14462
Szczegóły |
Tytuł |
14462 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14462 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14462 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14462 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jan Grzegorczyk: Niebo dla akrobaty Opowiadania.
Wydawnictwo ZnakKrakówdwatysiącesześć.
Projekt okładkiKrystyna Jarosz
litografia autora na stronie 4 okładkiPiotr Wołyński
Opieka redakcyjnaWojciech Bonowicz
AdiustacjaBarbara Poźniak
KorektaBarbara Gąsiorowska
Projekt typograficznyIrena Jagocha
Moim Rodzicom i Wszystkim,którzy opowiedzieli mi o niebie
Copyright byStowarzyszenie Hospicjum św- Kamilaw Gorzowie Wlkp.
ISBN 83-240-0658-3
Zamówienia: Dział Handlowy,30-105 Kraków,ul.
Kościuszki37
Bezpłatna infolinia: 0800-130-082
Zapraszamy do naszejksięgarni internetowej: www.
znak.
com.pl.
Służba zastępcza
Mówiono o nim "Kamień" albo "Kamieniołom".
Jeśli w ogóle mówiono.
Większość personelu, choć "zawodowo" wyrozumiała wobec różnych niegodziwych i przykrych zachowań pacjentów, wobec niego była bezsilnai najchętniej omijałaby go szerokim łukiem.
Łatwiej byłoby nie wiedzieć, że ktośtaki w ogóleistnieje.
Zwyklewiadomo,dlaczego chorywyleje w złości zupę, ciśniebrudnym pampersem, nie odzywa się czy też odzywagburowato.
"Kamień" był zagadką.
Nikt niewiedział,skąd w nim ta ztośći nienawiść do świata.
Zobaczyłemgo pierwszyraz w chwili, gdy naubliżał pielęgniarce tylko dlatego, że chciała go zawieźć do łazienki.
- Panie Wacku, kąpiel.
-Nie mam ochoty.
- Ale kąpiel ma ochotę napana - próbowała żartować.
-Nie będziesz mi, kurwo, mówiła, co mam robić.
Przyglądałem się tej scenie i nie wiedziałem, jak zareagować.
Pracowałem tu odniedawna w ramachsłużby zastępczej.
Wojsko wybaczyło mnie na dwa miesiące przedukończeniem dwudziestu dziewięciu lat.
Jeszcze parę tygodni i minąłby mi wiek poborowy.
Książkęmógłbymnapisać o tym, jak się przez lata migałem od munduru.
Ale na koniec to WKU było dowcipniejsze i sprytniejszeode mnie.
"Mamycię, bratku".
Uratował mnie pacyfizm.
Nie wiemjakimcudem, ale komisja dała wiarę moim deklaracjom, że ze względów światopoglądowych niemogę pogodzić się z przemocą.
Jakąkolwiek.
Pan Wacek do hospicjum trafił z więzienia.
Właściwie zaresztu śledczego.
Został postrzelonyprzez ochroniarza przy próbiekradzieży w sklepie.
Uprzednio odsiadywał trzyletni wyrok, ale wyszedł na wolność zadobre sprawowanie.
Niedługo się nią cieszył.
Po nieudanym"skoku" zawiezionogo rannego do szpitala,a wkrótce do nas, gdy okazało się, że oprócz postrzałuw pośladek ma raka wątroby.
Z przerzutami.
Wymiarsprawiedliwości upomniał się o niego i skierowałdonas pismoz pytaniem, czy Wacek może stawić się narozprawie.
Doktor Napieralska napisała zaświadczenieozaawansowaniu choroby nowotworoweji zupełnejniemożliwości opuszczenia hospicjum.
Sąd, dowiedziawszysię, że dni oskarżonego są policzone,wydał decyzję o umorzeniu postępowania.
Poinformowano goo tym w sposób nader inteligentny i taktowny.
Pewnegodnia listonoszprzyniósłWackowi list poleconyz sądu.
Z niego i z załączonych zaświadczeń Wacek dowiedział się, że nie pójdzie do więzienia, bo i tak wkrótceumrze.
Nie było też potrzeby go izolować, gdyż jako drobnyzłodziejaszeknie stanowił zagrożenia dlaspołeczeństwa.
W normalnychokolicznościach wzbudzałby współczucie.
On jednak na to nie pozwalał - w ciągu dni pobytu w hospicjum zraził do siebie niemal wszystkich.
Oprócz naubliżania właściwie całemu personelowi zapisał się naprzykład tym, że uderzyłw twarz oddziałową.
Pochyliła się nad nim, bo chciała mu powiedzieć, że jestdobrym człowiekiem.
Od tego czasuwszyscy zbliżali siędo niego ze strachem.
Jedzenie i leki kładziono muna stoliku zzachowaniem odpowiedniego dystansu, by nie znaleźć sięw polu rażenia.
Nikt go nieodwiedzał.
Byłsamjak palec.
Podobnomiał żonę - wyjechała do Niemiec i tam pracowała w jakimś barze.
I syna, który był w wojsku.
Mijał drugi tydzień pobytu Wackaw hospicjum.
Zatrzymałem się przy Hani, którazaniosła mu obiad i akurat wychodziła z sali.
Fb odebraniu listu zsądu przez dwadni nic nie jadł.
Ale podane leki i soki trawienne zrobiłyswoje.
Głód skręcającykiszki zwyciężył nad samobójczymi postanowieniami.
Zaczął jeść, lecz nadal się nieodzywał.
Spojrzałem znacząco w jego kierunku.
- I co?
Nadal strajkuje?
- zapytałem.
Hania wzruszyła ramionami.
- Żalmi go, aleon sam dla siebie jest najgorszą chorobą.
Gorsząod raka.
"Jakie życie, taka śmierć" - rzuci.
la stówa piosenki, które zdawały się idealnie pasować do
jego przypadku.
- Haniu - dobiegł nas głos oddziałowej.
Trzebazobaczyć, co dziejesię na trójce.
Zostałem sam na korytarzu.
I nagle, jakbywbrew sobie, wszedłem do Wacka.
Stanąłemprzy łóżku leżącegoz nim nasali pana Zbyszka.
Zbyszek spał, a Wacek miałwzrok utkwiony w sufit.
Zobaczyłem kątem oka,że jeszczenie ruszył jedzenia.
Postałem może minutę w milczeniu wnadziei, że "Kamień" przemówi.
Odwrócony do
niego tyłem, powiedziałem cicho:
- Gdyby miałpan ochotę wyjechać na papieroskaalbo popatrzeć na ogród, proszę mnie zawołać.
Odczekałem chwilę.
Nie odezwał się.
Ruszyłem dowyjścia i nagle usłyszałem:
- Nie mampapierosów.
To zdanie było najlepszą nowiną od wielu dni.
Jegopierwszy kontakt zeświatem.
Odwróciłem się, świadom,że nie mogę zdradzić radości.
Udając obojętność, zapytałem:
- jakiepan pali?
Mogę przynieść.
był koniec września, ale temperaturapanowała iścieletnia.
Wczoraj pani Matylda westchnęła do mnie na tarasie, że dokładnie taksamo świeciło stonce jesienią1939 roku, gdy uciekali z Warszawy.
Siedzieliśmyz Wackiem w ogrodzie od pólgodziny, w tym czasie wypalił
trzy papierosy.
Niewydobył z siebie słowa, nic opróczmruknięcia, że chce papierosa.
Moja sytuacjawydała mi się nagle szalenie dziwna.
Od sześciu lat pracowałem w radiu.
Niemalże codziennie przeprowadzałem wywiady z najróżniejszymi ludźmi.
Od sprzątaczki do premiera.
"Znałem się" na sporcie,sztuce, polityce, religii.
Tu byłem jakby na odwyku.
Uczyłem się, że "wygadanie" w pewnych sytuacjach jest bezużyteczne, zawodzi.
Sam niewiem,skąd pojawiło sięwemnie przekonanie,że z Wackiem trzebamówić jak najmniej.
Jeśli nie chce się go spłoszyć alborozjuszyć.
Obserwowałem ukradkiem, jak spogląda na osiedle,któreprzezierało zza krzaków i ogrodzenia.
A potem jego wzrok przykułPiotruś Telicki zbierający marcinki.
Dziwnym trafem wyrosły na hałdzie gruzu niewywiezionej do tej pory po zimowym remoncie budynku.
Pewniektoś, plewiąc kwietnik, wyrzuciłna nią ich pędy.
Jegooczy dosłownie "trawiły" obraz klęczącego chłopcaz przejęciemukładającego fioletowy bukiecik dla mamy.
Twarz lekko drgała.
Odniosłem wrażenie, że przeżywacośna kształt wzruszenia.
To było spojrzenie człowiekamyślącego i wrażliwego.
Tak to odebrałem.
Jakto siędzieje, że z tego samego wnętrza dobywa się niewytłumaczalna agresja, potoki wulgaryzmów i taka wrażliwość spojrzenia?
Kwiaty na gruzie.
Uśmiechnąłem się.
Byłem wybrańcem.
Jedynym człowiekiem, którego nieodkopnął.
Czym się różniłem odinnych?
Możewyczułjakimś zmysłem, żejestem tu "nowy", żenależę jeszczedo tegoświata zaogrodzeniem.
A może po prostubyłem dlaniego paczkąpapierosów i koniec?
Ale z tego, co.
słyszałem, nie był namiętnym palaczem.
Na pewno nienależał do tychuzależnionych pacjentów, dla którychzdobycie tytoniu było pierwszoplanowym zadaniem.
PanRysio na przykład, któremu rak wyżarł dziurę w policzku, zatykał ją palcami izaciągając się głęboko, pomstował, że choroba utrudnia mu palenie.
Po jakiejś godzinie odwiozłemgo zpowrotem na salę.
- Panie Wacku, jakby chciał panwziąć prysznic, proszę dać mi znać rzuciłem, wychodząc.
Nic nie odpowiedział, ale przymrużył oko.
"Wezmę to pod uwagę" -mówił lekki grymas na jego twarzy.
Kolejnedniprzynosiły drobne zwycięstwa,Najpierw zgodził się,bym zawiózł go pod prysznic.
Namydliłem gąbką jego ciało.
Musiał byćkiedyśdobrze zbudowany.
Jednakobecnie mięśnie wyglądały tak, jakbyktośspakowałje w zbyt duży pokrowiec.
Spojrzałem naróżową bliznę na jego pośladku.
Zraniony inagi.
Spłukałem jego udręczone ciało.
Białą skórę pełną siniaków.
Wieczorem zagraliśmy w warcaby.
Trzeciegodnia nauczyłem go grać w tysiąca.
Pomimo że nawiązała sięmiędzy nami nić porozumienia, odzywał sięjedynie monosylabami, oznaczającymi przyzwolenie na posiłek, papierosa, rozegranie
partyjki.
Kiedyś spytał mnie,dlaczego jestemtakiblady.
Lekkomnie zamurowało.
Każdego dnia obserwowałem,jak
chudnie,jak robi się coraz bardziej biały, szary, żółty.
A on zwracauwagęna moją bladość.
Pomyślałem, żerzeczywiście musi być coś ze mną niedobrze.
Wieczoremdługo patrzyłem wlustro.
W piątek 2 października nadal była słoneczna pogoda,choć zawiewający lekki wiatr niósł już przejmujący chłód.
Wacek zażądał, żebym zawiózł go doogrodu.
Trochę siębałem, gdyż rano czuł się fatalnie i wymiotował.
Wypaliłpapierosa.
Zamknął oczy, ale niespał,bo poruszał regularnie palcami na oparciuwózka.
Gdy uniósłpowieki, pomyślałem, że czas na drugiego papierosa.
Pokręcił jednak delikatnie głową.
Wyczułem, że ma jakąśprośbę, którą boisięwypowiedzieć.
Zachęciłem go uniesieniem brwi.
- Czy dałoby radę, żebyś wywiózł mnie trochę naosiedle?
Zesztywniałem.
Nie miałem pojęcia, jakzareagować.
Pierwszy impuls: niewolno mi tego robić!
Każdy wyjazdpoza bramę hospicjumwymagał przepustki, którą mogła mi wydać kierowniczkaalbooddziałowa.
Wiedziałem, że szansa,aby się na to zgodziła, jest mizerna.
Z jednej strony jego kiepski stan, a z drugiej byłprzecież.
karany.
Nie wiedziałem,czy miał status więźnia, czy nie,ale hospicjum na pewno za niego odpowiadało.
Oczywiście ryzyko,że Wacek ucieknie, było zerowe, ale przepisy nie zajmowały się kwestią prawdopodobieństwa.
A poza tym sprawa najważniejsza: Wacek był w piżamiei wyglądał jak zjawa.
Balemsię,że swoim wyglądemmoże wywołać szoku napotkanych osób.
Nie chodziłomi o nie, ale o to, żeby go me zraniły.
A jak się zacznąśmiać?
Nie wiedziałem, jak zareagują.
Próbowałem ułożyć sobie jakąś wiarygodną wymówkę.
- Chcę zobaczyć życie, chcę zobaczyć ludzi, ulicę.
nie pozwolił mina uporanie się z wątpliwościami.
To było właściwiepierwsze wyznanie, jakie do mnieskierował.
Czekałem na nie, a teraznajchętniej uciekłbym,gdzie pieprz rośnie.
Najzwyczajniej zacząłem się bać.
Batem się spełnić jego prośbę i taksamo bałem się mu odmówić.
Odmawiając, mogłem utracić tęodrobinę zaufania, którą mnie obdarzył, i nie byłoby już odwrotu.
Zamknąłem oczy.
- Skoczę tylko po pana dres.
jest trochę chłodno.
Zdrowy rozsądek poszedł na bok.
"Niech się dzieje,co chce.
Nie mam wyjścia".
Przebiegłem korytarz, wymijając pana Antosia, który miał wyraźną ochotę mnie
zaczepić.
Chwyciłem górę od zielonego dresu i zbiegłem zpowrotem.
Ubrałem Wackai ruszyliśmy.
Czułem wlepionew nas spojrzenia.
Piętnaście minut
spaceru ciągnęło sięgodzinami.
Zdobyłem się naczynbohaterski, azachowywałem się jak ostatni tchórz, któryboi sięrozpaść od "zgorszonego" wzroku przechodniów.
"jakim prawemdo świata żywych wwozisz trupa?
'."
Kiedy dotarliśmy z powrotem na teren hospicjum,poczułem ulgę,jakbym wydostał się z linii ostrzału.
Uśmiechnąłem siędoWacka.
Nie odpowiedział ani sło
wem,ani uśmiechem, ale poczułem, że dotyka mojejdłoni.
Pokręciłem głową z politowaniemnadswoim lękiem, nad tym, że byłem taki matyw swoim strachu.
- Czy możesz mniezawieźć.
- zamarłem,słysząc tęprośbę - do kaplicy?
Zbaraniatem.
Wacek i kaplica?
Pokiwałem skwapliwie głową.
W środku nie było nikogo.
Wacek patrzył przed siebie.
Nie wiem, czywpatrywał się w obraz Jezusa Miłosiernego, czytylko błądził niewidzącym wzrokiem.
Otwierał i zamykał powieki.
Pomyślałem, że moja obecnośćmoże mu przeszkadzać.
- Przyjdę popana za chwilę.
-Nie, możemy jużjechać.
Kiedyzawiozłem go na salę, pana Zbyszka nie było.
A może, panieWacku,przyprowadzić panu księdza?
-spytałem.
Pokręcił głową.
- Nie, to są gnoje.
Nie byłemszczególnym obrońcą Kościoła,ale zrobiłomi się smutno - tymi słowami Wacek wracał do epokiswego chamstwa.
Nie miałem nawet ochoty pytać goo powód tej oceny.
W poniedziałek, trzy dnipo naszym wypadzie, kiedy wszedłem do hospicjum, Hania zawołała mnie dodyżurki.
- Słyszałeś, że okradli pana Zbyszka?
-Nie.
- Ktoś mu zwinął catą emeryturę.
Prawie tysiąc złotych.
W piątek listonosz przyniósł mu pieniądze.
Zbyszekschował je do futerału na okulary, a futerał do szafki.
Wczoraj przyszły dzieci z wnukami, no i chciał rozdaćkieszonkowe.
Sięga.
a tam klops.
Aferana całego.
- Kogoś podejrzewają?
-Chyba nie muszę ci mówićkogo.
Westchnąłem.
Przecież to absurd.
Wacek nie kradłbyw swoim pokoju, a poza tym nie jest w stanie ruszyć sięo własnych sitach.
Chociaż skąd ta pewność?
Czy mogęze stuprocentowym przekonaniem stwierdzić, że nie
przejdzie, podpierając się, paru metrów?
- Wczoraj,kiedy był w toalecie, sprawdziłyśmy szybko jego rzeczy i łóżko, ale nic nie znalazłyśmy - dodałaHania.
Musieliśmy przerwać rozmowę, bo do dyżurkiweszła oddziałowa - pani Zosia, z Arletą -pielęgniarką,
i Lucyną - salową.
-Mówiłaśjuż Staszkowi o zniknięciu pieniędzy?
-
spytała Hanię,
Przytaknęliśmy oboje.
- A więc wszyscy wiemy,co się stało.
Uważam,że
najlepiej byłobytę sprawęzałatwić między nami.
Mamtaką propozycję, abyśmy w piątkę, toznaczy osoby, które wtedy były na dyżurze, złożyli się i oddali panu Zbyszkowi te pieniądze.
Inaczejbędzie się zamartwiało.
-
próbowała znaleźć odpowiednie słowo.
- Proszę bardzo, ale beze mnie - odezwała się Arletą.
-Absolutnie nie czuję sięwinna.
I uważam, że płacenie
pieniędzy za złodzieja tylko dlatego, że umiera, jest demoralizujące.
Nastąpiłachwila ciszy.
Ohydna sytuacja.
Nie wiedziałem, jak zareagować.
Czułem, że Arletą wcoś gra.
Zdążyłemjużzauważyć, żema jakąś dziwną skłonnośćdo kąsania oddziałowej, zktórą była na "ty".
Nie zdążyliśmy jeszcze odpowiedzieć, gdy pani Zosia poprosiła,żeby zapomnieć o jejpropozycji.
Postara się załatwićsprawę inaczej.
Dała znak, żeby dalej nie dyskutowaći rozejśćsię doswoich zajęć.
Poszedłem myć łazienkę.
Szorowałem umywalkęi nagle przyszło mi do głowy,że Wacek mógł celowoakurat wpiątek chcieć zjechać do ogrodu.
Czuł się przecież fatalnie.
Możezamierzał gdzieś ukryć pieniądze?
"Co za bzdura"- skarciłem się natychmiast.
Nawetjeślifizycznie byłby w stanie to zrobić, nie mógł przecież liczyć, żezostawięgo samego.
Chociaż?
Zawsze mógł cośwymyślić.
Przewidziałparę ruchów naprzód - choćby to,żepobiegnę po dres.
Boże, jak mogę dopuszczać się takich posądzeń?
A może zadziałał u niego instynkt?
Ukraść,zabezpieczyćsię w obliczu śmierci.
Ale po copieniądze, skoro się nie ma ochoty żyć?
Gdy tylko uporałem się z łazienką,zszedłem doogrodu.
Stanąłemw miejscu, gdzie w piątek zostawiłem Wacka, biegnąc po jego dres.
Rozejrzałem się wokół.
"Gdzie ukryłbympieniądze, mając niewiele czasui sił?
" Nic wpromieniu kilkunastu metrów nie nadawało się do tego celu.
Nagle uzmysłowiłem sobie, iż stojęna ganku ułożonym zpłytek chodnikowych.
Stareszare płytki z czasów peerelowskich, o wymiarach 30 na.
30 centymetrów.
Akurat w tym miejscu większość z nichbyła świeżo i niezbyt starannie ułożona, gdyż w trakcieostatniego remontu trzeba je było zdjąć.
Prowadzonotędy nową rurę kanalizacyjną.
Niemożliwe, żeby podniósł płytkę, ale muszę sprawdzić, bo inaczej się zadręczę.
Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w płytki, licząc,ilez nich musiałbym odkryć, aby mieć pewność,że pod którąś z nich Waceknie ukrył pieniędzy.
Wyszło,że około trzydziestu.
Nie taka znów prosta sprawa.
Łatwo mogę zwrócić czyjąś uwagę.
Wymyśliłemwięc, żepójdę do kierowniczki i zaproponuję drobne jesienneporządki w ogrodzie.
"Trzeba trochę podgarnąć gruz,pozgrabiać liście".
W mojejpropozycji nie dostrzegłaniczego podejrzanego.
Mogłem więc działać bez obaw,uzbrojony w łopatę, wiadro i grabie.
Po godzinieogólnychporządków zacząłem "poprawiać" ułożenie płytek.
Podnosiłem każdą z nich w nadziei, żenic pod niąnie znajdę, a tym samym obalępodejrzenia wobecWacka.
Skoro nie ma pieniędzy ani w pokoju, anitutaj,nie jest możliwe, aby je skradł.
Gdzieś przecież musiałby je ukryć.
Pod żadną z płytek nie byłodowodu przestępstwa.
"Boże, dajmuodetchnąć.
On już ledwo dyszy".
Niepamiętam, kiedy ostatnio powierzałem jakąś
sprawę BoguDwa dnipóźniej wczasie rannego sprzątania Arleta
przyszła do oddziałowej zwyrazem triumfu na twarzy.
- Czy możesz na chwilę pozwolić?
- Powiedziała totak sugestywnie, że pani Zosia, nieczekając na wyjaśnienie, podążyła za nią.
Arleta spojrzała także w moim kie
runku, poczułem, że i mnie to w jakiś sposób dotyczy.
Weszliśmy do czwórki,gdzieleżałpan Antoś.
Arleta podeszła do stojącego pod ścianą wózka.
Podniosła poduszkęi oczom naszymukazał się brązowy plastikowy futerał na okulary.
Wzięła gow rękę i stanęłaprzedchorym.
- PanieWęgierkiewicz, czy mógłby nam pan powiedzieć, co robi ten futerał w pana wózku?
Pan Antoni uśmiechnąłsię zakłopotany, ale jednocześnie dziwnie ubawiony i radosny.
- No proszę.
- natarła Arleta.
-Co to jest?
- Otworzyła pudełko, ukazując banknoty.
-Adresy - Antoni zakrył usta niczym zawstydzonedziecko.
- Jakieadresy?
-Panienek.
Tylko niech pani mnie nie zdradzi przedżoną.
Oddziałowa pokręciła głową, pan Antoni był wdowcem i przychodziło do niego jedynie dwóchsynów.
Nagle stało się oczywiste,że chory cierpina amnezjęi niepotrafi ocenić sytuacji.
- Oczywiście, poprostu zaniosę je panu Zbyszkowi.
Jemu dokładnie takie same adresy zginęły.
Macie te sameupodobania.
Arletazamierzała wyjść z futerałem z pokoju.
Oddziałowa powstrzymałają ręką.
-Zaczekaj.
Wyszliśmy na korytarz.
O co ci chodzi?
Trzeba oczyścić z zarzutów panaWacka.
- Dobrze, ale spokojnie.
PowiedziałamZbyszkowi już wcześniej, że pieniądze się znalazły - dodała pani Zosia,
widząc, że Arleta nie daje za wygraną.
Byłem przekonany,że oddała mu ze swoich.
W niedzielę, gdy wszedłem, był niezwykle poruszony.
Wyraźnie na mnieczekał.
- Słuchaj, możesz mi.
Tu przez radio puszczali taką
superpiosenkę.
Jak mi ją załatwisz, będziesz dla mnie .
bóstwem.
Pocałuję cię w rękę.
Z trudem ukryłem rozbawienie, ten jeżykzupełnie nie
pasował do Wacka.
- Ona miała taki głos jak Anna German.
No ta, wiesz,
co śpiewała'.
"Czło.
człowie.
" - próbował zanucić,zamykającoczy.
Odchrząknął.
- "Człowieczy los nie jestbajką ani snem", - Nawet nieźle mu w końcu wyszło.
-Byłem kiedyśna jej koncercie.
Wróciłem do chaty isię,kurde, poryczałem.
ja to tujeszcze teraz słyszę - pokazał ręką na serce.
Nie widziałem go nigdy w takich emocjach.
- To co?
Załatwisz mi?
- Zobaczę,co się da zrobić - odpowiedziałem z wielką powagą.
Szybko skojarzyłem fakty.
Przezgłośniki była przed
chwilą puszczana msza święta z kaplicy.
Prawdopodobnie Wacekwybudziłsię i nie za bardzo wiedział, czegosłucha.
Poszedłem do dyżurki, by upewnić się,że to śpiewała siostra Karola.
- Tak - potwierdziła kierowniczka.
- I chyba jeszczejest.
Widziałam, że wiesza coś na gazetce.
Pobiegłem na piętro.
Stała na krześle przed gablotą.
- Niech będzie pochwalony.
- powitałem ją z daleka, by jej nie przestraszyć.
Spojrzała namnie z wysokościstoika.
- In secula seculorum.
-Mamdo ciebie wielką prośbę, Karolciu - zagadnąłem pieszczotliwie.
- Od ciebie zależy,czy ktośmnie uznazabóstwo.
- Cośnie graz dziewczyną?
Jakoś ją ukrywasz przedświatem.
- Nie,tu chodzi o chłopa- Jeśli zaśpiewasz dla "Kamienia", to stanę się dla niego bóstwem.
-Co ty bredzisz, Stasinek?
- Pan Wacek powiedział, że jak sprowadzę mu tępiosenkarkę,którą puszczali przez głośniki, to będzie najszczęśliwszy na świecie.
I tekst piosenki też go powalił.
- Ładna piosenka.
To byłpsalm "W krainie życia będę widział Boga".
Karola poszła po gitarędo kaplicy.
Spojrzałem nagazetkę poświęconą stuleciu urodzinświętej Faustyny.
Pod wizerunkiem Jezusa Miłosiernegona bristolu wypisane były słowa: "Im większy grzesznik,tym większe ma prawo do mego miłosierdzia".
Po południu zawiozłem go znowu do ogrodu.
Zabierałemtam Wacka właściwiecodziennie.
Nawet kiedy padało.
Wydawało misię, że śpiew Karoli, najpierw z głośnika, apotemjej "koncert na żywo", przemieniłWacka.
To już nie był "Kamień" - Jego twarz doznała niemalżeFizycznego przeobrażenia.
Promieniowała.
Pomyślałem,że teraz nanikogo by sięnie zamachnął - ani słowem,
ani ręką.
- Zmarnowałem życie żonie.
Uciekła ode mnie, bo ją
maltretowałem wyznałnagle i zamilkł.
Nie określił,czy ją bił, czyznęcał się psychicznie.
Sądziłem, że za chwilę coś dopowie.
Zmienił jednak
temat.
-
co za jesień.
Mój syn jest teraz w woju.
Byłeś już
w woju?
-No ja.
właśnie tutaj pełnięsłużbę zastępczą.
-Chory jesteś?
-Trochę.
- Mnie też kiedyś nie chcieli wziąć, ale się uparłem.
Byłby wstyd na całą wieś.
Zastanawiałem się, czy wytłumaczyć mu, dlaczego
nie poszedłemdo wojska.
Syn mnie nie chce znać.
Ma rację.
Takiego starego też bym kopnął - kiwał głową na potwierdzenie swojego wyznania.
Wyjaśnił, że od parulat nie ma z nim kontaktu, ale
wiedział,w jakiej przebywa jednostce.
- jestem za głupi, żeby żyć.
Głupim jest ciężko na
świecie.
Gdy już mieliśmy wracać, rzucił nieśmiało;
- To może byś misprowadził jakiegoś księdza.
Ale
młodego.
Czemu młodego?
Możez jakimś starszym kiedyś mu
się nie powiodło i miał uraz?
Stan Wacka pogarszał się z dnia na dzień.
Coraz więcej spał -efekt zwiększonej dawki środków przeciwbólowych.
Lekarz nie wykluczał też, że mogą tobyć objawyprzerzutów do mózgu.
Może naszaostatnia rozmowaw ogrodzie nieprzypadkowo zeszła na syna?
Możebyław tym ukryta prośbao dotarcie do niego?
Wiedziałem,żenie wypowie jejwprost.
Uważał, że zasłużył na los,który go spotkał.
Spytałem kierowniczkę,czy nie sądzi,że należałoby zawiadomić syna.
- Można spróbować.
Co prawda zaraz na początku przesłaliśmy mu informację o stanie zdrowia ojca.
Odszukała w papierach numer telefonu.
Okazało się,że syna nie było na tereniekoszar, ale osoba, z którą rozmawiała, obiecała, że wszystko mu przekaże.
Nie poinformowałem oniczym Wacka, nie chcąc narazićgo na czekanie,które być może okaże się daremne.
Niechciałem, żeby go to dobiło.
Przez cały czas zastanawiałem się, czy dobrze robię.
Bałemsię, że pomyśli, iżnie usłyszałemjego prośby.
W przeddzień Wszystkich Świętych, po trzeciej w nocy obudziła mnie Hania i powiedziała: "Twój przyjacielodchodzi".
Dziwne.
Byłem w półśnie, powinienem dopytać, o kim mówi, a ja wstałem i poszedłemszybko doWacka.
Nigdymnie tak nie nazwał.
I nikt tak nie określiłnaszej relacji.
Dlaczego więc to zdanie było dla mnie takoczywiste, że nie wymagało komentarza?
Na szafce palita się świeca i stały relikwie świętej Faustyny.
Byliśmy sami.
- Jestem, panie Wacku.
Jestem.
Nie otworzył oczu, ale chyba się lekko uśmiechnął
i szepnął;
-Dopiąłeś swego.
Nie powiedział nicwięcej.
Poraz drugi wciągu paru
minut usłyszałem nieoczekiwane słowa.
Ale te brzmiałyzagadkowo.
"Dopiąłeś swego" - jak "amen".
Nie spytałem go,coma na myśli, choć był jeszcze przytomny.
Alejakoś je - w przedziwny sposób -rozumiałem.
Usiadłem przy Wacku.
Trzymając goza rękę, zacząłem odmawiać różaniec, przekładając palce.
Po jakimś
czasie przyszedł lekarz i stwierdził zgon.
Wywieziono z pokoju ciało.
Poszedłemzaparzyć sobie herbatę.
Do dyżurki weszłaHania.
- Kiedy to się zaczęto, spytał, czy jesteś.
Powiedziałam,że pójdę po ciebie, aon, że lepiej nie, bo jak śpisz,to się jeszcze wkurwisz - uśmiechnęła się.
- Dokładnie
tak powiedział.
Mój Boże, ty i wściekłość.
Pokiwałem głową, że to niby takieoczywiste.
W środkute słowa mnieporaziły.
Była w nich caławrażliwość
Wacka.
Rano zadzwoniliśmy z kierowniczką do jego syna, by
powiadomić go o śmierci.
Odebrał jegoprzełożony.
- Jak to?
Przecież właśnie wczoraj wrócił z przepustki
od ojca.
Proszę poczekać,zaraz gozawołam.
Kierowniczka przewróciła oczyma i pokiwała głową.
- Nie mam siły.
możety znim porozmawiaj.
Wręczyła mi słuchawkę.
- Tak, słucham - odezwał się obrażonym głosem.
-Chciałem powiadomić, żepanaojciec zmarł dzisiajnad ranem.
Myśleliśmy, że pan tu przyjedzie.
- Patrzeć, jak sukinsyn zdycha?
Myślałem, że wybuchnę.
Cudem się opanowałem.
- Wziął pan przepustkę.
-Wreszcie na coś się przydał.
Całe życie nas okłamywał.
Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć.
Stałem jak zamurowany.
Kierowniczka podsunęła mi kartkę z napisem: "Pogrzeb".
- Wie pan, jest sprawa pogrzebu.
-Z tym niedo mnie.
Nie mam żadnych zobowiązań.
Odłożyłem słuchawkę.
Nie byłem już w stanie nic powiedzieć.
Zacisnąłem dłoń.
Czułem, żetrzymam w niejcoraz zimniejsze palce Wacka.
I widzęprzed sobąpłomień świecy.
- Czemu nie uświadomiłeś mu jego obowiązków?
-rzekła zirytowana kierowniczka.
-Niech się pani niemartwi.
Uśmiechnąłem się do niej - jako "winny", wezmęwszystko na siebie.
W końcu pełnię tu służbę zastępczą.
Pospieszny
Dwadzieścia pięć minut po czasie.
Gdybym wiedział,że tyle przetrzyma mnie pod drzwiami, nie wziąłbym taksówki.
Sto dwadzieścia złotych- poszło.
Bałem się spóźnić.
Autobus zwiał mi sprzed nosa i dojechaćna czas do"metropolii" mogłem tylko samochodem.
"Ma spokój".
Powoli zacząłmi się rozsypywaćmisternie przygotowany plan rozmowy.
Czy w ogóle dobrzezrobiłem, przyjeżdżając?
Szef skrócispotkanie ze mnąo tyle, o ile wydłużył poprzednie.
Przestałem myśleć,tylkopodnosiłem nazmianę buty.
Jeden znajdował sięna czarnej, drugi na białej płytce posadzki biskupiego
korytarza.
Wreszcie po półgodzinie oczekiwania drzwi się otworzyły.
Zdawało mi się, że twarz biskupa zmienia się na moje powitanie z udręczonej w serdeczną.
- Witami przepraszam księdza.
Miałem telefon.
Proszęmi wierzyć, nie mogłem goprzerwać.
Tak czy owak,jestem złodziejem.
Okradłem księcba z czasu.
Spojrzał na zegarek.
- Piętnaście po dwunastej.
Porozmawiamy, a potemzapraszam księdza na obiad.
O ile ksiądz dysponuje jeszczeczasem.
- Będęmógł się przechwalać - odparłem.
Zasiedliśmy przy owalnym stoliku w barokowych fotelach- Trochęwystrzępionych i trzeszczących.
- Co sprowadza księdza Tobiasza?
- głos miał serdecznyi normalny, co było zjawiskiem dość rzadkimu dostojnikówkościelnych.
- Chciałbym,księże biskupie, przemeblowaćtrochęswojeżycie.
Zmrużył odruchowo powieki.
Moje wyznanie zabrzmiało chyba dwuznacznie.
- To znaczy zmodyfikować zajęcia - ubezpieczyłemmetaforyczną wypowiedź.
-A ksiądz ma na głowie?
-próbował przypomniećsobie mojąsytuację personalną.
- Mam trzyczwarte etatu w liceum i jestem kapelanem w hospicjum.
-Już wszystko pamiętam - postukał się delikatniepuszkami palców w skronie.
- Hospicjum na dwadzieścia łóżeki trzy czwarte etatu.
Tak żeśmy to kalkulowali, żeby się zgadzało.
I co?
-biskup rozłożył pytajątoręce.
-Nie daję rady - wyznałem bez owijania w bawełnę.
- No, łatwo na pewno nie jest.
Słyszał ksiądz, co
o nas mówią?
Pokręciłem głową.
- Że ksiądz to taki człowiek, co jeszcze nie wstanie
złóżka, a już jest zmęczony.
Uśmiechnąłem się.
Szczerze.
- Nie, księże biskupie.
To nie jest problem zmęczenia, po prostu nie potrafię wszystkiego pogodzić czasowo.
Nigdzie niemogę zdążyć i w związku z tymtak naprawdę nigdzie mnienie ma.
W jednym miejscu sięzaangażuję, w drugim nawalam.
Krótka kołderka.
Uśmiechnął się i spojrzał mi w oczy.
- Ale tu jest teraz ksiądz naprawdę?
-Tak.
-1 spieszy się ksiądz gdzieś?
- Nie, jestem na zwolnieniu.
-Doskonale, proszę więc mi opowiedzieć, co leży
księdzu na wątrobie.
Jakieś dwatygodnie temudotarto do mnie,że jestem
w ślepym zaułku.
Wponiedziałek po rannej mszy wszedłem do trójki
i spytałem, kto chce przyjąćPana Jezusa.
Zgłosił sięPrzybylak.
Na salileżał też nowy pacjent, WaldemarMarciniak.
Toznaczy leżał już odtygodnia,ale nie udało mi się do tej pory nawiązać z nim kontaktu.
Zwykle,gdy wchodziłem, albo spał,albonie reagował na mnieBył wdepresji.
Przed miesiącem dowiedział się, że zrezygnowano zzabiegu chirurgicznego na kręgosłupie.
Prawdopodobnie zdawał sobiesprawę, co to znaczy.
Teraz wydawałomi się,że coś szepnął.
Podszedłem doniego z komunią.
On jednak pokręciłgłową.
Cofnąłemsię i zamierzałem wyjść.
Kiedy byłemjuż w drzwiach,usłyszałem;
- Co ksiądz taki pospieszny?
Odwróciłem się.
- Gdzie się ksiądz tak spieszy?
- powtórzył.
Uśmiechnąłem się przepraszająco.
- Niestety, obowiązki, za dwadzieścia minut rozpoczynam lekcje w szkole.
-A przygotowanie człowieka do najważniejszej chwili w życiu nie jest dla księdza ważnym obowiązkiem?
Jakby we mnie piorun strzelił.
Cofnąłem sięi stanąłem przy jego łóżku.
Chciałemusiąść na krześle.
- Proszę iść - zaprotestował.
- Tak żartowałem.
Zobaczyłem stanowczość w jego twarzy.
Nie byłosensu przeciągać.
Postanowiłem wrócić do niegowieczorem.
Zaniosłem paramentydo kaplicy i zbiegłem dosamochodu.
Spojrzałem na zegarek.
Pięć minutdo rozpoczęcia lekcji.
Wrzuciłem wsteczny.
W ostatniej sekundzie zahamowałem.
Wlusterku ukazała siępostać oddziałowej.
"Boże!
" Oblat mnie zimnypot.
Tylko cudsprawił, że jej nie potrąciłem.
Otworzyłem drzwiczki.
- Bardzo przepraszam, niewidziałem pani.
-Moja wina, wypadłam jak idiotka, ale dzwonił profesor Jełowicki.
Prosił, aby ksiądz przyszedł do niegoz sakramentem chorych.
-Tak źle?
- Jełowicki był pacjentem z domowego
hospicjum.
- Nie.
Powiedział,że jest człowiekiem przedwojennej
daty i lubi mieć wszystko uregulowane na czas.
- Popołudniu pojadę.
Przepraszam, ale jestem już
spóźniony.
Cisza, która panowała naszkolnym korytarzu, wydała mi się podejrzana.
Nacisnąłem delikatnie klamkę,spodziewając się najgorszego.
Na krześledla nauczyciela siedział dyrektor Grabarkiewicz.
- Proszę, kolega już jest.
- uśmiechnął się niby serdecznie, lecz nietrudno było wyczuć w jego głosie ironię.
Podszedłem ichciałem się usprawiedliwić.
Zamknąłoczy i ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Nie teraz, prosiłbym, żeby kolega przyszedł domnie po lekcji- rzucił
dyskretnie.
Kiedy wyszedłz sali, poczułemsię całkowicie bezsilny.
Obcięto mi dziś jużdwa skrzydła.
Jedyne,co mogłazrobić klasa, to wyskubać mi resztę piór.
Chyba poczuli,że zrobili mi świństwo, sprowadzającswoim zachowaniem dyrektora.
Właściwie żadne świństwo.
Norma.
trudno oczekiwać, że będą czekali na katechetę jak potulne baranki.
Na szczęście pozwolili mi w spokojuprzeprowadzić lekcję.
Grabarkiewiczzamknął drzwiodpokoju, żeby sekretarka nie była świadkiem rozmowy.
Ta troska o "intymność" była nieomylnymzwiastunem reprymendy.
- Kolego, jak wiecie, jestem troszkę innej opcji światopoglądowej.
Nie należę do tych, którzy twierdzili, żebez religii w szkole świat się zawali.
Aleskoro już jest, totraktuję ten przedmiot poważnie.
Chciałemtylko szczerze zapytać, po cholerę tak pchaliście sięz tą katecheządo szkoły, skoro nie macie czasu, by się nią porządniezająć?
- zrobił pauzę, żeby jego słowamogły dobitniejwybrzmieć.
-To nie jest księdzapierwsze spóźnienie.
Rodzice poza tym mają pretensje, że lekcje są nieprzygotowane.
Jest wtym coś chorego.
To ja, niewierzący,mam was bronić?
Sztukować za was?
- Panie dyrektorze, jestem jednocześnie kapelanemw hospicjum, zdarza się, że nie sposób się wyrwać naczas.
Ktoś umiera.
- Rozumiem.
Doskonale księdza rozumiem.
Tylkoże ja jestemdyrektorem szkoły i odpowiadam za to, żeby ta instytucja sprawnie funkcjonowała.
Co mi ksiądzradzi?
Nicnieodpowiedziałem.
Spuściłem głowę.
Kiedyw 1990 roku katecheza wracaładoszkoły, miałempiętnaście lat.
Nie jawięc się pchałem.
No,ale reprezentowałem w gabinecie dyrektora cały Kościół.
Na plebanię wróciłem o szesnastej.
Zjadłem obiadi padłemnieprzytomny na łóżko.
Powinienem przygotować na jutro trzylekcje ipojechać z sakramentem chorych do Jetowickiego.
Oprócz tego o osiemnastejmiałemgodzinny dyżur w konfesjonale.
Moje obowiązkiw parafii są ograniczone do minimum, niemniej jednakPochłaniajątrochę czasu.
Po kwadransie nerwowego zaciskania oczu - nie zasnąłem ani na sekundę - wstałem i zacząłem układać jutrzejszą katechezę.
Zdołałem przygotować jeden temat.
Resztę postanowiłem zrobić po powrocie.
Poszedłem do
konfesjonału.
Po dziewiętnastej zaparkowałem przed starą willą
profesora jełowickiego.
Tynk na domu nosił jeszcze ślady ostrzałów z czasów drugiej wojny.
Otworzyła misiostra profesora, kobieta po osiemdziesiątce.
Nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęłasięciepło.
Wprowadziłamnie do ogromnego salonu z fortepianem, przerobionego na sypialnię.
Z racji chorobyulokowano tu łóżko profesora, aby mógł oglądać telewizję, przyjmować gości,a przede wszystkimbyć w pobliżu swego ukochanego
fortepianu.
- Dziękuję księdzu, że odrazu spełnił moją prośbę.
Wpokoju paliła się jedynie lampka przy łóżku.
- Pan profesorw znakomitejkondycji.
psychicznej.
Głos jak dzwon.
Zacząłembezsensownie go pocieszać.
Nigdy tego
wcześniej nie robiłem.
-Nie narzekam.
Alewidzi ksiądz, moja dusza jesttam.
- Spojrzał w kierunkufortepianu.
-Od roku jestemprzykuty do łóżka.
Wierzę, że na drugim brzegu dobryBóg pozwoli mi znowuzasiąść do klawiatury.
- Z panaemanuje taki spokój.
- powiedziałemz podziwem.
- Cóż, widzi ksiądz, jestem szczęśliwym człowiekiem.
całe życie miałem doczynienia z doskonałością- Chopin,Brahms,Mozart to są szczeliny nieba.
Niemogę się już
doczekaćspotkania z nimi.
Idę do Źródła piękna i harmonii.
To fascynujące.
Ludzie boją się śmierci, a mnie cośpodpowiada, że jest to najpiękniejszymoment życia.
Przez chwilęwydało mi się, że profesor gra, że tenpatos.
Jednak delikatny uśmiech świadczył, iż rzeczywiście tak myśli.
Zamknął oczy i pławił się w świetlenocnej lampki niczymw jesiennych promieniach słońca.
Poparu sekundach spojrzałnamnie.
- No to, księże, trzeba się szykować do drogi.
Zdjąłem śrutę.
Spojrzałem na profesora.
- Jakie to dziwne uczucie, jestem gotowy - uśmiechnął się.
- Całkowicie.
Już nic się nie da zrobić.
Wszystkoprzygotowane do startu.
- Pomyślałem, że przypominami starego Papieża, żegnającego się z ojczyzną przedpowrotem do Watykanu.
To samo szczęście i odcień melancholii na twarzy.
- No.
Ale jeszcze jednaprośba.
Nakredensiestoi butelka arraratu.
Siedmiogwiazdkowy.
Nie ma nic ponad ormiański koniak.
Proszę podać dwakieliszki.
Musimyuczcićtę okazję.
W końcu tylko razw życiu się umiera.
Przemknęło mi przezgłowę,że prowadzę, ale.
niewyobrażałem sobie, że można mu odmówić.
Wszelkietłumaczenie byłoby w tej chwili małodusznością.
Wyjechałem od profesora po dziewiątej.
Ulice puste.
Cisza i spokój.
Jakby działanie sakramentu chorychudzieliło się całej okolicy.
Myślałem o jutrzejszych lekcjach.
Do dwunastej przysiądę i będzie dobrze.
Zjeżdżałem zronda Armii Krajowej, gdy kątemoka zauważyłem, że z prawej pcha się na mnieczarny golf.
Kierowca.
był pijany albo zasnął.
Żadnej próby wyhamowania.
Usłyszałem tępy huk.
I zacząłem spadać w jakąś studnię.
Kiedy się ocknąłem, ujrzałem nad sobą twarz dwudziestolatka z fryzurą na żelu.
- Wszystko w porządku?
Zaraz będzie pogotowie.
Kiwnąłem głową, nie bardzo wiedząc, co potwierdzam.
Kiedy zrozumiał, że żyję,nagle zmienił ton i zaczął
mnie ochrzaniać.
- Nok.
nie widział pan,że wjeżdżam narondo?
Rzeczywiście, widziałem.
Poczułem sięnawet winny.
Otępiały,nie odparowałem, żeto ja znajdowałemsię narondzie,powinien więcgrzecznie poczekać.
Po paru minutach przyjechała policja.
Powoliuprzytomniłem sobie przebieg zdarzeń.
Ustalono, czyja byławina.
ale ponieważ została zgłoszona kolizja, poddano
nas próbie alkoholowej.
Policjant odciągnął mnie na bok.
Jego mina była
mieszaninąpolitowania i złości.
- Proszę księdza, czywy, cholera, nie rozumiecie, że
nie jesteście ponad prawem?
Przecież ja bym księdzupomógł, chodzę co tydzieńdo kościoła, ale nie jestemsam, kolega akurat to zwolennik Urbana.
Muszę, do jasnej.
no muszę zatrzymać księdzu prawo jazdy.
Dlaczego, do cholery, to robicie?
Straciłem więc tego wieczoru prawo jazdy i samochód.
Po paru minutach wciągnięto na przyczepęmojego sześcioletniego peugeota.
Podarunek od rodziców na prymicje.
Pewien etap kapłaństwa się zakończył.
Do tejpory niemiałem nawetnajdrobniejszej stłuczki.
Byłem tak przybity, że w ogóle nie zastanawiałem się nad materialnym
wymiarem straty.
Karetkazabrała mniedo szpitala, gdziezrobiono miprześwietlenie.
Miałem zostać na obserwacji.
ale na własną odpowiedzialność wyszedłem.
Wróciłem do domu po dwunastej.
Dostałem wprawdzieskierowanie do neurologa, ale w głowie miałem tylko jedno; żeby nie spóźnićsięna lekcje.
Przyrzekłem dyrektorowi, że sytuacja się już więcej nie powtórzy.
Nastawiłem budzik na piątą.
Kiedy ranozadzwonił,nie mogłem się zorientować,w jakiej jestem rzeczywistości.
Powoli, powoli zacząłemsobie wszystko układać.
Muszę wstać, umyć się, napićkawy.
I zacząć myśleć.
Przezwyciężyć stan rozkładu i staćsięatrakcyjnym na tyle, by utrzymać przez cztery godziny uwagę młodzieży, która myśli o wszystkim, tylko nieo tym, co mam jej do przekazania.
I nagle się poddałem.
Moja psychika, organizm,wszystko się we mnie zbuntowało.
Stwierdziłem, że niejestem w stanie - ani przygotować siędo lekcji, aniw ogóle pójść do szkoły.
Przed ósmą zadzwoniłem do sekretariatu i powiadomiłem, że idę na badania.
I poszedłem.
Lekarz nie stwierdził nicniepokojącego.
"Wyglądanato, że jestw porządku, ale nikt nie da stuprocentowejpewności, że coś nie wyjdzie.
Trzeba leżeć i jakby cośbyło nietak,proszę się natychmiast zgłosić".
Dostałemdwa tygodniezwolnienia.
Na szczęście, na lewej skronimiałem przyklejony plaster, bo inaczej czułbymsię jakskończony symulant.
Poszedłem jednak odprawić mszę w hospicjum.
PrzedUjściem dokaplicy dowiedziałem się, że nadranemzmarł profesor Jetowicki.
Zamurowało mnie.
Udzieliłem.
zatem rzeczywiście, jak to część ludzi mówi, ostatniego
namaszczenia.
- Zawał - dodała pochwili oddziałowa.
Zatem nierak, z którym walczył od rokui wydawałosię, że jeszcze trochę powalczy.
Może to niestosowne, ale poczułemrodzajulgi, a nawetsatysfakcji, że wydarzenia wczorajszego wieczorumiały swoje uzasadnienie.
To była rzeczywiście "niepowtarzalna okazja".
Tego dnia nigdzie sięnie spieszyłem.
Rano do hospicjum przywieziono dwojenowych chorych.
Jedną okazała siępolonistka z mojego liceum, Krystyna Urbańska.
W klasie maturalnej chodziłem do niejna fakultety - dodatkowe zajęcia z literatury.
Przypomniałem sobie chwilę, kiedy na pytanie, najakie studiasię wybieram, oznajmiłem jej, że idę do seminarium.
"Żartujesz?
" - to był jejjedynykomentarz, któremu towarzyszyło jeszcze jakieśniewypowiedziane politowanie w oczach.
Leżałasama, w jedynce.
Nie byłem pewien, czy mniepozna.
Przypomnieć się?
Od tamtej chwili minęło dwanaście lat.
I nie widziałem jej anirazu.
Życie pisze scenariusze nie do wyobrażenia.
Na fakultetach każdy znas musiał przygotować referat.
Tematwybieraliśmy spośródkilkudziesięciu, które nam zaproponowała.
Zdecydowałem się na "Średniowieczne arsmoriendia młodopolskie pragnienie śmierci".
"Jesteś
pierwszą osobą, która będzie pisać na ten temat.
Sugerowałabym ci, abyś we wstępieustosunkował się do wyznaniaEpikura: Śmiercią nie warto się zajmować, bokiedy my jesteśmy - nie ma jej, a kiedy ona przychodzi,nas już nie ma".
Pamiętam doskonalejej minę.
Była zadowolona, żebłysnęła wiedzą z filozofii.
Siedziała teraz oparta na poduszce,patrzyła niby namnie, ale byłem tylko szybą,przez którą widziała cośzupełnieinnego.
Na szafce przyłóżku leżała książka.
Kątem okadostrzegłem tytuł: Gdzie wschodzisłońce i kędyzapada Czesława Miłosza.
Wyglądała jak własna babcia.
Zawsze miałakrwistorude włosy, teraz była całkowicie siwa.
Łatwo jednakrozpoznałemją po gęstychbrwiach, nosie aia Kościuszko i brodawce nad górną wargą, z której wyrastały centymetrowe kłaczki.
Miałaprzezwisko "Osa" - nie byłowłaściwie zajęć, na których nie użądliłaby kogośzłośliwąuwagą.
Nie kryła się ztym, że złośliwość uważałazaoznakę inteligencji.
Teraz na jej twarzyniebyło już triumfalnego złośliwego uśmieszku.
Stałemprzy niej, nie wiedząc, jak zacząć.
-Miałem przyjemność chodzić na pani fakultety -wydukałem wreszcie.
- Tak mi się zdawało, że skądśpana znam.
Zrobiło mi się głupio, choć nie poraz pierwszy zwra^o się do mnie "pan".
Teraz jednak zabrzmiało tojakPttedmaturalne "żartujesz".
Nadalnie chciała we mnie^baczyć księdza.
Przepraszam, alezapomniałam nazwiska.
- Tobiasz Nowaczyk.
-Tak, tak, przypominam sobie.
Tylko jednego uczniamiałam z tak oryginalnym żydowskim imieniem.
Kiedy
była matura?
- W dziewięćdziesiątym czwartym.
Zapadła cisza.
Po chwili zdecydowałem się wyjawić.
w jakim charakterze przyszedłem.
-Jestemtu kapelanem, codziennie odprawiam mszę
świętą.
Mogę przynieść komunię.
Uśmiechnęła się.
- Nie, nie.
takich potrzeb nie mam.
Ale mam innąprośbę, tylko nie wiem, czy wypada prosić.
Chciałabymmieć przed sobązegar z domu.
zęby widzieć czas.
To stary zegar rodzinny, pamiątka.
Urbańska zamilkła.
Spojrzałem na książkę.
- Widzę, żeczyta pani Miłosza.
Pokręciła głową.
-Przypominam sobie.
Nic już nieczytam.
Tylko
przypominam sobie.
-1 nagle zaczęła recytować.
Z niezwykłym spokojem i namysłem.
Jakby tę strofę samanapisała.
- "Tak mato powiedziałem, krótkie dni.
Krótkiedni,krótkie noce, krótkie lata, Tak mało powiedziałem,
nie zdążyłem,.
".
- "Porwał mnie z sobą w otchłań biały wieloryb świata.
I teraz nie wiem, cobyło prawdziwe" - dokończyłem.
- No proszę,znasz na pamięć.
Chyba ją zaskoczyłem.
Intensywnie zaczęła o czymśmyśleć.
Miałem wrażenie, żedzięki mojemu dopowiedzeniu poczuła się nagle bezpiecznie, jakby usłyszaław odległym zakątku świata rodzimy jeżyk.
-Miłosz.
-westchnęła.
- Wy już mieliście go oficjalniew programach.
Ale kiedyś ryzykowałam.
Przynosiłam uczniom jego utwory drukowane na powielaczu.
Gdy dostał Nobla, wszyscychcieligo czytać.
Zamilkła.
- To jak ztym zegarem?
- spytałem.
-Tobiaszu, nie obrazisz się, że tak będę do ciebiemówiła?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
- Sama nie wiem, czy cię fatygować.
Gdybyś pojechałdo mnie do domu.
To niedaleko stąd.
Ten zegarwisi w pokojuprzy bibliotece.
Sąsiadka cię wpuści.
Dowiesz się przy okazji, jak się czuje mójkotek.
Biedny Horacy, na pewno jestsmutny.
W środępierwszekroki skierowałem do "Pospiesznego".
Chyba na mnie czekał.
Był ożywiony.
Może podwpływem leków.
-1 jak tam?
Zdążył ksiądz?
- zagadnął.
-Nie.
- A dziś, na którą ksiądz biegnie?
Pizysunąłem krzesło do łóżka.
-Dzisiaj nigdzie, panie Waldku.
Wziąłemsobie do^rca pana radę.
zrelacjonowałem mu pokrótce swoje przygody z feralnego poniedziałku.
Rozmowę z dyrektorem.
Sprawę'wypitego kieliszka naświetliłem odrobinę inaczej.
Pomi.
nąłem okoliczność, że byłem z sakramentem chorych.
Powiedziałem o wypadku, o zwolnieniu lekarskim.
Wyznałem muszczerze, że nie mam ochoty wracać do katechezy.
Słuchał z dużym przejęciem.
Tak mi się przynajmniej wydawało.
- Chodziłemdo tego samego liceum co ksiądz.
-powiedział po chwili.
- Naprawdę?
Co za zbiegokoliczności!
Powiem panuwięcej.
Piętrowyżej leży nauczycielka znaszej szkoły.
-O mało bymzapomniał podzielić się z nim tą nowiną.
-Zbieg okoliczności?
W miasteczku, w którym sądwa licea.
Acmentarz tylkojeden.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, żetam sięwszyscy spotkamy.
Wcześniej czypóźniej.
- Marciniak nagle zmienił klimat rozmowy.
- A co to zanauczycielka?
- jednaksię zainteresował.
- Urbańska, polonistka.
-Osa - westchnął z wyraźną niechęcią.
- Domyślam się, żenie należała do pana ulubionych.
-Ulubionych?
Nie trawiłem tej baby.
Życzyłem jejśmierci.
Wysłałemjej nawet parę anonimów.
Zamilkł.
Przeczuwałem, że za chwilę wyjaśni powódswej antypatii.
- Wyjątkowa wiedźma.
Nie dopuściła mnie do matury, chociaż z polskiego byłem najlepszy w klasie.
No,aleona umiała udowodnić, że ktoś jest zerem.
Nie cierpiałamnie.
bo czuła się zagrożona.
Zawsze jej stawiałem niewygodne pytania.
Próbowała mnie za toośmieszyć
przed klasą.
Miała swój kanonik lektur i w ogóle nie wiedziała, co to jest literatura współczesna.
Tępa belfrzyca.
Drażniłem ją pytaniami o literaturę z drugiego obiegu.
Ksiądz wie, co to drugi obieg?
Kiwnąłem głową.
- Nie miała pojęcia, coto Folwark zwierzęcy, Kundera, Baranczak, Miłosz, Konwicki.
Stara komuszyca.
zetempówka.
Gdy byłem w trzeciej klasie, wybrali Wojtytę na papieża, Na drugi dzieńpo mszy pontyfikalnejcoś mi odbiło i napisałem przed lekcją na tablicy: "Nielękajcie się - apel Jana Pawła II do partyjnych nauczycieli".
Dziecinada,ale klasasię trochę pośmiała.
Wszyscy wiedzieli, że Urbańskabyła w PZPR.
Liczyłem, żebędziechryja.
A ona weszła, zobaczyła napis kątem okai nieskomentowała.
Usiadła za stołem i zawołała kogoś,żeby napisał na tablicy temat lekcji.
Czyli zmazał mójnapis.
Nie dała po sobie nic poznać.
Prowokacja się nieudała.
To była cwana sztuka.
Ale zakodowała sobie dobrze.
Od tego dnia prześladowania się nasiliły.
Wiedziała, że tylko ja mogłem to napisać.
Nikt by się nie odważył.
Na maturze próbnej wybrałem wolny temat.
Cośo obrazie Polaka we współczesnej literaturze.
Wyleciałomi teraz zgłowy.
Cały czas pamiętałem.
Zrobiłem to naPodstawie Małej apokalipsy Konwickiego.
NaprawdęPiętnie mi poszło.
Postawiła mi niedostateczny zplusem.
Ten plus to tak dla kpiny.
Skupiła sięna ortografiioraz interpunkcji.
Pamiętamuśmieszek triumfu na jej twarzy, kiedy podawała mi zamalowaną na czerwono pracę, jak brudnąścierkę.
Zawsze miała tylko jeden sposób, żeby mnie pognębić.
"Ty.
Marciniak, powinieneś poprosić rodziców okorepetycje, bo brakuje ci podstaw.
Choć muszęprzyznać,żemasz czasem jakieśprzebłyski wiedzy".
Jak ja jej nienawidziłem.
Przez tę wiedźmę straciłem rok.
A potem.
Czekałem na dalszy ciąg, ale Marciniak nic już więcej
nie powiedział.
Inaczej zapamiętałem Urbańską, ale chodziłem do tejszkoły piętnaścielat później.
Może się zmieniła.
Nadaluważano ją za kosę.
ale i za najlepsząpolonistkę.
Dlatego w końcu wybrałem jej fakultet.
Odwróciłsię na bok.
Czułem, żechce, abym zostawił
go samego.
- Widzę, że pan zmęczony.
Przyjdęznów, porozmawiać, jeśli pan pozwoli.
Tylko westchnął.
Mogło to oznaczać wszystko.
Obszedłemchorych iudałem się do mieszkania Urbańskiej.
Sąsiadka, do której zadzwoniłem, spojrzała namnie nieufnie.
Byłem w koloratce.
Zdążyłemsię przedstawić, że jestem z hospicjum.
- Umarła.
- Zabrzmiało to tak, jakbyczekałanapotwierdzenie.
-Nie.
- To co?
Nawróciła się?
Urbańską w życiu księdzanawet po kolędzie nie wpuściła.
Ale proszę, jak trwoga,to do Boga.
Kiedyś idę do kościoła, aonado mnie: jakja mogę w dwud2iestym wieku wierzyć w gusła.
Księże,aleco tu się dziwić!
Jej matka todopier