dziekan Thobicus obiecał, iż pozwoli ci na odrobienie zaległych obowiązków i studiów. – Nie zależy mi na jego obietnicy. – Jeżeli nadal będziesz brnął tą drogą – ciągnął Avery, a w jego głosie po oświadczeniu Cadderly’ego pojawiła się zjadliwa nuta – możesz zostać usunięty z zakonu. Nie jestem pewien, czy nawet wielkoduszny Thobicus zechciałby wybaczyć ci tak wielkie odstępstwo od Deneira. – Co ty wiesz o Deneirze? – spytał Cadderly. W myślach ponownie ujrzał Avery’ego, martwego i rozciągniętego na stole, ale odegnał od siebie tę straszną myśl, uświadomiwszy sobie, jak bardzo kocha tego mężczyznę, który był dla niego nieomal jak ojciec. – I dlaczego tak się o mnie troszczysz? Czyż nieraz nie nazywałeś mnie Gondyjczykiem? – dodał gniewnie, nawiązując do zakonu kapłanów wynalazców, którzy tworzyli swe dzieła, nie bacząc na ich późniejsze wykorzystanie ani na aspekty, jakie się z nim wiązały. Zakończywszy swoją tyradę, Cadderly spojrzał na przełożonego – ojca, którego dotkliwie uraził swoją impertynencją. Avery nie był w stanie odpowiedzieć na jego ostatni zarzut i był bliższy płaczu aniżeli gniewu. Stojący za nim Rufo patrzył na Cadderly’ego z nieomal komicznym niedowierzaniem. – Przepraszam – wykrztusił Cadderly. Avery uniósł do góry pulchną rękę, by go uciszyć. – Po prostu jestem zmęczony, to wszystko – usiłował wyjaśnić. – Ostatnio dręczą mnie okropne koszmary. Na twarzy Avery’ego pojawił się wyraz zatroskania i Cadderly wiedział, że jego przeprosiny zostały lub zostaną niebawem przyjęte. – Mieszkamy cztery pokoje dalej – powtórzył korpulentny przełożony. – Jeżeli masz ochotę porozmawiać, przyjdź i przyłącz się do nas. Cadderly pokiwał głową, choć wiedział, że do nich nie przyjdzie, i zamknął drzwi, kiedy tylko Avery się odwrócił. Oparł się o nie ciężko, myśląc, jak cienka jest ta bariera dzieląca go od wątpliwości i chaosu zewnętrznego świata. Spojrzał na swoje biurko przy oknie i otwarty wolumin. Kiedy ostatni raz ta książka była zamknięta? Nie miał nawet dość sił, by dotrzeć do biurka. Podszedł do łóżka i opadł na nie ciężko w nadziei, że zdoła uwolnić się od dręczących go koszmarów. * * * Bogo Rath rzucił zaklęcie jasnosłyszenia i uchylił drzwi izby wypoczynkowej. Mieściła się ona na pierwszym piętrze w południowo-zachodnim skrzydle oberży. Niemal dokładnie naprzeciwko, nad salą kominkową, znajdowały się ponownie zamknięte drzwi pokoju Cadderly’ego. Avery i Rufo minęli załom korytarza, kierując się ku drzwiom umieszczonym na wprost szerokich schodów. W izbie kominkowej panowała teraz cisza i Bogo mógł wyraźnie słyszeć ich rozmowę. – Wciąż jest w równie podłym nastroju, jak po powrocie do biblioteki – powiedział oskarżycielskim tonem Rufo. – Wydaje się zmęczony – westchnął z rezygnacją Avery. – Biedny chłopak, może przybycie Daniki poprawi mu nieco humor. Weszli do pokoju, a Bogo zaczął zastanawiać się, czy nie wykorzystać swej magii do podsłuchania dalszego ciągu ich rozmowy. – Kto to jest Danica? – rozległo się ciche, monotonne pytanie zadane przez kogoś, kto stał za plecami Ratha. Młody czarnoksiężnik zamarł w bezruchu, po czym odwrócił się powoli. Na środku pokoju stał Duch. Mały człowieczek nie był uzbrojony ani nie poruszył się, ale mimo to Bogo poczuł się dziwnie nieswojo. Jak Duch mógł go tak łatwo zaskoczyć? Do pokoju prowadziły jedne tylko drzwi i nie było balkonu, jak w innych droższych pokojach. – Byłem tu przez cały czas – wyjaśnił Duch. Odwrócił się i wskazał na stos koców. – A raczej tam. Czekałem, aż wrócisz z sali kominkowej. – Powinieneś był mi powiedzieć. W odpowiedzi Bogo usłyszał ochrypły, drwiący śmiech, który uświadomił mu irracjonalność jego słów. – Kto to jest Danica? – spytał ponownie mały człowieczek, tym razem z większą determinacją. – Lady Danica Maupoissant – odrzekł Bogo – z Westgate. Słyszałeś o niej? Duch pokręcił głową. – Jest najlepszą przyjaciółką Cadderly’ego – ciągnął Bogo. – To, jak powiadają, piękna, ale i niebezpieczna kobieta. – Ton głosu Ratha stał się posępniejszy. – Wcale mnie nie cieszy ta nowina, wspólniku – wyjaśnił. – Jak dotychczas lady Maupoissant okazała się straszliwym przeciwnikiem dla sprawy Zamczyska Trójcy. Jeżeli ma się tu wkrótce zjawić, najlepiej byłoby, gdybyśmy jak najszybciej załatwili nasze sprawy z Cadderlym i ulotnili się stąd. Duch pokiwał głową, biorąc ostrzeżenie pod uwagę. – Skąd przybędzie? – zapytał. – Z biblioteki? – Najprawdopodobniej – odrzekł Bogo. Odrzucił na bok brązowe włosy i uśmiechnął się filuternie. – O czym myślisz? Spojrzenie Ducha pozbawiło go dobrego humoru. – Nie twoja sprawa – warknął gniewnie i minąwszy Ratha, podszedł do drzwi. – Jeżeli zamierzasz osobiście spróbować szczęścia i zabić Cadderly’ego... – Przerwał na chwilę. – No cóż, powiedzmy, że skutki niepowodzenia mogłyby być naprawdę straszne – dokończył i wyszedł na korytarz. Nagle odwrócił się i wskazał na stertę koców, wśród których się ukrywał. – Uważaj na swoje plecy, młodzieńcze – rzucił złowrogo, po czym wybuchnął chrapliwym, kaszlącym śmiechem i udał się do swego pokoju w narożniku północnego skrzydła, w połowie drogi między pokojem Cadderly’ego a tym, który zajmowali Avery i Rufo. Z biblioteki... przez góry – zamyślił się Duch, zamykając za sobą drzwi. Zobaczymy, czy lady Maupoissant zdoła dotrzeć do Carradoonu. Duch usiadł na łóżku i wywołał Ghearufu. Wykorzystując swoje moce, przesłał myśli poza miasto, do Vandera na farmie. Jak zwykle poczuł odrazę firbolga i sądząc po jej rozmiarach, domyślił się, że Vander jest zły zarówno ze względu na sytuację na farmie, jak i na fakt, że tak nagle wtargnięto w jego myśli. Wpuść mnie, Vanderze – rzekł kusząco, świadomy, że tamten nie może mu odmówić, nawet gdyby chciał. Vander był wybrańcem Ducha, jego szczególnym celem, i jeżeli chodziło o firbolga, Duch mógł dokonywać zamiany ciał praktycznie z każdej odległości. Poczuł ostry, palący ból, gdy jego duch wyszedł z ciała, a potem zaczął płynąć, unosząc się w powietrzu, mknąc ku powłoce cielesnej Vandera. Gdy wszedł w ciało olbrzyma, wiedział, że w tej samej chwili firbolg zajmuje jego własne, w pokoju oberży. Nie opuszczaj pokoju – poinstruował go telepatycznie dzięki ciągłej więzi mentalnej. – Nie przyjmuj gości, a szczególnie tego idioty, Bogo Ratha! Duch odesłał Ghearufu i rozejrzał się wokoło. Zdziwił się nieco stwierdziwszy, iż znajduje się w oborze, otoczony zamkniętymi w zagrodach końmi i krowami. Mężczyzna w ciele firbolga pokręcił głową – olbrzym nie przestawał go zadziwiać – i ruszył w stronę wielkich drzwi. Podwórze tonęło w ciszy i srebrzystym blasku księżyca. W domu było ciemno – nie paliła się ani jedna świeca. Duch wszedł na werandę i usłyszał ciche szuranie powyżej. – To tylko wasz pan – rzekł do niewidzialnych wartowników. – Zbierzcie pozostałych. Niech wszyscy za chwilę stawią się w oborze. Naszedł czas, abyśmy zacisnęli pętlę. W kilka minut później cały oddział Nocnych Masek zebrał się wokół swego przywódcy. Duch zauważył brak jednego zabójcy, ale nie wspomniał o tym ani słowem, zdając sobie sprawę, iż Vander prawdopodobnie wie, co się z nim stało, toteż gdyby zaczął o to pytać, mógłby wzbudzić nie lada zakłopotanie w szeregach swoich ludzi. Na ziemi przed sobą naszkicował naprędce prymitywną mapę. – Słyszałem, że ta kobieta jest teraz w drodze z Biblioteki Naukowej do Carradoonu – rzekł, wskazując na mapie umiejscowienie łańcucha gór. – Z gór wiedzie tylko kilka szlaków i wszystkie zbiegają się mniej więcej w tym miejscu. Nie powinniśmy mieć większych problemów ze znalezieniem jej. – Ilu ludzi mamy tam wysłać? – spytał jeden z asasynów. Duch przerwał, zastanawiając się tyleż nad pytaniem, co nad gniewnym tonem, jakim zostało postawione. Być może brakujący zabójca poniósł śmierć z bezlitosnej i impulsywnej ręki Vandera. – Pięciu – rzekł wreszcie. – Kobieta musi umrzeć, podobnie jak wszyscy jej towarzysze podróży. – To może być spory i doborowy oddział – rzucił ten sam asasyn. – W takim przypadku zabijcie tylko kobietę i zniknijcie – odparował Duch, a echo jego silnego, należącego do firbolga głosu rozeszło się po całej oborze. – Którzy to mają być? – spytał jeden z zabójców. – Wybierzcie sami – odrzekł Duch – ale nie lekceważcie tej kobiety. Jest, jak wszystko na to wskazuje, naprawdę niezrównana. Druga pięcioosobowa grupa uderzy w mieście – ciągnął. – Nasze informacje były prawdziwe. Cadderly przebywa w oberży Dragon’s Codpiece. Tutaj. – Nakreślił na mapie dalszy fragment, który przedstawiał część Carradoonu leżącą nad samym jeziorem i aleję nadbrzeżną. – Przy ulicy Widokowej. Zabezpieczcie pozycje w pobliżu oberży, gdzie będziecie oczekiwać na moje... to jest Ducha, wezwanie. Tylko pamiętajcie o zachowaniu należytego dystansu, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. – Pięciu łuczników ma utrzymywać kontakt z grupą wewnątrz miasta? – spytał ten sam dociekliwy asasyn. – To typowa metoda, jaką się posługujemy – odrzekł ze spokojem Duch. – Zatem na farmie, nie licząc ciebie, pozostanie nas tylko czterech – skonkludował gniewnie asasyn. Duch nie zrozumiał, o co mu chodzi. – Jeżeli mamy na okrągło pilnować tej dziewczyny... – Dziewczyny? – Duch nie chciał, by w tym słowie zabrzmiała tak wyraźna nuta niedowierzania. Kilku asasynów spojrzało na niego ze zdziwieniem. – Dziewczyny, przez którą zginął Mishak – burknął pogardliwie zabójca. Duch zauważył, iż pojawił się pewien problem, i natychmiast na jego ustach wykwitł gniewny grymas, który zmusił kłopotliwego asasyna do przyjęcia postawy czysto defensywnej. – Nie kwestionuję twojej decyzji co do pozostawienia jej przy życiu – wyjaśnił pospiesznie zabójca – ani nie przeczę, że Mishak zasłużył na śmierć, wyciągając broń przeciwko tobie, naszemu koordynatorowi. Ale jeżeli na farmie pozostanie tylko czterech asasynów, dziewczyna może stać się zagrożeniem dla całej naszej misji. Sprytny intruz pojął wszystko w lot. Czułe serce Vandera już wcześniej kilkakrotnie napytało mu biedy. Bywało, że firbolg przesadzał nieco z poczuciem honoru, przedkładając ów głupawy przesąd nad swe obowiązki. Duch zastanawiał się przez chwilę, w jaki sposób mógłby ukarać olbrzyma, i nagle przyszedł mu do głowy iście diabelski pomysł. – Masz rację – zwrócił się do asasyna. – Nadszedł czas, abyś położył kres zagrożeniu. Mężczyzna gorliwie pokiwał głową, a uśmiech Ducha poszerzył się, kiedy pomyślał o wściekłości i przytłaczającej bezradności reakcji Vandera. A tego właśnie dumny firbolg nie cierpiał najbardziej. – Jeszcze tej nocy uporasz się z tym zagrożeniem – zamruczał Duch – ale najpierw ty i twoi przyjaciele możecie sobie z nią poswawolić. Asasyni uśmiechnęli się lubieżnie. – Nie samymi obowiązkami się żyje! – Wszyscy wybuchnęli rubasznym śmiechem. – Niechaj grupa jeszcze tej nocy wyruszy w góry – ciągnął Duch. – Nie wiemy, ile dni drogi dzieli lady Danicę Maupoissant od Carradoonu, ale nie można pozwolić, aby dotarła do miasta. – Maupoissant? – spytał jeden z asasynów, starszy, o włosach przyprószonych siwizną. – Znasz to nazwisko? – Blisko dziesięć lat temu zabiliśmy małżeństwo o takim nazwisku – potwierdził mężczyzna. – Kołodzieja i jego żonę. Muszę przyznać, iż sporo nam za to zapłacono. – To niepospolite nazwisko i, jak twierdzi mój informator, ta kobieta pochodzi z Westgate – stwierdził Duch. – A zatem bardzo możliwe, iż istnieje między nimi związek. – To dobrze – rzekł asasyn, wyjmując sztylet i przesuwając płazem ostrza po kościstym policzku. – Zawsze miałem słabość do rodzin. Dziewiętnastu zabójców z zadowoleniem przyjęło fakt, iż podobnie jak oni, olbrzymi firbolg wybuchnął na te słowa gromkim śmiechem. Denerwowali się – czas zabijania zbliżał się nieubłaganie, a dołączenie lady Maupoissant do listy ofiar było jak polanie wierzchu przepysznego tortu wspaniałym słodkim lukrem. 10 Zawodowcy Chtóra godzina? – zapytał Ivan, wygramoliwszy się spod koców i przeciągnąwszy potężnie. – Parę godzin po brzasku – odparła oschle Danica, ganiać w duchu samą siebie, że okazała się na tyle głupia, iż zgodziła się wziąć ostatnią wartę. – Powinnaś mię była łobudzić – poskarżył się Ivan. Zaczął siadać, ale nagle zmienił zdanie i ponownie runął bezwładnie na postanie. – Budziłam – mruknęła Danica, choć krasnolud już jej nie słuchał. – Sześć razy! Ale na tym koniec – wyszeptała rozgniewana. Tym razem była przygotowana. Podniosła dwa małe wiadra napełnione w pobliskim górskim strumieniu lodowatą wodą. Podkradła się do Bouldershoulderów. Ich koce po nocy nieustannego wiercenia się były strasznie skotłowane. Danica zsunęła je niżej, odsłaniając włochate karki braci. Największym problemem był Pikel, który nosił brodę ściągniętą za uszami do tyłu i splecioną w warkocze łączące się z długimi, sięgającymi połowy pleców włosami. Nota bene, Pikel ostatnio znów przefarbował sobie brodę na zielono. Danica łagodnie odgarnęła mu włosy, na co krasnolud wyszeptał przez sen „hi hi” i uniosła wiaderko. Ryki, które rozległy się w chwilę później wewnątrz obozu, sprawiły, że wszystkie zwierzęta w obrębie mniej więcej mili w popłochu zaczęły szukać dla siebie schronienia. Nawet gruby czarny niedźwiedź, który wyszedł z gawry, by popławić się trochę w promieniach porannego słońca, pospiesznie czmychnął w gąszcz i wspiął się na pień grubego dębu, węsząc nerwowo i trwożliwie dokoła. Krasnoludy biegały w koło, zderzając się ze sobą i ciskając koce wysoko w powietrze. – Moja broń! – zawołał rozpaczliwie Ivan. – Ojoj – zgodził się potulnie Pikel, nie mogąc odnaleźć swojej pałki z pnia drzewa. Ivan uspokoił się pierwszy, zauważywszy Danicę stojącą pod drzewem – ręce miała złożone na piersiach i uśmiechała się od ucha do ucha. Krasnolud stanął i zmierzył kobietę piorunującym spojrzeniem. Zamiast tego powinien był uważać na brata. Pikel rąbnął w niego z boku i oba krasnoludy wylądowały w jeżynach. Zanim się wygramoliły i powłócząc nogami, wróciły do obozu, ich zmierzwione, gęste brody sterczały na wszystkie strony, a nocne koszule naszpikowane były długimi, ostrymi kolcami. – Tyżeś to nam zrobiła! – krzyknął oskarżycielsko Ivan do Daniki. – Chcę dotrzeć do Carradoonu nie później niż jutro – odparła równie gniewnie dziewczyna. – Cieszę się z waszego towarzystwa, ale nie wiedziałam, iż będzie to oznaczać rozbijanie obozu każdego popołudnia. Myślałam, że krasnoludy są pracowite. – Ooo – jęknął Pikel, wstydząc się swego lenistwa. – Nie nasza wina – burknął Ivan, również przechodząc do defensywy. – To je ta ziemia – dodał. – Taa... ta ziemia. Zbyt twarda i wygodna dla krasnoluda, coby on chciał ze z niej wstawać każdego ranka! – Nie dostaniecie śniadania – oznajmiła gniewnie Danica. – Pierwy halflingi ogólom se stopy! – ryknął Ivan, a Danica, skądinąd całkiem słusznie, doszła do wniosku, że posunęła się za daleko. Oblanie śpiących krasnoludów lodowatą wodą to jedno, ale pozbawienie ich posiłku to coś zgoła innego i, jak mogło się okazać, niebezpiecznego. – No dobrze, w takim razie szybki posiłek – skonstatowała – i ruszamy w drogę. Szesnaście pstrągów, cztery kufle piwa na głowę, pół worka biszkoptów i sześć mich jagód później krasnoludy zebrały swoje rzeczy i ruszyły górskim szlakiem za Danicą. Gdy dotarli do przełęczy, ich oczom ukazała się panorama Jeziora Impresk i rozległego, widocznego daleko w dole, Carradoonu. Pomimo pośpiechu narzuconego przez Danicę cała trójka zachowywała podczas wędrówki pełną ostrożność. Góry Śnieżne były niebezpiecznym miejscem, nawet ich południowe rubieże znajdujące się pod opieką Biblioteki Naukowej. Podczas gdy na północy szykowano się do wojny, a na zachodzie w Shilmiście wciąż jeszcze trwały walki, trójka wędrowców musiała zakładać, że na górskich szlakach będzie jeszcze bardziej niebezpiecznie niż dotychczas. Danica szła jako pierwsza i pochylona, badała uważnie wszystkie ślady, każde zgięte źdźbło trawy. Ivan i Pikel maszerowali zadzierżyście tuż za nią, Ivan w swoim hełmie ozdobionym jelenimi rogami, a Pikel – z braku innych możliwości – w niesamowicie powgniatanym, ale wciąż użytecznym blaszanym garnku na głowie. Chociaż Danica bez przerwy lustrowała trakt, szła jednak tak szybko, że bez trudu pozostawiała w tyle ociągające się krasnoludy, te zaś musiały nieźle się mozolić, aby dotrzymać jej kroku. Nagle mniszka gwałtownie zwolniła – Ivan i Pikel omal na nią nie wpadli. – Uch, och – mruknął Pikel, widząc osobliwy wyraz twarzy Daniki. – Cóżeś znalazła? – spytał półgłosem Ivan, odciągając brata za siebie. Danica niepewnie pokręciła głową. – Ktoś tędy przechodził – oznajmiła. – Avery i Rufo – podsunął Ivan. – Później – powiedziała Danica. Wyprostowała się i spojrzała w kierunku pobliskiej gęstwiny krzewów. – Szedł czy wracał? – pytał dalej Ivan. Danica pokręciła głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Miała pewność, że się nie myli, ale te ślady były jakieś dziwne, odciski butów wydawały się jakby zatarte. Jeżeli faktycznie ktoś dzisiaj tędy przechodził, musiał zadać sobie sporo trudu, aby ukryć ten fakt przed innymi wędrowcami. Ivan wbił wzrok w zamiecioną ziemię i podrapał się z zakłopotaniem w żółtawą brodę. – Nie widzę żadnych śladów – burknął. Danica wskazała mu ledwie widoczne niewielkie zagłębienie gruntu, a potem ślad, który, jak sądziła, powstał po zamieceniu ziemi gałęzią. Ivan prychnął z niedowierzaniem. – To je wszystko, co masz? – spytał głośno, nie usiłując zniżać głosu. Danica nie próbowała go uciszyć. Była pewna swoich przypuszczeń – mogła jedynie mieć nadzieję, że w okolicy znajduje się jakiś wędrowiec albo któryś z elfów Elberetha. Jeżeli nie był to któryś z nich, ślady musiał pozostawić ktoś, kto nie chciał być zauważony. W dzikich ostępach górskich nie wróżyło to najlepiej strudzonym wędrowcom. Kilkaset jardów dalej Danica napotkała przy trakcie kolejne ślady czyjegoś przemarszu. Tym razem nawet Ivan dostrzegł wyraźny odcisk buta w miękkiej ziemi, choć do połowy został on pospiesznie zatarty. Krasnolud oparł dłonie na biodrach i rozejrzał się wokoło, zatrzymując wzrok na gałęzi drzewa zwieszającego się nisko nad traktem. – Widziałżem przy ścieżce, jakieś dziesińć jardów za namy, parę ładnych kamieni – zaczął. – Uch, och – mruknął Pikel, podejrzewając, do czego zmierza brat. – Przy trakcie je parę sporych drzew z mocnymi gałynziami – ciągnął Ivan, nie słysząc znaczącego westchnienia Pikela. Spojrzał na Danicę, która najwyraźniej niczego nie rozumiała. – Moglibymy zastawić pułapkie – rzucił. – Wtaszczyć kamień na jedno z tych drzew... Pikel wyrżnął go w tył głowy. – Już tego próbowaliście – stwierdziła Danica, widząc jego kwaśną minę. Pikel jęknął, a Ivan łypnął na niego, ale nie spróbował odpłacić bratu pięknym za nadobne. Rzeczywiście, usiłowali już kiedyś zastawić taką pułapkę. Choć Ivan uparcie twierdził, nawet wbrew sobie, że odnieśli sukces – udało im się utłuc tym kamieniem jednego orka – Pikel z równym zacięciem uważał, iż śmierć jednego marnego orka nie zrekompensowała zachodu, jakim było wtaszczenie wielkiego głazu na gałąź drzewa. Widząc, iż tym razem nie byliby sami, Ivan zrezygnował z tego zamiaru i nie wspomniał więcej na temat pułapki i reprymendy Pikela – bądź, co bądź, było to tylko siarczyste klepnięcie – gdy wtem Pikel zamachnął się pałką, mierząc w głowę brata. Danica, która stała z boku, nie miała wątpliwości, że Pikel usiłował zatrzymać broń przed jego twarzą, ale mimo to wielka laga trafiła Ivana w nos. Oszołomiony uderzeniem krasnolud cofnął się o kilka kroków, a krew z rozbitego nosa pociekła mu na owłosioną wargę. – Co ty... – wykrztusił Ivan. Nie mogąc pojąć przyczyny ataku, sięgnął po swój topór o dwóch ostrzach, warknął i postąpił krok ku popiskującemu obłąkańczo bratu. Pikel nie zdążył wyjaśnić powodu swego postępowania ani Ivanowi, ani Danice, ale zdołał odwrócić na czas swoją grubą pałkę, by ukazać ciemny bełt wbity do połowy w twarde drewno. Nadeszła pora, by Ivan odwdzięczył się bratu za dobry uczynek. Spoglądając ku zaroślom za plecami Pikela, skąd, jak podpowiadał mu instynkt wojownika, padł zdradziecki strzał, ujrzał kuszę wycelowaną prosto w Pikela. Wysoka postać zeskoczyła z gałęzi i miękko wylądowała obok Daniki. Wyprostowany palec Ivana sprawił, że Pikel się odwrócił. – Uch, och – pisnął zielonobrody krasnolud, świadom, że nie zdąży usunąć się z linii strzału. Ivan jednak uderzył go wcześniej niż zabójczy pocisk i przewrócił zgrabnie na ziemię, podczas gdy bełt przeciął powietrze tuż nad ich głowami, nie czyniąc im żadnej krzywdy. Żółtobrody krasnolud nie zatrzymał się. Tocząc się, przerzucił Pikela nad sobą. Pikel zaś w mig pojął jego taktykę i zaczął go naśladować. Jak toczący się głaz bracia wdarli się w zarośla i wpadli na dwóch ukrytych tam zabójców. Asasyn stojący za Danicą dobył miecza i uniósł go nad głową – nie sądził, by kobieta patrząca w tym momencie na rozszalałe krasnoludy zdawała sobie sprawę, iż jej chwile są już policzone. Jakież było więc jego zdumienie, gdy Danicą zgięła się nagle wpół i wybiła nogę do tyłu, trafiając go w pierś. Kopnięcie odrzuciło napastnika o kilka stóp. Rąbnął plecami w pień drzewa, zdołał jednak podnieść z ziemi upuszczony miecz. Nabrawszy respektu i czujności, zaczął wycofywać się krok po kroku, podczas gdy niebezpieczna kobieta zbliżała się doń powoli. Nagle Danica zaczęła biec i zaatakowała ostro, ale w ostatniej chwili opadła na kolana i pochyliła głowę, zza drzewa bowiem wyskoczyła kolejna postać i zamachnęła się krótkim, cienkim kijem, uderzając na wysokości ramienia dziewczyny. Broń trafiła w drzewo, odłupując kawałki kory. Danica wsunęła jedną nogę pod siebie, a drugą kopnęła nisko, usiłując strzaskać kolano napastnikowi. Tamten jednak opuścił kij i zablokował jej atak, po czym skontrował kilkoma szybkimi, gwałtownymi pchnięciami. Młoda mniszka natychmiast zorientowała się, że ma poważne kłopoty. To nie byli zwyczajni rabusie, choć ich ubiór wydawał się zgoła pospolity. Odturlała się w bok, gdy ku jej głowie pomknął miecz pierwszego z zabójców, ale nie uniknęła ciosu pałką w biodro, zadanego przez drugiego napastnika. Przykucnęła w odległości kilku stóp od dwóch mężczyzn, lustrując ich wzrokiem i szukając ewentualnych luk w ich obronie. Bezskutecznie. * * * Ivan mocno zacisnął zęby i gryzł jak oszalały, dopóki słysząc przeciągłe „oooo”, nie uświadomił sobie, że ma w ustach łydkę Pikela, nie zaś któregoś z napastników. Krasnolud niezdarnie zaczął podnosić się ziemi. Miejsce niespecjalnie nadawało się do walki, gałęzie i kolce jeżyn ograniczały ruchy, a pierwszy z mężczyzn zdążył zadać mu co najmniej trzy ciosy w i tak już solidnie naruszony, krwawiący nos. Wreszcie Ivan i Pikel zdołali wstać, dzierżąc w dłoniach swą broń. Ivan ciął na odlew wielkim toporem, ale zahaczył ręką o cienką, acz twardą gałąź i jego cios nie sięgnął celu. Pikel pisnął przerażony i zanurkował na ziemię, podczas gdy jego brat, uwolniwszy się z uchwytu gałęzi, kontynuował obrót i o mało nie zdjął mu głowy z ramion. Chybił minimalnie. Ponownie jednak, zgoła przypadkowo, Ivan ocalił bratu życie, ponieważ kiedy Pikel odskakiwał w bok, pomiędzy krasnoludami przeleciał ze świstem kolejny bełt i pogrążył się z głośnym mlaśnięciem w ramieniu mężczyzny stojącego naprzeciw Ivana. Obaj bracia znieruchomieli i spojrzeli za siebie, na kusznika, który gorączkowo przeładowywał broń. Pikel ponownie zajął się swoim przeciwnikiem, który wyplątał się wreszcie z jeżynowego gąszczu, a Ivan odwrócił się w stronę, gdzie stał najbliższy z napastników. Nie było go jednak widać, a Ivan, dostrzegając wciąż poruszające się krzewy, domyślił się, że tamten został wykluczony z gry. Nie spierając się ze szczęściem, krasnolud zawył i pobiegł w przeciwną stronę, tratując kolczasty gąszcz, aby jak najszybciej dotrzeć do kusznika. * * * Szermierz został ranny – to już było coś. Najwyraźniej kopnięcie Daniki solidnie mu dopiekło, gdyż krzywił się przy każdym kroku. Dziewczyna zdążyła tymczasem stwierdzić, że z dwóch jej przeciwników niebezpieczniejszy jest ten z kijem. Jego szpakowate włosy sugerowały doświadczenie, a idealna równowaga miękkich, kocich kroków pozwalała domniemywać, że człek ów przez całe życie trenował sztuki walki. W porównaniu z mieczem tamtego jego kij wydawał się niegroźną zabawką, ale w rękach takiego jak on wprawnego wojownika pałka stawała się zabójczą bronią. Cięcie mieczem sprawiło, że Danica pochyliła się nisko. Kij dosięgnął jej ramienia i musiała odskoczyć w tył. Przetoczyła się przez plecy i podniosła miękko na ugięte nogi, w samą porę, by uniknąć morderczej kontynuacji ataku. Wykorzystała przewrót w tył na swoją korzyść. Turlając się po ziemi, wyjęła z pochwy przy bucie jeden ze swych kryształowych sztyletów. Szermierz znów ruszył do przodu – poczuł się pewniej. Danica postawiła prawą nogę przed sobą i obróciła się na niej, unosząc jednocześnie w górę lewą stopę i wyrzucając ją gwałtownie do tyłu. Wiedziała, że kopnięcie obrotowe zmusi szermierza co najwyżej do zmiany techniki cięcia, i zdawała sobie również sprawę, że w ten sposób wystawia się na cel jego towarzyszowi. Wybiła się z drugiej nogi i opadając na ziemię, okręciła się całym ciałem. Pałka zabójcy ze świstem przemknęła tuż nad jej głową. Danica zniwelowała jedną ręką impet upadku i zatrzymała górną połowę ciała na tyle wysoko nad ziemią, by drugą dłonią cisnąć spod siebie smukły sztylet o kryształowym ostrzu. Krótki lot broni zakończył się w brzuchu szermierza. Wojownik runął w tył z oczami rozszerzonymi niedowierzaniem i z ustami otwartymi w bezgłośnym krzyku. Zabójca z kijem roześmiał się i pogratulował Danice sprytnego posunięcia, po czym bezlitośnie przeszedł do ataku. Napastnik, który zaatakował Pikela, również posługiwał się pałką, ale z dwóch powodów znajdował się w gorszej sytuacji. Po pierwsze, pałka Pikela była dużo większa niż jego, a po drugie, tą bronią nie był w stanie uderzyć twardogłowego krasnoluda dostatecznie mocno, by zrobić mu poważniejszą krzywdę. Szybki jak błyskawica wyrżnął Pikela dwukrotnie w ramię i raz w blaszany garnek, powodując przy tym straszliwy metaliczny łoskot. Pikel bynajmniej się tym nie przejął, ze stoickim spokojem zniósł trzy ciosy, zadając w odpowiedzi tylko jeden, ale za to jaki. Jego pałka z pnia drzewa trafiła tamtego w odsłonięty bok, a cios był tak silny, że napastnik wyleciał z gęstwiny krzewów i poturlał się do podnóża pnia pobliskiego drzewa. Na twarzy mężczyzny nie mogłoby malować się większe przerażenie, gdyby przywiązano go do pala na drodze stada spłoszonych koni, jak wówczas, gdy ujrzał Pikela gnającego jego śladem. Hełm z garnka opadł krasnoludowi na oczy, ale postawioną na sztorc pałkę wymierzył precyzyjnie, tak by zmiażdżyć zabójcę pomiędzy drzewem a jej tępym końcem. Mężczyzna odtoczył się w bok, a Pikel z impetem wyrżnął w młode drzewko, złamał je i przeleciał na łeb na szyję ponad strzaskanym pniem. – Oo – jęknął krasnolud, szorując po twardej korze zwalonego drzewa. I nagle znów zadźwięczało mu w uszach, kiedy uparty napastnik zaszedł go od tyłu i rąbnął z całej siły pałką w czubek hełmu. * * * Ivan uświadomił sobie, że nie zdąży dotrzeć do kusznika, nim ten załaduje broń, toteż uniósł topór w obu rękach nad głową. – Czas zdechnoć, ty złodziejski psie! – ryknął i cisnął ogromną bronią. Mężczyzna rzucił się w tył i zasłonił uniesioną oburącz do góry kuszą. Topór wbił się w nią, wyrwał ją z ręki zabójcy i poleciał dalej, trafiając w drzewo. Pod wpływem uderzenia, kusza pękła na dwoje, a ostrze topora na kilka cali pogrążyło się w grubym pniu. Ivan zwolnił nieco tempo, gdy napastnik podniósł się z ziemi, dobywając długiego, cienkiego miecza – wydawał się absolutnie nieporuszony wspaniałym rzutem. Prawdę mówiąc, zabójca uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył naprzeciw siebie bezbronnego krasnoluda. – Mogie się czasem pomylić – przyznał cichutko Ivan, zatrzymując się gwałtownie. * * * Danica uderzała raz po raz, ale krótki kij za każdym razem odpierał jej ataki. Napastnik skontrował prostym pchnięciem, a ona praktycznie w ostatniej chwili uniosła do góry przedramię i odbiła kij mknący ku jej twarzy. Odpowiedziała krótkim kopnięciem, ale mężczyzna niemal niedostrzegalnym ruchem skierował pałkę w dół i trafił ją w goleń. Głośny jęk sprawił, że spojrzała w bok. Stał tam szermierz, a jego drżąca dłoń zacisnęła się wreszcie wokół okrwawionego sztyletu. Na twarzy wojownika malowało się bezgraniczne cierpienie, ale i gniew, więc zorientowała się, że mężczyzna już niebawem ponownie włączy się do walki. Niezależnie od tego, jak nieefektywna mogła okazać się jego próba, mniszka obawiała się, że nie poradzi sobie z dwoma przeciwnikami naraz. Drogo zapłaciła za chwilę nieuwagi – dosięgnął ją cios pałki. Dziewczyna przetoczyła się w bok, zmniejszając nieco palący ból, i podniósłszy się z ziemi, sięgnęła za cholewę drugiego buta. Wojownik z pałką skoczył naprzód, wykonując serię zamaszystych młynków. Spodziewał się, że dziewczyna po raz drugi rzuci sztyletem. Danica kilkakrotnie smagnęła ręką, z każdym ruchem zmieniając nieco kąt swego ustawienia. Jej przeciwnik nieodmiennie stawał w pozycji, aby zblokować, odbić lub uchylić się przed nożem. Był dobry. Danica zebrała się w sobie, ponownie się zamachnęła i wypuściła sztylet. Mężczyzna z pałką bez trudu odskoczył w bok, a na jego twarzy pojawił się grymas zdumienia, że ta wprawna wojowniczka tak fatalnie chybiła. Dopiero w chwilę później zrozumiał, co się stało, gdy jego towarzysz ponownie jęknął, tym razem głośniej. Drżąca dłoń szermierza wypuściła złotego tygrysa na rękojeści sztyletu tkwiącego w jego brzuchu i przesunęła się wyżej, ku srebrnemu smokowi pogrążonemu w jego piersi. Runął bezwładnie na pień drzewa i osunął się na ziemię. – Ty i ja – rzekł wojownik z pałką i podkreślił swoje słowa zaciekłym atakiem, wykonując oszałamiającą, błyskawiczną serią pchnięć. * * * Pikel spojrzał żałośnie na zwalone przez siebie drzewo, a chwila pełnej smutku kontemplacji kosztowała go kolejny cios w blaszany hełm. Krasnolud, który pragnął zostać druidem, nie czuł nic prócz narastającej w jego wnętrzu wściekłości. Ci, którzy go znali, zawsze uważali Pikela za spokojnego, statecznego i niezbyt skłonnego do gwałtownych wybuchów gniewu. Ale teraz Pikel zabił drzewo! – Ooooooo! – Z jego drżących warg wydobył się jęk, który zagłuszył zgrzytanie zębów. – Ooooooo! – Odwrócił się, by stanąć twarzą do napastnika, który cofnął się o krok na widok jawnej furii zielonobrodego krasnoluda. – Ooooooo! – Pikel rzucił się naprzód, ale nacierając potknął się o pień złamanego drzewa. Jego przeciwnik odwrócił się, by uciec, lecz padający krasnolud chwycił go za kostkę. Pałka tamtego raz po raz spadała z całej siły na grube paluchy Pikela, rozwścieczony krasnolud nie odczuwał jednak bólu. Przyciągnął zabójcę do siebie, chwycił obiema rękami i dźwignął w powietrze. Podnosząc się, uniósł mężczyznę nad głową i z zaciekawieniem rozejrzał się wokoło, jakby zastanawiał się, co począć. Pałka ponownie uderzyła z brzękiem w garnek na głowie Pikela. Tym razem uznał, że ma już dość. I nabił mężczyznę na ostro zakończony pień złamanego drzewa. * * * Ivan zdjął swój plecak i gdy przeciwnik ruszył w jego kierunku, zaczął gmerać przy paskach. Zablokował nim pchnięcie miecza, oplatając smukłe ostrze pasami i dając sobie w ten sposób czas na wyjęcie ze środka starannie zawiniętej paczki o powierzchni sześciu cali kwadratowych. Szermierz szarpnął ręką i uwolnił ostrze, po czym z zaciekawieniem przyjrzał się krasnoludowi. Ivan rozdarł opakowanie i wyjął zawartość – zabawkę, którą robił dla Cadderly’ego, od czasu gdy młody uczeń tak dzielnie walczył z kapłanem zła, Barjinem. Czarna adamantowa obwódka wirujących dysków hipnotycznie kontrastowała ze środkiem z półszlachetnego kryształu. Szermierz stanął, zastanawiając się nad przeznaczeniem bliźniaczych dysków, które pośrodku połączone były krótkim prętem. Ivan niezdarnie wepchnął tłusty paluch w pętlę na końcu sznurka nawiniętego na krótki pręt łączący. Tysiące razy widział, jak Cadderly używał tej zabawki, i zastanawiał się, jakim cudem młody kapłan z taką łatwością operował dyskami, które najpierw gładko osuwały się w dół, by następnie po lekkim ruchu nadgarstka posłusznie wrócić do jego czekającej dłoni. – Widziałżeś kiedy coś takiego? – spytał zaciekawionego szermierza. Mężczyzna rzucił się na niego – Ivan cisnął dyskami. Zabójca uniósł miecz, by zablokować cios i z niedowierzaniem ujrzał na ostrzu rysę, wyżłobioną w stali przez dużo twardszy adamant. Ivan nie miał jednak czasu, by radować się efektywnością swego dzieła. Zamachnął się mocno, ale w przeciwieństwie do Cadderly’ego nie miał pojęcia, w jaki sposób ściągnąć dyski do siebie. Zawisły na końcu sznurka, obracając się wokół osi. – Oooooo! – Pikel zaatakował z boku, a szermierz, usłyszawszy jego okrzyk bojowy, odwrócił się energicznie. Zwinnym ruchem zszedł z drogi szarżującego krasnoluda i przyjął pozycję bojową, podczas gdy Pikel zahamował z impetem, obrócił się na pięcie i natarł ponownie. Tym razem zielonobrody krasnolud zatrzymał się przed mężczyzną, nie mijając go, i zadał całą serię wściekłych ciosów swą krótką, acz nader grubą pałką. Szermierz dał z siebie wszystko i uniknął bliższego z nią kontaktu. Ivan barkiem odepchnął Pikela na bok. – Ten je mój! – wyjaśnił burkliwie. Szermierz uśmiechnął się, uznając zachowanie krasnoluda za przykład jawnej głupoty – wspólnie z łatwością mogliby go pokonać. Jego uśmiech zgasł jednak – i to dosłownie – kiedy Ivan ponownie cisnął swymi dyskami. Tym razem niezwykłe dyski nie były połączone sznurkiem z palcem krasnoluda i ze świstem przeszyły powietrze – tak szybko, że mężczyzna nie miał najmniejszych szans, aby odbić je mieczem. Głowa zabójcy odskoczyła mocno do tyłu, a jego twarz uległa jakby stopieniu, kiedy trafiły w nią adamantowe dyski, wybijając wszystkie widoczne zęby, rozłupując nos i oba policzki, i przefasonowując żuchwę tak, że ni stąd ni zowąd znalazła się ukośnie poniżej górnej szczęki. – Nie myślałżeś, co krasnolud może tak rzucić, co? – ryknął Ivan. Mężczyzna patrzył przed siebie z niedowierzaniem, jego miecz upadł na ziemię. – Oo – mruknął Pikel, gdy głowa napastnika przechyliła się na bok, ponieważ dopiero wówczas bracia zrozumieli, że potężny rzut Ivana złamał mężczyźnie kręgosłup. Ivan zawtórował ponurym tonem. – Oo! * * * Kopnięcie i cios, uderzenie i dźgnięcie. Danica i wojownik z pałką poruszali się z brutalną harmonią, atakując i parując ciosy z niewiarygodną szybkością. Przez sekundy, które przeciągały się w minuty, żadne z nich nie zaliczyło ani jednego trafienia. Chociaż pojedynek się przedłużał, a adrenalina pulsowała im w żyłach, dwójka walczących nie wydawała się ani trochę zmęczona. – Jesteś dobra, lady... – rzekł wojownik z pałką, urywając nagle, jakby zamierzał powiedzieć coś więcej. – Dokładnie tak, jak tego oczekiwałem. Danica nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Czy ten mężczyzna igrał z nią, nieomal wypowiadając jej nazwisko? Skąd mógł je znać? Myśli kłębiły się jej pod czaszką. Nagle nabrała podejrzeń, że ten napad bynajmniej nie był przypadkowy. Rozpaczliwie zaczęła się zastanawiać, czy Cadderly’emu nie grozi niebezpieczeństwo. I co z Averym i Rufem, którzy przemierzali ten szlak przed kilkoma dniami? Przekonany, że wytrącił ją z równowagi, Nocna Maska zaatakował zaciekle. Danica padła plackiem i kopnęła, trafiając mężczyznę w kolano i powstrzymując jego atak. Rzuciła się naprzód, mierząc w twarz napastnika. Odebrała uderzenie w ramię, ale zdołała trafić go w gardło. W mgnieniu oka, kiedy mężczyzna zatrzymał się i otworzył usta, aby nabrać powietrza, Danica zacisnęła jedną dłoń na jego brodzie, a drugą schwyciła go za włosy. Upuścił pałkę i rozpaczliwie zacisnął dłonie na nadgarstkach dziewczyny, broniąc się przed skręceniem karku. Przez chwilę trwali w impasie, Danica nie miała bowiem dość siły, by kontynuować zamierzony manewr. Mężczyzna wyczuł swą wyższość i uśmiechnął się złowieszczo. Nie rozluźniając uścisku, Danica wybiła się w górę i wykonała przewrót przez ramię, pozwalając, by jej ciężar dokonał tego, czego nie mogła osiągnąć siłą. Wili się i szarpali – Danica podciągnęła kolana w górę, aby nie puścić swojej ofiary. Mężczyzna zgrabnie opadł na ziemię, ale mniszka ponownie się pod nim przeturlała i oplotła przedramieniem jego szyję. Wojownik bezskutecznie usiłował złapać oddech. Drapał i szarpał ramiona Daniki, po czym smagnął ręką w górę, usiłując wbić palce w oczy przeciwniczki. Danica poczuła pod biodrem twardość kamienia i czym prędzej ponownie zmieniła pozycję, przesuwając głowę mężczyzny w tę stronę. Brutalnie, desperacko zmieniła uchwyt na włosach zabójcy, odsłaniając tył jego głowy, i zaczęła tłuc nią o głaz. Nadal nie mógł oddychać – cały świat zniknął w ciemniejącej mgle. – Un nie żyje! – zawołał Ivan, a Danica dopiero wówczas uświadomiła sobie, że krasnolud powtarza te słowa raz po raz. Przerażona i mocno posiniaczona, rozluźniła uścisk i stoczyła się z trupa, powstrzymując podchodzące jej do gardła mdłości. – Tyn tyż długo nie pociungnie – stwierdził spokojnie Ivan, wskazując mężczyznę siedzącego pod drzewem z dwoma sztyletami sterczącymi z zakrwawionego torsu. – Chiba że łopatrzym mu rany. Mężczyzna zdawał się go słyszeć i spojrzał błagalnie na trójkę przyjaciół. – Musimy – stwierdziła Danica, która zdołała już dojść do siebie. – Wydaje mi się, że ten drugi znał moje nazwisko. To mógł być jakiś spisek, a on – wskazała mężczyznę pod drzewem – może nam powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Ivan wzruszył ramionami i postąpił krok w kierunku rannego, który najwyraźniej ucieszył się z faktu, że jego życie zostanie oszczędzone. Nagle z boku dał się słyszeć głośny szczęk, a w chwilę później mężczyzna targnął konwulsyjnie całym ciałem, gdy bełt z kuszy pogrążył się w jego ciele obok dwóch sztyletów. * * * Jedyny pozostały przy życiu Nocna Maska z bełtem z kuszy sterczącym z ramienia zaczął przedzierać się przez gąszcz. Utrata krwi i palący ból doprowadziły go nieomal do delirium. Jedna myśl nie dawała mu spokoju – ich misja zakończyła się niepowodzeniem. Zawiódł, ale przynajmniej powstrzymał swego tchórzliwego kamrata przed zdradzeniem prawdziwego celu ich misji – a to było regułą numer jeden bezlitosnej organizacji. Mężczyzna nie wiedział, dokąd uciekać. Vander zabiłby go, gdyby się dowiedział, że lady Maupoissant pozostała przy życiu. Żałował, iż wykorzystał swój ostatni bełt na uciszenie potencjalnego zdrajcy, zamiast dokonać próby zabicia Daniki. Zmitygował się jednak, stwierdził bowiem, że nawet gdyby zdołał ranić lub zabić dziewczynę, krasnoludy przejęłyby informatora i, co ważniejsze, plan eliminacji Cadderly’ego zostałby narażony na niepowodzenie. Mimo to zabójca pożałował swojej decyzji, gdy usłyszał za sobą odgłosy pościgu. Nawet ranny i osłabiony był pewien, że jest w stanie zdystansować krótkonogie krasnoludy, kiedy jednak obejrzał się przez ramię, ujrzał młodą mniszkę mknącą jak strzała przez gąszcz i doganiającą go krok po kroku. Drzewa i krzewy rozstąpiły się przed nim, ukazując bardziej surowy, kamienisty teren i zrozpaczony mężczyzna uśmiechnął się, przypominając sobie szczegóły topograficzne. Był Nocną Maską do samego końca, lojalnym i dumnym zabójcą. Obowiązki, pomimo iż zazwyczaj krwawe, były dla niego wszystkim, a jego oddanie sprawie graniczyło nieomal z obsesją. Wiedział, że okrutna mniszka znajduje się zaledwie kilka kroków za nim. Lojalny i dumny, ani na chwilę nie zwolnił, docierając do krawędzi stustopowej przepaści, a kiedy znalazł się w powietrzu, w jego krzyku nie zabrzmiała nuta strachu, lecz triumfu. 11 Co mówią cienie Długie cienie gasnącego dnia płożyły się na ścianach i podłodze obory. Szare pajęczyny rozbłyskiwały w szczelinach wśród sufitowych belek, po czym przygasały, gdy słońce przesuwało się dalej po niebie. Vander oparł się o drewnianą ścianę, zadowolony, że znów powrócił do swego ciała, ale wcale się nie ucieszył, gdy dowiedział się o wydarzeniach, które miały miejsce na farmie podczas tych kilku godzin, kiedy Duch nim władał. Córka farmera nie żyła, a jej śmierć bynajmniej nie należała do przyjemnych. Wspominał ucieczkę do swojej ojczyzny, na Grzbiet Świata, kiedy Duch dopadł go i zmusił do zamiany ciał, a rozmyślając o tym, coraz bardziej kulił się w sobie. Dla dumnego firbolga porażka była pełna i oczywista. Dla niego jako wojownika stanowiło to najgorsze z możliwych upokorzeń. Był w stanie pogodzić się z przegraną w uczciwej walce, mógł ugiąć kolana przed prawowitym królem, ale Duch odważył się posunąć o krok dalej. Duch odebrał Vanderowi dumę, honor i tożsamość. – Wrócili? – spytał firbolg, kiedy w drzwiach obory pojawił się ubrany na srebrno-czarno asasyn. – Wędrówka przez góry musiała zająć im całą wczorajszą noc – odrzekł zabójca, jakby wyczuwając frustrację Vandera. – Najprawdopodobniej nie spotkali się jeszcze z lady Maupoissant. Vander odwrócił wzrok. – Nawiązaliśmy kontakt z ludźmi w Carradoonie, grupa zajęła pozycje wokół oberży Dragon’s Codpiece – ciągnął z nadzieją w głosie asasyn. Vander przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Wiedział, o czym myśli ów człowiek, i zdawał sobie sprawę, że tamten podzielił się z nim ostatnią wiadomością w nadziei, iż zostanie ona dobrze przyjęta i ocali go przed nieprzewidywalnym atakiem gniewu firbolga. Nieprzewidywalnym! Vander o mało nie ryknął śmiechem, kiedy zdał sobie sprawę z ironii tej myśli. Ruchem ręki nakazał zabójcy odejść, a Nocna Maska, bardziej niż zadowolony, wypełnił pozbawiony słów rozkaz. Firbolg ponownie został sam wśród pogłębiających się cieni. Jego nastrój nieznacznie się poprawił, gdy uświadomił sobie, że wokół ich obecnego celu z wolna poczęła zaciskać się pętla, a tym samym zadanie już wkrótce może być zrealizowane. Na ustach Vandera pojawił się cień uśmiechu, ale zaraz zniknął, firbolg ponownie bowiem się zasępił. To zadanie dobiegnie końca, ale rozpocznie się następne. To się nie skończy, wiedział o tym, dopóki Duch nie zdecyduje, że nie jest mu już potrzebny. Słońce zaszło, pozostawiając Vandera w ciemnościach. * * * – Oferowałeś nam swoją pomoc – rzekł Duch do zaskoczonego czarnoksiężnika. – Teraz ja daję ci tę szansę. Małe zielone oczka Bogo Ratha stały się jeszcze mniejsze, gdy przyglądał się niskiemu, jakby wciąż zaspanemu mężczyźnie. Właśnie przed chwilą wniósł plecak ze swoimi rzeczami do pokoiku zarezerwowanego dlań przez Fredegara i stwierdził, że tajemniczy asasyn siedzi na łóżku, czekając na niego. Duch rozumiał, skąd brała się podejrzliwość i wahanie czarnoksiężnika. Bogo nie ufał Duchowi – skądinąd całkiem słusznie – i miał własne plany. To oczywiste, iż pragnął śmierci Cadderly’ego, ale Duch wiedział, że ambitny, z natury przekorny i dumny młodzian nie będzie współpracował z oddziałem asasynów. Wolał raczej działać niezależnie w nadziei, że uda mu się wykorzystać zabójców do własnych celów. Duch bardziej niż ktokolwiek inny rozumiał tego typu postępowanie i niebezpieczeństwa, jakie mogło ono za sobą pociągnąć. – Mam pełnić rolę wartownika? – spytał z niedowierzaniem Bogo. Duch zamyślił się, po czym pokiwał głową – to było dobre określenie funkcji, którą dla niego przeznaczył. – Zajmiesz się jedynie drobniejszymi sprawami – wyjaśnił. – Nadszedł czas, abyśmy dowiedzieli się co nieco na temat pokoju Cadderly’ego i jego osobistej ochrony. Bez wątpienia mógłbym zająć się tym sam, ale nie chciałbym tego robić, gdy wiem, że w oberży ma się zjawić dwóch kolejnych kapłanów z biblioteki. Bogo przyglądał mu się przez chwilę. – Jesteś taki zagadkowy – powiedział w końcu. – Potrafisz zbliżyć się do Cadderly’ego i to, jak nadmieniasz, naprawdę bardzo blisko, a mimo to młody kapłan nadal żyje i dobrze się miewa. Czy to ostrożność, czy makabryczne poczucie humoru nakazuje ci kontynuować tę rozgrywkę? Duch uśmiechnął się, gratulując Rathowi przenikliwości. – Jedno i drugie – odrzekł szczerze, gdyż słowa czarnoksiężnika połechtały jego dumę. – Jestem artystą, młody czarowniku, a nie zwyczajnym mordercą. Gra, bo tak to właśnie odbieram, musi toczyć się ściśle wedle moich reguł i na moich warunkach. – Duch zaakcentował nieznacznie ostatnie słowa, tak by zabrzmiały jak groźba i utrzymały Ratha w ryzach. – Na razie za wcześnie na wizytę w izbie kominkowej – skonstatował Bogo. – Dopiero co zaszło słońce. Większość bywalców przebywa jeszcze w swoich domach, kończąc właśnie wieczerzę. A ja nie zdążyłem się nawet rozpakować – dodał z wyraźnym niezadowoleniem w głosie. – Czy to jest dla ciebie tak ważne? – spytał oschle Duch. Bogo nie odpowiedział od razu. – Zanieś swoją kolację do izby kominkowej – zaproponował asasyn. – To zwyczaj dość powszechnie praktykowany wśród gości oberży. – Kapłani udali się do świątyni Ilmatera – mruknął Bogo. – Mało prawdopodobne, aby wrócili w ciągu godziny, a jak sam stwierdziłeś, tyle ci właśnie potrzeba. – Niemniej jednak mogą wrócić – rzekł Duch, a w jego głosie zabrzmiał narastający gniew. – Jestem artystą – rzekł, wymawiając starannie każdą sylabę. – Perfekcjonistą. Bogo nie spierał się dłużej i zrezygnowany, skinął głową. Duch stwierdził, że nie zamierza na razie zabić Cadderly’ego, zaś młody czarnoksiężnik nie miał powodu, by mu nie wierzyć. To jasne, że gdyby zniewieściały asasyn chciał podjąć próbę zamachu na kapłana, mógłby to uczynić praktycznie kiedykolwiek w ciągu kilku ostatnich dni i nie musiałby uciekać się do pomocy Ratha, angażowania go do roli wartownika zajmującego strategiczną pozycję w izbie kominkowej. Przy drzwiach Duch zatrzymał Ratha i wyszeptał mu do ucha: – Powiedz Brennanowi, synowi oberżysty, że Cadderly życzy sobie, aby natychmiast przyniósł mu wieczerzę. Bogo spojrzał na niego i pytająco uniósł brwi. – To w celu otwarcia drzwi – wyjaśnił Duch, posługując się precyzyjnym i racjonalnym kłamstwem. Duch skręcił do swojego pokoju, a Bogo ruszył dalej w kierunku schodów. Niepozorny asasyn bezgłośnie pogratulował sobie, że z taką łatwością manipulował potencjalnie groźnym i kłopotliwym czarnoksiężnikiem. Przywołał Ghearufu, kryjąc się za uchylonymi nieznacznie drzwiami. Niedługo potem na schodach pojawił się rozradowany Brennan, który jedną ręką wprawnie niósł tacę z posiłkiem, w drugiej zaś dzierżył jakiś długi, wąski, starannie zapakowany przedmiot. Duch podziwiał sprężystość kroku nastolatka, wigor oraz nieokiełznaną energię męskości budzącej się w przystojnym, choć może nieco za chudym ciele. – Chłopcze! – zawołał półgłosem, gdy Brennan skręcił za róg obok pokoju Avery’ego i minął drzwi pokoju asasyna. Brennan zatrzymał się i odwrócił, by ujrzeć dziwnego mężczyznę. Duch skinął na niego ręką odzianą w białą rękawiczkę. – Tylko to zaniosę i zaraz... – zaczął chłopak, ale asasyn uciszył go uniesieniem drugiej dłoni, na której, jak ze zdziwieniem zauważył Brennan, nosił czarną rękawicę. – To potrwa tylko chwilkę – rzekł Duch, a niepodejrzewający niczego młodzieniec nie zwrócił uwagi na zjadliwy uśmiech wykrzywiający jego wargi. W ułamek sekundy później Brennan patrzył na własną twarz i korytarz za swoimi plecami. W pierwszej chwili pomyślał, że ten dziwny mężczyzna postawił przed nim jakieś osobliwe lustro, gdy wtem odbicie – jego odbicie – poruszyło się, zgoła niezależnie. I on, a raczej jego odbicie, miało teraz na dłoniach czarną i białą rękawiczkę! – Co się dzieje? – wykrztusił Brennan, bliski paniki. Duch wepchnął uwięzionego chłopaka do pokoju i sam wszedł do środka. Delikatnie zamknął drzwi, po czym upuścił wąskie zawiniątko – wiedział już, iż musi to być jakaś laska albo różdżka – na ziemię i postawił tacę na nocnym stoliku. – To tylko taka gra – zamruczał, usiłując nie dopuścić, by jego przerażona ofiara zaczęła krzyczeć. – Jak ci się podoba pożyczone ciało? Brennan rozglądał się nerwowo dokoła, szukając jakiejś możliwości ucieczki. Powoli jego strach zaczął przeradzać się w ciekawość. Stojący przed nim mężczyzna, który nosił jego ciało, wcale nie wydawał mu się groźny. – Czuję się słaby – wybełkotał, po czym skrzywił się, gdyż uświadomił sobie, że mógł urazić tamtego. – Ależ oczywiście! – rzucił kpiąco Duch. – Nie rozumiesz? To sedno całej gry! Na twarzy Brennana ponownie pojawił się wyraz zakłopotania i naraz jego oczy rozszerzyły się, gdy Duch, poruszając się z szybkością młodzieńca, zacisnął pięść i wymierzył potężny sierpowy. Brennan usiłował się uchylić, zablokować cios, ale słabe, wątłe ciało nie zareagowało dostatecznie szybko. Pięść pokonała mierną zasłonę, trafiając Brennana między oczy, i chłopak runął bezwładnie, nie mając sił, by stawić opór zamykającym się nad nim falom czerni. Duch przez dłuższą chwilę przyglądał się ciału, zastanawiając się, jak powinien teraz postąpić. Wiedział, iż najrozsądniej byłoby udusić Brennana tu i teraz, tak jak to uczynił z żebrakiem na drodze, a potem położyć rękawicę na zwłokach, by zbłąkana dusza chłopca nie mogła powrócić do ciała. Przeciwko takiemu rozwiązaniu przemawiało jednak wiele czynników. Odrażający asasyn czuł się wyśmienicie w nowym ciele, pełnym ledwie kontrolowanej energii i niemal brutalnych namiętności, które nakłaniały go do zajęcia się zupełnie innymi rzeczami, porzuconymi przezeń wiele dziesiątków lat temu. Impuls nakazywał Duchowi sięgnąć ręką i zdjąć but oraz magiczny pierścień, zabić Brennana uwięzionego w ciele chudzielca i pozostawić go martwego. W tej sytuacji mógłby przejąć to ciało na stałe, dopóki nie wypaliłby go, tak jak stało się to z powłoką zniewieściałego, chudego małego człowieczka. Ponownie miał na sobie czarną rękawicę, kiedy jego dłonie zacisnęły się na gardle słabeusza. Pojął jednak, że nie może tego zrobić – w każdym razie jeszcze nie teraz. Zganił samego siebie, że w ogóle mógł o czymś takim pomyśleć. Działając metodycznie, wprawnie związał i zakneblował swoją ofiarę, zaciągnął ją za łóżko i wcisnął między posłanie a ścianę. Pierścień zaczął już działać i powieki młodzieńca gwałtownie zatrzepotały. Brennan odzyskiwał przytomność. Duch zdzielił go w głowę, raz i drugi. Brennan jęknął przez knebel, a Duch pochylił się nad nim i przyłożył usta do ucha chłopca. – Ani mru, mru – wyszeptał miodopłynnym tonem – bo zostaniesz srodze ukarany. Brennan ponownie jęknął, tym razem głośniej. – Mam ci powiedzieć, jakie kary przewidziałem dla ciebie za niesubordynację? – zapytał Duch, wkładając palec do oka Brennana. Przerażony Brennan w jednej chwili umilkł i znieruchomiał. – Mądry z ciebie chłopak – zaszczebiotał Duch. – A teraz zobaczymy, co tu przyniosłeś. Asasyn podszedł i szybko rozwinął pakunek, wyjmując wędrowną laskę z gałką w kształcie baraniego łba – przepięknie rzeźbioną i idealnie wyważoną. Duch widział już wcześniej ów wspaniały przedmiot w dłoni Cadderly’ego, kiedy ten udawał się do wieży mieszkającego za miastem czarodzieja. Dopiero teraz zorientował się, że wracając tą samą drogą, młody kapłan nie miał swojej laski. – Co za wygoda! – powiedział, podchodząc do Brennana. – Miałem powiedzieć ci o karze, ale chyba będzie lepiej, jeśli poczujesz ją na własnej, hę, hę, skórze – rzekł, uderzając laską w otwartą dłoń. Jego twarz wykrzywił grymas niepohamowanej wściekłości i unosząc laskę oburącz nad głową, opuścił ją z całej siły. Poczuł pulsowanie magicznej mocy, gdy pałka w kształcie baraniej głowy trafiła Brennana w ramię, i uśmiechnął się jeszcze szerzej widząc, jak chuda kończyna pęka pod wpływem obłożonej silnym czarem broni. Duch nigdy nie przepadał za bronią, ale teraz zaczął się zastanawiać, czy nie powinien akurat tej zatrzymać dla siebie. Miał wątpliwości, czy oddać tę laskę Cadderly’emu. Asasyn był w kropce – bo jeżeli młody kapłan spodziewa się zwrotu broni, może zacząć wypytywać Fredegara albo samego czarodzieja z wieży i sytuacja znacznie się skomplikuje. Pojawią się nowe, dużo niebezpieczniejsze pytania. Tak, wówczas sytuacja nie wyglądałaby już tak różowo. Zabójca artysta opuścił pokój w kilka minut później, zabierając ze sobą tacę i pakunek dla Cadderly’ego, a zwiniętego w kłębek nieprzytomnego Brennana pozostawił leżącego w kałuży krwi w kącie za łóżkiem. Duch strasznie go skatował i chłopak w ciele chudzielca niebawem wyzionąłby ducha, gdyby nie działająca nieprzerwanie magiczna moc pierścienia ukrytego w bucie. Półprzytomny Brennan spodziewał się, że umrze. Miał wrażenie, że w jego ciele następują setki przerażających, przeszywających do szpiku kości eksplozji. Bolały go wszystkie stawy, a zabójca z laską poświęcił najwięcej uwagi jego kroczu i obojczykowi. Usiłował poruszyć głową, ale nie mógł. Pomimo bólu próbował wyczołgać się z kąta, ale był zbyt mocno związany. Krzyknął, wypluwając kolejną porcję krwi, zaś instynkt przetrwania, aczkolwiek z trudem, tak pokierował ciepłym płynem, że wypłynął on z jego ust szczeliną z boku knebla i chłopak nie zadławił się własną posoką. Skatowany Brennan modlił się, by jego cierpienia jak najszybciej dobiegły końca, nawet jeśli miało to oznaczać śmierć. Nie wiedział, rzecz jasna, że nosi magiczny pierścień i że już wkrótce zostanie uleczony. * * * Cadderly nie myślał o kolacji, nie myślał o niczym prócz kuszącej pieśni rozbrzmiewającej w jego umyśle, gdy kartkował Księgę Uniwersalnej Harmonii. Księga znów stała się dlań azylem chroniącym go przed Rufem i Averym. Dwaj kapłani wrócili rano, by ponownie spotkać się z Cadderlym, lecz zostali równie szybko jak poprzednio odprawieni – a brzemię tkwiące na barkach młodego ucznia stało się cięższe niż kiedykolwiek dotąd. Pod ochroną pieśni Deneira Cadderly nie czuł tego ciężaru, lecz siedział sztywno wyprostowany. Kiedy nie kartkował księgi, rozkładał ręce na boki jak do medytacji, czego nauczyła go Danica jeszcze w Bibliotece Naukowej. Wówczas ruchy te były zwykłymi ćwiczeniami, teraz jednak, gdy każdemu jego gestowi towarzyszyła pieśń, Cadderly czuł moc, wewnętrzną siłę krążącą w członkach. – Mam dla ciebie kolację! – usłyszał dochodzące z tyłu wołanie Brennana, a po wysokości jego głosu domyślił się, że młodzieniec musiał nawoływać go już kilkakrotnie i zapewne przez dłuższą chwilę bezskutecznie pukał do drzwi. Zakłopotany Cadderly zamknął wielką księgę i odwrócił się w stronę chłopca. Oczy Brennana rozszerzyły się. – Wybacz mi – przeprosił Cadderly, rozglądając się bezwiednie wokoło w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby się okryć. Był nagi od pasa w górę, jego wspaniale umięśniona pierś i ramiona lśniły od potu, a węźlaste mięśnie brzucha, ostro zarysowane po ćwiczeniach medytacyjnych nad księgą, drżały od niedawnego wysiłku. Brennan szybko się zreflektował, a nawet rzucił Cadderly’emu ręcznik z tacy, aby mógł się wytrzeć. – Wygląda na to, że posiłek dobrze ci zrobi – rzekł Duch. – Nie wiedziałem, że czytanie może być tak męczące. Słysząc jego sarkastyczną uwagę, Cadderly zachichotał, chociaż był nieco zdziwiony, że Brennan mógł powiedzieć coś takiego. Chłopak wielokrotnie widywał go przy lekturze i niejeden raz podczas ćwiczeń medytacyjnych, tak jak dzisiaj. – Co tam masz? – spytał Cadderly, widząc długie, cienkie zawiniątko. Duch niezdarnie obracał je w dłoni, nadal nie wiedząc, czy młody kapłan spodziewa się tego, czy też nie. – Przyniesiono dziś po południu – wyjaśnił. – Od czarodzieja, jak sądzę. Rozwinął zawiniątko i podał Cadderly’emu wspaniałą laskę. – Tak, od Belisariusa. – Młody kapłan lekko machnął trzymaną w ręku laską, sprawdzając jej wyważenie, po czym rzucił ją na łóżko. – Prawie o niej zapomniałem. Zastanawiam się, jakie potężne zaklęcia nałożył na nią mój przyjaciel czarodziej! – dodał z jawnym sarkazmem. Duch tylko wzruszył ramionami, chociaż w głębi duszy zgrzytał zębami i żałował, że postanowił zwrócić kapłanowi nieoczekiwany przez niego przedmiot. Cadderly mrugnął do młodzieńca. – Wątpię, abym kiedykolwiek miał okazje ją wykorzystać, rozumiesz. – Nigdy nic wiadomo, kiedy przyjdzie nam stanąć do walki – odrzekł Duch, stawiając tacę na małym stoliku i rozkładając srebra. Cadderly przyjrzał mu się uważnie, zaniepokojony posępnym tonem i nietypowo refleksyjną uwagą kierowanego namiętnościami chłopaka. Brennan przez chwilę trzymał w ręku ząbkowany nóż, a jego dłoń znalazła się zaledwie o kilka cali od nagiej piersi Cadderly’ego. Z jakiegoś powodu widok ten zaniepokoił młodego kapłana, w jego głowie rozdzwonił się bezgłośny alarm. Stłumił go jednak, równie łatwo, jak otarł pot z karku, powtarzając sobie racjonalnie, że to jedynie sztuczka jego wybujałej wyobraźni. W umyśle Cadderly’ego rozległy się dźwięki pieśni. Już miał się odwrócić, aby sprawdzić, czy nie zostawił otwartej księgi, ale nie zrobił tego – nie mógł. Na szczupłych ramionach Brennana zaczęły się formować cienie. Aurora. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu młodzieniec znów nabrał przekonania, iż Brennan zamierza pchnąć go nożem. Nagle syn oberżysty upuścił nóż na tacę i zaczął niezdarnie manewrować niewielką miseczką i talerzem. Cadderly nie rozluźnił się – ruchy tamtego były sztywne, zbyt niewprawne, jakby świadomie udawał, że nie wydarzyło się nic niezwykłego. Kapłan nie odezwał się, ale oburącz trzymał zawieszony na szyi ręcznik, mięśnie miał napięte i gotowe. Nie skoncentrował się na konkretnych czynnościach Brennana, lecz skupił uwagę na jego ramionach i przycupniętych tam zniekształconych warczących cieniach, których czarne szpony raz po raz cięły powietrze. Aurora. Pieśń rozbrzmiewała w zakamarkach jego umysłu, ukazując oczom prawdę. Cadderly jednak wciąż był nowicjuszem, nadal niepewnym źródła swojej mocy, a co za tym idzie, nie wiedział, czy może mu ufać, czy też nie. Nie był w stanie rozróżnić cieni, lecz kojarzyły mu się one z upiornymi istotami, które spostrzegł na ramionach żebraka przy drodze. Czuł, że zarówno wtedy, jak i teraz były ucieleśnieniem zła. Miał wrażenie, że to wytwór plugawych, złych myśli. Kiedy uświadomił sobie, że Brennan miał przed chwilą w ręku ostry nóż o ząbkowanym ostrzu i jednym silnym pchnięciem mógł to ostrze wbić w jego nagą pierś, te odczucia bynajmniej go nie uspokoiły. – Musisz już iść – rzekł do chłopaka. Duch spojrzał na niego zakłopotany, ale i tym razem wyraz jego twarzy nie wydał się Cadderly’emu normalny. – Coś się stało? – spytał niewinnie. – Odejdź – powtórzył Cadderly, na jego ustach pojawił się grymas powagi, a w wypowiedzianym słowie tym razem zawarta była moc jednego z pomniejszych zaklęć. Kapłan zdziwił się jeszcze bardziej widząc, że chłopak uparcie nie rusza się z miejsca. Cienie na ramionach Brennana rozpłynęły się i Cadderly zaczął się już zastanawiać, czy nie odebrał fałszywych sygnałów i czy cienie nie oznaczały czasem czegoś zgoła innego. Brennan skłonił się lekko – był to jeszcze jeden niespodziewany gest z jego strony, a przecież Cadderly sądził, że wie o nim całkiem sporo – po czym pospiesznie opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi. Cadderly przez dłuższą chwilę stał w bezruchu, wpatrując się w prostokąt drzwi i zastanawiając się, czy jest jeszcze przy zdrowych zmysłach. Przeniósł wzrok na Księgę Uniwersalnej Harmonii. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest to dzieło przeklęte, mamiące czytelników kłamstwami, które oszukanym, bezwolnym ofiarom wydają się oczywistymi prawdami. Ilu kapłanów znaleziono martwych, leżących na jej otwartych stronicach? Cadderly również był kilkakrotnie na rozdrożach i z trudem walczył o oddech, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie – uznał po namyśle. Musiał wierzyć w księgę, rozpaczliwie chciał móc w coś wierzyć. Stał jeszcze przez chwilę w miejscu, popatrując to na drzwi, to na wolumin, a potem wreszcie zaglądając w głąb swego serca. Zdał sobie sprawę, że jego wieczerza stygnie, ale uznał, iż jest mu to całkiem obojętne. Pustki w jego wnętrzu nie był w stanie wypełnić żaden posiłek. * * * Bogo dał Duchowi więcej niż godzinę, której żądał asasyn, a koniec końców gorliwy czarnoksiężnik postanowił pozostać w izbie kominkowej, aby zebrać możliwie jak najwięcej informacji. Rozmowy wśród bywalców schodziły zwykle na plotki o nadchodzącej wojnie, ale, co Bogo stwierdził z ulgą, nikt z obecnych nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów zagrożenia, które nad nimi zawisło. Kiedy Aballister zdecyduje się rozpocząć ofensywę – najprawdopodobniej wczesną wiosną – armia Zamczyska Trójcy nie będzie miała większych problemów z powaleniem Carradoonu na kolana. Zapadła noc, zapłonął ogień w kominku, rozmowy również nabrały żaru, a Bogo pomimo obaw, że Duch zlikwidował już Cadderly’ego, pozostał w izbie, nasłuchując i rozmawiając. Za każdym razem, kiedy drzwi się otwierały, czarnoksiężnik unosił wzrok, pełen obaw, że ujrzy powracających kapłanów, ale nabierał coraz większego przekonania, że właśnie oni mogliby dostarczyć mu dużo więcej, i to dużo lepszych informacji niż źle poinformowani mieszkańcy Carradoonu. Bogo uśmiechnął się, gdy w jakiś czas później do izby wszedł Kierkan Rufo, u boku kościstego kapłana nie było bowiem groźniejszego przełożonego. Rufo ruszył w stronę schodów, ale Bogo zastąpił mu drogę. – Jesteś z Biblioteki Naukowej? – spytał tonem pełnym nadziei. W blasku ognia z kominka ostre rysy kapłana wydawały się jeszcze bardziej wyraziste, a jego ciemne oczy nie zamrugały, gdy zmierzył wzrokiem osobliwie wyglądającego mężczyznę. – Mogę postawić ci kubek piwa albo wina? – naciskał Bogo, nie doczekawszy się reakcji. Odpowiedź Rufa wręcz ociekała podejrzliwością. – Dlaczego? – Nie jestem stąd – odrzekł Bogo bez odrobiny wahania. Ambitny czarnoksiężnik wielokrotnie odgrywał tę scenę w myślach wraz z kilkoma innymi potencjalnymi scenariuszami dotyczącymi kapłana, który miał się stać jego marionetką. – Przez całą noc dochodziły mnie plotki o wojnie – wyjaśnił. – Wszystkie sugerują, że jedyną nadzieją jest właśnie Biblioteka Naukowa. Rufo ponownie nie odpowiedział, ale Bogo zauważył, że próżny kapłan z dumą wyprostował ramiona. – Posiadam pewne umiejętności – ciągnął Bogo, przekonany, że Rufo dał się złapać w jego pułapkę. – Może mógłbym pomóc. Na pewno chciałbym spróbować. Pozwól więc, że postawię ci wino – zaproponował po krótkiej przerwie, postanawiając pójść ostro za ciosem. – Porozmawiamy sobie i być może roztropny kapłan zdoła określić, gdzie moje umiejętności byłyby najbardziej użyteczne. Rufo odwrócił się, by spojrzeć na drzwi, jakby spodziewał się i obawiał, że lada moment do izby wkroczy Przełożony na Księgach Avery. Pokiwał zdecydowanie głową i poszedł za Rathem do jednego z pustych stolików nieopodal kominka. Przez pewien czas rozmawiali o tym i owym. Popijali wino, lecz Bogo szybko począł tracić nadzieję, że zdoła upić kościstego mężczyznę. Rufo, który w ciągu ostatnich tygodni sporo wycierpiał, przez cały czas zachowywał ostrożność, zakrywając ręką swój na wpół wypełniony kielich za każdym razem, gdy Brennan, który obsługiwał gości, pojawiał się przy ich stoliku. Bogo zauważył, że syn oberżysty przygląda mu się podejrzliwie, ale złożył to na karb wrodzonej ciekawości chłopaka oraz zaskoczenia wywołanego widokiem obcego rozmawiającego o czymś z kapłanem z biblioteki, i prawie natychmiast o tym zapomniał. Nie tracąc czasu, zmienił temat i zajął się Biblioteką Naukową, jak również określeniem pozycji w hierarchii kapłańskiej korpulentnego przyjaciela Rufa. Stopniowo, powoli, czarnoksiężnik nakierował rozmowę na drugiego kapłana goszczącego w oberży. Rufo, od początku skryty, jeszcze bardziej zamknął się w sobie i stał się jakby odrobinę podejrzliwy, ale Bogo nie przestał naciskać. – Co cię sprowadza do miasta? – spytał dość obcesowo. Wyglądało na to, że Rufo wyczuł subtelną zmianę w coraz bardziej zniecierpliwionym tonie czarnoksiężnika. Oparł się wygodnie na krześle i w milczeniu zmierzył rozmówcę wzrokiem. – Muszę iść – oznajmił niespodziewanie i opierając się oburącz o stół, zaczął się podnosić. – Usiądź, Kierkanie Rufo – warknął nagle Bogo. Rufo przez chwilę przyglądał mu się z zaciekawieniem i nagle uświadomił sobie, że podczas całej ich rozmowy nie wyjawił tamtemu swego nazwiska. Spomiędzy wąskich ust kościstego kapłana dobył się zduszony jęk i mężczyzna opadł ciężko na krzesło, domyślając się, co go czeka. – Skąd znasz moje imię? – spytał, siląc się na odwagę. – Druzil mi powiedział – odparł oschle Bogo. Znów dał się słyszeć cichy jęk. Rufo raz jeszcze chciał o coś zapytać, ale Bogo uciszył go uniesieniem dłoni. – Będziesz odpowiadał i będziesz posłuszny – rzucił niemal obojętnie. – Nigdy więcej – warknął zuchwale Rufo, zdumiewając tym nawet samego siebie. – Dorigen uważa inaczej – odrzekł Bogo – podobnie jak Druzil, który odwiedzał twój pokój każdej nocy, odkąd przybyłeś do miasta – skłamał. – Imp był w twoim pokoju, zanim jeszcze wprowadziłeś się tam z Averym przed dwoma dniami. Sądziłeś, że tak łatwo uda ci się wymknąć, Kierkanie Rufo? Sądziłeś, że bitwa została wygrana, bo w Shilmiście napotkaliśmy drobne kłopoty? Rufo nie wiedział, co odpowiedzieć. – Otóż to – rzekł spokojnie Bogo, rozsiadając się wygodnie na krześle i odgarniając ruchem głowy kosmyki długich włosów opadające mu na twarz. – Widzę, że się zrozumieliśmy. – Czego żądasz ode mnie tym razem? – spytał Rufo ostrym i nieco za głośnym jak dla Ratha tonem, zwłaszcza że w pobliżu znów pojawił się Brennan, z jawnym zaciekawieniem przyglądający się dwóm mężczyznom. Na twarzy Rufa nadal widniał zuchwały grymas, ale Bogo ani trochę się tym nie przejął. Rufo był słaby – Bogo wiedział o tym – w przeciwnym razie już dawno opuściłby izbę albo zaatakował wroga, który sam się przed nim ujawnił. – Na razie niczego – odrzekł, nie chcąc wprawiać w ruch zbyt wielu trybów, dopóki nie dowie się, co właściwie planuje Duch i jego asasyni. – Będę w pobliżu, a ty pozostaniesz do mojej dyspozycji. Mam pewne plany związane z moją wizytą w Carradoonie i nie wątpię, że ty, Rufo, odegrasz w nich jakąś rolę. – Uniósł kieliszek w stronę kościstego kapłana i wychylił go, po czym wstał od stołu i oddalił się, pozostawiając Rufa zagubionego i schwytanego w kolejną niemożliwą do rozwiązania pułapkę. – Strzeż się, młody magu – usłyszał Bogo Rath, kiedy stanął na pierwszym stopniu schodów znajdujących się obok barowego kontuaru. Odwrócił się i spostrzegł młodego Brennana starannie wycierającego blat baru i gniewnie mierzącego go wzrokiem. – Mówisz do mnie? – zapytał Bogo, usiłując nadać głosowi groźniejsze brzmienie, choć słowa syna oberżysty odrobinę go zaniepokoiły. – Ostrzegam cię. – dodał Duch w ciele Brennana. – I wiedz, że to pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Masz być jedynie obserwatorem, taka była decyzja samego Aballistera. Jeśli się wtrącisz, może stać się tak, że skończysz gryząc ziemię obok Cadderly’ego. Oczy Ratha rozszerzyły się w wyrazie osłupienia, a grymas ten sprawił, że na ustach Ducha-Brennana pojawił się promienny uśmiech. – Kim jesteś? – spytał ostro. – Skąd? – Jest nas wielu – odrzekł tajemniczo Duch, rozkoszując się widokiem skonsternowanego młodziana. – Jest nas wielu i wiemy o tobie wszystko. Powiedziano ci, że wykonujemy naszą robotę jak należy, Bogo Racie. Powiedziano ci, że my nigdy nie ryzykujemy. – Duch nagle skończył i odwróciwszy się, ponownie zajął się polerowaniem baru. Bogo zrozumiał powód zakończenia rozmowy, gdy Avery, który właśnie powrócił do oberży, oraz Kierkan Rufo minęli go, wchodząc na piętro i udając się do swoich pokoi. Bogo podążył za nimi w stosownej odległości. Nie był już pewny, czy kiedykolwiek wyda Kierkanowi Rufo dalsze polecenia. Niczego nie był już pewny. 12 Śmiertelność Świt zastał Cadderly’ego na medytacji i ćwiczeniach. Młody kapłan wolno, majestatycznie rozkładał ramiona, węźlaste mięśnie na jego ciele naprężały się i drgały. Gdy się poruszył, jego wzrok padł na otwartą księgę leżącą na pulpicie, usłyszał pod czaszką dźwięki pieśni i dał się im ponieść. Pot zrosił jego nagą pierś i spłynął strużkami po policzkach – poczuł to wyraźnie, gdyż podczas medytacji jego zmysły uległy znacznemu wyostrzeniu. Kiedy wreszcie skończył, był śmiertelnie zmęczony. Chciał położyć się do łóżka, ale ostatecznie zmienił zdanie stwierdziwszy, iż w ostatnich dniach zbyt wiele czasu spędził w swoim pokoju. Dzień zapowiadał się słoneczny i ciepły. Za oknem tafla Jeziora Impresk lśniła w porannym słońcu tysiącem refleksów. Cadderly zamknął Księgę Uniwersalnej Harmonii, ale kiedy patrzył na wody jeziora, tak spokojne i inspirujące, w dalszym ciągu słyszał wyraźnie tony pieśni. Nadszedł czas, aby wynieść wiedzę – siłę emocjonalną, na co liczył – zdobytą dzięki księdze na szeroki świat. Nadszedł czas, aby sprawdzić, jak jego nowe umiejętności dopasują się do codziennej harówki otaczających go ludzi. Cadderly obawiał się tego, czego miał się dowiedzieć. Czy będzie w stanie kontrolować tańczące cienie, które bez wątpienia ujrzy na ramionach wielu mieszkańców Carradoonu? I czy właściwie pojmie ich znaczenie? Powrócił myślami do wydarzeń poprzedniej nocy, kiedy nakazał Brennanowi wyjść z pokoju, przerażony implikacjami wijących się, warczących upiorów, które spostrzegł. Umył się i wytarł starannie ręcznikiem, wzmacniając swoje postanowienie. Możliwości wyboru wydawały się proste – wyjść i spróbować przystosować się do życia w świetle nowo nabytej wiedzy albo pozostać w swoim pokoju i prowadzić niemal pustelniczy żywot. Pomyślał o Belisariusie mieszkającym samotnie w swojej wieży. Czarodziej umrze tam w samotności i najprawdopodobniej jego ciało nie zostanie odnalezione przez dobrych parę tygodni. Cadderly nie chciał, aby i jego spotkał równie ponury koniec. * * * Duch, który wciąż przebywał w ciele młodego Brennana, jakby od niechcenia wymieniał świece w opuszczonym kandelabrze u szczytu schodów i obserwował młodego kapłana wychodzącego z oberży Dragon’s Codpiece. Usłyszał, jak Cadderly mówi Fredegarowi, że wróci nieprędko, i wziął jego słowa za dobrą monetę. Asasyni już byli w mieście i czekali w pełnej gotowości. Duch musiał spotkać się z nimi jeszcze tego dnia. Być może, kiedy młody Cadderly wróci tego wieczoru do gospody, będzie tam na niego czekać niemiła niespodzianka. Cierpliwy zabójca artysta Duch wolałby odczekać jeszcze kilka dni przed zaaranżowaniem zamachu, zbliżyć się jeszcze bardziej do tego zadziwiającego młodego mężczyzny i dowiedzieć się o nim możliwie jak najwięcej, by w momencie ataku mieć pewność, że obejdzie się bez fuszerki. Asasyn uznał to za szczególnie ważne w świetle potencjalnych problemów, jakie mogły wyniknąć z obecności w oberży dwóch innych kapłanów. W tych okolicznościach Duch zwlekałby z realizacją zadania, aby określić, czego właściwie – jeżeli chodzi o umiejętności posługiwania się czarami – można się spodziewać po nowo przybyłych, a zwłaszcza po Przełożonym na Księgach. Czy istniała możliwość, że Nocne Maski zabiją Cadderly’ego tylko po to, by Avery, odnalazłszy jego ciało, przywrócił go do życia? Jeszcze większy kłopot przedstawiał sobą Bogo Rath. Asasyn zastanawiał się, co też szykuje ten młody, zapalczywy czarnoksiężnik. Poprzedniej nocy Bogo rozmawiał z drugim, niższej rangi kapłanem i nie mogło to oznaczać niczego dobrego. Duch nie lubił luk w planach. Był zatwardziałym zawodowcem, który chlubił się opinią idealnego zabójcy, nigdy niepozostawiającego niczego przypadkowi. Ponieważ jednak ta operacja przeprowadzana była nader pospiesznie, musiał wierzyć, że ewentualne problemy da się ominąć bądź wyeliminować. Nagle przyszedł mu do głowy nowy pomysł, nowe pragnienie, które przynajmniej do pewnego stopnia usprawiedliwiało jego pozorną beztroskę. Duch poczuł ożywienie przepełniające jego członki, przeszywające od stóp do głów potężne fale młodzieńczych pragnień, i przypomniał sobie upojną rozkosz, jakiej mógłby dzięki nim doświadczyć. Nie chciał porzucać swego nowego ciała. Wiedział jednak, że nie może grać dłużej w tę szaradę. Wystarczyło jedno spotkanie, by Cadderly zorientował się, że coś jest nie tak, więc Duch nie wątpił, że w miarę upływu czasu jego podejrzenia jeszcze bardziej przybrałyby na sile. Poza tym w tym ciele podlegał wielu poważnym ograniczeniom. Jego drugie ciało pozostawało przy życiu i sytuacja ta nie ulegnie zmianie, dopóki asasyn nie podejmie ostatecznej decyzji o przywłaszczeniu sobie powłoki Brennana na stałe, co przed zakończeniem tej misji byłoby dość niebezpiecznym posunięciem. Dopóki jego druga, zniewieściała powłoka oddychała, Duch nie mógł wykorzystać Gheamfu przeciwko kolejnej osobie. Nawet żeby dotrzeć do Vandera, Duch musiał korzystać ze swego właściwego ciała, a czyniąc to, uwolniłby Brennana. Zdawał sobie sprawę, iż wszystko stanie się dużo prostsze z chwilą śmierci Cadderly’ego. Już poprzedniego wieczoru zastanawiał się nad możliwością próby zamachu, kiedy trzymał w ręku długi nóż, oddalony zaledwie o parę cali od nagiej piersi kapłana. Gdyby dobrze wymierzył, byłoby już po wszystkim, a on mógłby odebrać zapłatę w złocie i zacząłby poważnie zastanawiać się nad tym, by pozostawić dla siebie to młode, pełne sił witalnych ciało i zabić uwięzionego ducha młodzieńca, który znajdował się teraz w jego pokoju, oraz wyjąć magiczny pierścień z buta trupa. Za kilka dni jego dusza przyzwyczaiłaby się do nowej powłoki, a wówczas znów mógłby korzystać z mocy Ghearufu. I znów byłby młody i silny. Wahanie sprawiło, że asasyn utracił swoją szansę. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, Cadderly znów stał się spięty, gotowy i czujny. Luki w jego planie – zlekceważenie umiejętności Cadderly’ego oraz zignorowanie dwóch pozostałych kapłanów – nie pozwoliły na zakończenie tej trudnej rozgrywki. – Brennanie! – Wołanie Fredegara wyrwało asasyna z zamyślenia. – Na co czekasz? – syknął oberżysta. – Podciągnij no ten kandelabr do góry, gdzie jego miejsce, ino żywo! Trza posprzątać w izbie kominkowej. Rusz się! Młode ciało miało spore ograniczenia, jeżeli chodziło o możliwości działania. Duch nie próbował się spierać. Asasyni byli niedaleko – miał sporo czasu, by się z nimi skontaktować – a w gruncie rzeczy cieszył się z tej zwłoki, gdyż miał teraz więcej czasu na przemyślenie potencjalnych problemów i paru ważniejszych kwestii. W godzinę później asasyn jeszcze bardziej ucieszył się, że zatrzymano go w oberży, ujrzał bowiem młodą kobietę o długich, gęstych truskawkowoblond włosach sięgających do ramion. Weszła do Dragon’s Codpiece i zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu Cadderly’ego. Kobieta przedstawiła się jako lady Danica Maupoissant. Duch wpadł na genialny pomysł. * * * – Tam un je! – zawołał Ivan, wskazując na wejście do oberży Dragon’s Codpiece i jednocześnie bezceremonialne wprawiając Pikela w ruch wirowy. – Ojoj! – zapiszczał Pikel, zauważywszy Cadderly’ego, chociaż przede wszystkim był zaabsorbowany tym, aby Ivan zabrał od niego ręce, bo nie miał dłużej ochoty kręcić się w kółko. Oszołomiony zielonobrody krasnolud przestąpił z nogi na nogę, usiłując poprawić na głowie przekrzywiony hełm ze starego garnka. Ivan ruszył w stronę Cadderly’ego, który jeszcze ich nie zauważył, ale Danica położyła dłoń na ramieniu krasnoluda. Odwrócił się, spojrzał w przepełnione błagalnym wyrazem oczy Daniki i natychmiast zrozumiał, o co jej chodzi. – Chcesz porozmawiać z nim sama – odgadł jej prośbę. – Mogę? – spytała Danica. – Nie wiem, jak Cadderly zareaguje na mój widok. Wolałabym... – Nic wiency nie mów, pani – ryknął Ivan. – Ja i mój brat mamy przed sobom huk roboty, a robi się już późno. Wynajmem dla nas parę pokojów. – Wskazał na szyld oberży o dwa domy dalej od Dragon’s Codpiece. – Kiedy se będziesz chciała, możesz po nas przyjść. I możesz dać to jemu ode mnie i od brata – dodał, wyjmując z kieszeni adamantowe wirujące dyski. Już miał je podać Danice, gdy nagle, zakłopotany, cofnął rękę. Najdyskretniej, jak tylko był w stanie, gburowaty krasnolud zdrapał z brzegu jednego z dysków resztki pierwszej ofiary, przeciwko której zostały użyte. Danica zauważyła, co robi. Z bezradnym wzruszeniem ramion Ivan rzucił jej dyski. Mniszka pochyliła się i pocałowała wyrozumiałego krasnoluda w czoło, na co Ivan wyraźnie się zapłonił. – Hi, hi, hii – zaszczebiotał Pikel. – A to po kiego? – spytał Danicę zawstydzony Ivan. Klepnął swego rozchichotanego brata w ramię, okręcając go wokół osi, po czym powoli zaczęli się oddalać od oberży i od Cadderly’ego. Wiedział, że gdyby młodzieniec ich dostrzegł, najprawdopodobniej przywołałby do siebie całą trójkę, niwecząc zamiary Daniki. Dziewczyna, stojąc pośrodku zabłoconej ulicy, obserwowała Cadderly’ego wchodzącego do wnętrza oberży. Naprzeciw niej, po drugiej stronie, migotały w blasku popołudniowego słońca wody Jeziora Impresk i Danica nieomal poddała się urokowi tego przepięknego widoku, zapominając o dręczących ją lękach. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, jaka będzie reakcja Cadderly’ego, nie wiedziała, czy ich rozstanie w Shilmiście ma uważać za ostateczne. Gdyby ją teraz odrzucił, nie wiedziałaby, co ze sobą zrobić. Mniszka stawiała czoła wielu nieprzyjaciołom i wyzwaniom, żadne z nich jednak nie było równe trudne i bolesne jak to. Musiała zebrać w sobie całą odwagę, ale koniec końców ruszyła w stronę oczekującej ją oberży. Cadderly wchodził po schodach na piętro, kiedy Danica znalazła się w holu. Młody kapłan trzymał swoją wędrowną laskę w zgięciu łokcia i przeglądał jakiś pomarszczony pergamin, najwyraźniej zapomniawszy z tego powodu o całym świecie. Zwinna mniszka bezszelestnie jak kot przeszła przez pomieszczenie i wspięła się po schodach na górę. Młody, może piętnastoletni chłopak zmierzył ją wzrokiem, kiedy go mijała. W głębi duszy Danica spodziewała się, że ją zatrzyma, nie należała wszak do gości mieszkających w tej oberży. Nie zatrzymał jej jednak i niebawem Cadderly, w dalszym ciągu zbyt zajęty pergaminem, aby ją dostrzec, wyprzedzał Danicę już tylko o dwa kroki. Dziewczyna przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Wydawał się szczuplejszy niż przed kilkoma tygodniami, ale wiedziała, iż nie stało się tak wskutek niedożywienia. Chłopięca sylwetka Cadderly’ego nabierała męskiej twardości – nawet jego krok wydawał się bardziej dziarski i pewny, mniej skłonny do schodzenia z raz obranej ścieżki. – Dobrze wyglądasz – wykrztusiła prawie bez namysłu. Cadderly przystanął gwałtownie i omal się nie potknął. Powoli uniósł wzrok znad pergaminu. Danica usłyszała, jak gwałtownie chwyta powietrze. Wydawało się, że minęło wiele minut, nim młody kapłan zebrał się wreszcie na odwagę, aby odwrócić się i spojrzeć jej prosto w twarz, a gdy to uczynił, Danica ujrzała malujące się na jego obliczu zakłopotanie. Czekała na odpowiedź, ale młodzieniec albo nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, albo nie miał jej nic do powiedzenia. – Dobrze wyglądasz – powtórzyła i poczuła się strasznie głupio. – Ja... my musieliśmy przybyć do Carradoonu... Urwała, kiedy ich spojrzenia wreszcie się spotkały. Wielokrotnie wpatrywała się w jego szare oczy, ale teraz dostrzegła w nich coś nowego – smutek gorzkich przeżyć. Znów wydawało się, jakby minęło wiele minut. Laska Cadderly’ego spadła na schody z niewiarygodnie głośnym brzęknięciem. Danica spojrzała na nią zdumiona, a kiedy ponownie uniosła wzrok, Cadderly był już przy niej i brał ją w ramiona, nieomal miażdżąc w uścisku. Danica była niezależną, twardą i silną wojowniczką, ale nigdy w życiu nie czuła się równie wspaniale. Było jej ciepło. Czuła się bezpieczna i spokojna. Łzy spływały strużkami po jej gładkich policzkach, a w sercu nie było nawet cienia smutku. * * * Pozostając pod postacią Brennana, Duch obserwował tę parę, stojąc u podnóża schodów i leniwie wodząc miotłą w tę i z powrotem. Jego podstępny umysł pracował bez chwili wytchnienia, formułował nowe plany i wprowadzał drobne poprawki do starych. Duch wiedział, że musi działać szybko. Sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana. Zręczny i wprawny zabójca artysta nie obawiał się. Lubił wyzwania i w porównaniu z wieloma bohaterami, których pozbawił życia podczas swej długoletniej działalności, to zadanie i ta ofiara, Cadderly, nie stanowiło dla niego większego problemu. * * * Danica. Cadderly nie widział jej od ponad pięciu tygodni i choć nie zapomniał, jak wygląda, jej uroda wyraźnie go urzekła. Stała w jego pokoju, opierając się plecami o zamknięte drzwi, z głową przechyloną lekko w bok i długimi truskawkowoblond włosami spływającymi na ramię. Wpatrywała się w niego migdałowymi ciemnobrązowymi oczami, pełnymi troski i zrozumienia. To z jego inicjatywy się rozstali. To on odszedł – opuścił Danicę, wojnę i Shilmistę. Nadal nie był pewny, z jakich powodów mniszka zdecydowała się go odwiedzić, ale wiedział, że niezależnie od tego, jakie by one nie były, nadeszła pora, aby to on się odezwał i powiedział choć kilka słów. – Nie sądziłem, że się tu zjawisz – powiedział. Stanął obok swego pulpitu i delikatnie zamknął Księgę Uniwersalnej Harmonii. Spomiędzy jego spierzchniętych warg dobył się zduszony chichot. – Obawiałem się, że otrzymam zaproszenie do Shilmisty, abym wystąpił w charakterze świadka na ślubie Daniki i Elberetha. – Nie zasłużyłam na to – odparła, zachowując spokojny, wyważony ton głosu. Cadderly bezradnie wyrzucił w górę obie dłonie. – A ja chyba zasłużyłem – mruknął. Danica wyjęła podarunek od Ivana i rzuciła mu go. – Od krasnoludów – wyjaśniła, gdy Cadderly złapał ciężkie dyski. – Zaczęły nad tym pracować już dawno temu, to miał być prezent dla tego, kto uratował Bibliotekę Naukową. Cadderly poczuł siłę broni, która w równym stopniu go podekscytowała, co przeraziła. – Stale tylko broń i broń – burknął z rezygnacją i cisnął wirujące dyski na podłogę u stóp łóżka. Odbiły się od niewielkiego kufra na ubrania, pozostawiając solidne wgniecenie w twardym drewnie, i potoczyły się po podłodze, by znieruchomieć o kilka cali od świeżo odzyskanej przez niego wędrownej laski, obłożonej przez Belisariusa wzmacniającymi zaklęciami. Cadderly przyjrzał się leżącym na podłodze przedmiotom i o mało nie wybuchnął śmiechem, ale zmitygował się i powrócił do przerwanego tematu. – Kochałaś księcia elfów – rzekł do niej. – Jest teraz królem elfów – upomniała go Danica. Cadderly nie przeoczył faktu, iż nie odpowiedziała na jego zarzut. – Kochałaś... kochasz Elberetha – powtórzył półgłosem. – Tak samo jak ty – odrzekła Danica. – Jest wspaniałym przyjacielem i jedną z najbardziej niezwykłych i honorowych osób, u boku których miałam zaszczyt walczyć. Oddałabym życie za króla elfów z Shilmisty, podobnie jak ty. Jej słowa nie były dla Cadderly’ego niczym nowym. Przez cały czas, pomimo dręczących go obaw, wiedział, jak naprawdę przedstawiał się związek pomiędzy Danica i Elberethem, zdawał sobie sprawę, że jej miłość do elfa – bo jednak była to miłość – nie może się równać z uczuciami, jakie żywi do niego. Danicę i Elberetha połączyła walka o wspólną sprawę, byli wojownikami mającymi ten sam szczytny cel. Jeżeli Cadderly kochał Danicę, a wszak wielbił ją całym sercem, jakże mógł nie kochać Elberetha? Pozostała jeszcze jedna ważna kwestia, wątpliwość bynajmniej niezwiązana z Danica. – Oddałabyś za niego życie – powiedział ze szczerością w głosie Cadderly. – Chciałbym móc odnaleźć w sobie podobną odwagę. Uśmiech Daniki nie był ironiczny, ale mimo to Cadderly poczuł się dość niezręcznie. – Uciekłem stamtąd – stwierdził bez ogródek. – Nie wtedy, gdy byłeś potrzebny – odparła. – Ani ja, ani elfy nie zapomnieliśmy o tym, co uczyniłeś w Syldritch Trea czy później, podczas bitwy. Tintagel zawdzięcza ci życie. Dzięki tobie Shilmista wróciła we władanie elfów Elberetha. – Ale ja uciekłem – zaoponował Cadderly. – Nie ma co do tego wątpliwości. Następne pytanie Daniki, przepełnione niewinnością i szczerym niepokojem, zupełnie zbiło młodego kapłana z tropu. – Dlaczego uciekłeś? Rzuciła swój wędrowny płaszcz na niewielki nocny stolik i podeszła, by usiąść na łóżku, on zaś odwrócił się, by wyjrzeć przez okno i podziwiać migocącą taflę jeziora, skąpaną w promieniach dogasającego słońca. Cadderly nigdy nie zadał sobie podobnego pytania wprost, nigdy nie zastanawiał się nad przyczyną swego strapienia. – Bo... – zaczął, ale zaraz umilkł, nie odnalazłszy właściwych słów. Usłyszał skrzypnięcie łóżka i przez chwilę obawiał się, że Danica podejdzie do niego. Nie chciał, żeby ujrzała zbolały wyraz jego twarzy. Łóżko znowu skrzypnęło i uświadomił sobie, że mniszka nie wstała, a jedynie zmieniła ułożenie ciała. – Zbyt wiele, zbyt szybko działo się wokół mnie – powiedział. – Walka, magia, rozważania, gdy stałem nad nieprzytomną Dorigen, i obawa, że popełniłem błąd, pozostawiając ją przy życiu, krzyki umierających, których nie byłem w stanie zagłuszyć... – Cadderly zachichotał cichutko. – I sposób, w jaki patrzyłaś na Elberetha. – Wydaje mi się, że te powody powinny raczej skłaniać do pozostania z tymi, którzy cię kochali, a nie do ucieczki – zauważyła Danica. – To szaleństwo narastało już od jakiegoś czasu – wyjaśnił. – Być może, zanim jeszcze kapłan zła zaatakował bibliotekę. Może te problemy dręczyły mnie przez całe dorosłe życie. Wcale by mnie to nie zdziwiło. Muszę stawić czoła tym kłopotom i pokonać je – ciągnął, rzucając przez ramię ukradkowe spojrzenie na dziewczynę. – Teraz już to wiem. – Ale, mimo wszystko... – zaczęła Danica, lecz Cadderly, ponownie wpatrzony w taflę jeziora, przerwał jej, unosząc do góry rękę. – Czy nie rozumiesz, że przy tobie nie mógłbym im sprostać? – spytał błagalnym tonem w nadziei, że mu wybaczy. – Przedtem, w bibliotece, kiedy dręczyły mnie jakieś pytania czy wątpliwości, wystarczyło mi jedynie spotkać się z moją ukochaną Danicą. U twego boku, gdy na ciebie patrzyłem, zapominałem o wszelkich kłopotach czy pytaniach bez odpowiedzi. Spojrzał na nią z ukosa i ujrzał radość bijącą z jej urodziwego oblicza. – Nie jesteś moją odpowiedzią – stwierdził i skrzywił się, gdy dziewczyna spochmurniała, a w jej migdałowych oczach pojawił się ból. – Nie jesteś moim lekarstwem – pospieszył z wyjaśnieniem, żałując wypowiedzianych wcześniej słów. – Jesteś dla mnie ukojeniem, przynosisz chwilową ulgę. – Zabawką? – Nigdy w życiu! – Te słowa wręcz wyrwały się z piersi Cadderly’ego, przepełnione pewnością i stanowczością, którą Danica tak bardzo pragnęła usłyszeć. – Kiedy jestem z tobą, cały świat i całe moje życie wydaje się piękne – ciągnął. – W rzeczywistości jednak wcale tak nie jest. Shilmista nie pozostawiła co do tego żadnych wątpliwości. Kiedy jestem przy tobie, jestem w stanie ukryć się za osłoną mojej miłości. Ty, Danico, stałaś się moją maską. Nosząc ją, jestem pewien, iż byłbym w stanie skryć się nawet przed koszmarami tej niekończącej się bitwy. – Ale nie mógłbyś ukryć się przed samym sobą – wtrąciła Danica, która wreszcie zaczęła pojmować, o co mu chodzi. Cadderly pokiwał głową. – Mam kłopoty. I tkwią one tutaj – wyjaśnił, wskazując najpierw na swoje serce, a potem głowę. – Pozostaną ze mną, dopóki ich nie rozwiążę. Albo dopóki one mnie nie zniszczą. – A nie mógłbyś stawić im czoła, ukrywając swą prawdziwą twarz za maską? – zapytała Danica. W jej głosie nie było słychać gniewu czy złości. Współczuła Cadderly’emu. – I jak, znalazłeś swoje odpowiedzi? – spytała po chwili. Cadderly o mało nie wybuchnął śmiechem. – Odnalazłem więcej pytań – przyznał. – Świat stał się jeszcze bardziej skomplikowany, odkąd zacząłem zgłębiać własną naturę. – Wskazał ręką Księgą Uniwersalnej Harmonii. – Nie uwierzyłabyś, jakie obrazy ukazała mi ta księga, choć nie jestem w stanie stwierdzić, czy są to prawdziwe wizje, czy może raczej sprytne oszustwa. Danica skuliła się i zaczęła odsuwać się od niego, a Cadderly uświadomił sobie, że powiedział coś nader istotnego. Odczekał dłuższą chwilę, dając jej możliwość wypowiedzenia swego zdania na ten temat. – Kwestionujesz swoją wiarę? – spytała bez ogródek. Cadderly odwrócił się, jego spojrzenie ponownie podążyło śladem gasnących refleksów na powierzchni jeziora. Dopiero teraz uświadomił sobie, że mimo wszystko trafiła w sedno. Jak to możliwe, że on, kapłan Deneira, zwątpił w objawienia i magię przekazywaną mu przez najświętszą księgę jego bóstwa? – Nie wątpię w zasady wyznawane przez kleryków Deneira – rzekł z przekonaniem w głosie. – A więc chodzi o samego boga – powiedziała z niedowierzaniem Danica. – Czyżbyś kwestionował istnienie takich istot? – Jej głos wyraźnie się łamał. – Jakim cudem ktoś, kto został wychowany wśród kapłanów i oglądał na własne oczy efekty magii kleryków, może uważać się za agnostyka? – Za nikogo się nie uważam – zaprotestował Cadderly. – Po prostu niczego już nie jestem pewien! – Widziałeś moc przekazywaną przez bogów – zaoponowała. – Czułeś ją... uzdrawiając Tintagela. – Wierzę w magiczną moc – odparł. – Stanowi ona niezaprzeczalny fakt na terytorium całego Faerunu. I to prawda, czułem moc, choć nie potrafię stwierdzić, skąd pochodziła. – Przekleństwo inteligencji – mruknęła ironicznie Danica. Cadderly raz jeszcze obejrzał się przez ramię. – Nie wierzysz w nic, czego nie da się udowodnić ponad wszelką wątpliwość – powiedziała. – Czy wszystko musi być namacalne? Czy w przenikliwym umyśle, zdolnym do rozwiązywania pomniejszych zagadek, nie ma już miejsca na wiarę? Ponad jeziorem powiał wiatr. Fale pomknęły ku brzegowi, niosąc na swych grzbietach resztki światła zachodzącego słońca. – Po prostu nie wiem – stwierdził Cadderly, wpatrując się we wzburzoną wodę i usiłując pojąć symboliczne znaczenie niesionego na falach dogasającego światła. – Dlaczego uciekłeś? – spytała ponownie Danica, a słysząc determinację w jej głosie, Cadderly domyślił się, że mniszka zmusi go, by jej odpowiedział, niezależnie od tego, ile wysiłku miałoby to kosztować ich oboje. – Bałem się – powiedział. – Bałem się dalszego zabijania. Bałem się, że ty możesz zginąć. Nie zniósłbym tego. – Przerwał i gwałtownie przełknął ślinę, godząc się ze świadomością trudnej do przyjęcia prawdy. Jego milczenie przedłużało się, Danica nie chciała go ponaglać. – Bałem się śmierci. A więc o to chodziło. Cadderly przyznał się wreszcie do własnego tchórzostwa. Splótł ramiona na piersiach w obawie przed ciętą ripostą Daniki. – Oczywiście, że się bałeś – powiedziała i jej słowa zupełnie go zaskoczyły. Nie zabrzmiała w nich nawet nuta sarkazmu. – Kwestionujesz swoją wiarę, wątpisz, że jest coś jeszcze poza obecnym życiem. Jeżeli wierzysz, że nie istnieje nic więcej, cóż zatem wart jest honor? Odwaga bierze się z wiary w słuszną sprawę, Cadderly. Byłbyś gotów umrzeć za Elberetha. Dałeś tego dowód. A gdyby włócznia została wymierzona w moje serce, jestem pewna, że bez wahania osłoniłbyś mnie własnym ciałem. Nie wątpię w to. Cadderly nadal wyglądał przez okno. Słyszał, jak dziewczyna ponownie przesuwa się na łóżku, ale był zbyt pochłonięty rozważaniem jej pełnych mądrości słów. Patrzył na ostatnie promienie słońca odbijające się w falach jeziora i wiedział, że Danica powiedziała prawdę. W Shilmiście bał się śmierci, ale tylko dlatego, iż motywacja do kontynuowania tej walki brała się z wyznawanych zasad, a te z kolei miały swoje podstawy w wierze. On zaś był wściekły na Danicę, Elberetha i wszystkich innych tylko dlatego, że się o nich bał i nie potrafił przyjąć ich oddania wyższym zasadom ani ich pragnienia kontynuowania walki, w której, bądź co bądź, stawką było życie. – Zasłoniłbym cię własnym ciałem – powiedział wreszcie. – Nigdy w ciebie nie wątpiłam – odparła Danica. W jej głosie pobrzmiewała jakaś nuta, coś łagodnego i tajemniczego, co sprawiło, iż Cadderly odwrócił się do niej. Leżała na łóżku oparta wygodnie na jednym boku, a jej odzienie rozrzucone było po podłodze. Nawet gdyby żył tysiąc lat, nigdy by nie zapomniał widoku Daniki w tej właśnie chwili. Głowę oparła na dłoni, podpierała się na łokciu, jej gęste truskawkowoblond włosy opadały kaskadą w dół ramion, by tańczyć na poduszce. Słabe światło podkreślało krągłości ciała, miękkość skóry i blask smukłych nóg. – Przez wszystkie te tygodnie ani razu w ciebie nie zwątpiłam – powiedziała. Cadderly wyczuł delikatne drżenie w jej głosie, ale w dalszym ciągu nie wierzył, że mogła okazać się równie odważna. Nie mrugnąwszy powieką, rozpiął guziki koszuli i podszedł do niej. W chwilę później byli razem. W umyśle Cadderly’ego ponownie rozbrzmiewała pieśń. A może nie tyle rozbrzmiewała, co raczej czuł ją, jak pulsuje gwałtownie w każdym zakamarku jego ciała, prowadzi go poprzez poszczególne delikatne, subtelne ruchy i gesty i utwierdza w przekonaniu, że jego postępowanie było właściwie, ba, nie mógł postąpić inaczej! W umyśle Cadderly’ego panował nieopisany chaos myśli i odczuć. Pomyślał o Danicę noszącej jego dziecko i zaczął zastanawiać się nad implikacjami śmiertelności. Przede wszystkim jednak pomyślał o niej jako o swej duchowej towarzyszce i odniósł wrażenie, że kocha ją jeszcze mocniej. Być może kiedyś była jego azylem, ale tylko dlatego, że on sam sprowadził ją do tej roli. Teraz zdemaskował najgłębiej skrywane spośród trawiących go lęków słabości, a Danica zaakceptowała je, podobnie jak jego, całym swoim sercem, i szczerze pragnęła pomóc mu w ich przezwyciężeniu. Później, gdy Danica usnęła, Cadderly wstał z łóżka i zapalił pojedynczą świecę na pulpicie obok Księgi Uniwersalnej Harmonii. Nie zadając sobie trudu, aby się ubrać, przeniósł wzrok na leżącą na łóżku dziewczynę i poczuł falę miłości przetaczającą się w jego żyłach. Wzmocniony tym wewnętrznym przekonaniem, usiadł i otworzył księgę, mając nadzieję, że w świetle wydarzeń, które miały miejsce tej nocy, usłyszy znajomą pieśń inaczej niż dotychczas. * * * Na wiele godzin przed tym, zanim Cadderly zapalił świecę, Duch przerwał podsłuchiwanie pod drzwiami pokoju młodego kapłana, stwierdziwszy z pełnym przekonaniem, iż przybycie Daniki do Carradoonu nie wpłynie negatywnie na opracowywany przez niego plan zamachu na kapłana. Prawdę mówiąc, Duch doszedł do wniosku, że mógłby wykorzystać Danicę, a w każdym razie jej ciało, by w znacznym stopniu zwiększyć rozkosz, którą miało dać mu to szczególne morderstwo. Gdyby tylko mógł posiąść ciało kochanki Cadderly’ego, uzyskałby wymarzoną wręcz okazję zbliżenia się do młodego kapłana. Taka okazja mogłaby się już więcej nie powtórzyć. Nie miał wątpliwości, że znalazłszy się w ciele mniszki, swoim atakiem zupełnie zaskoczyłby kapłana. Duch nie posiadał się z radości – energicznie zacierał ręce z zadowolenia, ale w miarę jak zbliżał się do swego pokoju, opanowywał go coraz bardziej posępny nastrój. Miał dostatecznie dużo oleju w głowie, by wiedzieć, że sytuacja niebezpiecznie się skomplikowała. Brennan nadal leżał wciśnięty pomiędzy łóżkiem i ścianą. Nieszczęsny zmaltretowany chłopiec uniósł wzrok, spoglądając błagalnie na swego oprawcę. – Uwolnię cię dziś w nocy – obiecał Duch. – Uznałem, że nie mogę sobie pozwolić na zatrzymanie twojego ciała, a szkoda, bo masz naprawdę doskonałe ciało! Brennan, chwyciwszy się kurczowo tego promyka nadziei, prawie się uśmiechnął i w tej samej chwili ręce Ducha – własne ręce Brennana – zacisnęły się wokół jego zastępczej szyi. Tym razem syn oberżysty nie poczuł bólu – po prostu ogarnęła go ciemność. Kiedy Duch skończył, usiadł na łóżku i uwolnił trupa słabeusza z więzów. Zaczął z niecierpliwością czekać na odzyskanie swego prawdziwego ciała. Żałował, że stracił szansę na przejęcie tej tak wspaniałej powłoki, ale upomniał się, że ma zadanie do wykonania i że staje się ono coraz bardziej niebezpieczne. Obiecał sobie w duchu, że niebawem znajdzie inne, równie młode i odpowiednie ciało. Już wkrótce. Kiedy tylko Cadderly umrze. 13 Marionetka marionetki Kierkan Rufo z jawną pogardą zmierzył wzrokiem zapełnione półki. Zakupy! Przez ponad dwanaście lat harował w Bibliotece Naukowej, wypełniając skrupulatnie swoje obowiązki, a teraz Przełożony na Księgach Avery wysłał go po zakupy! Cała podróż do Carradoonu była dla nieszczęsnego Rufa jednym niekończącym się pasmem upokorzeń. Wiedział, że jego postępowanie w Shilmiście doprowadziło Avery’ego do białej gorączki – choć stale zapewniał sam siebie, iż nie było w tym jego winy – ale nigdy by nie przypuszczał, że przełożony zdegraduje go do tego stopnia. Podczas licznych spotkań z kapłanami Ilmatera oraz kilku innych istniejących w mieście sekt religijnych Rufo miał przykazane stać za Averym i nie odzywać się nawet słowem. Owe spotkania były nader istotne dla kwestii obronności całego regionu, a także dla przetrwania Biblioteki Naukowej, a mimo to Rufo został z nich świadomie wykluczony. Avery nie tylko nie chciał, aby Rufo zabierał głos podczas tych rozmów, ale wręcz mu tego zabronił! A teraz robił zakupy. Przez długą chwilę stał przed półkami, fantazjując w myślach, co by się stało, gdyby to druga strona zwyciężyła w bitwie o Shilmistę. Stwierdził, iż byłoby dużo lepiej, gdyby oddziały Dorigen wycięły w pień wszystkie elfy, on zaś zgodnie z obietnicą impa stałby się ważną personą w szeregach dotychczasowych nieprzyjaciół. Być może świat okazałby się lepszy dla Kierkana Rufo, gdyby Cadderly zginął w mrokach puszczy. Cadderly! Słowo to rozbrzmiewało w myślach Rufa niczym najgorsza z możliwych klątw! Cadderly otwarcie opuścił bibliotekę i zakon Deneira, niemal namacalnie wymierzając tą decyzją policzek Avery’emu i pozostałym kapłanom – nie było innego słowa określającego jego postępek. Cadderly nigdy nie był dobrym kapłanem, przynajmniej w odczuciu Rufa. Nie wypełniał obowiązków należnych klerykom niższej hierarchii, nawet tych, którzy w minimalnym stopniu realizowali swoje duchowe posłannictwo. Mimo to jednak w oczach Avery’ego Cadderly przewyższał Rufa i wszystkich innych, z wyjątkiem najwyższych rangą zakonników z biblioteki. Rufo ujął worek z mąką i przycisnął go do piersi z takim impetem, że chmurka białego pyłu, która z niego wyleciała, buchnęła mu w twarz. – Ktoś nie jezd zbyt zadowolony – rozległ się obok niego burkliwy, chropowaty głos. – Uch, uch – dobiegało z drugiej strony. Kościsty kapłan nie musiał oglądać się na boki ani spuszczać wzroku, by wiedzieć, że tuż przy nim stoją bracia Bouldershoulderowie, i fakt ten bynajmniej nie poprawił jego posępnego nastroju. Wiedział, że krasnoludy wybierały się do Carradoonu, ale miał nadzieję, że nim tu dotrą, on i Avery wyruszą już w drogę powrotną do biblioteki. Odwrócił się do Ivana i zaczął przeciskać się obok niego przez wąskie przejście w maleńkim, ciasnym sklepiku. Ivan nie starał się pomóc kościstemu kapłanowi, a zważywszy, iż w pasie był dość pękaty, Rufo nie miał szans, by go wyminąć. – Spieszy ci się – zauważył. – A ja żem myślał, co będziesz zadowolony, co widzisz mię i brata. – Zejdź mi z drogi, krasnoludzie – warknął Rufo. – Krasnoludzie? – zawtórował Ivan, udając śmiertelnie obrażonego. – Mówisz to, jakbyś chciał mię urazić? Tak mam o tem myśleć? – Myśl o tym, jak chcesz – odrzekł twardo Rufo – ale zejdź mi z drogi. Przybyłem do Carradoonu w ważnych sprawach, których wy z pewnością nie jesteście w stanie pojąć. – Zawszem uważał, co monka jezd ważna – zauważył sarkastycznie Ivan, mocno poklepując worek. Kolejna biała chmura spowiła twarz Rufa. Kościsty mężczyzna zadrżał, w jego wnętrzu budził się gniew, ale to tylko skłoniło Ivana do kontynuowania uszczypliwych docinków. – Zachowujisz się tak, jakbyś się nie cieszył, co widzisz mię i brata – powtórzył złośliwie. – A powinienem? – spytał Rufo. – Odkąd to jesteśmy przyjaciółmi? – W puszczy walczylim razem – upomniał go Ivan. – A przynajmni niektórzy z nas walczyli. Inni woleli się schować na wysokiem drzewie, jeżeli mię pamięć nie myli. Rufo warknął i ponowił próbę przeciśnięcia się przez wąskie przejście, przy okazji strąciwszy kilka pudełek. Prawie zdołał wyminąć Ivana, gdy krasnolud wyciągnął silną dłoń i zatrzymał go równie zdecydowanie jak kamienna ściana. – Danica tyż je w mieście – zauważył, unosząc drugą rękę i zaciskając ją w pięść. – Bach! – dodał posępnie Pikel zza pleców kościstego kapłana. Aluzja do upokarzającego ataku Daniki sprawiła, że twarz Rufa oblała się rumieńcem. Ponownie mruknął pod nosem i wreszcie pokonał przeszkodę, którą był stojący na jego drodze krasnolud. Zrzucił przy tym kilka kolejnych pudełek i paczek z sąsiednich półek. – Życzem miłego dnia – zawołał w ślad za nim Ivan. Rufo upuścił worek z mąką i minąwszy kontuar, wybiegł na ulicę. – Miło go widzieć – rzekł Ivan do Pikela. – Łodrobina rozrywki po tyj nudnej podróży. – Hi, hi, hi – zgodził się Pikel. Oblicze Ivana ponownie spoważniało, gdy ujrzał wysokiego mężczyznę wybierającego towary z półki za plecami Pikela. Chód i ruchy mężczyzny były swobodne i płynne, wzrok ostry i przenikliwy, jedną ręką uniósł dwudziestofuntowy worek żywności. Kiedy się poruszył, brzegi tuniki wysunęły mu się ze spodni, odsłaniając wetknięty z tyłu za pas sztylet. Fakt ten sam w sobie nie obudził w Ivanie większej czujności – w Carradoonie wielu ludzi nosiło ukrytą broń. Ivan również miał nóż w jednej kieszeni. Krasnolud był jednak pewien, że widział wcześniej tego człowieka w innym przebraniu. Obserwował go jeszcze przez chwilę, dopóki tamten go nie zauważył. Mężczyzna obnażył zęby w gniewnym grymasie i oddalił się, zmierzając w głąb ciasnego przejścia. – Hę? – mruknął Pikel, zastanawiając się nad przyczyną zakłopotania brata. Ivan nie odpowiedział natychmiast, był bowiem zbyt zajęty przeszukiwaniem zakamarków pamięci. I nagle sobie skojarzył – widział tego mężczyznę w roli klienta w alejce obok Dragon’s Codpiece. Był on wówczas bardziej zaniedbany, miał na sobie łachmany i wyglądał jak zwyczajny żebrak, których w Carradoonie nie brakowało. Jednak nawet wówczas Ivan zwrócił uwagę na miękkość ruchów tego człowieka i jego pewny, marszowy krok. Krasnolud nie zastanawiał się nad tym dłużej i zapewne zapomniałby o całym zajściu, gdyby nie niemiły incydent podczas podróży do miasta. Danica twierdziła, iż bandyci, którzy ich napadli, nie byli zwyczajnymi rabusiami, i że na trójkę przyjaciół po prostu zastawiono pułapkę. Ivan nie miał dowodów ani za, ani przeciw temu twierdzeniu, i choć w głębi serca dręczyło go wiele drobnych wątpliwości, znał Danicę na tyle, że nie zamierzał jawnie z nią polemizować. Oględziny zwłok nie ujawniły wiele – napastnicy nie mieli na ciałach żadnych znaków, nawet znajomego symbolu trójzęba z butelkami, używanego przez ich wrogów, który spodziewali się odnaleźć. Wszystko wskazywało, iż byli to zwyczajni rabusie, którzy przez przypadek stanęli na drodze trójki przyjaciół, a stało się to jeszcze bardziej wiarygodne, gdy po przybyciu Daniki i krasnoludów do Carradoonu okazało się, że Cadderly, Avery i Rufo zadomowili się, bezpieczni i zdrowi, w oberży Dragon’s Codpiece. Uważny, zahartowany w boju Ivan ani na chwilę jednak nie tracił czujności. – Powinniźmy znaleźć Cadderly’ego i Danicę – rzekł do Pikela. – Tu, tu – odrzekł Pikel i poczerwieniały na twarzy, wskazał grubym paluchem na Ivana. Danica nie wróciła ubiegłej nocy do swego pokoju, a krasnoludy bez trudu domyśliły się, gdzie ją spędziła, z kim i dlaczego. – Nie bedziem jeich niepokoić, skoro ni ma specjalnych powodów – odburknął Ivan. – Chce po prostu mieć jeich na oku i tyle. – Skinął głową w stronę drugiego końca przejścia, gdzie podejrzany klient zgarniał z półek kolejne towary. – Nie jezdem pewien, czy widzielim łostatniego ze z grupy, co napadła na nas na drodze. – Hę? – spytał Pikel. – Jasne, bandy już ni ma – rzekł Ivan, kiedy brat drobnymi kroczkami wyminął go i przyjrzał się uważnie tajemniczemu mężczyźnie – a ja myślę, co łoni majom przyjaciół i bojem się, co my wcale nie byli przypadkowymi celami. – Uch, och – jęknął Pikel. Spojrzał na brata zakłopotany i wyraźnie zmartwiony. – Bedziem jeich po prostu łobserwować i tyle – pocieszył go Ivan. – Ale bardzo uważnie. * * * Vander krążył nerwowo wewnątrz obory na farmie na skraju miasta. Dziś rano Duch skontaktował się z nim telepatycznie, wykorzystując moc Ghearufu, aby wprawić plan w ruch – uderzenie wymierzone w Cadderly’ego zostanie przeprowadzone jeszcze tej nocy. Pozostali asasyni opuścili farmę i zajęli z góry ustalone pozycje wewnątrz i poza murami Carradoonu, dołączywszy do grup znajdujących się już na miejscu. W dalszym ciągu nie było wiadomości od piątki, która udała się w góry, ale informacje o przybyciu do miasta Daniki i krasnoludów nie wróżyły najlepiej Nocnym Maskom. Mimo to czternastu doskonale wyszkolonych asasynów mogło okazać się wystarczającą liczbą, by dokonać jednego szybkiego zabójstwa. Tak przynajmniej uważał Duch, kiedy nakazał Vanderowi, najsilniejszemu z całej grupy, aby pozostał na farmie i nie brał udziału w akcji. Firbolg nie miał nic przeciwko temu. Każda egzekucja zostawiała w ustach honorowego olbrzyma obrzydliwie gorzki posmak. Vander niepokoił się teraz faktycznymi przyczynami, które skłoniły Ducha do wyłączenia go z bezpośredniego udziału w zabójstwie. Podstępny mały asasyn czynił tak tylko wówczas, gdy szczerze doceniał i szanował przeciwnika, którego miał zlikwidować. W takim przypadku Vander bywał dla Ducha jedynie sekretną możliwością ucieczki. Gdyby asasyn znalazł się w poważnych kłopotach, mógł po prostu przywołać swój magiczny artefakt i przenieść się do ciała Vandera... pozostawiając firbolga w zniewieściałej powłoce, która w sytuacji zagrożenia przyjmowała na siebie wszystko, co najgorsze. Jak długo to jeszcze potrwa, zastanawiał się chyba po raz tysięczny firbolg. Jak długo jeszcze będzie odgrywał rolę zabawki dla tego plugawego, pozbawionego honoru, mikrego słabeusza? Pomimo zdenerwowania i długotrwałych rozmyślań Vander nie widział żadnego wyjścia ani końca swojej udręki. Pocieszał się jedynie tym, iż do rana Cadderly będzie już martwy, a co za tym idzie, zakończy się kolejny fatalny rozdział jego nieszczęśliwego życia. * * * – Chyba ci się spieszy – skomentował młody czarnoksiężnik, kiedy Rufo z twarzą białą od mąki wszedł do oberży i pomaszerował ku schodom. Kierkan spojrzał na Bogo Ratha i prychnął drwiąco, ale nie miał dość odwagi, by zlekceważyć czarnoksiężnika, który przywoływał go delikatnym, acz znaczącym ruchem ręki. – Czego chcesz? – burknął Rufo, wściekły na cały świat i dodatkowo niezadowolony z faktu, że teraz musi pełnić rolę służącego. Wszędzie, gdzie się odwrócił, natrafiał na kogoś, kto chciał mu rozkazywać. Bogo roześmiał się donośnie i ruchem głowy odrzucił do tyłu kosmyki długich włosów, które opadały mu na oczy. – Jak twoje spotkanie? – spytał. Rufo ponownie prychnął. – Powinieneś spytać Avery’ego – odparł, a każde z jego słów ociekało jadem. – To jasne, że ja, który stale błądzę, nie mogę tego wiedzieć! – Na podkreślenie swoich słów Rufo uniósł do góry kilka niewielkich woreczków z zakupami. – Zasługujesz na lepsze traktowanie – stwierdził Bogo, usiłując wcielić się w rolę szczerego przyjaciela. – Także z twojej strony – odrzekł oschle Rufo. Bogo skinął głową, ale nie zaprzeczył. Prawdę mówiąc, młody czarnoksiężnik, Boygo dla swoich starszych współpracowników, sympatyzował z powszechnie pomiatanym kapłanem. – No to jak, masz dla mnie jakieś zadanie, czy po prostu marnujesz mój czas? – spytał Rufo. – Choć w gruncie rzeczy mój czas wcale nie jest cenny. – Nie. – Kościsty kapłan w mgnieniu oka odwrócił się na pięcie i ruszył ku schodom. – Jak na razie – rzucił za nim Bogo. Po tych słowach krok Rufa nie był już tak gniewny i zdeterminowany – kapłan po raz ostatni obejrzał się za siebie. – Dowiesz się, kiedy będziesz potrzebny – rzekł twardo Bogo. Jego oblicze było srogie i nieugięte. Czarnoksiężnik mógł sympatyzować z Rufem, ale nie oznaczało to, że rezygnował z jego usług. W swoim czasie kapłan zrobi to, czego od niego zażąda. Wyrok nie został zawieszony, lecz co najwyżej odroczony. * * * – Znów spotkałeś się dziś z kapłanem – rzekł Duch do Ratha, kiedy młody czarnoksiężnik nieco później tego popołudnia wszedł do swego pokoju. Nie zdziwił się specjalnie, gdy stwierdził, że podstępny asasyn już tam na niego czeka, ani gdy okazało się, iż Duch wiedział o jego rozmowie z Rufem. – Ostrzegałem cię, abyś nie mieszał się w nasze sprawy – ciągnął Duch. Na twarzy Ratha pojawił się dziwny grymas, a Duch uświadomił sobie, że popełnił błąd. To nie on ostrzegał przed tym czarnoksiężnika. Uczynił to syn oberżysty – a przynajmniej tak właśnie myślał Bogo. – Ty? – spytał Rath, a jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. – Nie widziałem dziś młodego Brennana – rzucił tajemniczo. – Nawiasem mówiąc, ojciec bardzo się o niego martwi. Duch usiadł na łóżku i skinieniem głowy pogratulował czarnoksiężnikowi bystrości obserwacji. – Powiedzmy, że nasz młodzieniec przestał być dla nas użyteczny – wyjaśnił. – To bardzo niebezpieczne dla zdrowia. Obaj mężczyźni milczeli przez dłuższą chwilę, ale napięcie pomiędzy nimi było aż nadto wyczuwalne. Duch długo i z uporem przyglądał się czarnoksiężnikowi, Bogo zaś wyczuwał, że asasyn opracowuje w myślach jakiś plan, i miał nadzieję, że znajdzie się w nim miejsce dla niego. – A więc ta chwila jest już blisko – zauważył. – Zniknięcie Brennana nie może pozostać zbyt długo bez odpowiedzi. Duch ponownie pokiwał głową, potwierdzając słuszność rozumowania Ratha. – Taak, ta chwila jest już blisko – powiedział – ale wygląda na to, że sytuacja uległa zmianie. – Przybycie kapłanów i Daniki? – spytał Bogo. – Komplikacje – odrzekł Duch. – Co jeszcze się zmieniło? – Twoja rola – odparł natychmiast Duch. W pierwszej chwili Bogo cofnął się o krok, obawiając się, że on również wykorzystał już w pełni swoją użyteczność. – Powiedziałem, że będziesz pełnił wyłącznie rolę obserwatora – wyjaśnił asasyn – i zgodnie z intencjami Aballistera tak właśnie miało być. Ale ty nigdy w to nie wierzyłeś, prawda, Rath? Nigdy nie zamierzałeś czekać z boku i patrzeć, jak Nocne Maski zgarniają całą śmietankę, zabijając młodego Cadderly’ego? Bogo przechylił głowę, spoglądając na zabójcę. Był wyraźnie zdziwiony i chyba nie do końca rozumiał, do czego ten zmierza. – Udowodniłeś mi – ciągnął Duch – że jesteś bystry i potrafisz zbliżyć się do naszych wrogów, a co za tym idzie, okazałeś się dla mnie bardziej wartościowy, niż to wynikało z przypisanej ci roli. – Myślałem, że nie życzysz sobie, abym rozmawiał z Rufem – odrzekł Bogo, nadal zachowując stosowną odległość od niebezpiecznego mężczyzny. – Przed chwilą wyjaśniłem, że sytuacja się zmieniła – odparł Duch. – Wygląda na to, iż mamy do czynienia z przełożonym z biblioteki i wspaniałą młodą kobietą. Zamierzam zająć się tym ostatnim problemem osobiście i z tego też powodu będę chciał pożyczyć twoją marionetkę. Bogo podszedł do łóżka. Teraz był bardziej zaciekawiony niż wystraszony. – Prosta sprawa – wyjaśnił Duch. – Proste, nieszkodliwe zadanie dla Kierkana Rufo, które pozwoli mi dotrzeć do lady Maupoissant. – Zabijesz ją? – W pewnym sensie – odrzekł Duch. – Najpierw ją wykorzystam. Kiedy Nocne Maski przybędą po Cadderly’ego, ta, którą uważa za swego najbliższego sprzymierzeńca, okaże się jego najniebezpieczniejszym wrogiem. Uśmiech czarnoksiężnika rozszerzył się, naśladując grymas malujący się na twarzy Ducha. Plan asasyna był cudownie prosty, ale Bogo oraz Rufo mogli okazać się zawodni. Dlatego zabójca opracował zupełnie nowe i na pierwszy rzut oka genialne rozwiązanie. Jego uśmiech nagle zniknął i oblicze Ratha również sposępniało. – Proponuję, abyś wziął udział w tej egzekucji – wyjaśnił Duch. – Jest to coś, czego pragnąłeś, zanim jeszcze opuściłeś mury Zamczyska Trójcy. Zapewniam cię, że Aballister zdoła to docenić. Ale – ciągnął Duch, przechodząc do meritum sprawy, i tu znajdowała się oryginalna zagwozdka – moja zapłata pozostanie niezmieniona, tak jak się umawialiśmy. – Oczywiście – zaczął Bogo, ale Duch nie pozwolił mu powiedzieć nic więcej. – A w razie gdyby Aballister nie wypłacił mi pełnej sumy – ciągnął posępnie – ty będziesz musiał uregulować rachunek... i to w złocie. Bogo gorliwie pokiwał głową. W zamian za osiągnięcie wyższej pozycji w hierarchii Zamczyska Trójcy gotów był zapłacić dużo więcej, a poza tym dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zadzieranie z tym paskudnym małym człowieczkiem może się okazać zabójczo szkodliwe dla zdrowia. Spędzili wspólnie następną godzinę, podczas której Duch wprowadzał Ratha w szczegóły swego planu i wyjaśniał czarnoksiężnikowi, jaką rolę ma w nim odegrać. Ambitny młodzian uznał plan i swój w nim udział – większość brudnej roboty miał za niego wykonać Rufo – za w miarę bezpieczny i zapłata była dlań aż nadto kusząca. Duch wiedział, że tak będzie. 14 Przejąć duszę Cadderly i Danica długo spali tego dnia. Brennan nie pojawił się ze śniadaniem, a Cadderly w swej skromności był mu za to wdzięczny. Podejrzewał, że syn oberżysty prawdopodobnie dotarł do drzwi, a kiedy usłyszał, co dzieje się wewnątrz, zawrócił zawstydzony i pokraśniały na twarzy. Uśmiechając się do siebie, Cadderly zapomniał o tej sprawie. Kochankowie opuścili pokój tuż po południu i wspólnie spożyli posiłek w izbie kominkowej. Podał go im Fredegar. Już to samo w sobie było niezwykłe, a stało się zgoła tajemnicze, gdy oberżysta spytał Cadderly’ego, czy nie widział tego ranka Brennana. Młody kapłan był jednak zbyt pochłonięty obecnością Daniki, aby pojąć w pełni implikacje wynikające z faktu zaginięcia chłopca. Obiecał, że poszuka Brennana, kiedy wspólnie z Danica wybiorą się na przechadzkę. Fredegar podziękował mu skinieniem głowy, ale był wyraźnie strapiony. – Błędy wieku dojrzewania – wyjaśnił Cadderly, zwracając się do Daniki, niespecjalnie przejęty losem młodzieńca. Domyślał się, że Brennan wybrał się poprzedniego wieczoru na poszukiwanie odpowiedniej dla siebie dziewki i być może udało mu się takową znaleźć. Pomimo rozszalałego chaosu w duszy Cadderly’ego cały otaczający go świat wydawał się tego ranka spokojny – Danica znów była przy nim i młody kapłan zepchnął na dalszy plan wszelkie mroczne i niepokojące myśli. Wspólnie opuścili oberżę, przeszli przez ulicę Widokową i dotarli do piaszczystego brzegu Jeziora Impresk. Od wody wiała lekka, chłodna, ale nie zimna bryza, a w powietrzu śmigały zwinne długoskrzydłe ptaki, wyczyniając nieprawdopodobne wręcz ewolucje. Poranna mgła rozwiała się już dawno temu, więc kochankowie mogli podziwiać wspaniałą panoramę wyspy, na której wzniesiono majestatyczne siedziby carradoońskich bogaczy, i szeroki, łukowaty kamienny most, którym wyspa połączona była ze stałym lądem. Kilka wielopiętrowych budowli wystawało ponad konary drzew, a na falach jeziora unosiły się dziesiątki łodzi, głównie rybackich, ale nie tylko. Wiele z nich należało do zapalonych amatorów przejażdżek po jeziorze. – Chyba mogłabym przywyknąć do brody – stwierdziła Danica po wielu minutach milczenia i wnikliwej obserwacji. Sięgnęła ręką i pociągnęła go za wyjątkowo długi kosmyk. – Jeżeli tylko będziesz ją starannie przycinał! – I ja cię kocham – odrzekł Cadderly z uśmiechem zadowolenia. – Zostaniesz ze mną? – A jesteś pewien, że tego chcesz? – spytała, drażniąc się z nim, ale w jej pytaniu można było wychwycić nutę niepewności. – Zostań ze mną – poprosił bardziej stanowczo. Danica spojrzała na jezioro i nie odpowiedziała. To życzenie wydawało się tak proste i oczywiste, ale jednocześnie dziewczyna była świadoma licznych przeszkód, jakie wciąż tkwiły na drodze do jego realizacji. Trafiła do Biblioteki Naukowej, by studiować prastare dzieła Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna, świątobliwego proroka i założyciela jej zakonu. Jedynie w bibliotece mogła kontynuować swoje dzieło, które było dla niej bardzo ważne i stanowiło cel jej osobistych pragnień. Czy było równie ważne jak Cadderly? Danica nie miała co do tego pewności, ale wiedziała, że gdyby porzuciła swój życiowy cel, by pozostać z ukochanym, zawsze powracałaby pamięcią do tej chwili i zastanawiałaby się, czym mogłaby się stać, jaki stopień perfekcji byłaby w stanie osiągnąć. No, a poza tym, wojna jeszcze się nie skończyła. Ostatnich kilka dni, pomimo napaści podczas wędrówki górskim szlakiem, było dla utrudzonej walką mniszki odprężeniem, ale Danica wiedziała, że spokój ów nie będzie trwał długo. Niebawem rozgorzeją walki – jeżeli nie teraz, to wiosną, a ona dawno temu przyrzekła, że weźmie w nich udział. Cadderly uciekł od walk i rozlewu krwi i dziewczyna nie wiedziała, czy do tej pory zmienił zdanie. Właśnie dlatego nie odpowiedziała, a Cadderly, na tyle roztropny, iż zrozumiał jej ukryte lęki i wahania, nie powtórzył pytania. Niechaj płyną dni – stwierdził. Dzień po dniu będą cieszyć się sobą nawzajem, a co się tyczy ewentualnych zmian, czas pokaże. Przez chwilę szli w milczeniu wzdłuż plaży – Cadderly prowadził Danicę do jednego ze swych ulubionych miejsc. Brzeg wdzierał się tu ostro w głąb jeziora, tworząc niewielki okolony drzewami półwysep, którego skarpa wystawała zaledwie na stopę powyżej poziomu wody. Pojedyncza wąska ścieżka prowadziła w gąszcz, którym dochodziło się do niewielkiej polanki, dokładnie pośrodku półwyspu. Pomimo iż znajdowali się zaledwie o pół mili od hałaśliwego, gwarnego Carradoonu, skryci wśród drzew mieli wrażenie, jakby cały otaczający ich świat zwyczajnie zniknął. Mniszka spojrzała znacząco na Cadderly’ego – nagle zaczęła się domyślać, jaki był powód przyprowadzenia jej tutaj. Cadderly’emu chodziło jednak o coś innego. Poprowadził Danicę drugą wąską ścieżką na sam brzeg półwyspu do niewielkiej sadzawki tworzonej przez fale za każdym razem, gdy w pobliżu przepływała jakaś łódź. Wskazał na omszały kamień i polecił jej, by usiadła. Następnie obszedł sadzawkę dookoła, mamrocząc pod nosem słowa, których dziewczyna nie zdołała rozróżnić. Niebawem jednak zrozumiała, że młody kapłan coś nuci, prawdopodobnie inkantację magicznego zaklęcia. Cadderly stanął. Jego ciało zakołysało się jak gałęzie wierzby na wietrze, a ręce miękko poczęły zataczać szerokie kręgi. Wzrok Daniki spoczął na świętym symbolu Deneira, broszy z okiem i świecą zdobiącej wstęgę przy kapeluszu Cadderly’ego. Poczuła energię płynącą z tego przedmiotu, brosza zdawała się pulsować jakąś wewnętrzną mocą. Cadderly ponownie poruszył rękami i opuścił je przed siebie, po czym płynnym ruchem rozłożył je na boki. Woda zareagowała na jego zew. Pośrodku sadzawki pojawił się silny wir. Woda zabulgotała, poruszona obcą siłą, i nagle na powierzchni pojawiły się wysokie fale rozpływające się we wszystkich kierunkach. Danica podkuliła stopy w obawie, że zostanie ochlapana, lecz woda nie wystąpiła z brzegów sadzawki. Kiedy fale osiągnęły najwyższy poziom, rozległ się głośny syk i woda wyparowała, wzbijając się w powietrze pod postacią szarawej chmurki. Kolejne fale pomknęły ku brzegowi, by tam wyparować, a kiedy zaklęcie przestało działać, w miejscu sadzawki było już tylko kilka niewielkich kałuż. Chmura na chwilę zawisła w powietrzu, aż gwałtowniejszy podmuch wiatru rozniósł ją na wszystkie strony. Zdumiona Danica zamrugała powiekami i spojrzała na Cadderly’ego, który stojąc w bezruchu, wpatrywał się w jamę pełną błota i kałuż. – Stałeś się potężny – stwierdziła po chwili. – Jak na niewierzącego. Cadderly łypnął na nią spod oka, ale na widok uśmiechu dziewczyny z miejsca przeszła mu cała złość. Również się uśmiechnął, choć Danica bez trudu uchwyciła w skrzywieniu jego ust ból i wewnętrzne rozdarcie. – Może, tak jak się tego obawiałeś, to tylko odmiana czarów stosowanych przez magów – powiedziała – a może faktycznie ta moc płynie od samego Deneira. Wydaje mi się, że zbyt szybko odrzucasz to, co inni z twojego zakonu... – Mojego zakonu? – przerwał jej spiesznie Cadderly tonem pełnym sarkazmu i niedowierzania. – Twój święty symbol wibrował od przepływu mocy – odparła Danica. – Widziałam na własne oczy. – To łącznik przepływu energii, tak jak moja święta księga – zwrócił się do niej ostrzej, niż na to zasługiwała. Najwyraźniej zdał sobie z tego sprawę, bo gdy znów się odezwał, jego głos brzmiał znacznie łagodniej. – Kiedy uciekam się do magii, wystarczy, że przypomnę sobie kilka słów z mojej świętej księgi. – A to księga Deneira – dokończyła Danica. Cadderly pokiwał głową. – Słyszałaś o Belisariusie? – zapytał. – To czarodziej z południowej wieży? Cadderly przytaknął. – Belisarius ma podobną księgę, księgę zaklęć. Czy gdyby napisać na niej imię boga, stałaby się boską księgą? – To nie to samo – odparła Danica. – Nie wiem – rzekł po chwili Cadderly. Danica spojrzała na rozciągające się za nią jezioro, łagodne fale rozbijające się o kamienie na brzegach półwyspu, i z całego serca zapragnęła zmienić temat. Potem jakby z niepokojem przeniosła wzrok na błotnistą jamę. – Jak długo potrwa jej napełnienie? – spytała, wyraźnie niezadowolona z pokazu Cadderly’ego. – A może trzeba będzie czekać do następnej ulewy? Cadderly uśmiechnął się i pochylił, nabierając odrobinę wody z kałuży do ułożonych w miseczkę dłoni. Uniósł jedną rękę do piersi i wypowiedział pod nosem kilka słów. – Niechaj lunie wielki deszcz! – dokończył, po czym wyrzucił obie ręce przed siebie, a kropelki wody z kałuży wyprysnęły w powietrze nad przepastną błotnistą jamą. Nagle pojawiła się nad nią niewielka kłębiasta chmurka, a w chwilę potem popłynęła z niej jednostajna struga wody, rozbryzgując błocko. Zanim roześmiana Danica zdołała się uspokoić, sadzawka znów była pełna, tak jak wówczas, gdy zobaczyła ją po raz pierwszy. – Bawi cię to? – spytał Cadderly, mrużąc powieki i opierając zaciśnięte w pięści dłonie na biodrach. Wyglądał teraz jak karykatura maga, którego duma została boleśnie urażona. – Ty mnie śmieszysz – odparła Danica, a mina młodzieńca zdradzała, iż rzeczywiście poczuł się dotknięty. – Masz wszystkie dowody czarno na białym – wyjaśniła. – Jest ich więcej, niż większość ludzi ma okazję kiedykolwiek doświadczyć, a mimo to wciąż dręczą cię wątpliwości. Ach, ty nieszczęśniku, wiecznie nękany pytaniami, to twoja inteligencja daje ci się we znaki! Cadderly spojrzał na sadzawkę, którą w czarodziejski sposób pozbawił wody, a następnie napełnił, i zachichotał poruszony ironiczną wymową tego, co się stało. A wówczas mniszka ujęła go za rękę i zaprowadziła z powrotem na polankę pośrodku półwyspu. Cadderly chciał iść dalej, wyjść na drugą wąską ścieżkę i rozległy połać głównej plaży, ale ona przytrzymała go za rękę i nie puściła, zmuszając, by się odwrócił. Byli sami, skąpani w promieniach słońca i chłodzeni lekką bryzą. Cały otaczający ich świat wydawał się niewiarygodnie spokojny. Danica uśmiechnęła się figlarnie, jej migdałowe oczy wyraźnie powiedziały Cadderly’emu, że nie nadeszła jeszcze pora, by wracać do miasta. * * * Zmierzchało już, gdy ruszyli w drogę powrotną do Dragon’s Codpiece. Stojący przy ulicy Widokowej zatroskany Ivan obserwował ich z uwagą. Krasnolud nieco się uspokoił, a bezpieczny powrót Cadderly’ego i Daniki powiedział mu, że jego obawy mogły być zgoła bezpodstawne i że zachowując się jak matka kwoka, postępował irracjonalnie. Czy było jednak tylko zbiegiem okoliczności, iż w chwilę później u wylotu alejki opodal oberży pojawił się żebrak i zdawał się obserwować młodą parę równie uważnie jak Ivan? Krasnolud wyczuł, że mężczyzna zamierza ruszyć w ślad za kapłanem i jego towarzyszką, toteż wolnym krokiem pomaszerował w górę ulicy. Nie miał przy sobie ogromnego topora – nie uchodziło krążyć po ulicach Carradoonu tak jawnie uzbrojonym – ale miał na głowie swój hełm z jelenimi rogami. Gdyby żebrak zaatakował młodego kapłana, Ivan podziurawiłby go jak sito. Cadderly i Danica skręcili w stronę oberży, a żebrak ostentacyjnie oparł się o mur. Ivan stanął, zakłopotany i nieco skonsternowany. Rozejrzał się wokoło, jakby oczekiwał, że ujrzy przyglądających mu się, wytykających go palcami i chichoczących ludzi, ale najwyraźniej nikt nie zwrócił uwagi na skradającego się krasnoluda. – Głupi krasnolud – mruknął pod nosem. – Czego ty się łobawiasz? To je tylko bidak, co czeka na jałmużnę. – Ivan podrapał się po żółtej brodzie, spoglądając przez ramię w stronę alejki. Mężczyzna zniknął. * * * Danica zachichotała, ale Cadderly’emu wcale nie było do śmiechu, gdy ktoś zapukał do drzwi – chwila była zgoła nieodpowiednia. – Och, idź i otwórz – wykrztusiła Danica. – To prawdopodobnie syn oberżysty, o którego martwiłeś się przez cały dzień. – Nie chcę otwierać – odrzekł Cadderly, wydymając usta jak dziecko. Na ten widok dziewczyna ponownie zachichotała i podciągnęła koc wysoko pod szyję. Jęcząc przy każdym ruchu, Cadderly zwlókł się z łóżka i podszedł do drzwi, owijając się po drodze płaszczem. – Rufo? – spytał, uchylając nieznacznie drzwi. Na korytarzu było ciemno, świece w ogromnym żyrandolu wiszącym nad schodami wypaliły się już dawno temu. Jedyny blask płynął z wnętrza kominka. Mimo to Cadderly bez trudu rozpoznał charakterystyczną pochyloną sylwetkę Rufa. – Bądź pozdrowiony – powiedział kościsty kapłan. – Wybacz, że zakłócam ci spokój. Cadderly poróżowiał, a Rufo wyraźnie ucieszył się na ten widok. – Czego chcesz? – Jesteś potrzebny w izbie kominkowej – wyjaśnił Kierkan – tak szybko, jak to tylko możliwe. – Nie – padła krótka odpowiedź i Cadderly już zaczął zamykać drzwi, gdy Rufo wcisnął stopę w szczelinę, uniemożliwiając ich domknięcie. – Przełożony na Księgach Avery wróci niebawem z delegacją ze świątyni Ilmatera – skłamał Rufo, gdyż wiedział, że Avery śpi teraz spokojnie w ich pokoju w oberży. Cadderly obejrzał się przez ramię, spoglądając na drzwi balkonowe i czerń nocy za nimi. – Która godzina? – zapytał. – Jest bardzo późno – przyznał Rufo. – Kapłani Ilmatera życzyli sobie potajemnego spotkania. Nie chcieli tego nagłaśniać. Pragną uzyskać informacje na temat śmierci swoich akolitów w Bibliotece Naukowej podczas klątwy chaosu. – Spisałem już moje zeznanie... – Avery prosi cię, byś przyszedł – rzekł z naciskiem Rufo. – Nie żąda od ciebie wiele, a z całą pewnością dużo mniej, niż wymaga ode mnie. – W jego głosie pobrzmiewało oburzenie. – Mógłbyś choć tyle dla niego uczynić, zuchwały Cadderly, po tym wszystkim, co przełożony zrobił dla ciebie. Argument wydawał się dość przekonujący. Cadderly ponownie jęknął, po czym pokiwał głową. – Za dziesięć minut – powiedział. Kiedy drzwi się zamknęły, Danica ponownie zachichotała. – Zaraz wracam – obiecał Cadderly, ubierając się. – Nieważne – odparła z uśmiechem. – Jestem pewna, że lada moment usnę. – Przeciągnęła się leniwie i przekręciła na bok, a Cadderly, przeklinając w duchu swojego pecha, opuścił pokój. On również musiał być śpiący, nie zauważył bowiem przypominającego łasicę mężczyzny – czy to w ogóle był człowiek? – przycupniętego za uchylonymi drzwiami i obserwującego go, gdy odchodził. * * * – Cadderly? – wymamrotała Danica, ale miała wrażenie, jakby to ktoś inny wymówił te słowa. W pokoju pojawił się ostry zapach egzotycznych kwiatów. W głębi duszy zdumiała się, że tak szybko usnęła. Ale czy rzeczywiście? Zaczęła się zastanawiać, jak dawno temu Cadderly wyszedł z pokoju. I co to za zapach? – Cadderly? – powtórzyła. – Raczej nie. Te słowa zabrzmiały w jej uszach jak ostrzeżenie – wiedziała, że powinna otworzyć oczy i sprawdzić, co, na Dziewięć Piekieł, się tutaj dzieje... ale nie mogła. Poczuła kciuk dłoni w rękawiczce naciskający jej powiekę, a potem uchylający ją nieznacznie ku górze. Danica usiłowała zebrać myśli – dlaczego była taka śpiąca? Jak przez mgłę ujrzała samą siebie w niewielkim zwierciadełku, wiedziała, że lusterko zawieszone jest na czyjejś szyi. Ale czyjej? – Cadderly? Śmiech, który usłyszała w odpowiedzi, przepełnił ją zgrozą i pomimo narastającej senności otworzyła oczy, odzyskując w jednej chwili dawną czujność. Przez ułamek sekundy widziała Ducha, ale trwało to zbyt krótko, by zdążyła zadać cios czy chociażby krzyknąć. A potem zapadła się w otchłań własnych myśli, w czerń, która nagle wypełniła jej umysł, i ostry, palący ból przeszył każdy cal jej ciała. Danica nie rozumiała tego, co się działo, ale zdawała sobie sprawę, iż nie było to nic dobrego. Poczuła, że odpływa, choć wiedziała, iż jej ciało pozostało nieruchome. W oddali zamajaczyła kolejna ciemność na drugim końcu szarawej, rozległej przestrzeni. Mrok ten przyciągał Danicę, pragnąc ją pochłonąć. Pierwsza czerń, jej cielesna powłoka, pozostała daleko, bardzo daleko w tyle. Mało kto w całym Faerunie zrozumiałby, co się dzieje, ale również niewiele osób w Faerunie miało tak wielkie doświadczenia w dziedzinie medytacji, jak Danica. Jej tożsamość! Ktoś usiłował odebrać jej tożsamość! – Nie! – próbowała krzyknąć, ale do tej pory prawie utraciła kontrolę nad swoim głosem i słowo to zabrzmiało jak nierozpoznawalny bełkotliwy jęk. Danica zogniskowała całą swoją wolę, nie dopuszczając do siebie drażniącego, silnego zapachu, który, jak podejrzewała, musiała wydzielać jakaś usypiająca substancja. Zlokalizowała nadciągający mrok i stawiła mu opór całą siłą swego umysłu, zdawała sobie bowiem sprawę, iż wejście w nią oznacza zgubę. W chwilę później poczuła inną obecność, również opuszczającą fizyczne ciało. Usiłowała protestować w myślach, ale jej rozpaczliwy mentalny krzyk pozostał bez odpowiedzi. Druga jaźń zmierzała w kierunku czerni opuszczonej przez Danicę. * * * – Gdzie oni są? – spytał zniecierpliwiony Cadderly, gdy zszedł do izby kominkowej. Ogień przygasał, a pomieszczenie było puste, jeśli nie liczyć jego i Rufa siedzącego nerwowo przy stoliku w kącie pokoju. – No i? – warknął Cadderly, podchodząc i siadając naprzeciw kościstego kapłana. – Cierpliwości – odrzekł Rufo. – To nie potrwa długo. Cadderly odchylił się do tyłu i zarzucił ramię na oparcie krzesła. Jego zdaniem, to już trwało zbyt długo. Ponownie spojrzał na Rufa i zauważył delikatną, ledwie dostrzegalną nutę nerwowości w jego zachowaniu. Odegnał od siebie nasuwające się w związku z tym podejrzenia, uspokajając się, że Kierkan Rufo zawsze był nerwowy. Młody kapłan zamknął oczy, pozwalając upływać kolejnym minutom, i powrócił myślami do Daniki, do rozkoszy i implikacji minionego dnia. Był pewien, że już nigdy jej nie opuści. Nagle jego oczy otworzyły się szeroko. – Co się stało? – usłyszał podniesiony głos Rufa. Kiedy na niego spojrzał, kapłan mrugnął powiekami. Usłyszał odgłos jego mrugnięcia! Trzask płomieni był tak głośny, że Cadderly miał wrażenie, jakby lada moment miała zająć się cała ściana oberży, ale kiedy spojrzał w stronę kominka, okazało się, iż dogasające węgle ledwie się żarzą, ostatnie iskierki tlącego się w nich życia dogasały jedna po drugiej. Obok baru z brzęczeniem przeleciała mucha. Bogowie! – pomyślał Cadderly. Ten owad musi być wielkości małego kucyka! Nic tam nie zobaczył. I nagle znów usłyszał dźwięki pieśni rozlegającej się głęboko w jego umyśle. Zamiast usiłować rozgryźć tę zagadkę, roztropnie skoncentrował się na odbiorze doznań. Coś – jakieś zagrożenie – obudziło w nim uśpioną czujność i podświadomie przypomniał sobie stronicę z księgi zawierającą magiczne zaklęcie wzmacniające słuch. – Co się stało? – zapytał z większym przejęciem Rufo. Cadderly nie spojrzał na niego, ale uniósł dłoń do góry, aby go uciszyć. Oddech. Usłyszał dźwięk regularnego oddechu dochodzącego od strony jednego z pobliskich stolików. Spojrzał w tę stronę, ale niczego nie zauważył. A jednak ktoś tam był! Koncentrując się na innych doznaniach, Cadderly wyczuł emanację magicznej energii. – Co mówisz? – usłyszał głos Rufa i dopiero wtedy uświadomił sobie, że jego wargi poruszają się, wypowiadając słowa z jeszcze innej strony Księgi Uniwersalnej Harmonii. Cadderly ujrzał srebrzysty zarys młodego mężczyzny i rozpoznał długie, proste kosmyki włosów opadające na jedną stronę głowy niewidzialnego intruza. Rufo pchnął go gwałtownie, zwracając na siebie jego uwagę. – Co jest? – rzucił ostro. Cadderly już miał go zbesztać, ale nagle zamilkł i jedynie zmierzył kapłana palącym spojrzeniem. * * * Danica uspokoiła się wewnętrznie – musiała wyrugować obcą jaźń ze swego umysłu. Jej dusza zawróciła, zmierzając na spotkanie tej niewielkiej cząstki, którą pozostawiła daleko w tyle, aby ponownie się z nią połączyć, ponieważ to właśnie ta część zmusiła usta dziewczyny do wydania owego żałosnego, piskliwego dźwięku. I wówczas znów poczuła obcą jaźń przedzierającą się pośród czerni i bliską wejścia w jej ciało. Przeszył ją palący ból. W następnej chwili ujrzała zbyt wiele różnych rzeczy, aby mogła je jakoś uporządkować. Najkrócej mówiąc, ujrzała morderstwa, dziesiątki morderstw. Zobaczyła Nocne Maski. Nocne Maski! Organizacja asasynów, plaga Westgate, ci, którzy byli odpowiedzialni za śmierć jej rodziców. Oczami olbrzyma ujrzała klan olbrzymów. Widziała, jak inne olbrzymy giną z jej rąk, przy czym ona również była olbrzymem. Zobaczyła Cadderly’ego na drodze do Carradoonu i pochylonego nad rozłożoną na biurku Księgą Uniwersalnej Harmonii, skulona i skryta za nieznacznie uchylonymi drzwiami. Ku swemu przerażeniu stwierdziła, że odbiera wspomnienia kogoś innego, połączone z niewielką cząstką obcej świadomości, która została wysłana, by przejąć jej ciało! I że ta osoba, kimkolwiek była, kilkakrotnie zdołała zbliżyć się do Cadderly’ego! Nocne Maski! Wypuść mnie! – zaprotestował głos w jej myślach. Druga tożsamość wydała przeraźliwy krzyk gniewu, bólu i niedowierzania. Nie usłyszała słów, ale doskonale zrozumiała ich znaczenie, zdała sobie sprawę, że jej zogniskowany gniew może przenieść ją z powrotem do jej ciała. Wypuść mnie! Danica całą siłą swego umysłu napierała na obcą czerń i aby rozbudzić w sobie gniew, wykorzystała umiejętności nabyte w ciągu lat mentalnego treningu. Palący ból przybrał na sile, po czym zelżał, a ona ponownie poczuła fizyczną obecność – własne ciało. Zapach powrócił. Zorientowała się, że ma przyciśniętą do twarzy miękką szmatkę. Pozwalając, by przejął nad nią kontrolę instynkt wojowniczki, zacisnęła palce dłoni w pięść i docisnęła rękę do boku, przygotowując się do zadania ciosu. A potem runęła ciężko na podłogę, ale nawet tego nie poczuła. * * * Cienie – złe, zdeformowane istoty przycupnięte na ramionach kościstego kapłana warczały, syczały i wygrażały złowrogo Cadderly’emu. Rufo wyciągnął rękę ponad blatem stołu, aby znów go dotknąć, ale młody kapłan odbił jego dłoń w bok. – Cadderly! – krzyknął Rufo, młodzieniec czuł jednak, że tamten jedynie udaje zatroskanego. Zanim zdążył zrobić coś więcej, Cadderly pchnął stół tak mocno, że jego krawędź uderzyła Kierkana w żołądek. Cadderly nie wiedział, co ma robić, nie miał pojęcia, czy otrzymał ostrzeżenie, czy może został wprowadzony w błąd. – Powiedz Avery’emu, że może skontaktować się ze mną rano – oznajmił, po czym wstał i odwrócił się na pięcie, by zlustrować wnętrze pokoju. Czuł, że niewidzialny mag ulotnił się stąd już dawno temu. – Avery’emu to się nie spodoba – usłyszał słowa Rufa, ale jeszcze wyraźniej odebrał dźwięk głuchego stukotu, który dochodził – o czym instynktownie wiedział – z jego pokoju. Danica! Błyskawicznie podbiegł do schodów, ale wejście na piętro sprawiło mu nieliche trudności – jego stopy stały się nagle ciężkie, każdy krok wydawał się połączony z potwornym wysiłkiem. Pieśń ponownie rozbrzmiała w jego głowie. Instynktownie wyobraził sobie stronicę z wielkiej księgi, stronicę, na której zawarto sposoby ogniskowania magicznych energii, a także rozpraszania podobnych czarów wykorzystanych w niecnych celach. W chwilę później znów poczuł się normalnie, uwolniony od czarodziejskich pęt, które na niego narzucono. Drzwi do jego pokoju były zamknięte, tak jak je pozostawił, i wszystko pozornie wyglądało normalnie. Gwałtownie otworzył drzwi i ujrzał Danicę leżącą na podłodze obok łóżka, zaplątaną w skotłowaną pościel. Miała przyspieszony oddech. Cadderly wziął ją w ramiona i natychmiast zorientował się, że mniszka żyje i nie odniosła poważniejszych obrażeń. Rozejrzał się po pokoju. Dźwięki pieśni stały się teraz odleglejsze, wszystko wydawało się dziwnie spokojne, niemniej jednak zaczął się zastanawiać, czy podczas jego nieobecności do tego pokoju nie zawitał ktoś obcy. – Cadderly – wyszeptała Danica, odzyskawszy przytomność. Rozejrzała się wokoło, zakłopotana i oszołomiona, po czym podciągnęła wyżej koc i przycisnęła obie ręce do piersi. Co za dziwne zachowanie, stwierdził w duchu Cadderly. – Miałam straszny sen – usiłowała mu wyjaśnić. Pocałował ją delikatnie w czoło i powiedział, że wszystko jest już w porządku. Oparł podbródek na głowie Daniki i ukołysał ją w ramionach. Jego usta rozszerzył uśmiech. Odetchnął z ulgą. Jego ukochana była bezpieczna. Danice nic się nie stało. To był tylko sen. 15 Odpowiedni dzień, by umrzeć Zbliżał się świt, a goście w czterech z ośmiu pokoi oberży Dragon’s Codpiece spali kamiennym snem. Bogo Rath był zbyt poruszony, aby myśleć o śnie. Wiedząc, co ma się wydarzyć, świadom, że odegrał swoją rolę w preludium do bezpośredniego zamachu, rozmyślał nad potencjalnymi problemami, którym będzie musiał stawić rano czoła. Czy Kierkan Rufo pozostanie lojalny? A jeżeli nawet, to czy osobliwy kościsty mężczyzna wypełni zadanie zlecone mu przez Ratha? Sytuacja w Dragon’s Codpiece mogłaby rychło stać się kłopotliwa, gdyby pewien przełożony z Biblioteki Naukowej nie został szybko i skutecznie zlikwidowany. Bogo znał bezlitosną organizację znaną jako Nocne Maski na tyle dobrze, iż wiedział, że w razie gdyby Rufo zawiódł, Duch zrzuciłby całą winę na niego. Czarnoksiężnik krążył po swym małym pokoiku, starając się stąpać najciszej, jak to tylko możliwe. Chciał, aby Duch go odwiedził albo żeby złożył mu wizytę jeden z jego asasynów i zrelacjonował przebieg przygotowań do zamachu. Stłumił w sobie pragnienie uchylenia drzwi, upominając się, że gdyby uczynił to w niewłaściwym momencie, mógłby podzielić tragiczny los Cadderly’ego. Duch siedział przy oknie w swoim pokoju, rozgoryczony i przepełniony wściekłością. Nie spał w ogóle tej nocy, przygnębiony po sromotnej porażce w starciu z potężnym umysłem Daniki. Chciał być blisko centrum walk, w chwili gdy asasyni rozpoczną atak – sytuacja zmusiła go, by odwiedził tej nocy swoich ludzi i zmienił rozkazy. Danica musi umrzeć wraz ze swym ukochanym. Pomimo nieoczekiwanych zmian sytuacji asasyn był nadal przekonany, że Cadderly tego dnia zginie, ale nawet gdyby udało się go teraz usunąć, egzekucja i tak przerodziła się już w krwawą jatkę, pełną przeróżnych komplikacji i niespodziewanych strat. Vander zabił jednego człowieka, pięciu innych zginęło gdzieś na szlaku w Górach Śnieżnych. A młody Cadderly wciąż żył. I nie mógł zasnąć. Siedział przy biurku ubrany w swój codzienny strój i pogrążony w lekturze Księgi Uniwersalnej Harmonii. Wcześniej tego wieczoru w izbie kominkowej doświadczył kilku zaskakujących odczuć i szukał w treści księgi fragmentu, który mógłby mu pomóc wyjaśnić gwałtowny wzrost czułości jego zmysłów, a w szczególności słuchu. Danica siedziała ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przy łóżku, pogrążona w krótkiej medytacji, pozwalając kapłanowi na odrobinę prywatności, której potrzebował. Sama również z niej korzystała. Jej życie wypełniała dyscyplina, prywatne wyzwania i próby, więc choć było jeszcze wcześnie, Danica rozpoczęła już codzienny poranny rytuał, pracując nad swą jaźnią, rozluźniając mięśnie kończyn i oczyszczając umysł w przygotowaniu do nadchodzącego dnia. Nie odnalazła odpowiedzi w związku z dziwnym przeżyciem, jakie miało miejsce wcześniej tej nocy, ale w gruncie rzeczy w ogóle się nad nim nie zastanawiała. W jej mniemaniu spotkanie z nieznanym umysłem pozostało jedynie snem, a ponieważ nie przytrafiło się jej nic złego ani nie odniosła żadnych widocznych obrażeń, wyjaśnienie to w pełni usatysfakcjonowało młodą mniszkę. * * * – Ale przecież jeszcze nawet nie wzeszło słońce! – zaprotestował Przełożony na Księgach Avery, z trudem zwlekając swe wielkie cielsko z łóżka. – Takie było życzenie Cadderly’ego – odrzekł Kierkan Rufo. – Pragnął spotkania w cztery oczy i wierzę, że to, co ma do przekazania, będzie warte odrobiny poświęcenia. Avery odchrząknął, gdyż gardło miał zapchane flegmą, i odetchnął głęboko, nie odrywając wzroku od kościstego kapłana. Rufo usiłował za wszelką cenę zachować spokój, choć czuł na sobie ciężar badawczego spojrzenia. Oddychał regularnie – tyle zależało od zachowania przez niego pozorów spokoju i normalności. A pod maską obojętności we wnętrzu Rufa wszystko wręcz się gotowało. W głębi serca zastanawiał się, jak w ogóle do tego doszło, jakim sposobem doprowadzono go do tak dramatycznego punktu. Został wykorzystany przez Barjina, kiedy kapłan zła przed kilkoma miesiącami najechał na bibliotekę. To on, Rufo, kopnięciem strącił Cadderly’ego do ukrytych katakumb i o mały włos nie doprowadził do upadku biblioteki. Nigdy do końca nie wybaczył sobie tego czynu, a raczej nigdy nie był w stanie do końca usprawiedliwić swego działania. Wybaczanie sugerowało nieodparcie, że dręczą go wyrzuty sumienia w związku z popełnioną zdradą, a kościsty kapłan wcale ich nie odczuwał. Od czasu ataku Barjina Cadderly coraz bardziej stawał się rywalem Rufa. Jego najzagorzalszym przeciwnikiem. W Shilmiście stał się bohaterem, podczas gdy z Rufa, choć nie było w tym jego winy – a w każdym razie on sam czuł się rozgrzeszony i usprawiedliwiony – zrobiono kozła ofiarnego. Zaspany Avery ubrał się powoli. Rufo odetchnął z ulgą, gdy przełożony w końcu odwrócił od niego wzrok. – Zejdziesz ze mną na dół? – spytał Avery. – Cadderly nie chce mnie widzieć – skłamał kapłan. – Powiedział, że macie się spotkać w cztery oczy w izbie kominkowej, zanim Fredegar rozpocznie codzienną pracę. – Przed świtem – burknął niezadowolony Avery. Rufo nadal wpatrywał się w plecy korpulentnego przełożonego. Jakim cudem to zaszło aż tak daleko? Rufo nie żywił do Avery’ego nienawiści – wręcz przeciwnie, przełożony przez ostatnie dziesięć lat wielokrotnie stawał po jego stronie. Ale to należało już do przeszłości, przypomniał sobie Rufo. Shilmista diametralnie odmieniła jego życie, teraz zaś, patrząc na bezbronnego Avery’ego, kościsty kapłan zastanawiał się, jak drastyczna była ta zmiana. – Dobrze, zejdę więc do izby kominkowej – oznajmił Avery, podchodząc do drzwi. Rufo zauważył, że przełożony nie przypiął nawet maczugi do swego szerokiego pasa. Nie odmówił również modlitwy ani nie przygotował żadnych zaklęć. – Doprawdy, wolałbym, aby Cadderly był nieco bardziej konwencjonalny – mruknął Avery, a w jego słowach zabrzmiała nuta dumy z młodego kapłana, co spotęgowało jeszcze determinację dwulicowego Rufa. – Ale chyba na tym polega cały jego urok. Avery umilkł i uśmiechnął się, a Rufo domyślił się, iż korpulentny przełożony zatonął we wspomnieniach, i z pewnością dotyczyły one Cadderly’ego. – Spotkamy się przy porannym posiłku – podjął po chwili. – Może uda mi się przekonać Cadderly’ego, by spożył śniadanie razem z nami. – Jak sobie życzysz – wymamrotał Rufo ponuro. Podszedł do drzwi i patrzył, jak Avery schodzi po schodach do słabo oświetlonej izby kominkowej. Delikatnie zamknął drzwi. Wykonał swoje zadanie. Puścił machinę w ruch, zgodnie z poleceniem młodego czarnoksiężnika. Teraz los przełożonego zależął wyłącznie od niego samego. Kościsty kapłan oparł się plecami o ścianę, rozpaczliwie usiłując stłumić wyrzuty sumienia. Przypomniał sobie, jak ostatnio potraktował go Avery, jakie straszne mówił mu rzeczy i jak groził, że wydali go z zakonu. Dla trawionego dojmującym gniewem Kierkana Rufo poczucie winy nie było emocją, którą z trudem przyszłoby mu stłumić. * * * W izbie wypoczynkowej gospody odległej o dwa domy od oberży Dragon’s Codpiece zaspany Pikel z głową opartą o framugę okna wychodzącego na alejkę usłyszał wyraźny gwizd. Krasnolud błyskawicznie oprzytomniał, przypomniawszy sobie, co zrobiłby mu brat, gdyby przyłapał go na drzemce podczas warty. Wystawił głowę przez okno i odetchnął głęboko chłodnym powietrzem przedświtu. Kolejny gwizd dobiegł z alejki po drugiej stronie budynku, który miał przed sobą. – Hę? – spytał krasnolud. Instynkt podpowiedział mu, że gwizdy nie były przypadkowe, kojarzyły mu się raczej z jakimś sygnałem. Pikel zeskoczył ze swego miejsca, podbiegł do frontowych drzwi, odciągnął rygiel i wypadł na werandę. Ujrzał sylwetki wybiegające z alejki za najbliższym budynkiem, cienie wbiegające na werandę Dragon’s Codpiece i wślizgujące się bezszelestnie przez otwarte drzwi. Pikel już ruszał przed siebie, aby to sprawdzić, gdy jego uwagę przykuł jakiś szelest nieopodal. Potężny mężczyzna gnał w jego kierunku, wymachując dziko mieczem. Pierwszy cios odbił się od okrytego pancerzem ramienia krasnoluda. Nie dotarł do skóry, lecz pozostawił na niej bolesny siniec. – Oooo! – zawołał zaskoczony Pikel, błyskawicznie podając tyły. Mężczyzna dotrzymywał mu kroku, siekąc mieczem jak oszalały. Pikel nie miał broni – pałkę zostawił w swoim pokoju, nie do końca bowiem wierzył w narastające podejrzenia Ivana, że w uliczkach wokół nich czai się niebezpieczeństwo. Teraz okoliczności zmusiły go, by w to uwierzył, ponieważ napastnik napierał, tnąc raz po raz i zmuszając go do ciągłego odwrotu. Krew spływała po ramieniu Pikela. Miecz rozorał mu policzek i pozostawił na nim głęboką bruzdę. Atak trwał nieprzerwanie, a Pikel, który przeszedł przez prawie całą izbę wypoczynkową, nie miał teraz zbyt dużej możliwości manewru czy ucieczki. * * * Włamywacz był cichy. Przełożony na Księgach Avery, którego coraz bardziej ogarniało zmęczenie i któremu powieki opadały coraz niżej, nie zdawał sobie nawet sprawy, że ktoś wszedł do Dragon’s Codpiece, dopóki asasyni hurmem nie rzucili się na niego. I ruszyli dalej, bezszelestnie jak cienie wspinając się po schodach. Cadderly uniósł wzrok znad Księgi Uniwersalnej Harmonii i spojrzał przez ramię na Danicę. – Co się stało? – spytała dziewczyna, gdy przenikliwe spojrzenie ukochanego wyrwało ją ze stanu medytacji. Cadderly przyłożył palec wskazujący do wydętych warg, nakazując jej milczenie. Coś go przyzywało – odległa pieśń, odgłos zbliżającego się niebezpieczeństwa. Zgarnął swoje wirujące dyski, wędrowną laskę i zaczął się podnosić, odwracając twarz w stronę zamkniętych drzwi. Nie zdążył nawet wstać z krzesła, gdy drzwi wleciały do wnętrza pokoju, a tuż za nimi w pomieszczeniu pojawiły się mroczne cienie. Danica wciąż siedziała ze skrzyżowanymi nogami, kiedy pierwszy asasyn z mieczem w ręku rzucił się w jej stronę. Zabójca ciął nisko i aż otworzył usta z niedowierzaniem, gdy mniszka wyrzuciła w górę splecione nogi, wybijając się miękko w powietrze. Podkurczywszy nogi, z łatwością uniknęła cięcia asasyna, po czym opadła na pochylonego nisko mężczyznę. Jej nogi zacisnęły się wokół szyi napastnika, po czym szarpnęła nimi mocno w bok i opadła na ziemię, napierając całym ciężarem ku dołowi. Asasyn zobaczył, że pokój wokół niego zawirował, ale jego ciało się nie obróciło. * * * Cadderly smagnął laską przed sobą i zdumiał się słysząc, jak coś – domyślił się, że to bełt kuszy – odbiło się od niej i poleciało w bok. Znów zamachnął się szeroko, tym razem ofensywnie trzymając broń na wysokości ramienia. Naprzeciw siebie miał dwóch asasynów. Instynktownie opadł na jedno kolano i rzucił przed siebie wirujące dyski. Uchylający się Nocna Maska znalazł się na linii ataku drugiej broni młodego kapłana i adamantowe dyski trafiły go w ramię. Cadderly spodziewał się, że tamten błyskawicznie przejdzie do ataku – młody kapłan nie poznał jeszcze mocy wykutego przez Ivana oręża. Patrzył więc osłupiały, jak ramię mężczyzny zgina się – zupełnie jakby miało drugi staw łokciowy – pod wpływem potężnego uderzenia. Z uwagi na obecność drugiego asasyna zamieranie choćby na chwilę w bezruchu nie było zbyt rozsądnym posunięciem. Kiedy Cadderly uświadomił sobie swój błąd, ujrzał nabitą kolcami maczugę, która zawisła nad jego głową, i zdał sobie sprawę, że jego chwile są już policzone. * * * Pikel trzymał się tak blisko swego prześladowcy, że ten nie był w stanie wyciągnąć do przodu długich rąk i zadać mu groźniejszego w skutkach cięcia. Mimo to krasnolud raz po raz powtarzał „ooooo!” czując ukąszenia tuzina płytkich cięć. W pierwszej chwili Pikel pomyślał o wycofaniu się na schody, ale zmienił zdanie, wchodząc na stopnie, zrównałby się bowiem ze swoim przeciwnikiem i utraciłby tak rozpaczliwie potrzebną mu przewagę, która wynikała z tego, że znajdował się poniżej optymalnego zasięgu cięć asasyna. Krasnolud odbił w bok, wycofując się jeszcze szybciej, i o mało się przy tym nie przewrócił. Mężczyzna podążał za nim krok w krok. Zabójca zatrzymał się nagle, a Pikel uświadomił sobie, że nie może zrobić tego samego, gdyż byłby narażony na atak szerokim cięciem z obrotu. – Oooo! – krzyknął rozpaczliwie, rzucając się w tył. Rąbnął ciężko plecami w ścianę, a miecz asasyna prześliznął się tuż poniżej napierśnika jego doskonałej zbroi. Pikel nie zdążył nawet krzyknąć z powodu otrzymanej rany. Odbił się od ściany i dziko skoczył do przodu. Asasyn trzymał miecz poziomo, więc krasnolud niechybnie nadziałby się na długie ostrze, lecz w ostatnim momencie chwycił je gołą ręką i odepchnął w bok. W chwilę później Pikel dopadł asasyna. Natychmiast puścił miecz, oplótł ramiona mężczyzny swoimi i naparł z całej siły, a jego krótkie, grube, umięśnione nogi pracowały jak szalone. Teraz cofał się zabójca, a Pikel sunął naprzód jak burza, z każdą chwilą nabierając większego przyspieszenia. Krasnolud prawie nic nie widział spoza wyższego przeciwnika. Mierzył w otwarte drzwi, ale chybił o dwie stopy, odbijając zbyt daleko w lewo. Nagle w oberży pojawił się drugi otwór wejściowy. * * * Danica rąbnęła o podłogę mocniej, niż się spodziewała, ale zdołała wczołgać się z powrotem pod swoją ofiarę, aby kolejny z asasynów wbił miecz nie w nią, lecz w plecy swego wciąż jeszcze trzymającego się na nogach kompana. Wypełznąwszy z drugiej strony, wstała, podbiegła do łóżka, oparła się jedną ręką o poręcz w nogach i zwinnym susem wskoczyła na materac. Nocna Maska wskoczył na łóżko z drugiej strony i rzucił się na pozornie bezbronną kobietę. Danica skuliła się i wyrzuciła przed siebie nogę. Wśród skotłowanej pościeli nie bardzo miała się czego złapać, toteż jej kopnięcie nie było zbyt mocne, ale wcale nie musiało takie być, asasyn bowiem również niczego się nie trzymał. Mężczyzna runął w tył, zaplątany w koce. Danica dopadła go, chwyciła za rękę i wykorzystując jego impet, przerzuciła go ponad poręczą w nogach łóżka. Wstała, podnosząc jednocześnie koc, wiedziała bowiem, że zabójca z mieczem znajduje się blisko, zdecydowanie zbyt blisko niej. Instynktownie uniosła pościel przed sobą, uśmiechając się ponuro, gdy poczuła, jak tkanina przyjmuje na siebie impet potężnego ciosu. Opleciony i unieruchomiony tą prowizoryczną siecią asasyn nawet nie zdawał sobie sprawy z kolejnego ataku Daniki, dopóki jej stopa nie wbiła mu się w żołądek. Gdy mężczyzna zgiął się wpół, zwinna mniszka wybiła się górę, a sprężyny łóżka dodały jej skokowi silniejszego impetu, i przedramieniem trafiła pochylonego napastnika w twarz. Tymczasem jej druga ręka, przyłożona do piersi, wystrzeliła pod pierwszą, trafiając go w gardło. W chwilę później mniszka zmieniła nieco kąt ułożenia prawej ręki, uniosła ją wysoko nad głową i opadając, zadała ukośne uderzenie skierowane ku dołowi. Oszołomiony i zdezorientowany asasyn runął w bok ze zgruchotanym obojczykiem. Danica, chwilowo uwolniona od bezpośredniego zagrożenia, zanurkowała między podpórkami w nogach łóżka. Wyraźnie usłyszała głośny stuk, gdy bełt z kuszy wbił się w ścianę tuż za nią. Mężczyzna, którego rzuciła na podłogę, właśnie się podniósł i zamierzał powrócić do walki, ale nie zdążył się dostatecznie przygotować, więc Danica, wykorzystując blok na bark, przerzuciła go nad stołem i cisnęła na ścianę. * * * – Stój! – Cadderly odniósł wrażenie, że słowo to wydostało się z najgłębszych zakamarków jego duszy. Nie zdawał sobie nawet sprawy z magicznej mocy, jaką w sobie zawierało, dopóki pochylający się nad nim zabójca, który zaczął już zadawać morderczy cios, nie zatrzymał ręki zaopatrzonej w ogromną, najeżoną kolcami maczugę i całkiem nie znieruchomiał. Broń zawisła kilka cali nad głowąCadderly’ego. Rozkaz nie miał długotrwałego działania i asasyn szybko uwolnił się z jego mocy, obnażając zęby w morderczym grymasie i unosząc maczugę do kolejnego ciosu. Cadderly instynktownie zaatakował z dwóch stron naraz – uderzył laską w kolano mężczyzny i cisnął dyskami przed siebie. Wirująca broń trafiła uginającego się zabójcę w pierś i rzuciła go w tył. – Balkon! – zawołała Danica, a Cadderly – na widok zabójców, spośród których kilku ładowało kusze, wbiegających przez drzwi – nie mógł się z nią nie zgodzić. Danica, mijając Cadderly’ego, chwyciła go za rękę i gwałtownie otworzyła drzwi. Pod czaszką kapłana ponownie rozbrzmiały dźwięki pieśni – w jakiś sposób zagłuszyły zgiełk i dobiegający zewsząd hałas. Szarpnął Danicę za włosy i pociągnął do tyłu, w momencie gdy zrobiła pierwszy krok za próg pokoju. Kompletnie zaskoczona mniszka upadła na plecy. Cadderly cisnął dyski ponad rozciągniętym płasko ciałem dziewczyny i jego nowa broń napotkała wyłaniający się zza załomu muru sztylet. Dyski Ivana z łatwością wygrały ten pojedynek, zginając ostrze i gruchocząc dłoń, która je trzymała. Cadderly błyskawicznym ruchem ściągnął broń do siebie. Poczuł lekki ból, gdy dyski powróciły do jego dłoni, po czym rzucił je raz jeszcze, tym razem trafiając zranionego asasyna w pierś i przerzucając go nad balustradą. Spadając, asasyn rozpaczliwie usiłował chwycić się barierki. Jego dłoń zacisnęła się wprawdzie na poręczy, ale ciężar ciała i impet przeważyły. Nogi zabójcy uniosły się w górę i mężczyzna, pokonawszy odległość dwudziestu stóp dzielącą go od ziemi, wylądował płasko na plecach. I już się więcej nie poruszył. * * * Pikel wytrząsnął drzazgi z brody i włosów. – Mój bracie! – Wołanie, choć empatyczne, wydawało się odległe i towarzyszył mu brzęk tłuczonego szkła i rozłupywanego drewna. Kiedy Ivan usłyszał, że brat jest w opałach, przebiegł przez korytarz pierwszego piętra oberży i dając długiego susa, wyskoczył przez okno znajdujące się nad frontowymi drzwiami. Wylądował na ziemi ze zduszonym jękiem, dwie stopy na prawo od Pikela i oszołomionego asasyna, zasypując ich obu odłamkami szkła i drzazgami. Zabójca, który podniósł się pierwszy, miał plecy poharatane i ociekające krwią. Odwrócił się na pięcie, by oszacować najnowsze zagrożenie. Ujrzał dolną połowę Ivana – górna część jego ciała przebiła podwyższoną drewnianą platformę – ale po sposobie, w jaki krasnolud się szamotał i ciskał przekleństwami, domyślił się, iż jego uwięzienie nie potrwa już długo. Zaczął unosić miecz, gdy Pikel chwycił go za kostki i silnym szarpnięciem powalił na ziemię, po czym szarpnął go do siebie, odciągając zabójcę od Ivana. Gniew zaślepił zielonobrodego krasnoluda. – Ooooooo! – zawarczał. Podniósł się i nadal trzymając mężczyznę za kostki, zaczął się kręcić wraz z nim wokół własnej osi. Nocna Maska skręcił całe ciało i wyprężył się, usiłując dosięgnąć krasnoluda, ale Pikel stał twardo na ziemi i nabrał rozpędu na tyle, że ciało wirującego mężczyzny pod wpływem siły odśrodkowej naprężyło się jak struna. – Ooooooo! – Mężczyzna miotał się i szarpał, ale jedyne, co mógł zrobić, to nie wypuścić z ręki swego miecza. – Ooooooo! – Teraz jedyną częścią ciała asasyna mającą jaki taki kontakt z ziemią były jego ręce, którymi sięgał rozpaczliwie wokoło, usiłując znaleźć coś, czego mógłby się uchwycić. Pikel obracał się coraz gwałtowniej. Mężczyzna, który minimalnie uniknął kontaktu z podporami werandy i ścianą oberży, z całego serca przyłączył się do jego ryku. Ivan, który uwolnił się wreszcie z otworu, obserwował całą scenę z niedowierzaniem, które wnet przerodziło się w rozbawienie. Krasnolud odłożył na bok pałkę brata, popluł w dłonie i energicznie uniósł swój topór o dwóch ostrzach. Zabójca zauważył czynione przez Ivana przygotowania i niezdarnie zamachnął się mieczem, ale nie było mowy, aby z tej pozycji dosięgnął celu. Wyciągnąwszy rękę do przodu, trzasnął nadgarstkiem we wspornik werandy i jego miecz z brzękiem spadł na ulicę. Ivan wzmocnił uchwyt na stylisku topora. Wziął zamach, ale mężczyzna go minął. – Trza go nakierować – rzekł do siebie krasnolud i wymierzył, podczas gdy ruchomy cel ponownie zaczął zbliżać się ku niemu. Ujrzał bladą jak płótno twarz zabójcy i grymas dojmującego przerażenia, jakiego nigdy dotąd nie miał okazji oglądać. Trach! Ogarnięty nagłym przypływem współczucia, Ivan chybił celu i ostrze jego wielkiej broni zagłębiło się w deskach platformy. Pikel nawet nie zauważył brata ani topora, nie zdawał sobie sprawy, że wrzaski zabójcy przerodziły się w zdyszany jęk zgrozy. Na domiar złego krasnoludowi kręciło się w głowie. Nie miał pojęcia, w jaki sposób się zatrzymać albo powstrzymać świat, który wirował jak oszalały wokół niego. – Ooooooo! – Nagle ciężar zniknął, a Pikel zatoczył się bezwładnie na ścianę. Spuścił wzrok i zagapił się na puste buty, które wciąż ściskał mocno pod pachami. Nieszczęsny asasyn wyrwał znajdujący się najbliżej wspornik i strzaskał barierkę, przelatując pod górną poręczą i przebijając się przez cienką rzeźbioną balustradę. Poszorował jeszcze kilka stóp po deskach i gwałtownie się zatrzymał, gdy nadział się biodrem na zaostrzony trójkątny koniec złamanej belki. Leżał tam teraz, na wpół na werandzie, na wpół zawieszony nad brukowaną ulicą, pojękując z cicha. – Ładne buty – zauważył Ivan, przebiegając obok Pikela i rzucając mu jego pałkę. Ruszał właśnie w stronę rannego zabójcy, gdy nieoczekiwanie zmienił zamiar usłyszawszy, jak ktoś z wrzaskiem spada z balkonu – z balkonu w pokoju Cadderly’ego w oberży Dragon’s Codpiece, znajdującej się dwa domy dalej. Oba krasnoludy odetchnęły z ulgą, gdy mijając nieruchomego amatora latania, stwierdziły, iż nie był to Cadderly ani Danica. Jednak niecichnące odgłosy walki, które dochodziły z piętra oberży, dały im jasno do zrozumienia, że przyjaciele nie pozbyli się jeszcze wszystkich kłopotów. Drzwi oberży ponownie zamknięto i zaryglowano, ale taka drobnostka nie była w stanie powstrzymać braci Bouldershoulderów. Prawdę powiedziawszy, to że wdarli się do izby kominkowej wraz z wyrwanymi z zawiasów drzwiami, okazało się dla nich zbawiennym manewrem, gdyż na powitanie zabójcy posłali w ich stronę kilka bełtów z kuszy, a drewniano-metalowe pociski wbiły się, na szczęście niegroźnie, w prowizoryczną drewnianą tarczę. * * * Bełt z kuszy przemknął ze świstem obok ramienia Cadderly’ego, żłobiąc na nim płytką krwawą bruzdę. Asasyni zaatakowali go od tyłu, dwaj inni czekali na balkonie – ostrza miecza i ciężkiego topora połyskiwały słabo w świetle przedświtu. Nadal trzymając Danicę za włosy, Cadderly pociągnął dziewczynę i zmusił ją, by wstała. Natychmiast zmieniła się w demona walki, w rozmytą rozszalałą plamę wymierzającą serie kopnięć i mocnych ciosów w rannych już zabójców, którzy zachodzili ich od tyłu. Zdołała zadać kilka ciosów, na tyle silnych i bolesnych, by zmusiły jednego z asasynów do odwrotu. Drugi jednak ramieniem oplótł ją w pasie, a impet skoku pchnął go wraz z dziewczyną przez całą szerokość balkonu aż do barierki. Mniszka uniosła rękę do twarzy napastnika, jej palce szukały oczu, wyjątkowo wrażliwego punktu, w który mogłaby uderzyć. Jednak jeden z zabójców na balkonie pokrzyżował jej szyki, a trzeba przyznać, że opracowany przez niego plan był zaiste diabelski. Potężnym ciosem wielkiego topora rozłupał barierkę, która podtrzymywała zarówno Danicę, jak i jej prześladowcę. Oboje runęli w dół – Danica rozluźniła uchwyt na twarzy mężczyzny i gwałtownie wyrzuciła obie ręce w górę, usiłując się czegoś chwycić. Cadderly zobaczył, jak mniszka spada, a na jego twarzy pojawił się wyraz pustki i kompletnej bezradności. Bełt z kuszy wbił się w tylną część uda młodego kapłana. Padając na platformę, odwrócił się, a jego zazwyczaj spokojne oblicze przepełnił wyraz czystej, niepohamowanej wściekłości. Bez namysłu czy wahania uniósł dłoń zaciśniętą w pięść w stronę kusznika i wypowiedział słowo fete! – które w języku elfów znaczyło ogień i było hasłem uaktywniającym jego magiczny pierścień. Struga ognia buchnęła z dłoni Cadderly’ego, odszukała jego przeciwnika i skąpała go w morzu płomieni. Z mentalnym okrzykiem odrazy Cadderly wygasił płomień. Ponownie się odwrócił, trzymając przed sobą wędrowną laskę, i z całej siły trzasnął nią asasyna uzbrojonego w miecz. Nie przejmował się wcale skutkami tego ciosu – chciał jedynie usunąć go z drogi, oczyścić sobie przejście do zabójcy z toporem, który strącił Danicę z balkonu. I znów brak doświadczenia obudził w Cadderlym niebezpieczny, jednotorowy tok rozumowania. Zanim zdążył zbliżyć się do asasyna z toporem, silne ręce chwyciły go za ramiona i pchnęły w stronę bocznej barierki. * * * Ivan odrzucił ciężkie drzwi na bok, zamierzając natychmiast ruszyć w stronę schodów. Okropny widok spowolnił go jednak na chwilę, a kiedy krasnolud ponownie ruszył do ataku, jego wściekłość wzrosła dziesięciokrotnie. Pikel również zastanawiał się nad natarciem na schody. – Uch, och – mruknął jednak i pognał w prawo, aby ukryć się za kontuarem, na schodach i platformie powyżej ujrzał bowiem kilka ciemnych kształtów, uzbrojonych bez wyjątku w mordercze kusze. Pikel zanurkował ponad długim barem i wylądował z hukiem w wąskim przejściu za korytarzem pod beczkami mocnego ale. Ku zdziwieniu krasnoluda okazało się, iż nie jest tam sam, i ledwo zdołał przekonać Fredegara Harrimana, że nie należy do Nocnych Masek, a gdyby spóźnił się z tym o ułamek sekundy, przerażony oberżysta wyrżnąłby go w głowę pełną butelką brandy. Bert z kuszy odbił się rykoszetem od ostrza topora Ivana. Kolejny trafił go w głowę, ogłuszając go, choć strzała odbiła się od hełmu i śmignęła pomiędzy jelenimi rogami. Być może ten właśnie bełt dał trochę do myślenia dość ograniczonemu w tej dziedzinie krasnoludowi, Ivan bowiem roztropnie odskoczył w bok, wyminął schody i wpełzł pod nie, by tam się schronić. Rąbnął przy tym w jeden ze wsporników, co wprawiło go w ślepą furię. Zanim zorientował się, że ma przed sobą tylko drewniany wspornik, a nie zaczajonego wroga, rozsiekał słup na kawałki. Zaczerwienił się, kiedy uświadomił sobie, jak głupio postąpił. Następnie rozejrzał się wokoło i zauważył cztery kolejne wsporniki – jeszcze jeden po tej samej, dwa po przeciwnej stronie oraz jeden pośrodku. Szeroki złowieszczy uśmiech rozjaśnił jego oblicze. * * * Danica chwyciła słabą drewnianą ozdobę przy barierce balkonu i jej silne dłonie nie puszczały pomimo dokuczliwego ciężaru Nocnej Maski, który wciąż obejmował ją w pasie. Dziewczyna wiła się i skręcała całe ciało, uwolniła jedną stopę i uderzyła nią na odlew, raz i drugi, w twarz upartego asasyna. Znajdując się zaledwie dwanaście stóp nad ziemią, napastnik zdecydował się ją puścić i spadł ciężko na bruk, nie czyniąc sobie jednak przy tym krzywdy. Danica zastanawiała się, czy nie wpełznąć z powrotem na balkon, ale trwało to zaledwie chwilę, gdyż ozdobny trym pękł z głuchym trzaskiem wzdłuż frontu balustrady i Danica, zatoczywszy szeroki łuk, znalazła się nagle za rogiem balkonu. Kopnęła instynktownie i skoczyła, zanim drewno pękło. Zawisła na framudze okna przy narożu budynku, naprzeciw balkonu, gdzie zostawiła Cadderly’ego. Impet zmusił ją do kolejnego skoku. Oddaliła się od miejsca walki, ale tym razem znalazła dużo lepsze oparcie dla rąk i stóp na rynnie biegnącej wzdłuż całej długości ściany budynku tuż za załomem muru. Zanim zdążyła wyjrzeć zza rogu, na balkonie zaroiło się od odzianych na czarno-srebrno asasynów. W pierwszej chwili nie wypatrzyła Cadderly’ego, nie mogła jednak pozwolić sobie na dostatecznie długą obserwację, by go dojrzeć, gdyż jeden z kuszników natychmiast wymierzył w jej stronę, a dwaj inni przeszli ponad barierką i po parapecie zaczęli noga za nogą przesuwać się w stronę rynny. Danica pokonała dziesięciostopową odległość, wspinając się po rynnie. Dotarła na dach. Dopiero kiedy wgramoliła się na górę, zorientowała się, że boleśnie skręciła sobie kolano – najprawdopodobniej stało się to podczas szamotaniny przy barierce. – Cadderly – powtarzała raz po raz. Pamiętała ten schemat doskonale, tak samo było, gdy zostawiła młodego kapłana, by wziąć udział w walkach o Shilmistę. Musiała po prostu wierzyć, że Cadderly jest w stanie sam o siebie zadbać. Zaczęła pełznąć na drugą stronę dachu, zamierzając przedostać się bezpośrednio nad balkon i zeskoczyć wprost w ciżbę wrogów. Odwróciła się jednak, gdy usłyszała zgrzyt rynny uginającej się pod ciężarem prześladowcy. – No, wyłaź – mruknęła ponuro, zdecydowana dać po łbie idiocie, kiedy tylko wystawi głowę ponad krawędź dachu. Nie pomyślała, że ta dobrze przygotowana banda może mieć już na dachu swojego człowieka. Usłyszała za plecami szczęk napinanej kuszy. – Wspaniała walka, lady Maupoissant – rozległ się z tyłu miękki baryton – ale bezskuteczna, nie masz najmniejszych szans w starciu z doświadczonymi Nocnymi Maskami. * * * Wędrowna laska Cadderly’ego pofrunęła w powietrze, gdy młody kapłan zderzył się z barierką. Prześlizgując się nad nią, o mało nie stracił głowy, zdołał jednak opleść ręką słupek. Okazało się, że to próżny trud, asasyn zaczął bowiem bezlitośnie tłuc w jego ramię pałką, zdecydowany za wszelką cenę strącić młodego kapłana w dół. W pewnej chwili Cadderly był zdecydowany skoczyć, upadek i tak najprawdopodobniej by go nie zabił. Wiedział jednak, że na dole czyha już drugi asasyn. Zanim zdołałby dojść do siebie po twardym lądowaniu, stałby się dla niego łatwą ofiarą. Rozmyślania te okazały się wszakże akademickie, kiedy do balustrady zbliżył się następny napastnik z toporem w rękach. – Żegnaj, młody kapłanie – rzekł złowróżbnie, unosząc morderczą broń, by rozłupać czaszkę Cadderly’ego na dwoje. Młodzieniec usiłował go unieszkodliwić magicznym rozkazem, ale tylko jęknął przeciągle, gdy pałka ponownie dosięgła jego uszkodzonego już wcześniej ramienia. Cadderly rozejrzał się rozpaczliwie wokoło – czasu miał naprawdę niewiele. Ujrzał wąski parapet biegnący wzdłuż budynku kilka stóp niżej i z jakiegoś niezrozumiałego powodu w jego myślach pojawiło się wspomnienie Percivala, białej wiewiórki skaczącej radośnie i z niewiarygodną łatwością po równie wąskiej półce na ścianie Biblioteki Naukowej. Nie było sposobu, aby jakikolwiek mężczyzna zdołał doskoczyć do tego parapetu, a już na pewno nie ktoś tak skurczony, jak Cadderly w tej właśnie chwili. Mimo to jakimś cudem udało mu się tego dokonać i bynajmniej nie trzymał się parapetu rozpaczliwie. Ręka za ręką, stopa za stopą młody kapłan przesuwał się zwinnie po gzymsie. – Brać go! – usłyszał pełne zdumienia i frustracji wołanie jednego ze ścigających go asasynów, a zaraz potem drugi zawołał, by zjawił się ktoś z kuszą. Cadderly błyskawicznie dotarł do załomu muru, nie zamierzał jednak skręcić za róg budynku. Alejka miała tu zaledwie osiem stóp szerokości, a jedyne miejsce oparcia dla rąk znajdowało się kilka stóp wyżej niż poziom, na którym teraz stał. Zanim zdał sobie z tego sprawę, było już jednak za późno. Skoczył, wyciągnąwszy całe ciało jak struna, skoczył niewiarygodnie wysoko i niewiarygodnie daleko. Prawie nie zwalniając, z łatwością wspiął się po ścianie sąsiedniego budynku i wdrapał na dach, zanim którykolwiek ze znajdujących się na balkonie kuszników zdążył posłać w jego stronę choć jeden bełt. * * * Pikel wyjrzał zza kontuaru. Zobaczył jednego z asasynów biegnącego w jego stronę, i dwóch innych, którzy wychylali się z przeciwległych stron przy podeście schodów, aby wymierzyć z kusz w Ivana. Zielonobrody krasnolud wyskoczył w górę z pałką w dłoni, gotów stawić czoła wyzwaniu. – Łap! – zawołał skulony z tyłu Fredegar. Pikel obejrzał się przez ramię, by ujrzeć lecącą w jego stronę butelkę brandy z wetkniętą w szyjkę zapaloną szmatą. – Ojoj! – zawołał Pikel, zbyt zaskoczony, aby złapać flaszkę, jak chciał Fredegar. Krasnolud zdążył jednak zdjąć rękę z pałki dostatecznie szybko, by przerzucić butelkę nad sobą, po czym okręciwszy się jak fryga, rąbnął przelatujący pocisk swoim „drzewkiem”, tworząc niewielką ognistą kulę i zasypując zbliżającego się ku niemu zabójcę deszczem ognia i szklanych odłamków. – Ojoj! – zapiszczał ponownie, tym razem radośnie, gdy mężczyzna upadł na podłogę i zaczął się po niej tarzać, usiłując zdusić płomień trawiący odzienie. Kiedy asasyn zdołał się wreszcie podnieść, pognał co sił w nogach w stronę drzwi, straciwszy na dobre chęć i zapał do dalszej walki. Krasnolud wskoczył na kontuar, po czym znów ukrył się za barierą, gdy kusznicy na schodach wymierzyli w niego broń. Jedynym błędem sprytnego skądinąd Ivana było to, że centralny wspornik zostawił sobie na koniec. Dopiero gdy rozłupał go na dwoje potężnym cięciem topora, nadal się uśmiechając, zdał sobie sprawę, że znajduje się dokładnie pod ciężkimi drewnianymi schodami. Schody runęły w dół razem ze stojącymi na nich asasynami. Tylko jeden z zabójców trzymał się jeszcze na nogach, gdy Ivan wydostał się w końcu spod sterty potrzaskanego drewna. Krasnolud poderwał się z przeciągłym rykiem i usiłował machnąć toporem, ale ostrze wbiło się w napotkaną na swej drodze belkę. Asasyn, posiniaczony, ale bez poważnych obrażeń, uśmiechnął się do niego i wyjął krótki miecz. Ivan szarpnął potężnie i uwolnił topór, po czym ciął na odlew tak szybko, że ani on, ani asasyn nie mieli pojęcia, co się dzieje, dopóki nie było po wszystkim, to znaczy, dopóki ostrze topora nie rozpłatało brzucha zabójcy. – Założem się, co to musiało boleć – mruknął Ivan z bezradnym, niemal zakłopotanym wzruszeniem ramion. * * * Pikel ponownie wskoczył na bar, lecz raz jeszcze zrejterował, ujrzawszy mroczne cienie wybiegające z pokoju Cadderly’ego na korytarz na piętrze i zajmujące pozycje przy podeście zwalonych schodów. Sfrustrowany krasnolud jęknął głośno – ci dwaj również dzierżyli w dłoniach znienawidzone, paskudne kusze. Pikel zrozumiał, że to nie on jest ich celem, nagle bowiem uświadomił sobie, iż dwaj zabójcy mierzą z kusz w plecy stojącego na rumowisku zwalonych schodów, nic niepodejrzewającego Ivana. 16 Wspinaczka Nocne Maski! Te słowa zakłuły Danicę pod sercem równie dojmująco, jak mógłby to uczynić wymierzony w nią bełt kuszy. Nocne Maski, organizacja, która zamordowała jej rodziców, plugawi, źli asasyni z Westgate, miasta, w którym dorastała. W umyśle dziewczyny kłębiły się dziesiątki pytań. Czy przybyli tu po nią? Czy pracowali dla tego samego wroga, który wysłał Barjina i armię najeźdźców do Shilmisty? Pytania te nie były jednak w stanie stłumić dławiącego, niepohamowanego gniewu, który narastał w jej wnętrzu. Powoli odwróciła się twarzą do przeciwnika – ich spojrzenia spotkały się. Prezentował dość osobliwy widok – krwawił z kilku miejsc, pochylał się w bok, oddychał z trudem, połowę jego twarzy pokrywała groteskowa fioletowa opuchlizna, a z włosów, twarzy i ramion sterczały ostre drzazgi. Nie wiedzieć czemu mężczyzna był bosy. – Nie poddam się – wybełkotał asasyn, wymachując mieczem. – Nie po tym, jak krasnoludy... – Odegnał od siebie przerażające wspomnienie walki w drugiej gospodzie, kilka drzazg posypało się na dach. – Nie zamierzam brać cię żywcem – zapewniła Danica, z trudem wypowiadając te słowa przez zaciśnięte zęby. Spomiędzy jej warg dobyło się zduszone warknięcie, kiedy rzuciła się płasko na dach i przeturlała. Kusza wystrzeliła, a ona poczuła, jak coś wbija się jej w bok – była jednak zbyt rozjuszona, aby zdać sobie sprawę z rozmiarów rany, czy chociażby poczuć ból. Gdy zbliżyła się do miejsca, w którym stał napastnik, stwierdziła, iż asasyn podał tyły – Danica dogoniła go kilkoma susami. Mężczyzna odwrócił się, a ona skoczyła i chwyciła go z całej siły. Raz po raz unosiła kolano, trafiając mężczyznę w krocze. Kopnęła go co najmniej tuzin razy, chwyciła za włosy i uszy, po czym odchyliła mu głowę do tyłu i gwałtownym szarpnięciem przyciągnęła ją do siebie, uderzając czołem w jego twarz, rozłupując mu nos i wybijając kilka zębów. Znów zadała tuzin kopnięć kolanem między nogi i raz jeszcze uderzyła go z byka. Paznokciami rozorywała twarz asasyna, po czym nagle jednym palcem wybiła mu oko. Nocne Maski! Odskoczyła od konającego mężczyzny i wykonała błyskawiczne kopnięcie z obrotu, które trafiło asasyna w głowę i odrzuciło go o kilka chwiejnych kroków do tyłu. Jakimś cudem nie upadł, choć bliski był utraty przytomności. Za jego plecami Danica wybiła się wysoko w powietrze, wypchnęła nogi przed siebie i obiema stopami trafiła zabójcę w plecy, zrzucając go z impetem poza krawędź dachu. Podniosła się i zauważyła dwóch mężczyzn wspinających się do góry po rynnie, aczkolwiek żaden z nich nie miał w sobie dość odwagi, by stawić czoła rozwścieczonej dziewczynie. Ranna i zmęczona mniszka przeżywała istną burzę emocjonalną. Pojawienie się oddziału asasynów, świadomość, iż są to Nocne Maski, obudziła w Danice uśpione z dawien dawna wspomnienia. Ale były również wspomnienia niezbyt odległe, jak dziwny sen z ubiegłego wieczoru, kiedy na chwilę weszła w świadomość swego mentalnego napastnika. Co się stało z Cadderlym? Strach Daniki zwielokrotnił się, kiedy poznała tożsamość zabójców. Czy Nocne Maski ponownie odbiorą jej tego, kogo kocha? Ucichła, jej oczy wypełniły się łzami, ręka i bok pulsowały bólem. Pięła się w górę po spadzistych dachach, pokonywała nierówne płaszczyzny, przeskakiwała niewielkie przerwy między domami. Biegła, biegła przed siebie. A dwaj asasyni podążali za nią krok w krok. * * * Ivan spojrzał w dół i cal w bok na okrągły otwór, który bełt kuszy wybił w stercie potrzaskanego drewna. Powoli uniósł wzrok ku mężczyznom stojącym o dziesięć stóp nad nim. Jeden z nich pochylał się nad połamaną balustradą i z posępnym uśmiechem mierzył z napiętej kuszy prosto w Ivana. Desperacja otworzyła w umyśle Pikela Bouldershouldera zupełnie nowe horyzonty pojmowania. Ivan – jego brat – miał za moment umrzeć! Pikel nerwowo rozglądał się dokoła, rejestrując w surrealistyczny sposób posępne szczegóły otoczenia. Bar... sterta desek... trup... flaki... (błe)... walczący... Ivan... krawędź schodów... kusznik... kandelabr... Kandelabr? Kandelabr nad pochylającym się mężczyzną. Muszą jakoś ściągać go na dół, aby zapalić świece – skonstatował Pikel. Odwrócił głowę, a jego spojrzenie padło na korbę umieszczoną stosownie za kontuarem. Asasyn stojący nad Ivanem odczekał jeszcze chwilę, by pomachać bezradnemu krasnoludowi na pożegnanie. To wystarczyło, żeby Pikel wyjął zatyczkę z korby, która zaczęła się obracać, ale teraz nie było czasu na precyzyjne zagrywki. Z głośnym „uhu haa!”, które z założenia miało odwrócić na chwilę uwagę kusznika, zielonobrody krasnolud przeskoczył z baru na regał znajdujący się pod ścianą – pod jego ciężarem kilka półek pękło z trzaskiem na kawałki, a kufle, kubki i butelki posypały się z hukiem na wszystkie strony. – Ooooooo! – zawył, uderzając pałką w korbę. Kołowrót i cała reszta oderwały się od ściany, utrzymywane już tylko przez jedną upartą zatyczkę. Pikel, klęcząc obok Fredegara, patrzył na urządzenie, jakby poczuł się przez nie oszukany, gdy wtem z głuchym trzaskiem ostatni kołek puścił i całość urządzenia wystrzeliła w powietrze. – Co? – spytał zbity z tropu kusznik. Stojący obok niego asasyn wstrzymał oddech. Żyrandol trafił kusznika w ramię i strącił go z krawędzi strzaskanych schodów. Runął na stertę drewna obok Ivana. Oszołomiony krasnolud, kompletnie zaskoczony tylko pokiwał głową. Jak gdyby bogowie postanowili wyciąć mu makabryczny kawał, w chwilę później Ivan usłyszał głośny szczęk, gdy kusza poturbowanego przez upadek asasyna, wciśnięta niegroźnie pomiędzy niego a strzaskane schody, wystrzeliła. – Hi, hi, hi – zachichotał Pikel, który już stanął na nogi i obserwował całe to wydarzenie. Zapomniał, że kołowrót nad jego głową szybko się rozwija i szybko opada, więc kiedy urządzenie mocno uderzyło go w głowę, aż osunął się na kolana. – Oooo! – Zaczep sznur! – usłyszał głos Ivana. Otrząsnąwszy się z oszołomienia, oburącz chwycił linę. Ivan zacisnął zęby na rękojeści topora – a to niełatwe! – i zaczął się wspinać. Zauważył, że asasyn na stercie drewna podnosi się, toteż raźno zeskoczył na uniesiony koniec deski leżącej pomiędzy nimi. Koniec, na którym znalazł się Ivan, opadł w dół, a ten znajdujący się pod asasynem wyprysnął w górę, trafiając go w szczękę. Asasyn jęknął i odtoczył się w bok, przyciskając dłoń do strzaskanej żuchwy. Ivan znów skoczył w górę i uchwyciwszy linę, począł piąć się ku drugiemu kusznikowi, a kątem oka dostrzegł, że Pikel robi dokładnie to samo. Ivan przyspieszył i w końcu znalazł się tak wysoko, że był w stanie dojrzeć drugiego asasyna. Nie był to przyjemny widok. Po raz drugi w ciągu kilku ostatnich chwil Ivan Bouldershoulder spojrzał na naładowaną, gotową do strzału kuszę od niewłaściwej strony. Pikel dotarł do krawędzi podestu i dopiero w chwili gdy puścił linę, uświadomił sobie, że przecież jej do niczego nie przywiązał. Ivan runął w dół jak kamień. Kusza wystrzeliła – bełt przeszedł górą, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. W tej samej chwili uparty asasyn na parterze, którego zgruchotana szczęka sterczała pod osobliwym kątem, uświadomił sobie, że popełnił błąd, usiłując wspiąć się po linie w ślad za małym, lecz ciężkim krasnoludem. Siedząc na ciele pechowego zabójcy i szczątkach potrzaskanych schodów, Ivan chyba po raz pierwszy pomyślał, iż wcale nie jest tak źle mieć roztargnionego brata. * * * Młody kapłan nadal pełzł szybko i pewnie na czworakach wzdłuż krawędzi przylegających do siebie budynków. W ręku ściskał kurczowo sznurek wirujących dysków – broń zwisająca luźno na końcu szpagatu obijała się o mur budynku. Cadderly nie zwracał na to uwagi, a poza tym i tak nie miałby czasu, aby się zatrzymać i ściągnąć dyski do ręki. Nie zorientował się również, iż nie odczuwa już bólu w zranionym udzie. Zauważył Danicę, która oddalała się od niego utykając, a także dwóch czarno odzianych zabójców, którzy szybko ją doganiali. Dotarł do przeciwległej ściany budynku, gdzie alejka łączyła się prostopadle z szeroką promenadą straganów rzemieślniczych, znaną pod nazwą Placu Targowego. Dwaj kupcy, którzy wstali wcześnie, by nie tracić cennego dnia, zauważyli młodego kapłana. Przyglądając mu się, zaczęli do niego wymachiwać i wołać coś, czego Cadderly nie zrozumiał. Zbyt wściekły, by móc myśleć o tym, co robi, Cadderly ześlizgnął się głową w dół poza krawędź dachu i zaczął wolno, ręka za ręką, schodzić coraz niżej. Ponad alejką przeciągnięto grube liny i zawieszono na nich transparent z nazwą jednego z kupieckich kramów. Ręka za ręką, stopa za stopą, Cadderly prześlizgnął się po linie. Z ulicy poniżej dobiegły go okrzyki niedowierzania, ale on nawet nie zdawał sobie sprawy, że były skierowane do niego. Powróciwszy na wielokątny dach Dragon’s Codpiece, młody kapłan przyspieszył – jego myśli zaprzątała teraz tylko Danica. Dostrzegł ją w chwilę później. Przeskoczyła przez wąski przesmyk ku następnemu budynkowi – znalazłszy się na krawędzi mansardy, straciła jednak równowagę i runęła w dół. Jej prześladowcy również zeskoczyli na ulicę. – Nie! – usiłował krzyknąć Cadderly, ale z jego ust dobył się tylko dziwny pisk. Nie zwalniając ani na chwilę, wpatrzony stale przed siebie, przeskoczył nad wąskim przesmykiem. Jeden z czarno odzianych zabójców, pędząc co sił, wybiegł z uliczki, w której przed chwilą zniknęła Danica. Cadderly obawiał się, że nie zdążył. * * * Ostatni z mężczyzn w korytarzu wbiegł do pokoju Cadderly’ego, rozgoniwszy rękami kłęby dymu przesyconego fetorem spalonego ciała, które unosiły się przy wejściu. Pikel ponownie chwycił linę, a Ivan zaczął się wspinać na piętro. Pikel dzielnie mu dopomagał, raźno podciągając gruby sznur i windując brata coraz wyżej ku podestowi. Zielonobrody krasnolud ciągnął z całych sił i odetchnął z wyraźną ulgą, gdy gruba ręka Ivana pojawiła się ponad krawędzią drewnianego podestu. Nagle z pokoju Cadderly’ego wybiegło czterech ludzi. Pikel instynktownie puścił linę. Skrzywił się, słysząc zduszony jęk Ivana i odgłos głuchego stuku, gdy ten ponownie wylądował na asasynie i stercie zwalonych schodów. Pikel nie przejął się tym jednak, zwłaszcza że od czterech zabójców dzieliło go zaledwie kilka kroków. Nocnym Maskom nie spieszyło się już jednak do bitki. Kiedy zorientowali się, że zabrakło schodów, poczęli gorączkowo szukać innych możliwości ucieczki. Jeden chwycił linę i nawet nie sprawdzając, czy została do czegoś przywiązana, rzucił się w dół. Pozostali wybrali inny sposób dostania się na parter. Prześlizgując się ponad balustradą, zeskakiwali na znajdujące się poniżej wysokie i twarde meble, zwłaszcza stoły. Pikel już miał puścić się za nimi w pościg, gdy wtem usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i dźwięki melodyjnej inkantacji. Kiedy się ocknął, leżał o kilka stóp od miejsca, w którym się poprzednio znajdował, czuł ostry, palący ból w boku, a jego osmalone włosy sterczały dziko na wszystkie strony. Mój brat – Pikel raz po raz słyszał w myślach te słowa, powtarzał je niczym litanię przeciwko ogarniającej go słabości i oszołomieniu, wiedział bowiem, że nie może tu pozostać, leżąc bezradnie na podłodze. Ivan usłyszał, jak asasyn ląduje ciężko obok i poczuł, że drugi zabójca z wolna zaczyna spod niego wypełzać. Krasnolud uniósł ciężką powiekę, aby ujrzeć napastnika stojącego nad nim z mieczem w ręku. Pchnięcie nadeszło, zanim zdążył zareagować. Krasnolud myślał już, że to koniec, że przyjdzie mu rozstać się z tym światem, lecz asasyn uderzył nisko, chybiając celu. Ivan nie kwestionował swego szczęścia. Uniósł się niezdarnie do pozycji siedzącej, usiłując odnaleźć swój topór lub cokolwiek, czym mógłby się obronić przed stojącym tuż obok asasynem. – Mój brat! – zawołał Pikel i rzucił się z krawędzi schodów. Asasyn odskoczył w bok, podniósł się i wybiegł przez główne drzwi w ślad za swoimi kompanami. Pikel całym ciężarem i impetem uderzył w Ivana. Ivan jęknął, czekając cierpliwie – nie miał bowiem innego wyboru – aż Pikel łaskawie zechce się z niego zgramolić. – Jeżeli czekasz, cobym ci podzienkował, to czekaj sobie dalij – burknął żółtobrody zrzęda. * * * Cadderly spóźnił się, na miejsce pojedynku – dzięki temu drugi z zabójców zdołał ujść z życiem. Młody kapłan rozluźnił się, gdy dotarł do skraju spadzistego dachu. Danica znajdowała się tuż pod nim, na placyku otoczonym strzelistymi topolami. Był tu również jeden z asasynów, który klęczał przed mniszką – bezwładnie zwiesił ręce, a jego głowa odskakiwała z boku na bok, rozpryskując wokoło krew i pot, gdy Danica bezlitośnie okładała go pięściami po twarzy. – On nie żyje – zauważył Cadderly, kiedy znalazł się obok niej. Danica, pochlipując, ponownie wymierzyła mężczyźnie potężny cios, gruchocząc kości czaszki asasyna. – On nie żyje! – powtórzył Cadderly z naciskiem, aczkolwiek spokojnie, bez oskarżycielskiej nuty w głosie. Danica odwróciła się – na jej twarzy malował się smutek i gniew – po czym rzuciła mu się w ramiona. Cadderly patrzył na nią z zaciekawieniem, gdy go obejmowała. Nagle dziewczyna odskoczyła w tył jak oparzona, przyglądając mu się z niedowierzaniem. – Co się stało? – wykrztusiła, cofnąwszy się jeszcze o kilka kroków, ale Cadderly, który po raz pierwszy ujrzał efekty przemiany, nie potrafił jej odpowiedzieć. Jego pokryte białym futerkiem ręce i nogi zmieniły się w kończyny wiewiórki. 17 Mentor – Odwróć to! – zawołała Danica błagalnie, głosem pełnym desperacji, a jej opuszczone ramiona wyraźnie drżały. Cadderly patrzył bezradnie na swe kończyny, które zmieniły się w łapki wiewiórki – nie miał zielonego pojęcia, jak tego dokonać. – Nie mogę – powiedział tyleż do siebie, co do Daniki. Spojrzał na nią bezradnie, jego szare oczy rozszerzyły się z niedowierzania i zgrozy. – Nie mogę. Danica podeszła do niego, ból w jej boku stał się tak silny, że o mało się nie przewróciła. Przycisnęła dłoń do krwawiącej rany na brzuchu nad biodrem i osunęła się na jedno kolano. Jednak natychmiast się podniosła, wyciągając przed siebie rękę, by powstrzymać ukochanego, który chciał pospieszyć jej z pomocą. – Trzeba to opatrzyć – rzekł błagalnie Cadderly. – Łapkami wiewiórki? – Odpowiedź Daniki ubodła go bardziej, niż to było zamierzone. – Przywróć swoim rękom i nogom normalny wygląd, Cadderly. Błagam cię. Młodzieniec długo i z uporem wpatrywał się w swoje kończyny. Czuł się oszukany. Miał wrażenie, że jego bóg lub magia bezlitośnie go zwodzą. Danica stała przed nim i potrzebowała go, ale on z kończynami gryzonia nie był w stanie jej pomóc. Młody kapłan przeszukał pamięć, błyskawicznie kartkując w myślach stronice Księgi Uniwersalnej Harmonii. Nie miał żadnych skojarzeń w związku z tym, co mu się przytrafiło, nie wiedział, co mogło być przyczyną tej przeklętej lub może cudownej przemiany. Chociaż nie odnalazł w sobie konkretnych odpowiedzi, ponownie poczuł zew odległej harmonii, owej słodkiej, kojącej, pełnej inspiracji pieśni, w której zawierały się, by przepłynąć obok niego, wszystkie tajemnice istnienia oczekujące na przechwycenie i rozwiązanie. Młody kapłan wychwycił w pieśni jedno imię, imię osoby, która mogła pomóc mu odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens. – Pertelopa? – spytał półgłosem Cadderly. Danica, wciąż skrzywiona, patrzyła na niego uważnie. – Pertelopa – powtórzył nieco pewniejszym tonem. Spojrzał na Danicę. Oddychał szybko, gwałtownie. – Ona wie. – Co wie? – spytała dziewczyna, krzywiąc się przy każdym słowie. – Ona wie – powiedział tylko Cadderly, bo w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, jakich informacji może mu udzielić przełożona. Czuł jedynie, że pieśń go nie okłamuje, nie zwodzi, nie oszukuje. – Muszę do niej pójść. – Ona jest w bibliotece – zaoponowała Danica. – Trzy dni zajmie ci... Cadderly uciszył ją wyciągnięciem ręki. Zamknął umysł dla otaczających go bodźców i ponownie skupił się na pieśni. Czuł, jak pokonuje ona całe mile przestrzeni, nawołując go, by wkroczył w jej nurt. Cadderly stopił się w jedno z melodią i pozwolił jej się unieść. Świat stał się surrealistycznym, nierealnym krajobrazem z sennych marzeń. Ujrzał wrota Carradoonu i zachodni trakt przecinający wyżynę. Górskie przełęcze śmigały obok jego mknącej jak burza świadomości i nagle zobaczył przed sobą szybko zbliżający się gmach biblioteki, dotarł do porośniętych bluszczem murów, przeszedł przez nie i... znalazł się w pokoju Pertelopy. Cadderly rozpoznał gobelin na przeciwległej ścianie, obok łóżka, ten sam, który wykradł, aby Ivan mógł na jego podstawie wykonać kopię kuszy drowów. – Czekałam na ciebie – usłyszał słowa Pertelopy. Obraz pokoju zmienił się i nagle ujrzał przełożoną siedzącą na brzegu łóżka, ubraną jak zawsze w drugą czarną suknię z wysoką stójką i długimi rękawami. Jej oczy rozszerzyły się, gdy przyglądała się widmu, a Cadderly zrozumiał, że zobaczyła go z kończynami wiewiórki, pomimo iż swe fizyczne ciało pozostawił daleko stąd, w Carradoonie. – Pomóż mi – rzekł błagalnie. Pertelopa uśmiechnęła się do niego. Uśmiech był ciepły, przyjazny. – Odnalazłeś POKREWIEŃSTWO – wyjaśniła. – To potężna umiejętność i niepozbawiona niebezpieczeństw. Cadderly nie rozumiał, o czym mówi Pertelopa. Pokrewieństwo? Nigdy dotąd nie słyszał tego słowa w takim znaczeniu. – Pieśń dla ciebie gra – powiedziała Pertelopa. – Często bez twojej zgody. Na obliczu Cadderly’ego odmalowało się zaskoczenie. – Wiedziałam, że tak będzie – ciągnęła. – Kiedy dawałam ci Księgę Uniwersalnej Harmonii, wiedziałam, że pieśń zacznie rozbrzmiewać w twoim umyśle, i wiedziałam, że już niebawem odkryjesz znaczenie wielu tajemnic ukrytych w jej dźwiękach. – Wcale nie – zaprotestował Cadderly. – To znaczy, wokół mnie dzieją się różne rzeczy... mnie również się przytrafiają. – Spojrzał bezradnie na swe włochate kończyny, przezroczyste odpowiedniki jego fizycznych członków. – Nie robię jednak tego świadomie, nie panuję nad tym... – Oczywiście, że tak – odparła Pertelopa, odwracając jego uwagę od polimorficznych kończyn. – Księga jest łącznikiem z magiczną energią przekazywaną przez moc Deneira. Ty przywołujesz tę energię i kierujesz nią. Napływa ona na twoje wezwanie i jest wykorzystywana zgodnie z twoją wolą. Cadderly bezradnie i z powątpiewaniem spuścił wzrok, spoglądając na swe zdeformowane ciało. Wiedział, że Pertelopa rozumie jego problem i zastanawiał się, czy to samo można powiedzieć o Danice na szczycie dachu w Carradoonie. Te wiewiórcze kończyny przeczyły słowom Pertelopy, bo skoro Cadderly, zgodnie z tym, co mówiła przełożona, mógł kontrolować magię, dlaczego pozostawał w połowie gryzoniem? – Nie umiesz jeszcze w pełni nad tym panować – powiedziała, jakby czytając w jego myślach. – Jesteś, bądź co bądź, nowicjuszem, niewyszkolonym, a mającym dostęp do niewyobrażalnej mocy. – Mocy pochodzącej od Deneira? – zapytał Cadderly. – Oczywiście – odparła nieśmiało Pertelopa, jakby w głębi duszy wiedziała, jakie będzie następne pytanie Cadderly’ego. – Dlaczego Deneir miałby obdarzyć mnie taką mocą? – spytał młody kapłan. – Co zrobiłem, by zasłużyć na taki dar? Pertelopa roześmiała się. – Jesteś jego uczniem. – Nie jestem! – zaprotestował Cadderly i skrzywił się, gdy uświadomił sobie, co przed chwilą powiedział i że osobą, do której się zwracał, była przełożona jego zakonu. Pertelopa znów tylko się roześmiała. – Jesteś, Cadderly – powiedziała. – Jesteś prawdziwym uczniem naszego boga, a także jego brata, Oghmy. Oddania religijnego nie mierzy się liczbą odprawianych obrzędów czy wykonywanych posług. Liczy się to, co tkwi w twoim sercu, twoje morale i twoja miłość. Jesteś uczniem całym swym przenikliwym, bystrym umysłem i całym sercem, uczniem pełnym oddania i poświęcenia. To jest miara oddania religijnego Deneirowi. – Avery uważa inaczej – zaoponował Cadderly. – Ile razy groził, że wyrzuci mnie z zakonu za niewypełnianie należnych obowiązków. Gdyby nie ty, już dawno zostałbym wydalony! – Avery nie mógłby wykluczyć cię z żadnego zakonu – odrzekła Pertelopa. – Nie można pozbawić kogoś religijnego powołania. – Religijne powołanie? – zdziwił się Cadderly. – Jeżeli o to ci chodzi, to obawiam się, że nie ma o czym mówić. Od samego początku mego pobytu w zakonie nie odczuwałem żadnego powołania. – To absurd – odparła Pertelopa. – Nigdy dotąd nie widziałam nikogo, kto tak jak ty żyłby zgodnie z nakazami Deneira. To, mój młody kapłanie, składa się na powołanie religijne. Czy wątpisz w moce, które zacząłeś odkrywać i poznawać? – Nie w moce – odrzekł Cadderly z typowym dla siebie uporem – ale w ich źródło. – To Deneir. – Ty tak mówisz – burknął Cadderly. – I wolno ci w to wierzyć. – Ty również w to uwierzysz. W swoim czasie. Jesteś kapłanem Deneira, boga wymagającego niezależności, rozwijania wolnej woli oraz intelektu – ciągnęła Pertelopa, jakby czytała w myślach Cadderly’ego. Zaczął się zastanawiać, czy ona sama nie odbywała przed wieloma laty podobnej rozmowy. – Wolno ci pytać i kwestionować wszystko, nawet istnienie bogów i cel życia jako takiego – ciągnęła Pertelopa, a w jej brązowych oczach pojawiło się odległe mistyczne spojrzenie. – Gdybyś przechodził ślepo od jednego obrzędu do drugiego, nie byłbyś lepszy od bydła pasącego się na polach Carradoonu. Deneir tego nie pragnie – kontynuowała spokojnym tonem, spoglądając śmiało na przerażonego młodego kapłana. – Jest bogiem artystów i poetów, wszystkich wolnomyślicieli, w przeciwnym bowiem razie ich dzieła byłyby nieledwie kopiami tego, co inni uważają za ideały. Pytanie, Cadderly, jest silniejsze od odpowiedzi. I to właśnie ono powoduje wzrost, pięcie się ku Deneirowi. W głębi duszy Cadderly modlił się, by słowa Pertelopy okazały się prawdziwe, by ich jawna mądrość nie wynikała tylko z chwiejnych, pełnych lęku nadziei kogoś równie zakłopotanego, zbitego z tropu i zdesperowanego jak on. – Zostałeś wybrany – ciągnęła Pertelopa, powracając do rzeczy. – Słyszysz pieśń stopniowo, w miarę upływu czasu będziesz poznawał i rozszyfrowywał coraz więcej z jej dźwięków, aby lepiej pojąć swoje miejsce w tym poplątanym doświadczeniu, które nazywamy życiem. – Jestem czarodziejem. – Nie! – Po raz pierwszy w czasie ich rozmowy przełożona wyraźnie się rozgniewała, a Cadderly roztropnie umilki na chwilę. – Twoje magiczne dary są natury klerykalnej – zapewniła. – Czy dokonałeś czegoś więcej niż inni kapłani, których miałeś okazję oglądać i podziwiać w działaniu? Cadderly zamyślił się. Zastanawiał się długo i usilnie. Prawdę mówiąc, wszystkie czary, które znał, przynajmniej w pewien sposób przypominały zaklęcia kleryków. Nawet to „pokrewieństwo” nie różniło się od umiejętności zmiany kształtów, jaką posiadali leśni kapłani, druidzi. Mimo to Cadderly wiedział, że jego moce były odmiennej natury. – Nie modlę się o te zaklęcia – zaoponował. – Nie wstaję z przeświadczeniem, że danego dnia powinienem być w stanie stworzyć światło albo umieć przekształcać swe kończyny w łapki wiewiórki. Nie modlę się również do Deneira. – Czytasz księgę – stwierdziła Pertelopa, przerywając Cadderly’emu i wybijając go z rytmu. – To twoja modlitwa. Dopóki wybierasz zaklęcia i zapamiętujesz poszczególne pieśni oraz akcenty, nie jest ci to potrzebne. Słyszysz pieśń, Cadderly. Jesteś wybrańcem, jednym z nielicznych. Podejrzewałam to od wielu lat, ale dopiero przed kilkoma tygodniami zrozumiałam, że ty zajmiesz moje miejsce. – O czym ty mówisz? – spytał Cadderly, bliski paniki, Pertelopa bowiem, mówiąc te słowa, zaczęła rozpinać guziki swej długiej sukni. Cadderly patrzył ze zdumieniem, jak przełożona zdejmuje odzienie i odsłania nagi, bezkształtny tors, pokryty skórą szarą i twardą jak u rekina, z długimi, ostrymi ząbkami. – Spędziłam dzieciństwo na Wybrzeżu Mieczy, nad morzem – zaczęła znużonym tonem. – Mój ojciec był rybakiem. Często wypływałam z nim w morze i pomagałam przy sieciach. Jak widzisz, odnalazłam pokrewieństwo z rekinem, tak jak ty z wiewiórką, ściślej mówiąc, z Percivalem. Nie mogłam się nadziwić płynności ruchów i perfekcji tej niebezpiecznej, acz majestatycznej ryby. Wspomniałam już, że pokrewieństwo ma również swoje niebezpieczne strony – ciągnęła i zachichotała ironicznie. – Jak widzisz, ja również padłam ofiarą klątwy chaosu. Pod jej wpływem przyjęłam moje pokrewieństwo, nie bacząc na kwestie bezpieczeństwa czy jakiekolwiek zahamowania natury praktycznej. Cadderly skrzywił się na myśl, że ta cudowna kobieta, która zawsze była jego oddaną przyjaciółką, ucierpiała wskutek klątwy rzuconej na bibliotekę. W głosie Pertelopy nie było śladu złości czy gniewu. – Przemiana, którą osiągnęłam, jest nieodwracalna – powiedziała, przesuwając ręką po ramieniu. Ostre ząbki przeorały wnętrze jej ludzkiej dłoni. – I niestety, również bolesna, gdyż moje ciało jest na poły ludzkie, na poły zaś rybie. Powietrze jest dla mnie trucizną, podobnie jak byłaby nią woda otwartego morza. Nie ma już dla mnie miejsca na tym świecie, mój przyjacielu. Umieram. – Nie! – Tak – odrzekła spokojnie Pertelopa. – Wiem, że nie jestem młoda i sporo się natrudziłam na krętych drogach doświadczenia, które nazywamy życiem. Klątwa mnie zabiła, nic mam co do tego żadnych złudzeń, ale starałam się dożyć tego dnia, by przekazać ci wszystko. Musiałam ci o tym powiedzieć. To był mój główny cel. Ty, Cadderly, jesteś moim następcą. – Nie zgadzam się na to. – Nie możesz tego uniknąć – odparła przełożona. – Pieśń, która raz rozbrzmiała, nigdy nie cichnie. Nigdy. Ona nie ma końca. Te słowa zabrzmiały dla Cadderly’ego jak dźwięk werbla. Nagle przeląkł się koszmarów, które mogły kryć się na stronicach tej przerażającej księgi. – Poznasz ograniczenia swej mocy – ciągnęła Pertelopa. – A one rzeczywiście istnieją. – Mówiąc to, spojrzała ze smutkiem na swoje zniekształcone ręce i sens jej słów był aż nadto widoczny. – Nie jesteś niezwyciężony. Nie jesteś wszechmocny. Nie jesteś bogiem. – Nigdy nie mówiłem... – Pomoże ci pokora – przerwała mu gwałtownie. – Badaj swoją moc, Cadderly, ale czyń to z szacunkiem. Moc będzie cię wyczerpywać. Za każdym razem, gdy ją przywołasz, utracisz cząstkę siebie. Wyczerpanie jest twoim wrogiem, musisz wiedzieć, że praktykowanie magii doprowadza w rezultacie do śmiertelnego zmęczenia osoby rzucającej zaklęcia. Wiedz przy tym również, że jeśli Deneir cię wybrał, znaczy to, iż będzie stawiał ci coraz większe wymagania. Pertelopa uśmiechnęła się ciepło, dając do zrozumienia, że wierzy, iż Cadderly podoła wyzwaniu. Cadderly nie odwzajemnił jej uśmiechu. * * * – Wybierasz się gdzieś? – wyszeptał Duch do Bogo Ratha, kiedy zobaczył go na podeście piętra oberży Dragon’s Codpiece z workiem w ręku. Asasyn wyszedł z pokoju Cadderly’ego i skinął na czarnoksiężnika, nakazując, by podążył za nim do jego izby. – Wezwano straż miejską – wyjaśnił Bogo. – Niedługo będzie ich tu pełno. – I co znajdą? – odparł Duch, prychnąwszy drwiąco. Uznał to stwierdzenie za ironiczne, gdyż właśnie przeniósł zwłoki Brennana do pokoju Cadderly’ego. – Z całą pewnością nic, co mogłoby obciążyć któregoś z nas. – Trafiłem zielonobrodego krasnoluda piorunem – powiedział Bogo. – Nie widział cię – odparł Duch. – Bo gdyby cię ujrzał, już byś nie żył. Oba krasnoludy są całe i zdrowe. Widziałem je na dole z Fredegarem. Gdyby ten głupawy krasnolud podejrzewał, że zaklęcie było twoją sprawką, już dawno temu złożyłby ci niezbyt kurtuazyjną wizytę. Bogo nieco się uspokoił. – Cadderly i Danica uciekli? Duch wzruszył ramionami nie wiedząc, co odpowiedzieć. Widział niewiele oprócz skutków rzezi. – Być może, ale nie wymkną się nam – odparł po chwili z maksymalną pewnością i przekonaniem w głosie. – Nocne Maski są już na ich tropie. Nie spoczną, póki młody kapłan nie będzie martwy. – A więc mogę wrócić do Zamczyska Trójcy – skonstatował z nadzieją Bogo. – Jeśli teraz spróbujesz odejść, wzbudzi to moc podejrzeń – odrzekł Duch. – A jeśli Cadderly zdoła się wymknąć asasynom, z pewnością tu wróci. To nadal najlepsze miejsce do kontynuowania naszej rozgrywki, dla tych wszystkich, którzy mają dość odwagi, by nie spasować przed końcem. Ostatnie słowa zabrzmiały jak jawna groźba. – Pomóż straży miejskiej w dochodzeniu – ciągnął Duch, a na jego twarzy pojawił się drwiący uśmiech. Upomniał się w duchu, że przecież jest artystą, i natychmiast zaczął snuć nitki nowej intrygi. – Powiedz im, że wiesz co nieco na temat magii i wydaje ci się, iż piorun został wypuszczony z korytarza na piętrze. Kiedy krasnolud potwierdzi twoje słowa, spojrzą na ciebie życzliwym okiem. Bogo z powątpiewaniem zerknął na asasyna, zwłaszcza że wciąż nie dawała mu spokoju świadomość, iż Kierkan Rufo nadal jest w pobliżu i wie o czymś, co może pogrzebać czarnoksiężnika. – O co chodzi? – spytał Duch na widok jego zatroskanej miny. – Rufo. Duch roześmiał się złowrogo. – Nie może pisnąć słówkiem, nie pogrążając przy tym siebie. A poza tym z tego, co mi mówiłeś, wynika, że jest zbyt wielkim tchórzem, aby zrobić coś takiego. – Fakt – mruknął Bogo. – Jednak nadal nie mam pewności, czy postępujemy rozsądnie, pozostając w oberży. Wygląda na to, że zlekceważyliśmy Cadderly’ego i jego przyjaciół. – Być może – przyznał nie bez wahania Duch – ale nie powinieneś go również przeceniać. Kto wie, może Cadderly leży teraz martwy w jakiejś ciemnej uliczce. Bogo zawahał się, po czym pokiwał głową. – Idź już – polecił Duch. – Wróć do swojego pokoju albo pomóż straży w dochodzeniu, ale nie mów nic Rufowi. Lepiej, aby ten tchórzliwy kapłan pokisił się trochę we własnym sosie strachu i poczucia winy. Bogo znów pokiwał głową i wyszedł. Duch, kiedy został sam, wyraźnie stracił rezon. To nie było proste, czyste zabójstwo. Wizyta w Carradoonie stawała się coraz bardziej skomplikowana. Nawet jeśli Cadderly zginął, cena za jego śmierć była ogromna, bowiem ponad połowa oddziału Nocnych Masek przestała istnieć. Duch nie był już pewny, czy postąpił słusznie, pozostając wraz z Rathem w oberży Dragon’s Codpiece, ale obawiał się skutków ewentualnej nieudanej ucieczki, zwłaszcza teraz gdy w pobliżu kręciło się tylu strażników i jakby tego było mało, dwa zuchwałe, wojownicze krasnoludy. Podszedł do drzwi i uchylił je o cal, zaciekawiony, co dzieje się na zewnątrz. Szukał wzrokiem Rufa postanowiwszy, że w razie gdyby tchórzliwy kapłan spróbował im w jakiś sposób zaszkodzić, niezwłocznie go usunie. Niewątpliwie byłoby to kłopotliwe, ale na tym polegał przecież urok całej rozgrywki, nieprawdaż? Było to nowe wyzwanie dla artysty – przepiękny, malowniczy pejzaż do odzwierciedlenia na płótnie. Duch uśmiechnął się zjadliwie, radując się świadomością, że tak czy inaczej jemu osobiście nic nie grozi – nic, dopóki ma Ghearufu, a Vander jako bezradny i bezwolny biorca czeka na niego na obrzeżach miasta. * * * Cadderly odczuł wyraźną ulgę, kiedy zobaczył, że Danica jest przytomna i w dalszym ciągu trzyma się na nogach, gdy w końcu powrócił do swej cielesnej powłoki na dachu budynku sąsiadującego z Dragon’s Codpiece. Jej twarz wciąż wykrzywiał ból. Z prawego boku wystawał bełt kuszy wiszący na skórze i materiale tuniki, otoczony rozszerzającą się plamą szkarłatu. Cadderly nie podszedł do niej od razu. Zamknął oczy i przywołał w myślach dźwięki pieśni. Dźwięki przepływały mimo, aż wreszcie przypomniał sobie tę część, tę stronicę księgi, którą słyszał wcześniej na balkonie, kiedy jego kończyny przybrały kształt łap wiewiórki. Danica wyszeptała coś do niego półgłosem. Wyglądało na to, iż bardziej przejmuje się jego bezpieczeństwem aniżeli własnym. Z pewnym wysiłkiem Cadderly wyciszył te słowa i skoncentrował się na muzyce. Jego usta poruszyły się w bezgłośnej modlitwie, a kiedy wreszcie otworzył oczy, Danica uśmiechała się delikatnie, zaś jego ręce i nogi ponownie były takie jak dawniej. – Odnalazłeś odpowiedzi na swoje pytania – zauważyła dziewczyna. – I wiele dalszych pytań – odrzekł Cadderly. Poluzował pętlę sznurka wirujących dysków na palcu, schował broń do kieszeni i podszedł do ukochanej. – Rozmawiałeś – powiedziała Danica – ale nie ze mną. To brzmiało jak połowiczna rozmowa. Druga połowa... – Byłem u Pertelopy – wyjaśnił Cadderly. – Ja, a w każdym razie moja świadomość, która powróciła do biblioteki. – Prawie nie zwracał uwagi na spojrzenie Daniki, bardziej interesowała go rana w jej boku. Kiedy tym razem przywołał pieśń, wydawała mu się dużo odleglejsza i zbliżenie się do niej kosztowało go więcej wysiłku. W jego wnętrzu wezbrało ostrzeżenie Pertelopy, że moc będzie go wyczerpywać, ale odegnał od siebie wszelkie obawy, najważniejsze było zdrowie Daniki. Cadderly skoncentrował się tyleż na bełcie, co na ranie, którą spowodował. Jego myśli pochłonięte były na poły zniszczeniem, na poły uzdrowieniem. Spomiędzy zaciśniętych zębów płynęły słowa pieśni. Danica jęknęła i skrzywiła się. Z rany buchnął czarny dym. Niebawem jej bok przesłoniła gęsta chmura. Cadderly uznał, że bełt jest jego wrogiem. Biedna Danica, kochana Danica. Kiedy dym się rozwiał, znikł również bełt z kuszy i rana. Danica wyprostowała się i wzruszyła ramionami, nie wiedząc, jak ma podziękować Cadderly’emu za to, co dla niej uczynił. – Jesteś ranny? – spytała zatroskana. Cadderly pokręcił głową i ujął jej rękę. – Musimy iść – powiedział beznamiętnym tonem, bardziej do siebie niż do dziewczyny. – Musimy iść i usiąść gdzieś razem na stronie, aby spróbować rozgryźć dziwne koleje naszych losów. – Przekrzywił głowę, przenosząc uwagę na narastający tumult w uliczkach wokół Dragon’s Codpiece, a zwłaszcza tupot końskich kopyt dochodzący ze wszystkich stron. – Nadciąga straż miejska – odparła Danica – Będą żądali informacji. Cadderly bezlitośnie pociągnął ją za rękę. – Nie mamy dokąd pójść – zaprotestowała Danica, kiedy zbliżyli się do przeciwległej krawędzi dachu i ujrzeli żołnierzy wjeżdżających na plac targowy. Cadderly nie słuchał. Ponownie zamknął oczy i pogrążył się w inkantacji, pozwalając pieśni rozbrzmiewać w zakamarkach swego umysłu. Oczy Daniki rozszerzyły się, poczuła, że traci swą cielesność. W jakiś sposób Cadderly nie rozluźnił uścisku na jej ręku i wspólnie po prostu ulecieli, porwani z dachu gwałtowniejszym, podmuchem wiatru. * * * W chwilę później Bogo Rath wymknął się z oberży Dragon’s Codpiece, minąwszy szybkim krokiem krasnoludy i pogrążonego w żałobie oberżystę, którzy znajdowali się w izbie kominkowej. Po krótkim namyśle przerażony czarnoksiężnik uznał, że przypuszczenia i pewność siebie Ducha nie są warte, by ryzykować dla nich życie. Doszedł również do wniosku, że opuszczenie gospody po tak strasznej tragedii nie powinno wzbudzić niczyich podejrzeń. Jedyne, o co poprosił go strażnik miejski, kiedy wyszedł przez dziurę w miejscu, gdzie niegdyś znajdowały się drzwi oberży, to aby w najbliższym czasie nie opuszczał miasta. Bogo pokiwał głową i wskazał na oberżę znajdującą się kilka budynków dalej przy ulicy Widokowej, aczkolwiek nie zamierzał zatrzymać się w niej na dłużej. Pójdzie tam i wynajmie pokój, ale nie zabawi w Carradoonie długo – zaledwie tyle czasu, ile zajmie mu przyswojenie zaklęć, dzięki którym będzie mógł opuścić mury miasta szybko i bez ryzyka, że ktoś go zatrzyma. 18 Odbicia w wodzie Światło poranka było słabe, a mgła nie odpłynęła jeszcze nad wód Jeziora Impresk. Ogromny trzyłukowy kamienny most, łączący stały ląd z wyspiarską dzielnicą Carradoonu, majaczył widmowo wśród bieli. Górował nad Cadderlym i Danicą, którzy płynęli niewielką wiosłową łódką, pogrążeni w zamyśleniu, zasłuchani w łagodny szum fal bijących o dziób. Pogoda pasowała do posępnego nastroju Cadderly’ego. Zabił człowieka, spalił go, spopielił, a drugiego zrzucił z balkonu na bruk. Nie miał innego wyboru – wiedział o tym – ale nie mógł wyzbyć się dręczących wyrzutów sumienia. Niezależnie od powodu zabił człowieka. Starał się robić, co mógł, by nie myśleć o rodzinie, a może nawet o dzieciach tego mężczyzny, czekających na ojca, który nigdy nie powróci do domu. Danica również siedziała w milczeniu na dziobie niewielkiej łódki. Pogrążyła się w zamyśleniu. Bardziej przyzwyczajona do walki niż jej niemal niewinny towarzysz, koncentrowała się na bezpośrednich przyczynach gwałtownego ataku. Co sprowadziło Nocne Maski na nią i na Cadderly’ego? Cadderly ujął wiosła i jednym silnym pchnięciem zmienił kurs łodzi tak, że zaczęła się oddalać od ogromnego mostu. Opuścił wiosła do wody i odwrócił się na ławeczce, twarzą do Daniki. – Nocne Maski – mruknęła ponuro dziewczyna. Cadderly spojrzał na nią – nazwa ta nic mu nie mówiła. – Z Westgate – wyjaśniła. – Należą do najniebezpieczniejszych zabójców w Krainach. Mieliśmy szczęście, że im uciekliśmy, a teraz jestem przekonana, iż wymknęłam się im dwukrotnie. Wyraz twarzy Cadderly’ego wskazywał, że młody kapłan nadal nie pojmuje, o co jej chodzi. – Podczas naszej wędrówki z biblioteki – ciągnęła – krasnoludy i mnie zaatakowała pięcioosobowa banda. – Czasy są ciężkie, na traktach roi się od rabusiów – zauważył Cadderly. Danica pokręciła głową przekonana, że musiał istnieć związek pomiędzy atakiem na trakcie a tym w pokoju Cadderly’ego. – Czemu asasyni z gildii z Westgate mieliby na nas napadać? – zapytał głośno. – Na nas? – zaatakowała Danica. – Nie, obawiam się, że chodzi im o mnie. To Nocne Maski zabiły moich rodziców wiele lat temu. Teraz chcą dokończyć to, co zaczęły. Cadderly nie wierzył w prawdziwość jej wyjaśnień. Czuł, że jeżeli teorie Daniki co do tożsamości oddziału zabójców są słuszne – kryje się za tym coś więcej aniżeli dziesięcioletnia wendetta. Powrócił myślami do wydarzeń z ostatnich kilku dni, pomyślał o swoim spotkaniu z Rufem w izbie kominkowej i obecności niewidzialnego maga. I co się naprawdę wydarzyło tej nocy w jego pokoju? Spojrzał z ukosa na Danicę. – Znalazłem cię na podłodze przerażoną. Opowiedz mi o swoim śnie. – Nie pamiętam wiele – przyznała Danica, a ton jej głosu ujawniał, że nie widzi większego sensu, by wracać do tego incydentu. Cadderly był jednak nieugięty. Zamyślił się przez chwilę, po czym wyjął swoje wirujące dyski z kryształowymi środkami. Uniósł je przed oczami Daniki i puścił w ruch. Nawet w przyćmionym świetle kryształy zamigotały odbitymi płomykami. – Skoncentruj się – polecił jej. – Wpuść kryształ do swego umysłu. Proszę, nie wykorzystuj swoich talentów medytacyjnych, aby blokować mi dostęp. – Co to nam powie? – spytała. – To był tylko sen. – Na pewno? Danica wzruszyła ramionami. – To był zwykły sen o Nocnych Maskach i nic więcej. – Rozluźniła się jednak i skoncentrowała wzrok na wirujących dyskach. Cadderly obserwował ją z przejęciem, po czym zamknął oczy, pomyślał o świętej księdze i usłyszał pieśń, melodyjne słowa mieszające się z prostym zaklęciem hipnozy. Danica zatopiła się głębiej w medytacji, jej ramiona wyraźnie obwisły, a Cadderly kontynuował cichą inkantację. Jego słowa stały się pytaniami, które dziewczyna słyszała tylko w podświadomości. Pytania wypływały z jego ust, choć prawie nie zdawał sobie z tego sprawy. A ona odpowiadała tyleż postawą i wyrazem twarzy, co słowami. Wreszcie zamrugała i otworzyła oczy. Cadderly postąpił tak samo. Żadne z nich nie wiedziało, ile czasu upłynęło, ale kapłan nie miał najmniejszych wątpliwości, że nocne doświadczenie Daniki jest dla nich obojga ważnym tropem. – To nie był sen – oznajmił. Powtórzył to, co dziewczyna powiedziała mu pod wpływem hipnozy. Opowiedział jej o wrażeniu odrywania się od czarnej kuli, która – o czym młody kapłan wiedział – reprezentowała jej tożsamość. Obraz ten przypomniał mu o jego własnych doświadczeniach telepatycznych z impem Druzilem i czarodziejką Dorigen. Czy to możliwe, że stała za tym ta dwójka? Sięgnął ręką do kieszeni i dotknął amuletu, który odebrał Rufowi w Shilmiście. Rufo otrzymał go od Druzila, miał wzmacniać kontakt duchowy pomiędzy nimi. Posiadając amulet, Cadderly był w stanie wyczuwać bliskość impa i z prawdziwym zadowoleniem przyjął fakt, iż już od dobrych kilku tygodni, a ściślej mówiąc od wielkiej bitwy w puszczy, nie wyczuwał obecności Druzila. A zatem kto, zastanawiał się. W grę mogła jeszcze wchodzić Dorigen. – Opętanie? – mruknął pod nosem, używając tego słowa jako katalizatora dla swoich myśli. I nagle doświadczył kolejnej wizji, ujrzał żebraka Bezimiennego na drodze i potworne cieniste kształty wijące się na jego ramionach. Przypomniał sobie również tę noc, kiedy Brennan przyszedł do jego pokoju, emanując tą samą złą aurą. Być może pieśń Deneira go nie okłamała, może próba ataku na Danicę nie była pierwszym usiłowaniem opętania podjętym przez jego wrogów. Cadderly skrzywił się, przypominając sobie obawy Fredegara, kiedy młody Brennan od tamtego wieczoru jakby zapadł się pod ziemię. Usiłował połączyć wątki. Sięgnął po wiosła, by wykonać nimi pojedynczy ruch i zmusić dryfującą łódź do zmiany kursu. – O co chodzi? – spytała Danica. Ton jej głosu zdradzał, że zdaje sobie sprawę, iż Cadderly rozwikłał właśnie kilka z nękających ich zagadek. – Oni nie przybyli po ciebie – odparł z przekonaniem młody kapłan, oglądając się przez ramię. – Zjawili się tu przed tobą, krążyli wokół, usiłując mnie osaczyć, zbliżyć się do mnie. – Wypuścił powietrze z płuc, dręczyły go obawy o los Bezimiennego i Brennana. Podążył wzrokiem po tafli wody ku szarym zarysom wielkiego miasta. – Byli blisko. Zbyt blisko. Danica zaczęła mówić – chciała mu coś powiedzieć, aby go pocieszyć – wiedział o tym. Nagle znieruchomiała i ze zdumieniem przekrzywiła głowę w bok. Cadderly zaczął odwracać całe ciało, aby znaleźć się twarzą do niej. Zrozumiał, że coś jest nie tak i obawiał się, że mniszka może ponownie paść ofiarą mentalnego ataku. Danica, odwracając się, tak gwałtownie zakołysała łodzią, że Cadderly, choć siedział blisko środka, o mały włos nie wypadł za burtę. – Co za uparciuchy! – zawołała dziewczyna. Jej dłoń wystrzeliła do przodu i zacisnęła się jak kleszcze na nadgarstku mężczyzny, który usiłował wbić jej sztylet w plecy. Trzymając z całej siły, podniosła się na nogi, rozciągnęła ramię napastnika do granic możliwości i wywlokła je ponad dziób łódki. Szybkim, gwałtownym ruchem wykręciła zabójcy rękę, po czym złapała za jego dłoń i odciągnęła ją do tyłu, ku nadgarstkowi. Cadderly rozpaczliwie usiłował przyjść Danice z pomocą, ale w rezultacie zahaczył nogą o krawędź ławeczki i upadł, uderzając głową o jedno z wioseł. Jak się okazało, upadek wyszedł mu na dobre, znad burty łodzi wyprysnął bowiem nagle nóż i przeleciał ze świstem nad głową kapłana. Reagując instynktownie na zagrożenie, Cadderly chwycił oburącz wiosło, wyrwał je z dulki i trzasnął nim w wodę obok niewidocznego napastnika. Potem włożył palec w pętlę sznurka wirujących dysków. Łódka zakołysała się, a gdy się odwrócił, ujrzał jeszcze jednego asasyna gramolącego się przez burtę. Z łatwością zachowując równowagę na niestabilnym pokładzie, Danica kontynuowała brutalny nacisk na unieruchomioną dłoń mężczyzny i w końcu zmusiła go, by wypuścił sztylet. Ale jeszcze z nim nie skończyła. Nocne Maski! Stopa dziewczyny zatoczyła szeroki łuk, okrążając głowę mężczyzny i wbijając jego brodę w dziobową krawędź burty. Przycisnąwszy go z całej siły do drewna, Danica brutalnym szarpnięciem wyciągnęła jego rękę z wody. Zablokowała mu łokieć tak, że nie był w stanie zgiąć ręki, po czym docisnęła nogę ku dołowi. Oczy mężczyzny zaczęły wychodzić z orbit, gdy krawędź listwy dziobowej wbiła mu się w gardło poniżej szczęki. Pierwszy rzut Cadderly’ego chybił celu, niemniej jednak dyski, choć nie dosięgły głowy mężczyzny, pozbawiły go kilku palców i rozłupały górne deski w burcie łodzi. Drewno rozprysło się w drzazgi. Drugie wiosło plusnęło w wodę, podobnie jak niefortunny asasyn, który trzymał się za zraniony bark. Uwolniona od obciążenia łódź znowu się zakołysała, a Cadderly zaczął się obawiać, czy nie przechyli się zbyt mocno w przeciwną stronę, gdzie czekał zabójca miotający nożami. Młody kapłan uświadomił sobie, jak bardzo są odsłonięci i praktycznie rzecz biorąc, bezbronni. Potrzebowali czegoś, co odwróci uwagę zabójców i co pozwoli im otrząsnąć się z zaskoczenia. Kiedy łódka ponownie się zakołysała, przez dziurę w burcie zaczęła wlewać się woda, ale Cadderly nie zwrócił na to uwagi, wpatrzony w rannego mężczyznę borykającego się niezdarnie z dryfującym wiosłem. Uwagę kapłana przykuł kształt wiosła. Z jedną nogą w łódce, a drugą przy ciskając walczącego zaciekle napastnika, Danica nieomal cudem nadal zachowywała równowagę. Mężczyzna szamotał się i usiłował wgramolić do łódki, ale mniszka gwałtownie ściągnęła jego ramię do dołu, wyłamując ma obojczyk. Asasyn pomimo oczywistego bólu nawet się nie skrzywił. Jego twarz była pozbawiona wyrazu i dziwnie spokojna. Dziewczyna zrozumiała. Rozluźniła uścisk na głowie mężczyzny i zwinnie przerzuciła nogę nad burtą, pozwalając zwłokom zniknąć w mrocznych odmętach. I wówczas doszła do siebie. Ślepa furia, która ogarnęła ją w chwili ataku Nocnych Masek, została chwilowo zaspokojona dokonanym przed chwilą zabójstwem. Pewnie napastników było tu więcej – Danica dopiero teraz po raz pierwszy uświadomiła sobie, iż musi ich tu być więcej! Odwróciła się i ku swemu przerażeniu ujrzała, że Cadderly znika pod wodą, zamknięty w morderczym uścisku jednego z zabójców. Z tyłu podpływała druga łódka – znajdowało się w niej kilku mężczyzn. Danica nie wiedziała, czy to wrogowie, czy sprzymierzeńcy, dopóki bert z kuszy nie śmignął jej koło nosa. Instynktownie zanurkowała na dno łodzi. Wiedziała, że musi dotrzeć do Cadderly’ego, ale jak miała to uczynić? Gdyby wskoczyła do wody, jak mogła mieć nadzieję, że zdoła powstrzymać nadciągające zagrożenie? Głośny wrzask dochodzący z boku sprawił, iż odwróciła się, by spojrzeć ponad strzaskaną deską. Ranny asasyn, ten, którego Cadderly trafił wirującymi dyskami, rozpaczliwie usiłował uwolnić się z morderczego uścisku długiego, grubego dusiciela – węża dorównującego wielkością wiosłu w ich łódeczce. Mężczyzna jakimś cudem zdołał się uwolnić i z całej siły zaczął płynąć ku nadpływającej łodzi. Wąż ruszył za nim w pościg, zanurzając się gładko pod wodę. Pomimo zagrożenia Danica mimowolnie się uśmiechnęła. Wiedziała, że pojawienie się węża nie było dziełem przypadku. Wiedziała, że to Cadderly i owa tajemnicza moc uderzyli raz jeszcze. Podniosła się na klęczki. Druga łódź była coraz bliżej, widziała, jak mężczyzna na dziobie celuje w nią z kuszy. Poderwała się, jakby chciała wstać, po czym rzuciła się płasko na dno łodzi i usłyszała świst bełtu tnącego powietrze wysoko nad jej głową. Teraz miała czas, by wyskoczyć za burtę i zanurkować w ślad za Cadderlym. Zanim to jednak uczyniła, woda spieniła się, zawirowała i na powierzchni pojawił się asasyn, jego twarz wykrzywiał grymas przerażenia, a drugi dusiciel, drugie wiosło, oplatało jego ramię i pierś. Wyciągnął ręce w stronę łodzi, po czym uderzył nimi w wodę i w gada. W chwilę potem zniknął. Nieopodal burty znów wzburzyła się woda. Z niewiarygodną wręcz szybkością wyłonił się z niej Cadderly. Jego sztywne i wyprostowane ciało błyskawicznie wydobyło się z odmętów. Stał na wodzie! I nadal miał na głowie swój kapelusz – święty symbol przypięty do wstążki na przedzie pałał oślepiającym blaskiem. Danica o mało nie wybuchnęła śmiechem – była zbyt zdumiona, by zareagować w jakikolwiek inny sposób. Cadderly zaczerpnął kilka głębokich haustów powietrza, wydawał się równie zdumiony i zakłopotany jak ona. Obejrzał się za siebie w stronę nadpływającej łodzi – miotający się rozpaczliwie asasyn prawie zdołał do niej dotrzeć. Stwierdził, że kusznik jest już gotowy do oddania kolejnego strzału. – Wskakuj! – zawołała Danica. Uznała, że Cadderly, stojąc na wodzie na otwartej przestrzeni, narażony jest na większe niebezpieczeństwo. On jednak zdawał się jej nie słyszeć. Nucił pod nosem, a raczej śpiewał i wykonywał rękami skomplikowane, acz płynne ruchy. Danica spojrzała w stronę drugiej łódki, ujrzała mężczyznę unoszącego kuszę do strzału – i zobaczyła Cadderly’ego stojącego na falach, bezbronnego, odsłoniętego. Odczołgała się w bok i sięgnęła po odłamany kawałek deski pływający w kałuży wody na dziobie ich łodzi. Poderwała się, zamachnęła i rzuciła. Kawałek drewna obrócił się kilkakrotnie w powietrzu... i plusnął w wodę dobrych pięć metrów od burty zbliżającej się łodzi. Ale kusznik drgnął gwałtownie i mrużąc powieki, spojrzał w jej stronę. Nagle powierzchnia spokojnego dotąd jeziora zakotłowała się w pobliżu miejsca, gdzie znikł rzucony przez Danicę odłamek drewna. Woda wzburzyła się i podniosła, ogromna fala jak taran runęła w kierunku wrogiej łódki. Kusznik ponownie zaczął celować w Cadderly’ego, gdy wielka fala dosięgła celu. Mężczyzna, który nie zdążył się niczego przytrzymać, wyleciał za burtę i o mało nie wypuścił z rąk swojej broni. W pierwszej chwili Danica zdumiała się, jakim sposobem tak niewielki kawałek drewna mógł zakłócić niezmącony dotychczas spokój jeziora. Zrozumiała jednak, iż nie było to sprawą przypadku, i odwróciła się w kierunku prawdziwej przyczyny powstania ogromnej fali. Cadderly nadal stał nieruchomo, śpiewając półgłosem swą pieśń i kołysząc rękami w przód i w tył. Kolejna fala rąbnęła w burtę wrogiej łodzi, odwracając ją w stronę mostu. Cadderly uśmiechnął się, następna fala obróciła łódź ku brzegowi, zawracając jaz drogi. – Chodź, zanim się pozbierają – zwrócił się do Daniki, wyciągając rękę. Dziewczyna w pierwszej chwili go nie zrozumiała – myślała, że Cadderly chce, żeby pomogła mu wejść do łódki. On jednak, kiedy pociągnęła go do siebie, stawił jej zdecydowany opór i skinął drugą ręką, aby się do niego zbliżyła. Asasyn, który wciągnął Cadderly’ego pod wodę, wypłynął na powierzchnię twarzą w dół. Wąż, który go oplatał, na rozkaz Cadderly’ego ponownie stał się wiosłem i kołysał się leniwie na wodzie, ot zwyczajny, niegroźny kawałek drewna. – Chodź – powtórzył kapłan, ciągnąc Danicę za rękę. Wskoczyła na niego, oplatając go rękami i nogami. Cadderly rozejrzał się wokoło, po czym ruszył biegiem w kierunku wyspy. Danica, oglądając się przez ramię, stwierdziła, że jego stopy nie rozpryskują wody. Wyglądało to raczej tak, jakby pod ciężarem młodego kapłana i siedzącej mu na plecach mniszki na falach pojawiały się płytkie wgłębienia, które szybko powracały do poprzedniego kształtu, jakby Cadderly nie biegł po wodzie, ale po rozmiękłej ziemi. Za nimi asasyni zdołali wreszcie zapanować nad łódką, a kusznik wciągnął do środka przerażonego zabójcę pływaka. Wiosło, które go ścigało, unosiło się na falach. Danica pocałowała Cadderly’ego w szyję i oparła znużoną głowę na jego ramieniu. Cały świat oszalał. Cadderly dotarł do brzegu, mamrocząc pod nosem i wypowiadając na głos myśli. Biegł jeszcze przez chwilę, ale gdy poczuł twardszy grunt, zwolnił, bo brzemię, które dźwigał, dało mu się w końcu we znaki. – Cadderly... – Jeżeli to zawodowi zabójcy – powiedział – musimy zakładać, że zostali wynajęci przez naszych wrogów, na przykład przez Dorigen. – Cadderly... – Ktoś powiązał nas ze sobą – ciągnął niewzruszenie. – Ktoś uznał, że ja lub może my oboje jesteśmy na tyle niebezpieczni, że należy nas wyeliminować. – Cadderly... – Ale od jak dawna krążyli wokół mnie? – mruknął. – Och, Brennanie, obym się mylił! – Cadderly! Cadderly po raz pierwszy, odkąd znaleźli się na brzegu, spojrzał wprost na Danicę. – O co chodzi? – Możesz mnie już postawić – odparła. Zeskoczyła miękko na ziemię i natychmiast zaczęła biec. Chwyciwszy Cadderly’ego za nadgarstek, pociągnęła go za sobą. Usłyszeli, jak łódź asasynów szoruje po brzegu i z trzaskiem wdziera się w gąszcz krzewów za nimi. – Uparciuchy – powiedziała Danica i z posępną miną obejrzała się przez ramię. Cadderly wiedział, że chce zawrócić i dokończyć walkę. – Nie teraz – rzucił błagalnie. – Musimy wrócić do oberży. – Taka okazja może się już nie powtórzyć – zaoponowała. – Mamy ich jak na talerzu. – Jestem zmęczony – odparł Cadderly. Rzeczywiście, był bardzo utrudzony. Pieśń nie rozbrzmiewała już w jego myślach, zastąpił ją potworny ból głowy, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył. Danica póki wała głową i przyspieszyła kroku. Przedarli się przez żywopłot i znaleźli się na tyłach jednej z zamożniejszych posesji. Gdzieś nieopodal rozległo się ujadanie psów, ale Danica nie zawróciła z drogi, śmiało pokonała kolejny żywopłot i wybiegła na następne podwórze. Kilkoro ludzi, podstarzałych kupców wraz z żonami, przypatrywało się z niedowierzaniem uciekającej parze. – Ukryjcie się i wezwijcie straż miejską! – zawołał do nich Cadderly, biegnąc w ślad za Danica. – Ścigają nas złodzieje i mordercy! Wezwijcie straż miejską i wyślijcie ich na most! Dwójka uciekinierów pokonała kolejny rząd krzewów i wydostała się na szeroką, płaską brukowaną aleję biegnącą między rzędami wspaniałych posesji i zgromadzonymi przy nich szeregami zaciekawionych gapiów. O tak wczesnej porze na moście nie było widać koni ani wozów, co przyjęli z wyraźną ulgą. Młody kapłan nie chciał, by ktokolwiek znalazł się na drodze zabójczych Nocnych Masek, a słysząc dobiegające z oddali ujadanie niewidocznych psów, domyślił się, że asasyni nie zaprzestali pościgu. Mieli nad nimi nie więcej niż kilka minut przewagi. Cadderly zatrzymał się, gdy dotarli do najwyższego punktu na wysokości pierwszego z trzech łukowych wsporników mostu. Danica chciała go o coś zapytać, ale na widok jego pobłażliwego uśmiechu zmieniła zdanie. – Miej oko na asasynów – powiedział. Osunął się na kolana i użył swego przemoczonego płaszcza, by nakreślić na kamiennej nawierzchni szerokiego mostu kształt prostokąta. – Pierwsza strona, którą ujrzałem w księdze przełożonej Pertelopy, zawsze mnie zdumiewała – wyjaśnił, nie przerywając swojej czynności. – Wiedziałem, że to zaklęcie podobne do tego, które widziałem w księdze Belisariusa. Nakreśliwszy prostokąt, dwie wilgotne linie biegnące w poprzek całej szerokości mostu, Cadderly podniósł się i odprowadził Danicę kilka kroków dalej. Następnie przywołał pieśń i rozpoczął inkantację. Znał słowa. Musiał jednak w pewnym momencie przerwać i potrzeć skronie, aby ukoić tępy ból, którym płacił za wykorzystywanie magicznej mocy. Moc będzie cię wyczerpywać. Za każdym razem, gdy ją przywołasz, utracisz cząstkę siebie – ostrzegała Pertelopa. Wyczerpanie jest twoim wrogiem... – Są na moście! – usłyszał słowa Daniki i poczuł, że dziewczyna ciągnie go za rękę i usiłuje skłonić do dalszego biegu. Nic to jednak nie dało. Walcząc z bólem i zmęczeniem, zmusił pieśń, by rozbrzmiała w jego umyśle i na ustach. Czymże jest spoiwo, co spaja kamienie? Spoiwo, które niszczy wilgoć. Czymże jesteś bez owego spoiwa? Danica przewróciła go na ziemię – prawie nie usłyszał świstu przelatującego obok nich bełtu z kuszy. Śpiewał dalej, pogrążony w absolutnym skupieniu. Sącz się, wodo, sącz. Wniknij głęboko w spoiwo. Asasyn, który biegł jako pierwszy, potknął się nagle i runął do przodu, jakby coś chwyciło go za nogi. Upadł twarzą na ziemię... i pogrążył się w błocie, którym stał się fragment mostu. Danica i Cadderly usłyszeli dochodzący z dołu plusk, gdy bryły błota i kamienia spadły do jeziora. Kolejny asasyn wpadł w pułapkę, ale nie stracił równowagi, utknąwszy jedynie po kolana w zapadającym się grzęzawisku. Mężczyzna, który się przewrócił, krzyknął przeraźliwe, a potem runął w dół, pokonując w przyspieszonym tempie odległość dwudziestu stóp dzielącą go od jeziora. Cały zaznaczony przez Cadderly’ego fragment mostu zawalił się. Czterech oszołomionych asasynów stało na skraju piętnastostopowej wyrwy oddzielającej ich do dwójki niedoszłych ofiar i patrzyło z niedowierzaniem w czeluść. – Powiedziała, że Deneir będzie stawiał mi rozmaite wymagania – rzekł Cadderly, rozmasowując bolące skronie. – I uczyni to ponownie, kiedy dotrzemy do oberży. – Czyżbyś odzyskał nieco wiary? – spytała Danica, znów zrywając się do biegu, pozostawiając w tyle przekleństwa sfrustrowanych asasynów i tupot kopyt koni straży miejskiej wjeżdżającej na most. Cadderly spojrzał na Danicę, jakby go spoliczkowała. Uspokoił się jednak i wzruszył ramionami, nie znajdując żadnych argumentów przeciwko jej logicznemu wywodowi. Usłyszeli okrzyki straży i zabójców, kiedy nie mając innej możliwości ucieczki, zdesperowani asasyni jeden po drugim zaczęli rzucać się z mostu w odmęty jeziora. Dla Cadderly’ego i Daniki droga do Dragon’s Codpiece stała wreszcie otworem. Droga do oberży, do martwych wrogów i martwych przyjaciół. 19 Smutek i boskie uniesienia Krzyki towarzyszyły Cadderly’emu i Danice, kiedy zbiegli już mostu i znaleźli się na ulicy Widokowej. Mgła rozchodziła się szybko, wypalana promieniami wschodzącego słońca. Carradoon budził się do codziennej harówki. Na ulicy Widokowej roiło się od zaciekawionych przechodniów i strażników miejskich. Wiele głów odwróciło się, by spojrzeć na młodego kapłana i jego towarzyszkę. Przemoczone rondo kapelusza Cadderly’ego zwisało miękko ze wszystkich stron. Biegnących pokazywano sobie palcami. Niebawem na drodze Cadderly’ego, przecisnąwszy się przez ciżbę, stanął członek straży miejskiej. – Jesteś kapłanem z Biblioteki Naukowej? – rozległo się obcesowe, szorstkie pytanie. – Jestem Cadderly, kapłan zakonu Deneira – odrzekł młodzieniec. To rzekłszy, odwrócił się do Daniki i z zakłopotaniem, niemal przepraszająco, wzruszył ramionami. – Wracamy do Dragon’s Codpiece, oberży Fredegara Harrimana – wyjaśniła Danica, spoglądając z ukosa na Cadderly’ego – aby sprawdzić, co się stało z naszymi przyjaciółmi, których byliśmy zmuszeni tam pozostawić. – Zmuszeni? – Cadderly i Danica wiedzieli, że to pytanie było swoistym sprawdzianem. Oczy strażnika pozostały zwężone w szparki i czujne, gdy mężczyzna nadal świdrował ich wzrokiem. – Wiesz, co się stało – odrzekł bez wahania Cadderly. Strażnik ponuro pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z wyjaśnienia. – Chodźcie, a żywo – rzucił ponaglająco, a jako że siedział w siodle, zaczął przedzierać się przez tłum, torując im drogę. Ani Cadderly, ani Danica nie czuli się pewnie, maszerując ulicą Widokową, obawiali się bowiem, że wiele spośród obserwujących ich oczu może należeć do asasynów. Bardziej jeszcze niepokoiła ich możliwość, że zwycięstwo w oberży przypłacone zostało ogromnymi kosztami. Ich obawy nie zmniejszyły się, gdy minęli oberżę, w której zatrzymali się Ivan i Pikel, oddaloną o dwa budynki od Dragon’s Codpiece. Stwierdzili, że frontowa balustrada, okno nad drzwiami i ściana przy drzwiach zostały rozniesione w drobny mak. Oberżysta, który zmiatał z werandy szkło i odłamki drewna, zmierzył ich podejrzliwie wzrokiem, kiedy jednak przechodzili obok niego, nie odwrócił się ani nawet nie mrugnął. Cadderly zatrzymał się i westchnął głęboko, gdy w zasięgu wzroku pojawiła się Dragon’s Codpiece. Zauważył balkon swojego pokoju, miejsca, które przez ostatnich kilka tygodni było jego schronieniem przed brutalnością i przemocą otaczającego go świata. Frontowa balustrada leżała na ulicy, jedna deska, ta, która ocaliła Danice życie, wisiała pod dziwnym, prostym kątem. Na ulicy, bogom niech będą dzięki, nie było ciał, ale Cadderly dostrzegł szkarłatną kałużę na bruku pod oknem swojego pokoju i drugą, większą, po przeciwnej stronie szerokiej ulicy. Danica, wyraźnie wyczuwając jego strapienie tym widokiem, objęła ukochanego ramieniem i przytuliła do siebie. Zdziwiła się, gdy Cadderly uwolnił się z jej uścisku. Spojrzała na niego, jakby chciała sprawdzić, gdzie popełniła błąd, ale w jego wzroku nie dostrzegła oskarżycielskiej iskierki. Wyprężył się, wziął kolejny głęboki wdech i rozprostował ramiona. Danica zrozumiała znaczenie tej prostej czynności i zdała sobie sprawę, iż tym razem Cadderly pogodził się z tym, co zrobił, został bowiem do tego zmuszony. Tym razem nie ucieknie jak wcześniej w Shilmiście – wyjdzie naprzeciw wyzwaniu, zuchwale odpowiadając ciosem na cios. Zastanawiała się jednak, czy Cadderly zdoła doprowadzić do tego, aby duchy tak jak wspomnienie Barjina nie unosiły się wokół niego do końca życia? Cadderly minął ją, po czym uśmiechnął się i pomachał, gdy od drzwi Dragon’s Codpiece dobiegło głośne „ojoj” i na frontowej werandzie pojawił się Pikel Bouldershoulder. Krasnolud uniósł nad głową zgubioną przez Cadderly’ego laskę i pomachał energicznie mocno obandażowaną ręką. Danica odczekała jeszcze chwilę, pozwalając Cadderly’emu wysforować się naprzód, i uważnie oszacowała zmiany w zachowaniu młodego kapłana. Nieprzerwany strumień pełnych przemocy wydarzeń zmusił go, by szybciej dojrzał i gruntownie otoczył się niewidzialną skorupą nieczułości. Przemoc pozbawia uczuć, stwierdziła Danica. Zawsze najtrudniej jest przyjąć i stoczyć pierwszą walkę, podobnie jak najtrudniejszy i pełen wahania jest pierwszy cios, który ma przynieść śmierć. Patrząc, jak jej ukochany zmierza raźnym krokiem na spotkanie Pikela, młoda mniszka poczuła lęk. Zanim do niego dołączyła, Cadderly znalazł się w oberży i stanął w milczeniu obok krasnoludów – co Danica przyjęła z niekłamaną ulgą – i zapłakanego Fredegara Harrimana. Danica pohamowała wyrazy radości wywołane widokiem całego i zdrowego Ivana oraz Pikela, podążając bowiem za wzrokiem Cadderly’ego, dostrzegła w izbie kominkowej zwłoki Przełożonego na Księgach Avery’ego. Klatkę piersiową miał rozdartą, a w miejscu, gdzie znajdowało się serce, ziała krwistoczerwona dziura. – Mój Brennan – powtarzał załamany Fredegar. – Oni zabili mojego biednego Brennana! Cadderly zlustrował zdemolowany pokój, strzaskane schody, na stercie których tkwił rozbity kandelabr, poczerniałą podłogę obok długiego kontuaru i rząd sześciu ciał, z których wciąż jeszcze się dymiło, choć były przykryte kocem. – Uciekło co najmnij czterech – poinformował ich Ivan. – Jeszcze jednego znajdziecie na dachu – dorzuciła Danica. – Ojoj – zaszczebiotał Pikel. Pstryknął pulchnymi paluchami i dał znak jednemu ze strażników, aby to sprawdził. – Może być, co uciekło tylko trzech – poprawił Ivan. – Uciekło siedmiu – rzucił obojętnie Cadderly, przypomniawszy sobie trzech ludzi, którzy zaatakowali jego i Danicę z wody, oraz czterech innych w ścigającej ich łódce. Ivan pokręcił głową. – No cóż, to masz kłopoty – burknął. Cadderly prawie go nie słyszał. Przeszedł wolno po zaśmieconej podłodze w stronę ciała mężczyzny, który, odkąd pamiętał, zastępował mu ojca. Zanim tam jednak dotarł, drogę zastąpił mu wysoki żołnierz ze straży miejskiej. – Mamy kilka pytań – rzucił obcesowym tonem. Cadderly zmierzył go wzrokiem. – To może poczekać. – Nie – odparł mężczyzna. – Nie wolno z tym zwlekać. Udzielicie mi tu i teraz wszystkich odpowiedzi. I bez żadnych... – Odejdź. – To pojedyncze słowo zostało wypowiedziane półgłosem i nader spokojnie, ale na strażnika podziałało niczym uderzenie pioruna. Mężczyzna wyprostował się, jakby kij potknął, rozejrzał ze zdziwieniem wokoło, po czym ruszył w stronę frontowych drzwi. – Chodźcie – rzekł do pozostałych żołnierzy, którzy wymieniwszy pełne zakłopotania spojrzenia, posłusznie wypełnili jego polecenie. Ivan chciał coś powiedzieć do Cadderly’ego, ale Danica położyła dłoń na ramieniu krasnoluda i uciszyła go. Zresztą Cadderly i tak by go nie usłyszał. Stanął przy zmasakrowanym ciele Avery’ego i otarł łzy z szarych oczu. Avery wmieszał się w coś, co go właściwie nie dotyczyło, i ta myśl natchnęła młodego kapłana odrazą, a co więcej, dodała jeszcze jeden kamień winy do brzemienia spoczywającego na jego barkach. Teraz jednak to nie poczucie winy dyktowało Cadderly’emu, co ma robić, lecz smutek, żal tak głęboki, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. W umyśle młodego kapłana przewijały się dziesiątki wspomnień o Averym. Ujrzał korpulentnego przełożonego, w chwili gdy usiłował cieszyć się słonecznym wiosennym dniem, nieustannie nękany przez Percivala, białą wiewiórkę, która siedząc na gałęzi drzewa powyżej, obrzucała go gałązkami. Ujrzał Avery’ego na południowej kantyczce brata Chaunticleera, kiedy oblicze przełożonego przepełniał głęboki spokój i ukojenie wywołane melodyjną pieśnią skierowaną do ukochanego bóstwa. Jakże inne wydawało się teraz owo ojcowskie oblicze z ustami otwartymi w ostatnim krzyku, w pozostającym bez odpowiedzi błaganiu o pomoc, która nie nadeszła. Przede wszystkim jednak Cadderly pamiętał liczne upomnienia, jakie od niego otrzymał, i pyzate oblicze Avery’ego czerwieniejące ze złości na wieść o nowym przykładzie jawnej nieodpowiedzialności i lekkomyślności młodzieńca. Potrzeba było dopiero klątwy chaosu, aby przełożony ujawnił przed nim swe prawdziwe uczucia i przyznał, że praktycznie uważa go za własnego syna. W gruncie rzeczy jednak Cadderly wiedział o tym od zawsze. Nie udałoby mu się tyle razy spsocić i rozgniewać przełożonego Avery’ego, gdyby jowialny grubasek nie żywił wobec niego głębokich uczuć. Dopiero teraz, stojąc obok trupa, Cadderly zdał sobie sprawę, jak bardzo kochał Avery’ego, człowieka, który zastępował mu ojca. Naraz przyszło mu na myśl, że to dziwne, iż Avery o tak wczesnej porze pojawił się w izbie kominkowej, na dodatek tak nieformalnie ubrany i bezbronny. Młodzieniec niemal podświadomie przyswoił sobie tę informację. W chwilę później jej miejsce zajęły liczne, nie mniej ważne obserwacje, gromadzone i analizowane od czasu ucieczki przed drużyną asasynów. – Mój Brennan także – wybełkotał Fredegar, podszedłszy do Cadderly’ego. Objął młodego kapłana ramieniem, szukając u niego wsparcia. Cadderly nie wzbraniał się przed tym, a kiedy oberżysta poprowadził go w stronę kontuaru, nie próbował się opierać. Kontrast pomiędzy ciałem Brennana i Avery’ego był uderzający. Oblicze nastolatka nie ukazywało grymasu przerażenia ani zdumienia. Ciało również wyglądało na nietknięte – nie było na nim żadnych ran. Wydawało się, że po prostu umarł, całkiem spokojnie i bezboleśnie. Jedyne, co przychodziło Cadderly’emu na myśl, to trucizna. – Nie potrafią mi powiedzieć, co się stało – zawodził Fredegar. – Strażnik stwierdził, że go nie uduszono i nigdzie wokoło nie ma śladów krwi. Na jego ciele również. – Fredegar dyszał ciężko, usiłując odzyskać oddech. – Ale on nie żyje! – krzyknął, a jego głos przerodził się w przeciągły jęk. – Mój Brennan nie żyje! Cadderly przesunął się w bok pod naporem solidnego ciężaru, kiedy Fredegar zwalił się na niego. Pomimo szczerego smutku, jaki poczuł na widok martwego Brennana, śmierć ta była zagadką, której nie mógł pozostawić bez rozwiązania. Przypomniał sobie przerażające cienie, które dostrzegł tańczące na ramionach chłopaka tamtej nocy przy wieczerzy. Przypomniał sobie opowieść Daniki, jej sen, i nie miał już wątpliwości, że ktoś lub coś zawładnęło młodym mężczyzną, a potem się go pozbyło. Być może pozostały jakieś ślady tego, co się naprawdę wydarzyło. Może na ramionach Brennana wciąż jeszcze widać charakterystyczne cienie. Otworzył swój umysł i ponownie przywołał w myślach pieśń Deneira, mimo iż towarzyszyło temu uparte, tępe łupanie pod czaszką. I nagle zobaczył ducha. Duch Brennana siedzący na barze wydawał się przygnębiony i zagubiony, z niedowierzaniem popatrywał to na załamanego ojca, to znów na swe blade ciało. Uniósł wzrok na kapłana i jego niemal przezroczyste rysy wykrzywił grymas zdziwienia. Cały świat materialny wokół widma rozmył się w szarawą plamę, gdy Cadderly wszedł głębiej w stan, w którym znajdował się Brennan. – Trucizna? – spytał w myślach obłąkaną, zagubioną duszę, choć zdawał sobie sprawę, że nie wyraził tego słowa głośno. Duch pokręcił głową. – Nie mam dokąd pójść – stwierdził. Odpowiedź wydawała się Cadderly’emu aż nader oczywista. – Wróć do swego ojca. Brennan spojrzał na niego zakłopotany. Pieśń rozbrzmiewała coraz głośniej w pulsującej ostrym bólem czaszce Cadderly’ego, natężenie dźwięków stało się niemal nie do wytrzymania. Młody kapłan nie przerywał jednak, nie mógł tego uczynić, nie teraz. Ujrzał, jak duch Brennana trwożliwie zbliża się do ciała, wydawał się zakłopotany, pełen nadziei, ale zarazem i dojmującego przerażenia. Nagle w oczach Cadderly’ego pokój wokół ducha pociemniał. Wszystko ściemniało. – O bogowie! – Cadderly usłyszał szept Daniki. – Ooo – jęknął Pikel. Łomot, który rozległ się tuż obok, sprawił, że kapłan w jednej chwili ocknął się z odrętwienia. Klęczał na twardej podłodze, ale Fredegar leżał obok niego, rozciągnięty jak długi i nieprzytomny. Młody Brennan usiadł, mrugając z niedowierzaniem powiekami. – Cadderly – wyszeptała Danica. Jej drżące dłonie ujęły dygocące ramiona młodego kapłana. – Jak się czujesz? – wykrztusił Cadderly, zwracając się do chłopaka. W drżącym głosie Brennana, przechodzącym od chichotu w szloch, dało się wyczuć zakłopotanie, jakby nie wiedział, co odpowiedzieć na to pytanie. Jak się czuł? Żył! Chłopak spojrzał na swoje dłonie, zdumiony, że ponownie poruszają się zgodnie z jego poleceniem. Zacisnął gwałtownie pięści i wyrzucił je w górę, a z jego ust dobył się pierwotny, zwierzęcy okrzyk. Wysiłek ten był jednak zbyt wielki, jak na jego siły – zachwiał się, bliski omdlenia. Ivan i Pikel podbiegli, by go podtrzymać. Cadderly wyprostował się nagle, przenosząc wzrok na drugi koniec pokoju ku Przełożonemu na Księgach Avery’emu. Zdeterminowany, wstał zwinnie, odsunął Danicę na bok i zbliżył się do trupa. – Wyjęli mu serce – powiedziała półgłosem Danica. Cadderly, nie rozumiejąc, o co jej chodzi, odwrócił się do niej. – To typowa metoda ich działania – odparła mniszka, obeznana z mrocznymi praktykami plugawej organizacji znanej pod nazwą Nocnych Masek. – Utrudnia przywołanie ducha do ciała. Cadderly skrzywił się i ponownie odwrócił do Avery’ego i zadania, którego nie wolno było nie wypełnić. Przywołał pieśń, co okazało się dość trudne, ponieważ niechętnie napływała do jego umęczonego umysłu. Może powinien odpocząć, zanim zrobi coś więcej – zastanawiał się, słysząc wyraźny dysonans odległych dźwięków. Może tego dnia przesadził nieco z wykorzystywaniem magii i powinien odpocząć, nim ponownie zapuści się w głąb duchowego świata. – Nie! – powiedział głośno. Zamknął oczy i zażądał, aby muzyka grała dalej. Pokój rozpłynął się. Ducha Avery’ego nie było. Cadderly, choć jego fizyczne ciało się nie poruszało, rozejrzał się po pokoju. Ujrzał plamy czerni, nadnaturalne cienie na podłodze przy ciałach martwych asasynów, i wyczuł czające się tam zło. Duchy odeszły, a Cadderly odniósł wrażenie, że zostały do tej wędrówki zmuszone lub że po prostuje porwano. Czy będą ukarane w pośmiertnym życiu? Myśl ta nie wzbudziła w Cadderlym współczucia. Wpatrywał się zawzięcie w kałuże nieprzeniknionej czerni. Zastanawiał się, czy nie przywołać jednej z tych zagubionych dusz, aby zapytać ją o ducha Avery’ego, ale uznał ten pomysł za absurdalny. Los oczekujący te dusze nie miał nic wspólnego z tym, co musiało spotkać prawego przełożonego. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Sięgnął myślami poza cztery ściany izby oberży, wysyłając ogólnikowy zew ku niebiosom w poszukiwaniu duszy swego mentora. Odpowiedź, którą otrzymał, nie zawierała się w słowach ani nawet w obrazach. Cadderly poczuł coś – była to emocja przesłana przez Przełożonego na Księgach Avery’ego – wiedział, że pochodziła od niego! Był to spokój, ukojenie przekraczające wszystko, czego kiedykolwiek doświadczył, doznanie zaiste boskiej natury. Jasne światło przerodziło się w nicość. Ivan i Danica pomogli podnieść się młodemu kapłanowi. Cadderly, który w pełni ocknął się już z transu, spojrzał na Danicę i uśmiechnął się promiennie. – Jest z Deneirem – rzekł cicho młodzieniec, a radość w jego głosie wystarczyła za wszelki komentarz. Uświadomił sobie, że nie odczuwa już bólu głowy. On również odnalazł ukojenie. – Co wisz? – spytał go Ivan, a Cadderly zrozumiał, że krasnoludowi nie chodzi o los Avery’ego. Danica również spojrzała na oświeconego młodego kapłana z zaciekawieniem. Cadderly nie odpowiedział natychmiast. Fragmenty tej układanki zdawały się spadać prosto z nieba. Powiódł wzrokiem od martwych asasynów po Brennana i Fredegara splecionych w mocnym uścisku radości. Wiedział, gdzie odnajdzie kolejne elementy tej układanki. * * * Mijające godziny działały na Ducha uspokajająco. Asasyn spędził ten czas w swoim pokoju, wykonując spokojnie codzienne, rutynowe czynności. To jasne, że masakry należały w Carradoonie do rzadkości, ale czasy były niespokojne i Duch był pewien, że niedawna sensacja już niedługo pokryje się patyną zwyczajności. A wówczas ponownie będzie mógł zaatakować. Myśli o przerwaniu misji zaczęły nękać asasyna, odkąd dowiedział się, że Cadderly uszedł z życiem w przeciwieństwie do wielu spośród Nocnych Masek. Odegnał jednak od siebie te pragnienia i zamiast tego ponownie uznał, że najlepiej będzie, jeżeli osobiście zrealizuje ów kontrakt. Dostanie Cadderly’ego, dopadnie go przez jednego z jego przyjaciół i tym słodsza będzie śmierć kapłana. Duch zaniepokoił się nieco, gdy zobaczył wyjeżdżającego Ratha – ale głównie dlatego, iż chciał go wykorzystać w roli kozła ofiarnego, gdyby Cadderly i jego przyjaciele zbytnio się do niego zbliżyli, a umiejętności czarnoksiężnika okazały się niewystarczające. Słabeusz wyjrzał przez okno, podziwiając refleksy popołudniowego słońca na tafli Jeziora Impresk. Widział wyraźnie most prowadzący na wyspę i kamieniarzy, tak na moście jak i w łodziach, oglądających szeroką wyrwę w jego nawierzchni. Duch pokręcił głową i zachichotał. Skontaktował się już telepatycznie z Vanderem na farmie i wiedział, że szczelina była dziełem Cadderly’ego. Na farmę wróciło czterech ludzi – czterech z czternastu. Duch nadal spoglądał na ziejącą wyrwę w ogromnym moście. Cadderly ich pokonał. Duch był pod wrażeniem. Jednak ani trochę się nie przejmował. * * * Każdy szczegół pobojowiska – obecność Avery’ego w izbie kominkowej, gdzie nie powinien był się znajdować, osobliwa długotrwała absencja Kierkana Rufo, który opuścił swój pokój tylko na krótką chwilę, by zidentyfikować zwłoki Avery’ego i odpowiedzieć na kilka pytań straży miejskiej, a także dziwny wypalony ślad na tunice Pikela – utkwił wyraźnie w umyśle Cadderly’ego, składając się z wolna w jeden pełny obraz. Rozmawiał z Brennanem, choć wspomnienia chłopaka były mgliste i rozmyte jak sen. Już ten fakt potwierdził przypuszczenia Cadderly’ego związane z Danicą. Nakazał Brennanowi, aby gdzieś się ukrył, i zabronił Fredegarowi mówić komukolwiek, że jego syn znowu żyje. – Musimy działać szybko – wyjaśnił Cadderly trójce przyjaciół, którzy zgromadzili się wokół niego w izbie kominkowej. – Nasi wrogowie są teraz skonfundowani, ale są również uparci i niebawem się przegrupują. Danicą odchyliła się do tyłu na krześle i ułożyła stopy na blacie stołu na wprost siebie. – Jesteś prawdopodobnie najbardziej zmęczony z nas wszystkich – odparła. – Jeśli więc ty jesteś gotów kontynuować, to i my również. – Ojoj – wtrącił Ivan, zanim zdążył to uczynić Pikel. Żółtobrody krasnolud mrugnął przesadnie do swego zdumionego brata, a Pikel mocno pociągnął go za brodę. Choć uspokojenie zacietrzewionych braci zajęło dobrych parę chwil, Cadderly był zadowolony, że tak się stało – pomogło to bowiem rozładować długotrwałe wyczerpujące napięcie. – Rozmawiałaś ze strażnikiem? – spytał mniszkę, kiedy w końcu udało im się zaprowadzić porządek. – Tak jak przypuszczałeś – odparła. Cadderly pokiwał głową. Kolejny element układanki trafił na swoje miejsce. Czarnoksiężnik nie zabawi tam długo. – Ale czy jezdeś gotów walczyć z takiemi jak un? – spytał Ivan. Cadderly zachichotał i wstał, obciągając spodnie, wciąż wilgotne po kąpieli w jeziorze. – Mówisz to tak, jakbym był zdany tylko na siebie – mruknął. Ivan poderwał się natychmiast i zarzucił na ramię wielgachny topór. – Takiem jak un nie można ufać – wyjaśnił, tłumacząc nietypowe dla niego wahanie. – Som niebezpieczni. – Rozwścieczonym kapłanom również nie można ufać – odparł Cadderly. Wziął swoją wędrowną laskę i kilkakrotnie ją opuścił, a potem ściągnął do ręki wirujące dyski. – Są niebezpieczni – dokończyła za niego Danica, a po tym, co widziała i doświadczyła tego dnia, kiedy była świadkiem wyzwolenia przez Cadderly’ego potężnych mocy, w jej słowach nie było nawet cienia sarkazmu. 20 Przeciem ci mówił Bogo Rath krążył nerwowo po swoim małym pokoiku. Kopnięciem odrzucił kosz i powiódł wzrokiem za karaluchem, który przemknął po podłodze, kryjąc się w cieniach pod łóżkiem. – Uciekaj, nędzny robaku – mruknął młody czarnoksiężnik. Bogo odrzucił na bok kosmyki długich brązowych włosów i przeczesał je palcami. Był nędznym robakiem. Wyjrzał przez okno, zbyt małe, by mógł przez nie zobaczyć coś konkretnego, ale dostatecznie duże, aby stwierdzić, że popołudniowe światło zaczęło już przygasać. Bogo zamierzał opuścić miasto o zmierzchu w przebraniu, wśród gromady żebraków, która każdego wieczoru wychodziła za mury Carradoonu. Znalazłszy się za bramą, stworzy czarodziejskiego rumaka i jego podróż powietrzna do Zamczyska Trójcy będzie szybka i niczym niezakłócona. Bogo cieszył się na myśl o ucieczce z Carradoonu i o tym, że znajdzie się zdała od Cadderly’ego i jego towarzyszy, ale bynajmniej nie spieszyło mu się do spotkania z Aballisterem. Co gorsza, gdyby Duchowi udało się zrealizować kontrakt, powrót asasyna do Zamczyska Trójcy postawiłby Ratha w niezbyt korzystnym świetle. – Boygo – mruknął. Stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli przywyknie do tego przezwiska. Aballister i Dorigen nie pozwolą, by w najbliższym czasie zapomniał o swoim tchórzostwie. Jedynym pocieszeniem był fakt, iż przyczynił się do śmierci przełożonego z biblioteki. Karaluch wypełzł żwawo spod łóżka, przemknął po podłodze i znieruchomiał pod fałdami przydługiej zasłony. – To ich uciszy! – rzucił Bogo do karalucha. A zwłaszcza Dorigen, która doznała tak wielkiego upokorzenia w Shilmiście. Na chłopięcej twarzy czarnoksiężnika pojawił się promyk uśmiechu. Zabił Przełożonego na Księgach! Spojrzenie za okno powiedziało mu, że nadeszła już pora, by ruszać w kierunku zachodniej bramy. Wybrał komponenty do zaklęcia, które odmieni jego wygląd, i ukrył je w głębokiej kieszeni, a potem sięgnął po swój plecak. Odłożył go jednak, gdy usłyszał śpiew dochodzący z korytarza. * * * – Ogień i woda – śpiewał Cadderly intensywnym, monotonnym głosem. – Ogień i woda, elementy ochronne. Ogień i woda. Danica i Pikel stanęli pomiędzy kapłanem a drzwiami. Danica odrzuciła włosy z czoła i spojrzała na schody, skąd wystawał czubek łysej głowy przykucniętego tam mocno zdenerwowanego oberżysty. Mężczyzna co chwila wyglądał znad górnego stopnia, obawiając się o swoją własność. Cadderly nie miał najmniejszych trudności z przekonaniem oberżysty, aby pozwolił im trojgu na złożenie wizyty w pokoju Ratha. Danica znów spojrzała na Cadderly’ego, który wypowiadał inkantację z coraz większym naciskiem, miał zamknięte oczy i obiema dłońmi wykonywał przed sobą powolne ruchy, tworząc magiczny gobelin. Młody kapłan zgolił brodę, zanim opuścił Dragon’s Codpiece i wyglądał już prawie tak samo, jak zawsze. A jednak coś się w nim zmieniło. Danica nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale jakimś cudem Cadderly z każdym kolejnym ruchem nabierał coraz większej pewności siebie. Jego spotkanie – cokolwiek się wydarzyło – z duchem Avery’ego natchnęło go niebywałym spokojem i dodało mu otuchy. Dziewczyna nie pytała, ale czuła, iż Cadderly ma teraz świadomość opiekuńczej obecności swego boga. – Ogień i woda – zanucił Cadderly. – Elementy ochronne. Uniósł rękę i prysnął na drzwi kilkoma kroplami zaczarowanej wody. Kiedy uniósł drugą dłoń, trysnęła z niej struga ognia. Ogień z sykiem trafił w wilgotne drzwi, był to sygnał dla Pikela. – Ojoj – pisnął krasnolud i wyrżnął w drzwi swoim „drzewkiem” jak taranem. Broń z łatwością przeszła przez cienkie drewno, wybijając w nim sporą dziurę, ale nie wyłamując drzwi. Kiedy krasnolud cofnął pałkę, Danica uświadomiła sobie, że Pikel popełnił błąd. Sięgnęła ręką ponad krasnoludem, nacisnęła klamkę i gwałtownie otworzyła drzwi. – Och – rzucił smętnie Pikel. Kiedy drzwi się otworzyły, z wnętrza pokoju popłynęły dźwięki magicznej pieśni i zmieszały się z inkantacją Cadderly’ego. Czarnoksiężnik uniósł przed sobą niewielką metalową różdżkę, niebezpieczny przedmiot, który Danica widziała już wcześniej. Pikel również, więc zarówno on, jak i młoda mniszka natychmiast rzucili się na ziemię, oczekując na eksplozję pioruna. Cadderly nie poruszył się, nawet nie mrugnął. W otwartych drzwiach pojawiła się prawie przezroczysta, lekko migocząca tarcza energii. Bogo zadał potężny cios – jego piorun uderzył mocno w barierę, sycząc i krzesząc różnobarwne skry, a pajęczyna zielono-pomarańczowych nitek energii rozeszła się na boki, osmalając framugę. Kiedy było po wszystkim, u podstawy nietkniętego pola ochronnego pojawiła się mała kałuża wody. Przerażony czarnoksiężnik z rozszerzonymi oczami rozpoczął drugą inkantację, podobnie jak Cadderly. Rath wyjął kolejny komponent i zaczął pospiesznie intonować następne zaklęcie. – Kichnij – rozkazał Cadderly. Bogo wykonał polecenie. Jego zaklęcie spaliło na panewce. Uparty mag prychnął i rozpoczął od nowa. – Kichnij. – Niech cię piekło pochłonie! – zawołał Bogo, ocierając wilgoć z twarzy. – Nie mógłbyś być dalszy od prawdy – odrzekł spokojnie Cadderly. – Gramy dalej? Zniknij! – zawołał nagle, a jego twarz nabrała gniewnego wyrazu. Migoczące pole w drzwiach rozwiało się i Danica oraz Pikel wpadli do pokoju. Bogo uświadomił sobie swój błąd. Powinien był grać dalej, jak to określił młody kapłan, i próbować zmusić Cadderly’ego do defensywy w nadziei, że repertuar jego zaklęć okaże się bogatszy od tego, którym dysponował kapłan. Danica wpadła do pokoju, rzuciła się na ziemię, przeturlała, poderwała silnym susem na nogi i skoczyła do przodu tak szybko, że zaskoczony Bogo nie zdążył zareagować. Obronnym gestem wyciągnął ręce przed sobą, a mniszka w mgnieniu oka chwyciła je, wykręciła do tyłu i unieruchomiła Ratha w bolesnym uchwycie. Czarnoksiężnik poruszył nagle nadgarstkiem i na rękawie dziewczyny pojawiła się krwawa linia. Niewidzialny sztylet! Stopa Daniki wystrzeliła w górę pomiędzy ich znajdującymi się blisko ciałami i zmiażdżyła nos Ratha. Oszołomiony czarnoksiężnik nie opierał się, gdy dziewczyna puściła jego rękę, zacisnęła wolną dłoń od góry na jego palcach i szarpnięciem odciągnęła je w tył, ku przedramieniu, zmuszając go tym samym do wyprostowania całej ręki. Twarz maga wykrzywił grymas potwornego bólu. Usiłował wykorzystać swoją jedyną broń, ale stopa Daniki ponownie wyprysnęła w górę, jej dłoń nie przerwała nacisku. Pikel dołączył do niej w chwilę później. – Oo – rzekł ponuro, rozczarowany, że zabawa praktycznie dobiegła już końca. Usłyszał brzęknięcie, gdy niewidzialny sztylet upadł na podłogę, i pochylił się, aby go podnieść, drapiąc się z zaciekawieniem po brodzie. Cadderly podszedł do łóżka i dał znak Danice, aby podprowadziła tam swego jeńca. – Możesz go puścić – stwierdził. Danica raz jeszcze szarpnęła z całej siły rękę czarnoksiężnika, zanim ją puściła, po czym popchnęła go, a on zatoczył się na łóżko i odruchowo na nim usiadł. – My dwaj musimy porozmawiać – rzekł półgłosem Cadderly. Bogo łypnął nań gniewnie – była to bezpodstawna groźba, ale Danica i tak wyrżnęła go pięścią za uchem. W odpowiedzi na pełne zaskoczenia spojrzenie Cadderly’ego uniosła zranioną rękę i ten gest najwyraźniej uspokoił sumienie młodego kapłana. – Dorigen cię przysłała – rzekł do niego Cadderly. – Nie. Cadderly zmierzył go wzrokiem. – Potrafię wykryć, kiedy kłamiesz – ostrzegł. – A zatem nic nie wykryjesz – odrzekł Bogo. – Byłeś z Nocnymi Maskami, ale nie należysz do ich gildii – zauważył Cadderly. – Umrzesz – obiecał Bogo, zarabiając kolejnego kuksańca od Daniki. – Dlaczego nastają na moje życie? – zapytał Cadderly. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, dodał: – Jeżeli tego chcesz, mogę porozmawiać z twoim trupem. Po raz pierwszy Bogo wyglądał na wystraszonego. Szczery spokój w tonie głosu Cadderly’ego dodał groźbie mocy, zmieniając ją w obietnicę, a Rath chciał dożyć starości. – Wszedłeś komuś w drogę – wykrztusił. – W bibliotece i w puszczy. Zmusiłeś Abal... Bogo przerwał gwałtownie. – Kogo? – spytała ostro Danica, nieomal przytykając twarz do twarzy czarnoksiężnika. – Aballistera – odrzekł Bogo. – Mentora Dorigen. Jak również mojego. Zakłopotany Cadderly spojrzał na Danicę. Dorigen była potężną przeciwniczką. Jak silny mógł być zatem jej mentor? – Przybyłem tu wyłącznie jako obserwator – ciągnął Bogo. – Tak, jak mi kazano. – Och? – przerwał mu Pikel, mijając i odpychając na bok Danicę, i pokazując wypaloną dziurę w swej skórzanej tunice, dzieło pioruna, którym poczęstował go Bogo w oberży Dragon’s Codpiece. Nagle rozległa się cała seria mniejszych wybuchów – eksplozje następowały błyskawicznie, jedna po drugiej, a w powietrze wypryskiwały kłęby różnobarwnego dymu. Wybuchy miały na celu tylko odwrócić uwagę trójki przyjaciół. Wypowiedziawszy pospiesznie krótkie, śpiewne zaklęcie, Bogo pomniejszył się do rozmiarów kota i przemknął między Cadderlym a Pikelem. Młodzieniec próbował krzyknąć, ale nie potrafił zadecydować, czy ma zawołać przyjaciół, aby go zatrzymali, czy raczej ostrzec czarnoksiężnika. W końcu Danica wyminęła go i pobiegła do drzwi, tak jak uczynił to przed chwilą Bogo Rath. Usłyszeli trzask zamykanych drzwi, dym zaczął się przerzedzać. Bogo stał na korytarzu – powrócił już do swego zwykłego wzrostu – i zaczynał rzucać kolejny czar. Danica zatrzymała się, roztropnie nie przestępując przez próg. Zza drzwi doszedł ich okrzyk przerażenia. Wrzask dobył się z ust Ratha. Przyjaciele usłyszeli szuranie stóp, głuchy, przyprawiający o mdłości łomot, a potem coś ciężkiego uderzyło w drzwi. Cadderly pokręcił głową i odwrócił wzrok. Spomiędzy desek wystawał ociekający szkarłatem czubek topora Ivana. Jakby to nie było wystarczająco makabryczne, przez okrągły otwór wybity „drzewkiem” Pikela wsunęły się palce Ratha, które poruszały się nerwowo i kurczowo chwytały powietrze. Pociągnięte niezbalansowanym ciężarem drzwi powoli, ze skrzypnięciem, otworzyły się szeroko. Pikel minął Danicę, pchnięciem otworzył je na oścież, rozejrzał się wokoło i ujrzawszy wiszącego na nich Ratha, wydał z siebie przeciągłe „oooo”. – Przeciem ci mówił, co nie można ufać czarnoksiężnikom – wyjaśnił Ivan, który stał kilka stóp dalej w głębi korytarza, buńczucznie opierając pięści na biodrach. Podszedł do drzwi i skinął na pozostałych, aby wyszli z pokoju. Młody kapłan mimowolnie spojrzał na martwego czarnoksiężnika – ten człowiek z pewnością nie był od niego starszy. – Nie zapytaliśmy, jak się nazywa – zauważył. Ivan kopniakiem zatrzasnął drzwi, splunął w dłonie i zaparł się jedną stopą o drzwi obok nogi Ratha. – Zastanawiasz się, co wyryć na jego nagrobku? Danica przyglądała się uważnie młodemu kapłanowi, poszukując choćby najdrobniejszych oznak słabości. Tym razem wyglądało na to, że Cadderly kontrolował swoje emocje i chyba godził się z poczuciem winy. – Tak się tylko zastanawiałem – odrzekł, zwracając się do Ivana. Wzruszył z rezygnacją ramionami i wyrzucił z myśli obrazy całego zdarzenia. – Wnieście ciało z powrotem do pokoju. – Pokręcił głową, uświadomiwszy sobie całą ironię stwierdzenia, które z założenia miało jedynie zastraszyć jego jeńca. Rzeczywiście mógł porozmawiać z trupem. * * * Było tylko jezioro i pusta ulica. Przed zmierzchem w Carradoonie znacznie się uspokoiło i zainteresowanie burzliwymi wydarzeniami w Dragon’s Codpiece szybko wygasło. W zniszczonej oberży pozostało jedynie kilkoro gości, a kiedy Cadderly i jego towarzysze wyszli z budynku, zrobiło się w nim nagle cicho – jak dla Kierkana Rufo zdecydowanie za cicho. Kościsty mężczyzna stał przed małym oknem w swoim pokoju, wydawało się, że przyrósł do tego miejsca. Minęło wiele minut. Kierkan Rufo nawet nie drgnął. Uświadomił sobie, iż tym razem posunął się za daleko – przekroczył granicę dzielącą go od mrocznej strony jego natury. Wątpił, aby mógł jeszcze stamtąd powrócić. Stał w zamyśleniu, usiłując przypomnieć sobie wszystkie wydarzenia, które doprowadziły do tej upiornej sytuacji. Zaczęło się w bibliotece, kiedy spotkał kapłana zła Barjina i na jego rozkaz strącił Cadderly’ego do sekretnych katakumb. Rufo był w stanie wytłumaczyć się z tego błędu przed samym sobą, i większość członków jego zakonu, włącznie z Cadderlym, również mu to wybaczyła. W puszczy elfów raz jeszcze dopuścił się zdrady, ale pocieszał się, że przekazał swoim towarzyszom informacje, które koniec końców doprowadziły ich do zwycięstwa. Podobnie jak w bibliotece wysiłki Cadderly’ego i reszty zapobiegły nieszczęściu i pomogły w zatuszowaniu słabości Rufa. A teraz Avery leżał martwy w izbie na dole. Rufo nakłonił przełożonego, by udał się na spotkanie z drużyną zabójców. I czyniąc to, przekroczył granicę. Usiłował usprawiedliwić swoje postępowanie – powtarzał sobie raz po raz, że nie miał wyboru, że asasyni zabiliby ich wszystkich, gdyby nie zdecydował się na współpracę. Jego wymówkom przeczyły dwa fakty. Cadderly, Danica i krasnoludy – skąd one się tu w ogóle wzięły? – zwyciężyli, odparli atak morderczej grupy. Gdyby Rufo skontaktował się z nimi bezpośrednio po swoim spotkaniu z czarnoksiężnikiem, ich zwycięstwo mogłoby nastąpić dużo szybciej. A Avery nadal by żył. Jęknął i odwrócił się od okna, czując się nagle niewiarygodnie bezbronny. – Zasłużył na taki los – burknął posępnie, przypominając sobie, jak traktował go Avery od chwili powrotu z Shilmisty. Postawił pod znakiem zapytania jego awans w hierarchii zakonu Deneira, groził nawet, że wydali go z biblioteki. To niesprawiedliwość, zapewniał się Rufo z całego serca, jawna niesprawiedliwość, zwłaszcza że to przełożony dzierżył całą władzę, a on mógł jedynie czekać, aż Avery zadecyduje o jego dalszym losie. Zanim Rufo przeszedł przez mały pokoik i zabrał swój plecak, gniew zastąpił jego poczucie winy. Odpłacił Avery’emu w jedyny możliwy sposób i co się stało, już się nic odstanie. Nikt go nie podejrzewał, czarnoksiężnik wplątany w spisek uciekł, a Rufo z łatwością poradził sobie z pytaniami ze strony straży miejskiej. Co ważniejsze, Cadderly najwyraźniej przyjął wnioski strażnika za prawdę, nie zadał mu bowiem ani jednego pytania na temat tragicznych wydarzeń. Rufo musiał ukrywać swój uśmiech, płacąc Fredegarowi z kieszeni Avery’ego za pobyt w oberży. Wyjaśnił gościnnemu oberżyście, że natychmiast musi wrócić do Biblioteki Naukowej, by donieść o tragicznym incydencie. Zmierzchało już, gdy opuścił Dragon’s Codpiece, a mrok był tak ciemny, jak ścieżka, na którą wstąpił. * * * Czwórka przyjaciół opuściła oberżę niedługo później. Cadderly rzucił przestraszonemu oberżyście sakiewkę monet gwoli pokrycia kosztów remontu i usunięcia ciała czarnoksiężnika. – Dokund się wybieramy? – spytał zniecierpliwiony Ivan. Teraz, kiedy znał już wrogów, nie mógł doczekać się kolejnej walki. – Z powrotem do Dragon’s Codpiece – odrzekł spokojnie Cadderly. – A jak już tam dotrzem? – dopytywał się krasnolud, wyraźnie niezadowolony. – Zaczekamy – odparł kapłan, usiłując uspokoić jego zniecierpliwienie. – Dzisiejszy dzień i noc były dla nas bardzo ciężkie. Wszyscy potrzebujemy solidnego odpoczynku. Cadderly mówił serio – był wyczerpany wskutek nadmiernego wykorzystania magii i nie miał ochoty na nic więcej oprócz kilku godzin spokoju i snu. Po tym jednak, czego dowiedział się od ducha Ratha, nie był pewien, czy jego życzenie zostanie spełnione. Na zewnątrz zrobiło się chłodno, zapadła noc i na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Cadderly wiedział, że to będzie długa noc. 21 Pikel na przynętę Cadderly nie zwracał większej uwagi na przytyki przyjaciół. Usiadł przy małym pulpicie z Księgą Uniwersalnej Harmonii i zaczął składać w całość poszczególne fragmenty tej mentalnej układanki, szukając informacji wśród wszystkich możliwych do przywołania wspomnień. Jednak jego rozważania nie miały li tylko na celu zgromadzenia informacji. Cadderly skupił się na obrazie, emocjach ducha Avery’ego, na boskiej radości, którą jak wiedział – odnalazł nieżyjący przełożony. Wątpliwości młodego kapłana, które towarzyszyły mu przez całe życie, nie były w stanie przeniknąć uświęconej bariery tego wrażenia. Logika Cadderly’ego, mająca swe podstawy w wiedzy, którą mógł zdobyć i poznać zmysłami, wydawała się irracjonalna w porównaniu z uśmiechem ducha Avery’ego. Fundamenty egzystencji Cadderly’ego zostały mocno naruszone, a mimo to młody kapłan nie odczuwał żalu i skrupułów, nie dręczyła go również świadomość, że coś utracił. Wręcz przeciwnie, tajemniczość tego wszystkiego natchnęła go nadzieją, jakiej nigdy dotąd nie doświadczył. Miast zaprzeczać swoim uczuciom, wolał raczej poszerzyć horyzonty, by zawrzeć w nich owe cudowne nowe doświadczenia. Mimowolny chichot Cadderly’ego sprawił, że Danica i Ivan siedzący na łóżku odwrócili się i spojrzeli na niego. Zauważywszy to, przerwał rozmyślania. Wzruszył ramionami nie wiedząc, od czego rozpocząć wyjaśnienia. – Ludzie – burknął Ivan, ale Danica skinęła głową do ukochanego, jakby zdawała sobie sprawę, jakich odpowiedzi i rozwiązań poszukuje. Danica – pomyślał. Nie wątpił, że dziewczyna doskonale wie, co do niej czuje oraz że w pełni podziela jego uczucia. * * * Pikel przemykał korytarzem pierwszego piętra oberży Dragon’s Codpiece, to znikając, to wyłaniając się z cienia, w poszukiwaniu spiżarni. Było późno, a krasnolud konał z głodu, ponieważ przez cały wyczerpujący dzień ominęły go trzy z czterech posiłków. – Hi, hi, hi – zaszczebiotał, kiedy znalazł biszkopty i słodkiego pączka. Włożył otrzymany od Cadderly’ego amulet do kieszeni i gwałtownie zatarł pulchne ręce, na jego pyzatej twarzy pojawiły się dołeczki – oznaki radości. Wchodząc po prowizorycznych schodach na piętro obładowany rozmaitym jadłem, z każdym kolejnym krokiem upewniał się, że postąpił słusznie, podkradając tę kapkę żywności. Uśmiech Pikela zrzedł jednak, zanim dotarł do pokoju Cadderly’ego, a kiedy w chwilę później zbliżył się do niego niski mężczyzna, pół biszkopta wypadło mu z ust. * * * Danica i Ivan walczyli na łóżku. Młoda kobieta, ku zdumieniu Ivana, udowadniała, że skoncentrowana jest w stanie wytrzymać z nim pojedynek na rękę. Potężny krasnolud z czerwoną twarzą okoloną żółtą brodą gwałtownie szarpał i naginał w bok jej dłoń, ale ręka dziewczyny, maleńka w porównaniu z sękatym, muskularnym łapskiem Ivana, nie ugięła się nawet o cal. – Spotkałeś lepszego od siebie – rzekł Cadderly do Ivana, a jego słowa jeszcze bardziej rozwścieczyły krasnoluda. Podniósł się na palcach i naparł z całej siły, przesuwając łóżko o kilka cali, ale pozycja Daniki pozostała niezmieniona. Nagłe i dość głośne szuranie nóg łóżka po podłodze ożywiło i zaniepokoiło Cadderly’ego. Młody kapłan nie ukrywał faktu, że on i jego przyjaciele wrócili do oberży, ale nie chciał dostarczać swym potencjalnym wrogom zbyt wielu informacji. – Cisza! – rzucił ostrym szeptem i przypominając sobie o Pikelu, zamknął oczy, po czym przesłał swe myśli do nieobecnego krasnoluda. Spodziewał się odebrać te same emocje, co zwykle – przede wszystkim głód – kiedy jednak nawiązał kontakt dzięki mocy wzmacniającego siły telepatyczne amuletu, jego oczy otworzyły się szeroko. Wrażenia były mgliste, tak jak tego oczekiwał, lecz miast odległych myśli o bułeczkach i piwie, ujrzał obrazy pokurczonych, czarnych cieni. Nie połączył się z Pikelem! Poprzez narastające w Cadderlym wrażenie paniki przebiły się obrazy martwego Brennana i nieszczęsnego Bezimiennego. Gwałtownie przerwał kontakt i poderwał się z krzesła. – Jeszcze cię dostanem! – warknął do Daniki Ivan, nie zwracając uwagi na poruszonego Cadderly’ego. Danica jednak obserwowała wszystkie jego poczynania. Kiedy się zdekoncentrowała, Ivan pospiesznie docisnął jej rękę do łóżka, po czym warknął triumfalnie, gdy wtem, zgoła nieoczekiwanie stwierdził, że dziewczyna w ogóle nie zwraca na niego uwagi. Danica przepełzła po łóżku i minęła Ivana. Krasnolud odwrócił się, by zobaczyć, jak mniszka i Cadderly opuszczają pokój, i zdał sobie sprawę, że kłopoty muszą zapewne mieć związek z jego nieobecnym bratem. Nie tracąc czasu potrzebnego na odnalezienie topora, Ivan na wpół wypełzł, na wpół wybiegł z pokoju, podążając w ślad za przyjaciółmi. * * * Nieszczęsny Pikel jeszcze nigdy nie czuł się równie słaby! Patrzył jak otępiały na samego siebie albo przynajmniej na swoje ciało, czy może raczej potwora, który mu je ukradł. Trzymając ciało słabeusza jedną ręką za gardło, Duch usłyszał szmer w korytarzu i domyślił się, że niebawem dotrą tu przyjaciele Pikela. Ta myśl wywołała na jego krasnoludzkich ustach złowieszczy uśmieszek. Odbił w bok chudą rękę Pikela i sięgnął do kieszeni, wyjmując z niej niewielki pakiet. – Oooo – jęknął Pikel i o mało nie zemdlał. Sądził, iż wewnątrz musi znajdować się jakiś przerażający magiczny amulet i przypuszczał, że jego chwile są już policzone, kiedy Duch uniósł pakiet do góry. Okazało się jednak, że Duch miast na nową powłokę Pikela wylał zawartość pakietu na siebie. – Hę? – spytał Pikel, gdy oblicze intruza w jego starym ciele zostało zalane krwią z pakietu. Duch jedną ręką uniósł wiotkie ciało w górę i cisnął Pikela na drugi koniec pokoju, gdzie ten rąbnął plecami w ścianę i osunął się na podłogę. Duch również upadł, oparł się ciężko o ścianę przy drzwiach i jęknął. * * * Rozwścieczony Ivan chwycił Cadderly’ego i Danicę za ubranie i gdy tylko zorientował się, dokąd zmierza młody kapłan, czym prędzej wysforował się naprzód. Krasnolud bez swego hełmu ozdobionego jelenimi rogami uderzył głową w drzwi i wpadł z impetem do środka. Chwiejąc się na nogach, Pikel uniósł drżący palec i wskazał oskarżycielsko na szczupłą ludzką sylwetkę pełznącą po podłodze przy ścianie. – Mój brat! – ryknął Ivan i zaatakował, chwytając chudego jak szczapa zabójcę za gardło, by wydusić zeń resztki życia. Danica również podążyła w ślad za drżącym palcem krasnoluda, ale Cadderly wszedł do pokoju wolniej i z większą ostrożnością, skupiając całą uwagę na rannym Pikelu. Przywołał w myślach pieśń Deneira. Ujrzał cienie przycupnięte na ramionach Pikela lub raczej intruza zajmującego jego ciało! – Ivanie! – zawołał i ufając pieśni, rzucił adamantowymi dyskami prosto w twarz krasnoluda. Krasnolud zatoczył się na ścianę, na jego ufarbowanej na zielono brodzie prawdziwa krew zmieszała się z fałszywą. – Oooo – jęknął. Po drugiej stronie pokoju Ivan puścił chudzielca i pognał w te pędy, by zająć się duszeniem nowego przeciwnika. Cadderly nie oderwał od krasnoluda demaskatorskiego spojrzenia. Patrzył, jak cienie rozpływają się i wtapiają w ramiona Pikela. Ivan chwycił brata oburącz, wydźwignął go w górę i z impetem huknął nim o ścianę. – Oooo – jęknął ponownie Pikel. – Stój, Ivanie – rzekł spokojnie Cadderly. – Pikel znów jest sobą. Wrócił do swego ciała. Cadderly skinął na Danicę, a ta odwróciła się, by ponownie stanąć naprzeciw asasyna, gotowa w okamgnieniu rzucić się na niego. – Nie masz dokąd uciec – powiedział do Ducha Cadderly. Podszedł do Daniki. – Znam cię. – I po cóżem robił ty dyski takie dobre. – Cadderly słyszał za sobą utyskiwania Ivana i niecichnące jęki Pikela. Młody kapłan obejrzał się na moment, by ujrzeć, jak Ivan ociera krew z twarzy brata. Kiedy się odwrócił, stwierdził, że mroczne cienie znikły z barków niepozornego asasyna. Cadderly rozejrzał się wokoło, obawiając się, że mężczyzna ponownie przejął tożsamość któregoś z jego przyjaciół, aczkolwiek wszyscy oni wydawali mu się normalni, tacy jak zawsze. Przyglądali mu się z wyraźnym zakłopotaniem i najprawdopodobniej zdawali sobie sprawę z jego nagłego strapienia. – Kim jesteś? – mruknął pod nosem Cadderly, ponownie odwracając się twarzą do chudzielca. Pieśń Deneira rozbrzmiała głośnej w jego umyśle, gdy młody kapłan zaczął badać aurorę tej nowej tożsamości. Poczuł lodowaty wiatr i wyobraził sobie posępny skalisty brzeg. Na wodach zatoki unosiły się płaty kry, o których brzegi rozbijały się wzburzone fale, a w spokojnej zatoczce przy brzegu stał majestatyczny wielki statek oczekujący potężnych ramion, które mogłyby poruszyć jego monstrualne wiosła. Cadderly spojrzał na twarz słabeusza i ujrzał malujący się na niej szczery strach i nieoczekiwaną rezygnację. Danica wyczuła, że mikrus zamierza rzucić się ku drzwiom i sprężyła całe ciało do skoku, aby go pochwycić. Nagle w jej uszach rozbrzmiał szept, czarodziejska wiadomość od Cadderly’ego. Ze zdumieniem spojrzała na swego towarzysza. Niski mężczyzna popędził ku drzwiom. Danica rzuciła się za nim, podobnie jak Cadderly, ale zderzyli się ze sobą, a tymczasem chudzielec zwinnie ich wyminął. Ivan ciężko upuścił Pikela na podłogę, krzywiąc się, gdy z ust brata dobiegł przeciągły jęk. – Stój! – zawołał Cadderly, patrząc na uciekającego mężczyznę. Rozkaz ten nie był jednak skierowany do chudzielca i zawierał w sobie ogromne brzemię wzmożonej czarami siły perswazji. Ivan stanął wbrew sobie, a mężczyzna wypadł przez otwarte drzwi. Danica podążyła za nim, ale tak jak polecił jej Cadderly, niespecjalnie się do tego przyłożyła. W kilka chwil później wybiegła przez główne drzwi oberży, ujrzała, jak mężczyzna znika za rogiem i celowo pognała w przeciwną stronę, by dać mu czas na ucieczkę. Niebawem, pozornie zrezygnowana, wróciła do oberży. W pokoju Ivan patrzył z niedowierzaniem na Cadderly’ego i niecierpliwie stukał ciężkim butem w drewnianą podłogę. – Znów czekamy? – spytał burkliwie. Cadderly uśmiechnął się i pokiwał głową. – Ale już niedługo – obiecał i nie wątpił w prawdziwość swoich słów. Łamigłówka praktycznie została ułożona. 22 Kontratak Sprytny byłby ze mnie goblin – wyszeptał Ivan, wychyliwszy się znad tylnej krawędzi dachu budynku przyległego do Dragon’s Codpiece. Na Placu Targowym panowała typowa dla tej pory dnia krzątanina, ale krasnolud z łatwością wypatrzył pochylonego kościstego mężczyznę przedzierającego się przez ciżbę. Danica, podążając wzrokiem za wyprostowanym palcem krasnoluda, aby dostrzec Rufa, w mgnieniu oka zeskoczyła na chodnik alejki i w chwilę później podążyła w stosownej odległości śladem chudego kapłana. – A jużem myślał, co jego od dawna tu ni ma – zwrócił się Ivan do Cadderly’ego, który siedział nieco dalej na krawędzi dachu z otwartą Księgą Uniwersalnej Harmonii przed sobą i z zamkniętymi oczami. Młody kapłan pokręcił głową, bynajmniej niezaskoczony. – Rufo nie odważyłby się wyruszyć w pojedynkę górskim szlakiem – wyjaśnił, używając tego samego argumentu co wówczas, gdy Fredegar powiedział im, że Rufo postanowił wrócić do biblioteki. – Bardziej prawdopodobne, że ukrył się gdzieś w mieście, być może w świątyni Ilmatera. Ivan i Pikel zgodnie wzruszyli ramionami, nie próbując spierać się z argumentami Cadderly’ego. Młody kapłan prowadził ich poprzez gąszcz mnożących się zagadek, jakby znał wszystkie odpowiedzi albo wiedział, gdzie może je znaleźć. Pikel ponownie wzruszył ramionami i przeszedł na drugą stronę dachu, by zlustrować ulicę Widokową, podczas gdy Ivan kontynuował obserwację Placu Targowego. Siedzieli na dachu już ponad dzień, czekając z typową dla krasnoludów cierpliwością. Danica wróciła w kilka minut później. Zwinnie i szybko wspięła się na dach budynku. – Jest u kapłanów Ilmatera – oznajmiła. Cadderly bez słowa pokiwał głową, nie otwierając oczu i nie przerywając transu, którego osiągnięcie zajęło mu kilka godzin. – Wiedział o tem – rzucił oschle Ivan. Krasnolud zaczynał czuć się jak pionek w rozgrywce szachowej prowadzonej przez kogoś innego. – Tyn wredny zarozumiały kapłan wi wszystko – wymamrotał pod nosem. – Jeszcze nie – odrzekł Cadderly sprawiając, że Ivan ponownie pokręcił głową z niedowierzaniem. Nie było możliwe, aby z odległości dwudziestu stóp kapłan usłyszał tę uwagę. Pokonany Ivan ponownie zajął się obserwacją, wypatrując zbiegłych asasynów, Kierkana Rufo oraz wszystkich i wszystkiego, co mogłoby stanowić dla nich jakiś trop. Jednak w gruncie rzeczy nie wierzył, że Cadderly tego potrzebuje. * * * Kiedy tylko Vander odzyskał kontrolę nad swoją postacią olbrzyma, zaczął krążyć nerwowo po oborze, rozkładając szeroko sękate ramiona. O mało nie został schwytany i szczerze mówiąc, nie wiedział, jak ciało słabeusza mogło poruszać się tak szybko, że zdołał wybiec z pokoju i opuściwszy gospodę, zmylić pogoń. Spędził okropną noc na ulicach Carradoonu pełen obaw, że Duch nigdy nie zwróci mu jego prawdziwego ciała. Raz po raz oglądał się przez ramię, spodziewając się, że zaraz go dopadną Cadderly, dziewczyna albo dwa krasnoludy. Teraz jednak wrócił, był znowu na farmie i odzyskał swoje właściwe ciało. Wyjrzał przez drzwi na pogrążony w ciszy dom i puste podwórze, niepewny, czy czterej pozostali przy życiu asasyni wciąż jeszcze są w pobliżu. Czterej pozostali przy życiu asasyni! Co najmniej jedenastu zabójców nie żyło, a pięciu uznano za zaginionych. Jedynie Duch krążył jeszcze po uliczkach Carradoonu, jeżeli nie liczyć czarnoksiężnika Bogo Ratha. A Cadderly otoczony gromadą potężnych sprzymierzeńców nadal żył i wiedział, że płatni mordercy dybią na jego życie. Podczas ich ostatniego duchowego przejścia Vander wyczuł, że Duch jest nadal pewny siebie, co więcej, uważa to wyzwanie za zabawne i trudny pościg wyraźnie go bawi. Duch bywał już wcześniej w kłopotach, tracił całe drużyny zabójców tylko po to, by koniec końców odwrócić od siebie zły los i z bezbłędną precyzją uśmiercić upatrzoną ofiarę. Był zuchwały i pewny siebie, jak przystało na prawdziwego wojownika. Oczywiście podziw firbolga umniejszała świadomość, że pewność siebie Ducha wynikała z faktu, iż zniewieściały słabeusz potrafił błyskawicznie wybrnąć z każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Kiedy Vander znajdował się w bezpiecznej odległości od miejsca walki, Duch miał zawsze zapewnioną szybką i łatwą drogę ucieczki. Było to nader wygodne. * * * – Co się stało? – spytała Danica w chwilę po tym, jak Cadderly pierwszy raz od dobrych kilku godzin wreszcie otworzył oczy. Młody kapłan usiłował mentalnie zlokalizować emanację osobliwego przedmiotu noszonego przez złego asasyna. – Zmiana mocy – wyjaśnił obojętnie Cadderly, skupiony w myślach na Ghearufu. Ivan, który stal kilka stóp dalej, ale słyszał całą rozmowę, potrząsnął brodą z niedowierzaniem. – Jeźli wisz, dzie jezd ta łokropna rzecz... – zaczął. – Nie wiem – przerwał mu Cadderly. – Niezupełnie. Nasz wróg jest w mieście, gdzieś na południe stąd, lub powinienem raczej rzec, iż właśnie powrócił do miasta. Danica przekrzywiła głowę ze zdziwieniem, odgarniając z twarzy uparty kosmyk włosów. – Opuścił miasto, gdy osaczyliśmy go w pokoju – usiłował wyjaśnić Cadderly. – W magiczny sposób. Mężczyzna, który uciekł nam fizycznie lub raczej duch zajmujący ciało zabójcy, nie był tym samym, który pochwycił Pikela. Ivan ponownie pokręcił głową, zbyt zakłopotany, aby cokolwiek powiedzieć. – Teraz powrócił do Carradoonu – ciągnął Cadderly. – Znajdziemy go? – raczej stwierdziła, niż zapytała Danica i zdumiała się, kiedy Cadderly pokręcił głową. – Co byśmy w ten sposób osiągnęli? – spytał młody kapłan. – Nasz wróg po prostu znowu by nam uciekł. – No to co ty se myślisz? – wysapał Ivan, zmęczony tajemniczymi decyzjami Cadderly’ego, – Mamy tu siedzić i czekać, co te zabójcy same nas odnajdom? Cadderly ponownie pokręcił głową i uśmiechnął się szeroko i zjadliwie. – Zaskoczymy naszego sprytnego przyjaciela od tyłu – wyjaśnił, myśląc o farmie, którą opisał mu duch Bogo Ratha. – Jesteście gotowi na walkę? Na te słowa ciemne oczy Ivana nieomal wyszły z orbit, a jego odpowiedź sprawiła Pikelowi niewypowiedzianią przyjemność. – Hi, hi, hi. * * * – Tam! – wyszeptał oschle Cadderly, wskazując okno pod rozłożystymi konarami strzelistego wiązu. Ktoś przeszedł wewnątrz domu, tuż obok okna. Cadderly zlustrował podwórze, zastanawiając się, gdzie też może teraz być Danica. Młodej mniszki nigdzie nie było widać, jak duch rozpłynęła się wśród mrocznych cieni. – Czas ruszać – zwrócił się Ivan do Pikela, unosząc w górę swój wielki topór. Pikel chwycił brata za rękę i zaszczebiotał, wskazując błagalnie na drzewo. – Nie będę właził na nastympne drzewo – burknął Ivan, ale zmiękł na widok żałosnej miny Pikela. – W porzundku – skonstatował. – Jak se chcesz włazić na drzewo, to se właź. Słysząc te słowa, Pikel aż podskoczył, a jego szeroki od ucha do ucha uśmiech zniknął pod okapem hełmu, kiedy obszerny garnek opadł mu na twarz. Ivan poprawił go bratu obcesowym gestem, nasadził mocniej na głowę własny hełm zaopatrzony w solidną parę jelenich rogowi popchnął Pikela przed sobą. – Ivanie – rzekł z powagą Cadderly, zanim przeszli dwa kroki. Krasnolud z kwaśną miną odwrócił się do niego. – Nie zabijaj nikogo, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne. Tak, jak się umawialiśmy. – Jak tyżeś się umawiał – poprawił Ivan. – Ivanie! – Ton Cadderly’ego sprawił, że krasnolud zmarszczył brwi. – Kurcze, chłopak odbiera mię z tego całom frajdę – mruknął do Pikela, kiedy wraz z bratem ponownie się odwrócili i ruszyli przed siebie śmigając, podskakując, pełznąc i wpadając jeden na drugiego, aż w końcu dotarli do stóp ogromnego wiązu. Cadderly pokręcił głową z niedowierzaniem, że hałas czyniony przez krasnoludy nie zaalarmował całej okolicy. Nadal kręcił głową, gdy Pikel wspiął się na ramiona Ivana, bezskutecznie starając się dosięgnąć najniższej gałęzi. Zielonobrody krasnolud podskoczył, opuszczając pałkę na głowę Ivana, ale udało mu się chwycić konar. Wisząc tylko na palcach i gwałtownie przebierając nogami, Pikel nigdy nie podciągnąłby się wyżej, ale Ivan skrzętnie zwrócił mu grubą pałkę, dźgając nią brata w pośladek i nieomal przerzucając go ponad sękatą gałęzią. – Oooo – jęknął półgłosem Pikel, pocierając obolałe siedzenie i odbierając pałkę od Ivana. Cadderly westchnął głęboko – krasnoludy znacznie lepiej umiały się bronić, niż atakować z zaskoczenia i podkradać się do nieprzyjaciół. * * * Jeden z czterech pozostałych przy życiu asasynów również pokręcił głową z niedowierzaniem, przyglądając się wyczynom krasnoludów. Przykucnął w ciasnym i cuchnącym kurniku, oparł nogę na biegnącej pod ścianą grzędzie i wyjrzał przez szparę w starych deskach, dostatecznie szeroką, by mógł opuścić kuszę i swobodnie z niej wymierzyć. Uznał Ivana za groźniejszego przeciwnika i stwierdził, że gdyby zdołał go powalić, drugi krasnolud, ten siedzący na drzewie, znalazłby się w poważnych tarapatach. – Oooo! Zaskoczony asasyn odwrócił się energicznie i wystrzelił, widząc gwałtowne poruszenie. W powietrzu zaroiło się od kur – jedna padła przeszyta bełtem z kuszy – ale w słabym świetle i z bliska ptaki wydawały się mężczyźnie pojedynczym, złowieszczym upierzonym wrogiem. Został dwukrotnie trafiony, w twarz i w szyję, i poczuł pod tuniką wilgoć. Dotknął ręką ran w nadziei, że powstrzyma upływ krwi. Poczuł ulgę i o mało nie ryknął śmiechem, gdy stwierdził, że krew była w rzeczywistości zawartością rozbitych jaj. Nagle uświadomił sobie, że ktoś ukryty za barykadą spłoszonych kurcząt musiał nimi weń cisnąć. Mężczyzna obnażył zęby, upuścił kuszę na ziemię i wyjął długi, smukły sztylet. Kury szybko się uspokoiły. W niewielkim kurniku nie zauważył żadnego wroga. Grzęda, pomyślał, wróg musi ukrywać się pod grzędą. Jego uśmiech rozpłynął się, a usta rozchyliły, kiedy zaczął się pochylać. Pod grzędą, a może z tyłu. Czyjaś dłoń zacisnęła się na jego ustach, druga zaś chwyciła uzbrojoną w nóż rękę. Oczy mężczyzny rozszerzyły się, a w chwilę potem zamknęły, gdy palący ból przeszył jego ciało, na równi z ostrzem sztyletu, który przebił mu gardło poniżej szczęki i bezbłędnie dotarł do mózgu. Danica położyła asasyna na ziemi i odwróciła się, by spojrzeć na krasnoludy. Ivan do tej pory dotarł już do okna chaty, a Pikel ostrożnie stąpał po gałęzi drzewa wysoko nad jego głową. Danica wiedziała, iż tylko krok dzieli ich teraz od nieszczęścia, uznała więc, że będzie lepiej, jeśli, ot tak, na wszelki wypadek, wyjdzie na zewnątrz i zajmie nową, odpowiedniejszą pozycję. Zatrzymała się, nie przestępując ciała martwego asasyna, i przez chwilę rozmyślała nad popełnionym właśnie zabójstwem. Cadderly stanowczo upierał się, by nie zabijać nikogo bez wyraźnej konieczności, i Danica, chociaż podobnie jak krasnoludy uznała jego żądanie za absurdalne, poczuła głęboko w sercu ukłucie wyrzutów sumienia, że nie była w stanie spełnić życzenia ukochanego. Może mogłaby unieszkodliwić tego wartownika, nie zabijając go. Nie odczuwała jednak współczucia wobec człowieka, którego zabiła. Jako jedyna z całej ich gromadki rozumiała motywy i metody działania oddziału asasynów i nie żywiła odrobiny litości dla nikogo, kto nosił srebrno-czarną maskę plugawej gildii płatnych zabójców. * * * Ivan, stojący tuż pod oknem, uniósł wzrok z wyrazem frustracji, podczas gdy Pikel powyżej znalazł dla siebie dostatecznie grubą gałąź sięgającą aż do ściany chaty. Kiedy wreszcie wydawało się, że Pikel ma pod stopami solidne oparcie, Ivan przyłożył brzeg styliska topora do muru i przesunął nim w dół, zahaczając ze zgrzytem o każdy kamień. W chwilę potem zza zasłony wychynęło zdziwione oblicze. Mężczyzna z mieczem w dłoni wyprostował się, a gdy niczego nie dostrzegł, zaczął stopniowo wychylać się coraz mocniej, by zobaczyć, co dzieje się na dole. – Ha! – krzyknął, zauważywszy Ivana. Nad jego głową trzasnęła gałąź. – Mój brat – wyjaśnił Ivan, wskazując ręką w górę. – Och – jęknął zaskoczony asasyn. – Ooooooo! – ryknął Pikel i zamachnął się pałką jak wahadłem. Trzymał „drzewko” grubszym końcem do dołu, a chwyt miał jak zawsze pewny. Mężczyzna usiłował wysunąć przed siebie miecz, ale dostał pałką w pierś i wyleciał w powietrze, jakby siedział w koszu obsługiwanej przez giganta katapulty. – Chodź! – zawołał Ivan, wskazując na parapet i stając obok wiszącego głową do dołu brata. Pikel bezradnie wzruszył ramionami. Sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem, konar pękł, gruba kostka Pikela utkwiła w rozgałęzieniu, a spadający krasnolud zawisł bezradnie głową na dół. – No chodź! – powtórzył Ivan, który wszedł już do pokoju. Złapał Pikela za wolną rękę i szarpnął, wciągając go do połowy do wnętrza. – Uch, uch – usiłował wyjaśnić Pikel. Sądząc, że brat jest po prostu uparty, Ivan upuścił topór, chwycił Pikela oburącz za nadgarstek i pociągnął z całej siły. Zielonobrody krasnolud znalazł się w pokoju, ciągnąc za sobą zgiętą, zahaczoną wokół kostki gałąź. * * * Vander podtrzymywał mocno drzwi obory, dociskając je w zawiasach, aby głośniej nie skrzypnęły, kiedy będzie je uchylał. Z miejsca, w którym przebywał, nie mógł przyjrzeć się walce, ale widział kołyszące się gałęzie wiązu ponad narożnikiem dachu chaty. Biorąc pod uwagę ten fakt oraz niedawne gdakanie kur, nie miał najmniejszych wątpliwości, że na farmie pojawili się intruzi. Vander znieruchomiał, wpatrując się z niedowierzaniem w kulę ognia wiszącą w powietrzu kilka stóp nad nim, tuż przed drzwiami obory. Sprężył się, wyczuwając niebezpieczeństwo. Odgadł, że gdyby się poruszył, zaklęcia zostałyby uaktywnione. Dlaczego czarownik czekał? Vander powoli wycofał się do obory. Z ognistej kuli trysnęła struga płomieni, pozostawiając u jego stóp wypalony ślad. Runął plackiem na ziemię i silnym pchnięciem zatrzasnął drzwi – obawiał się, że magiczna kula może wlecieć za nim do wnętrza obory. U dołu drzwi pojawił się słup czarnego dymu. Wszystko sczerniało. Uparty firbolg wstał wiedząc, że musi wyjść z obory, wydostać się z tej pułapki. Zapadła cisza. Vander warknął i ostrożnie zaczął się skradać, zmierzając ku drzwiom. Nie wiedział, czy płomienie zgasły już, czy nie, niemniej jednak musiał to sprawdzić. Nie usłyszał żadnego dźwięku, ale odniósł wrażenie, jakby tuż przed nim wypiętrzyła się ziemia – tuman kurzu i piasku omiótł mu twarz, zasypując oczy i zmuszając, aby się cofnął. Potknął się o niewidoczne skrzynie i bezgłośnie runął na ziemię. W mgnieniu oka zdezorientowany firbolg odzyskał zdolność normalnego widzenia, kiedy rozproszyła się przywołana magicznym zaklęciem ciemność. Usłyszał trzask drewna, gdy pod jego dłonią pękła deska, a także osobliwy świst nad głową. Dźwięk ten zaalarmował go i ostrzegł na chwilę przed tym, zanim spróbował się podnieść. Olbrzym spojrzał bezradnie w górę, gdzie w powietrzu zaroiło się niespodziewanie od wirujących czarodziejskich mieczy. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi i ujrzał młodzieńca w szerokoskrzydłym niebieskim kapeluszu. – Miecze są ostre – oznajmił przybysz spokojnie. Skonsternowany Vander nie wątpił w to ani przez chwilę. * * * – Ooooooo! Danica, zmierzająca w kierunku przeciwległego krańca chaty, usłyszała krzyk Pikela, gdy gałąź, w którą się zaplątał, wystrzeliła przez okno. Kiedy giętki konar osiągnął granicę swej wytrzymałości i zawrócił w przeciwnym kierunku, kostka Pikela została uwolniona z potrzasku i krasnolud wyleciał w powietrze, wykonując idealne dwa i pół salta, by ostatecznie wylądować głową naprzód w stercie piachu. – Przeciem ci mówił, cobyś nie puszczał! – krzyknął z okna Ivan z pałką brata w dłoni. Pikel wzruszył ramionami, poprawił swój garnek i raźnym krokiem zawrócił, by do niego dołączyć. Dwa krasnoludy prześlizgnęły się przez niewielki pokój. Znajdowało się tu dwoje drzwi – na szczęście jednak zamkniętych – pierwsze w ścianie po prawej stronie, drugie zaś dokładnie naprzeciw okna, te prowadziły do jednego z frontowych pokoi. – Ładny je ze z niego dywanik – zauważył Ivan, ruszając w stronę frontowego pokoju i przechodząc bezceremonialnie po plecach asasyna, który leżał płasko na podłodze przy ścianie z rozrzuconymi szeroko rękami i głową odgiętą do dołu. Pikel uczynił to samo, a ponieważ nosił sandały, niemal instynktownie poruszył sękatymi paluchami, po czym pokiwał głową. Był wyraźnie zdziwiony, że z nieprzytomnego człowieka można zrobić tak wspaniały dywanik. – Wisz, co łoni wiedzom, co my som już tutej? – spytał Ivan, który doszedł do drzwi. Pikel pospiesznie wzruszył ramionami, jakby wcale się tym nie przejął. Ivan skinął głową i spojrzał na drewniane drzwi, a jego okolone gęstą żółtą brodą oblicze rozjaśnił promienny uśmiech. – Pamintasz natarcie we w oberży? – spytał znacząco. Drzwi wypadły z zawiasów, szczęknęły kusze, a Ivan i Pikel, ukryci za prowizoryczną tarczą, uśmiechnęli się złowieszczo na widok dwóch bełtów, które przebiły na wylot grube drewno. – Tech ludzi tak łatwo jezd przejrzeć! – oznajmił Ivan, a gdy odrzucił na bok wyrwane drzwi, okazało się, że wojowniczy bracia znajdują się w kuchni. Pikel odbił w lewo, w stronę mężczyzny, który szarpał się rozpaczliwie, usiłując umknąć przez wąskie okienko. Ivan pobiegł w prawo, ścigając drugiego asasyna, który zmierzał ku coraz jaśniejszemu światłu dnia wpadającemu do kuchni przez otwarte drzwi. Pikel tylko przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powinien zrobić z szamoczącym się mężczyzną, po czym rąbnął ciężką pałką w górną część framugi, a ta spadając do reszty unieruchomiła pechowego asasyna. – Hi, hi, hi – Krasnolud, w przypływie dobrego humoru zaśmiewając się do rozpuku, przyciągnął do okna stół kuchenny, rozwiązał sznurówki w butach mężczyzny i przywiązał ich końce do jednej z nóg mebla. Drugi asasyn zatrzymał się gwałtownie i zawrócił w nadziei, że nagła zmiana taktyki zaskoczy ścigającego go krasnoluda. Ivan był jednak zbyt sprytny, by dać się nabrać na taką prostą sztuczkę. Zatrzymał się gwałtownie i uniósł topór, by bez trudu odbić cięcie miecza wymierzone w jego pierś. Asasyn zakręcił mieczem młynka nad głową i ponownie zaatakował, tnąc wściekle to z lewej, to z prawej strony. Liczył, że uda mu się odnaleźć lukę w obronie krasnoluda. Trafił Ivana w bok, lecz krasnolud zrewanżował się potężnym pchnięciem. Docisnął górną część topora do cienkiego jelca miecza i uderzył nim z całej siły o ścianę. Asasyn odskoczył w tył. W dłoni pozostała mu jedynie rękojeść i pierwsze dwa cale strzaskanego ostrza. Ivan spojrzał na uszkodzony pasek przy boku swojego pancerza. Jedna z metalowych płytek wystawała o cal do przodu, ale cios asasyna nie zdołał przebić wykutej przez krasnoludy zbroi. – Warto było? – spytał z powagą. Asasyn warknął i cisnąwszy złamanym mieczem w bezczelnego krasnoluda, obrócił się na pięcie i rzucił ku drzwiom. Ivan odbił ułomek oręża w bok i ruszył do ataku. Dał olbrzymiego susa, usiłując złapać uciekiniera za kostki, ale źle oszacował odległość, skok okazał się za krótki i krasnolud z głuchym łomotem zwalił się z werandy na ziemię. Asasyn nawet się nie obejrzał i popędził w stronę stajni. Wskoczył na grzbiet nieosiodłanego konia, ponaglił zwierzę do galopu i w chwilę później wierzchowiec płynnym skokiem pokonał ogrodzenie. Ivan jęknął, wściekły, że jednemu z zabójców udało się zbiec, po czym przewrócił się na plecy, by ujrzeć Danicę klęczącą na dachu z gotową do strzału kuszą w dłoniach. – Strzelałaś kiedy ze z takiej broni? – spytał zaskoczony krasnolud. Danica zwolniła cięciwę. Głowa uciekającego asasyna wyprysnęła do przodu, gdy bełt trafił go w podstawę czaszki. Mężczyzna jeszcze przez chwilę siedział sztywno wyprostowany, po czym przechylił się na bok i runął na ziemię, a jego wierzchowiec pogalopował dalej. – Jup – odparł Pikel, podchodząc do drzwi za Ivanem. 23 Propozycja nie do odrzucenia – A dzie tyn duży? – spytał Ivan, kiedy wraz z Danicą i Pikelem odnaleźli Cadderly’ego. Młody kapłan stał na podwórzu farmy i opierał się o młode drzewko. Cadderly wskazał oborę. – Jest zajęty – wyjaśnił zwięźle, a kąciki jego szarych oczu uniosły się, gdy uśmiechnął się z zadowoleniem. – Nie jest ranny, ale na pewno odebrałem mu ochotę do dalszej walki. Danicą pokiwała głową. – A zatem twoje przypuszczenia były słuszne – zauważyła, a w jej głosie brzmiała nieukrywana odraza. – To on dowodził tym oddziałem. Cadderly przypomniał sobie obrazy, które widział na ramieniu niepozornego asasyna w oberży Dragon’s Codpiece. Zmiana aurory sporo wyjaśniła spostrzegawczemu kapłanowi, zdradziła mu tożsamość i, co ważniejsze, naturę olbrzymiego przywódcy oddziału asasynów. – Olbrzym trup – parsknął z nadzieją Ivan. – Nie – odpowiedział Cadderly. – Niedługo? – spytał Ivan. – Nie sądzę – odrzekł Cadderly. Powiódł wzrokiem przez podwórze oraz kurnik do okna przy drzewie i trupa leżącego w pyle przy drodze. – Nie chciałem zabijać tych ludzi – rzucił ostro. Ivan spojrzał na Danicę. – Lepij pozwolić, coby tyn uciek – wyszeptał z pewnym sarkazmem. Cadderly usłyszał komentarz i spiorunował żółtobrodego krasnoluda wzrokiem. – Była walka, wisz... – zaczął się bronić Ivan i wyrzuciwszy w górę obie ręce, prychnął donośnie. – Ba! – Po czym odszedł kilka kroków dalej. Kiedy skręcił za róg, ujrzał ostatniego pozostałego przy życiu asasyna, uwięzionego w kuchennym oknie. Mężczyzna nie próbował się już szamotać. – Masz go tu, chłopcze – zawołał krasnolud. – Mój brat miłosierni spełnił twoi głupie żądanie. – Pozostała trójka podeszła do Ivana, aby zobaczyć, co też takiego odkrył. – Co z niem zrobisz? – spytał Ivan, kiedy młody kapłan ujrzał uwięzionego mężczyznę. – Chcesz mu zadać parę pytań? A może przekażesz go straży miejskiej, ty miłosierny głupolu? Cadderly z zaciekawieniem przyjrzał się krasnoludowi, nie rozumiejąc przyczyny jego gniewu. Pytanie, które zadał, zabrzmiało wyraźnie oskarżycielsko. – Tak ci spieszno zabijać? – A jak myślisz, co z niem zrobiom strażniki? – warknął Ivan. – Chyba żeś zapomniał o twojem grubem przyjacielu, co leżał na stole z wyjentem sercem? I o tech, co tu mieszkali? Myślisz se, co farmer i jego żona niedługo wrócom do domu? Cadderly odwrócił wzrok, ugodzony prawdziwością tych słów. Wolał miłosierdzie, nienawidził zabijania, ale nie mógł zaprzeczyć obserwacjom Ivana. – Przyprowadziłżeś nas tutej i kazałżeś walczyć bez przekonania – wybuchnął Ivan, a na jego gęstej brodzie zalśniły kropelki śliny. – Jeżeli myślisz, co będę ryzykował mojom głowę, coby tyn śmieć mógł se pożyć dzień czy dwa dłużej, to się mylisz! Zakłopotanie zadecydowało o kolejnym ruchu Cadderly’ego. Przywołał w myślach pieśń Deneira, a kiedy boska magia przepełniła jego ciało, odnalazł punkt, w którym mógł wkroczyć w nurt słodkiej rzeki. Wszedł całkowicie w głąb duchowego świata kilkakrotnie – w Shilmiście, aby pożegnać się z duchem dumnego rumaka Elberetha, i w oberży, aby odnaleźć zabłąkanego ducha Brennana i dowiedzieć się prawdy o boskiej błogości Avery’ego. Tym razem jednak podróż okazała się krótka i niezbyt trudna. Kiedy tylko przekroczył granicę i świat materialny rozmył się za nim w niewyraźną szarość, usłyszał rozpaczliwe krzyki zagubionych dusz. Pozostawiając doczesne ciało z nieświadomymi niczego przyjaciółmi, Cadderly zmusił swą duszę, by podpłynęła do trupa leżącego przy drodze – zwłok mężczyzny, którego Danica zastrzeliła z kuszy. Młody kapłan zatrzymał się jednak nagle, przerażony niesamowitymi wizjami. Duszę asasyna otaczały pokurczone cieniste istoty przypominające warczące, złowrogie plamy ciemności, które dostrzegał na ramionach złych ludzi. Trup zauważył Cadderly’ego i spojrzał nań rozpaczliwie. – Pomóż mi – rozległo się bezgłośne błaganie. Cadderly nie wiedział, co ma robić. Warczące cieniste istoty zacieśniły krąg, mroczne szpony wysunęły się ku ofierze. – Pomóż mi! Cadderly nakłonił duszę, by przypłynęła jeszcze bliżej do mężczyzny, lecz coś – jego lęki albo może świadomość, że nie wolno mu ingerować w tej sytuacji – zmusiło go do odwrotu. Cienie pochwyciły potępionego asasyna. Ten odwrócił się i spróbował wyrwać, ale nie mógł przełamać mrocznego uchwytu. Cienie nie puściły. – Pomóż mi! – Krzyk rozdarł Cadderly’emu serce, a jednocześnie przeraził go i przepełnił głębokim smutkiem. Cienie wtopiły się w ziemię, zabierając ze sobą duszę mężczyzny. Widać było już tylko nogi ducha kopiące bezradnie powietrze. Ale po chwili one również znikły, wciągnięte w otchłań wiecznego piekła. Cadderly powrócił do swej cielesnej postaci, oczy miał szeroko otwarte, pot perlił mu się na czole. – I co myślisz? – rzucił Ivan. – Może się omyliłem – przyznał Cadderly, a wypowiadając te słowa, spojrzał na Danicę, usiłując odnaleźć w jej oczach poparcie i zrozumienie. Dziewczyna ujęła go za rękę i położyła mu głowę na ramieniu. Zrozumiała, co przed chwilą przeżył, kiedy po raz kolejny uświadomił sobie, że z wojną wiąże się bezlitosne okrucieństwo i że aby przetrwać, należy być równie bezwzględnym, jak nieprzyjaciel. – Ale ten wróci do miasta – ciągnął stanowczo Cadderly, wskazując mężczyznę uwięzionego w oknie. – Straż miejska zadecyduje o jego losie. Nie może nam już zaszkodzić, więc nie mamy podstaw, aby go zabić. Ivan, gwałtowny w walce, nie był bynajmniej bezlitosnym zabójcą, toteż skwapliwie zgodził się z decyzją Cadderly’ego. On i Pikel natychmiast ruszyli w stronę mężczyzny. – Nie teraz – zawołał do nich Cadderly. Oba krasnoludy odwróciły się. – Okno go utrzyma? Ivan z Pikelem zlustrowali potrzaskaną framugę. – I ze sto lat – uznał Ivan. – Hi, hi, hi – zachichotał Pikel i poklepał swą wierną pałkę. Komplement związany z jego wprawnym posługiwaniem się ciężką bronią wywołał na pyzatych policzkach krasnoluda jaskrawe rumieńce. – No to niech tak zostanie – rzekł do nich Cadderly. – Mamy inne sprawy. – Odwrócił się i wskazał na drzwi obory, po czym otworzył je szeroko. Krasnoludy zostały za drzwiami, gdyż Cadderly wiedział, że większość gigantów nie przepada za brodatym ludkiem. Widok braci mógł wzbudzić w kolosie atak gniewu, który zakończyłaby dopiero jego śmierć. Vander nie miał jednak ochoty na walkę. Leżał jak kłoda na ziemi, bezradny pod czarodziejskimi obracającymi się ostrzami. Na dźwięk otwieranych drzwi uniósł głowę i przekrzywiwszy ją nieco, ujrzał wchodzących do obory Cadderly’ego i Danicę. Młodzieniec przyjrzał się uważnie olbrzymowi, lustrując wizje na jego ramionach. Ponownie ujrzał rozległe strzeliste góry, wielką łódź w zatoce o falach pokrytych płatami kry, i wiedział, że to ta sama istota, czy raczej dusza, z którą asasyn zamienił się na ciała, kiedy odcięli mu drogę ucieczki. – Uwolnię cię – obiecał – jeżeli dasz mi słowo, że nie zaatakujesz mnie ani moich towarzyszy. Vander warknął. – O ile się nie mylę, nic do ciebie nie mamy, olbrzymie – ciągnął Cadderly. – I wcale nie pragniemy zwady. Bardzo możliwe, że mogę dopomóc ci w twojej walce. – Warczenie ucichło, zastąpione wyrazem szczerego zakłopotania. – Pomóc jemu? – syknął Ivan ukryty za drzwiami. – Niceś nie mówił, co mamy pomagać jakiemuś głupiemu łolbrzymowi! – Zanim Cadderly zdążył zareagować, Ivan z toporem w ręku wyszedł zza jednego, a Pikel zza drugiego skrzydła drzwi. Raźno ruszyli naprzód. – Ivan! – zaczął Cadderly, ale szczere „ojoj” Pikela i wyraz zdziwienia na twarzy Ivana sprawiły, że niespodziewanie umilkł. – Pozwól jemu wstać – rzucił Ivan do Cadderly’ego, popychając go gwałtownie. – Ni ma potrzeby, co by jedyn z nich zalegiwał na ziemi! – Bądźcie pozdrowieni, dobrzy krasnoludowie – nieoczekiwanie odezwał się olbrzym. Danica i Cadderly wymienili zdumione spojrzenia i bezradnie wzruszyli ramionami. Dziewczyna zdmuchnęła z oczu niesforny kosmyk i zamrugała powiekami. – Pozwól jemu wstać, mówiem ci! – warknął Ivan, ponownie popychając Cadderly’ego. – Nie widzisz jego płomiennyj brody? Cadderly bezgłośnie wypowiedział kilka słów. Przyglądając się leżącemu na ziemi olbrzymowi, zastanawiał się, co ruda barwa jego brody ma wspólnego z jawną aprobatą, jaką Ivan obdarzył potwora. Cadderly widział, jak w Shilmiście Ivan i Pikel bezlitośnie ścigali i zabijali gigantów. Co sprawiło, że tym razem było inaczej? – To nie gigant – wyjaśnił Ivan. – Jak dla mnie jest raczej duży – zauważyła Danica. – To firbolg – odrzekł ze zniecierpliwieniem Ivan. – Przyjaciel ziemi i przyjaciel elfów. Wybaczym mu to, bo firbolgi i krasnoludy żyjom ze sobom w zgodzie. Ivan wdał się w rzeczowy monolog na temat firbolgów i zapewne mówiłby jeszcze długo, gdyby Cadderly uniesieniem dłoni nie nakazał mu zamilknąć. Aurora tego osobliwego olbrzyma miała teraz dla młodego kapłana sens. Zrozumiał, ba, nie miał już najmniejszych wątpliwości, dlaczego istota z tak szlachetnej rasy sprzymierzyła się z plugawymi szumowinami, zabójcami do wynajęcia. Olbrzym był więźniem. Ruch ręki Cadderly’ego usunął czarodziejskie ostrza. Vander warknął, urażony tym, czego właśnie doświadczył, podniósł swój wielki miecz i wstał. Cadderly i Danica mieli przez chwilę wrażenie, iż olbrzym zamierza się na nich rzucić, gdy wtem Ivan i Pikel, kiwając głowami i uśmiechając się szeroko, weszli głębiej do obory i podjęli rozmowę w bełkotliwym języku, który kojarzył się z łoskotem głazów toczących się po górskim stoku. Rozmawiając z krasnoludami, olbrzym trzymał przed sobą uniesiony miecz i wydawał się jeszcze bardziej zdenerwowany, kiedy Danica i Cadderly podeszli do swoich przyjaciół. – On nam nie ufa – wyszeptał Ivan do Cadderly’ego. A potem już głośniej dorzucił: – Nazywa się Vander. – Gdybyśmy chcieli twojej śmierci, opuściłbym ostrza – stwierdził Cadderly. Wargi Vandera rozchyliły się, a spomiędzy jego gęstej rudej brody błysnęły białe zęby. – Nie obrażaj go! – ostrzegł oschle Ivan. – Nigdy nie mów firbolgowi, coś mógł go pokonać, dopókiś tego nie zrobił! – Gdzie moi współpracownicy? – rzucił ostro Vander, a jego olbrzymi miecz uniósł się w powietrze niebezpiecznie blisko grupki przyjaciół. Cadderly uświadomił sobie, że wystarczyłoby, aby firbolg postąpił krok naprzód. Z łatwością rozpłatałby go na dwoje, zanim zdążyłby wypowiedzieć zaklęcie ochronne – a zresztą jaką formę ochrony mógłby zastosować przeciwko tej monstrualnej bestii? – Nie żyją, wszyscy, z wyjątkiem jednego – odparł możliwie najspokojniejszym tonem, starając się nie okazywać słabości, choć nie miał pojęcia, jak kolos zareaguje na jego słowa. Vander pokiwał głową, ale nie wydawał się zdenerwowany czy poruszony. To dobry znak – stwierdził Cadderly – element układanki trafił bezbłędnie na swoje miejsce. – Przybyłem tu, by cię odnaleźć – wyjaśnił młody kapłan – i aby pomówić z tobą o naszym wspólnym wrogu. Wyłożył kawę na ławę. Jego troje przyjaciół przyglądało mu się ze zdumieniem – nadal nie wiedzieli, o co chodzi kapłanowi. – Duch – odrzekł Vander. – On się nazywa Duch. Danica i krasnoludy spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. – Wspólnie możemy go pokonać – obiecał Cadderly. Vander prychnął. Była to, jak na olbrzyma, osobliwa reakcja. – Niewiele o nim wiesz, Cadderly – odrzekł. – Nadal żyję – odparował kapłan, bynajmniej niezdziwiony faktem, iż olbrzym zdołał go rozpoznać. – Czy to samo można powiedzieć o większości współpracowników Ducha? – Niewiele o nim wiesz – powtórzył Vander. – A więc mi powiedz. Cadderly polecił towarzyszom, aby uprzątnęli podwórze i założyli w chacie punkt obserwacyjny. Tamci, a zwłaszcza Danica, nie wydawali się specjalnie zachwyceni perspektywą pozostawienia przyjaciela w towarzystwie niebezpiecznego olbrzyma, ale Vander powiedział coś do krasnoludów w ich górskim języku i Ivan natychmiast ujął Danicę za rękę. – Dał mi słowo – wyjaśnił. – Firbolg nigdy nie łamie słowa. Cadderly skinął do niej głową na pocieszenie i Danica oraz oba krasnoludy wyszli z obory. Mniszka raz po raz oglądała się niepewnie przez ramię. – Powinieneś być ostrożny i czujny – rzekł Vander, kiedy zostali sami. Cadderly przyjrzał mu się uważnie, zastanawiając się, czy ma traktować słowa olbrzyma jako groźbę. – Nie lękaj się, nic ci nie zrobię, tak jak obiecałem – zapewnił go Vander – ale Duch może przejąć moje ciało, kiedy tylko zechce, i gdybyś akurat nie miał się na baczności, łatwo mógłbyś paść jego ofiarą. – Zatem musimy działać szybko – odrzekł Cadderly, a w jego głosie nie czuło się drżenia. – Wiem, że Duch przejął twoje ciało i pozostawił cię w swoim, kiedy odcięliśmy mu drogę ucieczki w oberży. I wiem również, że przejęcie może zostać zablokowane. Vander z powątpiewaniem pokręcił głową. – Danica, kobieta, którą właśnie przed chwilą widziałeś, dokonała tego – odrzekł Cadderly. – Razem, ty i ja, również możemy to zrobić. Dysponuję wieloma zaklęciami. I tym. – Uniósł w ręku amulet zabrany Rufowi w Shilmiście, amulet impa, który zatrzymał dla siebie, a który pozwalał mu kontaktować się z innymi umysłami. – Ten amulet pomoże mi przyłączyć się do ciebie w twoich zmaganiach. Vander podejrzliwie zmierzył go wzrokiem, ale Cadderly zrozumiał, że udało mu się zaintrygować osaczonego olbrzyma. Rozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym przeszli do chaty, aby omówić z pozostałymi kwestię obrony. Zastali krasnoludy pochłonięte bez reszty wyciąganiem jedynego pozostałego przy życiu asasyna z framugi strzaskanego okna. Wreszcie mężczyzna osunął się na kuchenną podłogę, po czym chwiejnie i niezdarnie podniósł się na nogi. Nie stawiałby oporu wrogowi mającemu tak wielką przewagę liczebną, gdyby kątem oka nie dostrzegł Vandera stojącego przy drzwiach na podwórzu. Silnym szarpnięciem wyrwał się z niezbyt mocnego uścisku Ivana, uderzył zaskoczonego krasnoluda w oko i pognał ku drzwiom. – Panie! – zawołał z nadzieją w głosie. – Bedom kłopoty – mruknął Ivan. Dał się słyszeć głośny świst, gdy miecz Vandera przeciął powietrze i rozpłatał tors mężczyzny równiutko na dwoje. – Ni – rzekł Pikel do Ivana i nawet oba zahartowane w boju krasnoludy skrzywiły się, gdyż widok był doprawdy odrażający. Vander wzruszył ramionami, widząc zdumione spojrzenia skierowane nań ze wszystkich stron. – Gdybyście znali go tak dobrze jak ja – wyjaśnił spokojnie – zabilibyście go dużo wcześniej. – Ale ni tak – zaprotestował Ivan. – Ni kiedy ja i brat musim później czyścić tyn bałagan! Cadderly zamknął oczy i wybiegł z pokoju na względnie czyste podwórze. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek przywyknie do tego typu przemocy, tak jak jego niscy, okrzepli w boju kompani. Miał nadzieję, że nie. * * * Vander zaprowadził grupkę przyjaciół do grobów zamordowanej rodziny farmerów, wyjaśniając ponurym tonem, że zdołał przynajmniej zmusić asasynów, aby należycie pogrzebali swe ofiary. Danica spojrzała z ukosa na Cadderly’ego, a młody kapłan zrozumiał, że dziewczyna zastanawia się, czy nie zamierza przypadkiem bezzwłocznie udać się na poszukiwanie dusz zmarłych, aby móc ich wskrzesić. Cadderly pokręcił głową, bardziej do siebie niż do Daniki. Wiedział, że podobne czynności nigdy nie są proste, a poza tym nie miał czasu, aby dokonać próby ożywienia. Co więcej, wciąż jeszcze dotkliwie odczuwając potworne zmęczenie, które wywołało nadmierne wykorzystanie magii w ciągu ostatnich dwóch dni, postanowił w duchu, że musi oszczędzać tę odrobinę mocy, jaka mu pozostała. Przekonany, że już wkrótce stanie przed kolejną próbą sił, młody kapłan zadecydował, że otworzy się przed pieśnią tylko wówczas, gdy będzie to absolutnie konieczne. Na dodatek wciąż jeszcze stały mu przed oczami upiorne wspomnienia cienistych istot wciągających dusze asasynów w otchłań na wieczne potępienie, i bynajmniej nie spieszyło mu się do kolejnej podróży do krainy umarłych. Tego popołudnia na farmie znów zapanował spokój. Nic nie wskazywało, że wydarzyło się tu coś szczególnego. Obserwując zachodzące szybko słońce, Cadderly odprowadził firbolga z powrotem do obory. Jeśli Duch zamierzał przybyć po Vandera telepatycznie bądź fizycznie, mogło to nastąpić już niebawem. Cadderly puścił w ruch swoje wirujące dyski, pozwalając, by ich kryształowe płytki pochwyciły światło lampy i odbiły je miriadami tańczących kształtów oraz iskierek. Potulny olbrzym poddał się mesmerycznej mocy kryształów i pozwolił kapłanowi wejść w swoje myśli. Vander włożył dłoń do kieszeni i ścisnął w palcach amulet otrzymany od Cadderly’ego, jakby fizyczny kontakt mógł dopomóc w zjednoczeniu ich umysłów. Niedługo potem Cadderly ukrył się w jednej z zagród dla koni wewnątrz obory. Usiadł na ziemi i zaczął się rozkoszować majestatycznymi obrazami pojawiającymi się w jego umyśle – przywoływanymi przez firbolga wspomnieniami mroźnej, surowej ojczyzny. 24 Oblicza zdrady Wołanie napłynęło wraz z cichymi podmuchami wiatru dmącymi wśród bezkresnych wymiarów umysłu, sunęło nieubłaganie ku farmie znajdującej się na obrzeżach Carradoonu i ku firbolgowi, który z przyzwyczajenia pełnił rolę cierpliwego biorcy. Cadderly wyczuł strach rodzący się w sercu niewidzialnego olbrzyma i pojął, że Duch spróbował nawiązać z nim kontakt. – Spokojnie – powiedział telepatycznie młody kapłan do Vandera. – Nie pozwól, by gniew lub lęk uniemożliwiły nam połączenie. Cadderly wiedział, że potworny strach, trwoga, jakiej nie spodziewał się po ogromnym i dumnym olbrzymie, nie zmniejszył się, ale Vander mentalnie spróbował nawiązać z nim kontakt, zacieśniając tym samym łączącą ich więź. Zew Ducha wkradł się do myśli olbrzyma. Cadderly odepchnął go. – Vander? – spytał znajdujący się gdzieś daleko asasyn. Jak zwierciadło, Cadderly nie odpowiedział, a jedynie odwrócił bieg telepatycznego pytania. – Vander! Gniew, Cadderly poczuł go wyraźnie. Pomimo wagi swego zadania uśmiechnął się, zadowolony z uzyskanego potwierdzenia, iż udało mu się choć trochę zdenerwować małego asasyna. Zew ucichł, ale Cadderly podejrzewając, iż zabójca, który tak uporczywie go ścigał, nie zerwie więzi ze swym wybrańcem, nadal zachowywał podwyższoną czujność. Vander syknął – Cadderly usłyszał ten dźwięk. – Walcz! – zawołał młody kapłan, zarówno głośno, jak i mentalnie. Ivan i Pikel podbiegli do drzwi boksu z bronią gotową do ciosu, jak polecił im Cadderly. Gdyby Duch zdołał wedrzeć się do ciała Vandera, krasnoludy dopadłyby go, zanim asasyn zorientowałby się, gdzie się znajduje. Cadderly nie zamierzał pozwolić zabójcy na opanowanie firbolga, nie teraz, gdy dysponował on swoim ciałem, ukrytym gdzieś bezpiecznie w Carradoonie, a co za tym idzie, miał zawsze otwartą drogę ucieczki. Wytworzył dla siebie i Vandera iluzję wirujących dysków, po czym wspólnie zaczęli wpatrywać się w ich hipnotyczny rytm, przypominając sobie w myślach inkantacje obronne, których Cadderly nauczył olbrzyma. Zaatakowały ich inne złe doznania, wypełniając przestrzeń gniewem obcej jaźni. Cadderly modlił się, by Duch nie zorientował się, że są zespoleni i nie uświadomił sobie, że Vander ma u swego boku potężnego sprzymierzeńca. Patrzył i nucił, a firbolg, choć jego gniew niebezpiecznie narastał, zdołał zatrzymać Cadderly’ego w swoim umyśle. Wspólnie zdołają odeprzeć podstępnego agresora. * * * – Sprzeciwiasz mi się? – rzucił Duch w mrok wąskiej alejki. Pomijając wszystko inne, asasyn bez Vandera narażony był na poważne niebezpieczeństwo, nie mógł więc tolerować podobnej zuchwałości. Vander był jego alternatywą, sposobem ucieczki z każdej, najtrudniejszej nawet sytuacji. Nie mógł pozwolić, by firbolg jakoś, gdzieś znalazł w sobie siłę, żeby odeprzeć jego mentalne wejście. Jakoś? Gdzieś? Niepozorny asasyn westchnął głęboko. Co się dzieje na farmie? Zaczął się obawiać, że może Cadderly maczał w tym palce, ale czy rzeczywiście? Czy Vander w razie ataku nie zawiadomiłby Ducha? Czy Cadderly i jego przyjaciele mogli zająć farmę tak szybko, że nie dali firbolgowi żadnych szans? Duch odegnał od siebie tę myśl. Vander wciąż jeszcze żył – Duch rozpoznał odbiorcę na drugim końcu telepatycznego łącza. Powiedział sobie, że zmienia się w paranoika, co było niebezpiecznym stanem umysłu dla zabójcy żyjącego na krawędzi artyzmu i klęski. Bądź co bądź, Vander sprzeciwiał mu się już wcześniej, ale z większej odległości, gdy moc Ghearufu nie była dokładnie taka sama. Za kilka godzin ponownie skontaktuje się z firbolgiem i wejdzie w niego. Vander nie będzie w stanie utrzymywać zbyt długo swej mentalnej tarczy. Na twarzy plugawca pojawił się zjadliwy uśmieszek, gdy rozważał w myślach nieograniczone pole do popisu, jakim były kary dla niepokornego firbolga. Nie uśmiechał się jednak długo. W jego myślach pojawiły się dziesiątki wątpliwości. Tym razem sytuacja nie była normalna, a stawka zdecydowanie zbyt wysoka, by pogodzić się z myślą, iż Vander odnalazł w sobie dość sił, by nie dopuścić go do siebie. Asasyn od wielu godzin nie był w stanie zlokalizować Cadderly’ego i jego przyjaciół. – Na farmę – zdecydował półgłosem. Uda się na farmę, ukarze Vandera i przegrupuje swoich ludzi. Wymknął się z alejki i podszedł do uzbrojonego mężczyzny siedzącego wygodnie na grzbiecie przedniego rumaka. – Raczcie wybaczyć, szlachetny panie – rzekł z pokorą do miejskiego strażnika. Nosił rękawiczki nie od pary, czarną i białą. Nie należy niepotrzebnie ryzykować. * * * Wysoko na dachu wiejskiej chaty w czarno-srebrnej masce asasynów, z naciągniętym głęboko na twarz kapturem, Danica obserwowała jeźdźców, dwóch mężczyzn na jednym koniu, którzy jechali wolno drogą. Mniszka wymierzyła kuszę w ich stronę, gdy wjechali na podwórze farmy. W mężczyźnie jadącym z tyłu rozpoznała asasyna, którego spotkali w Dragon’s Codpiece. W pierwszej chwili miała ochotę strącić go z konia celnym strzałem, ale Cadderly zabronił jej postępować w ten sposób ostrzegając, że mężczyzna może nie być tym, na kogo wygląda. Jeszcze jeden czynnik powstrzymywał Danicę przed oddaniem strzału – człowiek trzymający wodze wierzchowca nosił mundur carradoońskiego strażnika. – To przyjaciel! – zawołał asasyn siedzący z tyłu, dostrzegając Danicę na dachu. Mniszka uśmiechnęła się w cieniu kaptura, zadowolona, że jej przebranie najwyraźniej spełniło swoje zadanie. – Przyjaciel – potwierdził strażnik. Wprowadził wierzchowca na dziedziniec, powiedział do drugiego mężczyzny coś, czego Danica nie usłyszała, zsiadł z konia i ruszył prosto do obory. Danica była zmieszana i zakłopotana. Cadderly spodziewał się, że to chudy, mały asasyn, a nie miejski strażnik przybędzie na spotkanie z Vanderem. Ścisnęła w dłoniach kuszę, nadal pragnęła wpakować bełt w zniewieściałą twarz złego człowieczka. Ku jej dalszemu zaskoczeniu, strażnik nie dotarł do obory – miast tego podszedł do rynny przy załomie muru i zaczął się po niej wspinać. Dotarł do połowy wysokiej budowli, kiedy mężczyzna na koniu zaczął mu się przyglądać z wytężoną uwagą, a Danica uznała jego reakcję – bladość twarzy i rozszerzone zdumieniem oczy – za nader osobliwą. – Co się tu dzieje, na Dziewięć Piekieł? – wyszeptała cicho. Rozejrzała się po podwórzu, aby sprawdzić, czy Ivan lub Pikel wyniknęli się z obory, i określić, czy ktokolwiek wewnątrz zdaje sobie sprawę z dziwnych wydarzeń, które rozgrywają się na podwórzu. Strażnik dotarł do krawędzi dachu. Danica uniosła wzrok, by na niego spojrzeć i naciągnęła głębiej kaptur w obawie, że mężczyzna wspiął się na górę tylko po to, by móc lepiej oszacować jej pozycję i lepiej się jej przyjrzeć. On jednak nie zwrócił na nią większej uwagi. Nosił rękawiczki nie od pary i stał na skraju dachu, spoglądając w dół na swego towarzysza, który tymczasem zsunął się z grzbietu wierzchowca. – Przestałeś być użyteczny – wyjaśnił strażnik. Roześmiał się dziko, klasnął w dłonie i skoczył w dół. Jego śmiech przerodził się w krzyk, a następnie w jęk, kiedy runął na ziemię. Potem nastała cisza. Danica oddychała szybko, nie rozumiała jeszcze, co się tu wydarzyło. Spojrzała w dół na mężczyznę stojącego obok martwego strażnika i zauważyła, że teraz on nosi niedobrane rękawiczki. Spojrzał na nią, wzruszył ramionami i ruszył żwawo w kierunku wrót obory. Zanim tam dotarł, rękawiczki znikły z jego dłoni. * * * – Sprzeciwiłeś się memu wezwaniu – powiedział Duch do Vandera. – Już kiedyś na ten temat rozmawialiśmy. – To zabójstwo jest... plugawe – wykrzyknął w odpowiedzi Vander, wyraźnie denerwując się w obliczu człowieka, który od tak dawna go dręczył. Firbolg przygryzł grube wargi skryte w gąszczu rudej brody pragnąc, by jego nowy sprzymierzeniec przyszedł mu z pomocą i zakończył ten koszmar. – Nie mówię o Cadderlym! – odparł Duch. – Nie ma wątpliwości, że jego chwile są już policzone. Przybyłem tu wyłącznie po to, żeby rozmówić się z tobą. Ośmieliłeś się sprzeciwić memu wezwaniu! – Ja nie... Duch przeszedł kilka kroków w głąb obory i wyjrzał przez szparę między deskami bocznej ściany. – Milcz! – rozkazał. – Wiesz, że odmowa oznacza karę. Nie mogę wypełnić kontraktu, mając do dyspozycji krnąbrnego współpracownika. Krnąbrnego biorcę – poprawił go Vander, lecz roztropnie zatrzymał tę myśl dla siebie. – Pamiętasz swojego brata? – rzucił Duch drwiąco, mając na myśli firbolga, którego zabił, kiedy Vander spróbował przed nim uciec i dotarł aż do odległego pasma górskiego zwanego Grzbietem Świata. Podstępny mały asasyn odwrócił się i uśmiechnął jeszcze szerzej, gdy ujrzał potężne łapska Vandera przyciśnięte mocno do boków i zaciśnięte w pięści w bezradnej wściekłości. * * * Ivan zerknął przez szczelinę w ścianie boksu, po czym zatroskany przeniósł wzrok na Cadderly’ego i Pikela. Młody kapłan, pochłonięty utrzymywaniem telepatycznej więzi z firbolgiem, w ogóle nie zauważył krasnoluda. Czuł wzbierający gniew Vandera, emocjonalną blokadę osłabiającą ich więź. Sprawy toczyły się mniej więcej po myśli Cadderly’ego, choć nie był już pewny, jak powinien zareagować. Z trudem odpierał nawet mentalne wejście Ducha z odległości wielu mil. Czy uda im się odeprzeć go teraz, gdy podstępny asasyn stoi zaledwie o kilka stóp od firbolga? – Spokojnie – nakazał Vanderowi. – Musisz zachować spokój. * * * – Kara – zamruczał Duch, przykładając jeden palec do wydętych warg. Na palcu drugiej ręki nosił coś okrągłego, połyskującego złotawo, choć Vander nie był w stanie określić, czym było owo coś. – Nigdy dotąd ci tego nie mówiłem – ciągnął asasyn gładko – ale z twoim synem, z tym nieszczęsnym chłopcem, zrobiłem coś jeszcze oprócz tego, że oderwałem mu rękę. Oczy Vandera rozszerzyły się. Jego wielkie ręce zadrżały, a w chwilę potem donośny ryk zatrząsł drewnianą ścianą obory. – Pora ruszać? – spytał głośno Ivan pod osłoną przedłużającego się zawodzenia firbolga. Umysł Cadderly’ego wypełniała ściana czerwieni, manifestacja niekontrolowanej wściekłości Vandera. Młody kapłan wiedział, że stracił kontakt z firbolgiem i zdawał sobie również sprawę, że zanim ponownie go nawiąże, może być już za późno. Rozplótł nogi i wstał, podpierając się na ramieniu Pikela. Ani jego wirujące dyski, ani obłożona silnym zaklęciem laska nie wydawały się wystarczające do pokonania olbrzyma, toteż zacisnął w kułak dłoń, na której nosił magiczny pierścień i sięgnął pod połę peleryny, gdzie ukrył czarodziejską różdżkę Dorigen. – Nie! – zawołał, wprowadzając krasnoludy do głównego pomieszczenia obory. Momentalnie się uspokoił, podobnie jak depczący mu po piętach Ivan i Pikel, kiedy ujrzał rozgrywającą się przed sobą scenę, która niezbicie świadczyła, że Vander w pełni panuje nad sytuacją. Firbolg, dysząc i warcząc, wydźwignął małego asasyna w powietrze i trzymając go za gardło, miotał nim mocno, dopóki nie wyzionął ducha. Ale i wówczas go nie puścił, szarpiąc i potrząsając bezwładnymi zwłokami. – Vanderze – rzekł półgłosem Cadderly, aby ukoić gniew olbrzyma. Firbolg nie zwracał na niego uwagi. Z kolejnym rykiem wściekłości zgiął trupa asasyna wpół – ale do tyłu – i cisnął nim o ścianę obory. – On wróci! – jęknął przeciągle. – Zawsze po mnie wraca! Nie ma ucieczki! – Jak cholerny troll! – mruknął stojący obok firbolga Ivan głosem pełnym współczucia dla nieszczęśliwego olbrzyma. – Troll? – wyszeptał Cadderly i słowo to poddało mu pewną myśl. Wyciągnął przed siebie zaciśniętą pięść, wypowiedział oschle krótkie słowo – fete! i omiótł trupa strugą ognia. Był mocno skoncentrowany, zdecydowany spopielić nawet najdrobniejszą cząstkę regenerującej mocy, która mogła tkwić w ciele obrzydliwca, a co za tym idzie, uwolnić Vandera od jego prześladowcy. Spojrzał z ukosa na firbolga, zauważył jego zadowoloną minę i nagle ze zdumieniem dostrzegł na palcu Vandera błyszczący złoty pierścień. Doprawdy zdumiewające – pomyślał młodzieniec, odwracając się na powrót ku zwęglonym zwłokom, miał bowiem właśnie zamiar odnaleźć ów przedmiot na sczerniałym, wypalonym do kości palcu Ducha. Cadderly błyskawicznie zebrał myśli. Vander nie nosił pierścienia. Aurora. – Ivanie! – zawołał, wygaszając płomienie i odwracając się na pięcie. Olbrzym również się poruszył, tnąc swym olbrzymim mieczem. Na drodze szerokiego ostrza stał niczego niepodejrzewający Ivan. Cadderly okazał się szybszy. – Mas Ulu! – wrzasnął, dobywając różdżki. Feeria barw wybuchła firbolgowi prosto w twarz. Oślepiony, kontynuował zamaszyste cięcie, mierząc w miejsce, gdzie przed chwilą stał Ivan. Krasnolud – ostrzeżony, a następnie oślepiony eksplozją – runął w tył. Usłyszał głośny świst powietrza, gdy miecz olbrzyma przemknął tuż nad nim, zrywając mu z głowy hełm i ciskając go w tył. – Wiedziałżem, co da mię szansę! – burknął z uporem, kiedy zdołał się wreszcie zatrzymać i podnieść z ziemi. Zawsze skory do walki, uniósł swój topór i ruszył do ataku. Danica wślizgnęła się do obory, od razu zorientowała się w sytuacji i wystrzeliła z kuszy, mierząc w brzuch firbolga. Olbrzym zawył z bólu, ale nie przeszkodziło mu to odparować potężnego ataku Pikela i odrzucić chwiejącego się krasnoluda w bok, gdzie ten zderzył się z belką. Olbrzym zamarkował pchnięcie mieczem, po czym znienacka zaatakował kopnięciem, raz jeszcze odtrącając Ivana do tyłu. Danica stała przy drzwiach, Ivan i Pikel po bokach, najbliższym zaś celem był teraz dla firbolga Cadderly. W pierwszej chwili młodego kapłana korciło, aby użyć pierścienia i strugą ognia zmusić bestię do odwrotu, dopóki jego przyjaciele nie zdążą się przegrupować. Wiedział jednak, co oznaczałoby to dla Vandera, nieszczęsnego, dumnego firbolga, który został uwięziony w ciele słabeusza i ciśnięty precz niczym zużyty łach. Magiczny pierścień nie był w stanie zregenerować spalonego ciała i gdyby ta powłoka została zwęglona jak trup asasyna w drugim końcu pomieszczenia, firbolg już nigdy by jej nie odzyskał. Olbrzym zachwiał się, trafiony pod kolano przez nieugiętego Pikela. Z głośnym stęknięciem sięgnął za siebie i chwytając zielonobrodego krasnoluda, wywindował go w powietrze. Pikel spojrzał w przekrwione ślepia rozjuszonego firbolga, po czym z premedytacją wbił stopę w wydęte nozdrza bestii i poruszył energicznie swymi sękatymi, obrzydliwie cuchnącymi, brudnymi paluchami. Na wpół kaszląc, na wpół kichając, zdegustowany olbrzym cisnął Pikela na sąsiednią ścianę i otarł twarz przedramieniem. Kiedy ponownie spojrzał na Cadderly’ego, ujrzał wymierzony w siebie koniec cienkiej różdżki. Podejrzewając kolejny atak, Duch odruchowo zamknął oczy. – Ulu – rzekł spokojnie Cadderly i w całej oborze zrobiło się nagle jasno jak w upalny dzień. Cadderly wymierzył idealnie i niebawem blask z jego różdżki padał wyłącznie na twarz firbolga, oświetlając szczególnie intensywnie jego oczy. Biel? Kiedy Duch otworzył oczy, ujrzał jedynie biel, jasną i oślepiającą. Cały cholerny świat stał się bielą! A może, zastanawiał się Duch – bardziej zaciekawiony niż zaniepokojony – został przeniesiony w jakieś inne miejsce. Kolejny bełt z kuszy wbił mu się w brzuch, obalając jego ostatnią teorię. Ryk firbolga ponownie wstrząsnął ścianami obory, a oślepiony światłem olbrzym, wymachując dziko mieczem, pognał przed siebie, ku niewidocznemu kusznikowi. Wyrżnął w krawędź otwartych drzwi obory, wyłamał je i pobiegł dalej. Danica tanecznym krokiem zeszła mu z drogi, określając swą rolę w tym pojedynku. Następny bełt wbił się w ciało olbrzyma i rzucił go do przodu. Duch poczuł kolejne uderzenie pałki pod kolanem, tym razem jednak „drzewko” wślizgnęło się między jego nogi i kiedy usiłował się odwrócić, by stanąć do walki z podstępnym przeciwnikiem, stracił równowagę. Runął na ziemię jak długi, roztrzaskując głową i rękami koryto na wodę. Coś ciężkiego i ostrego – być może topór – wryło mu się w kostkę, a następny bełt zagłębił się w jego ramieniu, rozłupując kości olbrzymiego obojczyka. Jakimś cudem uparty łajdak zdołał jednak się podnieść i chwiejnie ruszył naprzód. Kolejny cios pałką dosięgnął jego zranionej kostki. Odwrócił się, ciął zamaszyście mieczem, ale krasnolud już się wycofał, i potężna broń uderzyła z całej siły w małe drzewko, wyrywając je z korzeniami. Wyjąc z wściekłości, Duch usłyszał szuranie stóp – przeciwnicy zajmowali pozycje na flankach, usiłowali go okrążyć. Próbował wezwać Ghearufu, choć wiedział, że jego prawdziwe ciało jest nieosiągalne, i zdawał sobie sprawę, że gdyby zdołał zachować odpowiedni poziom koncentracji dostatecznie długo, by przywołać urządzenie – Cadderly w jakiś sposób podążyłby w ślad za jego duszą. Zresztą i tak nie był w stanie tego dokonać – ciosy padały zbyt szybko i praktycznie ze wszystkich stron. Miotał się to w jedną, to w drugą stronę, za każdym razem wykonując jednocześnie cięcie mieczem. Wściekłość stała się jego jedyną obroną. Nie miał wątpliwości, że jest dostatecznie szybki, by trzymać przeciwników na dystans. Jedynie zmęczenie mogło spowolnić jego ruchy, lecz miał nadzieję, iż zdoła kontynuować atak na oślep, dopóki piekielna biel nie zniknie z jego oczu. Jeszcze jeden bełt wrył się w jego ciało, tym razem przebijając płuco. Duch usłyszał świst życiodajnego oddechu wypływającego przez buchającą krwią ranę. Wymachiwał mieczem na wszystkie strony, oślepiony i oszalały. Nagle, rycząc i dysząc z wysiłku, stracił równowagę. Próbował zrobić krok naprzód, lecz pokiereszowana i mocno poobijana kostka nie chciała już utrzymywać jego ciężaru, i gwałtownie przechylił się do przodu... w kierunku czekającego już nań Ivana. Topór trafił firbolga w kręgosłup, palący ból przeszył pożyczone ciało Ducha od stóp do głów, a potem od pasa w dół przestał odczuwać cokolwiek. Impet zmusił go do zrobienia jeszcze jednego długiego kroku naprzód na niezdarnych, sztywnych, niepodtrzymujących już ciała nogach, po czym odwrócił się i runął na ziemię, uderzywszy ciężko w pień strzelistego wiązu, który rósł pod ścianą chaty. A potem była już tylko biel, ból i odrętwienie. Duch usłyszał szuranie stóp trójki przyjaciół tuż obok, ale nie miał dość sił, by unieść miecz do obrony. Najwyraźniej ze wszystkiego słyszał zawodzenie powietrza uciekającego z ziejącej rany w jego piersi. – Dostał go żem – wysapał Ivan, kiedy Cadderly żwawym krokiem podszedł do gromadki przyjaciół. – Chcesz, coby my go związali, zanim se z nim pogawędzisz? Młody kapłan milczał z kamienną twarzą, zdawał sobie bowiem sprawę, że utrata fizycznego ciała nie położy kresu zagrożeniu ze strony zła tkwiącego w Duchu. Podszedł z boku do bezbronnego olbrzyma, wziął do ręki swoje wirujące dyski i cisnął nimi z całej siły w skroń firbolga. Zmasakrowany potwór targnął całym ciałem jeden jedyny raz, po czym osunął się na ziemię u stóp strzelistego drzewa. Danica z opuszczoną kuszą w dłoni aż otworzyła usta ze zdumienia, zaskoczona nietypowym dla ukochanego brakiem litości. – Wyjmij wszystkie bełty – nakazał Cadderly – ale nie zdejmuj mu pierścienia! Ostatnim obrazem, jaki zarejestrował młody kapłan, były pełne zakłopotania spojrzenia, które wymienili przyjaciele, ale nie miał czasu, aby udzielić im choćby najkrótszych wyjaśnień. Czekały na niego duchy. * * * Cadderly bez wahania podążył za strumieniem pieśni Deneira do niższego świata. Świat materialny zmienił się w rozmytą plamę, jego przyjaciele wyglądali teraz jak bezkształtne szare bryły. Tak jak tego oczekiwał, ujrzał duszę Ducha siedzącą opodal ciała martwego olbrzyma, a ściślej mówiąc, na jednej z niższych gałęzi wiązu – duch opierał głowę na przezroczystym rękawie i czekał cierpliwie, aż magiczny pierścień przygotuje powłokę na jego powrót. Cadderly wiedział, że ma dwie możliwości wyboru – wrócić i zdjąć pierścień z palca olbrzyma albo pójść dalej i odnaleźć prawdziwego właściciela ciała, które niebawem zostanie w pełni uleczone. Zdecydował się na to drugie, pozostawiwszy swą cielesną powłokę stojącą obojętnie obok trójki przyjaciół. Duch Vandera, przerażony i niepewny, przycupnął nieco dalej w głębi obory. – Ty także? – spytał w myślach Cadderly’ego. – Nie jestem trupem – wyjaśnił kapłan i dał znak firbolgowi, aby podążył za nim, pokazując zagubionemu przyjacielowi, co musi uczynić. Z mściwą furią zaatakowali wspólnie Ducha. Nie mogli uczynić najmniejszych szkód duszy asasyna, lecz mentalnie zmusili go do odwrotu, a łącząc jaźnie, utworzyli widmowy wiatr, który powiększył dystans pomiędzy złym duchem a uzdrawianym ciałem. – Nie powstrzymacie mnie – rzekł duch asasyna, a jego myśli jak palący ogień wżarły się w ich umysły. Cadderly obejrzał się za siebie i ujrzał połyskujący żółty pierścień lśniący obok potężnego cielska Vandera. – Idź – zwrócił się do Vandera. Duch olbrzyma oddalił się. Tuż za nim podążyła błyskawicznie dusza asasyna. Cadderly uniósł rękę. – Nie! – rozkazał i Duch zwolnił, ba, nieomal się zatrzymał, mijając mentalną barierę młodego kapłana. Cadderly oplótł go przezroczystymi rękami i zatrzymał jeszcze przez chwilę. Młodzieniec uśmiechnął się, zarówno w swej cielesnej, jak i duchowej postaci, gdy duch Vandera zwęził się i niczym tnąca powietrze strzała wniknął przez połyskujący pierścień do czekającej nań materialnej powłoki. – Już po tobie – powiedział do asasyna Cadderly, uwalniając go z mentalnego uścisku. Duch nie wahał się – ruszył w stronę jedynej pozbawionej duszy powłoki, która mu pozostała. * * * – Łogól mię, jeśli un znowu ożyje! – warknął Ivan, unosząc groźnie swój topór nad głową firbolga. – Jak ino podniesie jednom z tych wielkich łap, tak go łupnę, co jeszcze długo będzie go menczył ból głowy... Danica chwyciła krasnoluda za rękę, aby go uciszyć. Wyjaśniła, że firbolg – żywy lub martwy – nie może już zagrozić nikomu z nich. Te słowa podziałały na Ivana uspokajająco. Kilkoma miękkimi susami znalazł się przy głowie olbrzyma, po czym pochylił się nisko, by przyjrzeć się uważnie ponownemu przebudzeniu Vandera. Dziwny, miauczący dźwięk, który wydobył się z ust Cadderly’ego, sprawił, że mimowolnie wszyscy odwrócili się w jego stronę. Ciało młodego kapłana drżało, jakby Cadderly próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie nad sobą zapanować. Duch dotarł na miejsce pierwszy i wślizgnął się w głąb czekającej pustej powłoki. Cadderly, który był tuż za nim, poczuł palący ból rematerializacji i jednocześnie uświadomił sobie, że nie przebywa w swoim ciele sam. – Wynoś się! – wykrzyknął w końcu, zarówno głośno, jak i telepatycznie. Duch nie odpowiedział, lecz natychmiast podjął próbę wypchnięcia duszy Cadderly’ego z ciała. Młody kapłan znów poczuł palący ból i zrozumiał, iż oznacza to, że z wolna opuszcza swą cielesną powłokę. Jeśli pozwoli się wypchnąć, utraci ją na zawsze. Cadderly przypomniał sobie umysłowy pojedynek z Druzilem, stoczony jeszcze w Shilmiście, i przywołał pieśń Deneira w nadziei, że odnajdzie w niej jakieś dźwięki, które przechylą szalę zwycięstwa na jego korzyść. Duch jednak również posiadał doświadczenie, na którym mógł się oprzeć – trzy żywoty wypełnione wymianą dusz z nieskorymi do tego ofiarami. Ostatecznie pojedynek przerodził się w starcie dwóch jaźni, sprawdzian sił mentalnych obu walczących. Duch nie miał szans. – Wynocha! – ryknął Cadderly. Przez krótką chwilę widział wyraźnie swoich przyjaciół, po czym znów trafił do świata duchów, gdzie ujrzał, jak oszołomiona dusza asasyna odpływa bezradnie w dal. – Nie wygrałeś – rozległa się zuchwała obietnica Ducha. – Straciłeś swoje atuty – odparł Cadderly. – Nie masz magicznego pierścienia na zwłokach, który zapewniłby ci kontakt z materialnym światem. – Mam Ghearufu – rzucił złowieszczo Duch. – Nie znasz jego mocy. Będą inne ofiary, tępy kapłanie, słabi i niezdarni, którzy zostaną pochłonięci i trafią do mnie! A wówczas wrócę po ciebie! Wiedz, że po ciebie wrócę! Cadderly zaniepokoił się tą groźbą, ale nie potraktował obietnic Ducha zbyt serio. Na ziemi pojawiła się nagle czarna plama i dało się słyszeć groźne warczenie, potwierdzające jego przypuszczenia. – Nie masz już więzi ze światem materialnym – powiedział, widząc zakłopotanie drugiego ducha. – Co to takiego? – zawołał asasyn, wyraźnie ogarnięty paniką. Z ziemi wystrzeliła czarna ręka, chwyciła go za kostkę i przytrzymała. Duch, szarpiąc rozpaczliwie, usiłował się uwolnić, ale podczas szamotaniny stracił równowagę i usiadł na ziemi. Czarne ręce chwyciły go za nadgarstki. Wokół niego zaroiło się nagle od warczących złowrogich cieni. Cadderly zamrugał powiekami i ujrzał zatroskanych przyjaciół – Danicę i Ivana, trzymających go pod ręce, oraz Pikela, który przyglądał się uważnie jego twarzy. Czuł się słaby, kompletnie wyczerpany i cieszył się z ich fizycznego wsparcia. – Hę? – spytał z zaciekawieniem zielonobrody krasnolud. – Nic mi nie jest – zapewnił ich Cadderly, choć jego drżący głos zdawał się przeczyć temu zapewnieniu. Spojrzał na Danicę, a ona uśmiechnęła się. Nie miała wątpliwości, że stoi przed nią jedyny prawdziwy Cadderly. – Olbrzym znowu żyje – mruknął wyraźnie zdziwiony Ivan. – To naprawdę Vander – zapewnił ich Cadderly. – Wrócił dzięki mocy pierścienia. – Wziął głęboki oddech, by zatrzymać świat, który wirował mu przed oczami. Ból rozdzierający czaszkę był silniejszy niż kiedykolwiek dotąd. – Do obory – rzucił krótko, po czym odsunąwszy się od podpierających go przyjaciół, zrobił zdecydowany krok naprzód. I zemdlony runął na ziemię. * * * Kiedy odzyskał przytomność, potrzebował wielu minut, aby zorientować się, gdzie jest i co się właściwie wydarzyło. Był w oborze – woń spalonego ciała uświadomiła mu to szybciej niż rozmyte sylwetki tańczące przed jego półprzymkniętymi oczami. Cadderly zamrugał i przetarł podpuchnięte oczy. Trójka przyjaciół wciąż znajdowała się przy nim – zrozumiał, że nie był nieprzytomny zbyt długo. – Właśnie się pojawiły – zwróciła się do niego Danica. Powiódłszy wzrokiem za jej spojrzeniem, ujrzał artefakty – małe zwierciadełko w złotych ramkach oraz rękawiczki nie od pary – które zdobiły zmasakrowane zwłoki leżące pod ścianą. – Ghearufu – rzekł Cadderly, przypomniawszy sobie, jak Duch nazwał tę rzecz. Młody kapłan przyjrzał się jej uważnie i poczuł silną emanację uśpionego, wygłodniałego zła. – Czy ktoś z was tego dotykał? – spytał, spoglądając z zatroskaniem na swoich przyjaciół. Danica pokręciła głową. – Jak dotąd nie – odpowiedziała. – Uznaliśmy, że najlepiej będzie zabrać to coś do Biblioteki Naukowej, by tam dokładnie je zbadano. Cadderly miał na ten temat inne zdanie, ale pokiwał głową, uznając w obecnej sytuacji kłótnię za niewskazaną. – Czy firbolg już się obudził? – spytał. – Ni ocknie się prendzy niż za parę dni! – odrzekł Ivan. Cadderly i w tym przypadku był innego zdania. Wiedział o regeneracyjnej mocy pierścienia i nie zdziwił się, gdy w chwilę później Vander, usłyszawszy ich głosy, wmaszerował do obory. – Łogól mię – wyszeptał pod nosem Ivan. – Ojoj – potaknął Pikel. – Witaj z powrotem – powiedział przyjaźnie Cadderly na widok olbrzyma. – Zostałeś uwolniony spod władzy Ducha, wiesz o tym, a co za tym idzie, możesz ruszać w swoją stronę. Będziemy towarzyszyć ci aż do Gór Śnież... – Nie powinieneś – przerwał mu dźwięcznym głosem firbolg, a Cadderly zaczął się zastanawiać, czy nie pomylił się w swojej ocenie i czy Vander rzeczywiście był tak niewinny, jak mu się wydawało. Pozostali najwyraźniej pomyśleli o tym samym, Ivan i Pikel jednocześnie sięgnęli bowiem po swoją broń, przygotowując się do drugiej rundy pojedynku. Vander tylko się do nich uśmiechnął. Wcale nie próbował sięgnąć po miecz wiszący przy pasie u jego boku. – Wiem, gdzie znajduje się Zamczysko Trójcy, główna siedziba waszych prawdziwych wrogów – wyjaśnił firbolg. – Mam wobec was dług wdzięczności, a ja zawsze spłacam swoje długi. Epilog Kapłani ze świątyni spoglądali ze zdziwieniem na Caddlerly’ego i jego troje towarzyszy, którzy śmiało maszerowali w kierunku gościnnych pokoi. Rufo usłyszał hałas i otworzył drzwi, by sprawdzić, co się dzieje. – Witaj nam tyż – warknął do niego Ivan, kładąc dłoń na piersi kościstego kapłana i wpychając go do pokoju. Pozostali natychmiast weszli do środka za krasnoludem, a Danica zamknęła za sobą drzwi. – Dziwisz się, że widzisz mnie... żywego? – spytał Cadderly, teatralnym gestem zdejmując z szerokich ramion niebieską pelerynę. Rufo wykrztusił pierwsze sylaby kilku słów, nie wiedząc, od czego zacząć niespodziewaną konwersację. Atakowały go tuziny pytań i lęków, odbierając mu głos. Ile Cadderly wiedział i podejrzewał? Gdzie się podział młody czarnoksiężnik i reszta zabójców? – Asasynów już nie ma – rzekł poufale Cadderly, jakby czytając w myślach Rufa. – Czarnoksiężnik również nie żyje. – Dobrzem mu dołożył – wyszeptał Ivan do brata, a Pikel poklepał z szacunkiem olbrzymi topór przypięty do pleców Ivana. – Nie żyje – mruknął Cadderly, a słowa te zawisły złowróżbnie w powietrzu – tak jak Avery. Blada jak kreda twarz o ostrych rysach pobladła jeszcze bardziej. Rufo ponownie zaczął mówić, usiłując wymyślić jakieś kłamstwo na temat losu przełożonego, historyjkę, która zapewniłaby mu alibi. – Wiemy – zapewniła go Danica, zanim jeszcze pierwsze słowo padło spomiędzy jego cienkich spierzchniętych warg. – Nie spodziewaliśmy się tego po tobie – powiedział Cadderly, układając laskę w zgięciu łokcia. – Nawet po wydarzeniach w bibliotece i w Shilmiście wierzyłem, że odnajdziesz lepszą ścieżkę, aby nią podążyć. Rufo przesunął kościstymi palcami po zmierzwionej czarnej czuprynie. Jego małe jak paciorki czarne oczka łypały na wszystkie strony. – Nie wiem, o co wam chodzi – wykrztusił w końcu. – Kiedy znaleziono zwłoki Avery’ego, uznałem, że dla mnie również nie jest w oberży bezpiecznie. Szukałem cię, ale nie znalazłem, więc przybyłem tutaj, by znaleźć się wśród moich przyjaciół, wyznawców Ilmatera. – Bałeś się? – spytała sarkastycznie Danica. – Obawiałeś się, że twoje kohorty cię zdradzą? – Nie rozumiem – wykrztusił Rufo. – Czy mógłby być inny powód twych lęków? – zwrócił się do niego Cadderly, aby zweryfikować ostatnie stwierdzenie Daniki. – Jeżeli nie twoje kohorty, to kto mógłby ci grozić? – Wiedział, co my go ucapim – wtrącił Ivan i zacisnął na ramieniu Rufa swoje grube, lecz nader silne paluchy. – Mylicie się! – bąknął rozpaczliwie Rufo. Cały świat zdawał mu się walić na głowę. Zaciśnięta dłoń Ivana miała siłę szczęk pułapki. – Nie zrobiłem nic... – Milcz! – Rozkaz wydany przez Cadderly’ego natychmiast uciszył kościstego mężczyznę i sprawił, że przyjaciele młodego kapłana spojrzeli nań z niedowierzaniem. Rufo zwiesił ramiona i spuścił wzrok, kompletnie przybity. – Wysłałeś Avery’ego na śmierć – rzucił oskarżycielsko Cadderly. – Zdradziłeś mnie w bibliotece, swoich przyjaciół w puszczy, a teraz Avery’ego. Tym razem, Kierkanie Rufo, nie oczekuj wybaczenia. Przełożony na Księgach nie żyje, a jego krew plami twoje ręce. Przekroczyłeś granicę, skąd nie ma już powrotu. – Wizja okropnych warczących cieni znów zaatakowała Cadderly’ego. Zamknął oczy i zrobił kilka głębokich wdechów, aby się uspokoić, ale nadal widział w myślach wizję dalszych losów Rufa i wygłodniałe złe istoty, które pociągną upadłego kapłana w głąb otchłani ku wiecznym cierpieniom. Cadderly wzdrygnął się i otworzył oczy. – Przytrzymajcie go – rozkazał krasnoludom. – Co robicie? – spytał Rufo, gdy Pikel chwycił go za jedną, a Ivan za drugą rękę, przyszpilając go do łóżka. – Moi przyjaciele usłyszą! Nie pozwolą na to! – Ilmaterowce – wtrącił lvan. – Czy łony nie oddajom się cierpieniom? – No – odparł jego brat. – Cóż, po tem twojem koncercie, jaki dasz nam za chwilkie – rzekł uśmiechnięty Ivan, rozkoszując się jawnymi oznakami niepokoju kościstego kapłana – pewno wybudujom ci pomnik. Rufo ugryzł Pikela w rękę, ale twardy krasnolud tylko się uśmiechnął i nie puścił jego ręki. Danica w mgnieniu oka znalazła się po drugiej stronie łóżka. Chwyciła Rufa za włosy i gwałtownie odciągnęła mu głowę do tyłu. Pochwycony jak w kleszcze, unieruchomiony z obu stron przez krasnoludy, mógł tylko słuchać i patrzeć. Cadderly nucił cicho, jego dłonie wykonywały specyficzne ruchy. Wyprostował palec wskazując w stronę Rufa – jego koniec jarzył się palącą bielą. – Nie! – krzyknął Rufo. – Musisz pozwolić mi wyjaśnić! – Dość kłamstw – syknęła zza niego Danica. Rufo krzyczał i wił się bezradnie, gdy zaczarowany palec Cadderly’ego naznaczył jego czoło symbolem klątwy Deneira – wizerunkiem pojedynczej złamanej świecy ponad zamkniętym okiem. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund, po czym Danica i krasnoludy puścili Rufa. Pochylił się mocno do przodu, pojękując nie tyle z bólu – bo ten był minimalny – ile z przerażenia, kiedy uświadomił sobie, co Cadderly mu uczynił. Napiętnowany. Czuł dławiący smród i wiedział, że nigdy się od niego nie uwolni i że do końca jego dni zaklęcie będzie odstręczać od niego ludzi. – Nigdy nie wolno ci zakryć symbolu twej hańby – rzekł do niego Cadderly. – Wiesz, jakie są konsekwencje. Rzeczywiście, Kierkan Rufo wiedział. Zasłonięcie piętna Deneira powodowało, iż znak wtapiał się głębiej w czoło i docierał aż do mózgu, wypalając go i powodując w konsekwencji przerażającą śmierć w okropnych męczarniach. Rufo spojrzał gniewnie na Cadderly’ego. – Jak śmiałeś? – warknął, dobywając z siebie resztki zuchwałości. – Nie jesteś przełożonym. Nie masz mocy... – Mógłbym przekazać cię straży miejskiej – wtrącił Cadderly, a Rufo na te słowa jakby nabrał wody w usta. – Nawet teraz mógłbym opowiedzieć im o twoich przestępstwach i pozwolić, by powiesili cię na ulicy. Czy to nie byłoby lepsze? Rufo odwrócił wzrok. – Jeżeli wątpisz w mą pozycję w zakonie – ciągnął dalej Cadderly – wątpisz, że mam moc, aby osądzić cię w ten sposób, po prostu zakryj czymś piętno. Wkrótce zobaczymy, czy miałeś rację. – Zdjął swój szerokoskrzydły kapelusz i podał go Rufowi. – No, przekonajmy się – rzucił zaczepnie. Rufo machnięciem ręki odtrącił kapelusz i podniósł się chwiejnie. – Najwyższy kapłan – rzekł z nadzieją w głosie, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się i do środka zajrzał łysy kapłan o obwisłych policzkach, w czerwonej, płaskiej czapeczce, która była symbolem najwyższego wtajemniczenia w zakonie Ilmatera. Za nim stało tuzin lub więcej uczniów ze świątyni, którzy zjawili się tu, zwabieni agonalnymi wrzaskami Rufa. – Usłyszeli jego krzyki i pomyśleli, co przyłonczył się do jeich zakonu – wyszeptał Ivan do Daniki i Pikela i cała trójka mimo powagi sytuacji nie zdołała powstrzymać chichotu. Kapłan pociągnął nosem i skrzywił się, poczuwszy ohydną woń. Wbił wzrok w Rufa, w piętno na jego czole, po czym odwrócił się do Cadderly’ego. – Co tutaj zaszło? – zapytał bez odrobiny gniewu w głosie. – Oni mnie zdradzili! – zawołał rozpaczliwie Rufo. – Oni... on... – Wskazał na Cadderly’ego. – Wysłał Przełożonego na Księgach Avery’ego Schella na pewną śmierć! A teraz usiłuje zrzucić całą winę na mnie! Cadderly nie przejął się jego oskarżeniami. – Czy Deneir obdarzyłby mnie magicznym piętnem, gdyby w tej historii było choć ziarenko prawdy? – zwrócił się do kapłana Ilmatera. – Jest autentyczne? – spytał chudy kapłan, wskazując na szpetne znamię. – Chcesz sprawdzić? – Cadderly spytał Rufa, ponownie podając mu swój kapelusz. Rufo przyglądał mu się przez dłuższą chwilę – patrzył na broszę ze świętym symbolem Deneira pośrodku czerwonej wstążki i zdawał sobie sprawę, iż znalazł się w krytycznym punkcie swego życia. Nie mógł przyjąć i włożyć kapelusza – to równałoby się wyrokowi śmierci. Ale pogodzenie się z oskarżeniami Cadderly’ego uczyniłoby z niego prawdziwego napiętnowanego wyrzutka. Milczał przez dłuższą chwilę, usiłując wymyślić jeszcze jedną wymówkę. Wahanie sprawiło, że stracił szansę na udzielenie jakiegokolwiek wyjaśnienia. – Musisz stąd odejść, Kierkanie Rufo – rzekł stanowczo kapłan Ilmatera. – Już nigdy nie zostaniesz wpuszczony do żadnej z siedzib naszego boga. Już nigdy żaden z kapłanów tego zakonu nie okaże ci życzliwości czy szacunku. Jego słowa były dla Rufa ostatnim gwoździem do trumny. Wiedział, że wszelkie dyskusje mijają się z celem – decyzja była nieodwołalna. Odwrócił się, jakby chciał pójść po kufer ze swoimi rzeczami, ale kapłan nie pozwolił mu nawet na chwilę zwłoki. – Natychmiast! – zakrzyknął. – Twoje rzeczy zostaną wyrzucone na ulicę. Odejdź! Zawsze skorzy do pomocy Ivan i Pikel chwycili Rufa za ręce i brutalnie popchnęli go naprzód. Spośród wielu świadków tej sceny żaden nie ośmielił się zaprotestować. Napiętnowani kapłani nie mieli sprzymierzeńców. * * * Cadderly miał jeszcze w Carradoonie tylko jedną rzecz do zrobienia, a z pomocą nieoczekiwanie przyszedł mu lokalny kleryk zamieszkujący poza wysokimi nadbrzeżnymi miejskimi murami. Stary kapłan poprowadził Cadderly’ego i czwórkę jego towarzyszy – Vander w czarodziejski sposób zmniejszył swe rozmiary i był teraz rudowłosym i rudobrodym barbarzyńskim wojownikiem – do niewielkiego grobu na przykościelnym cmentarzu. Cadderly ukląkł przy grobie, bynajmniej niezaskoczony, ale przepełniony żalem i smutkiem. – Nieszczęsna biedaczka – wyjaśnił łagodny stary kapłan. – Udała się na poszukiwanie zaginionego męża i odnalazła go martwego przy drodze. Cóż za nieszczęście dla Jhanine i jej dzieci! – Kapłan odczekał kilka chwil, po czym skinął im głową i odszedł. – Znałeś tego człowieka? – spytała zakłopotana Danica, przyklęknąwszy obok ukochanego. Cadderly, choć prawie jej nie słyszał, pokiwał głową. Danica ujęła go za rękę. – Spróbujesz go wskrzesić? – Spojrzała nań współczująco, acz z odrobiną goryczy. Cadderly odwrócił się do niej, ale oczami patrzył w przeszłość, ponownie przeżywając rozmowę z nieszczęsnym trędowatym. Czy mógłbyś uzdrowić ich wszystkich? – spytał go Bezimienny. Czy wszystkie choroby świata ugną się przed młodym kapłanem Deneira? – To nie ma sensu i graniczy z lekceważeniem – stwierdziła Danica, błędnie pojmując przyczynę milczenia Cadderly’ego. – Dokąd udasz się potem? Do grobów nieszczęsnych farmerów i strażnika miejskiego? Cadderly zamknął oczy i odegnał od siebie wnioski, które wynikały z jej słów. Próbował już wskrzesić wieśniaków i nieszczęsnego strażnika, zanim jeszcze opuścił farmę. Dusz farmerów nie udało mu się odnaleźć, a strażnik nie zechciał przybyć na wezwanie. Wysiłek ten sporo go kosztował i, o czym młody uczeń dobrze wiedział, pozbawił go na zawsze odrobiny życiowej energii. – Ile tysięcy przywoła na nowo Cadderly, by zaludnić świat? – usłyszał pytanie Daniki. Wiedział, że jej sarkazm nie wywodzi się ze złośliwości, lecz z pragmatyzmu. Wiedział, że Danica nie zrozumiałaby, iż ten akt nie był tak prosty, jak mógł się wydawać, kiedy ożywił Brennana. Cadderly na własnej skórze poczuł, że to wskrzeszenie nie było czarodziejskim zaklęciem, lecz błogosławieństwem od boga. Niezależnie od mocy, jakimi dysponował, nie mógł pokonać śmierci. Aby wskrzeszenie okazało się skuteczne, należało spełnić liczne warunki, a wiele innych było koniecznych, aby dusze umarłych zechciały usłuchać wezwania i powrócić do świata, który opuściły. Tyle różnych warunków, a Cadderly nawet nie zaczął ich poznawać, nie zaczął rozważać boskich decyzji wykraczających poza zdolności pojmowania śmiertelnika, którym był. Na szczęście nie poprosił Deneira, aby obdarzył go tą łaską. – Moje moce przeznaczone są dla żyjących – wyszeptał, a Danica zamilkła, przekonana, że w końcu zrozumiał sedno problemu. Odmówił modlitwę za Bezimiennego, zanosząc prośbę do wszystkich bogów, którzy mogli go wysłuchać, aby osądzili tego człowieka sprawiedliwie i obdarzyli go po śmierci spokojem, z którego za życia został w tak niesprawiedliwy sposób okradziony. Cadderly nigdy nie poznał prawdziwego imienia żebraka – i wolał, aby tak już zostało. Wraz z przyjaciółmi podszedł do kapłana, który pokazał im grób. Miał przy sobie sakiewkę ze sporą sumką w złocie, na którą złożyli się wspólnie, i zamierzał przekazać ją Jhanine, ale to Vander okazał się najhojniejszym ofiarodawcą, przekazując sakiewkę ze złotem Aballistera, zaliczkę, którą Nocne Maski otrzymały na poczet likwidacji Cadderly’ego. – Zamierzasz uleczyć świat ze wszystkich chorób? – spytała ponownie Danica, kiedy opuścili mały domek kapłana znajdujący się przy cmentarzu. Spojrzała na niego błagalnie, obawiając się o ukochanego, lękała się, że nowe brzemię odpowiedzialności może okazać się dla niego zbyt wielkim ciężarem. – Uczynię, co w mej mocy – odrzekł uparcie Cadderly. – To maksimum tego, czego można po nas oczekiwać i minimum tego, co każdy z nas powinien być skłonny z siebie dać. Od zachodu powiał mroźny wiatr, zapowiedź nadchodzącej zimy. Cadderly spojrzał w tę stronę, szukając wzrokiem szlaków na stokach odległych Gór Śnieżnych, traktów wiodących ku Bibliotece Naukowej. Być może nadszedł już czas, aby wrócić do domu.