Jan Grzegorczyk: Niebo dla akrobaty Opowiadania. Wydawnictwo ZnakKrakówdwatysiącesześć. Projekt okładkiKrystyna Jarosz litografia autora na stronie 4 okładkiPiotr Wołyński Opieka redakcyjnaWojciech Bonowicz AdiustacjaBarbara Poźniak KorektaBarbara Gąsiorowska Projekt typograficznyIrena Jagocha Moim Rodzicom i Wszystkim,którzy opowiedzieli mi o niebie Copyright byStowarzyszenie Hospicjum św- Kamilaw Gorzowie Wlkp. ISBN 83-240-0658-3 Zamówienia: Dział Handlowy,30-105 Kraków,ul. Kościuszki37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszejksięgarni internetowej: www. znak. com.pl. Służba zastępcza Mówiono o nim "Kamień" albo "Kamieniołom". Jeśli w ogóle mówiono. Większość personelu, choć "zawodowo" wyrozumiała wobec różnych niegodziwych i przykrych zachowań pacjentów, wobec niego była bezsilnai najchętniej omijałaby go szerokim łukiem. Łatwiej byłoby nie wiedzieć, że ktośtaki w ogóleistnieje. Zwyklewiadomo,dlaczego chorywyleje w złości zupę, ciśniebrudnym pampersem, nie odzywa się czy też odzywagburowato. "Kamień" był zagadką. Nikt niewiedział,skąd w nim ta ztośći nienawiść do świata. Zobaczyłemgo pierwszyraz w chwili, gdy naubliżał pielęgniarce tylko dlatego, że chciała go zawieźć do łazienki. - Panie Wacku, kąpiel. -Nie mam ochoty. - Ale kąpiel ma ochotę napana - próbowała żartować. -Nie będziesz mi, kurwo, mówiła, co mam robić. Przyglądałem się tej scenie i nie wiedziałem, jak zareagować. Pracowałem tu odniedawna w ramachsłużby zastępczej. Wojsko wybaczyło mnie na dwa miesiące przedukończeniem dwudziestu dziewięciu lat. Jeszcze parę tygodni i minąłby mi wiek poborowy. Książkęmógłbymnapisać o tym, jak się przez lata migałem od munduru. Ale na koniec to WKU było dowcipniejsze i sprytniejszeode mnie. "Mamycię, bratku". Uratował mnie pacyfizm. Nie wiemjakimcudem, ale komisja dała wiarę moim deklaracjom, że ze względów światopoglądowych niemogę pogodzić się z przemocą. Jakąkolwiek. Pan Wacek do hospicjum trafił z więzienia. Właściwie zaresztu śledczego. Został postrzelonyprzez ochroniarza przy próbiekradzieży w sklepie. Uprzednio odsiadywał trzyletni wyrok, ale wyszedł na wolność zadobre sprawowanie. Niedługo się nią cieszył. Po nieudanym"skoku" zawiezionogo rannego do szpitala,a wkrótce do nas, gdy okazało się, że oprócz postrzałuw pośladek ma raka wątroby. Z przerzutami. Wymiarsprawiedliwości upomniał się o niego i skierowałdonas pismoz pytaniem, czy Wacek może stawić się narozprawie. Doktor Napieralska napisała zaświadczenieozaawansowaniu choroby nowotworoweji zupełnejniemożliwości opuszczenia hospicjum. Sąd, dowiedziawszysię, że dni oskarżonego są policzone,wydał decyzję o umorzeniu postępowania. Poinformowano goo tym w sposób nader inteligentny i taktowny. Pewnegodnia listonoszprzyniósłWackowi list poleconyz sądu. Z niego i z załączonych zaświadczeń Wacek dowiedział się, że nie pójdzie do więzienia, bo i tak wkrótceumrze. Nie było też potrzeby go izolować, gdyż jako drobnyzłodziejaszeknie stanowił zagrożenia dlaspołeczeństwa. W normalnychokolicznościach wzbudzałby współczucie. On jednak na to nie pozwalał - w ciągu dni pobytu w hospicjum zraził do siebie niemal wszystkich. Oprócz naubliżania właściwie całemu personelowi zapisał się naprzykład tym, że uderzyłw twarz oddziałową. Pochyliła się nad nim, bo chciała mu powiedzieć, że jestdobrym człowiekiem. Od tego czasuwszyscy zbliżali siędo niego ze strachem. Jedzenie i leki kładziono muna stoliku zzachowaniem odpowiedniego dystansu, by nie znaleźć sięw polu rażenia. Nikt go nieodwiedzał. Byłsamjak palec. Podobnomiał żonę - wyjechała do Niemiec i tam pracowała w jakimś barze. I syna, który był w wojsku. Mijał drugi tydzień pobytu Wackaw hospicjum. Zatrzymałem się przy Hani, którazaniosła mu obiad i akurat wychodziła z sali. Fb odebraniu listu zsądu przez dwadni nic nie jadł. Ale podane leki i soki trawienne zrobiłyswoje. Głód skręcającykiszki zwyciężył nad samobójczymi postanowieniami. Zaczął jeść, lecz nadal się nieodzywał. Spojrzałem znacząco w jego kierunku. - I co? Nadal strajkuje? - zapytałem. Hania wzruszyła ramionami. - Żalmi go, aleon sam dla siebie jest najgorszą chorobą. Gorsząod raka. "Jakie życie, taka śmierć" - rzuci. la stówa piosenki, które zdawały się idealnie pasować do jego przypadku. - Haniu - dobiegł nas głos oddziałowej. Trzebazobaczyć, co dziejesię na trójce. Zostałem sam na korytarzu. I nagle, jakbywbrew sobie, wszedłem do Wacka. Stanąłemprzy łóżku leżącegoz nim nasali pana Zbyszka. Zbyszek spał, a Wacek miałwzrok utkwiony w sufit. Zobaczyłem kątem oka,że jeszczenie ruszył jedzenia. Postałem może minutę w milczeniu wnadziei, że "Kamień" przemówi. Odwrócony do niego tyłem, powiedziałem cicho: - Gdyby miałpan ochotę wyjechać na papieroskaalbo popatrzeć na ogród, proszę mnie zawołać. Odczekałem chwilę. Nie odezwał się. Ruszyłem dowyjścia i nagle usłyszałem: - Nie mampapierosów. To zdanie było najlepszą nowiną od wielu dni. Jegopierwszy kontakt zeświatem. Odwróciłem się, świadom,że nie mogę zdradzić radości. Udając obojętność, zapytałem: - jakiepan pali? Mogę przynieść. był koniec września, ale temperaturapanowała iścieletnia. Wczoraj pani Matylda westchnęła do mnie na tarasie, że dokładnie taksamo świeciło stonce jesienią1939 roku, gdy uciekali z Warszawy. Siedzieliśmyz Wackiem w ogrodzie od pólgodziny, w tym czasie wypalił trzy papierosy. Niewydobył z siebie słowa, nic opróczmruknięcia, że chce papierosa. Moja sytuacjawydała mi się nagle szalenie dziwna. Od sześciu lat pracowałem w radiu. Niemalże codziennie przeprowadzałem wywiady z najróżniejszymi ludźmi. Od sprzątaczki do premiera. "Znałem się" na sporcie,sztuce, polityce, religii. Tu byłem jakby na odwyku. Uczyłem się, że "wygadanie" w pewnych sytuacjach jest bezużyteczne, zawodzi. Sam niewiem,skąd pojawiło sięwemnie przekonanie,że z Wackiem trzebamówić jak najmniej. Jeśli nie chce się go spłoszyć alborozjuszyć. Obserwowałem ukradkiem, jak spogląda na osiedle,któreprzezierało zza krzaków i ogrodzenia. A potem jego wzrok przykułPiotruś Telicki zbierający marcinki. Dziwnym trafem wyrosły na hałdzie gruzu niewywiezionej do tej pory po zimowym remoncie budynku. Pewniektoś, plewiąc kwietnik, wyrzuciłna nią ich pędy. Jegooczy dosłownie "trawiły" obraz klęczącego chłopcaz przejęciemukładającego fioletowy bukiecik dla mamy. Twarz lekko drgała. Odniosłem wrażenie, że przeżywacośna kształt wzruszenia. To było spojrzenie człowiekamyślącego i wrażliwego. Tak to odebrałem. Jakto siędzieje, że z tego samego wnętrza dobywa się niewytłumaczalna agresja, potoki wulgaryzmów i taka wrażliwość spojrzenia? Kwiaty na gruzie. Uśmiechnąłem się. Byłem wybrańcem. Jedynym człowiekiem, którego nieodkopnął. Czym się różniłem odinnych? Możewyczułjakimś zmysłem, żejestem tu "nowy", żenależę jeszczedo tegoświata zaogrodzeniem. A może po prostubyłem dlaniego paczkąpapierosów i koniec? Ale z tego, co. słyszałem, nie był namiętnym palaczem. Na pewno nienależał do tychuzależnionych pacjentów, dla którychzdobycie tytoniu było pierwszoplanowym zadaniem. PanRysio na przykład, któremu rak wyżarł dziurę w policzku, zatykał ją palcami izaciągając się głęboko, pomstował, że choroba utrudnia mu palenie. Po jakiejś godzinie odwiozłemgo zpowrotem na salę. - Panie Wacku, jakby chciał panwziąć prysznic, proszę dać mi znać rzuciłem, wychodząc. Nic nie odpowiedział, ale przymrużył oko. "Wezmę to pod uwagę" -mówił lekki grymas na jego twarzy. Kolejnedniprzynosiły drobne zwycięstwa,Najpierw zgodził się,bym zawiózł go pod prysznic. Namydliłem gąbką jego ciało. Musiał byćkiedyśdobrze zbudowany. Jednakobecnie mięśnie wyglądały tak, jakbyktośspakowałje w zbyt duży pokrowiec. Spojrzałem naróżową bliznę na jego pośladku. Zraniony inagi. Spłukałem jego udręczone ciało. Białą skórę pełną siniaków. Wieczorem zagraliśmy w warcaby. Trzeciegodnia nauczyłem go grać w tysiąca. Pomimo że nawiązała sięmiędzy nami nić porozumienia, odzywał sięjedynie monosylabami, oznaczającymi przyzwolenie na posiłek, papierosa, rozegranie partyjki. Kiedyś spytał mnie,dlaczego jestemtakiblady. Lekkomnie zamurowało. Każdego dnia obserwowałem,jak chudnie,jak robi się coraz bardziej biały, szary, żółty. A on zwracauwagęna moją bladość. Pomyślałem, żerzeczywiście musi być coś ze mną niedobrze. Wieczoremdługo patrzyłem wlustro. W piątek 2 października nadal była słoneczna pogoda,choć zawiewający lekki wiatr niósł już przejmujący chłód. Wacek zażądał, żebym zawiózł go doogrodu. Trochę siębałem, gdyż rano czuł się fatalnie i wymiotował. Wypaliłpapierosa. Zamknął oczy, ale niespał,bo poruszał regularnie palcami na oparciuwózka. Gdy uniósłpowieki, pomyślałem, że czas na drugiego papierosa. Pokręcił jednak delikatnie głową. Wyczułem, że ma jakąśprośbę, którą boisięwypowiedzieć. Zachęciłem go uniesieniem brwi. - Czy dałoby radę, żebyś wywiózł mnie trochę naosiedle? Zesztywniałem. Nie miałem pojęcia, jakzareagować. Pierwszy impuls: niewolno mi tego robić! Każdy wyjazdpoza bramę hospicjumwymagał przepustki, którą mogła mi wydać kierowniczkaalbooddziałowa. Wiedziałem, że szansa,aby się na to zgodziła, jest mizerna. Z jednej strony jego kiepski stan, a z drugiej byłprzecież. karany. Nie wiedziałem,czy miał status więźnia, czy nie,ale hospicjum na pewno za niego odpowiadało. Oczywiście ryzyko,że Wacek ucieknie, było zerowe, ale przepisy nie zajmowały się kwestią prawdopodobieństwa. A poza tym sprawa najważniejsza: Wacek był w piżamiei wyglądał jak zjawa. Balemsię,że swoim wyglądemmoże wywołać szoku napotkanych osób. Nie chodziłomi o nie, ale o to, żeby go me zraniły. A jak się zacznąśmiać? Nie wiedziałem, jak zareagują. Próbowałem ułożyć sobie jakąś wiarygodną wymówkę. - Chcę zobaczyć życie, chcę zobaczyć ludzi, ulicę. nie pozwolił mina uporanie się z wątpliwościami. To było właściwiepierwsze wyznanie, jakie do mnieskierował. Czekałem na nie, a teraznajchętniej uciekłbym,gdzie pieprz rośnie. Najzwyczajniej zacząłem się bać. Batem się spełnić jego prośbę i taksamo bałem się mu odmówić. Odmawiając, mogłem utracić tęodrobinę zaufania, którą mnie obdarzył, i nie byłoby już odwrotu. Zamknąłem oczy. - Skoczę tylko po pana dres. jest trochę chłodno. Zdrowy rozsądek poszedł na bok. "Niech się dzieje,co chce. Nie mam wyjścia". Przebiegłem korytarz, wymijając pana Antosia, który miał wyraźną ochotę mnie zaczepić. Chwyciłem górę od zielonego dresu i zbiegłem zpowrotem. Ubrałem Wackai ruszyliśmy. Czułem wlepionew nas spojrzenia. Piętnaście minut spaceru ciągnęło sięgodzinami. Zdobyłem się naczynbohaterski, azachowywałem się jak ostatni tchórz, któryboi sięrozpaść od "zgorszonego" wzroku przechodniów. "jakim prawemdo świata żywych wwozisz trupa? '." Kiedy dotarliśmy z powrotem na teren hospicjum,poczułem ulgę,jakbym wydostał się z linii ostrzału. Uśmiechnąłem siędoWacka. Nie odpowiedział ani sło wem,ani uśmiechem, ale poczułem, że dotyka mojejdłoni. Pokręciłem głową z politowaniemnadswoim lękiem, nad tym, że byłem taki matyw swoim strachu. - Czy możesz mniezawieźć. - zamarłem,słysząc tęprośbę - do kaplicy? Zbaraniatem. Wacek i kaplica? Pokiwałem skwapliwie głową. W środku nie było nikogo. Wacek patrzył przed siebie. Nie wiem, czywpatrywał się w obraz Jezusa Miłosiernego, czytylko błądził niewidzącym wzrokiem. Otwierał i zamykał powieki. Pomyślałem, że moja obecnośćmoże mu przeszkadzać. - Przyjdę popana za chwilę. -Nie, możemy jużjechać. Kiedyzawiozłem go na salę, pana Zbyszka nie było. A może, panieWacku,przyprowadzić panu księdza? -spytałem. Pokręcił głową. - Nie, to są gnoje. Nie byłemszczególnym obrońcą Kościoła,ale zrobiłomi się smutno - tymi słowami Wacek wracał do epokiswego chamstwa. Nie miałem nawet ochoty pytać goo powód tej oceny. W poniedziałek, trzy dnipo naszym wypadzie, kiedy wszedłem do hospicjum, Hania zawołała mnie dodyżurki. - Słyszałeś, że okradli pana Zbyszka? -Nie. - Ktoś mu zwinął catą emeryturę. Prawie tysiąc złotych. W piątek listonosz przyniósł mu pieniądze. Zbyszekschował je do futerału na okulary, a futerał do szafki. Wczoraj przyszły dzieci z wnukami, no i chciał rozdaćkieszonkowe. Sięga. a tam klops. Aferana całego. - Kogoś podejrzewają? -Chyba nie muszę ci mówićkogo. Westchnąłem. Przecież to absurd. Wacek nie kradłbyw swoim pokoju, a poza tym nie jest w stanie ruszyć sięo własnych sitach. Chociaż skąd ta pewność? Czy mogęze stuprocentowym przekonaniem stwierdzić, że nie przejdzie, podpierając się, paru metrów? - Wczoraj,kiedy był w toalecie, sprawdziłyśmy szybko jego rzeczy i łóżko, ale nic nie znalazłyśmy - dodałaHania. Musieliśmy przerwać rozmowę, bo do dyżurkiweszła oddziałowa - pani Zosia, z Arletą -pielęgniarką, i Lucyną - salową. -Mówiłaśjuż Staszkowi o zniknięciu pieniędzy? - spytała Hanię, Przytaknęliśmy oboje. - A więc wszyscy wiemy,co się stało. Uważam,że najlepiej byłobytę sprawęzałatwić między nami. Mamtaką propozycję, abyśmy w piątkę, toznaczy osoby, które wtedy były na dyżurze, złożyli się i oddali panu Zbyszkowi te pieniądze. Inaczejbędzie się zamartwiało. - próbowała znaleźć odpowiednie słowo. - Proszę bardzo, ale beze mnie - odezwała się Arletą. -Absolutnie nie czuję sięwinna. I uważam, że płacenie pieniędzy za złodzieja tylko dlatego, że umiera, jest demoralizujące. Nastąpiłachwila ciszy. Ohydna sytuacja. Nie wiedziałem, jak zareagować. Czułem, że Arletą wcoś gra. Zdążyłemjużzauważyć, żema jakąś dziwną skłonnośćdo kąsania oddziałowej, zktórą była na "ty". Nie zdążyliśmy jeszcze odpowiedzieć, gdy pani Zosia poprosiła,żeby zapomnieć o jejpropozycji. Postara się załatwićsprawę inaczej. Dała znak, żeby dalej nie dyskutowaći rozejśćsię doswoich zajęć. Poszedłem myć łazienkę. Szorowałem umywalkęi nagle przyszło mi do głowy,że Wacek mógł celowoakurat wpiątek chcieć zjechać do ogrodu. Czuł się przecież fatalnie. Możezamierzał gdzieś ukryć pieniądze? "Co za bzdura"- skarciłem się natychmiast. Nawetjeślifizycznie byłby w stanie to zrobić, nie mógł przecież liczyć, żezostawięgo samego. Chociaż? Zawsze mógł cośwymyślić. Przewidziałparę ruchów naprzód - choćby to,żepobiegnę po dres. Boże, jak mogę dopuszczać się takich posądzeń? A może zadziałał u niego instynkt? Ukraść,zabezpieczyćsię w obliczu śmierci. Ale po copieniądze, skoro się nie ma ochoty żyć? Gdy tylko uporałem się z łazienką,zszedłem doogrodu. Stanąłemw miejscu, gdzie w piątek zostawiłem Wacka, biegnąc po jego dres. Rozejrzałem się wokół. "Gdzie ukryłbympieniądze, mając niewiele czasui sił? " Nic wpromieniu kilkunastu metrów nie nadawało się do tego celu. Nagle uzmysłowiłem sobie, iż stojęna ganku ułożonym zpłytek chodnikowych. Stareszare płytki z czasów peerelowskich, o wymiarach 30 na. 30 centymetrów. Akurat w tym miejscu większość z nichbyła świeżo i niezbyt starannie ułożona, gdyż w trakcieostatniego remontu trzeba je było zdjąć. Prowadzonotędy nową rurę kanalizacyjną. Niemożliwe, żeby podniósł płytkę, ale muszę sprawdzić, bo inaczej się zadręczę. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w płytki, licząc,ilez nich musiałbym odkryć, aby mieć pewność,że pod którąś z nich Waceknie ukrył pieniędzy. Wyszło,że około trzydziestu. Nie taka znów prosta sprawa. Łatwo mogę zwrócić czyjąś uwagę. Wymyśliłemwięc, żepójdę do kierowniczki i zaproponuję drobne jesienneporządki w ogrodzie. "Trzeba trochę podgarnąć gruz,pozgrabiać liście". W mojejpropozycji nie dostrzegłaniczego podejrzanego. Mogłem więc działać bez obaw,uzbrojony w łopatę, wiadro i grabie. Po godzinieogólnychporządków zacząłem "poprawiać" ułożenie płytek. Podnosiłem każdą z nich w nadziei, żenic pod niąnie znajdę, a tym samym obalępodejrzenia wobecWacka. Skoro nie ma pieniędzy ani w pokoju, anitutaj,nie jest możliwe, aby je skradł. Gdzieś przecież musiałby je ukryć. Pod żadną z płytek nie byłodowodu przestępstwa. "Boże, dajmuodetchnąć. On już ledwo dyszy". Niepamiętam, kiedy ostatnio powierzałem jakąś sprawę BoguDwa dnipóźniej wczasie rannego sprzątania Arleta przyszła do oddziałowej zwyrazem triumfu na twarzy. - Czy możesz na chwilę pozwolić? - Powiedziała totak sugestywnie, że pani Zosia, nieczekając na wyjaśnienie, podążyła za nią. Arleta spojrzała także w moim kie runku, poczułem, że i mnie to w jakiś sposób dotyczy. Weszliśmy do czwórki,gdzieleżałpan Antoś. Arleta podeszła do stojącego pod ścianą wózka. Podniosła poduszkęi oczom naszymukazał się brązowy plastikowy futerał na okulary. Wzięła gow rękę i stanęłaprzedchorym. - PanieWęgierkiewicz, czy mógłby nam pan powiedzieć, co robi ten futerał w pana wózku? Pan Antoni uśmiechnąłsię zakłopotany, ale jednocześnie dziwnie ubawiony i radosny. - No proszę. - natarła Arleta. -Co to jest? - Otworzyła pudełko, ukazując banknoty. -Adresy - Antoni zakrył usta niczym zawstydzonedziecko. - Jakieadresy? -Panienek. Tylko niech pani mnie nie zdradzi przedżoną. Oddziałowa pokręciła głową, pan Antoni był wdowcem i przychodziło do niego jedynie dwóchsynów. Nagle stało się oczywiste,że chory cierpina amnezjęi niepotrafi ocenić sytuacji. - Oczywiście, poprostu zaniosę je panu Zbyszkowi. Jemu dokładnie takie same adresy zginęły. Macie te sameupodobania. Arletazamierzała wyjść z futerałem z pokoju. Oddziałowa powstrzymałają ręką. -Zaczekaj. Wyszliśmy na korytarz. O co ci chodzi? Trzeba oczyścić z zarzutów panaWacka. - Dobrze, ale spokojnie. PowiedziałamZbyszkowi już wcześniej, że pieniądze się znalazły - dodała pani Zosia, widząc, że Arleta nie daje za wygraną. Byłem przekonany,że oddała mu ze swoich. W niedzielę, gdy wszedłem, był niezwykle poruszony. Wyraźnie na mnieczekał. - Słuchaj, możesz mi. Tu przez radio puszczali taką superpiosenkę. Jak mi ją załatwisz, będziesz dla mnie . bóstwem. Pocałuję cię w rękę. Z trudem ukryłem rozbawienie, ten jeżykzupełnie nie pasował do Wacka. - Ona miała taki głos jak Anna German. No ta, wiesz, co śpiewała'. "Czło. człowie. " - próbował zanucić,zamykającoczy. Odchrząknął. - "Człowieczy los nie jestbajką ani snem", - Nawet nieźle mu w końcu wyszło. -Byłem kiedyśna jej koncercie. Wróciłem do chaty isię,kurde, poryczałem. ja to tujeszcze teraz słyszę - pokazał ręką na serce. Nie widziałem go nigdy w takich emocjach. - To co? Załatwisz mi? - Zobaczę,co się da zrobić - odpowiedziałem z wielką powagą. Szybko skojarzyłem fakty. Przezgłośniki była przed chwilą puszczana msza święta z kaplicy. Prawdopodobnie Wacekwybudziłsię i nie za bardzo wiedział, czegosłucha. Poszedłem do dyżurki, by upewnić się,że to śpiewała siostra Karola. - Tak - potwierdziła kierowniczka. - I chyba jeszczejest. Widziałam, że wiesza coś na gazetce. Pobiegłem na piętro. Stała na krześle przed gablotą. - Niech będzie pochwalony. - powitałem ją z daleka, by jej nie przestraszyć. Spojrzała namnie z wysokościstoika. - In secula seculorum. -Mamdo ciebie wielką prośbę, Karolciu - zagadnąłem pieszczotliwie. - Od ciebie zależy,czy ktośmnie uznazabóstwo. - Cośnie graz dziewczyną? Jakoś ją ukrywasz przedświatem. - Nie,tu chodzi o chłopa- Jeśli zaśpiewasz dla "Kamienia", to stanę się dla niego bóstwem. -Co ty bredzisz, Stasinek? - Pan Wacek powiedział, że jak sprowadzę mu tępiosenkarkę,którą puszczali przez głośniki, to będzie najszczęśliwszy na świecie. I tekst piosenki też go powalił. - Ładna piosenka. To byłpsalm "W krainie życia będę widział Boga". Karola poszła po gitarędo kaplicy. Spojrzałem nagazetkę poświęconą stuleciu urodzinświętej Faustyny. Pod wizerunkiem Jezusa Miłosiernegona bristolu wypisane były słowa: "Im większy grzesznik,tym większe ma prawo do mego miłosierdzia". Po południu zawiozłem go znowu do ogrodu. Zabierałemtam Wacka właściwiecodziennie. Nawet kiedy padało. Wydawało misię, że śpiew Karoli, najpierw z głośnika, apotemjej "koncert na żywo", przemieniłWacka. To już nie był "Kamień" - Jego twarz doznała niemalżeFizycznego przeobrażenia. Promieniowała. Pomyślałem,że teraz nanikogo by sięnie zamachnął - ani słowem, ani ręką. - Zmarnowałem życie żonie. Uciekła ode mnie, bo ją maltretowałem wyznałnagle i zamilkł. Nie określił,czy ją bił, czyznęcał się psychicznie. Sądziłem, że za chwilę coś dopowie. Zmienił jednak temat. - co za jesień. Mój syn jest teraz w woju. Byłeś już w woju? -No ja. właśnie tutaj pełnięsłużbę zastępczą. -Chory jesteś? -Trochę. - Mnie też kiedyś nie chcieli wziąć, ale się uparłem. Byłby wstyd na całą wieś. Zastanawiałem się, czy wytłumaczyć mu, dlaczego nie poszedłemdo wojska. Syn mnie nie chce znać. Ma rację. Takiego starego też bym kopnął - kiwał głową na potwierdzenie swojego wyznania. Wyjaśnił, że od parulat nie ma z nim kontaktu, ale wiedział,w jakiej przebywa jednostce. - jestem za głupi, żeby żyć. Głupim jest ciężko na świecie. Gdy już mieliśmy wracać, rzucił nieśmiało; - To może byś misprowadził jakiegoś księdza. Ale młodego. Czemu młodego? Możez jakimś starszym kiedyś mu się nie powiodło i miał uraz? Stan Wacka pogarszał się z dnia na dzień. Coraz więcej spał -efekt zwiększonej dawki środków przeciwbólowych. Lekarz nie wykluczał też, że mogą tobyć objawyprzerzutów do mózgu. Może naszaostatnia rozmowaw ogrodzie nieprzypadkowo zeszła na syna? Możebyław tym ukryta prośbao dotarcie do niego? Wiedziałem,żenie wypowie jejwprost. Uważał, że zasłużył na los,który go spotkał. Spytałem kierowniczkę,czy nie sądzi,że należałoby zawiadomić syna. - Można spróbować. Co prawda zaraz na początku przesłaliśmy mu informację o stanie zdrowia ojca. Odszukała w papierach numer telefonu. Okazało się,że syna nie było na tereniekoszar, ale osoba, z którą rozmawiała, obiecała, że wszystko mu przekaże. Nie poinformowałem oniczym Wacka, nie chcąc narazićgo na czekanie,które być może okaże się daremne. Niechciałem, żeby go to dobiło. Przez cały czas zastanawiałem się, czy dobrze robię. Bałemsię, że pomyśli, iżnie usłyszałemjego prośby. W przeddzień Wszystkich Świętych, po trzeciej w nocy obudziła mnie Hania i powiedziała: "Twój przyjacielodchodzi". Dziwne. Byłem w półśnie, powinienem dopytać, o kim mówi, a ja wstałem i poszedłemszybko doWacka. Nigdymnie tak nie nazwał. I nikt tak nie określiłnaszej relacji. Dlaczego więc to zdanie było dla mnie takoczywiste, że nie wymagało komentarza? Na szafce palita się świeca i stały relikwie świętej Faustyny. Byliśmy sami. - Jestem, panie Wacku. Jestem. Nie otworzył oczu, ale chyba się lekko uśmiechnął i szepnął; -Dopiąłeś swego. Nie powiedział nicwięcej. Poraz drugi wciągu paru minut usłyszałem nieoczekiwane słowa. Ale te brzmiałyzagadkowo. "Dopiąłeś swego" - jak "amen". Nie spytałem go,coma na myśli, choć był jeszcze przytomny. Alejakoś je - w przedziwny sposób -rozumiałem. Usiadłem przy Wacku. Trzymając goza rękę, zacząłem odmawiać różaniec, przekładając palce. Po jakimś czasie przyszedł lekarz i stwierdził zgon. Wywieziono z pokoju ciało. Poszedłemzaparzyć sobie herbatę. Do dyżurki weszłaHania. - Kiedy to się zaczęto, spytał, czy jesteś. Powiedziałam,że pójdę po ciebie, aon, że lepiej nie, bo jak śpisz,to się jeszcze wkurwisz - uśmiechnęła się. - Dokładnie tak powiedział. Mój Boże, ty i wściekłość. Pokiwałem głową, że to niby takieoczywiste. W środkute słowa mnieporaziły. Była w nich caławrażliwość Wacka. Rano zadzwoniliśmy z kierowniczką do jego syna, by powiadomić go o śmierci. Odebrał jegoprzełożony. - Jak to? Przecież właśnie wczoraj wrócił z przepustki od ojca. Proszę poczekać,zaraz gozawołam. Kierowniczka przewróciła oczyma i pokiwała głową. - Nie mam siły. możety znim porozmawiaj. Wręczyła mi słuchawkę. - Tak, słucham - odezwał się obrażonym głosem. -Chciałem powiadomić, żepanaojciec zmarł dzisiajnad ranem. Myśleliśmy, że pan tu przyjedzie. - Patrzeć, jak sukinsyn zdycha? Myślałem, że wybuchnę. Cudem się opanowałem. - Wziął pan przepustkę. -Wreszcie na coś się przydał. Całe życie nas okłamywał. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Stałem jak zamurowany. Kierowniczka podsunęła mi kartkę z napisem: "Pogrzeb". - Wie pan, jest sprawa pogrzebu. -Z tym niedo mnie. Nie mam żadnych zobowiązań. Odłożyłem słuchawkę. Nie byłem już w stanie nic powiedzieć. Zacisnąłem dłoń. Czułem, żetrzymam w niejcoraz zimniejsze palce Wacka. I widzęprzed sobąpłomień świecy. - Czemu nie uświadomiłeś mu jego obowiązków? -rzekła zirytowana kierowniczka. -Niech się pani niemartwi. Uśmiechnąłem się do niej - jako "winny", wezmęwszystko na siebie. W końcu pełnię tu służbę zastępczą. Pospieszny Dwadzieścia pięć minut po czasie. Gdybym wiedział,że tyle przetrzyma mnie pod drzwiami, nie wziąłbym taksówki. Sto dwadzieścia złotych- poszło. Bałem się spóźnić. Autobus zwiał mi sprzed nosa i dojechaćna czas do"metropolii" mogłem tylko samochodem. "Ma spokój". Powoli zacząłmi się rozsypywaćmisternie przygotowany plan rozmowy. Czy w ogóle dobrzezrobiłem, przyjeżdżając? Szef skrócispotkanie ze mnąo tyle, o ile wydłużył poprzednie. Przestałem myśleć,tylkopodnosiłem nazmianę buty. Jeden znajdował sięna czarnej, drugi na białej płytce posadzki biskupiego korytarza. Wreszcie po półgodzinie oczekiwania drzwi się otworzyły. Zdawało mi się, że twarz biskupa zmienia się na moje powitanie z udręczonej w serdeczną. - Witami przepraszam księdza. Miałem telefon. Proszęmi wierzyć, nie mogłem goprzerwać. Tak czy owak,jestem złodziejem. Okradłem księcba z czasu. Spojrzał na zegarek. - Piętnaście po dwunastej. Porozmawiamy, a potemzapraszam księdza na obiad. O ile ksiądz dysponuje jeszczeczasem. - Będęmógł się przechwalać - odparłem. Zasiedliśmy przy owalnym stoliku w barokowych fotelach- Trochęwystrzępionych i trzeszczących. - Co sprowadza księdza Tobiasza? - głos miał serdecznyi normalny, co było zjawiskiem dość rzadkimu dostojnikówkościelnych. - Chciałbym,księże biskupie, przemeblowaćtrochęswojeżycie. Zmrużył odruchowo powieki. Moje wyznanie zabrzmiało chyba dwuznacznie. - To znaczy zmodyfikować zajęcia - ubezpieczyłemmetaforyczną wypowiedź. -A ksiądz ma na głowie? -próbował przypomniećsobie mojąsytuację personalną. - Mam trzyczwarte etatu w liceum i jestem kapelanem w hospicjum. -Już wszystko pamiętam - postukał się delikatniepuszkami palców w skronie. - Hospicjum na dwadzieścia łóżeki trzy czwarte etatu. Tak żeśmy to kalkulowali, żeby się zgadzało. I co? -biskup rozłożył pytajątoręce. -Nie daję rady - wyznałem bez owijania w bawełnę. - No, łatwo na pewno nie jest. Słyszał ksiądz, co o nas mówią? Pokręciłem głową. - Że ksiądz to taki człowiek, co jeszcze nie wstanie złóżka, a już jest zmęczony. Uśmiechnąłem się. Szczerze. - Nie, księże biskupie. To nie jest problem zmęczenia, po prostu nie potrafię wszystkiego pogodzić czasowo. Nigdzie niemogę zdążyć i w związku z tymtak naprawdę nigdzie mnienie ma. W jednym miejscu sięzaangażuję, w drugim nawalam. Krótka kołderka. Uśmiechnął się i spojrzał mi w oczy. - Ale tu jest teraz ksiądz naprawdę? -Tak. -1 spieszy się ksiądz gdzieś? - Nie, jestem na zwolnieniu. -Doskonale, proszę więc mi opowiedzieć, co leży księdzu na wątrobie. Jakieś dwatygodnie temudotarto do mnie,że jestem w ślepym zaułku. Wponiedziałek po rannej mszy wszedłem do trójki i spytałem, kto chce przyjąćPana Jezusa. Zgłosił sięPrzybylak. Na salileżał też nowy pacjent, WaldemarMarciniak. Toznaczy leżał już odtygodnia,ale nie udało mi się do tej pory nawiązać z nim kontaktu. Zwykle,gdy wchodziłem, albo spał,albonie reagował na mnieBył wdepresji. Przed miesiącem dowiedział się, że zrezygnowano zzabiegu chirurgicznego na kręgosłupie. Prawdopodobnie zdawał sobiesprawę, co to znaczy. Teraz wydawałomi się,że coś szepnął. Podszedłem doniego z komunią. On jednak pokręciłgłową. Cofnąłemsię i zamierzałem wyjść. Kiedy byłemjuż w drzwiach,usłyszałem; - Co ksiądz taki pospieszny? Odwróciłem się. - Gdzie się ksiądz tak spieszy? - powtórzył. Uśmiechnąłem się przepraszająco. - Niestety, obowiązki, za dwadzieścia minut rozpoczynam lekcje w szkole. -A przygotowanie człowieka do najważniejszej chwili w życiu nie jest dla księdza ważnym obowiązkiem? Jakby we mnie piorun strzelił. Cofnąłem sięi stanąłem przy jego łóżku. Chciałemusiąść na krześle. - Proszę iść - zaprotestował. - Tak żartowałem. Zobaczyłem stanowczość w jego twarzy. Nie byłosensu przeciągać. Postanowiłem wrócić do niegowieczorem. Zaniosłem paramentydo kaplicy i zbiegłem dosamochodu. Spojrzałem na zegarek. Pięć minutdo rozpoczęcia lekcji. Wrzuciłem wsteczny. W ostatniej sekundzie zahamowałem. Wlusterku ukazała siępostać oddziałowej. "Boże! " Oblat mnie zimnypot. Tylko cudsprawił, że jej nie potrąciłem. Otworzyłem drzwiczki. - Bardzo przepraszam, niewidziałem pani. -Moja wina, wypadłam jak idiotka, ale dzwonił profesor Jełowicki. Prosił, aby ksiądz przyszedł do niegoz sakramentem chorych. -Tak źle? - Jełowicki był pacjentem z domowego hospicjum. - Nie. Powiedział,że jest człowiekiem przedwojennej daty i lubi mieć wszystko uregulowane na czas. - Popołudniu pojadę. Przepraszam, ale jestem już spóźniony. Cisza, która panowała naszkolnym korytarzu, wydała mi się podejrzana. Nacisnąłem delikatnie klamkę,spodziewając się najgorszego. Na krześledla nauczyciela siedział dyrektor Grabarkiewicz. - Proszę, kolega już jest. - uśmiechnął się niby serdecznie, lecz nietrudno było wyczuć w jego głosie ironię. Podszedłem ichciałem się usprawiedliwić. Zamknąłoczy i ze zrozumieniem pokiwał głową. - Nie teraz, prosiłbym, żeby kolega przyszedł domnie po lekcji- rzucił dyskretnie. Kiedy wyszedłz sali, poczułemsię całkowicie bezsilny. Obcięto mi dziś jużdwa skrzydła. Jedyne,co mogłazrobić klasa, to wyskubać mi resztę piór. Chyba poczuli,że zrobili mi świństwo, sprowadzającswoim zachowaniem dyrektora. Właściwie żadne świństwo. Norma. trudno oczekiwać, że będą czekali na katechetę jak potulne baranki. Na szczęście pozwolili mi w spokojuprzeprowadzić lekcję. Grabarkiewiczzamknął drzwiodpokoju, żeby sekretarka nie była świadkiem rozmowy. Ta troska o "intymność" była nieomylnymzwiastunem reprymendy. - Kolego, jak wiecie, jestem troszkę innej opcji światopoglądowej. Nie należę do tych, którzy twierdzili, żebez religii w szkole świat się zawali. Aleskoro już jest, totraktuję ten przedmiot poważnie. Chciałemtylko szczerze zapytać, po cholerę tak pchaliście sięz tą katecheządo szkoły, skoro nie macie czasu, by się nią porządniezająć? - zrobił pauzę, żeby jego słowamogły dobitniejwybrzmieć. -To nie jest księdzapierwsze spóźnienie. Rodzice poza tym mają pretensje, że lekcje są nieprzygotowane. Jest wtym coś chorego. To ja, niewierzący,mam was bronić? Sztukować za was? - Panie dyrektorze, jestem jednocześnie kapelanemw hospicjum, zdarza się, że nie sposób się wyrwać naczas. Ktoś umiera. - Rozumiem. Doskonale księdza rozumiem. Tylkoże ja jestemdyrektorem szkoły i odpowiadam za to, żeby ta instytucja sprawnie funkcjonowała. Co mi ksiądzradzi? Nicnieodpowiedziałem. Spuściłem głowę. Kiedyw 1990 roku katecheza wracaładoszkoły, miałempiętnaście lat. Nie jawięc się pchałem. No,ale reprezentowałem w gabinecie dyrektora cały Kościół. Na plebanię wróciłem o szesnastej. Zjadłem obiadi padłemnieprzytomny na łóżko. Powinienem przygotować na jutro trzylekcje ipojechać z sakramentem chorych do Jetowickiego. Oprócz tego o osiemnastejmiałemgodzinny dyżur w konfesjonale. Moje obowiązkiw parafii są ograniczone do minimum, niemniej jednakPochłaniajątrochę czasu. Po kwadransie nerwowego zaciskania oczu - nie zasnąłem ani na sekundę - wstałem i zacząłem układać jutrzejszą katechezę. Zdołałem przygotować jeden temat. Resztę postanowiłem zrobić po powrocie. Poszedłem do konfesjonału. Po dziewiętnastej zaparkowałem przed starą willą profesora jełowickiego. Tynk na domu nosił jeszcze ślady ostrzałów z czasów drugiej wojny. Otworzyła misiostra profesora, kobieta po osiemdziesiątce. Nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęłasięciepło. Wprowadziłamnie do ogromnego salonu z fortepianem, przerobionego na sypialnię. Z racji chorobyulokowano tu łóżko profesora, aby mógł oglądać telewizję, przyjmować gości,a przede wszystkimbyć w pobliżu swego ukochanego fortepianu. - Dziękuję księdzu, że odrazu spełnił moją prośbę. Wpokoju paliła się jedynie lampka przy łóżku. - Pan profesorw znakomitejkondycji. psychicznej. Głos jak dzwon. Zacząłembezsensownie go pocieszać. Nigdy tego wcześniej nie robiłem. -Nie narzekam. Alewidzi ksiądz, moja dusza jesttam. - Spojrzał w kierunkufortepianu. -Od roku jestemprzykuty do łóżka. Wierzę, że na drugim brzegu dobryBóg pozwoli mi znowuzasiąść do klawiatury. - Z panaemanuje taki spokój. - powiedziałemz podziwem. - Cóż, widzi ksiądz, jestem szczęśliwym człowiekiem. całe życie miałem doczynienia z doskonałością- Chopin,Brahms,Mozart to są szczeliny nieba. Niemogę się już doczekaćspotkania z nimi. Idę do Źródła piękna i harmonii. To fascynujące. Ludzie boją się śmierci, a mnie cośpodpowiada, że jest to najpiękniejszymoment życia. Przez chwilęwydało mi się, że profesor gra, że tenpatos. Jednak delikatny uśmiech świadczył, iż rzeczywiście tak myśli. Zamknął oczy i pławił się w świetlenocnej lampki niczymw jesiennych promieniach słońca. Poparu sekundach spojrzałnamnie. - No to, księże, trzeba się szykować do drogi. Zdjąłem śrutę. Spojrzałem na profesora. - Jakie to dziwne uczucie, jestem gotowy - uśmiechnął się. - Całkowicie. Już nic się nie da zrobić. Wszystkoprzygotowane do startu. - Pomyślałem, że przypominami starego Papieża, żegnającego się z ojczyzną przedpowrotem do Watykanu. To samo szczęście i odcień melancholii na twarzy. - No. Ale jeszcze jednaprośba. Nakredensiestoi butelka arraratu. Siedmiogwiazdkowy. Nie ma nic ponad ormiański koniak. Proszę podać dwakieliszki. Musimyuczcićtę okazję. W końcu tylko razw życiu się umiera. Przemknęło mi przezgłowę,że prowadzę, ale. niewyobrażałem sobie, że można mu odmówić. Wszelkietłumaczenie byłoby w tej chwili małodusznością. Wyjechałem od profesora po dziewiątej. Ulice puste. Cisza i spokój. Jakby działanie sakramentu chorychudzieliło się całej okolicy. Myślałem o jutrzejszych lekcjach. Do dwunastej przysiądę i będzie dobrze. Zjeżdżałem zronda Armii Krajowej, gdy kątemoka zauważyłem, że z prawej pcha się na mnieczarny golf. Kierowca. był pijany albo zasnął. Żadnej próby wyhamowania. Usłyszałem tępy huk. I zacząłem spadać w jakąś studnię. Kiedy się ocknąłem, ujrzałem nad sobą twarz dwudziestolatka z fryzurą na żelu. - Wszystko w porządku? Zaraz będzie pogotowie. Kiwnąłem głową, nie bardzo wiedząc, co potwierdzam. Kiedy zrozumiał, że żyję,nagle zmienił ton i zaczął mnie ochrzaniać. - Nok. nie widział pan,że wjeżdżam narondo? Rzeczywiście, widziałem. Poczułem sięnawet winny. Otępiały,nie odparowałem, żeto ja znajdowałemsię narondzie,powinien więcgrzecznie poczekać. Po paru minutach przyjechała policja. Powoliuprzytomniłem sobie przebieg zdarzeń. Ustalono, czyja byławina. ale ponieważ została zgłoszona kolizja, poddano nas próbie alkoholowej. Policjant odciągnął mnie na bok. Jego mina była mieszaninąpolitowania i złości. - Proszę księdza, czywy, cholera, nie rozumiecie, że nie jesteście ponad prawem? Przecież ja bym księdzupomógł, chodzę co tydzieńdo kościoła, ale nie jestemsam, kolega akurat to zwolennik Urbana. Muszę, do jasnej. no muszę zatrzymać księdzu prawo jazdy. Dlaczego, do cholery, to robicie? Straciłem więc tego wieczoru prawo jazdy i samochód. Po paru minutach wciągnięto na przyczepęmojego sześcioletniego peugeota. Podarunek od rodziców na prymicje. Pewien etap kapłaństwa się zakończył. Do tejpory niemiałem nawetnajdrobniejszej stłuczki. Byłem tak przybity, że w ogóle nie zastanawiałem się nad materialnym wymiarem straty. Karetkazabrała mniedo szpitala, gdziezrobiono miprześwietlenie. Miałem zostać na obserwacji. ale na własną odpowiedzialność wyszedłem. Wróciłem do domu po dwunastej. Dostałem wprawdzieskierowanie do neurologa, ale w głowie miałem tylko jedno; żeby nie spóźnićsięna lekcje. Przyrzekłem dyrektorowi, że sytuacja się już więcej nie powtórzy. Nastawiłem budzik na piątą. Kiedy ranozadzwonił,nie mogłem się zorientować,w jakiej jestem rzeczywistości. Powoli, powoli zacząłemsobie wszystko układać. Muszę wstać, umyć się, napićkawy. I zacząć myśleć. Przezwyciężyć stan rozkładu i staćsięatrakcyjnym na tyle, by utrzymać przez cztery godziny uwagę młodzieży, która myśli o wszystkim, tylko nieo tym, co mam jej do przekazania. I nagle się poddałem. Moja psychika, organizm,wszystko się we mnie zbuntowało. Stwierdziłem, że niejestem w stanie - ani przygotować siędo lekcji, aniw ogóle pójść do szkoły. Przed ósmą zadzwoniłem do sekretariatu i powiadomiłem, że idę na badania. I poszedłem. Lekarz nie stwierdził nicniepokojącego. "Wyglądanato, że jestw porządku, ale nikt nie da stuprocentowejpewności, że coś nie wyjdzie. Trzeba leżeć i jakby cośbyło nietak,proszę się natychmiast zgłosić". Dostałemdwa tygodniezwolnienia. Na szczęście, na lewej skronimiałem przyklejony plaster, bo inaczej czułbymsię jakskończony symulant. Poszedłem jednak odprawić mszę w hospicjum. PrzedUjściem dokaplicy dowiedziałem się, że nadranemzmarł profesor Jetowicki. Zamurowało mnie. Udzieliłem. zatem rzeczywiście, jak to część ludzi mówi, ostatniego namaszczenia. - Zawał - dodała pochwili oddziałowa. Zatem nierak, z którym walczył od rokui wydawałosię, że jeszcze trochę powalczy. Może to niestosowne, ale poczułemrodzajulgi, a nawetsatysfakcji, że wydarzenia wczorajszego wieczorumiały swoje uzasadnienie. To była rzeczywiście "niepowtarzalna okazja". Tego dnia nigdzie sięnie spieszyłem. Rano do hospicjum przywieziono dwojenowych chorych. Jedną okazała siępolonistka z mojego liceum, Krystyna Urbańska. W klasie maturalnej chodziłem do niejna fakultety - dodatkowe zajęcia z literatury. Przypomniałem sobie chwilę, kiedy na pytanie, najakie studiasię wybieram, oznajmiłem jej, że idę do seminarium. "Żartujesz? " - to był jejjedynykomentarz, któremu towarzyszyło jeszcze jakieśniewypowiedziane politowanie w oczach. Leżałasama, w jedynce. Nie byłem pewien, czy mniepozna. Przypomnieć się? Od tamtej chwili minęło dwanaście lat. I nie widziałem jej anirazu. Życie pisze scenariusze nie do wyobrażenia. Na fakultetach każdy znas musiał przygotować referat. Tematwybieraliśmy spośródkilkudziesięciu, które nam zaproponowała. Zdecydowałem się na "Średniowieczne arsmoriendia młodopolskie pragnienie śmierci". "Jesteś pierwszą osobą, która będzie pisać na ten temat. Sugerowałabym ci, abyś we wstępieustosunkował się do wyznaniaEpikura: Śmiercią nie warto się zajmować, bokiedy my jesteśmy - nie ma jej, a kiedy ona przychodzi,nas już nie ma". Pamiętam doskonalejej minę. Była zadowolona, żebłysnęła wiedzą z filozofii. Siedziała teraz oparta na poduszce,patrzyła niby namnie, ale byłem tylko szybą,przez którą widziała cośzupełnieinnego. Na szafce przyłóżku leżała książka. Kątem okadostrzegłem tytuł: Gdzie wschodzisłońce i kędyzapada Czesława Miłosza. Wyglądała jak własna babcia. Zawsze miałakrwistorude włosy, teraz była całkowicie siwa. Łatwo jednakrozpoznałemją po gęstychbrwiach, nosie aia Kościuszko i brodawce nad górną wargą, z której wyrastały centymetrowe kłaczki. Miałaprzezwisko "Osa" - nie byłowłaściwie zajęć, na których nie użądliłaby kogośzłośliwąuwagą. Nie kryła się ztym, że złośliwość uważałazaoznakę inteligencji. Teraz na jej twarzyniebyło już triumfalnego złośliwego uśmieszku. Stałemprzy niej, nie wiedząc, jak zacząć. -Miałem przyjemność chodzić na pani fakultety -wydukałem wreszcie. - Tak mi się zdawało, że skądśpana znam. Zrobiło mi się głupio, choć nie poraz pierwszy zwra^o się do mnie "pan". Teraz jednak zabrzmiało tojakPttedmaturalne "żartujesz". Nadalnie chciała we mnie^baczyć księdza. Przepraszam, alezapomniałam nazwiska. - Tobiasz Nowaczyk. -Tak, tak, przypominam sobie. Tylko jednego uczniamiałam z tak oryginalnym żydowskim imieniem. Kiedy była matura? - W dziewięćdziesiątym czwartym. Zapadła cisza. Po chwili zdecydowałem się wyjawić. w jakim charakterze przyszedłem. -Jestemtu kapelanem, codziennie odprawiam mszę świętą. Mogę przynieść komunię. Uśmiechnęła się. - Nie, nie. takich potrzeb nie mam. Ale mam innąprośbę, tylko nie wiem, czy wypada prosić. Chciałabymmieć przed sobązegar z domu. zęby widzieć czas. To stary zegar rodzinny, pamiątka. Urbańska zamilkła. Spojrzałem na książkę. - Widzę, żeczyta pani Miłosza. Pokręciła głową. -Przypominam sobie. Nic już nieczytam. Tylko przypominam sobie. -1 nagle zaczęła recytować. Z niezwykłym spokojem i namysłem. Jakby tę strofę samanapisała. - "Tak mato powiedziałem, krótkie dni. Krótkiedni,krótkie noce, krótkie lata, Tak mało powiedziałem, nie zdążyłem,. ". - "Porwał mnie z sobą w otchłań biały wieloryb świata. I teraz nie wiem, cobyło prawdziwe" - dokończyłem. - No proszę,znasz na pamięć. Chyba ją zaskoczyłem. Intensywnie zaczęła o czymśmyśleć. Miałem wrażenie, żedzięki mojemu dopowiedzeniu poczuła się nagle bezpiecznie, jakby usłyszaław odległym zakątku świata rodzimy jeżyk. -Miłosz. -westchnęła. - Wy już mieliście go oficjalniew programach. Ale kiedyś ryzykowałam. Przynosiłam uczniom jego utwory drukowane na powielaczu. Gdy dostał Nobla, wszyscychcieligo czytać. Zamilkła. - To jak ztym zegarem? - spytałem. -Tobiaszu, nie obrazisz się, że tak będę do ciebiemówiła? Zaprzeczyłem ruchem głowy. - Sama nie wiem, czy cię fatygować. Gdybyś pojechałdo mnie do domu. To niedaleko stąd. Ten zegarwisi w pokojuprzy bibliotece. Sąsiadka cię wpuści. Dowiesz się przy okazji, jak się czuje mójkotek. Biedny Horacy, na pewno jestsmutny. W środępierwszekroki skierowałem do "Pospiesznego". Chyba na mnie czekał. Był ożywiony. Może podwpływem leków. -1 jak tam? Zdążył ksiądz? - zagadnął. -Nie. - A dziś, na którą ksiądz biegnie? Pizysunąłem krzesło do łóżka. -Dzisiaj nigdzie, panie Waldku. Wziąłemsobie do^rca pana radę. zrelacjonowałem mu pokrótce swoje przygody z feralnego poniedziałku. Rozmowę z dyrektorem. Sprawę'wypitego kieliszka naświetliłem odrobinę inaczej. Pomi. nąłem okoliczność, że byłem z sakramentem chorych. Powiedziałem o wypadku, o zwolnieniu lekarskim. Wyznałem muszczerze, że nie mam ochoty wracać do katechezy. Słuchał z dużym przejęciem. Tak mi się przynajmniej wydawało. - Chodziłemdo tego samego liceum co ksiądz. -powiedział po chwili. - Naprawdę? Co za zbiegokoliczności! Powiem panuwięcej. Piętrowyżej leży nauczycielka znaszej szkoły. -O mało bymzapomniał podzielić się z nim tą nowiną. -Zbieg okoliczności? W miasteczku, w którym sądwa licea. Acmentarz tylkojeden. Istnieje duże prawdopodobieństwo, żetam sięwszyscy spotkamy. Wcześniej czypóźniej. - Marciniak nagle zmienił klimat rozmowy. - A co to zanauczycielka? - jednaksię zainteresował. - Urbańska, polonistka. -Osa - westchnął z wyraźną niechęcią. - Domyślam się, żenie należała do pana ulubionych. -Ulubionych? Nie trawiłem tej baby. Życzyłem jejśmierci. Wysłałemjej nawet parę anonimów. Zamilkł. Przeczuwałem, że za chwilę wyjaśni powódswej antypatii. - Wyjątkowa wiedźma. Nie dopuściła mnie do matury, chociaż z polskiego byłem najlepszy w klasie. No,aleona umiała udowodnić, że ktoś jest zerem. Nie cierpiałamnie. bo czuła się zagrożona. Zawsze jej stawiałem niewygodne pytania. Próbowała mnie za toośmieszyć przed klasą. Miała swój kanonik lektur i w ogóle nie wiedziała, co to jest literatura współczesna. Tępa belfrzyca. Drażniłem ją pytaniami o literaturę z drugiego obiegu. Ksiądz wie, co to drugi obieg? Kiwnąłem głową. - Nie miała pojęcia, coto Folwark zwierzęcy, Kundera, Baranczak, Miłosz, Konwicki. Stara komuszyca. zetempówka. Gdy byłem w trzeciej klasie, wybrali Wojtytę na papieża, Na drugi dzieńpo mszy pontyfikalnejcoś mi odbiło i napisałem przed lekcją na tablicy: "Nielękajcie się - apel Jana Pawła II do partyjnych nauczycieli". Dziecinada,ale klasasię trochę pośmiała. Wszyscy wiedzieli, że Urbańskabyła w PZPR. Liczyłem, żebędziechryja. A ona weszła, zobaczyła napis kątem okai nieskomentowała. Usiadła za stołem i zawołała kogoś,żeby napisał na tablicy temat lekcji. Czyli zmazał mójnapis. Nie dała po sobie nic poznać. Prowokacja się nieudała. To była cwana sztuka. Ale zakodowała sobie dobrze. Od tego dnia prześladowania się nasiliły. Wiedziała, że tylko ja mogłem to napisać. Nikt by się nie odważył. Na maturze próbnej wybrałem wolny temat. Cośo obrazie Polaka we współczesnej literaturze. Wyleciałomi teraz zgłowy. Cały czas pamiętałem. Zrobiłem to naPodstawie Małej apokalipsy Konwickiego. NaprawdęPiętnie mi poszło. Postawiła mi niedostateczny zplusem. Ten plus to tak dla kpiny. Skupiła sięna ortografiioraz interpunkcji. Pamiętamuśmieszek triumfu na jej twarzy, kiedy podawała mi zamalowaną na czerwono pracę, jak brudnąścierkę. Zawsze miała tylko jeden sposób, żeby mnie pognębić. "Ty. Marciniak, powinieneś poprosić rodziców okorepetycje, bo brakuje ci podstaw. Choć muszęprzyznać,żemasz czasem jakieśprzebłyski wiedzy". Jak ja jej nienawidziłem. Przez tę wiedźmę straciłem rok. A potem. Czekałem na dalszy ciąg, ale Marciniak nic już więcej nie powiedział. Inaczej zapamiętałem Urbańską, ale chodziłem do tejszkoły piętnaścielat później. Może się zmieniła. Nadaluważano ją za kosę. ale i za najlepsząpolonistkę. Dlatego w końcu wybrałem jej fakultet. Odwróciłsię na bok. Czułem, żechce, abym zostawił go samego. - Widzę, że pan zmęczony. Przyjdęznów, porozmawiać, jeśli pan pozwoli. Tylko westchnął. Mogło to oznaczać wszystko. Obszedłemchorych iudałem się do mieszkania Urbańskiej. Sąsiadka, do której zadzwoniłem, spojrzała namnie nieufnie. Byłem w koloratce. Zdążyłemsię przedstawić, że jestem z hospicjum. - Umarła. - Zabrzmiało to tak, jakbyczekałanapotwierdzenie. -Nie. - To co? Nawróciła się? Urbańską w życiu księdzanawet po kolędzie nie wpuściła. Ale proszę, jak trwoga,to do Boga. Kiedyś idę do kościoła, aonado mnie: jakja mogę w dwud2iestym wieku wierzyć w gusła. Księże,aleco tu się dziwić! Jej matka todopierobyła wojującaateistka. Przecież ona w czerwonym krawacie chodziła, Ja to pamiętam jak dziś. Prowadziła teTowarzystwaRrzewicielstwa Kultury Świeckiej, tekakasiusie, jaktosięmówiło. - Pani Urbańską prosiła, żeby mnie paniwpuściła. Mam zabrać dla niej zegar. - To chodźmy, zobaczy ksiądz jej dom. Krzyża tamksiądz nieuświadczy. Tak jąta matka wykierowała, żewszystkich chłopów przegnała. Kręcili się tujacyś kołoniej, przecież znowu takim brzydactwem nie była. Aleciągle jej coś nie pasowało. Jakie onamiała wyobrażenie o sobie! Ho, ho! Zawsze powtarzała, że jestperfekcjonistką, aże ideałów na świecie nie ma, jest więc skazana na samotność. Ona i perfekcja. Tylkosama jakośżycia nie umiała sobie poukładać. No to została na starośćtylko ztyn kotkiem. Pewnie to i dobrze, że taka dziecinie miała, bo jeszcze by kolejnego bezbożnika urodziła. Ale jużdajmyspokój. - Ze zdumieniem usłyszałem,zepodpisała takiei mnie pod swymi wynurzeniami. -Jakbym jej nieokazała miłosierdzia, to pewnie by tu samaumarła i ten jsj kotekby ją musiałpochować. Wykazałem anielską cierpliwość. Miłosierna samarytanka nie zapitata anisłowem o zdrowie Urbańskiej. Nicsię dlaniej ni; liczyłooprócz nieprzepartej chęci ulżeniasobie kosztembliźniego. Odebrałem zegar i wyszedłemz kamienicy właściwie bez słowa. Nie wydała się tymfaktem w ogóle zdziwiona. Trochę łatwiejbyło mi zrozarniećUrbańską po tejwirycię. W czwartek nie pojechałem do hospicjum Przy goleniu nagle zalięcilo mi sig w głowie. Uprzytomniłemso. bie, że zapomniałem o zaleceniu lekarza, aby przez kilkadni leżeć i ruszać się tylko tyle, ile potrzeba. Spędziłem dzień na tapczanie. Co rusz sięgałem poinną książkę, ale żadna mnie nie wciągnęła. Myśli ciąglebłądziły wokół jednego tematu. Co robić dalej? Jeszczeparę dni zwolnieniai. Nie mogę być tui tu jednocześnie. Który statekopuścić? Szkołę czy hospicjum? Niepotrafiłem rozstrzygnąć. Gdzieś w duchu wolałem "inwestować" w młodość, w przyszłość, a jednocześnie niemogłem uwolnićsię od pewnego wspomnienia z czasówseminarium. Po pierwszym roku miałem roczną praktykę w hospicjum. Pełniłem wtedy głównie funkcję kierowcy. W tym czasie umierał na oddziale proboszczz Borówki. Szybko zapomniany przezparafian. Ograbionyprzez rodzinę, która jeszcze przedjego śmiercią "wyczyściła" dokładnie całą plebanię. Kiedy zmarł, okazało się,że nawet niema spodni,by go ubrać do trumny. Dałemmu własne. Najlepsze, jakie miałem. To jakoś naznaczyło moje kapłaństwo. Służba, po której spełnieniu człowiek nie miał nawetportek. Moje spodnie, które powędrowały do nieba,jakośdziwnie przykuty mnie do tegomiejsca. Co robić? Wpisałem do zeszytu drukowanymi literami mój bezradny psalm: "Boże mój, Boże, życia nie da się zmieścić wżyciu". Następnegodnia obawa, że uciekam od obowiązków, okazała się silniejsza od lęku o zdrowie. Poszedłemdo hospicjum. Zaraz po wejściu dopadła mnie informa cja, że Waldek leży w izolatce. Wczoraj wieczorem podciął sobie żyły. Na szczęście w chwilę później do pokojuweszła pielęgniarka, by podać jego sąsiadowi środekprzeciwbólowy. Inaczej Waldekjuż by prawdopodobnienie otworzył oczu. A wydawało mi się,że właśnie wychodzi zdepresji. Spytałem oddziałową,czy mogęgo teraz odwiedzić. -Naturalnie. Może księdzu uda się do niegodotrzeć. Psychologa nie chce widzieć. Wszedłem doizolatki. Waldek miał podłączoną kroplówkę. Otworzył namoment oczy. I zamknął. Odniosłemwrażenie, że na kogoś czeka. Spod rękawa piżamywystawał obandażowany nadgarstek. - Jestem, panie Waldku. Mogę usiąść nachwilę? Mrugnął. Uznałem, żebyło to przyzwolenie. Siedzieliśmy chwilęw milczeniu. Modliłem się, abyzechciał rozmawiać. - Panie Waldku, ma pan rodzinę? Pokręcił głową. - Tylko mamę - szepnąłpo chwili. -Pan jest kawalerem? Nie odpowiedział. Przez jego twarz przebiegł nerwowy skurcz. Ręce zaczęły drżeć. - Muszę się napić - zakomunikował nagle. - Niechmi ksiądzpomoże. Chciałem mu podać wodę. Nie, nie chcę, potrzebuję czegośmocniejszego, bo^owu się coś stanie. Przezcałyczas nie otwierałoczu. Wystraszyłemsię. - Rozumiem, idę zobaczyć, co się da załatwić. Zostawiłem na krześle torbę, by miał pewność, żewrócS poszedłem, a właściwie pobiegłem do oddziałowej . - "lostro, Waldek mówi, że musi sięnapić, boinaczej. - spojrzałem wymownie. Otworzyła bezsłowa szafkę,wyciągnęła butelkę wódki. Wyczyściła ją razem z kieliszkiem. " dziś pół kieliszka, góra cały - poinstruowała. Było ogólnie znaną prawdą, że zabranianie picia pacjenta ^ uzależnieniem powoduje tylko dodatkowe cierpienie. nie zabraniano, ale zabezpieczano alkohol, jak innelekarstwa. "Jakiś czas temu wisiał nawet na piętrze plakat autorstwa Oddziałowej, głoszący: "Chorzymogą u nas pić, palić i robić wszystko, na co mają ochotę! ". Niżej szybko pojawiłsię dopisek: "My też takchcemy"' Pielęgniarki". Plakat zdjęła kierowniczka, bo choć jąrozbawił, bałasię aHyy Zaoponowała bowiemdoktor Napieralska, kobieta znana z tego, że traktowała hospicjum jako rodzaj czyśćca, w którym chorzy mają szansę uniknąć mąk piekielnych za grzeszne życie. Oczywiście nigdy tego ni powiedziała wprost. Jednak z ust do ust przekazywano sobie jej pogląd, żechoroba nowotworowa to szczególny moment wżyciu człowieka,w którym może on przemyśleć swoje błędy, winy, nałogi. Większość personelu wyznawała zasadę, że człowiek chorujący na raka jest takdoświadczony, iż wszystko, co może mu przynieśćchoćby chwilową ulgę, powinno być dozwolone. Wyciągnąłem zza sutanny wódkę. Nalałem mudwarazy po pół kieliszka, żeby nie rozlał. -Pytał ksiądz o rodzinę. - rzekł, zaspokoiwszypierwsze pragnienie. -Rozwiodłem się. Pięć lat temu,Może za późno? - Za późno? -Żona miała ze mną katorgę. Powiem księdzu szczerze. Jak naspowiedzi. Celowo ją zmusiłem do tego rozwodu, żeby ją uratować. Od siebie, od tegopotwora,cowe mniesiedzi. - Leżał przede mną wycieńczonyczłowiek z kilkudniowym zarostem, pergaminowożóttą skórąi zapadniętymi oczami. Dopalający sięogarek. Trudnogo było skojarzyć z potworem, o którym mówił. - Tacyludzie nie powinni się rodzić. Jak Judasz. "Biada temuczłowiekowi. Lepiejżeby się nie narodził,ale musiał sięnarodzić, żeby wypełniło się to, co miało sięstać". Cośw tym stylujestnapisane w Ewangelii. - Czyta pan Ewangelię? -Kiedyśowszem. - Dlaczego porównuje się pan do Judasza? Ma panpoczucie, że kogoś zdradził? Niezapanował nadłzami. Kilka dni temu wyglądałrównie mizernie, ale jego psychika była inna. Nie rozklejał się. -Tak. Siebie zdradziłem. Spojrzał na mnie. Czekałem, aż powie coś więcej. Bałem się zablokować gojakimś nieudolnympytaniem. - Kiedyś miałem wielkie plany, ale jak przyszło co do^So, okazało się, że jestem malutki. Malutki. Gdy człowiek w życiu czegoś naprawdę chce, to nie da się takłatwo zdeptać. A ja byłem takie jednowielkie gówno. Narobiłem smrodu i uschtem. Na szczęście, Wkrótcemnie uprzątną. Mięśnie twarzydrgały. - Nie chciałby jej pan zobaczyć? - spytałem podłuższejchwili. - Kogo? - spytał, choć przypuszczałem, że wie, okogochodzi. - Żony. -Co ja mogę chcieć? Jasięnie ruszę. A ona tunieprzyjdzie. - Gdyby się dowiedziała, że panleży. -Nie, nie, pod żadnym pozorem! - krzyknął zduszonymgłosem. -Już matkamoja złożyła przysięgę, żeo niczym jej nie powie. Do niczego jejnie można przymusić, dość. Nie można jej mówić. Trzeba jej dać spokój. Nic tui tak nie pomoże. Mamtakikoniec, na jakizasłużyłem. - Skąd pan to możewiedzieć? -Widziksiądz,krótko przed rozwodem Bożena powiedziałami, żebym sobie zapamiętał, że ona już nigdydo mnie nie przyjdzie. Bo normalnie było tak, że cokolwiek się działo, zawsze ona przepraszała, wyciągałarękę. choć nie ona była winna. Aż się miarka przebrała. Janigdy w życiu nie powiedziałem "przepraszam". Nigdy,przez całe nasze małżeństwo, nie próbowałem jej zrozumieć. To się wydaje niewiarygodne. Być z kimś całyczas i ani razu niepomyśleć, co onczuje, co myśli. Jaktoksiądz mówi naślubie? "I staną się jednym ciałem" Tak.. Może przez parę chwil byliśmy. Ale nigdy,nigdynie byliśmy jedną duszą. Zamknął oczy i przytakiwał sobie. - Może jak mi się polepszy, to pójdę ją przeprosić. Żeby to jakośuregulować. przed końcem. Ale nie wiem,bo lekarze tak kręcą, niechcą mi jasno powiedzieć, kiedy będą mnie operować. A ja widzę, że tu bez operacjinie da rady. - Panie Waldku,niema na co czekać. -A co mam zrobić? Nie pofrunę, chyba że na noszach. Uchwyciłem jego dłoń ispojrzałem mu woczy. Do tejpory cały czas uciekał wzrokiem. - Panie Waldku, pan zna dobrze Ewangelię. Nie tylko ten fragmento Judaszu. Pamięta pan, jak spuścilichorego na noszach do PanaJezusa. Dlaczego panbynie miał w ten samsposób. - Nie, no tam spuścili przez dach, bo był taki tłum. Ale dożony? Straszyć ją? Ścisnąłemmocniej jegodłoń. Chciałem nim wstrząsnąć. Zaczarować. Wszystko, byle go wyrwać zrozpaczy. - Ją też otaczatłum. Tłum przeszkód, które pan sobiewymyślił- mówiłem powoli. - A ona czeka na panajakJezus. Rozpłakał się. Przepraszał, że nie wie, co się z nimdzieje. A potem poprosił o jeszcze jeden kieliszek wódki. Złamałeminstrukcje oddziałowej, ale na pewno samaby to zrobiła. Kozmawiałem z Waldkiem chyba zetrzygodziny. Po."ubił Bożenę, ale właściwie jej nie kochał. Ona chciała. "AL. Potem okazało się, że nie mogą mieć dzieci. Stracił pracę, nie szczęściłosię im. Zaczął pić. Mogło być inaczej, gdyby zdał maturę i dostał się nastudia. Nie unieszczęśliwiłby Bożeny. Postanowił uwolnić ją od siebie. Najłatwiej było zohydzić się w jej oczach, przemieniając się w "śmierdzącego alkoholika". Ale ona była tak miłosierna,żewszystkomu przebaczała i jeszczetwierdziła, żeto jej wina, bo niedała mu szczęścia. - Jej obecność była dla mnie najgorszym wyrzutemsumienia. Wyciągała mnie z izby wytrzeźwień. Nie mogłem znieść jejmilczenia, dobroci. "Kłócić się z pijanymto tak jakkrzyczeć na kogoś, kogo nie ma" - dobita mnietym. W końcusprowadziłem do domuprostytutkę. Zęby zobaczyła, że jestem zwierzęciem zdolnym do wszystkiego. Pohańbiłem ją jakokobietę, jako żona nie dawała się zniszczyć. Życie przeciekło mu między palcami. Po rozwodzie sprzedali mieszkanie. Ona wróciłanawieś do swego ojca. Miał dom i niewielkiogród. Waldek przeprowadził się do matki. - Wreszcie pozbyłem się lustra, w którym widziałemswoją marność. Odprawiłem żonę i lustro rozbiłem. Wiodłem swoje nędzne życie. Najpierw przepiłem pieniądze,które miałem za mieszkanie, a potemzacząłem wegetowaćz renty matki. Czułem się coraz gorzej, ale jak możesię czuć pijak? Pół roku temu stwierdzono u mniecośw kręgosłupie. Grzebalimi tam kilka razy. Miesiąc temupowiedzieli, żena jakiś czas trzeba przestać. Muszą poobserwować. jak się to zachowuje. Podobnojest dużeryzyko. Dlatego tu jestem. Od Waldka poszedłem do Urbańskiej. Usiadłemprzyjej łóżkui wyciągnąłem z torby zegar. Zachodzące słońce raziło mnie w oczy. Podszedłemdo okna. - Zasłonić? Pewnie paniąoślepia. Miała przymknięte powieki. - Skąd wiesz? - Zaskoczyła mnie tym pytaniem. - Bo razi mnie w oczy - wyjaśniłem. -To dobrze, żeporównujesz chorego do siebie, alepowinieneś najpierw porównać siebie do chorego, pomyśleć, co on czuje. Zdumiała mnie. To nie mówiła Urbańska, ani tasprzed kilku dni, ani ta sprzed kilku lat. Tobyłanowaosoba. Stanąłem przed oknem, nie zabardzo wiedząc,corobić. - Zasłoń, proszę, to tylko taka uwaga, która może cisięprzydać. Zasłoniłem. Tak jakby mi kazałazmazaćtablicę. - Gdzie bypani położyć zegar? -Najlepiej go powiesić. Dobrze, powiem Staszkowi. - Wolałabym, żebyś ty to zrobił. Jeszcze sobie pomyślą, że zdziwaczałam. Poszedłem do magazynu po wiertarkę i kotek rozporowy. Po paru minutach zegar wisiał naprzeciw łóżka nauczycielki. Rozległo się miarowe tykanie,podobne doiiozolnej pracy kornika w moim pokoju na plebanii. -1 jak? -odwróciłem się z uśmiechem. Zobaczyłem, że płacze. Potem usłyszałem, jak westchnęła. Nie byłem pewien, czy powiedziała "Boże". Może to był tylkojęk zawierający spółgłoskę "b". Już parę razy widziałem, jakwe łzie rodził się nowy człowiek. Usiadłemprzy łóżkui chwyciłem jej dłonie. Ścisnęła je łapczywie. - Chce pani porozmawiać? -Dobrze, żejesteś. Całe życie poświęciłam szkole,wszystko robiłamdla moich uczniów. A teraz tylko tymnie odwiedziłeś. Nic siędla mnie nie liczyło, tylko oni. I zapomnieli o mnie. Nic się niestarzeje szybciejniżwdzięczność. - Pani Krystyno, niewiedzą, że pani tu jest. -Kiedyoni mnie stąd wypuszczą? "Niedługo", pomyślałem. Jej twarz zmieniła się przez te parę dni nie do poznania. Guz mózgu był wyjątkowo agresywny. Czułem,żeto jej ostatnie chwile. "Boże, otwórz jej serce. Wejdźwnie. " - Może czegoś paniw życiu żałuje i chce panisiępogodzić. Byłoby pani lżej. - Nie mam czego żałować. Uczniowie tak mnie kochali. Czemu żaden nie przyszedł? Nie mogłem nic zrobić. Trzymałemjej ręce. W pokoju byłosłychać miarowe biciezegara. Przez szczelinę w zasłoniewdzierało się zachodzące słońce. Ale Urbańska miała zamknięte oczy, na pewno jej więc nieraziło. Nazajutrz naradziliśmy się zoddziałową i Staszkiemw sprawie wyjazdu Waldka na wieś do żony. Staszek pełniący w hospicjum służbę zastępczą był nieodzowny jako drugi noszowy, a poza tym ja nie miałem prawa jazdy- Zastanawialiśmy się, czy nasza wizyta nie przygniecieżony Waldka. Jak zareaguje? -Myślę, po tym, co nam ksiądzopowiedział, żejest kobietą dojrzałą - podsumowała nasze wątpliwości oddziałowa. - Ją możezabićjedyniewiadomość,że Waldekzszedł z tego świata i niepowiedział, że będzie tam na nią czekał. Zobaczymy zresztą, co powielekarz. Po trzech dniach zajechaliśmy pod dom z czerwonejcegłystojącynakońcu wsi Koszyki. Drzwi otworzyłanam Bożena. Kiedypoinformowaliśmy, że w samochodzie czeka mąż. z jej oczu wypłynęły łzy,ale zaraz potem się uśmiechnęła. Jestem przekonany, że czekała naten moment. Nie kazała sobie nic tłumaczyć. Na pewnoo wszystkim wiedziała. Toznaczy przeczuwała. Bez słowa poszła do samochodu. Wynieśliśmy na noszachWaldka. W pozycji półleżącej. Przed wyjazdem błagał"as, żeby nie zobaczyłago w pozycji horyzontalnej,"bonosze to jeszcze nietrumna". Założyliśmy mugorsetje"etta. Zanieśliśmy go do domu. Postawiliśmy nosze w poJU. Patrzyli na siebiedłuższą chwilę. W końcu WaldekPuścił wzrok. Zaproponowała kawę. - Chętnie - odparłem - ale póki jeszcze jasno, przejdziemy się trochę po okolicy. Tak rzadkomamy okazjępobyć na wsi. Bożena zaczęła dojeżdżać dohospicjum autobusem. Dwadzieścia pięć kilometrów w jedną stronę. Wtedy naprawdę pożałowałem, że niemam prawa jazdy i nie mogę się przydać jako kierowca. Obserwowałem ich miłość. Była jesień,a jamiałem wrażenie, że widzę, jaksuchagałąź puszczapączki, Waldek z każdym dniem stawał się bardziej promienny. Nigdy jeszczenie było midane przeżyć tak stów świętego Pawła; "Chociaż bowiemniszczeje nasz człowiekzewnętrzny, to jednak ten, któryjest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień". Po kilkudniach Waldekpoprosił o spowiedź. - Bo widzi ksiądz, Bożena chce, abyśmy na nowozostali małżeństwem. Powiedziałem, bo przecież nie mogę jejokłamywać, że może. że mogę niedługoumrzeć. - Mówiłz trudem, ze wzruszenia miał kluchę w gardle. -A ona nato, że w takim razie chce,żebym umarł jako jej mąż. Jego oczy płonęły. - Wobec Boga ciągle jesteście małżonkami - zacząłem go uspokajać. - To, że macie rozwód cywilny, dlaBoga nic nie zmienia. Nie musicie ani nawetnie możecie wziąćślubu kościelnego powtórnie. Alemożemy zrobić mszę, na którejodnowicie pizysięgę małżeńską. W hospicjum nieraz zostajezawieszony rok liturgiczny. Mój poprzednik opowiadał mi kiedyś o panu Kaziu. który żył tylkojednym marzeniem, aby doczekać świątBożego Narodzenia. Według wszelkich lekarskich roko wań niemiał na toszans. Był czerwiec,a jemu został tydzień,może miesiąc życia. Wtedy kapelan postanowiłzrobić mu żłóbek. Najprawdziwszy z Dzieciątkiem, pastuszkami i bydlętami. Któraś z pielęgniarek upiekła pierniki, żeby pachniało świętami. A potem wszyscy się zebrali iśpiewali kolędy. Po dwóch dniachpan Kazioumarł. Doczekałswoich świąt. Przypomniało misię to zdarzenie, kiedyudzielałemkomuniiBożenie i Waldkowi. Msza, na której odnawialiprzysięgę małżeńską, była najprawdziwszą rezurekcją. Nigdy wcześniej nie czułem tak bardzo, że podaję zmartwychwstałegoBoga. Waldek w czasie mszy siedziałnawózku. Można powiedzieć, żeto cud. Dotądprzecież cały czas leżał. Ale lekarzy to niedziwiło. Waldek wcześniejpo prostu się poddał. Stan apatii i depresji odbierał jegoorganizmowiresztkę sił. Teraz miał poco żyć. Po mszy urządziliśmy "nowożeńcom" ucztę weselną. Były oddziałowa i kierowniczka. Hania - pielęgniarkai Staszek. I rodzice. Był tort i były lody. Dłonie małżonków przez cały czassię splatały. Dopiero gdy oddziałowapowiedziała: "No to pozwólmy teraz młodym odpocząć", Bożena dałajej znać, że ma do niej sprawę, i wy^a znią na korytarz. A sprawabyłataka, że Bożena wypakowala z torbyzielony dres i została na nocze swymmężem. Kiedy przed wyjściemposzedłem się z nimipożeg"ać, leżeli wtuleni w siebie. i stali sięjednym ciałem. Na powrót. Choć Bożena"yła w dresie. A Waldek jakby gdzieś zgubiłpołowęswej^leInskiejpowłokii miał ulecieć. Pech chciał, że na drugi dzień po hospicyjnych zaślubinach wróciła z urlopu doktor Napieralska. Niewtajemniczona w sprawę, weszła rano do pokoju, w którym leżeliprzytuleni Waldek z Bożeną. Pobiegła z awanturą dooddziałowej. - Czy siostra zdaje sobie sprawę, co oni tam mogli robić? Oddziałowa spojrzała na nią, jakby nic nie rozumiała. Przecież on może w tensposób pożegnaćsię z życiem - nacierała Napieralska. - Myślę, że wieluchorych marzyłoby o takiejśmierci- odpowiedziała poważnie oddziałowa. Doktor najpierwpobladła, potem poczerwieniała i wyszła z dyżurki. Niedługo przyszła z tą sprawą do mnie. - Chciałam księdzapoinformować, że w tym hospicjum dziejąsię sprawy niezgodne z etyką Kościoła. Mówięto księdzu, ponieważ z tego,cowiem, przystępują do sakramentów osoby niebędące w stanie łaski uświęcającej. - Skąd ma pani taką wiedzę? -Proszę księdza, jeżeli śpiąze sobą osoby, którychzbliżenie płciowe nie mana celu prokreacji - to zwyklemamy do czynienia z aktem masturbacji. - Przepraszam, czy panito mówinaprawdę poważnie? Napieralska zatrzepotała rzęsami. -A czy ksiądz jest naprawdę księdzem iwie, że dojego obowiązków należy ostrzeganie ludzi przedgrzechem ciężkim? Zwłaszcza gdy dokonuje sięon w obliczu śmierci? - Wie pani, wstęp do sypialnimałżeńskiej mająmałżonkowie i Pan Bóg. -Jestksiądzmłody i albo jeszcze tak naiwny, albo jużtak zdeprawowany. Ksiądz na swojesumienie bierzepotępienie wieczne! Bardziej od groźby Napieralskiej balem się, że owocejejdziałalności mogą ugodzić wWaldkai Bożenę. Urbańskazaczęła tracić świadomość. Kazała mi zatrzymać wskazówki zegara. - To tak boli, jakbyktoś młotkiem uderzał wgłowę. "Wszystkie godziny ranią, ostatnia zabija", przypomniałem sobie znów zdanie z mojej pracylicealnej. Chciała mieć zegar, bo myślała, żezapanuje nad czasem, jak kiedyś nad godzinami lekcyjnymi. Nie przewidziała swejreakcji. Przeliczyła się. Guz mózgu coraz bardziej uciskał. Raz poznawałamnie, raz nie. Krzyczała, żebym uważał, bo mi z głowywychodzą jakieśzwierzątka futerkowe. "Znowu! " Dla jejuspokojenia strzepywałemje dłonią i rozdeptywałem napodłodze. W każdej rozmowie były oznaki, że traci świadomość. Co chwilę pojawiało się w pokoju nowe zagrożenie. Jej łóżkozamieniło się w spienione morskie falel wydawałosię jej, że tonie. Innym razem musiałem siędo niej przytulić,a ona głaskała mnie po włosach. Mój Horacy - szeptała ze łzami. Majaczyła. Trzymając jej dłoń, wiedziałem jednak, żenBm z nią kontakt. Od czasu do czasu zaciskała delikatnledłoń, sprawdzając, czy jestem. Ja? Kim albo czym była dla niej moja dłoń? Często powtarzała: "Najważniejsze jest ciepło". W piątek wieczorem nagle zaczęła krzyczeć: -Proszę pana. na którym peroniestoi mój pociąg? Zacisnęła z całych siłpalce. - On zaraz ma odjechać. Proszę pana,niech mi pan pomoże. - On jest, proszę sięnie bać. -To nie jest ten! A jak mnie zawiezie gdzieś indziej? Onmiałtam na mnie czekać! Ja nie znamtego miasta. Zgubię się. Niechpan zobaczy, czy mam dobry bilet! Próbowałasię poderwać,ale nie miała sił. Patrzyłana mnie rozszerzonymi oczami. Nie wiem, kogo albo cowidziała. Wyciągaładłonie. Dostała drgawek. Z trudemłapała powietrze. Chwyciłem jej wyciągniętą lewą rękę. Wstąpiły wnią siły i podciągnęła się do góry. Przywarła domnie tak silnie, żenie byłem w stanie się wyswobodzić. Niech siępani nie boi, On tam na pewno będzie napaniączekał. Trwałoto może dwie, trzy minuty. Pomyślałem, że powinienem wezwać na pomoc pielęgniarkę. Ale przecież żadna ludzka siła niemogła jej zatrzymać tu, na ziemi. "Boże mój. przyjmij ją martwądlażycia, żywą dla wieczności. Boże mój, Ty, który zbawiaszczłowieka za jeden półprzytomny oddech, choćby potępiał się całe życie. Wybacz, czymkolwiekzawiniła, i dajnagrodę za każdy okruch dobra, który dała innym". Ułożyłemją na poduszce i poszedłem zawiadomićoddziałową- Pani Urbańska przedchwilą odjechała. Zobaczyłemzdziwienie na jej twarzy. Nie dlatego żezawiadomiłemją o śmierci, ale "odjechała"mogłozabrzmiećmniej więcejjak "wyciągnęła kopyta". - Mówiła, żewsiada do pociągu. Bała się, że wsiądzie nie do tego, co trzeba. Oddziałowapodeszła do szafki zamykanejna klucz. Do tej samej, w której trzymała alkohol dla chorych. Pochwili podała mi kopertę. -Proszę, jej testament. Znam go, boprosiła mnieo spisanie. Mieszkanie zapisała hospicjum, a całą resztęksiędzu. Chciałem w pierwszymodruchu zaprotestować i powiedzieć, że nic nie potrzebuje, ale zobaczyłem nagletwarz "Osy", uśmiechniętą, szczęśliwą, że ma kogoś, komu może coś zapisać. - Tak małopowiedziałem. - szepnąłem. - Proszę? -Nic. Nie umiałem jej powiedzieć, że On będzienanią czekał. - Noale wsadził ją ksiądz dopociągu. To najważniejsze. Nie znam się na teologii, ale dla mnie, jak ktośumieratrzymany zarękę, to ma dobrą śmierć. WieIsiądz, ile razy zawiadamiałamrodzinę i nikt się nie zjawił? Niektórzy nie mają na bilet, żeby dojechać, inni nie^ogą się zwolnić zpracy. Śmierć nie jest wystarczającymt^prawiedliwieniem, żeby oderwać się od życia. Kiwnąłem głową. Odwróciłem się do wyjścia. - Proszę wziąć kopertę - przypomniała oddziałowa. Schowałem ją machinalniedo kieszeni. Postanowiłem pójść do Waldka podzielić się wiadomością, że "nasza Szkota" ukruszyta się o jedną osobę. Obawiałem się powiedzieć mu o tym wprost, bo Urbańska stała się dla nas tematem tabu. Ale chciałemchoćstanąć koło niego w tej chwili- Czasem, gdy nie mam siłalbo pomysłu, jakcoś drugiemu człowiekowi przekazać,staram się po prostu być koło niego, licząc na to, że Bógposłuży się mną, niemym posłańcem. Od wczoraj leżał z powrotem na trójce, ale nie zastałem go wsali. Powiedziano mi,żejest z żoną w ogrodzie. Zobaczyłem przez szklanedrzwi, jak Bożena pchagona wózku, poprawiając koc, którym byłokryty. Wyszedłemim naprzeciw. - A państwo młodzi w podróży poślubnej? -Tak, proszę księdza, ale jutro już nam się kończy-uśmiechnęła się. - Jakto? - spytałem. - Wracamy do domu. Do Koszyk. Ustaliliśmyz kierowniczką, że wracamy na wieś, a Stasiu co jakiś czaspodjedzie do nas z pielęgniarkąz domowego. Dostaliśmy wprezencie ślubnymkomórkę,w razie czego więc będziemy dzwonić. - Tak sami z siebie topostanowiliście? - obawiałemsss, czy nie jest to efekt poczynań doktor Napieralskiej. Ale nie, chyba zniczego nie zdawali sobie sprawy. Byli radośni. Powracali na wieś, bo chcieli przeżyć w samotnościstracony czas. Miałem nadzieję, że im się touda. Każdemałżeństwo ma swoją tajemnicę. W jaki sposób ci, którzypobrali się bezmiłości, nie mieli dzieci, w końcu się odnaleźli? Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu. Uśmiechnąłem się. - No tak, wyna wieś, a ja już w odstawkę? -Ilekroć tylkoksiądzzapragnie, zapraszam na kielicha. - Niezłamyśl - zgodziłem się. "Jest okazja,w końcurazw życiu widziałem, że ktoś pokonałna noszachdrogę,na którą nie mógł się odważyć, gdy był w pełni sił". - Ksiądz jest dzisiaj jakiś smutny - stwierdził nieoczekiwanie Waldek. Potrząsnąłem energicznie głową. Nie byłem smutnyani tymbardziej niechciałem natakiego wyglądać. -Nie, nie,naprawdę. Jestem zamyślony. Księdzu teżsię zdana pomyśleć. - Ja przeproszęna chwilę, ale muszę jeszcze porozmawiać z kierowniczką. - oznajmiła nagle Bożena. Popatrzyliśmy, jak się oddala, a potem chwyciłem rączkiwózka i popchnąłem go ku znajdującej się nieopodalławce. Usiadłem. I patrzyłem w niebo, delektując sięostatnimi jesiennymi promieniami słońca. - Halo - wyrwał mnie głos Waldka. - Ksiądz znówmyśli. Chciałemtylko powiedzieć, że bez księdza nigdybym tego nie dokonał. Żeby się ludzie pośmiali Pamięci SzymonaGiętego Tak, można powiedzieć, że to ja wszystkiemu zawiniłam. To ja zadecydowałam, że FranekSkrzypek ma byćprzyjęty na oddział stacjonarny, a Jerzy Brodak pozostanie jeszcze w domowym hospicjum, aż się zwolni łóżko. Kolasińska się wściekła. "Chyba jeszcze jako kierowniczka mam tu coś do powiedzenia? " Zasadniczo nie dochodziło między nami do spięć. Nie mogłam zrozumieć, cosię z niądzieje. Jakbym ukłuta ją w splot nerwowy. Niewiedziałamwtedy, co zawdzięcza Brodakowi. - Widzę, że szukamy medialnego rozgłosu - rzuciłabez namysłu oskarżenie. -Ale o co chodzi? - spytałam. -Zdecydowałam sama, bo cię nie było. Nic do niej nie docierało. - Oho,wyprawić na tamten świat Franka Skrzypka! No tak, będą otympisać. Jeden dzieńmnie nie byłow pracy i cały harmonogram przyjęć szlag trafił. - Wpadła w histerię. Łamiący się glos zdradzał, że niepanujenad sobą. - Jemu wszystko jedno, jakumrze. Całe życieżył jak dziad. Możechce jak dziad umrzeć. Zaplanowałamdo przyjęcia Brodaka. Brodak ma w końcu zasługidla miasta. Takim ludziom jesteśmy coś winni. Ale dlapani oni wszyscy tokomuchy. - Z tego, cowiem, nie przyjmujemy ludzi do hospicjum za zasługi. Jeszcze tego dniaproblem sam się rozwiązał. Na "tarasówce" zmarł pacjent. Zwolniło siętóiko. Gdyby zmarłparę godzin wcześniej, pewnie nie doszłoby do kłótni. Na szczęście burza, jakbyła gwałtowna, tak szybko minęła. Wieczorem wzgodziewypiłyśmy kawę. Z Kolasińskiej uszła para. Nawet mnie przeprosiła. W nagłymprzypływie szczerości zdradziła, że przed laty Brodak załatwił jej pozakolejką mieszkanie. Nie chodziło tu o łapówkę. Niedostał zato ani grosza. Nie znalisię też osobiście. Po prostu rzetelnie zbadał jej dramatyczną sytuację rodzinną, aże był człowiekiem bardzo uczciwym, zająłsię jejsprawą, dokońca. Położyłam ich w jednej sali. Kloeardai byłego prominenta, ostatniego komunistę z przekonania. Franek Skrzypek -włóczęga, symbol miasta. Właściwe nazywał się Kruk, o czym przypomniałam sobie, bio"'ąc dorękijego wyświechtany dowód osobisty. Był jedWn z nielicznych autorytetów, jakieuchowaly sięw cza sach ich powszechnej erozji. Chodzący pomnik. Swegoczasu sprzedawano jego wizerunek jako widokówkę -najbardziej charakterystyczny miejski "obiekt". Od zawsze wyglądał jakdziad, choć kiedy powojnie pojawiłsię w naszym mieście, miał niecałe czterdzieści lat. Andrzej, wolontariusz, wykąpał go i ogolił. Po tym zabiegu nikt nie rozpoznałby słynnego kloszarda. Odartyz łachmanów, bez brody, okularów i skórzanej pilotki. Nie można go też było rozpoznać po charakterystycznym kaczym chodzie i zgarbionej sylwetce. Odparu tygodni był przykuty dołóżka z powodu raka kręgosłupa. Co z niego zostało? Czyto naprawdę był Franek Skrzypek,czy wieszak, zktórego zdjęto rzeczy i położono dotóźka? Na szyi miał woreczek z jakimiś skarbami, którego nie pozwalał zdjąć nawet w czasie kąpieli. Nazajutrz Franek zażądałgazety. - Muszę się dowiedzieć, czy nie dzieje sięna świecienic przykrego. - Zatopił wzrok w płachciewytatuowanej drobnym maczkiem. Bez okularów. Andrzej zdębiał. Nikt nigdy nie widział go bez okularów,grubych jak denka od butelek. - fanie Franku, to jakiś cud. Pan czyta bez okularów. - Ee- rozpromienił się, pokazując bezzębne dziąsła. -Tak nosiłem, żebysię ludzie trochę pośmiali. Kątem oka zauważyłem,jak Brodak dyskretnie obserwuje swego sąsiada. Drugiego albo trzeciego dnia pobyli do "tarasówki"wszedł ksiądz Tobiasz. Stałam na korytarzu z Hanią, pielęgniarką. - Niechbędzie pochwalony Jezus Chrystus. Czy ktośchceprzyjąć komunię? O! - podniósł teatralnie głos. -Nowi domownicy. Muszęsię przedstawić. Podszedł najpierw do łóżka Franka, Chwilę z nim porozmawiał. Znali się. Skrzypek - o ileto określenie miało jakiś sensw jego przypadku- był parafianinem księdza Tobiasza. Potem wstał,odsunął Itfzeslo i zamierzałzwrócićsię do Brodaka. I wtedy ujrzał pr^dsobą . tylną część jego ciała. Dwa obnażone pośladki. Zdarzałosię,że pacjenci reagowali niechętnie na księdza, ale z takądemonstracją spotkałam się po raz pierwszy. Ksiądzuśmiechnął się. Nięzrażony, zaszedł chorego z drugiejstrony. - Tę część, proszę pana, mamy wszyscy mniej więcejteką samą, ale na twarz to musimy zapracować. Chciałem tylko powiedzieć, że niedługo będzie Wielkanoc. -No to życzę panu wesołych jajek. - wyszeptałz ironicznym uśmiechem Brodak. Odczekałam chwilę i weszłam do pokoju, udając,żenic nie widziałam, nic nie słyszałam. Księdza Tobiasza,Pomimo żedobrze wybrnął z niecodziennej sytuacji,"'usiało to sporo kosztować. Gdzie ja tu mogę palić? - zawołał do mnie Brodak. "-To sprawa zasadnicza dla mojegozdrowia. - Był wygnie podenerwowany. Leżeli na "tarasówce" - najprościej było wyjść na taras, ale Brodak nie znosił, gdy mu ktoś przeszkadzałw paleniu. A tamzawsze znalazł się ktoś chętny do pogadania. Mógł też zapalić w pokoju. - Może sąsiad pozwoli? - spojrzałamna Franka. Ten delikatnie skinął głową. - Niech zakurzy, jak radość to sprawia - powiedziałw sufit. -A pewnie, cholerną radość - ożywił się Brodak. Miał raka płuc. Rozwijałsię w nim kilkanaście lat. Pełzający morderca, nie boli. Najtrudniej wykrywalny. - Nikt mnie tak w życiu nie kochał jak papieros. Najwierniejszakochanka. Zawsze była ze mną. Nawet w nocy musiałem zadymić. Drugaw nocy - papierosek. I chrapałemdalej. Tobyła jedyna chwila, kiedy Brodaksię rozgadał. Przez parę minut zrezygnował z dystansu. Odsłonił się. Pewnie uznał, żedla sprawy takpriorytetowej jak papierosy warto sięugiąć. Nawetwysilićna żart. Potem znówzamknął się w sobie. W ciągu trzech tygodniusłyszałam od niego zaledwieparę zdawkowych zdań. Ale i tak dowiedziałam się wiele. W sposób pośredni. Głównym źródłem informacjibyła jego żona. Młodszaod niegoo ponad dwadzieścialat. Kobieta inteligentna iwrażliwa. Tłumaczka z językafrancuskiego. Całe latastanowili idealną parę. Gdzieśkoło roku 1990 przyszedł kryzys. Mąż zmienił sięnie dopoznania. Byłna przemian agresywny i zamknięty w sobie. To, co kiedyś było jego zaletą - silnycharakter, bezkompromisowość, szczerość - zmieniło się we własnąkarykaturę. Nieugiętość stała się chamstwem,a szczerość zgryźliwością. Potrafił w szale wyttuc w domu wszystkie naczynia, przepędzić z imienin resztkęznajomych. Myślała, żeto skutek upadku systemu, któremu służyłcałe życie. Z bólempatrzyła, jak dobijał się alkoholemipapierosami. Palił po trzy paczkidziennie. "Im szybciejumrę, tym lepiej dlanas obojga" - powtarzał jej, czerpiąc satysfakcję z zadawania bólu najbliższej osobie. Cale życie chciałuszczęśliwiać ludzkość, a gdy ideologia,w którą wierzył, przegrała, znienawidził wszystko i wszystkich. Kozłem ofiarnym została żona. Syn wyparł się gow stanie wojennym i wyemigrował. Miałmomenty, kiedy doskonale zdawałsobie sprawęze swego żenującego zachowania. Zamykał sięwtedyWsobie. Po rozmowie z lekarzem, który uświadomiłżonie, żeprzyczyną zmiany w osobowości męża, w tym takżeagresji, był nie tylko upadek jego ukochanego ustrojii,ale rozwijająca się choroba, uspokoiła się. "Nie zawszeJest tak, że w tych chwilach wychodzi z człowieka prawdziwy charakter. W jego przypadku niedo końca odpowiada za reakcje swego organizmu". Łatwiej było wybaczyć mężowichoremu niż wyżywającemu się na niej zabankructwo komunizmu. Brodakowa jakby się odblokowała. Przychodziła do"lnie często do dyżurki na herbatę. Chciała się wygadać,"Wlakać- anie mogła tego uczynićprzed mężem. Rswnego wieczoru przez chwilęzapatrzyła się na mójkrzyżyk. - Słyszała pani, jak mój mąż potraktował księdza? -spytała. Spojrzałam na nią, zastanawiając się, skąd sięo tym dowiedziała. - Nie - skłamałam. Postanowiłam zlekceważyć tamtąhistorię, widząc,że kobieta bardzo ją przeżywa. - Wypiął się na księdza. -To się zdarza - uśmiechnęłam się. - To nic nie znaczy. Chorzy bardzo różnie. - Znaczy, znaczy - przerwała mi, potrząsając gtową. -On ma alergię na księży. Staredzieje itaka tradycjarodzinna. Nigdy nie próbowałam go nawracać. Daliśmy sobie wolność, jeśli chodzi o światopogląd. Nawetnie próbuję go namawiaćna spowiedź, choć to podobno obowiązek ratować duszę człowieka. Powiedział mikiedyś, że jeśli Bóg istnieje, to na pewno bardziej Musię spodoba, jak on pozostanie wierny sobie. Nigdyw życiu nikomu świństwa nie zrobił, więc niewidzi powodu, żeby się miał przed kimś kajać. "Za to, że dopartiinależałem? Każdy wżyciu w coś wdepnął. Tylkoniektórymsię wydaje, że gówna pod ich papciami nieśmierdzą". Nie mógł ścierpieć, kiedy jego bylitowarzysze partyjni publicznie zmieniali światopogląd. "Te kurduple równie gorliwie wierzą teraz w Matkę Boską jak wcześniejw Stalina". - Choroba zmienia ludzi. Otwierają się - próbowałam pocieszyć Brodakową. - Może przyjdzie jegomoment. Pokręciła głową. - Nie sądzę. Wie pani, on zawsze był komunistą. Kto nie znał w naszym mieście towarzysza Brodaka? Centralnej postaci Komitetu Wojewódzkiego? Raz nawetjako mała harcerka na pochodzie pierwszomajowympodawałam mu kwiaty i wylądowałam na trybunie honorowej w jego ramionach. Zresztą zostało touwiecznione w gazecie. - Nigdy nie mógłsię pogodzić ze światem, w którym są bogaci i biedni. Od trzech lat nie może się pogodzić, żesązdrowi i chorzy. Tyle że teraznie wie. z kimwalczyć. Naprawiać służbęzdrowia tojednasprawa, ale kogooskarżyć o to, że pewni ludzieciesząsię zdrowiem, a inni cierpią? Tu nie dasię zrobić rewolucji. Nie można zaprowadzić ustroju, w którymbędzie obowiązywaćpowszechne zdrowie. Dlatego,wie pani, on wtedy niewidział księdza, tylko sępa szukającego padliny. To zdarzeniemusiało ją strasznie męczyć. Wiem, żepróbowała nakłaniać kapelana, by porozmawiałz mężem. Jednak Tobiasz mazasadę, żetrzeba cierpliwie czekać, aż chory sam tego zapragnie. "Nic na siłę, proszęPani, bo jeszcze bardziej nogamisięzaprzeprzed PanemBogiem. Modlę się za niego". Po północyz dyżurki wyrwało mnie wołanie pielęgniarki. Pobiegłam na pierwsze piętro. Z "tarasówki" wydobywał się dym. Wpadłam na salę. Było już po wszystkim. Pielęgniarki opanowały sytuację. Okazało się,że Brodak zasnął z papierosem. Trudno przewidzieć, jak bysię to skończyło, gdyby Franek w porę nie zauważył płonącej kołdry. Nie mogąc wstać z tóżka, jakimś nieprawdopodobnymwysiłkiemwyciągnąłspod głowy poduszkę i rzucił nią w Brodaka. Winowajca był zdruzgotany. Kilka razy powtarzał, żemu przykro. Wydawało się, jakby po razpierwszy w życiu zrobił coś złego. Franek swoją akcję ratunkową przypłacił straszliwymatakiem bólu. Musiałam przyspieszyć podanie biedakowi morfiny. Brodak siedział na łóżku schowany wewłasnych ramionach z poczuciem, jakby spalił całe hospicjum. Była potowa kwietnia. Po lodowatym pierwszym tygodniu miesiąca wiosna dosłownie zaczęła pożeraćświat. Zieleń wybuchała jak na przyspieszonym filmie. Ustki wybijały nagałązkach, niczym na sprężynkach. Temperatura ponad dwadzieścia stopni. W ogrodzieszalały forsycje, migdałowce, tulipany. Nie wiem, w jaki sposób Franek na drugi dzień popożarze namówił swego sąsiada, byprzenieść się na taras. Dotej poryBrodak z niego nie korzystał. Nie tylkoze względu na uciążliwe towarzystwoinnych ludzi, aleteż dlatego że nie znosił światła. Nawet nie pozwalał odsłaniać okien. A tu nagle godzi się na kąpiel słoneczną. Stasiu wywiózł Frankaz całym łóżkiem. Brodak rozsiadłsię w fotelui kurzył. Ucieszyłam się, bowreszcie mogłamporządniej zdezynfekowaćpokój izałożyć im czyściutkąpościel. Skrzypek zamknąłoczy i chrapał, a raczej pomrukiwał z zadowoleniem. Nie spał, przeżywałbłogostan. -Franek. - usłyszałam przez uchylone drzwi głosBrodaka. Zdziwiłam się. Kiedy przeszli na "ty"? - Yhmm? - ze spokojem nauczyciela Skrzypek wyraził gotowość do udzielenia odpowiedzi. - Wierzysz, żetam coś jest? -Yhmm. - Księżulo mnie straszył Wielkanocą. Hę, hę. Całemoje życieto jedna wielka noc. Mam nadzieję, żepodrugiej stronie też będzie ciemno. - Spojrzał nakompana. -Franek. -No.. - Mówią, żeBóg jest doskonały. To czemu stworzyłtaki niedoskonały świat? Widziałeś kiedyś wielkiego artystę, który tworzy dzieło do kitu? - No pewno. Codziennie w lustrze - zaśmiał się zeswego dowcipu. - Kiedyś mi się przywidziało, ale naprawdę, nie że mi się śniło. Hmm. Bóg, kończąc stworzenie świata, odpoczął chwilę, apotem sfrunął zplanety Wenus i na wielkiej skale zostawił kartkę z napisem: irZiemia do przebudowy". " - To ciekawe - odparł Brodak. - Tylko widzisz, cho^a, ja całeżycie próbowałem ją przebudować i mi się"ie udało. Nie dato rady. -" Skrzypek tylkopomrukiwał. Może milczał, bo nie""sdzicii, co odpowiedzieć,a może chciał oszczędzić^emu kompanowi smutnej refleksji na temat dokonań"""lunizmu. Ludzie snuli najróżniejsze domysły o jego"^le umysłowym. Jedni uważali, że jest geniuszem, fi lozofem, który wypiął się na tak zwane dostatnie życiei wybrał drogę kloszarda. Współczesny Diogenes. Mieszkał w najróżniejszych norach, dopóki nie dostał mieszkania od miasta. Inni twierdzili, że zwariował w czasie wojny,kiedy to zawaliła sięna niego kamienica. Franek jakojedyny ocalał. Cudem wygrzebał się spod gruzów. Pytanie, czy wtedy zgubił rozum, czy odnalazł prawdziweszczęście i mądrośćżycia. Otworzyłam drzwi naoścież,aby wywietrzyć salę. Brodak, widząc mnie, zwrócił się znów doswego kompana. - Wiesz, Franek, muszę ci się doczegoś przyznać. -Odniosłam wrażenie, że chce, aby jego zwierzenia dotarły do moichuszu. -No.. - Pamiętasz, jak kiedyś wjechałeś na pochód pierwszomajowyz wózkiem złomu? I z tą swoją tablicą: "Dorobek PRL-u". Franek uśmiechnął się,jakby zobaczył przed sobązmarłych rodziców. - Ty cholero, półpochodu zatobą skręciło -Brodakiem wstrząsnął nikotynowy kaszel. - Uuu! to był zamach na ustrój. Bezpieka stanęłana uszach. Sprawdzilicię i okazało się, że ty z ziemiańskiej rodziny. Wrógklasowy. - Ee, jaki tamwróg. Tak zrobiłem, żeby się ludzie pośmiali. - No. no, dobrze wiedziałeś,z czegoludzie się śmieją. Na drugi rok kazałem, żeby w przeddzieńpochoduwywieźli cię z miasta. Ale chyba nie możesz narzekać^ Kazałem ciwynająć pokój w motelu i zamówić jedzeniena kosztpartii. Franek wystawił twarz do słońca i uśmiechał się. Pamiętali. Nie odwiedzały go tłumy,choć był przecież ,. osobą publiczną". O jego wyczynach zwykle donosiła prasa. Jednakteraz niewielu ludzi w mieście zdawało sobie sprawę,że legenda odchodzi. Franek co roku znikał na parę tygodni, jechał w Polskę. Ludzieprzyzwyczaili się więc do jegokrótszychczy dłuższych nieobecności. Może w tej "niewiedzy" było i trochę mojej winy. Wkrótce pojego przyjęciuna oddział przyszedł Zbyszek Pietrzak, znajomy dziennikarz z dodatku do "W/borczej". Wygadałsię przede mną,ze chce napisać reportaż o umierającym Skrzypku. "Nie,nie, proszę cię, Zbyszku- zaprotestowałam. - To nie jestdobry pomysł. Przychodź jak najczęściej, nagrywaj jego opowieści,ale na razie tegonie publikuj. Zlecą się tuwszystkiesępy w poszukiwaniu niezdrowej sensacji. Chy'. 'ba ci na tym nie zależy? " Połechtałamjegodziennikarskieambicje. Zgodził się ze mną. Przyznaję, że u podłoża mojej troski o zapewnienie choremu intymności leżał też prywatny motyw. Pomimo że pogodziłam się z Kolasińską,Podskórnie obawiałamsię, że powróci zarzut o przyjęciuRanka ze względu na jego medialność. Tak więc Zbyszek przychodził, rozmawiał godzinami ^e Skrzypkiem. Zreszlą trudno powiedzieć - rozmawiał. Siedział przy nim. Skrzypek niebył gadułą. Czasem rzucił jakąś złotą myśl, proroctwo, dowcip, a potem zapadałsię w swój świat i milczał. Nagle znów następował przypływ. na twarzy pojawiał się uśmiech i Franek wygrzebywał coś zeswych wspomnień. Zbyszek był szczęśliwy. Dziękował miza radę, bo zebrał materiał nie na reportażdo gazety, ale na książkę. Na początku Wielkiego Tygodniaprzed dyżurkąstanęły trzy kobiety. Ubrane kolorowo i jaskrawo. Patrzącna ich stroje i agresywny makijaż skrywający dość mocno zniszczone twarze, nie miałam wątpliwości, jaką profesję uprawiały. Odzywała się tylko jedna z nich. Dwiepozostałe stanowiły rodzaj ochrony. - Przepraszam panią, podobno tuleży pan Skrzypek. Należymy do jego rodziny i musimy natychmiastgo odwiedzić. Czy możemy dostać przepustkę? - "Wydelegowana do rozmów" wyraźnie posiadała wiedzę,że w każdej instytucji publicznej trzeba poinformowaćo swoich prawach. "Rodzinie należy się przepustka". Poczułam odór alkoholu, pomieszany ztandetnymiperfumami. - Proszępani,u nas nie trzeba miećżadnej przepustki. można choregoodwiedzać, gdy tylko on sobie tegożyczy. - Kobieta zacięła się inie wiedziała, jak zareagować. Spojrzałana pozostałe. Te wzruszyły ramionami. -Askąd paniesię dowiedziały, że wasz krewny tu leży? -pomogłam im wyjść z impasu. - No, sąsiadka nam powiedziała. Że jest w ciężkimstanie. - Niestety- potwierdziłam. -A kiedy z tego wyjdzie? -Obawiamsię, żenie wyjdzie. - Jak to? To może jakieś lepsze lekarstwa, z zagranicy, albo jakiś superlekarz. - Nie malekarza, któryby mu pomógł. -Bo nikt nie datłapówy? - prześwidrowata mnie nagle demaskatorskim spojrzeniem. -Nie będziemy się tuczarować. Jak trzeba, to się zrzucimy. - Normalniepowinnam ją skarcić, wyprosić, ale widziałam,że za tymbądź co bądź odważnym atakiem kryła się troskaaSkrzypka. " - Nie, proszę pani- odpowiedziałam łagodnie. - Sątakie sytuacje, gdy już żadna łapówka nie pomaga- Zaprowadzę panie do pana Skrzypka. Ale prosiłabym,aby na te tematy przy nim nie rozmawiać. Rozumiemy się? Spojrzały po sobie i uzgodniły minami, żezgadzająsię na moją propozycję. Na korytarzu weszłyśmy akuratna idącego z komunią kapelana. Nie potrafiłukryć zdzielenia nawidok tej przedziwnej procesji. Kiedyś komentuje żartobliwiemój plakat, głoszący, żechoremu u nasjyplno wszystko, spytał: "A jeślichory zażąda sprowaHWia panienek z agencji? ". Scena, którą ujrzał, zdawali się odpowiedzią najego pytanie. i:^Wesztyśmy nasalę. Kobiety stanęły przy drzwiachfsszone, nie wiedząc, corobić. -Ranie Franku, proszęzobaczyć, kogo prowadzę. -ratrzyty na niego zdezorientowane. Ogolony,bezbutelkowych okularów, był nie do poznania. Spojrzały na"odaka, ale ten już w ogóle nieprzypominał ich "krew nego". Wróciły więc wzrokiem do Skrzypka. I nagle"wygadaną" oświeciło. - Książę nasz. O do ch. ja, ale cię urządzili! O-o-o-skubali cię! - roześmiała się. Pozostałe jej zawtórowały. Skrzypek uśmiechał się zakłopotany. Miałam wrażenie, że zaraz powie: "A tak, żeby się ludzie pośmiali". - Jakbymłodszy - ośmieliłasię w końcu jedna 2 "milczących". -No, pukamy dociebie, a tam głucho. Takżeśmysię, k. a, zdenerwowały. - A my ci tu banany przyniosły. Nie wiedziałyśmy,czy ci nie brakuje czego. - odezwała się trzecia "kolorowa" inagle zreflektowała się, że jeszcze stoję w pokoju. - Chociaż tu masz luksus. Pokręcił głową. - Tu wszystkiego w bród. Tylko jeść się nie chce. Wszystko zamiast wdół idzie do góry. Kanalizacja wysiadła. Kobiety zaczęty chrząkać. Rozglądać się po sali jak pomuzeum. - Idę nakarmićptucka -oznajmił nagle Brodak. -Mogłaby mi siostrapomóc? - Ta niespotykana u niegoprośba uzmysłowiła mi, że chce, aby ich zostawić samych. Podałam mu rękę, wstał z trochęudawanym trudem z łóżka, wsadził papierosaza ucho. Wychodząc,mrugnął porozumiewawczo do Franka. - Ma chłop powodzenie - rzekł do mniena korytarzui nie czekając na odpowiedź, ruszył dalej. Nazajutrz przy rannejtoaleciezagadałam Skrzypka. - Nic pannie mówił, że ma takie fajne krewne. Zacisnął powieki. - Eee, żadne krewne- wyszeptał. - Panienki. Ztejkawiarni, co jest pode mną. Deszcz na dworze, to czasemzapukały:"Panie Franku, zimno". Wpuściłem, czemu nie. Miejsca u mnie sporo. Ale imzawsze mówiłem, żeby sobie czego niewyobrażały. Co najwyżej popatrzyłem, jaksię przebierały. Ale tylko do półnaga. Musiały się osuszyć. Dałem im, jak miałem, gorącej zupy albo po kielichu, żeby się grypy nie nabawiły. Halinka,ta czarnula,to taki indyjski taniec brzuchaumie. popatrzył sobie człowiek nate półdupki, zawsze było weselej - zaśmiał się, pokazującdziąsła. - Bidule. Ze też pamiętały o tych bananach. Najwięcej można sięod pacjentów nasłuchać podczastoalety. Gadają wtedy, jakby chcieli odwrócić uwagę odmytej pupy i przenieść ją na piękniejszą część życia. AleoidFrankowej pupy trudnosię było odwrócić. Dorobił sięna pośladkach paskudnej odleżyny. W dodatku z baktenami. Musieliśmy szybko zadziałać: antybiotyki, wietrzee. Leżał więcnagi, wypięty kościstymi pośladkami w kieunkukoncentratora tlenu, który suszył i dotleniał ranę. , w ogóle przez cały dzień doznawałupokorzeń. Gdy pró"owałamgo przewrócić na drugi bok, naglezwymiotował"amnie. Byłzupełnie bezbronny wobecswego ciała. Kil '^zy prosił,bym mu wybaczyła. Schował się w sobie , ^ , -^. -- .-- ,-^"^--. --.- ^W Ślimak w skorupie. Bardzo chciałam mu pomóc. ZaP^wnienia, żesięnic nie stało,nie przekonały go. Na drugi dzień, w Wielki Piątek, niechciał tknąć jed"zenia. Nie chodziło opost. Było oczywiste, że traktuje jedzenie jako źródto swego wstydu. Wolał cierpieć z głodu, niż jeszcze raz przeżyć wczorajszą historię. - To co, panie Franku? Jogurcik? Nic się nie stanie. Skrzypekzaprzeczył delikatnym ruchemgłowy. Pozostawały kroplówki, żeby biedaczyna się całkowicie nie odwodnił. - Franek! - odezwał się nagle Brodak,jakby wydawał komendę. -Własnychmądrości żeś pozapominat. -Zaczął recytowaćprzepalonym głosem, jakrewolucyjnąpieśń: - "Od początku świata, od dziejów zarania, dupaczłowiekowi służyła do srania" - Kto ułożył ten słynny poemat? Nauczycielu, uwierz we własne nauki! Twarz Skrzypka rozjaśnił lekkiuśmiech. Rzeczywiście,w gazetachwielokrotnie publikowano różne jego maksymy i poezje. Brodak mnie zdumiał. On, zamkniętyw sobie, nagle przejąłpałeczkę. Jakby zrozumiał, że teraz on musi dać coś z siebie. - Co ty się, człowieku, przejmujesz? Więcej nic już nie powiedział, bo każda próba odezwania siękończyłasię atakiem nikotynowego kaszlu. W nocyFranek dokonał rzeczy, która wstrząsnęła hospicjum. W czasie rannego obchodu pielęgniarka ujrzałago obsypanego drobnymi kawałeczkami kolorowegopapieru. Szybko zorientowała się,że były to pieniądze,które trzymałw woreczku zawieszonymna szyi. Zamiotłyśmy kupkę bezużytecznejfortuny. W banku pieniędzyw takiej postaci nie chcieli przyjąć do wymiany- Jezu. chyba ponad 10 tysięcy złotych! Zapytałam, dlaczego tozrobił, - A po co je zostawiać? Żeby sięludzie o nie pokłócili? Sama nie wiedziałam, czy to był wyczynmędrca czyczłowiekapogrążonego w depresji. Kiedy opowiedziałamcałąhistorię Tobiaszowi,zawył w bólu. - O Jezu! Jak by mi dał, nikt by się nie pokłócił, bonikt bysię nie dowiedział. Mógłsobie pozwolić na takieżarty, bo był ostatnim,którego by można posądzić o pazerność. Niedawnopani Urbańska, która zmarłau nas, zapisała mu w spadkusporą sumę. Wszystko, codostał, przeznaczył na trójkęosieroconychdzieci. - A wie pani, że byłem kiedyś u niego na kolędzie. Mówi domnie; "Niech ksiądz siada". No to siadam. Jakmnie prąd krzepnął, towyskoczyłempodsufit. No nieuwierzy pani, ale u niego nawet drewno prąd przewodziło, jakby nie działały prawa fizyki. Czegokolwiek się dołknąlem, wszystko mnie raziło. On dotknął inic. Szok. , Fbstalem parę minut, trochę pogadaliśmy. Wychodzę,wręcza mi kopertę. I taki napis naniej: "Od Franka ateisty" - Tobiasz śmiał się do tez. -I wiepani, co byłowśrodku? Tysiąc złotych! Dziesięć, dwadzieścia razy ty. " ..te, coludzie normalnie dawali. -W Wielką Sobotęprzyszły córki Andrzeja -uczenniceszkoty muzycznej. Graty chorym na skrzypcach. TrochęSI? obawiałam, czy wizyta w "tarasówce" nie zakończya^ katastrofą. Jak zareaguje Brodak? Tymbardziej że je dynym utworem, jaki dziewczynki opanowały do perfekcji, było Ave Maria. Na Franka wołano Skrzypek,ale niewielu już pamiętało, skąd ten pseudonim. Samateż tych czasów już nie pamiętam, ale podobno Franeknapoczątku chodził po podwórkach i grat na skrzypcach. Z okienleciały groszakii w ten sposóbzarabiał nażycie. Do dnia, kiedypodpity mężczyzna, któremu dźwięki Frankowych skrzypiec zakłóciły senne wychodzeniezkaca, zbiegł na podwórko i mu te skrzypce porąbał. Po tym zdarzeniu Franek zniknął zmiasta, i gdy jużwszyscy stracili nadzieję, że kiedykolwiek go zobaczą,potrzech latach pojawił sięna wiosnę, ciągnąc za sobą miniaturkę cygańskiego wozu. Wrócił. Ludzie ucieszyli się,jakby samPan Bóg przebaczył całemu miastu niegodziwość. Nikt jednak już nie zobaczył Franka grającego naskrzypcach. Zarabiał teraz na życie w inny sposób. Chociażby za pomocą małpy. Stawał naulicy z tajemnicząskrzynką przysłoniętą kurtyną, z napisem: CENA 1 ZŁOTY. "Franek, co tam masz? " "A małpę" "Pokaż". "Zazłotówkę" , Płacili i wsadzali nosy za kurtynkę. A tam, w lusterku, moglizobaczyć samych siebie. Podejrzewam, żewiększość znała numer Franka, ale z radościąmu płacili. Gdzieś w duchu liczyłam, że skrzypce przywrócą muchęć życia. Kinga i Magda stanęły między łóżkami. Popłynęłyboskie dźwięki Schuberta. Spod przymkniętych powiekobserwowałam oba łóżka. Brodak poważny, zasłuchany. Franekotworzył usta, jakby w zadziwieniu,i nagle -rozpoznał. -Ave Maria gratia plena - usłyszałam kształconygłos, który jednak zdusił kaszel. Chwilę trwało, nim Franek go opanował. Potem już tylko delikatnie szeptał,z trudem, jakby wchodził pod górę. Ale wtym trudziebyła jakaśdziwna lekkość. - Etbenedidus fructusuentris tui,,. ora pro nobispeccatoribus. Brodak próbował ukryć łzy. Dziewczynki ukłoniłysięi wyszły. Franek sięgnął ręką do pustego woreczka. Może chciał nagrodzić małe skrzypaczki, a może to był gest,znak, że jest już zupełnie wolny. Puste ręce i pusty woreczek. Zapadła cisza. Wiem, że nie powinnam tego robić, że w takich chwilachsię milczy,alenie wytrzymałam. Chciałam potwierdzenia, jak dziecko, które za wszelką cenę pragnie nazwać to, co przezywa. Wydawałomi się, że ta chwilawskrzesiła nietylko połamane skrzypce Franka. Całe jego życiejakoś ocalało w tych zapamiętanych słowach. -i jak? Podobało się? Uśmiechnął się -Tujest jak w niebie. -wyszeptał. Potrząsnęłamr gwałtownie głową. - Nie, panie Franku, gdyby tak było w niebie, to bymtam w ogóle nie chciała iść. Skwitował touśmiechem. Przypomniałam sobie0 Brodaku. Szukałam słowa, którym mogłabym się^ócić i do niejO. Bałam się, że będzie mu przykro, że0 nimzapomniaam. Gdy spojrzałam na niego, miał zamknięte oczy. Spał? Milczenie przerwał Skrzypek. Zapytał,czy Andrzejmógłby przyjść go ogolić. Chce dziś uroczyście przyjąćPana Jezusa. Nie trzebago było szukać. Przysłuchiwał się zza drzwitemu niespotykanemu koncertowi. - Panie Franku, zaraz pan będziemiał bródkę jakpupcia niemowlaczka - rzekł uradowany. Skrzypek uśmiechnął się. W niedzielę odeszliobydwaj. Skrzypek iBrodak. Franek zmarł o drugiej w nocy. W tymczasieBrodakspałtwardo po silnej dawce leków. Kiedy się obudziłi zobaczył, że nie ma sąsiada ani jego łóżka, zadzwoniłpo pielęgniarkę. Jednak gdy przyszła, nie zapytał o nic. Prawdopodobnie zrozumiał. Spojrzał jej w oczy, a potem obrócił się twarzą dościany. O dziesiątej pojawiłasię żona. Siedzieli sami w pokoju. W jakąś godzinę po jej wyjściu Brodak nagle zacząłsię dławić, dusić. Serce nie wytrzymało. A może przyszło z pomocą choremu. Wszystko dokonałosię bardzoszybko. Nie męczył się. Byłam przy nim, trzymając drżącą dłoń. Wezwałyśmyponownie Brodakową. - Powinnam się domyślić, że dziśumrze - rozpłakałasię w dyżurce. - Mówił, jak nigdy przedtem. Tak jakbywiedział,że się żegna. Opowiedział mi swój sen. Śniłomu się, że go dusiło w piersiach. Franek wstałz łóżka. usiadł przy nim i kładł murękę na piersi. Ilekroć położyłrękę, ból mijał. Ale Franek rozpływałsię w przedziwnejjasności. Po pewnym czasie atak ustał. Mąż powiedziałmu, żeby poszedł się położyć, bo się wykończy. Poczuł w tym śnie wyrzut sumienia za to, że Franek ucierpiał,ratując go od płomieni. Ale on zapewnił go, że czujesiębardzo dobrze i niedługo już w ogóle wstanie z łóżka. Jestempewna, żeto mu się śniło dokładnie wtedy, gdySkrzypekumierał. - Wytarła oczy chusteczką. -Boże, tyle jeszcze spraw mieliśmy omówić. Co ja mam teraz zrobić? Jestem sama. Syn w Ameryce. Znówzamilkła- Poco mi ten wielki dom, samochód? Zostawił mitestament. Powiedział: "Proszę cię,nie zmarnuj swojegożycia tak jak ja. ". Nie wytrzymałam. "Nie zmarnowałeś. Byłeś dla mnie takidobry. Porozmawiaj z księdzem". Pokręcił głową. "Nie, jeśli kiedyś spotkaszPana Boga, toszepnij Mu, że mnie znałaś. Jak uzna zastosowne, tomnie zawoła. Żyjtak, jakbyś żyta za nas oboje". Nie wiedziałam, co robić. Łudziłam się, że stanie się jeszcze cośi on sięprzełamie. I zgodzisię na sakrament. Ale on miałwżyciu jedną zasadę. że trzeba być wiernym sobie. Pani tegonie zrozumie. Trzeba go było znać. - Rozumiem. - przytuliłam ją. Pociągnęła nosem, otarła łzy. - Pocieszałam się, że Bóg zabiera tylko tych, którzy. -nie wiedziała, jak skończyć zdanie. -Wiepani, ta ich dwójka. Może tymrazem ksiądznie byłpotrzebny. Próbowałam ją uspokoić. Spojrzałana mniez wdzięcznością i jednocześnie pytaniem. - Myślę, że Pan Bóg ma więcej miłości niż Kościół sakramentów - dodałam. Szympans i czarownica "Tylko razzapłakałam przy Tobie. Powiedziałeś, żeboli Cięod tego głowa. Nigdy więc już tego nie zrobiłam. Nie wiem, skądmiałam nato siły. Jakmatkamoże nie płakać, gdy odchodzi jej dziecko? Synku,przepraszam Cię, że nie wierzyłam wcud, w Twojeuzdrowienie. Niestety, każdegodnia widziałam Twojecoraz gorsze wyniki. Chciałam wierzyć, aleprzeszkadzała mi mojawiedza. Wiedziałam, że musiałby w towkroczyć Pan Bóg. Ale nie wierzyłam, że to zrobi, skoro dopuścił, byś zachorował. On nie może być takokrutny, że bawi się nami i pokazuje swoje sztuczki. Przebacz mi,że byłam bezradna wobec Twojej chorobyi śmierci. Chciałam jak najlepiej. Chciałamzaoszczędzić Ci cierpień". Podałam kartkę Joli, psycholog prowadzącejnaszągrupę wsparcia. Położyła ją na metalowym talerzu. Leżało na nim już dziewięć innych kartek od osób, które pisały do bliskich zmarłych o tym, czego nie zdołały im powiedzieć za życia, -84Jolapodpaliła listy. Patrzyłam, jak wszystkie naszeniewypowiedziane nagłos bóle pochłania różowo-czarny płomień. Przynajmniej przez parę minut wierzyłam,że to możliwe. Ze można spalić ból. Rozpłakałam się. Od pół roku nadrabiałamzaległości. Zadanie miałam ułatwione. Miesiącpo śmierci naszego synka Błażej oznajmił, że się wyprowadza. W dniu,kiedy powiesiłam na ścianach piętnaście fotografii Arka. Nie skomentował tego, ale kiedy je zobaczył, twarz mustężała. Fotografie niebyły głównym powodem jegoodejścia. Choć na pewno byłypretekstem. Właściwieprzez cały miesiąc od śmierci Arka nie mieliśmy z sobąkontaktu- Przychodził z pracy i albo zamykał sięw swoim pokoju, albo jechał do matki. Nie rozmawialiśmyprawie wcale,wymieniliśmy tylko parę zdawkowychzdań na temat rachunków. Czułam wyraźnie, że próbujemnie obwinić o śmierćArka. Stałamsię kozłemofiarnym. To, o co zazwyczaj obwinia się Boga, musiałamprzyjąć na siebie. W ogóle się nie odzywał. Chciał,żebym udusiła się tym milczeniem. Kiedy plan się nie powiódł, postanowił się wyprowadzić. - Tak będzie lepiejdla nas obojga. Przynajmniej przezPewien czas. Patrząc na siebie, bezustannie przypomittalibyśmy sobie Arka. 1 Odwrócił się i zamknął w swoim pokoju. Byłam zbytzbolała, by protestować. Wyprowadził sięWstępnego dnia. Do matki. Toona wmówiła mu, żedebrałam Arkowi ostatnią i jedyną nadzieję. Vilcacorę. - Może byśmy porozmawiali? - podjęłam raz jeszcze. "esensowną próbę, gdy wychodził. - O czym? - udał zdziwionego. -Onas, oArku. - Każdy z nas ma innego Arka, niech tak zostanie. Przeżyjmygodnie jego odejście. To mu się od nas należy. Nie daliśmy mu nic za życia, dajmymu chociaż spokój po śmierci. Brnął w patetyczność, stówa napompowane, niesprawiedliwe, histeryczne. Bylenachwilę znieczulić swójból. Wiedział, żenie podniosę głosu, nie zaprotestuję. Połykałam łzy, które spływały mido gardła. Boże. czynie dosyć mnie doświadczyłeś? Dlaczego jednych przeznaczasz do noszenia krzyży, a innisą nietykalni? Kiedyśksiądz, któremu żaliłamsię, że już więcej nieudźwignę,powiedział mi, że cierpienie, tak jak miłość, wiąże ludzize sobą. Zapadło mi tow pamięć, ale wydałosięnieprawdziwe. Cierpienienas oddaliło. Widywałam tylemałżeństw, które choroba dziecka niewyobrażalnie zjednoczyła. Dlaczego Błażej mnie odepchnął? Karząc mnie, wyrównywał rachunki. To jazadecydowałam, jak miał być leczony Arek. Powielu kłótniachpoddałsię. "Dobrze. Nie będziemy go szarpać, alebierzesz na siebie odpowiedzialność". Tamtego dnia przegnałam zdomu teściową, któraprzyszła z całą reklamówką materiałów na temat vilcacory. Chciałam, naprawdę. Ale nie mogłam się zgodzićnate wszystkie huby, wody z brzozy, w końcu vilcacorę. Na te wszystkiecudana kiju. To nie był tylko bezmyślnyupór. Pytałam lekarzy,którzy zajmowali się Arkiem. Kon sultowali przecież jegoprzypadek z fachowcami znajlepszych ośrodków naświecie. W końcu doktor Petelski powiadomił mnie, że z punktu widzenia medycyny nie majuż szans. - A vilcacora? -Nie mogę pani zabronić,ale wyrządzi panitylkoArkowi krzywdę, bo to go będzie bolało. Prawdopodobnewymioty, wzdęcia, dodatkowe cierpienia. Powtórzyłam to Błażejowi. - Ty nie kochasz Arka. Gdybyś go kochała, wykorzystałabyś każdąszansę. - Przecieżwiesz, żenie ma już szansy. Chyba że Bógw to wkroczy. : Nie patrzył mi w oczy. Tylko skurczna twarzy. Jakbyzapisywałw pamięci mojesłowa. Jakbym to ja tymi słowami wydała wyrok na syna. - Bóg wkroczy, aledaj Mu szansę. Prawie się ugięłam. Zadzwoniłam do kapucynów, i poprosiłamo kontakt. Dali mi telefon do "pani doktor". Dzwonięi mówię,że mam dziecko chore na dys^ trofię mięśniową. Ona: "Tak, tak, tu weźmie pani pół^szklaneczki tego, trzy kropelkitego". "Aleprzecież pani. (? (nnie nie zapytała, co dziecko już dostaje",mówię i wy. ;;Uczam,co mu podaję, a ona: "Aha, w takim razie to nie". Boże, co oniwyprawiają? Trzeba by tę kobietę. Podać do sądu, razem z nagraną rozmową. Powiedziaff wmo tym Błażejowi,a on na mnie nakrzyczat, że ciągle';. 'szukam tylko przeszkód. "Już cipowiedziałem: bierzesz. ; na siebie odpowiedzialność. Róbco, chcesz, ale przeS s811 "lnie dręczyć". Dopóki Błażej był w domu, nie dotykałam komputera Arka. Bałamsię obudzićdemony. Komputerstał sięsymbolemnaszego sporu o to, czego Arkowi potrzeba. Mąż chciał wydać pieniądze na cudowne leki. Japragnęłam sprawić Arkowi radość i nadać odrobinę sensutej resztce życia, która mu pozostała. Wybrałam jedenz najdroższych komputerów. Nie żałowałam, chciałam,żebyzaznał czegośnajlepszego. Wkrótce całymidniamisiedział w Internecie i podróżował. "Zobacz,kanion Kolorado. Marzę, aby tam pojechać". W takich chwilach, żeby nie wybuchnąć płaczem,pod byle pretekstem wychodziłam do kuchni. Arek potrzebował wariatki,osoby, która nie mówiłaby mu każdym spojrzeniem, że jest umierający. Siedziałam przed komputerem do drugiej w nocy. Wywoływałam zapisane na dysku obrazy zInternetu,które wcześniej oglądał Arek. Wszystkie kontynenty, tropikalne dżungle i pasma górskie. Kwiaty, zwierzęta,gwiazdy futbolu. No i niezliczone modele samochodów. To była jego pasja. Na koniec natrafiłam naplik, któryza nicw świecie nie chciał się otworzyć. Przy każdymnaciśnięciu ikonki ukazywało się żądanie podania hasładostępu. Rano zadzwoniłam z pracy do Mietka, kolegi ze studiów, od którego kupiłam komputer. -Słuchaj, u Arkajest plik, którego nie mogę otworzyć. - No tak,pytał mnie,jak się kodujepliki. -A ty znasz tohasło? - Nie, zwykle każdy wpisujejakieś ważne dlasiebiesłowo. -A jeśli nie chciał, aby ktokolwiek to czytał? - Niewykluczone, alemógłprzecież usunąć plik. Może uznał, że powierzy go komuś, kto zdobędzie się nawysiłek, by go zrozumieć. Pozatym dziecimają pasjęszyfrowania. Wszystko mu odebrano, choroba odarła goz intymności, a w tym przypadku miał władzę, mógłwreszcie mieć coś swojego. - Nie da siętego otworzyć jakoś mechanicznie? -Możeby się dato, ale myślę, żejedynie ty masz prawo tozrobić. Fbdziękowałam. Wieczorem zadzwoniłam do Sebastiana. Ze wszystkich kolegówon przychodził najczęściej. - Nie, proszę pani. Arek zawsze się śmiał, że to jegotajemnica, którą weźmie do grobu. Czasami kazał nam";:. odwracać głowy, gdy otwierałten plik. Chyba prowadził,," . tam swój dziennik. Wieczorem próbowałam otworzyć zaszyfrowany plik. 5;: Wpisałam ze dwieście słów. Bez skutku. Wtedy pomyślałam o siostrze Łucji. Przez długi czas chodziła do Arka. Może ona naprowadfzi mnie na ja^kiś trop. Przegadała z nim wiele godzin. Pomagała mitswjego gimnastyce. Arka trzeba było codziennie rehabii; ^ować. Jegobezwładne ciało musiałodostać swoją porg; % ruchu, aby było "sprawne". Kładłyśmy go na stole,. do masażu, anastępnie po wielokroć zginałyśmyi roz^ Prostowywałyśmy jego kończyny, odpowiednio je naw^ając. Okręcałyśmy i zginałyśmyjego głowę, aby obudzić jego mięśnie. Arek nie potrafił utrzymać pozycjisiedzącej. Nie mógłsam jeść ani pić. Na koniec był w stanie jużtylko ruszać palcami. Łucja byłaz nim silnie związana. Błażej stwierdził, żezbyt silnie. "Jej stosunek do Arka jest chory. Trzeba jejpodziękować. Niech już nie przychodzi". Sięgnęłam po notatnik z telefonami. Wybrałamjejnumer. - Mówi matka Arka. Czy siostrapamięta? - Jak mogłabym zapomnieć? Właśnie patrzę na jego zdjęcie. Z trudemopanowałamwzruszenie. "Skąd ma jegozdjęcie? " - Czy siostra znalazłaby kiedyś chwilę,żeby się zemną spotkać? -Oczywiście, proszę przyjść do naszego klasztoru. kiedy tylko pani zechce. - Niemogłybyśmy się spotkaću mnie w domu? -Wydaje mi się,że pani mąż nie będzie tym zachwycony. - Dlaczego? - udawałam, że nie wiem, o cochodzi. -Zresztą tonieważne. Jego tu nie ma. Wyprowadziłsię. Chwila ciszy w stuchawce-Przykro mi. A więc kiedy? Umówiłyśmy się na popołudnie następnego dnia. Weszłam dopokoju Błażeja, aby podlać kwiaty. Właściwie po cokwiaty w pokoju, w którym nie ma człowieka? W krótkimczasie opuściły mnie dwie najbliższe osoby. Na regale leżałstos ulotek i publikacji o medycynie alternatywnej. Chwyciłam z półki książkę o yilcacorze. "Polski misjonarz o. EdmundSzeliga zadziwił świat". Zaczęłam kartkować. Prawie każda strona pozakreślana. "GENIUSZ POŚRÓD ROŚLIN. Z zapisków ojca Szeligi. Vilcacora zdaje się lekiem na. WSZYSTKO! Czy tomożliwe'Czy objawienie nie jest zbyt wyraźne, zbytwielkie? Czynie musi budzić to wątpliwości sceptyków,którychnigdy nie brakuje, a w szczególności nie brak ichw świecie lekarskim? Dowody świadczące ocudownym działaniu leku sąjednak bardziej niż przekonujące! Po pierwsze, udało sięwyizolować wiele korzystnychleczniczoskładników, które oddziałująna różne systemy organizmu. Pod tymwzględem Vilcacora jest prawdziwą skarbnicą! Wyodrębniono sześć bardzorzadkich alkaloidów. Żaden systemw organemie człowiekanie działa niezależnie od innych. Tak jak niewłaściwe funkcjonowanie jednego systemu powodujeosłabienie innych,tak wyleczenie i poprawieniefunkcji jednego umożliwia leczenie funkcji pozostałych. Właśniedlatego, mimo że zbawcze działanie yilcacory objawia się przede wszystkimw systemie pokarmowymi immunologicznym, efekty stosowania tej rośliny odczuwane sądosłownie w całym organizmie". Zaczęłam przyglądać sięzdjęciomojca Szeligi w peruwiańskiejdżungli pośród lian egzotycznych drzew, roślin, z których większośćma zawieraćcudowne lecznicze^bstamje, minerały. Rajska apteka. OjciecEdmund pośród Indianek karmiących dzieci. Źródło życia. Pierwot"e szczęście. Wystarczytylko wrócić do natury. Uciecd cywlizacji, którazatruta ludzkość i sprowadziła wszystkie choroby. Indianie, których zna ojciec Szeliga,w ogóle nie chorują na raka. Winna wszystkiemujestmedycyna syntetyczna, któranaruszyła system odpornościowy człowieka. Dlaczego nie mogłam w to wszystko uwierzyć? Rozmawiałam z ludźmi,którzy padliofiarąiluzji, że każdą chorobę można wyleczyćna każdym etapie. Nie żałowałamswej decyzji. Nicnie mogło zatrzymać Arka. Skąd więc tefale wątpliwości, które teraz napływały? "Wszystko jest w porządku według logiki, którą przyjęłaś. Ale logika ratowania jest jedna- żeby mieć czystesumienie, trzeba wykorzystać absolutnie wszystkie możliwości leczenia. Nawet najbardziej nieprawdopodobne. Nie wiadomo, skąd przyjdzie uzdrowienie". "Nieprawda. Jeśli mnie kochasz - pozwól mi odejść. To mądrezdanie. Nie możemy torturować człowieka, tylko dlategoże nie potrafimy zgodzić się naból jego odejścia". Odparu tygodni w mojej głowie bezustannie toczyłsię spór. Nie mogłam odegnać tychgłosów. "Te wątpliwości tonormalna reakcja psychiczna twojego organizmu" - tłumaczyła miJola. "Dopóki Arek żył, broniłaśswojej racji,bo statek musiał płynąć wjednym kierunku. Teraz, kiedyjuż nie trzymasz sterów, wydaje ci się, że można byłodopłynąć do kilku portów naraz. Ale musiała byćjednaosoba, która dowodziła tymstatkiem. Bądź spokojna. Nie miałaś alternatywy". Patrzyłam bezmyślnie na strony "biblii" Błażeja. Czyon wierzył w te słowa, w te relacjeo cudach? Przecieżjest człowiekiem wykształconym. Zawsze miał krytycznyumysł. Czy onnie widzi tego marketingu, tego roznieca nia nadziei, które gdy się nie sprawdzą, doprowadzajądo rozpaczy? Natrafiłam na rozdzialik:WYLECZYĆ PAPIEŻA, UZDROWIĆ JELCYNA. "Z Watykanuprzylecieli współbracia, żeby dowiedzieć się, co można by zrobić dla Papieża: - Czy nad Amazonką rośnie jakaś roślina,która mogłaby pomócw jegochorobie? Wszyscy mówią, żeto, parkinsonizm, piszą nawet o tymw gazetach. Ale prze' deż to niejest choroba Parkinsona, tylko naruszenienerwu po zamachu w 1981 roku. Uszkodzony nerw trzeba by jakoś zregenerować. , - Spróbujcie podać chuchuhuasi- powiedział ojciec. -Edmund. - A jak to nic nie da, poszukamyczegoś inne' go. Przy najbliższej okazji popytam o to moich Indian. i Kiedy? Najprędzej za kilkanaście tygodni. Musi minąć''. ; pora deszczowa. ; I napodstawie tych kilkuzdań ktoś będzie powtarzał,:' że nawet Papież leczy się vilcacorą. ?Łucja była po trzydziestce. Spod czepka wystawały jej blond włosy- Korpulentna, na twarzy nie gasnącyuŚmiech,jakby śmiała się zeswejtuszy. Zawsze miałaf:w zanadrzu dowcip na temat swej nadwagi. Arek wymyślił dla niej kilka pseudonimów w stylu: "Kruszyna",,Moja4XL-ka". ^ - Wiem, że siostra miała dobry kontakt z moim sy nem. Przepraszam, że siostrze nie podziękowałam, aley, kiedy Arek był chory. ja niewiele widziałam. Nie potra^rWarn rozmawiać z ludźmi, chciałam robić wszystko sa"la. Jakby ci, którzy przychodzili do Arka, moglimi za brać jakąś jego cząstkę. Krzywdziłam gow ten sposób. Ale na szczęścienie do końca mi się to udało. Arek mówił mi, że smutno jest mu tylko, gdy jest sam, a sam jesttylko czasem w nocy. Nie było dnia,żeby nie było uniego kolegi albo koleżanki. Chyba mieli dyżury. Przytaknęła głową. Była delikatna. Słuchała. Wiedziała, że to ja muszę się wygadać. - Proszę mipowiedzieć, jakto się stało, żeArek miałdo siostry takie zaufanie? Zbieramteraz wszystkie ślady. -Pamiętam dobrze pierwszy dzień,kiedy tu przyszłam. Arek oznajmił mi z wielkim spokojem,właściwieuśmiechem: "Wiesiostra, ja niedługo umrę, moje mięśnie przestają pracować, powiedziały nie mojemu rozumowi i wcale go nie słuchają. Co mam zrobić? Pożyjętrochę tu,a później tam". Uśmiechnęła się. Czułam, żew tej chwili patrzy naniego. - A potem mnie spytał, co jestdla mnie najważniejsze w życiu. Zamilkła,jakbyjej odpowiedź nie należała już do meritum sprawy. -1 co mu siostra odpowiedziała? - Byćdobrą dla wszystkich. Westchnęła. To nie takie proste. - Dużo rozmawialiśmy o marzeniach. Mówiłam mu,że są ważne, bo zmieniają nasze życie, otwierają serce,poszerzają umysł, nieraz są azylem, schronieniem. Słuchałmnie, bardzo mnie słuchał. "A najważniejsze w nich jest to, że są. Wcale nie musząsię spełniać". "No toniech mi siostra zdradzi to najcenniejsze". Widać było,że ten temat go nurtuje. "Bardzo chciałabym być matką. Marzę o czwórce,piątce własnych dzieci. Nawetjewidzę. " "Jak to? Siostra ma kogoś, w kim się kocha? ", spytałz łobuzerskim uśmiechem. "Nie, mówiłam ci, że to wcale nie musi się spełnić". Przytaknął. "i mam jeszcze jednomarzenie:chciałabym kiedyśbyć na koncercie noworocznym w Operze Wiedeńskiej". "Aja chciałbymskonstruować własny modelsamochodu - komputer pokładowy, pełnaautomatyka, skrzyżowanie auta terenowego z wyścigowym, tuningowany". Uśmiechnął się do swego projektu. "I drugie teżmam. Chciałbympopływać w jeziorze". Łucja sięgnęła po kruche ciasteczko. - Czysiostra wie,że Arekczęsto nazywał siebie szympansem? "Przynieś szympansowi banana"albo "szympans chce siusiu". Pytałam go, skąd ten pomysł. "TylkoŁucjawie -śmiał się. - Ale to jest tajemnica i nie możetego powiedzieć". Zarumieniła się. Na jej twarzy widać było zakłopotanie, -Jeśli to rzeczywiście taka tajemnica. proszę niemówić -- dodałamszybko. - Nie, nie. To nic takiego. Tobyłowtedy, gdy pierwszy raz kąpałam Arka. Pani wtedy była w szpitalu. Arek był dużym facetem. Miałam problem, ciężko mibyłosamej gorozebrać, posadzić nakibelek, podetrzeć' Przenieść do wanny. - Słowa Łucji początkowo mnie. zszokowały, ale natychmiast zdałam sobie sprawę, żemówi o czynnościach dla niej naturalnych i codziennych. - Wydawałosię,że ta moja pierwsza"posługa" przyArku skończy się klęską. Zauważyłam, że Arekwyczuwa niezręczność sytuacji. Ratowałam się śmiechem. "Arek, pełnisztu funkcję edukacyjną. Dzięki tobie zakonnica może poznać anatomię szesnastolatka". "Nigdy siostra nie myłamężczyzny? " Musiałam dać mu dozrozumienia, że to dla mnienormalka. "Niejednego,alety wyglądasz jak. szympans. Jesteśtak obrośnięty. No wiesz,to powód do dumy dla chłopaka,ale. nigdy nie kąpałamszympansa". Zacząłsię śmiać do rozpuku. Byłam uratowana. "A ja nigdy nie byłem w rękachczarownicy. Poproszęojca. żeby kupił ci miotłę. Tylko podaj mi swoją wagę,bo muszę zastanowić się, jaki twoja miotła powinnamieć udźwig". Popryskalam go za karę wodą. Kolejne kąpiele były normalne. Na cośta moja tuszasię przydała. -Woda. Pamiętam, to było w lecie, przed dwomalaty. Zabrałam go nad jezioro i razem wędkowaliśmy. Pewnie pani o tym wie. - Tak,ale proszę mi opowiedzieć,nie znam wszystkichszczegółów. -Pojechaliśmy nad Pitawkę razem z naszymogrodnikiem, panem Heniem, który jest zapalonym wędkarzęm. Znał ustronne zejście dojeziora. Wzięłam z klasztoru metalowe krzesełka z oparciami. Ustawiłamje w wodzie tak, żesiedząc w nich. byliśmy zanurzeni dopasa. Arek namawiał mnie, żebym zdjęła habit. "Niemogę. " "Pewnie masz stringi? " - powiedział to odpowiedniogłośno, żeby pan Henio słyszał. Razem śmiali sięprzezminutę, jak z najlepszego dowcipu. "Skąd ci te pomysły przychodzą dogłowy? " "Wszystkie moje kumpele noszą stringi. Jak podaszmi rozmiar, to ci załatwię. Chyba 4X1". "Dzięki, ślubowałam, że będęzawsze nosiła majtkido kolan i będę się kąpać w habicie. " "Naprawdę? " "Naprawdę, ale terazmusimy się zająć łowieniem". Zarzucałamwędki, a jak cośchwyciło, to Arek kołowrotkiempowoli wyciągał zdobycz na brzeg. Cieszył sięz każdej złowionej ryby. Oceniałz rozmystem,czy maodpowiednią wielkość, aby trafić na ruszt, którym zawiaidywat pan Henio. Niektórym sztukom przypatrywał siędłużej. Wiedział,że decyduje o ich życiu. "Ta jeszcze za młoda,wypuszczamy" - kręcił stanow, ;czo głową. Właściwie większość kazał wypuścić. Następnego lata wybraliśmy się ponownie w to satno miejsce. Nie mógł już utrzymać kołowrotka. Mieliznywziąć łódź i wypłynąć na jezioro. Wtedy przyjechał łani mąż. Zobaczył, że Arek miał łzy w oczach. Płakał, 3E bo tak bardzochciał pokazaćojcu, że łowi ryby. Mąż; Nabrał go do domu. - Uśmiechnęła sięsmutno. -I tak siĘ to skończyło. Wkrótce pani mąż powiedział mi,że moje metody terapeutyczne wywołują u Arka depresję,ponieważ uświadamiam mu, czego został w życiu pozbawiony. Niemiałam do niego pretensji. Kochał Arka. W tej miłości nie mógł zaakceptowaćjego cierpienia. Rzeczywiście Błażej odbył wtedy ze mną rozmowę. Swoje spostrzeżeniaco do Łucji podał mi w formie bardziej dosadnej. Byłam bezradna. Arek miał bezwładneciało, Błażej - umysł. Nie docierały do niego żadne argumenty. Może tylko teod jego matki. Stan Arka gwałtownie się wtedy pogorszył. Zaczęłaprzychodzić nowarehabilitantka. Choroba jednak nieubłaganie postępowała. Nie spostrzegliśmy, jaką katastrofą było dla Arka odejście Łucji. W ogóle szybko o niejzapomnieliśmy. Ludzi kręciło się koło niego aż za dużo. To byłczas, kiedy pokłóciłam sięz Błażejem o vilcacorę. I komputer. Zagłuszyłam niezadowolenie Arka komputerem. Zawsze o nim marzył. Teraz w grę wchodził tylkolaptop. Zadzwoniłamdo Mietka, który miał firmę komputerową. Przyjechał, poradził,jak tozrobić, żeby Arekmiał stały dostęp do Internetu. Zainstalował też specjalną obrotową półkę nad łóżkiem. Udzielił paru lekcji. Arek szybko opanował korzystanie z zasobówsieci. Za pomocą paru kliknięć odbywał podróże po całymświecie. Komputer dostał na swoje siedemnaste urodziny. Przyszlikoledzy. Chyba ich zamurowało. Arek ruszał jużtylko dłońmi. "Co macie takie grobowe miny? Przyszliście namoje urodziny! Jak będziecie na pogrzebie, tobędziecie mogli płakać". Kazał przysunąć półkę z kom puterem. Stanęłam pod drzwiami. Słyszałam zachwyty. "Ja cię pierniczę, ale mercedes, wszystko ma. Kolo, citwoi starzy cię kochają". Łucja wyszła ode mnie około dziesiątej. Przed samymwyjściem przypomniała sobie ozdjęciach, którezrobili z panem Heniem wczasie ostatniej wyprawy nadjezioro. A może wyciągnęła je dopiero na koniec, boobawiałasię, jak na niezareaguję. -Szkoda, że nie miałam aparatu rok wcześniej. Byłwtedy taki szczęśliwy. Włączyłamkomputer. Na kartce zapisałam pięć stów: '" RYBA, STRINGI, MIOTŁA,ŁUCJA, MARZENIE. Ostatnie z nich okazało się hasłem. A już straciłamwiarę. Plik ; został otwarty. Zamknęłam oczy. Czułam się tak, jakbym. ;' za chwilę miała się spotkać z Arkiem. ; "Jeśli to czytacie, znaczy, żesię nie myliłem. Wiedzia:,;. łem, że odgadniecie kod. Tak sięcieszę, że Was mam. Piszę Wam stąd, gdzie teraz jestem, bo czy odległość, przestrzeń, innywymiar sprawia, żecoś przestaje istnieć? Nietrzeba widzieć, dotykać, by coś było. To jest. Tak jak Wy Jesteście z sobą, nawet kiedy jedno jestw pracy, a drugie ;;';W domu. Odpoczywam,czekam tu na Was i jestem Szczęśliwy.- Martwię się tylko, że siostra Łucjaodeszła bez^ Pożegnania. Jakbyście ją kiedyś spotkali,pozdrówcie ją od Szympansa i powiedzcie, żeby w wolnej chwili podle- ciała do mnie na swojej miotle. Ona będzie wiedziała, o co chodzi. Niemusiciejej nic tłumaczyć. To na razie. nibycały czas odpoczywam, a jestem piekielnie zmę- czony. Dobre. Jak w niebie można być piekielnie zmęczonym? KochamWas i jestem z Wami. Pa.. " List od Arka. wysłany z nieba. Pisany naziemi. Czytałam go kilkarazy. Łudziłamsię, że pojawi się jeszczejakiś załącznik. Że Arek dopisze: "Żartowałem. Wszystko widzę. ". Rozbeczałam się. Wcisnęłam głowę w poduszkę. I nagle olśniło mnie. Czyżbym była aż tak głupia? Przecieżotworzyłam Twój testament, znalazłam klucz,a potem go wyrzuciłam, jakby już nie był potrzebny. Najważniejsze w marzeniach jest to, że są. Nie musząsięspełniać do końca. Są jak azyl. Kto wierzy w życzenia Dochodziłajedenasta w nocy. Dobrze, że moi jużposzli spać. Nastawiłampranie. Usiadłam w fotelu. W końcu można odetchnąć. Wyciągnęłam kartkę świąteczną, którą w hospicjum machinalniewsadziłam dotorebki. Dzień był tak zwariowany, że nie miałam nawet czasu jej przeczytać. Na Boże Narodzenie i Wielkanoc przyjmujemy kilka razy więcej pacjentów niż normalnie. Pewnie to jest łaskaumrzeć w święta, kiedybramy niebasą szerzej otwarte. Pchająsiętrójkami,czwórkami. Może umierają z tęsknoty. Samotność w tedni dobija najbardziej. Spojrzałamnażyczenia. "Rok mija od tego dnia, który przewrócił moje życie. Życzę, aby przeżyła Pani te święta tak szczęśliwie,Jak ogromna jest we mnie wdzięczność. Czasem mam wrażenie,że jakaśhistoria się dziejetylko poto, abyśmyto myją ujrzeli. Ludzie pojawiają sięPrzed naszymi oczami, aby odegrać powierzoneim role. Zdarzenie, którego są bohaterami, ma ujawnić ukrytysens naszej zawiłej drogi. Tadzio Przystawskitrafił do nas dzień przed Wigiliązeszłego roku. Płakano z jego powodu, kiedy przyjechałi kiedy odchodził. Wkrótce potym jak przywieziono go do hospicjum,przyszła do mnie wolontariuszka Jadzia. To byłjej pierwszy ostry dyżur, I zaraz niepowodzenie. Nakursie usłyszałaode mnie, że najlepszym lekarstwem dla choregojest drugi człowiek. Jego dotyk. Działa nawet wówczas,kiedy wszystko inne nie przynosi już żadnych efektów. Zmysł dotyku człowiek zachowuje najdłużej. Jadzia wzięła sobie moje słowabardzo do serca. Chciałaje wypróbowaćna panu Tadziu. Skończyłosię jej łzami. - Jeżeli będzie miał pan jakieś pragnienie, proszę sięnie krępować- zaczęła. - Bo inaczej poczuję się bezrobotna. Hospicjum totaki dom, tylko z lekarzem i pielęgniarką - usiadła nakrześle i poprawiła przewód do pompy infuzyjnej, który okręcił się koło ucha chorego. - Będędlapana taką złotą rybką. -uśmiechnęła się znadzieją, że na jegotwarzy pojawi sięuśmiech. - Czy może mipanidupy nie zawracać? Oboje wiemy, że przyjechałem tu umrzeć. Musiałam ją ratować. Wbiegłado dyżurki, aby mioświadczyć, a raczej wyszlochać, że jej przyjście do hospicjum było całkowitąpomyłką. Czułam się odpowiedzialna za to niepowodzenie. - Jadziu, to moja wina. Chyba przekazałam ci naukiw złej kolejności. Musisz przede wszystkim pogodzićsię z możliwością odrzucenia. Może powiedziałam to za mało wyraźnie. To pacjent tu umierai dlatego ma zawszerację. Jest kapitanem i sternikiem ostatnich chwil swegożycia. Możerobić wszystko, i musimy na wszystko się godzić. Dopóki nie zagraża toinnym. Może palić, możenawet pić. Możew tych ostatnich chwilach zrobić zeswoimżyciem, co zechce. Zastępujemy trochę Pana Boga,dając człowiekowi absolutną wolność. Do jego prawnależytakżeto, że możecię odrzucić. Bomasz za długiewłosy albopaznokcie. A on ma tylko krótkieżycie. Pan Tadzio byłsamotny. Mieszkał w kawalerce. Kiedyś byłpodobno architektem. Od paru tygodni jeździliśmy do niego w ramach hospicjum domowego. Miał żółtaczkę,nie mogliśmywięc przykleić mu durogesicu,plastra z morfiną. Tegodnia zadzwoniła do nas jegosąsiadka, że "już nie wytrzyma tego wycia". PerspektywaŚwiąt z umierającym i zawodzącymsąsiadem,któremunie może pomóc, przerastała ją. -Zróbcie coś, proszę. Lekarz z domowego stwierdził, że zwiększenie dawkiŚrodka przeciwbólowego nie wchodzi w grę. Jedynymsposobem była zmiana - jak to nazywamy - profilupostępowania, zapewnienie pełnej opieki. Ale to już musiało się dokonać naoddziale stacjonarnym. Zdecydowaliśmy sięgo przywieźć. leszcze nie zdążyłyśmy go ułożyć w łóżku izmierzyćparametrów, a już wszedł do pokoju Kornecki. W odpowiedzi na swoje "dzień dobry" usłyszał: Dajcie coś,żeby byłojak najszybciej! - Co jak najszybciej? - spytał doktor. - Wszystko, do diabła! - syknął Przystawski. Kornecki poprosił o kartę z domowego. Pokiwałgłową i poszedł do siebie. Po chwili wrócił razemz Witkiem. - Proszę pana, musimy założyć zewnątrz oponówkę. Ukłujemydelikatnie pana w plecy. Ból szybko minie. - Rób, co chcesz. Kornecki wkłuł się i podał lek. Ból ustał niemalże natychmiast. Kornecki - mistrz znieczuleń. Nie dziwi,że pacjenci z podziwem szeptali na jego widok: "Zbawiciel". Bo jak nazwaćkogoś, kto ma moc wyzwolić z cierpienia,z bólu, który odbierał zmysły? Podwóch godzinach przyszłam sprawdzić, czy pompa infuzyjna działa prawidłowo. - Boli,panie Przystawski? - Zaprzeczył ruchem głowy,ale nawet na mnie niespojrzał. Przy każdej następnej próbie nawiązania kontaktu najpierwpatrzyłnanas, jakby wydobywał nas z niebytu, a potem bez słowa odwracał wzrok do ściany. Zastanawiałam się, poco w ogóle na nas patrzy. Pomyślałam, że widocznie nakogoś czeka. Pod wieczór niespodziewanie odezwał się do mnie. - Siostro, proszę przeprosicie dziewczynę. Chyba jąobraziłem. Zatem to na nią czekał. Miałświadomość, że zranił. Wstąpiła we mnienadzieja. Nawiązał kontakt. Spojrzałam na jego parodniowy, siworudy zarost. - Jutro Wigilia. Będzieu nas ksiądzbiskup. Pośpiewamy kolędy. W każdej chwili mogłam zadzwonić po kapelana. Większość chorych przystępowała w ten dzień do komunii. Byłam jednak na tyle ostrożna,żenie wspomniałammu o spowiedzi. Fbkręcil głową. - Umawiamy się. Ani słowao Bogu. Znałam te reakcje. Uśmiechnęłam się. chcąc go zapewnić, że nie musi się obawiać. Wolność pacjentów była dla nassprawą świętą. Czuwaliśmy, aby nikt nikogonie próbował na siłę nawracać. W Wigilię o dziewiątej rano zobaczyłam przez oknosamochód. Wysiadł z niego elegancki mężczyzna kołoczterdziestki. Stanął,jakby się wahał, czy wejść do budynku. Po paru minutachzapukałdo dyżurki. - Dzień dobry, nazywam sięJakub Przystawski - rzekłmężczyzna. - Dowiedziałem się, że leży tumój ojciec. Chciałbym go zobaczyć. Czy to jestteraz możliwe? Byłam trochę zaskoczona. Mieliśmy informację, żenaszpacjent nie ma rodziny. -Oczywiście, zawsze. Leży od wczoraj na dwójce. Mężczyzna nie ruszał się z miejsca. ;, - Czy on jest sam? "-Nie, leży w trzyosobowej sali. Święta. Robimy, comożemy, żeby pomieścić chorych. Zawsze w tym czasiemamy zatrzęsienie. Na przyszły rok chyba już zamówimy: Piętrowe łóżka - zażartowałam. Przystawski pokiwał głową. - Siostro, chodzi oto, że ją nie widziałem ojca prawie, Merdzieści lat. Chrząknęłam i otworzyłam szeroko oczy, ale nie dlatego, żeby wydało mi się to niemożliwe. Uderzył w dawno zapomnianą przeze mnie strunę. Mężczyznawyraźniezmieszał się z powodumojej reakcji. - To może dla pani niewyobrażalne. Ojciec zostawiłnas z mamą, gdy miałem dwa lata. Chyba widział, że cośsię zemną dzieje,ale nie potrafił tego właściwie zinterpretować. - Pewnie się panizastanawia, skąd wiem, że tujest. Od jego sąsiadki. Stanęła na głowie, żeby mnie odnaleźć-spuścił wzrok. Po chwili znów spojrzałmi w oczy. - Ilema przed sobą życia? -Tydzień, możetrochę więcej. Tak mówią lekarze,ale wie pan, to jest tajemnica. To nie oni dają życie. Widziałam pacjentów, którzy mieliumrzeć w ciągu paru godzin, a żyli dwa, trzy miesiące. Nikt nie wie. Myślę, żewiększość naszych pacjentów trafia do nas, żeby załatwić przed śmiercią swoje sprawy. Zapanowała cisza. Mężczyznanie wychodził z pokoju. Zwlekał, jakby się czegoś bał. Pocierałnerwowo dłońo dłoń. - Czy chciałby pan, abyśmy poszli razem? Skinął głową. - Gdyby pani była tak dobra - uśmiechnął sięz zakłopotaniem. - Znamgo tylko ze zdjęcia sprzed czterdziestu lat. Czułam, że to nie jedyny powód. Poszliśmy. Stanęłam przy wezgłowiu. Syn wszedłpo chwili. Rozglądnął się po sali. Stary Przystawskicośwyczuł. Zaczął rzucać nerwowe spojrzeniato na niego. to na mnie. Jak osaczone zwierzę. Jakub podszedł dołóżka. - Dzień dobry -rzekł z pewnym trudem. Parę sekund stal w milczeniu. Śniada twarz syna, jakby miał domieszkę krwi cygańskiej albo tatarskiej, i pergaminowaskóra ojca. Wielkie czarne oczy zatopionew żóttobladej studni. Była takniesamowita cisza, że słyszałam przełykanie Śliny. - Tato. - usłyszałam cichy, zduszonygłos. Spuściłam wzrok i szybko wyszłam na korytarz. Jestem pewna, żepłakalii ojciec, isyn. Wróciłam do dyżurki. Zamknęłam drzwi. Chciałam się ukryć przedczyimśniepożądanym wzrokiem. "Boże, ile lat taknie płakałam". Gdy wróciłam pojakiejśpółgodzinie, Jakub nadalsiedział przy łóżku ojca. Stanęłam w progu. Wyszedłdo mnie. - Pójdę pomaszynkę do golenia. Pokręciłam przecząco głową. - Nie trzeba, mamy. Dam panu teżrękawiczki. Ojciecmażółtaczkę. - Zasnął - oznajmił Jakub, wchodząc do dyżurki. Wyczulam, że czeka na jakieś moje słowo. - Proszę mi powiedzieć, dlaczego sąsiadka zawiadomiła pana dopiero teraz-Nie znała mnie, wiedziała, że ojciec jest sam. Ale toWszystko. Nieumiała sobie poradzić. Dlatego zadzwoniła do was, bo nie była wstanie wytrzymać jego krzyku. A potem nie mogła wytrzymać ciszy. Ta cisza była dlaniej jeszcze gorszą udręką. - Proszę,niechpan usiądzie. Napije się pan herbaty? - Chętnie -odpowiedział szybkoi spoczął na krześle. -Wiedziała o moim istnieniu. Ojciec kiedyś powiedziałjej o tym w przypadkowej rozmowie. Innym razem mówił jej, skądpochodzi. Skojarzyła te dwafaktyi zadzwoniła do informacjitelefonicznej. W Borzykowie mieszkatylko dwóch ludzio nazwisku Przystawski. Od razu trafiła do mnie. Mówiła,że ma wyrzuty sumienia. Rozpłakała się przeztelefon. Nie wiedziałem, co robić. W końcuobca osoba płakała nad -zawahałsię - nadojcem. Zamieszał cukier wherbacie. Dokładnie. -Często wyobrażałem sobie, jakma się skończyćmoja historia z ojcem. Najczęściej pragnąłem dowiedzieć się o jego śmierci i wtedypojechać na jego grób. Pogadać z nim, jak jużnie będzie żyt. Nigdy bym tu nietrafił, gdyby nie ta sąsiadka. Dziwne, jeden telefon obcejosoby zmienia nasze postanowienia. Zastanawiam się,co bym zrobił, gdyby to on zadzwonił jakiś czas temui powiedział, że jest chory. Zamilkł. Wpatrywał się intensywnie w szklankęherbaty. - Kiedyś ksiądz mi powiedział, że człowiek przebywaw czyśćcu, dopóki nie upora sięz uczuciem nienawiści1 że wyparcie kogoś ze swej świadomości może być teżwyrazem nienawiści. Zamknęłam oczy. -Przepraszam, męczę panią tymizwierzeniami. W Wigilię. Zaprotestowałam gwałtownie, potrząsając głową. -Nie wiem, co robić. Zostawiłem rodzinę w domu. Co prawda, żona sama nalegała, bym przyjechał do ojca. Siostro, czy tu można by załatwićjakiegośksiędza? - Pana ojcieczabronił nawet wspominać o Bogu. Jakub pokiwał głową. - Bo uważał, że to sąsprawydo załatwienia międzynami. Powiedział. To znaczy on tegonie powiedział, aleja wiem. Onuważa, że tylko jamogę mu przebaczyć. Przebaczyć musi skrzywdzony,a nie Bóg. Tak uważa. Bo inaczej byłoby to nieuczciwe. - Skąd pano tym wie? wyrwało misię. - Skąd wiem? Tysiące razy wyobrażałem sobie, jakrozmawiam z ojcem nad jego grobem. Nie możemy załatwić naszych spraw z Panem Bogiem poza plecamiczłowieka,którego skrzywdziliśmy. Kiedy wczoraj odebrałem telefon. To tak, jakbym przestałkierować swoimi krokami. Do drzwizapukała Jadzia. - Coś dzieje sięz pacjentem na dwójce. Pobiegliśmy wszyscy razem. Stary Przystawski miałproblemz oddychaniem. Jakubchwycił ojcapod pachyi lekko uniósł, żeby mógł lepiej oddychać. Zrobiłam muzastrzyk i pobiegłam po księdza. Kiedy wszedł w sutannie, zdawało mi się, że w oku Przystawskiego pojawił sięblask. Na pytanie, czy chce sięwyspowiadać, skinąłgłową. Ale nie było już mowy o spowiedzi. Ksiądz namaściłumierającego. W ramionach syna. Pan Tadzio odszedł. Odłożyłam kartkę i podeszłam do szafki. Wyciągnęłamzeszyt. Postanowiłam tego nie odkładaćani o minutę. "Tato, piszę do Ciebie, bo jutro jest Wigilia. Nie rozmawialiśmy z sobą chyba dwadzieścia lat. Może nigdybym siędoCiebie nie odezwała, gdyby nie Jakub Przystawski. Jutro będzie dokładnie rok, jak w naszym hospicjum zmarł jego ojciec. Dziś dostałam od niegokartkęświąteczną. Rok temu wylałam morze łez. A potemcały czas, ażdo dziś, udawałam, że nic się nie stało. Że to niczego niezmienia między nami. Gdybynie ta kartka. Przecieżmiałeś mi dać spokój. Nic od Ciebie niechciałam. Tylko spokoju. Za tocałe cierpienie - nic więcej, oprócztego, żeznikniesz z mojego życia. Niewiem, co się ze mną dzieje. Co ja bym dała,żeby nie było tego dnia. Byłamw ósmej klasie podstawówki. Wróciłam ze szkoły i naszłam Cię, jak biłeś mamę. W tej jednej chwili umarłeśdla mnie. Trzeba być potworem, żeby bić żonę w ciąży. Za takie rzeczy się nawet nie sądzi. Od razuCię unicestwiłam. Kiedy umierałeś, zadzwonili do mnie ze szpitala. Niepojechałam. Powiedziałam, że nie mam ojca. Nie, to wtedy niebyłołatwe, tym bardziej że miałamzostać wkrótce pielęgniarką. Na małą chwilę coś wemnie drgnęło. Zwierzyłam sięz tego mojej przyjaciółce. Ostrzegła mnie, że mogą mnie obarczyć jeszcze jakimiśkosztami. Lepiej się w to nie taduj. Tak mipowiedziała. Posłuchałam jej, a potem poczułam się wstrętnie. Kiedy Cię wyrzuciłam z serca za to, co zrobiłeś mamie, czu łam się w porządku. Ale potym jak nie pojechałamdoszpitala, zaczęłam się zadręczać,że wyparłam się Ciebiez powodu pieniędzy. Nie poszłam naTwójpogrzeb, aby się przekonać, żewymazałam Cię ze swego życia. Swoją śmiercią złamałeś miżycie poraz drugi. Niewiesz, co to znaczykażdego dnia pielęgnować obcychludzi ze świadomością, żenie zrobiło siętego dla własnego ojca. Pamiętasz,jakkiedyś przyjechałeś dodomu, a mamabyła w sanatorium? Prosiłeś, żebym Cidała coś do jedzenia. Oznajmiłam sucho, że nie mamynic w lodówce. To była prawda. Nic nie miałam, bo za chwilę wyjeżdżałam na obóz. Po Twoim wyjściu poszłam jednak do sąsiadki. Zaniosłam jej pieniądze,aby karmiła naszego psaw czasie mojej nieobecności. Potraktowałam Cię gorzej niżpsa. Potem widziałam Cię jeszcze raz. Na pogrzebie mamy. Chciałeś sięmną zaopiekować. Odwróciłam się napięcie. Byłam już dojrzała. Nie miałeś nade mną żadnejwładzy. Niechciałam, żebyś uspokoił sobie sumienieprzy mojej pomocy. Uważałam, żeto Ty zabiłeś matkę. Przywołałam w pamięci obraz, jak ją bijesz. Pomogło. To mi dało siły, żebyna Ciebie nie spojrzeć. Nie widziałam wtedy Twoich oczu. Czułam się czysta. Z czasem wydało mi się, żeuporałam się z Tobą. Nie żywiłam do Ciebie nienawiści. Założyłam rodzinę. Musiałam stworzyć jakąś opowieść naTwój temat na użytek Stefana, mojego męża. Ani on, aninasze dziecinie znająprawdy o Tobie. Powiedziałam. mu, że nas opuściłeś, ale nie czuję do Ciebie żadnychuczuć, ani żalu, ani miłości. Nigdy nie wyobrażałamsobie, że cierpisz. Zawsze patrzyłam na Ciebiejakna zadającego cierpienie. Ale nieżyczyłam Ci piekła. Powiadają, że piekłem nie jest wiekuisty ogień, który trawi grzeszników,ale świadomośćrozłączenia na wieczność od Boga. Może więc takie piekło przeżywałeś. Ale nie sądziłam, żebyś się mógł tymprzejmować. Myślałam, że przezlata uporządkowałam swoje życie. Tylko dwa razy pojawiłeś się w moim śnie. Niewyraziście. Uważałam to za łaskę Boga, że usunął Ciebiez mej świadomości. I chyba by tak pozostało, gdyby nie Jakub. Kiedyumierał Przystawski, na jego miejscu zobaczyłam Ciebie. Wiem, że nie mogę już dalej kłaść na szaliTwojej winyi mojej krzywdy. Czuję, że tym światem rządzi jakaśinna logika. Nie wiem,co Cię zraniło, że nie potrafiłeśżyć inaczej, że musiałeś odejść znaszego domu. Mamaprosiłamniezawsze, żebym Cię kochała, bo nie znamtego, co się dzieje w Twoim sercu. To była chyba jej jedyna prośba,której świadomienie spełniłam. Tato, z moim sercem coś się stało. W święta przyjedziemy do Ciebie. Przedstawię Ci moją rodzinę. Zapalimy Tobieświeczkę. A potem mamie. " Przeprowadzka Zadzwoniłem do niej dwa tygodnie temu wsprawiezamiany mieszkania. Dała ogłoszenie w gazecie- Wymieniliśmy adresy i telefony. Zaintrygował mniejej głos. Czekałem dośćniecierpliwie na spotkanie. Nie podniecała mnie jednak aż tak bardzo sama zamiana mieszkania. Od trzech lat jestem wdowcem i metraż mojego M-2był dla mnie zupełnie wystarczający. Jaki zatem byłprawdziwy powód zdobycia kilkudodatkowychmetrówkwadratowych? Różne teorie mogłem sobie dorabiać,jakchoćby tę, że kiedy syn przyjedzie na wakacje z Norwegii, gdzie mieszkałod dwóch lat, będę mógł go godnie podjąć. Nie tylko jego, alei synową, i wnuka. Taknaprawdę zainteresowałem się przeprowadzką, bo mogłemsobiena to pozwolić. Kiedy do niej zatelefonowałem, właśnie wyjeżdżałana wakacje. Umówiliśmy się na "wzajemną lustracjęwłości" po jej powrocie znad morza. Wtorek, 23 sierpnia, godzinasiedemnasta. UmyłemPodłogi, pościeratem kurze i czekałem. Spóźniła się pół. godziny. Zamierzałem uraczyć ją jakąś kąśliwą uwagą,ale gdy otworzyłem drzwi, zamurowało mnie. Przedemną stała Irka. Moja Irka, licealna miłość, prawie narzeczona. Nie poznałamnie. Patrzyła lekko przerażona, nie pojmując mojej reakcji. Nie mogłem sięmylić, choć miałazupełnieinną fryzurę, makijaż. Obok niej stał wózekz niepełnosprawnym chłopcem. -Nie poznajesz mnie? - spytałem. Wysiłek na jejtwarzy. Bezskuteczny. Pokręciła przepraszająco głową. -Wyobraź sobie, że nie mam wąsów, mam za toczarne włosy - poklepałem się po łysinie. - No i bez tego brzuszka. -Janek. O Boże! Przepraszam! - Nie martw się,wiem, że można mnie poznać jedynie na podstawie DNA. Wchodźcie,wchodźcie. Straciłem koncept, jak rozpocząć spotkanie. -To co? Nie wiem. Chcecie najpierw obejrzećmieszkanie czy może czegoś się napijecie? Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się zakłopotana. Nastawiłem wodę na kawę i uświadomiłem sobie, że niemam absolutnie czym ichpoczęstować. Na szczęście Irena, widząc mnie z głową w lodówce, krzyknęła: - Tylko nic nie szykuj, jesteśmypoobiecbie. Od czego zacząć? Rozstaliśmy się przed prawie trzydziestoma laty bez słowa wyjaśnienia. Czy to byłotchórzostwo? Wtedy uważałem, że to ja jestem pokrzywdzony i nie muszę niczego tłumaczyć. Jak dotego powrócići czy ona sobie tego życzy7 "Napewno nie przy synu". -Niesamowite, co za zbieg okoliczności. bąknąłem jedynie. Najlepszymrozwiązaniem było przejście do rozmowydotyczącej pierwotnego celu spotkania. Miałem dwupokojowe mieszkanie na parterze. Ona -trzypokojowe, za to na trzecim piętrze w domu bez windy. Dlamnie nie jest to żadna przeszkoda. Raczej błogosławieństwo. Całymidniami w biurze siedzę przedkomputerem,dlatego zmuszam się do jazdy na rowerzei forsownych spacerów, aby ratować moje nogi - nogisześćdziesięciolatka, jak to określił lekarz - choć mamdopiero czterdzieści sześć lat. Dla Ireny trzecie piętro w domu bez windy oznaczałocodzienne rujnowanie kręgosłupa podczas wciąganiawózka zdorastającymchorym synem. Moje mieszkanie jej się spodobało. A raczej im. Byłem zaszokowany sposobem, w jakiIrena porozumiewała się zchłopakiem. Dziwiło mnie trochę, że przyjechałarazem z nim. Prościej byłoby jej samej ocenić, czy zamiana jest korzystna. Szybko się zreflektowałem- przecież ona dokonywałatej zamiany ze względu na niego,Pytała go o wszystko, choć wydawało mi się, że on niemoże wiele powiedzieć. Potrafiła jednak z jego gestówi minwyczytać potrzebneinformacje. Na pewno byłembardziej skrępowany całą sytuacja niż ona. Nie zwracałasię do niego jak do chorego. Cieszyli się możliwościązamieszkania na parterze, jakby to likwidowało wszystkieżyciowe bolączki. "Zobacz,Michaś, los się do nas uśmiechnął". Uśmiechnął? Raczej próbowałw mizerny sposóbnadrobić brak swejłaskawości. Proponowałem, by zostali na kolacji, ale Irena podziękowała. Może się krępowała, może się spieszyła? A może chciała uciecod "niebezpiecznej rozmowy". Odprowadziłem ich do rogu ulicy. - My jeszcze tu sobie pospacerujemy w parku. -oznajmiła nagle. Zrozumiałem, że to "my" oznacza: "bezciebie". Byliśmy umówieni na jutro na rewizytę w ich mieszkaniu. Patrzyłem chwilę, jak sięoddalają. Irena nachyliła się do uchasyna, potargała jego włosy. Wydawała się taka radosna. Wróciłem do domu. Zamierzałem jeszcze przejrzećprojekt, który przyniosłem z biura, lecz nie byłem w stanie. Wspomnieniasprzed lat okazały się silniejsze. Chciałem wziąć dorękijakąś jej fotografię, ale żadnej niemiałem,Podarłem wszystkie po awanturze z żoną, by udowodnić, że ta dziewczyna nic dla mnie nie znaczy. Usiłowałem na chłodno zrekonstruować, jak bardzosię zmieniła. Twarz oczywiście dojrzalsza, ale właściwieta sama. Zmarszczek prawie wcale. Może lekkoprzygarbione plecy. Ale figura bardzo kobieca. Mimoże mieszkaliśmy w tym samym mieście z wyjątkiem mojego wyjazdu na studia, tuż po naszym rozstaniu -przez wszystkie latawidziałem ją może dwa razyz odległości kilkunastu metrów. Domyśliłem się, że Irena mieszka tylko zsynern, choćdostrzegłem obrączkę na jej palcu. Nie nosiła teżpanieńskiego nazwiska. Niezapytałem o męża. Podobnie onanie zapytała ożonę. Temat tabu. Miałem wrażeniei chyba. nadzieję, że potem się to zmieni,"Myśli o mnie. Musi. " Nazajutrz poszedłemdo Ireny z pięcioma różami i solidnych rozmiarów bombonierą dla Michała. Oglądał telewizję. Czułem się skrępowany, udawałem, że przyszedłem raczej zprzyjacielską wizytą,a nie w sprawie ich"wysiedlenia" czy "wspótwysiedlenia". - Słuchaj, Janek, czuj się jaku siebie w domu. -zaśmiałasię Irena. - To znaczy nie chodzi o to, że zmuszamcię do zamiany. Po prostu przejdź się pomieszkaniu. Popatrz, namyśl się, aja coś dokończę w kuchni. -OK. Układ pomieszczeń wydał mi się sensowny. Urządzenie było dla mnie nieistotne. Miałem jużswojąwizję modernizacji. Inne kolory, inne meble. Trzypokoje zkuchnią i łazienką to ponad siedemdziesiąt metrów. Gdybywięc transakcja doszła doskutku, "przytyłbym" o trzydzieści metrów kwadratowych. Solidny przedwojennydom, w przeciwieństwie do spuścizny PRL-u, bloku,w którym mieszkałem. - I jak? - spytała. -To nie to co twoje wypieszczonegniazdko. Pokręciłem przeczącogłową. - Mieszkacie tu sobie całkiem, całkiem. -Na razie nie musisz składać żadnych deklaracji. Upiekłam specjalnie na dzisiejszą okazję szarlotkę. Najpierw zjedzmy. W rękach trzymała już tacę z kawąi ciastem. Usiedliśmy w pokoju urządzonym na niebiesko. Spojrzałem na ściany, podświadomie szukając tematu dorozmowy. Jakiś detal, obrazek,którego się można uczepić. Kątemoka dostrzegłem rodzinne zdjęcia. Na jed. nym z nich Irena z czułością przytulała się do wysokiegochłopaka. - To rodzina? zapytałem. - Tak, syn. -Przystojny. Studiuje? Pracuje? - ciągnąłem temat. Najważniejsze zacząć, potem już pójdzie. - Nie żyje. Pokiwałem ze zrozumieniem głowa, idiota, jakbymspodziewał się takiej odpowiedzi. - Przykromi. -Nie uciekam od rozmów o nim. Spojrzałem jeszcze raznafotografię, nie wiedząc, copowiedzieć. - Obok jest zdjęcie mojej córeczki Jolki. Też nie żyje. Na jej twarzy pojawił sięgrymas, jakby chciała przeprosić za te informacje. - Nie obawiajsię, to już koniec. -Opowiedz mi, co sięstało. Oczywiście, jeśli chcesz. Skinęła głową. Patrzyłem na jej twarz, oczy obrysowane niebieską kredką. Dość nietypowy makijaż. Trochęjak u arlekina. Zatopiła wzrok w czymś niewidzialnym. - Miałam trójkę. Najstarszego Rafała, Jolkę i Michasia- Jolka zmarła po wypadkusamochodowym- Wszyscymyśleliśmy, że nie stało się nic poważnego, że miała tylko wstrząs mózgu. To mąż był wstanie krytycznym. Onsię z tego wygrzebał, a Jolka zmarła. Tętniak. Myślałam,że tego nie przeżyję, ale pozbierałam się,żeby Rafał nieucierpiał. Żeby nie był sam- dodała po chwili. - Akuratzaczął chodzić do szkoły. Dwa lata po śmierci Jolkiurodziłam Michasia. Ma porażenie mózgowe. Walczył o życie dziewięćdziesiąt dziewięć dni podłączony do respiratora. Błagałam Boga, żeby go ocalił. W każdejchwilimógł umrzeć, pielęgniarki więc ochrzciły go z wody. Podwóch miesiącach znajoma powiedziała mi, żetrzeba dopełnićchrztu, bo z wody liczy się tylko, jakna drugi dzieńdziecko umiera. Dwa dni po ochrzczeniu, zolejami, z księdzem, Michaś zaczął sam oddychać. Dlategoja mówię, że Michaś to cudodBoga. Kiedy przyszłamna drugi dzieńpo chrzcie do szpitala i nie było go w inkubatorze, nogi się pode mną ugięły. A on już leżał w łóżeczku. Michaś jest bardzo pogodnym dzieckiem. Jest dlamnie wynagrodzeniem za całe złotego świata. Ma teraztrzynaście lat. Zakochany w sejmie. Widziałeś. Jak transmitują obrady, żadna siła go nie oderwie od telewizora. Dzięki Kazimierskiemu, temu naszemuposłowi, był dwarazy na Wiejskiej. Spal w hotelu dla postów. Ma tamwielu kolegów. W kościele cały czas obserwuje Kazimierskiego. Po mszy muszę go jaknajszybciej wywieźć, żebymu czasem"jego poseł" nie uciekł. Ale panMarcinzawsze na niego czeka. "Kiedy będzie sejm? " - pyta go Michaś. "Muszę napisać w kalendarzu". Wymieniliśmy uśmiechy. Zapadła chwila ciszy. - Przepraszam, ale może się spieszysz? Rozgadałam się. -Nie, nie, cały dzień zarezerwowałem na sprawymieszkaniowe -zapewniłem gorliwie. Irenanaglezamknęła się w sobie, posmutniała. - Świetna szarlotka - pochwaliłem. Przytaknęła, zupełniemechanicznie. - Nie będzie ci przeszkadzać? - wskazała wzrokiem napaczkę papierosów. -Nawet niepróbuję ztym walczyć. Uśmiechnąłem się na znak, że ją rozumiem, choćsam nie paliłem. Zwykle, gdyktośw moim towarzystwieto robił, dostawałem białej gorączki. Dzisiajpapierosyjakośmi nie przeszkadzały. Patrzyłem, jak się zaciąga, porządkując myśli. Milczała. - Coś cię gryzie. Możesię rozmyśliłaś z mieszkaniem? Byłem pewny, że to nieprawda. Chciałem jąsprowokować do mówienia. - Nie, absolutnie. To jest decyzja nieodwracalna. Niewiem, czy jest sens obarczać cię tymi wspomnieniami. - Zamieniamy się mieszkaniami, musimy więc wymienić też dusze. - próbowałem zażartować. "A możeona oniczym nie pamięta? Może skasowała mnie jakzbędny plik? " Zląkłem się tej możliwości. Urażona ambicja? Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. - Widziałem na dole sklep. Skoczę kupić jakieś wino. Taka szarlotka. i wogóle okazja szczególna. Położyła mi rękęna ramieniu. - Przepraszam, niepiję. Jeden nałóg wystarczy -uśmiechnęła się usprawiedliwiająco. Jej dotyk podniósł mi ciśnienie. Cofnęła rękę. - Rozumiem. - Żałowałem. Alkohol byłby pomocny. Spojrzała na moją pustą filiżankę po kawie. - Może jeszcze? -Nie, dziękuję - pokręciłem głową. - Zamieniam sięw słuch. - No cóż, moje życie dość znacznie się zmienia. Zbytgwałtownie jak dla mnie. - Nabrała powietrza i odetchnęła głęboko- Najpierw ten pomysł z przeprowadzką, a parę dni temu zdecydowałam się na rozwód. -Wypowiedziała to jednym tchem. Pewnie chciałamieć towyznanie jak najszybciej za sobą. - Nigdy nie myślałam,że to możliwe. Podświadomiezacząłem nerwowo pocierać oko. Irena zamilkła. Przezkorytarz widaćbyło drugi pokój. Spojrzałem w kierunku Michasia. Leżał na kocu przed telewizorem i komentował wystąpienia pojawiających się naekranie polityków. - Mąż zostawiłmnie tuż przed tym, jak zachorowałRafał. - Wpatrzyła się wniewidzialny dla mnie "ekran". - Kiedyś bardzo się kochaliśmy. Byliśmyszczęśliwymmałżeństwem. Co niedziela spacery, wyprawy maluchemna grzyby. Dolata 1995 roku. Pojechaliśmy wtedyna wakacje nowym samochodem. Nowym. No wiesz,taki sześcioletni składaksprowadzony z Niemiec. Spełnienie marzeń Henryka. To znaczy męża. Prawie wszystko przy nim zrobił z kolegą. Znał się na tejrobocie, zawsze grzebał przy samochodach. Położylinowy lakier. Wóz wyglądał,jakby wyjechał prosto z salonu. Nawetżartowali, że szkoda nim jeździć. Sprzedać i za te pieniądze znów jakieś dwa wraki ze szrotu przywieźć. Ale gdzietam,byłdumny z tego wozu jak. - chyba chciała użyćjakiegośporównania, które nagleuznała za niestosowne. -Ujechaliśmy nim może czterysta kilometrów. Pod. Chojnicami wjechał na nas tir. Szczęśliwie odbiliśmy napobocze, bo inaczej byłaby z nas miazga. Ja i Rafał wyszliśmy bez szwanku. Mąż z Jolką trafili do szpitala. Zapaliła kolejnego papierosa- Dwa lata po śmierci Jolki urodził się Michaś. Mąż gonie uznał. Powiedział, że zaciągnęłam go dołóżkana silę. Pewnie ma rację. Kobieta ma swoje sposoby na mężczyznę. Nie chciałam, żeby Rafałbyłsam. Myślałam też,żeon się przebudzi. Ciągle pil. A kiedy nie pił, patrzył w jeden punkt. Miał wzrok samobójcy. Bałam się tego. Potem w kółko wygadywał, żeMichaśwcale nie jestdoniego podobny. "Jaktonie jest podobny? Cały Fornalik,wykapany dziadek". "To może sobie z nim gozrobiłaś? " Z każdym dniem stawał się coraz bardziejordynarny. Powinnam go byłazostawić. Codzienniepłakałam,bo czułam, żetracę godność. Ale jaki miałam wybór? Dokąd miałam iść? Zaczęłam przyznawać mu rację,żeniby słusznie mnie poniża. Uważał, że nie można jednego dziecka zastąpić drugim, jeśli się jekochało. Tylko onkochałJolkę. A ja chciałam o niej zapomnieć. Iza tomnie pokarało. Takmi bez przerwy dokładał. Położyła dłoń na stoliku i rysowała palcami kółka. Tak samorobiła trzydzieścilat temu. Twierdziła, że to jąuspokaja. - Kiedy się pobraliście? - spytałem. Tak naprawdęinteresowało mnie, jak długo wytrzymała beze mnie. - W siedemdziesiątym dziewiątym. Zatkało mnie. A więctego roku, gdy ją zostawiłem. Z rozpaczy czy też nic dla niej nie znaczyłem? -Wiesz, małżeństwoto jest taki związek - ciągnęładalej - w którym ludzie potrafią wymyślić najokropniejsze rzeczy, żeby się wzajemnie pozabijać. Wiedzą, że niemogą małżonka zarąbać siekierą, specjalizują się więcw wymyślaniu trującychstów. Mówiła dalej o swoim rozsypującym się małżeństwie,a ja czułem się jakzdradzony kochanek. Cały czas byłemskoncentrowany nasobie. Wydawało mi się, że Irenapowinna przynajmniej przez rok rozpaczać po rozstaniuze mną. Najbardziejdotknęłomnie, że w tej historii niepojawiłemsię nawet jako ukryty motyw. Czekałem nacoś w rodzajuwyznania:"Nie wiedziałam co robić,jakmnie zostawiłeś". - Nasze małżeństwo usychało. Ale nie poddawałamsię. Nigdzienie jest napisane, że będziemywiecznieszczęśliwi. W końcu pewnie taki los polowy małżeństw. Jak nie gnije, to już coś znaczy. Mąż się oddalił,alemiałam synów. Rafał wyrósł na wspaniałego chłopaka. Przystojny. Ciągle wydzwaniały do niegodziewczyny. W szkole żadnych problemów. Przede wszystkimbył dobry i wrażliwy. KochałMichasia tak,że tosięnie da opowiedzieć. Po prostu - brat i ojciec w jednej osobie, choć był od niego tylko o dziewięć lat starszy. Mąż dawałnażyciei tyle. Po pracy jeździł na rybyalbo na wódkę. NaMichasia nigdyniespojrzał. Na Rafała zresztą też nie, jakby miał do niego pretensje, żekocha braciszka. Może mu się wydawało,że robi to nazłość. A Rafałpo prostu był tak wrażliwy. Wszędziegdzie się znalazł, roztaczał spokój. Ludzie się doniegogarnęli. Miłość, z którą Irena mówiła o swych dzieciach, zawstydziła mnie. Mój egocentryzm. - Zaczął studiować historie w Gdańsku. Pytałamgo; "Czemu tak daleko? ". "Botam,mamo, jest morze". Kochał morze. Ale prawie w każdy weekend przyjeżdżałi zajmował się Michasiem. Martwiło mnie tylko, że przezten wyjazdtak zmizerniat. Myślałam, że nie dojada. Przed Bożym Narodzeniem dostałam telefon. Zadzwonilize szpitala w Gdańsku, że coś mupękło w żołądku i musieli go natychmiast operować. Pojechałampierwszym pociągiem. Po tygodniu wypisali go do domu. Powiedzieli, że musichodzić do gastrologa, ale tojuż w swoim mieście. Poszedł, lekarzjednak stwierdził, żenie masensu robić gastroskopii, najpierw przezmiesiącmusi zażywać lekarstwo. Po miesiącu, gdy mu tam zajrzał. - Irena wyciągnęła chusteczkę. -Powiedział, żejest już za późno. "Jak to za późno? Nie możecie robićoperacji? Jaktrzeba, to wytnijcie wszystko ze mnie i przeszczepcie jemu". To był najgorszy rodzajraka. Był prawie cały nim w środku obsypany. Dosłownie taki wianuszek. Lekarz obiecał,że skonsultujesię jeszcze zeSzczecinom. Mają tam najlepszych specjalistów od tych spraw. Pojechaliśmy. Zrobili kolejne badania. Poprosiła mniepani ordynator. Patrzyłamna nią jak na Pana Boga,jakby tood niej zależało, czy jest jeszcze szansa. "Powinna panipojechać z Rafałem na Kretę". "Takod razu, po operacji? " "Nie,proszępani, nie możemysynowi ani robić operacji, ani poddać go chemiotera pii. To tylko przysporzyłoby mu niepotrzebnych cierpień. A Kreta. Pani syn bardzo pragnie zobaczyć rybyw oceanie". Wszystko było takie nierealne. Nigdy wżyciunie byłam za granicą, nie miałam nawet paszportu, niewiedziałam, ile taka wyprawakosztuje. No i Rafał, jakon tozniesie? Podróż samolotem,no przecież on ledwoposchodach chodził. "Wydajemi się, że nie dam rady" - odpowiedziałam. Wszystko mi się wgłowie kręciło. Szpital, Rafał, operacja, Kreta. "Proszę się niemartwić. Pani nie musi miećna to złotówki. Jakolekarz nie mogę daćRafałowi anizdrowia, ani życia. Ale mogę pomócspełnić jego marzenie". Zakryłem dłonią twarz,aby ukryć wzruszenie. - Dali Rafałowiwszystkie możliwe leki i polecieliśmy. Wykupili mu ponadstandardowe ubezpieczenie,na wypadek, gdyby potrzebna była pomoc lekarza. Alenic się przez te dwa tygodnie nie stało. A tylezwiedziliśmy. Wruinach pałacu, w którym kiedyśżyt król Minos, Rafał wyskrobał sobie taki pięknykamyszek. Niemam go, bo ofiarował Iwonie, swojej dziewczynie. Najwięcej czasu spędzałw oceanie. Skakał jak wariat dowodyze skały. Trochębył zły, żenie pozwalałam muskakać na główkę. Zobacz. - Podała mi album zesterty,która była ustawiona na stoliku. Turkusowy ocean oblewa miodową skałę niczym kawał szwajcarskiego sera. -Tam, kilka metrów podwodą, było widać ryb^, jak zaszkłem. Jak wbajce. W nocy, gdy już spał, wychodziłamna dwór i płakałam. ^. Słuchałem jej opowieści. Teraz dopiero zauważyłemwymalowaną na ścianie ławicę ryb. - Piękne, prawda? - spytała, a raczej stwierdziła. -To jego dzieło. Po powrocie z KretyRafał poprosił,abyśmy wyremontowali jego pokój. "Mamusiu, czymożeszwziąćjakiś kredyt? Chcę, abyśmy zrobili tu jak wniebie. " Dostałam akurat pieniądze z PZU. Trochę dołożył dziadek. Kupiliśmy tapety w różnych odcieniach błękitu. Natej jednej ścianie Rafał kładł sam. Na więcej nie starczyło musit. Ale z pomocą nie było problemu. Drzwiu nassię nie zamykały. Przychodzili koledzy i koleżankiRafała. W trzy dni pokój był wyremontowany. Koleżankiuszytymu zasłonki z tymi falbankami jak morskie fale. - Spojrzała na mnie, chcącsprawdzić, czy to zauważyłem. Przytaknąłem. - A on im gotował wspaniałe spaghetti. Wszystko uwiecznione na zdjęciach. Dziewczynypodnoszą demonstracyjnie widelce ze zwisającymmakaronem, śmieją się, jak na najzabawniejszym party. Pośrodku nich Rafał. Uśmiechnięty,delikatnie, jakby bałsię spłoszyć tę chwilę. - Bardzo lubię ten pokój. Czuję tu jegoobecność. Zresztą nie tylko ja. Częstoprzychodząjego przyjacielei tu przesiadują. Jesteśmy jak rodzina. Wyprawiają tuswoje urodziny, imieniny. Najczęściej przychodzi Iwona. Gra pięknie na różnych instrumentach. Ułożyła dowierszy Rafała muzykę i je śpiewa. Wzięła jego notatniki wciąż cośz niego wydobywa. Jedno,dwa słowa i jużcoś dotego komponuje. Nagrała płytę. - Wstała i wyciągnęła z półki krążek CD. Podała mi. - Wydała to w nie wielkim nakładzie. Jakieśdwieście sztuk. Ale to krąży poludziach. Przyglądałem się twarzy Ireny. Zachłannie,jakbymstanął w muzeum przed jakąś rzeźbą. Bezkarnie. Chybatego nie dostrzegała. Miałem nieodparte wrażenie, żejest w pokoju i jednocześnie zupełnie gdzieindziej- Najchętniej bym ją dotknął, aby się przekonać, że jest tuciałem. - Kiedytutaj siedzę, odpoczywam. Nawet jeślimi jestciężko, to tutajspływa namnie spokój. Włączę płytęIwonki i płaczę. Nie powiem, zdołuję się, ale za chwilętomija, wszystko gdzieś uchodzi. I potem przez całydzień jestem lekka, mam siłę. "Ona niedźwigaswego krzyża. Onaz nim tańczy". Nie wiedziałem, skąd się wzięławe mnietakapobożnarefleksja. - Jak chcesz, to włączę płytę. Na chwilę cię zostawię. Muszę podgrzaćMichasiowi jedzenie. Skinąłem głową, zadowolony, że Irena zapomniałao sprawie, z powodu której tu przyszedłem. Nie chciałem się stąd ruszać. Przegadałbymz nią całą noc. Byćprzy niej. Z głośników popłynął dźwięk skrzypiec. Utkwiłemwzrok w zdjęciu Rafała obejmującego swoją dziewczynę. Z góry spadałnanich bluszcz. Uśmiechy zaplątanewliście. Jakim karzełkiem było moje uczucie do Ireny. Nieprzetrwało chwilowej burzy. Nasz ostatni spacer w lesie. Początek maja siedemdziesiątego dziewiątego roku. Rozłożyłem kurtkę pod. brzozą. Usiedliśmy i przez parę minut rozczesywałempalcami jej włosy. Wsunąłem rękę pod sweterek i dotknąłem piersi. Jej słabość wyzwalała we mnie siłę, która mnie rozsadzała. Rozpiąłem zamek jej spodni. "Proszę cię. jeszczenie" - jej błagalny glos. Odsunąłem jąbrutalnie. Zerwałem się jak opętany. Nienawidziłem tejchwili. Zawsze musiała w tym momencie przerwać mójsen,moje pragnienie. "Co -jeszcze nie? Ilemamy czekać? Przecież tak czy inaczej się pobierzemy. Dlaczegonie? Bo Kościół zakazuje? " Zacząłem w furii kopaćdrzewo. "Czy ty nierozumiesz, że to jest dla mnie dowódmiłości? Potem się wyspowiadasz, jakto dla ciebiegrzech, a ja będę miał pewność". Zobaczyłem łzy w jejoczach. Ciągle to samo! Łezki. Nie objąłem jej jak dziesiątki razy przedtem. Koniec. Dość. Idź do diabła ze swoją cnotą! Pożądanie odebrało mi rozum. Za tydzień dostałem wszystko, czego Irena nie chciałami dać. Od Zośki. Naprywatce. Miała tak samo jakjarozpalone ustai policzki. Nie musiałem jej namawiać. Odnaleźliśmy drogę dosiebie wciemnym pokoju. Wystarczyło kilkadziesiąt sekund. W ciągu jednego utworu Beatlesów dobiegającego z pokoju obok. Oszalałem. Wierzyłem, że tulę Irenę. Że ona gryzie moje wargi. Potem przez kilka tygoni żyłem w strachu. Zośka byław ciąży. Obwinitem za wszystko [renę. Byłem człowiekiem odpowiedzialnym. ChoćZośkawcale ode mnie tego nie żądała. Uparłem się. Wzięliśmyślub i wyjechaliśmyna parę lat z miasta. Zacisnąłem powieki, żeby odegnać przeszłość. Siedziałemw błękitnym pokoju. W miejscach, w których tapetą zaczęła się odklejać, było widaćwyraźnie,jak zszarzała. Odchylone kawałki papieru kontrastowałyz resztą ściany czystym głębokim błękitem. Na regale obok kanapy imponująca wystawa muszli. Przyłożyłem największą z nich doucha. Muzyka z głębioceanu. Przyjrzałem się okazom zgromadzonym na półce. Chwyciłem rzemyk z trzema stożkowymi muszlami. Uśmiechnąłem się zdumiony. Namacalny dowód, żekiedyś się znaliśmy. Nie wyrzuciła tego. Dałem go Ireniena osiemnaste urodziny. Wstałem zkanapy i poszedłem do pokoju obok. Irena karmiła łyżką syna. Każdemu połknięciu towarzyszyła pochwała i głaskanie po głowie, ramieniu. Michaś nieodrywał oczu od ekranu. - Co, podoba ci się sejm? - zagadnąłem. -Tak. - A dlaczego? Odwrócił głowę i uśmiechając się, zezowałw moimkierunku. - Michaśsię wstydzi - przyszła z odsieczą Irena. -Powiedz panu, którego posła lubisz najbardziej. - Pana Marcina. -No towiadomo, ale kogojeszcze? -Leppera. - Leppera! Dlaczego Leppera? - Bo się fajnie kłóci i krzyczy - Michaś śmiał się jakz dobrego dowcipu. Kręcił głową. - A ty spotkałeś Leppera? -Tak. -I co? - Przywitał się ze mną. "Może Michaś jest jednym z nielicznych argumentówza tym, że opłaca się, aby naród utrzymywał to zgromadzenie gorszycieli i malwersantów. Dowodem na to, żew tychłachudrach tkwi jakiś okruch dobra". - On prawiez wszystkimi się koleguje - poinformowała[rena. - Kocha posłów z wszystkich partii. Za Wałęsą szaleje, bo ma wąsy. Kiedyś w windzie zobaczył Jaskiernię i mówi: "Patrz, mój Wałęsa! ". A ten nie obraziłsię i jeszcze zagadnął doMichasia, cotu robi, czy mu siępodoba. "A kim chcesz być? " "Marszałkiemsejmu" -odpowiedział Michaś. "No to ja ci tego życzę". "Bojadam wszystkim emerytury". "I mnie też? " "Tak". "Ile? ""Dużo". "Dużo, ale ile? " "Sto złotych". Ciągle słyszał oddziadka, że takie niskie emerytury. To dziadek go nauczył oglądać sejm. - Jak nie ma transmisji z sejmu, to jest mi o wiele ciężej - dodała po chwili. -Możesz mu włączać wideo - podsunąłem rozwiązanie. - Ależ skąd, dwa razy dał się na to nabrać i koniec. On siędoskonale orientujew programach. Ma genialnąpamięć wzrokową. Odrazu wie, że coś już było. Lubi teżpatrzeć nawszystkie dzienniki telewizyjne i zawody żużlowe. Raz go nawet wzięłam na stadion, ale skończyło się to niezbyt szczęśliwie. Michaśnie mógł znieść,gdy kibiceprzeklinali. Opluł mężczyznę, który obok niego wykrzykiwał wulgarne słowa. Musiałam przepraszać. Jak ktoś jest hałaśliwy, to myśli,że pijak," apijaków nieznosiNad telewizorem zauważyłem portret Rafała. Blondyn, błękitne oczy,wywalony język jak uEinsteinanasłynnym zdjęciu. - A co robi Rafał? - wskazałem głową obrazek. - Wygłupia -Michaśwybuchnął śmiechem. -On się lubił wygłupiać? - Taak. Teraz jest chory. Irena kiwnęła porozumiewawczo i zostawiliśmy Michasia "w parlamencie". Wróciliśmy do błękitnego pokoju. Usiedliśmyna kanapie. - Michaś wytworzył w sobie blokadę. On wie,że Rafał nieżyje, ale wszystkim mówi, że Rafał jest chory. Zobaczyłemłzy. Nagle, nie zastanawiającsię,przytuliłem ją. Rozszlochała się jak dziecko. - Prosił mnie, żegdy dowiem się od lekarzy prawdyo jego chorobie, to mam mu powiedzieć. I to mnie gryzie, bo go oszukałam. Trzymałamwszystkow sekrecie. A on przecież wiedział i tak, co mu jest. Tylko nie mógło tym rozmawiać. W ostatnidzień,jak go masowałam-. -nie mogłam się opanować. Byłtak chudy. Chowałamtwarz za jego głowę i zamykałam oczy. Wyczuł, że płaczę. Odszukał moje spojrzenie i powiedział. - zamilkła. nie była w stanie powtórzyćjego stów. - "Mamusiu, jajestem na pograniczu życia i śmierci, ale ja tak bardzochcę żyć. Zrób wszystko, ratujmnie! " Nieumiałam nicodpowiedzieć, bo byłam bezsilna. Tak ciężko,gdy dziecko prosio pomoc inic nie można zrobić. Pamiętam jegoręce. Ściskał mnie, a potem mnie prosił, żebymgo za. wiozła do hospicjum. Mąż przez telefon zabronił mi. Ale Rafał chciał. Znał ludzi z hospicjum, bodo nas często przyjeżdżali. Przyjaźniłsię z siostrąŁucją. Może chciatmiulżyć, bo widział, że nie daję rady. Pojechał tam naostatnie dwanaście godzin. Henryk powiedział mi popogrzebie,żebym nie lata leź, bo sama wywiozłam go doumieralni. Kątem oka patrzyłem na Michasia, który zasnął przedtelewizorem. Ogarnęłamnie nagłapotrzeba ulżenia Irenie. Zapragnąłem stanąć po stronie "bezbronnego dobra". Tak właśniepomyślałem. Miałem poczucie, że dotykam czegoś, co może zmyć całą bylejakość i nicośćmojego życia, że otwiera się brama do przeszłości . Moje nieudane życie,małżeństwo. Między mną aZośką nigdy nie było miłości. Próbowałem, ale nie pozwalała. Pozostała odpowiedzialność, za syna i za nią. Za jejdługi, alkoholizm, w końcu jej chorobę. W ostatnim miesiącu żałowała, żezniszczyliśmy sobie życie. Troszczyłemsię o nią. Ale kiedy zmarła, poczułem się wyzwolony. W pewien sposób szczęśliwy,że moja misja odpowiedzialności dobiegłakońca. Cale życie byłem wierny kobiecie,którejnie kochałem i która mnie nie kochała. Skądsię wemnie wzięto to chorobliwe poczucie odpowiedzialności? Pokuta za utratę rozumu? Za conastak lospokarał? Zacodostaliśmy małżonków, którzy zatruli namżycie? Za to, żekochałem Irenę ijej pragnąłem. A ona za co? Irena ciągnęła swąopowieść. - Przez trzy lata po śmierci Rafała czekałam na powrót męża. Cały czas wierzyłam, że sięzmieni. Miesiąc temu koleżanka namówiła mnie na wakacje nad morzem. Dziesięciodniowy wyjazd. Kiedy przyszłam namiejsce zbiórki, serce we mnie zamarto. Okazało się, żejedziemy autobusem,którego kierowcą jest mój mąż. Zaczęłamsię łudzić, że gdy zobaczy Michasia, to cośw nimpęknie. Udał, że nas nie zna. Michaś całą drogęsiedziałmi na kolanach, boz tego miejsca lepiej było widać tatę. Patrzył na niego z taką miłością i podziwem. A on nawet nie spojrzał na niego w lusterku. Jakby tospojrzenie mogło go zaczarować. Myślałam, że podejdzie do nas w czasie postoju. Nie, całyczas stał i rozmawiał z kolegą. Roześmiany. Mówiłam sobie, że może serca niema, ale musi miećsumienie. Ono go będzie gryzło. Nie.. Widocznie sumienia teżnie ma. Gdyby spojrzał nanas, niewiem, ze złością, znienawiścią. Ale on tak sięzachowywał. jakby nas w ogóle nie było. Kiedy wysiedliśmy i autobus odjechał, przeszło miprzez myśl, że przez te parę godzin jazdymój mąż odjechał na dobre z mojego życia. Poczułam się poniżona,a jednocześniewyzwolona. Wiedziałam, że to koniec,zdecydowałam się na rozwód. Wiele razy niedostałampomocy tylko z tegowzględu, że byłam oficjalnie zamężna. Traktowanomnie jak mężatkę, a miałamgorzej, niż gdybym była wdową. Ale ciągle łudziłam się,że toma sens. Uśmiechnąłem się do niej, jakbymjej chciał powiedzieć: "Nie martw się,najgorsze już za tobą". Naprawdęcieszyłem się z tego bliźniaczegopoczucia wyzwolenia. Nieświadomie użytategosamego określenia co ja: wy. zwołanie. Śmierć naszych niefortunnych małżonków. Tonie może byćprzypadek, że się spotkaliśmy w chwili,gdy odzyskaliśmy wolność. Irena podniosła głowę. Pociągnęła nosem. Otarła łzy. - Nie chodzi o mnie. Mniejuż dawnopodeptał i jużprzestało boleć. Ten kolec się otorbit. Aleo to, jak potraktował swojego syna. Przez całą podróż tak drżałamo niego, tak samo jak wtedygdy leżał podłączony do respiratora. Zapaliła papierosa. - Broniąc jednego syna, czuję, jakbym zapomniałao drugim. Dlaczegonie można tegorozplatać? Pokręciła głową. Przyłożyła chusteczkę do ust, obawiając się, że za chwilę znów się rozpłacze. Chwyciłem jej rękę i zacząłem głaskać. Nie zwracałana touwagi. -No bo. Rafał przed śmiercią zaczął się targowaćz PanemBogiem. Powiedział,że gdy Bóg mu zwróciżycie, to zostanie księdzem. A jeżeli to niemożliwe, to odda swojeżycie, zęby ojciec się nawrócił i zaopiekował sięMichasiem. Powiedział mi o tym ksiądzTobiasz, z którymRafałsię zaprzyjaźnił. Spojrzała na mnie tymi oczami obrysowanymi naniebiesko. Nie płakała. Po chwili spytałanieoczekiwanie: - Wierzysz w Boga? -Nie wiem - odpowiedziałem półprawdą. Batem sięzranić ją swoją niewiarą. - Twój mąż wie o tych. prośbach syna? - Rafał wielokrotnie prosił go, żeby wrócił, ale chybanic mu nie mówił o swojej ofierze. Nie wiem. Może dlatego tak unika Michasia, żewie o modlitwie Rafała. -Irena naglespojrzała na zegarek. - O Boże, już siódma. Gadam prawiedwie godziny. Rozkleitam się jak. Przepraszam. Mieliśmy rozmawiaćo mieszkaniu. - A czy coś innego robiliśmy? - uśmiechnąłem się. Odwzajemniła uśmiech. Czy ona udaje, że między naminie ma żadnychrachunków? Dlaczego mnie nie spytała, gdziewtedy zniknąłem? - No i co, nadal jesteś gotów się zamienić? - uniosłabrwi. Zasępiłem się teatralnie. - Sprawa się nieco komplikuje. Irena spoważniała. Chyba się trochę wystraszyła. Rswniepomyślała, że chcę coś utargować. - Mogę się zgodzić pod jednym warunkiem. - dodałem. "Jakim? " - powiedziały jej oczy. -ŻeMichaś będzie odwiedzał błękitny pokój. Nie spodziewała się. -Zostawię ten pokój tak, jak go sobie wymarzyłRafał. - Nie mamy prawa. Możesz gourządzić po swojemu. - Ale nie chcę. A nawet jeśli kiedyśzechcę, tote tapety można odkleić i przenieść do was. Nagła radość wjej oczach, jakby zrozumiała, żeniewpadła na najprostszy pomysł. - To jest możliwe? - upewniła się. ii. - A czemu nie? Ludzie przenoszą ściany ze starożytnymi freskami, a my byśmy tapet nie potrafili odkleić? Rzuciłami się w ramiona z wdzięczności. Poczułemwilgoćna policzku. Jej Iza szczęścia. I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Zauważyłem na jej twarzy zaniepokojenie. Nikogosięniespodziewała. Poszła otworzyć. - Ty tu? Miałam do ciebie zadzwonić - usłyszałem jejzdziwiony głos. - Jeśliprzeszkadzam, nie będęwchodził. -Ależ skąd. Po prostu właśnie omawiamy sprawy. Wymienili jakieś zdania między sobą szeptem. Potem weszli do pokoju Michasia. - Cześć, pierniku, jaktam było nad morzem? Kto to może być? Pochwili wszedł mężczyzna koło pięćdziesiątki. Szpakowaty. Przystojny. Z miłym uśmiechem. - Panowie, poznajcie się. Mój mąż. - Irena zaczęłapełnić honory gospodyni. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę na powitanie. - Henryk Fornalik. -Jan Nowak - odwzajemniłemuśmiech. Zapadła kłopotliwa cisza. - Heniu, zjesz szarlotkę? Upiekłam specjalnie. - zawahała się. Nasze spojrzenia "wpadły" na siebie - . dlaMichasia. Pokiwał głową. Usiadłw fotelu obok kanapy. -1 jaka pana decyzja? -zagadnął. Irena zobaczyła moją zdezorientowanąminę. "Coma z tym wszystkim wspólnego mąż-nie mąż? Tak wyglądaten potwór, o którymmi opowiadała? " - Właśnie mieliśmy ustalić konkrety. Samo mieszkanie chyba panu odpowiada? - Irena próbowała uśmiechem ratować wymykającą się jej z rąksytuację. Jej twarz pokrył rumieniec. W oczachbyło błaganie; "Nie dziw sięniczemu, wszystko ci wytłumaczę". Zacząłem odgrywać rolę niezależnego kupca. Irenaopowiedziała o swoich wrażeniach z wczorajszej wizytyu mnie. Jej mąż był "taktownie zainteresowany" - słuchał, lecz nie zadawał pytań. Po chwili oznajmił, żezostawia nas, byśmy do końca uzgodnili warunki zamiany. - Obiecałem Irenie, że nie będęsię wto wtrącał. Niemam za grosz instynktuhandlowego. Uśmiechnąłsię i pożegnał. Nie był to na pewno mrukpozbawiony kultury i poczucia humoru. Nie mogłem zrozumieć, o co w tej grze chodzi. Ktoudaje,Irena czy jejmąż? Może oboje? W każdym razieto nie mógł być człowiek, o którym słuchałem od dwóchgodzin. - Nie zdążyłam cipowiedzieć - Irena nie czekała namoje pytanie. - Uzgodniłam z Henrykiem, żedostaniepieniądze,które uzyskam przy zamianie. Kiedy uzgodnili? Opowiadała o nim, jakby wogólenie mieli z sobą kontaktu. A zresztą,cotam. Nie mojeżycie. Próbowałem się uśmiechnąć, rozłożyłem ręce. - Przepraszam za tego "pana". - Czulą, że grunt usuwa się jej spodnóg. -Musiałam. Wyobrażasz sobie,comógłby pomyśleć? Kiwnąłem głową z nieco przesadną gorliwością. "Żejegoprawowita żonama kochanka". Nie mogła prze. cięż oznajmić: "A to jest Janek, zapomniałam ci powiedzieć, że był moim chłopakiem, na tydzień przedtem,zanim cię poznałam". O co mi chodzi? Wyobraziłemsobie, że to wszystko opatrzność, że czekaliśmyna siebie dwadzieścia sześćlat i teraz wszystko naprawimy,odrobimy. Swoją czułością wynagrodzę tamten "wybuch". I nagle wszystko prysło. Gdyby ten "zwyrodniały Henryk" kiwnął palcem. poszłaby za nim w ogień. A "pan Jan Nowak",dla którego upiekła szarlotkę,znowu zobaczyłby figę z makiem. -Wiesz. - Nie musisz mi nic tłumaczyć. Przecież ja. - pokręciłem głową. - Miał zadzwonić. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy. W jej oczach były łzy. Tak jak wtedy. W lesie. Dla "pana Jana" łzy i tkliwość. Dlainnego. cnota i szarlotka. W co ja się wpakowałem? Mammieszkać w domu,w ścianach, którewchłonęły ich całe chore małżeństwo? Budzony przez koszmary. - Nie wiem, co powiedzieć - odezwała się po chwilizgnębiona. W oczach miała psi smutek. Już się na to nie nabiorę. - Musisz zaproponować jakąś sumę za te trzydzieścimetrów. Nie można trzymać męża w niepewności. - Nieodmówiłem sobie drobnej złośliwości. Poprosiła, żebym się jeszcze zastanowił. Chciałem jaknajszybciej zakończyć to spotkanie, żeby jej nieporanić. Powiedziałem, że zadzwonię. Wyszedłem. Na półpiętrze usłyszałem, jak zamknęładrzwi. Kopnąłem, wściekły, leżącą przede mną plastikową butelkępo coca-coli. I nagle uświadomiłem sobie, żeniepożegnałem się z Michasiem. Stanąłem, nie wiedząc,co począć. Walczyłemz sobą dobrą minutę. Odwróciłem się. Miałem dopokonania dziewięćstopni. Powrót syna marnotrawnego Długo musiałam wyciągać z pani Władzi, co się stato. Pacjentka, która wnosiła tyle słońca wżycie hospicjum,nagle zmieniła się w płaczącą chmurę. Płakała od trzechdni. A kiedyniepłakała, odwracałasię do ściany. Odłożyła sweterek,który robiła na drutach. Przez ten czas nieprzybyło anijedno oczko. Wiedziałam więc, że nie udaje. Była załamana. W końcu nie wytrzymała i zdradziłami, co się wydarzyło. Arleta - nasza pielęgniarka - podała jejtermometr, trzymając jego koniec dwoma palcami,aby nie dotknąć ciała. Bez uśmiechu, miłego słowa. "Trzeba zmierzyć temperaturę". Fbgtaskałam panią Władzię i zapewniłam, że wszystkobędzie dobrze. Uśmiechnęłam się, a potem na sekundęzamknęłam oczy i pomyślałam, że wcale nie będzie dobrze. Czekała mnierozmowaz Arleta. Od dłuższego czasu zauważyłam, że coś się z nią dzieje, że jej stosunek dopacjentów jest pasywny. Wyczuwałam, że prowokuje. - Arleta, pani Władzia od dwóchdnipłacze. - powiedziałam jej w dyżurce spokojnym tonem. - Płacz niekiedy dobrze im robi. - Chyba się zreflektowała, że szorstkość tego zdania była czytelna. Szczególnieto "im". - Co ja mam na to poradzić? Jestsamajakkołek. Czeka cały czas na córkę, która ma w nosieumierającąmatkę. - A jamyślę, że jest jeszcze inny powód. Spojrzała namnie z pytaniem,którejednak zaraz przeszło w obojętność. "A właściwie comnie to obchodzi? - Podobno dwadni temu podałaś jej termometrdwoma palcami. -A iloma należy podawać? Czy regulamin tookreśla? - Nie zgrywaj idiotki, wiesz dobrze, o co mi chodzi. Podałaś go tak, że pacjentkapoczuła,żekontakt z niąjest niebezpieczny. - A niejest? O ile wiem, magronkowca. - Zastanów się, czy chcesz tu naprawdę pracować. Patrzyła na mnie wyzywająco. Parła do zwarcia. Wyznawała zasadę, że jest tu, bo to praca dobra jak każdainna, pod warunkiem że sięo niej zapomina zaraz powyjściu. Jeszcze przed rokiembyła zupełnie inną pielęgniarką. Zmieniła się,od kiedy poznała Macieja. Przyjeżdżał po nią codzienniepo pracy i zabierał na odreagowywanie. Nie było już mowy o jakimkolwiekpoświęceniu, o zostaniu kilka minut dłużej. Widziałam,cosię znią dzieje. Próbując ją ratować,zaproponowałam jej wyjazd na kurs dla pracowników hospicjumdoKrakowa. Kiedy popowrocie spytałam ją o wrażenia,. powiedziała, że bardzo dużo jej to dato. Usłyszała tam,że trzeba życie osobiste zostawić za drzwiami hospicjum, bo inaczej się człowiek szybko wypali. Kursutwierdził ją, a raczej rozgrzeszył z przyjętej postawy. Przyjęła to dosłownie. Postanowiła działać sprawnietechnicznie, ale bez żadnych zobowiązań. Często chwaliła siękoleżankom, że liczy się dla niej głównie dyskoteka, ostry seks i fitness-club. To są składniki, które mogą uratować człowieka przedzwariowaniem. "Zgadzasię, nie można przenosić problemów z pracy na dom,ale jesteś tymsamym człowiekiem w domu i tutaj. Robert mówimi, że kiedy czeka na mnie na dole, rozpoznaje mnie po krokach" -próbowałam jejuświadomić,że nie da się mechanicznie oddzielić pracy i życia osobistego. Uśmiechnęła się ironicznie. "To może zrób cośz tym krokiem, bo niedługo twojemu staremu się znudzi. Dobra rada przyjaciółki". Od tamtegoczasu niemiałyśmy już"głębszych" rozmów. Obserwowałam z boku, jak Arleta coraz bardziej staje się obojętna. Jak chorzy jejprzeszkadzają. Moja pozycja jako byłej przyjaciółki była niewygodna. Kiedy zostałam oddziałową,gratulowała mi "awansu". Ale stało się tak, że paradoksalnie, mogłam jej od tej pory mniej powiedzieć, by nieusłyszeć, że "zdajesię,cości się pomyliło". Nie mogłamjednak zostawić sprawy paniWładzi niezałatwionej. - Arleta, odrobina miłości to wszystko, na co ci ludziemogą tu liczyć. - wypowiadając tesłowa, samaniewierzyłam,że do niej trafią. - A może byś tak raczej,zamiast rozdawać tę miłośćprzy każdym łóżku, dała ją swemu staremu. Sama mó- wiłaś, że oddłuższego czasu wamnie wychodzi, bo Robcio zamiastpożądania widziw oczkach żony twarze Ukochanych pacjentów. Zamilkłam. - Masz coś jeszcze, bo jak nie, tomuszę iść do chorych? - spytała, kierując się już dodrzwi. - Zastanów się, czy nadal chcesz tu pracować. Przystanęła. - Ty mi będziesz mówić, co ja mam robić? A kin-i ^jesteś? -fuknęła ze złością w oczach. Odwróciłasięi trzasnęła drzwiami. Rozległ się potworny huk. Ściana dosłownie sięzatrzęsła i spadł z r^gjplakat: "Chorym wolno wszystko". Nie krzyknęłam zanią, nie wybiegłam. Nic. Tyl^gmocno zacisnęłam powieki. Byłam zła,że jednak dai^^się sprowokować. Nie wiedziałam, co było gorsze, czy to, że rozmawiałam z niądzisiaj,czy że wcześniej zwierzałam się jej ze swoich osobistychproblemów. Ilerazy już przeżywałam ten dylemat, dusić w sobie wszystko i czućsię bezpiecznie, "nierozszyfrowana, i ulżyć sobie w zwierzeniach ze znajomymi,którzy trzymają cię odtej pory w garści, znają twoje słabe punkty. Zwykle wkońcu zwyciężała u mniepotrzeba wygadania się Zanim zostałam oddziałową,byłyśmy koleżankamiI to bliskimi. Przed dwoma laty zwierzyłam się przy placku imieninowym, że czasem, gdy jestem z Robertemw łóżku, podświadomie obawiam się, aby nie wyczuł w moich oczach tego, co widzę w pracy. Bywa,że każ- dego dnia trzymamrękę umierającego, głaszczę śmierć Zapisuję imiona inazwiska umarłych, bo traktujęich \^. jak swoją rodzinę. Odpoczątku mojej pracy w hospicjum pożegnałam tysiąc osiemset pięćdziesięciu trzechpacjentów. Śmierć mnie nie przeraża, jest częścią życia. Smucę się jedynie, gdy chory odchodzi sam. Przerażamnie samotna śmierć. Pomimo że sama się śmierci nieboję, chciałam bronić przed rzeczywistością hospicjummoją rodzinę, zwłaszcza Roberta. Z miłości. Był dlamnie największym wsparciem izwolennikiem mojejpracy w hospicjum. Oglądałam się w lustrze, czy namojej twarzy nieodbija się śmierć. Matka codzienniemodli się, abym znalazła inną pracę. Choć ja wcale innej nie szukam. Twierdzi, że prędzej czy później zachoruję. Zupełnie jakbym byłana oddziale zakaźnym. Rakwedług niej promieniuje, przenosi się sobie tylko znanądrogą. Straszy ją jeszcze do tego sąsiadka,która pokażdej mojej wizycie w domu dezynfekuje na klatceschodowej poręcze. Robert wie,że kocham tę pracę. Nie chciał nigdyz nią konkurować i gdy czasem całymi tygodniami przychodziłam później,zajmował się dziećmi. Mogę mu powiedzieć wszystko. Nie zawsze jednak to robię. Bałamsię, że jegoentuzjazm może zostaćpoddanypróbie. Tak jak mój. Pamiętam, jakpo dwóch latach pracy w hospicjumprzyszedł moment zwątpienia. Świadomość, żenie mogę nic zrobić, aby zdjąć z pacjentów wyrok, z jakim donasprzychodzą, stałasię nie do zniesienia. W pracy nie dawałam niczegopo sobiepoznać. Amoże mi się tylko tak wydawało. Nie zdradziłam jednakprzed nikim swego stanu. Odsłoniłam się jedynie przed psychologiem. Potraktował mnie krótko. "Musisz sięwziąćw garść. W ten sposóbnie pomożesz chorym. Oni nie potrzebują czułostkowości, ale uśmiechu. Onichcązobaczyć w twoich oczach, żeistnieję inny świat. Sama mówiłaś, że to dla ciebie pewnik. Spróbuj być dla nich jak uśmiechnięta akuszerka odbierająca poróddo nowego życia. A poza tym proszę: musisz odkryć jakąś swojąpasję. Nie wiem, cokochasz: muzykę, turystykę, pisanie wierszy, malowanie. Powinnaśprzenieśćobciążenie z jednej półkuli nadrugą". Malowanie. Wybrałam malowanie. Kiedyś wszkolebardzo lubiłam malować. Zastanawiałam się nawet, czyiść do liceum plastycznego. Kupiłam więc farby, papier,pędzle i zaczęłam. Najpierw kwiaty. Pewnie tak jak większość początkujących. Chwytasz za pędzel i malujeszkwiaty. A ja malowałam kwiaty, bo nie cierpiały, byłypiękne, miały w sobie życie. Mój kryzys przyszedł w najodpowiedniejszym momencie. Gdyby niewizyta u psychologa, może nie podołałabym najtrudniejszejpróbie. Był wtedy w hospicjum pan Janeczekz nowotworem nerek. Leżał paręmiesięcy i nie mógł umrzeć. Nie mógł - bo tak bardzobal się śmierci. Nie, nieśmierci, a umierania. Przejścia. Pewnego dnia spytałmnie, czy mogłabym umrzeć razem z nim. "To jest niemożliwe, każdy umiera sam. Alemogę być z panem,gdy będzie pan przechodził natamten świat. " Po paru dniach znalazłsię w agonii, lęki ból szarpał jego ciałem, zupełnie jakby miał ataki padaczki. Przywiązano go,żeby nie wypadł z łóżka. Przyjechałam na czas. Weszłam na salęi zobaczyłam jegocier. pienie. To nie mógł być ból fizyczny - by) na maksymalnych dawkach. Pomyślałam,że targają nim wyrzutysumienia. Zadzwoniłam do księdza, aby przyszedł i gonamaścił. "Mamy to już za sobą - jestprzygotowany" -usłyszałam w słuchawce. Zawołałam siostrę Karolę. Przyszła zrelikwiami świętej Faustyny. Zapaliłyśmy gromnicę i zaczęłyśmy odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. I nagle wróciła jegoprośba - "jakbędę umierał,umrzyj razem ze mną". Zdjęłambarierkęod łóżka, rozwiązałam opaski i delikatnie na brzeżku położyłam sięprzy nim. Przytuliłam go. zaczęłam gładzić jego twarz,włosy. Po paru chwilachjego ciało przestałodrżeć. "Niech się pan nie boi, jestem tu, jesteśmy,nie jest pansam. Odchodzi pan od nas i idzie do kogoś, kto bardzokocha, bardziej niżczłowiek. Idzie pan w ramionasamego Boga. W ramionatego, który pokonał śmierć. Tambędzie tak dobrze, że niemożna sobie tego wyobrazić". Wyciszyły się drgawki,uspokoił oddech. Przestałam słyszeć bicie jegoserca, poczułamwe własnych ramionach,w sobie całej naprężający jego ciało skurcz śmierci, a pochwili zupełne rozluźnienie i ciszę. Podniosłamsię. Jednak nie stałam,nogi mnie nie podtrzymywały. Żyłam,aleciągle w rękach trzymałam jego śmiertelne ciało, choć leżało martwe nałóżku. Nie żyłam. Płakałam, drżałam. A jednocześnie była we mnie radość,której nie potrafięopisać. Dziękowałam Bogu za to, żedał mi siły umieraćz panem Jankiem, że nie zostawiłam go samego. Przez trzy dni dochodziłam do siebie. Wzięłamurlop. Musiałam to odreagować. Na koniec chwyciłamza pędzel. Namalowałam amarylis. Zamiast liści miał dłonie, które go unosiły jak kielich. Tłem było rozgwieżdżoneniebo. "Widzę, żetu rośnie nowy Salvador Dali" - skomentowałmalunek Robert. - "Ładnie, ładnie. Masz wyobraźnię". Od tej pory malowałam zwykle jeden obraz na tydzień. Nikt się nie domyślił, że było w nim tyle kwiatów,ilu chorych zmarłow tygodniu w hospicjum. Mój prywatnymalarski cmentarz. Nikomu nie przyznałamsię do tego kamuflażu,oprócz Arlety. Dlaczego? Wydawała mi się bratniąduszą. Powiedziałabym nawet - przyjaciółką. W imieniny wypiłyśmy trochę wina. Idealna atmosfera do powierzenia komuś tajemnicy. Oczywiście z prośbą,aby się nikt- a zwłaszcza Robert - o niejnie dowiedział. Była urażona, że w ogóle o to proszę - przecież tooczywistość. "Są sprawy, które się mówimężowi, i takie,któretylko przyjaciółce". Teraz przestało tobyć takie oczywiste. Po scysji z Arletą oznajmiłam mężowi, że powinniśmyodpocząć. Była potowa sierpnia. Dzieci wyjechały namiesięczny obóz językowy do Francji. Miałamniewykorzystaną połowę urlopu. Początkowo planowaliśmy wyjazd w zimie, alestwierdziłam, że potrzebuję go koniecznie teraz. Muszę złapać dystans. Wybórpadł naChorwację. Jeździliśmy tam od trzech lat. Potrzebowałam słońca,. a tam było gwarantowane. Zwykle kotwiczyliśmy w okolicach Dubrownika. Tym razem obraliśmy krótszą trasę. Zamierzaliśmy wynająć coś nacyplu Istni, w okolicachPuli, starożytnego miasta z piątego wieku przed naszą erą. Jest tam wybudowane przezWespazjana koloseum. Do Chorwacji wjeżdżaliśmy w kilometrowych korkach. Myślałam, że pół Europy ciągnie w to samo miejsce co my. Zamieszkaliśmy wprywatnym pensjonacie,niecały kilometr od morza. Codziennie wyprawialiśmysię na skaliste nabrzeże. Zupełnie nie odczuwało się najazdu turystów. Skalne półki, tworząceminipokoiki,dawały każdemu intymność i miało się wrażenie, że morzei słońce jest tylko dla nas. Ja, która kocham ludzi, byłamszczęśliwa,że mamy swoją skalę,którą zajmowaliśmykażdego dniaokoło dziesiątej. Prywatny apartamentnad brzegiem Adriatyku - milionerzy, Pogoda, odziwo,nie była upalna, tak że nie musieliśmy uciekać w obawieprzed poparzeniami. Napawałam się samotnością. Poczułam nawet z tego powodu wyrzuty sumienia. Czyżbypolatachzakłamania wyszła na wierzch moja egoistyczna natura? Rzucałam się ze skaty w spienione fale. Wskakując doturkusowej głębiny, nie czułamżadnego lęku. Syciłam oczy, kiedy w czasie odpływufali nagle odkrywały sięwapienne skały oblepione glonami, porostami,najróżniejszymi morskimi żyjątkami, o których nie miałam pojęcia. Świat nieznanej mimieszankibarw; brunatno-fioletowo-krwisto-seledynowy. Żyjące kolory, zatapiane co chwila przez wodne masy. Siedzieliśmy naklifie i spoglądaliśmy w morze naprzepływające jachty i stateczki. Na drugim brzegu, do kładnie natej samej wysokości, znajdowała sięWenecja- miasto kilkaset lat młodsze odPuli. To z Puli brano budulec do budowy Republiki Weneckiej. Grabiono tuwszystko, cosiędato. Stąd teżwywożono niewolnikówwznoszących miasto tysiąca mostów - potęgę dożów. W przewodniku wyczytałam jeszcze, żew 1904 rokuprzebywał tu James Joyce. Nazwał Pulę w swych listach"miastem opuszczonym przez Boga". Wieczorami popijaliśmy wspaniałe wina, rakiję. Zagryzaliśmy pyrszutem i seramidomowego wyrobu,Gospodarze byli taktowni i nienachalni, a jednocześnie serdeczni jak najlepsza rodzina. Nie było barierymentalności, w końcu Chorwaci to podobno Małopolanie, którzy wyszli z terenów dzisiejszej Polski około dziewiątego wieku. Zaczęłamsię cieszyć myślą, że ten całykonflikt wpracy był potrzebny, bo inaczej bymsię tu nieznalazła. W niedzielę rano pojechaliśmy do miasta na mszę. Otworzyliśmy przewodnik, by zlokalizować kościoły. Zabytkowe mury obwieszone były plakatami amerykańskiego piosenkarza-satanisty MarilynaMansona. Za tydzień w koloseum miał odbyć się jego koncertreklamowany hasłem: "Przeciwko wszystkim Bogom". Można by powiedzieć, że diabeł kuje żelazopóki gorącei buszuje na ziemi, którą przed chwilą wypaliła bratobójcza wojna. Co kilkadziesiąt metrów spoglądałana mnieżałosna postać demona. Twarz z kataloguszokującychfryzur. Robert postanowił przy jednym z tychplakatówzrobić mi zdjęcie. "Daj spokój" - opierałam się. "Nie,nie, będzie fajne. Taki koloryt, dokument czasu" -prze. konywat. Miał już nacisnąć spust aparatu, gdy zauważyłam zbliżającą się w naszym kiemnku zakonnicę. "Poczekaj, zapytamy ją o mszę". Uśmiechnęłam się doniejiw tej samej sekundzie pomyślałam, że to musi być Polka. Zupełnie na wariata, odezwałam się po polsku: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". "Na wieki wieków amen" -odpowiedziała. Zaczęliśmy się wszyscy śmiać. Rozpoznaliśmy się w imię Chrystusa pod wizerunkiem demona. Który z racjitegospotkania nie został uwieczniony na zdjęciu. - Co za szczęście, siostro,szukamy kościoła, gdziebyłaby msza przed południem. -Możecie iść do katedry. Piękna,dawna pogańskaświątynia. Chyba że chcieliby państwo przyjść do nas. - Chętnie, a to daleko? Mamy samochód. - Nie, nie, kilka kroków. - Wskazałaręką na dość ponure gmaszysko, a raczej cały kompleks budynków. Niewydawało misię, abyklasztor mógł być tak olbrzymi i. brzydki. Pomyślałam,że to raczej miejscowe więzienie. Chyba dostrzegła pytaniew naszych oczach. - To są dawne koszary. Jest wnich teraz ośrodekdlauchodźców. Służymy impomocąduchową i jaką sięda. Msza jest o dziesiątej. Ale może chcecie w jakiejśświątyni. - próbowała się wycofać, widząc nasze zwątpienie. Potrząsnęłamgłową i zdałam sobiesprawę, że podjęłam decyzję, nawet nie spojrzawszy na Roberta. Naszczęście uśmiechnął się na znak poparcia. Zostało dwadzieścia minut. Ruszyliśmy. Kiedy weszliśmy do środka przez otwartą potężną żelazną bramę, powitałnas widok starców stojących podścianami na betonowym podwórzu. Atmosfera trochęjak w szpitalupsychiatrycznym. Większośćz nich paliłapapierosy. Część stała bezruchu. Ale prawie wszyscy reagowali na biały habit. Gdyweszliśmy,w szary korytarz,uderzyłw nas fetor niemytych ciał. Podszedł mężczyznai obojętnie, bez słowa, wyciągnął rękę, w którą siostrawłożyła mu parę monet. Była w tym jakaś godność, jakby nie żebrał, ale odbierał zasiłek. - To jest Marko -wyjaśniłanam siostra, gdy przezchwilę byliśmy sami w korytarzu. Muzułmanie zamordowali całą jego rodzinę. Na jego oczach. Związali goi gwałcili jego żonę i córeczki, a potem je zabili. Markozwariował, dzięki temu przeżył. Był kiedyś wysokimurzędnikiem bankowym. - Tutaj - siostra otworzyła drzwi do olbrzymiej kaplicy. W ławkach siedziało ponad sto osób. Za chwilęmiała rozpocząć się msza. Prawie same stare twarze. Gdzieniegdzie młodzi ludzie. Najwidoczniejjacyś goście albowolontariusze. Siostra przysiadłaprzy nas i podsunęłanam czytania na niedzielę popolsku, abyśmymogliuczestniczyć w liturgii. Wszedł ksiądz o radosnej twarzy,jakby odprawiał uroczystą mszę dla szczęśliwej i beztroskiej młodzieży. Na tę niedzielęprzypadłoczytanie z Apokalipsy. Śledziłam polski tekst, a do uszu docierały jakecho chorwackiesłowa. "Oto wielki smok,barwy ognia,mający siedem główi dziesięć rogów - a na głowach jego siedem diademów. I ogon jegozmiata trzecią część gwiazd nieba: i rzucił je. na ziemię. Istanął smok przed mającą rodzić Niewiastą,ażeby skoro porodzi, pożreć jej dziecię". I nagle kaplicę przeszył straszliwy jęk kobiety. Siostrapodeszła do niej, zaczęła ją tulić i głaskać. Uświadomiłam sobie, że tutaj krew igroza Apokalipsy nie jest żadną metaforą. Tutaj molochprzed chwilą naprawdępożerałdzieci. Z kazania rozumiałam wyrwane słowa, domyślałam sięjednak, że jest ono poświęcone nadziei wbrew nadziei. Służący do mszy mężczyzna około siedemdziesiątkina początku liturgii eucharystycznej polał rytualnie kapłanowi dłonie wodą, zmywając brud i zło ludzkiego serca i całego świata. Następniezawartość miseczki wlałw stojące na ołtarzu lilie. W chorwackim śpiewie była jakaś żałość i zaufanie. Wspólnota błogosławionychnędzarzy. W pamięci utkwiłmi widok dwuletniej dziewczynki biegającej przed ołtarzem. Przyciągała spojrzenia starych, udręczonych kobiet. Zniekształcone wiekiemi cierpieniem twarze,owinięte czarnymi chustami, rozjaśniał uśmiechnagłegoszczęścia. Jakby doznawały błogosławionej wizji. Po mszy siostra zaprosiła nas na kawę "po chorwacku". Od razu zaproponowała, byśmymówili sobiepoimieniu. SiostraKasia opowiedziała historięośrodka. Stworzył go Josip - mężczyzna służący do mszy. W czasach komunistycznych, za Broza Tity, był wysokim dygnitarzem państwowym, który jeździł w delegacjach rządowych. WPolsce spotykał się z samym Gierkiem. A potem, gdy wybuchła wojna i rozpadła się Jugosławia. cudem ocalał. I poraz pierwszy pomyślał oBogu. Wtymczasie spotkał księdza ze wspólnoty neokatechumenalnej, któryżył głoszonąEwangelią. Josip nie wierzył,żeto przypadek. Ochrzcił się. On, stary działacz, stwierdził,że chrzest nie może być tylko rytuałem, ale musi realniezmienić jego życie. Widział uchodźców,wysiadującychnaulicach,śpiących na ulicach, jedzących i płaczącychna ulicach. I zapragnął zbudować im dom. Wykorzystując stare znajomości, zdobył opuszczonekoszary. I wprowadził do nich armię swoich biedaków. Apotem każdego dnia pukał do wszystkich możliwych drzwi i wykonywał setkitelefonów, aby zdobyć dla nich meble, żywność,środki sanitarne. Stał się żebrakiem,ale żebrał nie dlasiebie. Pomieszczenie, w którymsiedzieliśmy, niedawno byłostajnią,w boksach stały konie. Teraz jest tumikroskopijny klasztorsióstr, które Josip sprowadził z Polski. Mówi,że tobardzo symboliczne miejsce, bo wstajniurodziłsię Pan Jezus. Sprzedałswój dom i zamieszkałwraz z żoną w ośrodku z uchodźcami. Jego marzeniem jest, aby betonowypodwórzec koszarzmienić kiedyś w ogród. Zerwać betonową nawierzchnię, zasadzić drzewa i kwiaty. Zawsze podziwiałam tych, którzy idą do biedakównie tylko,by im pomóc, ale z nimi zamieszkać. Nie zostawiają sobie żadnej furtki. Znaleźli skarbi wszystko innestraciłodla nich znaczenie. Rozmowa zKasią trwałaby pewnie jeszcze dłużej,alezbliżała się pora, kiedycodziennie szła do najbardziejchorych z komunią świętą Obiecaliśmy, żena pewno. jeszcze przyjdziemy. Odprowadziła nas do bramy. Podrodze ludzie podchodzili do niej z jakimiś sprawami,wyciągali ręce, żeby tylko jej dotknąć, przytulić się. - Zlatująsię do ciebie jak kurczęta - zauważyłam. Kasia uśmiechnęła się,dziwnie ubawiona. -Tylko nie używajcie tu nigdysłowa "kurczę". Tobrzydkiwyraz. Po polsku taki na "ch". - Cholera? -Nie, nie. ten gorszy. Robert zrobił przerażoną minę. "Kurczę" należało dojego ulubionych przerywników. Przechodziliśmy kołochłopaka siedzącego na ławce. Jako jedyny niepodniósł się. Dostrzegłamprzy ławce kule. Olbrzymie czarne oczy. "Żyd z getta" - moje pierwsze skojarzenie. Głowa z czarną czupryną i brodą. Te wielkie oczy, nieobecne, jakby niewrażliwe na światło. Pomyślałamnawet,żejest ślepy. -Ten młody człowiek, który tam siedzi. - spytałam. Nagle posmutniała. - To Igor. Miesiącc temu zmarłmu brat. Jest w ośrodku z matką chorą na raka wątroby. A onsam jest kalekąwojennym. Niedawno i uniego stwierdzono raka. Tochyba sprawa genetyczna. Istnieje taka bieda, takie cierpienie, które trudno pojąć. Pozostaje tylko "Jezu, ufamTobie. ". Bez tych słówjuż bymsię poddała. Popołudniu,siedząc na skale, wpatrywałam sięwpływające po morzu stateczki. Zamiast nich widziałamczarne, smutne, wielkie oczy Igora. Robert podał mi figę. Podziękowałam mu uśmiechem. Udawałam, że pochłonięta jestem delektowaniemsię dojrzałym słodkim owocem. Wbijałam zęby w słodycz,a czułam gorycz. Sercem byłam przy Kasi, nie mogącejzrozumieć cierpienia Igora. Przez głowę przebiegałysłowaz Apokalipsy o smoku pożerającym dzieci. , - O czym myślisz? Wpierwszej chwili chciałam uciec od pytania, oszukać, że zachwycam się jedynie koloremmorza. - O tym chłopcu. - poddałam się. - Przejechaliśmy prawie półtora tysiąca kilometrów,żebyśsię uwolniła, a ty znów wypatrzyłaś ludzką biedę. -Masz do mnie żal? Zaprzeczył zdecydowanymruchem głowy. - Kocham cię za to, ale chciałbym, żebyś wypoczęła. Musisz się zregenerować, inaczej nie dasz rady po powrocie. - Robert, chciałabym go zabrać do Polski. Uśmiechnął się. - Dobrze, ale teraz o niczym nie myśl. Zostało namdziesięć dni. - Przyrzekam, że do końca wakacji będę się tylkoopalała, ale muszę jutro zadzwonić do kierowniczki, czyjesteśmy w stanie go przyjąć i jak to załatwić od stronyformalnej. -Ty naprawdę mówiszpoważnie? Pokiwałam głową. W oczach Igora zapaliło się światło. Nie było w nimżadnej wątpliwości, wahania. Chciał stąd uciec, choćby. na jakiś czas. Gasł między starymi uchodźcami, którychłączyło jedno - nie mieli już dokąd, a tym bardziej dokogo uchodzić. MatkaIgora była szczęśliwa, wierzyła, że w Fblsce jejsyn wróci dozdrowia. Widziała w nimjedyną nadzieję. Niezdawałasobie sprawy, że Igor nie ma szans na wyzdrowienie. Pochowała już wszystkich. Pozostał tylko on. W jejumyśle, wjej sercu nie było już miejscana kolejną śmierć. Przykuta do łóżka,unosiła wzrok do góry, raz pełenradości, raz bólu, raz smutku. Nad jejłóżkiem wisiałoleodrukowy Pan Jezus wskazujący na serce w cierniowej koronie, a nadnim - krucyfiks. Płacząc, zdawała Kasi relację zeswejmodlitwy. - Siostro, jeszcze niedawno modliłam się na klęczące, potem na siedząco, a teraz tylko leżę i jęczę do Boga. Może taka modlitwajest nic niewarta? Kasia głaskała ją po ręce: - Niech się pani niemartwi, pani cierpieniejest najsilniejszą modlitwą. Matka skręcała się z bólu. Zadałam jej parę pytań,które przetłumaczyła Kasia. Okazałosię,że odparu dnisię nie wypróżnia. Ma chorą wątrobę, a podają jej zupęgrochowąalbo na cebuli. - Zgłaszała to pani pielęgniarkom? -Tak, ale one tylkomierzą ciśnienie i mówią, że jestdobrze. Igor siedziałobok na swoim łóżku. Palił bezustanniepapierosy i oglądałjakiś serial. Jakbynie docierał doniego dramat matki. - Nie paljuż i niepatrz w ten telewizor - krzyknęłaKasia jak do niegrzecznego dziecka. -Całezdrowiesobie przeztepapierosy zrujnuje -mówiła w niebo matka. - Ożeńcie go w Polsce. Takipiękny chłopak. Tylko te papierosy pali. Wszystkie zębymu przez to wypadły. Igor, nie odwracając głowyod telewizora, zaśmiałsię, ukazując dziąsła z przerzedzoną palisadąbrązowychtrzonków. - Pożyczysz mi szczęki na wyjazd? - zaśmiał się. -I tak tunie nosisz. Kobietauśmiechnęła się, ale z lękiem, żesyn niestosownie żartuje. Przepraszała wzrokiem. Drzwi sali otworzyły się i wjechała na wózku dziewczyna o pięknej twarzy. Bez nóg- O, Miriana, przyjechałaś mnie pożegnać? Jadę dolepszego świata - krzyknąłIgor. - Zabierz mnie zsobą. -OK, tylko sięnajpierw tam urządzę - zaśmiał sięi puścił obłok dymu pod sufit. Siedziałamdo późna i rozmyślałam, coja robię. Może nie zdecydowałabym się na zabranie Igora, gdyby nieKasia. Nie miała pomysłu, jak wyrwać go z depresji, jakpokazać mu niebo. Powtarzałjej, że nie wierzy wdobroćludzi, w ich bezinteresowność. Był skazany na cierpieniew ośrodku, podobnie jak jego matka. Nikt tu nieuśmierzał fachowo bólu. W Polsce istniała szansa, żena jakiśczas da się powstrzymać rozwójrakaIgora, złagodzićcierpienie. Wierzyłam w to. W przeddzieńwyjazdu Robertuświadomił mi, że Igormoże w Polsce czuć się bardzosamotny. Pomimo że zapewnimy mu lepsze warunki, będzie sam. Miał rację, lecz wystarczył telefon i Igor załatwił sobietowarzysza. Zadzwonił po Dawida, kolegę, z którymprzebywał dwalata temu na rehabilitacji. Aby uniknąć korków, wyruszyliśmy do Polski w poniedziałek o piątej rano. Widziałam, jak Igorprzed wyjazdem pochyliłsięi ucałował matkę. Zrobiła mu krzyżyk na czole: -Jedz z Bogiem, niepaltyle i przywieź snahu,synową. Całą drogę do Polski Igor właściwie przespał na kolanach Dawida. Twarz jego przyjaciela przywodziłami namyślświętego Józefa. Wówczas jeszcze nie wiedziałam,że Dawid jest chorwackim Żydem. Ulokowałam ich wtak zwanym pokoju psychologa. Renę, naszą psycholożkę, poprosiłam wcześniej, żebyprzezdwa miesiące podziałała w warunkach polowych. Pierwszy dzień pobytu Chorwatów zaczął się od wizyty hospicyjnego fryzjera. - Za chwilę przyjdziedo was pani Janina. Możeciesobie wybrać najmodniejsze fryzury. Wybuchnęli śmiechem. Wątpiłam,żeby aż tak się cieszylina obcięciewłosów. - O co chodzi? -Slanina to u nas. - Żadna Słonina, tylko Janina. - Pomyślałam, że jakzobaczą Janinę,która należy do istot "pulchnych", zno wubędą się śmiali, na wszelki wypadek więc pogroziłamim palcem: - I nie wolno przy niej sięśmiać, bo was zakarę ogoli na łyso. - Sto? Obrijati? - Nie, nie obierze, tylko ogoli. Bałam się spotkaniaz Arletą. Przygotowałam się najej pogardliwe spojrzenie. A ona powitała mnie uśmiechem od ucha do ucha. Gwizdnęła na mój widok. - Ale opalona! Całeciałko tak spieczone? No tak,w Chorwacji można się wyzwolić. Udałam lekko ubawioną jejdowcipem. Zresztą przyniej, stałej bywalczyni solariów, moja opalenizna nie byłaniczymnadzwyczajnym. Może urlop rzeczywiście podziałał korzystnie na obiestrony. Błysnęło mi już nawet,czy nie nawiązać do naszego ostatniego spotkania i wyciągnąć rękę na zgodę. -Nie narzekam - odpowiedziałam. - Przywiozłamnawet z Chorwacji. -Nie dała mi skończyć. - Igora i Dawida, jestem na bieżąco. Widziałam, rozmawiałam. Parę słów po chorwacku teżznam. Wpadnęza chwilę po lekarstwa. W czwartek, tydzieńpo przyjeździe, zobaczyłam przezokno, jak Igor z Dawidem wychodzą do ogrodu. I nagledoznałam olśnienia. Od paru dni próbowałam nazwaćsposób poruszania się Igora. Chłopakmiałniedowład. nóg. Ale ręce i tułów były sprawne. Widziałam, jakwspiera sięrękoma na rączkach od kuł, unosi ciało w górę, a ono na moment zawisa i wykonuje ruch wahadłowy. Na jego twarzy pojawiał się grymaswyrażający wysiłek, a jednocześnie kryłsię w nim jakiś uśmiech,zadowolenie zpowodu pokonanej przeszkody. Przedziwny kontrast między sprawnym tułowiemi sparaliżowanymi nogami. Walka o to, co się okaże silniejsze- fizycznaniemoc czy wola ducha. Dzięki pracy rąki nieprawdopodobnej technice chodził, anie jeździł nawózku. Wiele dni obserwowałam Igora, nie mogąc odnaleźć tegojedynego skojarzenia. Aż w końcu błysnęłomi:tak pracujegimnastyk na koźle! Balansuje ciałem, ażw końcu zeskakuje i stajena nogach. W przypadku Igorabrakowało tej ostatniej fazy. I nagle pomyślałam, że Igorperfekcyjnie opanowałswoje ciało: potrafi je unieść jak atleta, wygiąć jak akrobata, wprawić je w taniec jak baletmistrz. Akrobaci. To my, zdrowi ludzie, jesteśmy dźwiganiprzez swojeciato. Gdy nam coś nie idzie, mamy gorsze samopoczucie, to ono musi nas dźwigać jak worek ziemniaków. Czy potrafiłabymudźwignąć swoje ciało? Wystarczyło inaczej spojrzeć, akuśtykanie Igora iDawida stawało się najcudowniejszym tańcem. Przyszłam do domu, chwyciłam farby, których niedotykałam od paru miesięcy. Niestety, wyschły, nadawałysię jedynie do śmieci. Było po dziewiętnastej. Zrezygnowałam z jazdy dosklepu. Pojadę rano. Wyciągnęłam blok i zaczęłam szki cować. Kiedy wieczorem dopokoju wszedł Robert, byłzdumiony. Podwójnie. Raz, że wróciłam do malowania,adrugi - tematem. - Porzuciłaś kosmiczne kwiaty? Salwador Dali przemienił się w Degasa? Uśmiechnęłam się. Tańczące kwiaty. W sobotę wybrałam się do sklepuz farbami. Kupiłamkilka bloków do malowania i podwójny zestaw farb,pędzli i ołówków. W poniedziałek przyniosłam Chorwatom dwa oprawione obrazki. Namalowane w czasie zeszłorocznychwakacji. Jedne z nielicznych, które nie były wspomnieniem po moich zmarłych. Kiedyweszłam do pokoju,Dawid był akurat na rehabilitacji. - lQor, hocziu dati uama mojemazarije. Dla ciebiei Dawida. -Huala. Dzięki. Dla mnie? - kręcił z podziwem głową. Nie mógłuwierzyć, że sama to namalowałam. - Kupiłam dla was farby i ołówki. To jest mojapasja- hobby. Może byś spróbował? - Szto jamogu maljati? -Co możesz malować? Srce. tęsknotę serca. - Tęsknotę? Co to znaczy? Zapomniałam, jak jest po chorwacku tęsknota. - Sehnsucht - spróbowałam po niemiecku, ale niezrozumiał. Otworzyłamsłownik; - Jest, czeżnja. Uśmiechnął się tajemniczo, gdy usłyszał. - O! - wskazałnagle palcemna kolorową gazetę leżącą na stoliku. -To tęsknota. Spojrzałam na okładkę, na której przy sportowym samochodzie stała jakaś pótobnażona blondynka. Zignorowałamzdjęcie. Spojrzałam na niego ispontaniczniepowiedziałam. - Igor, jakie ty masz ładne oczy. Namaluj dla mnieswójportret. Przejechałampalcami po jego powiekach, żeby niebyło wątpliwości. Spuścił czarne, długie rzęsy. - Jak się komuś podobają oczy, to musiwziąćcałeciało - spojrzał na mniedziwnie. Potargałam go po czuprynie. "Kako se sv'tdż\aju od,treba uzeti cjelinu, celo Ujęło". Te słowaporaziły mnielogiką i głębią. Ale udałam, że traktuję je jako dowcip. - Tyjesteś żartowniś. - Chwyciłam znów słownik, żeby odwrócić na sekundę wzrok. By zebrać siły. - Ty jesteś szialjiuac. Jutro idziemy do dentysty. Będziesz miałnajpiękniejsze oczy i zęby. W tej chwili wszedł do pokoju panJureczek, zwanyTotolotkiem. Najpopularniejsza postać w hospicjum. Cotydzień odbywałpielgrzymkę po wszystkich chorych i wypełniałkupony totolotka. Nie grat dla siebie, jak wszystkim tłumaczył. Opowiedział nawet o tym przed kameramitelewizji, kiedy kręcono materiał o hospicjum. Co tydzieńskreślał numery, bochciał zabezpieczyćprzyszłość swoimdzieciom. Kiedyś go spytałam, czy się modli owygraną. "Ja niechcę wygrać wtotka, tylko zdobyć pieniądze naremont domu. Dla syna". Miał szczegółowo sporządzonykosztorys remontu, wiedział, ile musi mieć na farby, płytki, nowe okna, kleje, fachowców. I o takiej kwocie marzył. Był niezwykłym optymistą cenowym, gdyżobliczył,żewszystkorazem wyniesiedwatysiącesto pięćdziesiąt złotych. Niewiele chciał od losu. Jeśli wygrałby więcej, jedną część miał zamiar przeznaczyć naparafialny kościół,"boteż się sypie", a drugąna hospicjum. Niestety, dotądnie miał szczęścia. Jedynie nurrterki,któredawała mupani Władzia, sprawdzały się prawie co tydzień. -Jak to dobrze. Mamwasobu. Powiedzcie jakieśliczby rzucił swoim świszczącym szeptem. - Może byćwasz wiek. No, ile macie lat? - Duadeset jedan - uśmiechnął się Igor. - Oczko. - A doktorowa? Nieprostowałam tytułu, którymsię do mnie zawszezwracał. Najzabawniejsze było,gdy robił to przy doktorNapieralskiej. Chrząkała wtedyznacząco i uśmiechałasię ironicznie. - Panie Jureczku, kobieto wiek się nie pyta. - zwróciłam mu uwagę niby lekko urażona. - Dobra, to niech doktorowa podapołowę swoich lat- zaśmiał się i rozkaszlał na dobre- Ato co innego. Dwadzieścia jeden - odparłam, wyczekawszy, aż minie mu atak. - Nie mogę mieć dwóch tych samych. A ile latmajądzieci? - Trzynaście i szesnaście. -Dobra. To dwadzieścia dziewięć. Wezmę sumę, żeby się któreś nie obraziło, jakwygram. Idę, potrzebujęjeszcze siedmiu liczb. W tym tygodniu wielka kumulacja. Można wygrać sześć milionów. Tylenie potrzebuję. Jakwygram, to dam wam połowę i koniec kłopotów. Igora ogarnął entuzjazm. Zgolenie brody odmłodziłogo o kilkanaście lat. Wizyta uneurologa i lekarza- specjalisty z zakresu rehabilitacji, który przepisał mu lekiwzmacniające, szalenie podbudowały jego psychikę. Przychodził codziennie na salę ćwiczeń, jeździł na basen. gdzie podobno żywo interesowałsię dziewczynami. Zauważyłam to samo, gdy zabrałamgo z Robertem do JazzClubu na koncert. Efektem były jego obrazki. - Igor, co to? - pytałam, przeglądając solidny już stosik rysunków. Zaśmiał się, ukazując bezzębne dziąsła. Resztka zębówzostała usunięta. Przed wykonaniemszczęki trzebabyło wyleczyć dziąsła. -Cura. - Ty masz córę? To niemożliwe. - Ja miałem wiele cur. -Igor, co to jestcura? - Cura. Frau. woman. - Ach, kobieta, znaczy żena. A ktoto jest? Polka czyChorwatka? - One są z papieru. - kręcił głową i śmiał się. Skądw nim tyleuśmiechu? Miał cudowny naturalny uśmiech. - Na pewno. A może ty się w jakiejś kochasz? - No, Janina. Podoba mi się. Ma.. - zakreślił w powietrzukształt olbrzymiego biustu. - Uważaj, Janina ma męża. -Nie szkodzi, jażartuję. Wolę cury z papieru. To takie żarty. Popowrocie z urlopu wzięłam sięza zeszyt z rozchodem opioidów. Zdziwiło mnie, że przepisywane przez lekarzy dawki morfiny przestawały być skuteczne. Wyjątkowy wzrost zużycia. Coś mnie tknęło. Oczywiście, zwiększanie dawki jest rzeczą normalnąwraz z postępemchoroby, ale do myślenia dała mi skala zjawiska. Dziwnym trafem morfina okazywała się nieskuteczna w przypadku chorych, którympodawała ją Arleta. Nie podobał misię "bilans" - tenwzrost i jednocześnie relacjaw raporcie, że chorzy nadalcierpią zpowoduuporczywego bólu. W pierwszejchwiliwydało misię to niemożliwe. Czyżby Arleta była tak naiwnaalbo zuchwała, żebyzamiast podawać środek pacjentom, wynosiła go zhospicjum? W środę po raz pierwszy w życiu uciekłam siędo sprawdzania pojemników na puste opakowania. Potwierdziły się moje najgorszeprzypuszczenia. Poprosiłam zatemArletę do dyżurki. - Słuchaj, co ty wyprawiasz? Myślałam,że tamta lekcja coś ci dała. Nagle jej przyklejony uśmiechzgasł. - Nieprzypominam sobie, żebym pobierała u ciebiejakieś lekcje. -Dobrze, przejdźmy zatem do rzeczy: mamdowodyna to, żewynosisz z zakładu morfinę. - Ja? zaczęłasię śmiać. - Kochanie, o ile wiem,tymasz do niej kluczyki, tyją wydajeszpielęgniarkom i ty jąpodliczasz. Jakim cudemwięc mogłabym ją wynosić? - Tu nie potrzebny jest cud. Wystarczy twój spryt. - Hmm. Może mnie uświadomisz w tej materii? - Pobierasz ode mnie morfinę, a dajesz pacjentomśrodki, które nie są limitowane. Ale to, jak widzisz, nieeliminuje bólu. Pacjentnadal cierpi,w raporcie więcwnioskujesz o zwiększeniedawki morfiny. I tak się dzieje- lekarz podwyższa. Wreszcie dajesz ztej porcji coś pacjentowi i cośzostawiasz sobie - jest efekt. Nie pomyślałaś tylko, że komuś zachce się sprawdzić, czy wpojemniku są puste ampułki. Gdybyś rzeczywiście podawała tęmorfinę, powinno być tyleampułek, ile pobrałaś. A chorzy by nie cierpieli. - Proszę,proszę,porucznik Colombo w spódnicy. Noto trzeba z tym iść doprokuratury. - Nie, nie chcę cię zniszczyć w zawodzie, może ta lekcja ci wystarczy. Czy ty zdajeszsobie sprawę, popierwsze, jak wtymdniu ten konkretny chory cierpiał? Nieżyczę ci, byś kiedyś takcierpiała. Po drugie, że ten narkotykzamiast do chorych trafia do niewinnych dzieci. Obykiedyś twoje dziecko nie wpadło wnarkomanię. Patrzyła na mniez pogardą. - Napiszeszdo kierowniczki prośbę ozwolnienie zaporozumieniem stron - oznajmiłam jej z determinacją. -Obiecuję, że nikt się o niczym nie dowie. Jeśli tegoniezrobisz, wylecisz dyscyplinarnie i najprawdopodobniejutracisz prawo wykonywania zawodu. - Jakaty jesteś śmieszna, ty cnotliwa cipo. Czy ty myślisz, że na ciebie nie ma haków? Czyty,naiwniaczko,sądzisz, że inni nie mają oczu, uszu, a zamiast mózgu kaszankę? - wyrzucała z siebie z rozkoszą obraźliwe słowa,jakby czekała na tę chwilę od dłuższego czasu. -Ty masz na mnie haka? Ja mamna ciebie tyle, że cały sklep rzeźnicki można by wyposażyć. Ale zanim użyjętakichargumentów, które mogłyby zainteresować telewizję, prasę,prokuratora, zrobię sobie prywatną przyjemność i poinformuję Robcia o chorych pasjach jego małżonki, ucieczkach z domu, malarskim cmentarzyku, o twojej ulubionej rozrywce - kładzeniu się z pacjentami w agonii. Napewno go to ucieszy i poprawi wasze pożycie seksualne. - Spojrzałana mnie ze słodkim uśmieszkiem. - A terazwyjdę, cichutko, żebyś mogła to sobie wszystko spokojnie przemyśleć. Oczym ty pieprzysz? - niewytrzymałam. -Dobrzewiesz, że raz w życiu położyłam się przy umierającym,bo nie mógł umrzeć. i wcześniej mnieo toprosił. - Ja dobrze wiem? Ja tylko powtarzam, o czym mówi się międzypielęgniarkami. W jednej chwili przejrzałamjej podłość. Na podstawie jednego zdarzenia nadmuchała balon kłamstwa. Cynizm. Obezwładniający cynizm. Zaskoczenie, żeludzie mogą byćtak podli, i to ci, którym się kiedyś ufało,powierzało tajemnice. Łzy jak kule grochu. W jednej sekundzie wszystko runęło. Różnie wżyciu bywało, ale nikt jeszcze takpodlewemnie uderzył. Celowała w najsłabszemiejsce. Wiem,że powinnam ją wyśmiać, dać jej numer Roberta i powiedzieć: "Proszę, dzwoń". Nie zrobiłam tego. Do pokoju weszła Sandra, rehabilitantka. - Szefowa, z naszymi Chorwatami krucho. To znaczyz Igorem, bo Dawid jest OK. Powiedział, że niebędziechodził na ćwiczenia, bo chce umrzeć i. - nie dokoń. czyta, chyba dopiero wtedy zauważyła, że płakałam. -Ale co jest, szefowa? -Nic,przejdzie. Dostałam przykrą 'wiadomość. Zaraz pójdę z nim porozmawiać. Spłukałam twarz. Oklepałam ręcznikiem. Otrząsnęłam się. Próbując udawać, że przed chwilą nicsięniestało, poszłam do Igora. Weszłam do zadymionego pokoju. Igor był sam. Leżał odwrócony do ściany i nakryty kocem. Wiedziałam,że nie śpi. W pomieszczeniu unosił się dym z dopiero cozgaszonego papierosa. - Igor, musimy porozmawiać. Obróciłsię powoli, ściągając koc z głowy. Miał zamknięte oczy. Twarz pokrywałkilkudniowy zarost. - Dlaczego nie chodzisz narehabilitację? - spytałam. - A po co mam chodzić? -Żebyśsięlepiej czuł. - Czuję się coraz gorzej. -Bo niećwiczysz. - Nie, bo umieram. Ty wieszinaczej? Topowiedz. Nie wiedziałam inaczej. Nasi lekarze potwierdzili diagnozę z Chorwacji. Ma przed sobą parę miesięcy, najwyżej rok. Jedyne zwycięstwo,jakie możeodnieść, to uratować chwile, które mu zostały. Żeby być choć odrobinęsprawniejszym. Jeden dzień, jedna godzina, w którejudamu się pokonać zniechęcenie, rozpacz, niemoc ciała, nadają sens jego życiu. Pozostała mugarstka dni. Ilespośród nich będzie wygranych? Mówi się. że kto ocalajedno życie, ocala cały świat. Chciałam mu powiedzieć. ie kto ocalajeden dzień, ocala całe swoje życie. Ale niepowiedziałam. To wezwanie do "heroizmu" wydało misię patetyczne i nieprawdziwe w jego sytuacji. Ludzierozpaczają nad krótkością życia,dlaczego nie rozpaczająnadjego bylejakością? W parę miesięcy,w parę lat można przeżyć więcej niż w ciągu najdłuższego, ale bylejakiego życia. On jednak chciał prostej odpowiedzi. Czyumiera? - Nie wiem inaczej - odpowiedziałam po dłuższejchwili. - Wiem, że my wszyscy umieramy. Kto żyje ikocha, ten umiera. - Sama czułam w sobie ból umieraniaporozmowie z Arleta. Czułamnaprawdę,że cośwemnie umiera, jakaś wiaraw człowieka,i wiara w siebie,bo w końcu stchórzyłam. - Chorzy i zdrowiniesiemyw sobie śmierć. - To dalej,zamienimy się. Weźmoją śmierć, a ja twoją. Uwolnijmnie z tejklatki. Moje życie jest więzieniem. - Chciałabym. - zacisnęłam powieki. Zamilkł. Może przeżywał króciutki triumf. "Widzisz,jak to łatwo gadać? " Po chwili poczułam jego dłoń namojej. 1S? li - Co ci jest? - spytał przestraszony. - Nic. Chciałamci dać skrawek nieba,ale nie potrafię dosięgnąć. Przywiozłam cię, bo, bo. Łzy ciekły mi, jakby puściły wszystkie śluzy. Płakałamnad Igorem i nad sobą. Pod powiekami migotały barwne plamy. Ss - Nie płacz, może to lepiej, jak jest. Nie dla każdegoJestniebo. Ja szedłem krzywą drogą. Zło, którerobisz,Powraca, to jest pierwsze przykazanie. Pokręciłam głową. - Nie ma takiego przykazania! - krzyknęłam histerycznie. -Tylko dobropowraca. - Zto -powtórzył. Potrząsałam głową. Chciałam przekonać samą siebie. - Igor, co ty robiłeś złego? Co ty mogłeśzrobić? - Lepiej nie pytaj. Mój ojciec umarł, jak miałemosiem lat. Na nic niemiałem pieniędzy. A bez pieniędzynie można żyć. - Kradłeś na jedzenie? To nie grzech. Nie matakiejrzeczy, za którą byłaby taka kara. - Lepiej nie pytaj. -Igor, co tyrobiłeś? Może brałeś narkotyki? - Niewiem, skąd przyszło mi do głowy to pytanie. -Tylko trawę. Wyrzucili nas zdomu muzułmanie. Zamieszkaliśmyw serbskim domu. Ale jednej nocy Serbowie zarżnęli naszych sąsiadów. Bo tak jakmy, zamieszkali w ich domu. Uciekliśmy. Nie było przyszłości. Lepiej nie pytaj. Powtarzał te słowa jak refren. Kulawa spowiedź Igora. Wróciłam do domu. Chyba nie udało mi się ukryćprzed Robertem swego przygnębienia, choć próbowałam się uśmiechać. Po obiedzie położyłam się na chwilę. Śnił mi się Igor. Wyciągnął swoje wielkie oczyi podał mije na dłoni. A ja wrzuciłam je do morza. 2wody wyłoniłasięgęba morskiego potwora i zanurzyła się z powrotem wgłębinie. Potemmorze zamieniło się w szarą podłogę pokrytą płytkamiPCV. Czułam smród lizolu. Ślizgając się, próbowałamdojść dookna, ale ono ciągle się oddalało. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że jestemchorana raka. Panicznie się bałam, choć na jawie wielerazy wyobrażałam sobie moment, kiedy dowiaduję sięo chorobie. Zawsze wydawało mi się, że byłabymw stanie ze spokojem przyjąćwyrok. Obudziłam się spocona. Myślałam, żeczas iść dopracy. Zerwałam się z łóżkaprzekonana, że jestem jużspóźniona. Kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam, że Robertz dziećmi siedzą przed telewizorem. Uświadomiłam sobie, że to dopiero wieczór. - O, jesteś -powitałmnie uśmiechem. - Jemy najpierw kolacjęczy idziemy na spacer? - Spacer. Opowiedziałam Robertowi o Igorze, ale tylko o jegoprzeszłości. - On niesie jakieś piekłow sobie. Niechce o nimmówić. - Może ma rację, lepiej nie uwalniać demonów. Może naprawdę choroba byłajego jedyną ucieczką. Pamiętasz Marko? Dla niegoteż jedynym ratunkiembyłachoroba. Sytuacja byłacałkowicie nietypowa. Po nocyzgonów, kiedy whospicjum zmarło sześciu pacjentów nadwudziestu, panowała cisza. Basia i Krysiawzięłyurlop. Zaplanowałyśmy z kierowniczką przyjęcienowych pacjentów na jutro. Zrobiłam obchód. Na koniec weszłam. do pani Władzi. Wzrok miała utkwiony w suficie. Niemogła sobie z czymśporadzić. Leżała sama nasali, jejsąsiadka zmarła w nocy. -1 co, pani Władziu,smutno dziś. Pokręciła głową. - Nie ma się co smucić. Tam jużma na pewno lepiej. Pani Władzia była bardzo delikatna. Jejzmarła sąsiadka parędni temu krzyknęła na nią, gdy ta jęczałaz bólu, że "jak kogoś tak rąbie, to powinien iść do szpitala" . Nie ulżyła sobie teraz po jej śmierci. Zauważyłam jej zaciśnięte pięści. - Czemu się pani tak denerwuje? Nic nieodpowiedziała, ale rzuciła mi spojrzenie: "A jak tu się nie denerwować? ".Spuściłam wzroki zobaczyłam, żerozprostowała dłonie. Pergaminowe dłoniestaruszki, z widocznymi gałązkami żyt. Paznokcie. Chciała mi pokazać paznokcie. Część znich była pomalowanana czerwono, aczęść miała tylko ślady lakieru. - Co się stało, pani Władziu? -Siostro, jak ja z tym wyglądam? Stara baba wkoszulinie z pomalowanymi paznokciami. Chybażebyświętego Piotrawystraszyć. Powie, że do końca miałamw głowie fiubździu-dziubdziu. - A ktopani je pomalował? -PaniArleta. - No i pani nie protestowała? -A jakmiałam protestować? Przytuliła mnie, przepraszała za tamto. No, ten termometr. Nawet płakała. To niemogłam być przykra dla niej. Uczesała mnie,apotem powiedziała, że my, kobiety, musimy dbać o siebie. Musimy sobie podarować odrobinę luksusu,i wyciągnęła tę farbę. Myślałam, żeto zaraz zmyje. Nigdyw życiu nie malowałam paznokci. A tegonawet nożemnie da się zeskrobać. W jednej chwili poczułamogromną ulgę, jakby ktośze mnie zdjął przygniatający wielotonowy ciężar. Arleta. Coś musiało się stać. Zrobiła krok kuchoremu. Chciała go przeprosić i dać mu odrobinę czułości. Takjakkiedyś. Wyszło to w kulawy sposób,aleto bez znaczenia. Podświadomie ogarnęła mnie nadzieja, że zniknie to całe piekło między nami. - Pani Władziu, niczymsię nie przejmujmy, zaraz topani zmyję. Pani Arleta chciała zrobić pani przyjemność. Poszłam do Janiny poaceton. Czesanie i różnezabiegi kosmetyczne należały do stałych punktów programu w hospicjum. Najczęściej wykonywali je wolontariusze. Większości chorych sprawiało to dużą radość. Jakzresztąkażdy przejaw zainteresowania się nimi. Ileż topacjentek demonstrowało z dumą pomalowane paznokcie, trzymając dłonie na pościeli! W przypadku paniWładzi ta metodasię nie sprawdziła. Zmyłam zatemlakier i widziałam, jak wrócił jej spokój. - PaniWładziu, to może weźmiemysobie terazprysznic, a w tym czasie pielęgniarka zmieni pościel. Będziepani miałaświeżutko i pachnąco. Mrugnęła oczami, akceptując mój plan. Pani Władzia miała osiemdziesiąt dziewięć lat. Byłabardzo inteligentna. Przed wojną pracowała jako guwernantka, a po wojnie w bibliotece. Kiedy po kąpieli pomogłam jej ułożyć sięw łóżku,odetchnęła głęboko, a na jej twarzy pojawił się wyrazszczęścia. Jej stan zadowolenia udzielił mi się niemalżefizycznie. Bardzo lubiłam ten moment, kiedywykąpanypacjent przykrywany był świeżą pościelą. Jego światsprowadzony do dwóch metrów czystego płótna. Wyprasowanego. Gdyby tak się dało wyprać i wyprasowaćżycie. - No ijak tam? - spytałam. - Dobrze mi. Niech się siostra nie śmieje - zawahałasię na sekundę - alejak mi jesttak świeżo, to mi się wydaje, że jestem małą dziewczynką, leżę sobie w czyściutkiej pościeli i zaraz wejdzie moja mama. Pogłaskałam ją po czole, poprawiając kosmyksiwychwłosów. - Trochę tylkow prawej ręce mnie rwie - uśmiechnęła się. Nałożyłam sobiena dłońodrobinę naklofenu i pomasowałam jej łokieć. - Teraz niech pani odpocznie. Zobaczymy się jutro. Ma pani jeszcze jakieś życzenie? Pokręciła głową. - To proszę się trzymać, pani Władziu. Spojrzała na mnie figlarnie. - Siostro, wmoim wieku nie tak łatwo siępuścić. Weszła do pokojuz plastikową reklamówką. Przeczuwałam, żeprzyjdzie. Głos miata zgaszony, nie było jużw nim tonu prowokacji. - Masz chwilę czasu? - spytała. -Tak. Wyciągnęła z torby kwiatek w doniczce oraz butelkęczerwonego wina. - To dla ciebie. Wiem, że to, co się stało, już się nieodstanie- Powiedziałam za dużo. Popatrzyłam na nią. Widziałam,że cierpii chybanietylkoz powodu naszych rozmów. Konflikt z nią był oddłuższego czasukoszmarem, który rozkładał mnie psychicznie. Gdy więc zobaczyłam, żecoś się zmieniło, radość była bezgraniczna. - Nieważne. Myśli późniejsze są lepszeod pierwszych-rzuciłam ulubione powiedzenie Roberta. - Powiedz, cosiędzieję? Usiadła. Pociągnęłanosem. - Maciej mnie zostawił. -Pokłóciliście się? - Nie. Dwa dni temu przyjechał i podarował mi pierścionek. Pomyślałam, że chce mi się oświadczyć. A on,że. że chce mi podziękować, boprzez te dwa lata byłomu ze mnąsuper. - Wzięła oddech. -i że odtygodniama nowądziewczynę. Myślałam, że oszaleję. Zaczęłamkrzyczeć. A ten gnój podniósł tylko ręce na znak, że wobec krzyku jest bezradny, i wyszedł. Zobaczyłamprzezokno, jak wsiada do samochodu. Siedziała w nim ta. dziewczyna. Na pewno to zaplanował. Musiał to zobaczyć w jakimś filmie, bo zawsze odgrywał scenki z filmów. Kiedyśmnie to bawiło. - Urwała. -Może się napijemy po kieliszku? - rzuciłaniespodziewanie. - Wszędzie, ale nie w pracy - odparłam zakłopotana. -No przecież sama napisałaś, że chorzymogą robićwszystko, na co mają ochotę. A ja chyba muszęto odchorować. - Może byś wzięła trochę wolnego? -Coś ty, żartowałam. Niemyśl, że jestem załamana. Czuję sięuratowana. Byłam ślepa, bo był moim pierwszym facetem. Mógł mnie nakłonić do każdej głupoty,do każdego świństwa. To przez niego ta. morfina. Nigdy wcześniej tego nie robiłam i nigdy więcejtego nie zrobię- przyrzekam. Zabrał mi cnotę, alena szczęścienierozum. Nie mogłampojąć Arlety. Niedawno mnie zszokowałapodłością, teraz rozsądkiem. Wyrzucałam sobie, że sięprzed nią otworzyłam, a teraz ona znowuwciągała mniew godzinę szczerości. I co mam robić? Odepchnąć ją? Pokazała mi moją słabość, upokorzyła, pokazując, jak łatwomnie wystraszyć. Co by się stało,gdyby opowiedziała Robertowi, żeukrywam przed nim cząstkę swojego świata? Winda otworzyła się i w drzwiach zobaczyłam rozbawionychIgora orazDawida. Dosłownie pokładali się ześmiechu. - O co chodzi, chłopaki? -Tymów! - rzucił Igordo Dawida, ocierając łzy. - Nie, ty! Na zmianę spychali na siebie zadanie. - No dobra, idziemy do was do pokoju, postawicie mikawę, bo coś mi ciśnienie siada- przerwałam impas. -Jakciśnienie może siadać? -Jestem kaput. Ich brauche reanimacja, potrzebuje. - codziennie rozumieliśmy się coraz lepiej, alekażda rozmowa byłapokonywaniem słownych barier. Choćte bariery bardziej nas na siebie otwierały, niżzamykały. To pomieszanie języków nie byłożadną wieżą Babel. Trzeba było szukać dostępudo siebie,zamiast rzucaćwytarte słowa. Obnażaliśmy się przed sobą ze swoim językowym kalectwem i to kalectwo było niezastąpionymźródłem codziennej radości. Wielu słów po prostu nierozumieliśmy, ale to niezrozumienie budziło zaufanie nainnym poziomie. Człowiek wytężał siły, żeby dotrzeć dodrugiego. Potem przyszedł moment, że celowo się wygłupiałam i wstawiałam niemieckie czy angielskie słówka tam, gdzie wiedziałam doskonale, jak to wyrazić pochorwacku. Językstał się naszą codzienną zabawą. Weszliśmy do zadymionego apartamentu Chorwatów. Palił tylkoIgor, a Dawid mu na to pozwalał, dającdowód, jak bardzo go kochał. Bez wahania wybrałsięz nim w podróż w nieznane, a na dodatek od miesiącawytrzymywał smród papierosów. Zaparzyłam trzy kawy. - A teraz mówcie - -Nobo byliśmy natarasie, Igorpalił. Chcemy wracać. a tam koło windy leży w łóżku trup, mrtuac. Zwialiśmy. Na pewno widzieli pana Romka, który zmart w nocy. Wywieziono go z pokojui czekano na przyjazdfirmy pogrzebowej. - No to Igor jeszcze jeden papieros poszedł popalić. Wracamy. mrtuac ciągle leży. A Igor. powiedz ty. - Chwyciłem goza palec. Czy naprawdę nie żyje. - Nie to, nieto -zaśmiewałsię Dawid. -A, bo chciałemzobaczyć, czy ma zęby socjalne. Byłyby za darmo. Ładnieby się wyczyściłoszczotką. I nowa szczęka. Pokręciłam głową. - Co wy macie za pomysły, jak dzieci. Ty się, Igor, niebałeś? - Bać? Nie ma co. Martwynic niezrobi, to żywychnależy się bać. Przypomniało mi się,że dokładnie to samopowiedział mi proboszcz, kiedy jako młoda dziewczyna wchodziłam do piwnicy w starej plebanii w Brzóstkowie. Byłytam trumnyze szczątkami rodu Ponińskich. - A śmierci się nie boisz? -Gdybym ja się bał śmierci, to już bym nie żyt. Tak jest. Taniec ze śmiercią. Mój tancerz próbował okpićśmierć. Uszczypnąć ją w zadek i skryć się za szafą. "Nietaki diabełstraszny, jak go malują". Śmierć "nije sue tako ćmo kako izgleda". - No i jak tosię skończyło? -Trzeci raz przychodzimy i trupzniknął. Patrzymy dowindy. Nie ma go. Uciekł. No to Igor położył się dołóżka i udaje trupa. Słuchałam opowieściChorwatów, uśmiechałam się,ale do końca nie wierzyłam w ich rozbawienie. Poczułamlitość. Boże, ile trzeba się naoszukiwać, że nieboimysiętejchwili? 10 Siedziałamnad grafikiem dyżurów, gdy Arleta wbiegła z płaczem do gabinetu i oznajmiła, że nie jest w staniewykonaćzleceń. Pięć razy próbowała założyć panuWaldkowi wenflon. Bezskutecznie. Przyznała się, że odparu dni bierze końską dawkę leków uspokajających. Świat bez Macieja straciłdla niej sens. - Myślałam, że dam radę, ale. nie potrafię bez niego. Przyszedł weekendi nagle się okazało, że bez dyskotekiitych wszystkich bajerów. Boże, jak mi źle! Wolę nie żyć. Odłożyłamdługopis. Spojrzałam jej w oczy. Rozpacz. Z kim ja rozmawiałam poprzednio? -Arleta,co ty wygadujesz? Sama powiedziałaś, żePan Bóg na szczęście zostawił ci rozum. Przecież ten człowiek namawiał cię do przestępstw. Czy to jest miłość? - A co mam zrobić? Mam dwadzieścia osiemlat. Jestem skończona jako kobieta. Mam zostać starąpanną? Przecież toniemożliwe, że kochał mnie przez dwa latai tak nagle przestał. Dowiedziałam się już,co to za ździrata jego nowa flama. - Arleta! Uspokój się. Możesz mieć takich Maciejównapęczki. - Szukałam jakiś doraźnych środków, byniąpotrząsnąć. -Chciałabyś do niego wrócić? Zastanów. się, czy to jest tylko ból, bo się boisz być starą panną, czygo kochasz? - Coty możesz wiedziećo miłości? Spod lodu. Nigdy nie cierpiałaś! Bałam się już powiedzieć cokolwiek. Nie wiedziałam,kiedy i pod wpływem jakiego słowa wybuchnie. - Dobrze, zatem co proponujesz? - skapitulowałam. W tym momencie do gabinetu weszła Basia z panikąwoczach. "Boże, co to się dzieje! " - PaniZosiu,nie mogę sobieporadzić, Igor zwymiotował. I nie mogę. Co się nachylę, duszę się i cieknąmi łzy. Trzęsłasię jak whisteńi. - Dobrze -uspokoiłam ją - zaraz idę. -Zostań,ja posprzątam -powstrzymała mnie Arletai szybko wybiegła z pokoju. Tempo zdarzeń zaczynało mnie przerastać. - Ja naprawdęsię nie brzydzę, pani Zosiu, ale mamtaki odruch i zaraz się duszę. Położyłam jej dłoń na ramieniu. - Spokojnie, dopiero zaczynasz. To normalne. Mnieteż się różne rzeczy zdarzały. 11 Siedziałam upani Władzi, która dziergała na drutachsweterek w kolorze morskiej zieleni. Weszła Arleta. Byłanową ulubienicą [góra. Parę dnitemu poprosiła go, żeby narysował dlaniej motocykl. Na drugidzień, gdy weszłado Chorwatów, o mało nie zemdlałaz wrażenia. Przednią wisiał obraz wymiarów płócienRubensana półściany. Igor posklejał czteryplakaty ina ich odwrocie namalował naturalnych rozmiarówjapoński motocykl wyścigowy. "To dla ciebie, prawdziwy". "Czym nas teraz zaskoczy? " - pomyślałam,widząc,jak Arleta podchodzi do łóżka. -O,pani Władzia robi sweterek! - zawołała. Niebyło to właściwie pytanie, tylko próbanawiązania kontaktu. - Chce panipowiedzieć, że go nie zdążę włożyć? -węszyła podstęp Władzia- Ależ skąd. - A pani Arleta umie robićna drutach? - zapytała. Potrząsnęła zdecydowanie głową. Odetchnęłamz ulgą. Jak na razie, obie strony były nastawiono pokojowo i z humorem. - Chętnie panią nauczę. Gdybym nie zdążyła, mogłaby pani go dokończyć i podarować komuś. Samanie wiem. Może komuś, kto wyświadcza dużo dobradla hospicjum. Arleta znów kiwnęła głową, tym razem na znak całkowitej aprobaty. - To proszęusiąść, nie ma co odwlekać. Chwyta pani tak dwa druty. 12 Rano zadzwoniła Kasia z Puli. - Dziś w nocy zmarła mama Igora. -O Boże - westchnęłam. - Już niecierpi. Wczoraj jeszcze czytałamjej list odIgora. Pisat, że tak mu u was dobrze. Jak rano wstają,tojuż czeka na nich śniadanie, a jak się obudzą w południe- to obiad. -Kochani. - I było takie piękne zdanie: "Idę do przodu z nadzieją, tak jakBóg pozwala" Spodziewałam się tegotelefonu. Podświadomie czułam, że Igor już niezobaczymatki. Ta śmierć była dlanich obojga wyzwoleniem. Jej wątroba nie tolerowałajużniczego, a na pewno nie zup grochowych, które podawano jej w ramach diety. Każdą łyżkęzupyjej organizm opłacał bólem. Całymi dniami nie mogła sięwypróżnić. A Igorcierpiał, bo wiedział, że jest jedyną nadziejąswejmatki. Inie chciał jejtejnadziei odbierać. Batsię zobaczyć rozczarowanie w jej oczach po swoim powrocie. "I co,synku, wyleczyli cię? Gdzie masz żonę? Gdzie masz moją synową? " PoprosiłamKasię, żeby przekazałatę wiadomość Igorowi. Zrobi to lepiej, skoro dobrze znachorwacki. Powiemu,że czytała jego list,że matka czuła jego obecność. Kasia zgodziła się bez oporów. Szłamkorytarzem, podtrzymując rozmowę. Gdy stanęłam przed pokojem Chorwatów, dobiegły mnie radosne okrzyki. Otworzyłam drzwi. Przede mnąstała grupka 7chorych. W ramionach Dawida tonął Jureczek. Spojrzeli na mnie i wszyscy razem zaczęli krzyczeć: - Hurra! Wygraliśmy! Jurek wygrał. Pięćset złotych. Skurczyłam się w sobie. "O Boże, czy musisz takwszystko mieszać? Radość irozpacz, żałobę i śmiech? Igor patrzył na mnie. Wydało mi się,że wszystkozrozumiał od razu. Nie wiedziałam, co zrobić. Chwilę się zawahałami poprosiłam Jureczka. Dawidai Kubańczyka, żeby naszostawili samych. Upewniłam się, że rozmowa nie zostałarozłączona i przekazałam słuchawkę Igorowi. Potwierdzał monosylabami,że słyszy, co do niegomówiKasia. Po chwili oddał mi telefon. Przez jego twarz nieprzebiegł żadengrymas, tylko łzy pokulałysię po policzkach. Być może matka była jedynym ciepłem, jakiegow życiu zaznał. - Chciałbym zostać sam - szepnął. I dat mi znać oczami,żenie mam się oniego martwić. Po prostu chciałrozstać się z matką w samotności. Dawid poszedł do kaplicy. Jureczek stał smutny, niewiedząc, co począć ze swoim szczęściem. "Dlaczego zgasiłam jego radość? " Wyrzucałam sobie,że może trzebabyłoinaczejto wszystko rozwiązać. Powiedzieć Kasi, żepóźniej oddzwonię. Po godziniezapukałam do Igora. Bałam się o niego. Siedział przy stole z głową schowaną w dłoniach. Zapytał, czyjest możliwe, aby pojechał na pogrzeb matki. Powiedziałam, żezrobię wszystko, co w mojej mocy. Zadzwoniłam do Roberta, czy jestw stanie wziąć urlop. Planowo Chorwaci mieli być jeszczeu nas trzy tygodnie. Trzeba było teraz wszystko skompresować do jednegodnia. JeśliIgor miał zdążyć na pogrzeb, wyjazd musiatnastąpić jutro skoro świt. Pierwsze,o czym pomyślałam,to o sztucznej szczęce Igora. Przez parętygodni chodziliśmyz Igorem do Marzeny,dentystki zaprzyjaźnionejz hospicjum. Na szczęście już wcześniej zrobiła wyciski pierwszą przymiarkę. Nakolejną byliśmy z nią umówieni na sobotę. Z doświadczenia wiadomo, że na tymsię nie kończy - protetyk musi mieć czas na poprawki. Bałam się, że nie zdążymy. 13 O piątej ranosamochód z Igorem,Dawidem, Robertem i Arletą ruszył do Chorwacji. Przed rozstaniem powiedziałam mu na boku: - Niedaję ci żadnego leku, wiesz, co to oznacza? -Wiem. - odparłze spokojem. - Że jedynym lekarstwem dla ciebie jestwalka i rehabilitacja. Chodzi o każdy dzień. - Wiem - powtórzył. - A zaprosisz nas jeszcze,czybędzie tylko Bogu huala, że Chorwaci pojechali? Przytuliłam gojak brata. Modliłam się, abyudało im się przed północą dotrzećdo Puli. Tysiąc trzysta osiemdziesiątpięć kilometrów. Oby tylko nie było korków na autostradzie i granicy. Weszłam raz jeszcze do ich pokoju. Otworzyłamnaościeżokna. Jak długo będzie panował tu zapach papie rosów Igora? Możedłużej niż jego życie? Igor i papieros. Jednacałość. Mówił, że nauczył się palić, aby być "prawdziwym facetem". Miał wtedy czternaście lat. Teraz miałdwadzieścia jeden. Kiedyzaciągał się dymem, jego wychudzona i wyniszczona klatka"piersiowa stawała się naułamek sekundy potężniejsza. Gdyby nie palił, możeprzedłużyłby sobie życie o parę tygodni. Tylkopo co? Ten papieros na chwilę przekreślałw odczuciu Igora bylejakość życia. A że palił właściwie cały czas, totych lepszych chwil w jegożyciu było sporo. Dym zpapierosów nie tylko pozostawił zapach. Pozostał jeszcze widoczny ślad na ścianie. Dzięki niemuzdałam sobie sprawę, że "nasi Chorwaci", jak mówionoonich w hospicjum, zabrali zsobą podarowane przezemnie malunki. Zupełnie o nich zapomniałam. Dwa jaśniejsze prostokąty na ścianie - tyle pozostało pomoichkwiatach. Zawiozą je do ośrodka w Puli. Może stanie sięcud i kiedyś wyrosną nabetonowym dziedzińcu. WyślęJosipowi pieniądze, żeby zerwał kawałek betonu i zasadził pierwszerośliny. Pięćset euro. Zaczęłam robić kosztorysniczym pan Jureczek. Ile by kosztował kawałekogrodu? Pięćset euro na dobry początek. Usiadłamna łóżkuIgora. Na stoliku pod telewizoremzobaczyłam papierową teczkę, której przed ich wyjazdem nie zauważyłam. A przecieżsprawdzałam dokładnie pokój, aby upewnić się, że niczego nie zapomnieli. U dołu strony napis; "Kiedy się z ludźmi dzieli dobroi zło - tam jest Pan Bóg. Igor Kovac". Odwiązałam tasiemki. W środku kilkadziesiąt rysunków i malunkówformatu A4. Kreska osoby chorej. Igor ołówek czy pę. dzel trzymał całą dłonią. Malował swoim chorym ciałem. Palce ciągnęłypo kartce ołówek jak pług orzący ziemię. Grubakreska chwilami przecinała papier. Tematyka rysunków była ograniczona do trzech rzeczywistości. Można byje rozdzielić na trzy osobne kupki: religijne, samochody i motocykle oraz. erotyczne. Wszystko byłodoskonale wymieszane. Matki Boskie i Chrystus na krzyżu przetasowane były modelami nowoczesnych samochodów i motocykli oraz rozebranymi kobietami i mężczyznami. Mężczyźni o atletycznych klatkachpiersiowychi zwykle małych nóżkach gnieceni byli pogenitaliachprzez demoniczne kobiety o olbrzymich biustach i wulgarnych rysach. Na jednymz rysunków dziewczyna nawózku, bez nóg, trzyma w ustach członek mężczyzny. Pomyślałam o Mirianie. Przestałamprzeglądać kartki. Poczułam się jak podglądacz. Po co zostawił mi te rysunki? Zrobił to celowoczy zapomniał? A możepoprosił Arietę, by je tu położyła, gdy wyjdą? "O, głupie żarty", kwitował, gdygo pytałam, pocotyle tych cur rysuje. Kobiety zpapieru. Czy to była ta niedokończonaspowiedź? Przewróciłam kolejną kartkę i następną. Kobietaz wypiętymi pośladkami. Z głową zwisającą między rozstawionymi nogami. Oblizująca się zmysłowo. I znowuMatka Boska trzymająca na kolanach zabite dziecko-Pięta. Sięgnęłam poostatni obrazek. Namalowany farbkami. Droga prowadząca do nieba. U góry Pan Jezusnakrzyżu. Nogi przystania chmura, a ręce są oderwane odbelki i obejmują - jak na obrazie Rembrandta Powrót sy na marnotrawnego- białego ptaka, który rozpostartymiskrzydłamiprzyciągaZbawiciela i tuli się do Niego łebkiem. Na dole podpis: "Skraweknieba". To nie mógł być przypadek. Chciał, abym zobaczyłate rysunki i towłaśnie w takiej kolejności. Igor wyzwolony z klatki swego ciała, powracający do miłosiernego Ojca. Wzlecial do nieba, którego nie mogłam dla niego dosięgnąć. Nie miałojca tu, na ziemi,mógłwrócić tylko doOjca w niebie. Igor nie chodziłtu na msze. Wątpię, żebyto robił w Chorwacji. Skąd znał opowieść osynu marnotrawnym? Igor - synmarnotrawny. Powracał z dalekiej krainy,ale przecież nie roztrwonił tam dziedzictwa, bo żadnegonie dostał. Nie ma jużstarszegobrata ani ojca, animatki. Ma tylko zmarnotrawione błogosławieństwo. "Synku, a gdzie moja snahu, gdzie twoja żona? ". 21:37 Przede mną leżała jeszcze sterta papierów. Nowe zlecenia lekarskie,stare karty do wypełnienia. Gdyby niedyżur, nie siedziałbym tu animinuty dłużej. Miałem dośćpapierkowej roboty. Wypełniałem mechanicznie rubryki, a w uszachciągle dudnił ten głos: "To pan zabił mojego męża". Jarek zmarłw samo południe. Jego żonawpadła whisterię. Oskarżyła mnie,że uzależniłem jejmężaod morfiny, przez costracił zdolność oceny własnej sytuacji i nie poddawał się właściwemu leczeniu. Wykrzyczała to w histeńi, alemusiała tęargumentację przygotować wcześniej. Żyła z tą świadomością. Jeszczeniedawno przyszła do mnie i powiedziała; "Jest pan lekarzem, musi pan uratować męża". "Jestem tylko lekarzem. Jedyne,co mogę zrobić, to sprawić,żeby go mniejbolało" - odpowiedziałem. Kiedy wypełniałem kartęzgonu, przebiegło mi przezgłowę,aby w rubryce, gdzie wpisujemy międzynarodowy symbol choroby będącej bezpośrednią przyczyną śmierci,zamiast C 22 - oznaczającego nowotwór wątroby - wpisać swój inicjał: SK 56. Stefan Kornecki, lat pięćdziesiątsześć. Ile razy w ciągumojej praktyki zawodowej wychwalano mnie podniebiosa, a ile razy oskarżano? Czyto majakieś znaczenie? Rodziny umierających często też potrzebują opieki. Niechętnie, ale sam niejednokrotnie stwierdzałem, że ichpretensje do "medycyny" są uzasadnione. Zwodzono pacjenta miesiącami, że nic mu nie jest,leczono w ciemno, bez koniecznej diagnostyki. Zbywano,traktowano jak hipochondryka, albo życzliwie przyjmowano od niego koniaczki, herbatki, kawy,aż przychodziłmoment,w którym dowiadywał się, że "z tym nie możemy już nic zrobić, z tym już nie do nas". Gdy było za późno,przysyłano go do mnie. Lekarza ostatniego kontaktu-"terminatora",jak powiadają dowcipni. Trzasnęły drzwi samochodu firmy pogrzebowej wywożącej Jarka. Pozostały mi jeszcze trzy karty zleceń. Nagle skądś dobiegły mnie dźwięki muzyki. Zapowiadasię wesoływieczór. Ostatni tydzień karnawału. Powróciłem do kart. Długopis coraz częściej przystawał. Zacząłemwystukiwać rytmpiosenki. Dochodziły do mnie coraz głośniejsze wybuchy wesołości. Chwila ciszyi salwa śmiechu. Widocznie w tychprzerwach działo się coś tak interesującego, że potemnastępowała eksplozja. I nagle mnieoświeciło. Jurek Totolotek obchodzi dziśpięćdziesiąte urodziny. W tajemnicy przygotowywanodla niego wielkąfetę. Uśmiechnąłemsię. Zostawiłem dwie niewypełnione karty i poszedłemza dźwiękiem. Na korytarzu, o dziwo, było ciszej. Dodyżurki głos docierał bezpośrednioprzez otwarte okno. Podszedłempod trójkę, gdzie odbywała się impreza. Otworzyłem delikatniedrzwi. Kubańczykwłączył kasetę z muzyką latynoską. Puszczał ją na okrągło,przenosiła go w zloty okres, kiedy jako polski inżynier pracował na Kubie. Obok niego leżał Ataman Wielki- trudnopowiedzieć, skąd ten pseudonim,w przeszłości był bowiem marynarzem. Teraz, unieruchomiony,całymi dniami patrzył w sufit i gdy znalazł się słuchacz,wspominał swe przygody. Najbarwniejsze historie opowiadał monotonnym,zdartym głosem. Przypominał starego wodza indiańskiego, który leżąc,przekazywał swójtestament. Przed nim stała siostra Karola, zakonnica pracującaw hospicjum. Kubańczyk, włączywszy muzykę, sięgnął po butelkęwódki. - Siostrzyczko, po seteczce. Szefowa się o niczym niedowie. - Nie mogę, naprawdę,jestem na dyżurze, a w ogóle to my nie pijemy. -Siorka, wyluzuj welonik. - napierał. W tym momencie spojrzał na mnie Jurek. Dałem mu znak, żeby niezdradzał mojej obecności,ale i tak reszta towarzystwa, już mnie dostrzegła. - O, Zbawca,prosimy do nas! Świętujemy urodzinyTotka - Kubańczyk rozłożył ręce w geście powitania. Jureczek Chuchro uśmiechnąłsię przytakująco. - Cholera, co zapech, nasza siorka już była nawidelcu, to znaczy już miała się napić - perorował Kubańczyk. Mówił ze swadą człowieka narauszu,ale to o niczym nieświadczyło,gdyżzawszebył w takim humorze. - Ładnietak zakonnicę przymuszać? - spytałem. - Panie doktorze, a co to zakonnica nie człowiek? Jejteżsię coś odżycianależy. Karola z uśmiechem przysłuchiwała się dialogowi naswój temat. Nie należała do istot, które łatwo speszyć. Zanim wstąpiła do zakonu, była punkówką. - To co, pozwoli jej się pan napić? -Moja władza takdaleko nie sięga. Możemy zadzwonić do przełożonej. Mam telefon - zaproponowałemz uśmiechem. - Nie, no już trudno, ale żal dziewczyny. Ani wypić, ani zatańczyć, a tu koniec karnawału. - współczuł Kubańczyk. Widziałem, że do rozmowy próbowałwtrącić się pan Jureczek. Pewnie jako jubilat i "powód"imprezy czuł się powołany do obrony Karoli, aleniemiał siły przebicia. był pooperacji krtani. Zresztą siostra nie potrzebowała adwokata. - Ale, ale, zatańczyć mogę, proszę bardzo - zaofiarowała się ochoczo. - Za chwileczkę wracam. Wybiegła. - Ach - westchnął Kubańczyk- gdybynie tenhabit. Takiedziewczę sięmarnuje. - Gdyby nie ten habit, to byśmy jej sobie tu nawetnie pooglądali - odezwał się beznamiętnie Ataman. -Aaa, pooglądać- machnął ręką Kubańczyk. - Panowie, ja się w życiu naoglądałem tyle,że mi do końca. starczy. Bo proszę sobie wyobrazić - zwrócił się domnie - że swego czasu pracowałem przez dziesięć latna Kubie. Trudno raczej było tego nie wiedzieć. O panu Edwardzie Majdańcu nikt inaczej u nas niemówił jakKubańczyk. Prawiekażdą wypowiedź zaczynał: "Jak byłem naKubie. ". - Panie doktorze, seteczka. -Nie, nie, dyżur,absolutnie. Kiedyś spotkamy sięspecjalnie na grillu, ale nie teraz. - Rozumiemy, ktoś musi interesu pilnować. Bo widzipan, ja przezdziesięć lat budowałem tam cukrownie -wrócił do tematu. - Polska myśl techniczna byłanajlepsza. Ito nie żadnapropaganda Gierka. A ja jestem właśnie przedstawicielem tej myśli. Iwiepan, często gęstodziękował nam nie kto inny jak sam Fidel. No to, proszępana, raz było tak, że zaproszono nas do samej "Hawany". Superluksusowy hotel. Tam był taki stół, proszę sobie wyobrazić: w środku kręcącesię koło z jedzeniem,a wokół niego jakby taki pierścień z naszymi talerzami -i szklaneczkami oczywiście. Te były bardziej potrzebneniż inne naczynia, i proszę sobie wyobrazić,to się wszystko powolutku obraca i podjeżdża pod sam nos. Człowiek sobie nakładał potrawy, jakich podniebienienieznało. Wie pan,trzebabyło miećwysoką kulturę, bo pogodzinie takiego kręcenia człowiek był tak zakręcony, żeniemiał siły wstać. A jeszcze do tego każdy z nasdostałod Fidela po najlepszym cygarze. Oj, posiedział sobiez nami chyba ze dwie godziny. Zawsze z cygarem. Onoddychał za pomocą cygara. - Na dobre mu nie wyszło - wtrącił Ataman. - Jak goteraz dopadło choróbsko, to stwierdził, że cygara są zdrowe dla gospodarkikubańskiej, alenie dla narodu kubańskiego. - Nie słyszałem. A zresztą, cygara niebyły najważniejsze w tej całej sprawie. Proszę sobie wyobrazić, wódzwychodzi i wtedy przy stoliku pojawiająsię kobiety. GorąceKubanki. - Cmoknął, zamknął oczy, twarz w ekstazie. Uniósł ręce i tańczył "wkręcane żarówki". - Ta temperatura, te kształty. To nie było ciało, to była czekolada. Zadarmo, one tak Polaków kochały. Botrzebawam wiedzieć, żena Kubie jest pełne wyzwolenieseksualne. Nie tak jaku nas, że zgrzeszyć można tylko zapieniądze albo po pijanemu. Tamto jest sztuka. Jak bywam to wytłumaczyć. Seks to nie prostytucja, ale radość życia. I nie ma naświecie radośniejszych kobiet jakKubanki. Dar od Fidela za naszą myśl techniczną -najlepszą na świecie. - CotamKubanki- zeznawał do sufitu Ataman. -Nasze może nie były najradośniejsze, ale za to wcenie. Płaciliza nie więcej niż za naszą myśltechniczną. Kiedyśprzybiliśmy do Wybrzeża Kości Słoniowej. Braliśmystamtąd kakao. Na statku mieliśmy jedną kobietę, żonęnaszego podoficera. Czar PRL-u. Miała dobrze ponadsto kilo. Chodziła ubrana w białą sukienkę w groszki. Bardzo skąpą. No więc załadowali nam to kakao. Wieczorem jesteśmyzaproszeni przeztakiego jakby ich przywódcę plemienia. Ubrany jak buszmen, ale studiowałw Europie. Na widok naszej gwiazdyzbaraniał. Bezwstępów oświadcza, że zapłaci za nią każdą cenę. Da. statek kakao. Jako że chłopcy byli już podchmieleni,przybili układ, razem z mężem, ten się śmiał najgłośniej- i dalej pili. Ucztujemy, wszyscy mają już coraz lepiejw czubie. I nagle słyszymy przeraźliwy pisk. Co się okazuje? Nasz Bambo wziął Groszkową, czyli równowartość statku kakao,i prowadzi doswego haremu. Otrzeźwiałem nagle, makówka cudem zaczęła pracować. Biegnę za nimi mówięmu, że kobietakrzyczy,bo nieprzeszła rytuału pożegnania. Nie wiem, jakon w touwierzył. Rano, gdyzobaczyli, że chcemy odbijać, doszłoby prawie do wojnytrojańskiej o tę naszą Groszkową. Helenę. Wybuchnęliśmy śmiechem. Ataman nabrał ochoty. -Albo inny numer. Przybijamy do Gabonu. - zaczął się rozpędzać. Nagle drzwi sali się otworzyły. Wdarł się dźwięk samby. Karolcia,kołysząc ciałem, nuciła znajomą melodię. Na habicie wokół bioder miała spódniczkę z bananów. Zanią wtoczyli się Perkusistaze Staszkiem,wciągającpalmę, która stała na korytarzu piętro niżej. Jak oni jązataszczyli na górę,nie wiem. I całe to egzotyczne trio ruszyłodo ataku ze starym przebojem Gniatkowskiego"Kuba, wyspajak wulkan gorąca". Kto kiedyś tego nieśpiewał? Koncert nażywo. Perkusista gra na gitarze. Staszek wystukujerytm na bębenku. A Karola trzyma przedsobą dwie pomarańczei trzęsie biodrami wrytm polskiejsamby. Ataman próbowałzezować bokiem,rezygnującchwilowo zpatrzeniaw sufit. Kubańczyk momentalniepodchwycił melodię i wsparłartystów wokalnie. Ja zresz tą też. Tylko pan Jureczek, lekko speszony, spozierał namnie, nie mogąc dołączyć do śpiewających, iwystukiwał rytm rękoma. Przyłączyłem się doniego i obaj wyklaskaliśmyten kawałek. Prezentacja wywołała burzę oklasków. - Najukochańszy panie Jureczku, mamy nadzieję, żepodobał się tenprezent urodzinowy od nas wszystkich. był w nim żar naszychuczuć do pana -przemówiłaKarola. - A teraz nastąpi część konsumpcyjna. Za chwilęnaspecjalne życzenie Atamana Wielkiego podamy rybiedzwonka w papai. - Siostro, a czy będąjaja d tacorrida? - zapytałz przejęciem Kubańczyk. Karola z policzkami posmarowanymi czekoladą ukłoniła się z wdziękiem. - Proszępodać tylkoprzepis, a nasza messa spełnidziśwszelkie życzenia. -Z przepisem gorzej, ale mogępowiedzieć, gdzie jejadłem. -Kubańczyk wyczekał, ażgłosy w pokoju przycichną. Miał wyczucie sceniczne. - Jechałem kiedyś domoich krewnych w Hiszpanii, konkretnie do mojej córki, która wyszła za Hiszpana. Jadę sobie, no i zachciało mi się coś przekąsić. Patrzę - restauracja. Wchodzę,biorę kartę. Nic mi te nazwy nie mówiły. No aledoczytałem się: jaja o h corrida. Zamówiłem. Kelnerka przyniosła mi pełnypółmisek. Apetycznie podane, w kuszącym sosiku. Palce lizać. Za rok jadę i to samo. Tasamarestauracja, tak samo głodny, wchodzę, nawet ta samakelnerka. Odsuwam kartę i zamawiam odrazu: ja. ja d la corrida. Po chwili przynosi. Patrzę, sos ten sam,ale porcja dziesięć razy mniejsza. Jakieś biedactwo leży na talerzu. "Perdona senorita - odzywam się tamaną hiszpańszczyzną - rok temu podano mi coś zupełnie innego. " - Edziu, stare kawały opowiadasz- żachnął się Ataman. -Jakie kawały? No toco mi powiedziała, jak takiśmądry? - Nie zawsze zwycięża torreador! Wszyscy ryczą ze śmiechu, a najgłośniej Karolcia. - No widzisz,stałem się bohaterem dowcipów. Wtymsamym momencie otworzyły się drzwi i wjechał wózek z potrawami. Ataman łypnął wzrokiem w boki cmoknąłw zachwycie. Jako niewstający, dostałtacę nałóżko. Jureczek z Kubańczykiem zasiedli do stoliczków. - No to puszczę jakąś sambę i bierzmy się. A przedewszystkim toast. Kto jest na sitach, szablew dłoń - dyrygował pan Edziu. Nie pili:siostra, Jureczek ija. Reszta, czyli Kubańczyk. Perkusista i Staszek, wznieśli kieliszki. Ataman, niepodnosząc głowy z poduszki, przytykałdo ust naczyńkoz wódką. - To, Jureczku, czegoci życzyć? Spełnienia wszelkichmarzeń. - przemówił z czułością Kubańczyk. - Mam tylko jedno - wycharczał Totolotek. -Wal śmiało, siorkasię pomodlii masz wszystko załatwione na samejgórze. Choćbyś i milion zażyczył sobie w następnym losowaniu. -Przecież wiecie,że ja niegram. dla pieniędzy. Chodzi mi tylko o ten remont. Jureczek był bardzo poważny i spięty, jakby podejrzewał,że w pokoju jest ukryta kamera. Zwykle rozładowywał wszystkożartem. Okiągłe urodziny podziałałystresujące. - Ech - żachnął się Kubańczyk. Nie wiadomo, czy sięwykrzywił z powodu procentów, czy z powodu życzeniaJurka. - Ty znowu ztym remontem. Chłopie, za pięćsetzłotych totykibla nie kupisz do łazienki! A gdzie płytki,okna, farby, fachowcy? Daj sobie spokój, niech dzieciaki się martwią, mają zdrowie. A ty się niczym nie przejmuj. Dosyć się narobiłeś. Akurat natych sprawach sięznam. - Użyłcałej pasji, żeby wybić z głowyJurka marzenie. Prawdopodobnie udzielałrady wprzekonaniu,że wyświadcza mu największe dobro. Totolotek nawetsię nie bronił. Zapadł się w sobie. Chociażsiedział, przypominał słaniającego się na nogachboksera, któryza chwilę padnie na ring. - Co, panie doktorze, nie mam racji? - chciał zakończyć sprawę pan Edziu. - Z punktu widzeniafachowego może i tak, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że mamy do czynienia z panem Jurkiem. Człowiek,który wygrywa w totolotka, widać ma jakieś układy na górze. - Właśnie! - zaczęła klaskać Karola. - Też się trochę param budowlanką - ciągnąłem. -W zeszłym rokuzaadaptowałem strych na mieszkaniedla córki. Trochę jużnam było ciasno, adziewczyna. Jest teraz w klasie maturalnej i potrzebuje przestrzeni. Wiem, że jakktoś mazapal, to potrafi pokonać niejedną przeszkodę. Spojrzałem wymownie na Kubańczyka, żeby nie polemizował dalej ze mną. Okazał się inteligentnym człowiekiem. Co prawda,to prawda - przytaknął. - Proszę sobiewyobrazić, z jakimi trudnościami my musieliśmysięzmierzyć na Kubie. Było tak, że. Tylko chwileczkę, wejdę w słowo -przerwałem muw obawie, że kolejne barwne obrazki Kubańczyka wepchną znowu w szary niebyt Totolotka. - Bo jeśli naprzykład chodzi o sedes, to mam nowy, któregonie wykorzystałem. Mniejuż się na nic nie przyda,więc zrobiłby mi panwielką radość, gdyby zechciał go przyjąć jakoPrezent urodzinowy. A jakże! -wyręczył wodpowiedzi Totka Kubańczyk. - Jeszczetego nie widziałem, żeby ktoś kibel dostałna pięćdziesiątkę! Inie martw się, chłopie - klepnąłgow ramię. - Coś ty taki smutny. - Nie jestem smutny - wyszeptał. - Trochę zmęczony. Dziś w nocy. nie mogłem spać. - Dlaczego? - spytała ze współczuciem Karola. był taki harmider. - wydyszat Totek - jakby przeleciałostado. pędzących gwoździ. - Co? - spytał niespodziewanieAtaman. -Jakie stado? Pierdzących gości? - wybałuszył oczy. I w tej samejchwili do pokoju wszedł ksiądz Tobiasz. zobaczył zastygnięto wzdziwieniu twarze. - Proszęsię nie obawiać. - zaczął ijakby zdetonował ładunek. Wszyscy wybuchnęli takim śmiechem, że już nie dokończył. Widok pokładającego się towarzystwa speszył go na amen. Zapomniał, co chciał powiedzieć. Wychodząc, obiecałem Totolotkowi, żewybiorę sięz nim na lustrację jego domu i doradzę, co ijak robić. Niedawno przyszedł do mnie na dyżur. Z pytaniem,czy dożyje świąt. Ile mógł pożyćz tym paskudztwemw gardle, co wlazło jużteż do żołądka? "Doktor Wróbel powiedział, że niebędę miał już operacji, bo choroba zrobiłaswoje". Co powiedzieć? Podważyć "autorytet" kolegi? Jakrozmawiać z pacjentem o jego chorobie? Nigdy nikomunie mówię, że ma nowotwór. Chorymoże powiedzieć: "Mam raka", ja nie. Wyrzuciłemto słowo ze swojego języka. Kiedy odbierzemy pacjentowi nadzieję, jesteśmymu niepotrzebni. "Dziś sytuacja tak wygląda, że trzeba ją odłożyć -mówię. - Zobaczymy, co będzie za tydzień, za miesiąc". Posłańców złych wiadomościkiedyś zabijano. Aleto nie ze strachu nie mówię wszystkiego moim chorym. Po prostu ichnie okłamuję. Zdoświadczenia wiem, że"trzeźwe" diagnozy na temat długości życia choregomogą okazać siębardziej zwodnicze niż pozornie nieprawdziwe: "poczekajmy". Widzę, że pacjenci otoczenimiłością i troskliwą opieką, uwolnieniod miażdżącychproblemów, niekiedy nie poddająsię żadnym podręcznikowym opisom. Oni tworzą przypadki nieznane medycynie. I wciągu tego krótkiego odcinka czasu, który impozostał, dokonują więcej niż zdrowi i silni, ale niemający motywacji. Kiedyś zaszedłem do chorej, która wedle wszelkichoznak była w agonii. Nie wyczuwałem tętna. Spadlatemperatura ciała. Powiadomiłem pielęgniarki,że nasza pacjentka umiera. Podczas popołudniowego obchodu patrzę, a moja pacjentka siedzi i mówi: "Oj, doktorze, o mało bym się dziś nie wykończyła". Pożyłajeszcze prawie rok. Wróciłem do domu przed północą. Po urodzinachTotka byłem jeszcze na trzech wizytach u chorych. Odrazu nalałem sobie rakietę. Potem drugą. Nie powiedziałem słowa, gdy żonaJarka napierała na mnie we łzach. Ale jakkolwiek byłbym opanowany na zewnątrz - w środku bolało. Wysłuchuję z wyrozumiałością ataków rodziny "moich zmarłych", a potem ze zrozumieniemdla samego siebie, swegoorganizmu i duszy raz na miesiącupijam się do nieprzytomności. Wróbel regularnie jeździ na parodniowe rekolekcje. Oddala się od świata. Twierdzi, że go to ratuje. Pomimo żejestemwierzący, muszę sięgaćpo środki bardziej doraźnei skuteczne. Działają od razu i bez wysiłkuz mojej strony. Umówiłem sięz Totolotkiem na sobotę. Mieszkałw Wargiewnicach. Wieś przylepiona do miasta. Właściwie nie jestem pewien, czy administracyjnie nie zostałajużwcielona. Jeździłemtam kiedyś na ryby,dopóki jeziorko nie zamieniło się w szambowe bajoro. Był wdowcem. Pracował na kolei. Miał dwójkędzieci. Basie, która studiowała pedagogikęw Szczecinie,oraz Romka, który uczył się w mechaniku imieszkałw internacie. Tylko,doktorze, umowa; za benzynę płacę ja. Inaczej nie wsiadam - oznajmił stanowczo Jurek. Gdybym się uniósł honorem, nasza wyprawa stanęłaby pod znakiem zapytania. W obie strony było doWargiewnicjakieś piętnaście kilometrów. Dobra,układ stoi zgodziłem się. - Mój nissan spali około półtora litra benzyny. Odczasu gdy Jurek trafił do hospicjum, jego domstał właściwie bez opieki. Klasyczny "telewizorek"z latsiedemdziesiątych. Totek opowiadał mi, jak po pracywyrabiał pustaki zżużla, któregowagon załatwił sobiepoznajomości. "Udało się, ależonadługo się nie nacieszyła. Pięć lat i zmarła. Do dziś właściwie nie wiem na co,bo lekarze kręcili". Kraść w tym domu, co prawda, nie było co, ale dlawspółczesnych opryszków nie marzeczy, których by niewarto zdewastować. Na dole dwa pokoje i kuchnia,u góry strych, metr wysokości, pod prostymdachem. Typowa graciarnia. - Wie doktor, córkamadwadzieścia lat, syn siedemnaście. Powiem szczerze. , mi tojuż wszystko niepotrzebne. Ileja tamlat mogę pożyć? Ale im chcę tę. przyszłość zapewnić. Rodzic żyje dla dziecka. Weszliśmy dopokoju. Ziąb większy niż na zewnątrz. - Doktorze, tylkochwilka. ,rozpalę w piecu. Nałożył z wiadra drew do pieca. Podpaliłgazetę. - Dobra, niech się rozpali, a my możemy się rozejrzeć - uśmiechnął się. Wytarł ręce wspodnie, a potemzaczął otrzepywać nogawki. Rozpierały go emocje. -Doktorze,w czym rzecz:pomalować towszystko tojestpryszcz. Od biedy mój chłopak. byto zrobił,ale onma się uczyć. Najgorszy problem jest ztym. - Wskazałgłową napokój. -Okno, jedno idrugie. Tak się wypaczyły, że nie idzie zamknąć. Alewie pan, co za komunymożna było dostać. Powiemszczerze. z gówna bicz siękręciło. Ateraz plastiki pan założy i spokój do końca życia. Więc te okna. - świszczał. -Teraz może przejdziemy dołazienki. - Rozkastatsię. -No widzi pan. tu jużna przykład. okno jest jak się należy. Dwa lata temunadarzyła się okazja. powiem szczerze, za pół ceny. -Wskazał na plastikowe okno sześćdziesiąt naosiemdziesiąt centymetrów. Miałem miarę w oku. - Ale resztętutrzeba wymienić. Sedes, niech pan popatrzy,pęknięty. Widzi pan? - Przytaknąłem głową. -I uważam, że jak już robić, to na całego. Kafelki z prawdziwegozdarzenia,a nie tak jak to. - Wskazałna odklejającąsię plastikową płachtę z wytłoczoną strukturą cegiełek. - Tylko przegrzebię w piecu. Spojrzał na mnie i ruszył do kuchni, potykającsięo próg. - Niech siępan niespieszy, mamy czas- zacząłem gouspokajać. Bałem się, żeemocje mu zaszkodzą. - Chodźmy zresztą dokuchni, do stołu - cofnął się. -Pokażę panu mójkosztorys. Nad stołem ślubny portret. Chuchro zżoną. ZdjęcieJana Pawła II i obraz JezusaMiłosiernego. Wyjął z torby zeszyt. - Proszę, pozycja pierwsza - przejechał ręką po kartce z przejęciem, jakby sprawdzał gładkość oheblowanejdeski. - Okna dwa. Typówka. 150 na 125. Około siedemset złotych. Pozycja druga. Kafelki. 6,8 metra kwadratowego. Metr trzeba liczyć Bajtaniej 10 złotych. Razem w zaokrągleniu - 70 złotych. Podłoga6 metrówkwadratowych razy 15 złotych- 90 złotych. Przedstawiony z niebywałą precyzją punkt po punkcie kosztorys zamknął się w kwocie 2150 złotych. - Trochę mi zabraknie - Jureczek wydął dolną wargę. Powędrowałwzrokiem po ścianach. Nagle spojrzałmi woczy. - Wygrana jest pięćset osiemdziesiąt złotych. Plus. - Totek uśmiechnął się, podnosząc palec -. oszczędności 1500 złotych. - Wyciągnąłasa zrękawa. - Muszla klozetowa. odchodzi, prezent od doktora -schylił lekko głowę. - Proszę pana, z renty, jak teraz jestem u was. odkładammiesięcznie wziął wdech -200 złotych. To praktycznie. wyszedłbym na zero. Oczywiście,zakładam pomyłkęw obliczeniach. rzędu10 procent zakończył. Spojrzałem na niego, nie zdradzając sceptycyzmu. Przystępując do adaptacji strychu, myślałem, że wydamczterdzieści tysięcy. Wydałem stodwadzieścia. - Tak myślę, na czym można by tu jeszcze zaoszczędzić - zacząłem po chwili. Jureczek przyglądałmi sięwyczekująco. - Zostało mi kilka metrów płytek, wystarczy dokupić. Wie pan, to nierazfajnie wygląda,jaksię dobrze dobierze. Dwaróżnewzory, ale efektzaskakujący. - Powiedzieć szczerze? - Totolotekspojrzał na mnieprzenikliwie. Czekał na moją odpowiedź. Kiwnąłemgłową. - Całkowicie się z panem zgadzam. ale to nie możebyć tak - zadyszał się - że pan będzie stratny. - Jajużi tak nic z tym nie zrobię. Jak panchce, możemy to potraktować jakopożyczkę. - O,o, o! - uśmiechnąłsię. -Przecież wiadomo, żejak nie w tymtygodniu, to w następnym coś wygram. Ile? Powiem szczerze, niewiem. Alewygrywam regularnie. Tyle, ile trzeba. Pan Bóg wie, ile dać, żebym niezgłupiał. Na moje oko wyglądało,że remont planowany przezTotka będziekosztował około siedmiu, ośmiu tysięcy. Tęmałąkorektę zachowałem dla siebie. - Tak - przytaknąłem. - A czy ma pan jakiegoś fachowca? Panoczywiście może jakoś to nadzorować, jaw miarę możliwości panu pomogę,ale ktoś tu musi kielnią pomachać. - W tym sęk. Nie zabardzo. - No, ja mam taką złotą rączkę. pomyślałem o Damianie,który za nie powiem:marne ale uczciwepieniądze przeprowadził u mnie cały remont. Nie miał swojej firmy. Ot,taki najemnik. - Dużo by wziął? - Totek przymrużył oczy. - Ze mnie skóry niezdarł. Musiałbym z nim pogadać. - Ale fachura dobry? -Ja jestem bardzo zadowolony. Jak pan chce, zadzwonimy do niego izapytamy, czyma wolne terminy. Przytaknął, Wyciągnąłem komórkę. Damian odebrał od razu. Okazałosię, że za tydzieńmiałby lukę w kalendarzu, bowypadł mu "poważny" klient. Kazałem zarezerwować termin i umówiłem się na konkretną rozmowę wieczorem. W kuchnizrobiło się ciepło. Szare ściany Jureczkowejchudoby nabrały kolorytu. - Dzisiaj spełniło się moje wielkie marzenie - wyszeptałz blaskiem w oczach. - Leżałem w tym hospicjum i mówię sobie, jakie tu wszystko czystei lśniące. Pachnące. kolorowe. I wszyscy tacy dobrzy. Tylko jednym się martwiłem,bo tak: ja tumam cieplutko. jak uPana Boga zapiecem, a tam chata marznie. A najgorsze, co może być,jak wilgoć wejdzie w mury. Cały czas myślałem. co tuzrobić, żeby przyjechaći napalić. Tosię spełniło. i terazmam kolejne marzenie. Ale nie chcę zapeszyć. Tylko, doktorze, powiem. że moje marzeniasię spełniają. Odkiedyzacząłem sięmodlić. Coś panu pokażę. Wyciągnąłz torby kopertę. Była w niej jakaś pocztówka wsadzona w folię. - Proszę zobaczyć. Zawsze mam to przy sobie. Wziąłemdo rękipodwójną kartkę świąteczną. "Wyrażam serdeczną wdzięczność za pamięć, za wielkanocne życzenia imodlitewne wsparciew mojej apostolskiej posłudze. Zmartwychwstały Chrystus niechumacnia nadzieję i rozpala braterską miłość. Z sercaudzielamswego apostolskiego błogosławieństwa". Podtymi drukowanymi życzeniami widniał niebieski podpis: Jan Paweł 11, papież. - Widzi pan -wyszeptał wzruszony. - Od piętnastulat piszę życzenia do Ojca Świętego na Wielkanoc i Bo. że Narodzenie. Do tej pory odpisywał mi jakiś substytut. Ksiądz Tobiasz mi powiedział, że to znaczy zastępca,W zeszłym roku. Ojciec Święty. odpisał mi osobiście. Skąd on na to znalazł czas? Pomyślałemw duchu, żeto z pewnościąraksymile,Watykan ma doskonałe maszyny, na których powielapapieskie życzenia i podpisy. Spojrzałemna twarz Totka. Duma człowieka pokazującego skarb, w który nikt niechciał wierzyć. Oddałem kartkę. - Niesamowite - odparłem. Nie było w tymcieniaironii. Uchyliłem w sobie pytanie o autentycznośćpodpisu. Może to było faksymile, amoże rzeczywiście jakiścud sprawił, że Papież drżącą ręką odpisał Jurkowi. Niemiało to absolutnie znaczenia. Totka otaczała aura cudowności. Wierzył jak dziecko, że wszystko wokół niegodzieje się naprawdę. Włożył z powrotem kartkę do foliałki, a potem do koperty. Łatwo się wzruszał, ale jegowzruszenie nie objawiało się łzami. Kiwałwtedy po męskugłową, zaciskał usta. Był w swoich wzruszeniachkonkretny, tak jak jego kosztorys. Szept kosztował Totka wiele dyscypliny. Nie mógł siępoddawaćuczuciom, bo inaczej zaraz kaszlał. Mówił sekwencjami. Trochę jak robot. Sekwencji nie regulowałabowiem logika zdania, ale możliwości oddechowe. Tenszept wciągał, zmuszał do wysiłku. Momentami czułemsię, jakbym klęczał w konfesjonale. - Piec jest gorący. Zrobię herbaty. - Z przyjemnością sięnapiję - odpowiedziałem. Wsiadając do samochodu, usłyszałem głos mężczyzny stojącego przy bramie sąsiedniej posesji. Dopiero teraz zauważyłem, że obokdomkuJureczka stoi ekskluzywnawilla. - Witam sąsiada. Dawno nie widzieliśmy się. Tak nadłużej? - spytał. Na smyczy trzymał białego labradora. - Za remont trzebasię w końcu wziąć - Totek zawiadamiał z dumą, stojąc już w otwartych drzwiach samochodu. I nie czekając na odpowiedź,usiadłkoło mnie. - Pyta, jakby był zdziwiony - zaśmiał się i trzasnąłdrzwiczkami. Nazajutrz rano zszedłem do piwnicy. Nie znalazłemanijednejpłytki. Zagadnąłem o nie przy śniadaniu żonę. - A był tu jakiś człowiek i pytał, czy nie zostały materiały po remoncie. Kazałam mu zabrać. Po co to ma sięwalać niewiadomo do kiedy,prawda? - Oczywiście, skarbie, gdyby niety,zginęlibyśmy. -Nie wtajemniczyłem jej w moje rozdawnicze plany. Za tydzień mieliśmy jechaćdo Wargiewnic jużwewzmocnionym składzie. Razem z Damianem. Nakreśliłem mu przez telefon realia, wjakich dokonuje się inwestycja. Powiedziałem, że musi się zgadzać z kosztorysemsporządzonym przez pana Jureczka. A jeśli będzie cośponadto, ja ureguluję. Prosiłem, by te ustalenia zostałytylko między nami. W tygodniupodjechałem do sklepu i kupiłem czterymetry płytek. Tyle, ile obiecałem resztówki poremoncie. Wybrałem takie, do których bezproblemu można będziecoś dokupić. Remont ruszył. Dwukrotnie zawiozłem Jurka, abymógt "nadzorować" roboty. Musiałem go powstrzymywać, chciał dźwigać więcejniż atleta. Damian naczas remontu zamieszkał wWargiewnicach. Totek był szczęśliwy. Przekazał mu tysiąc pięćset złotych na materiały. W trzecią sobotę od rozpoczęcia remontuJurek musiał zostać w hospicjum. Poczuł się gorzej,miał podwyższoną temperaturę, nie możnabyło ryzykować. - Zdam panudokładnie sprawę z przebiegu robót -zapewniłem go. Kiwnąłnerwowo głową. - Dobrze by było, bo muszę uzupełnić dziennikbudowy próbował zażartować. Co prawda,nie był to dokońca żart, bo rzeczywiściedrobiazgowo spisywał wszelkie postępy w remoncie. Tego dnia miała zostać załatwiona sprawa strategiczna. Damian montował plastikowe okna. - Tylkożeby dał. rozporki, zanim wpuści piankę montażową- przekazywał mi fachowe wskazówki. - Na pewno, na pewno, to jest dobry fachowiec -uspokajałem go. Kiedy zobaczyłem, jakżółte warkoczepianki puchnąw szczelinie między węgarkiem a ramą okna,wzruszyłem Się. Chodziłem po domuTotka i cieszyłem się może i bardziej niż własnym remontem. - Dzień dobry - wyrwałmnie nagle zzadumy głossąsiada z"dworku". -Dzień dobry - odpowiedziałem. Był ubrany w markowy dres adidasa. - Pana Chuchro nie ma? - spytał. - Nie - pokręciłemgłową. -A panowie, rozumiem, jesteście jakąś firmą wynajętąprzez niego? - Można takpowiedzieć- odpowiedziałembezpiecznie, żeby móc poprowadzić rozmowę w różnych kierunkach. Nasz gość nie wzbudził we mnie jakoś spontanicznie zaufania. Przez chwilę pomrukiwał, szykując kolejnąkwestię. Rozglądał się po pomieszczeniach. -Tak. Z tego, co wiem,to Chuchro jest poważniechory - rzucił, oczekując odemnie jakiejś deklaracji w tejsprawie. - Nie wiem - rozłożyłem ręce - ja tu tylko pomagam. -W tym samymmomencie podszedł do nasDamian. W obawie, by nie palnął jakiejś głupoty, powiedziałem: -Pan Chuchropłaci, a reszta nasnie interesuje. -To ciekawe. Remont? - kontynuował zawiedzionyskąpymi informacjami. -Bo ludzie mówili, że jemu sięmana zmarcie. - Czekał znadzieją, że nassprowokuje. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Różnie to w życiu bywa, kto wie, czy ja albo pan prędzej się tam nie zameldujemy - spojrzałem w górę. Adidas przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Uśmiechnął się kwaśno namój żart. Wypiął klatkę piersiową,. chcąc zwrócić uwagę na sportowy dres- Pewnie uprawiałjogging. -To co, przytargamyte płytki? - Damian wyczuł,że należy dać gościowi do zrozumienia, by nie zawadzał. Chyba sięzreflektował. - To cóż, nie przeszkadzam. Nie zaprzeczyłem. Kiwnąłem głową na znak, że również uważamrozmowę za skończoną. - A ten co tu węszy? - skomentował Damian powyjściu Adidasa. -Spółdzielniaucho? Z Wargiewnic wpadłem na chwilę jeszcze do hospicjum. Spieszyłem się do domu. Żona dała mi ranodelikatnie odczuć, że przesadzam z sobotnimi wypadami. "Możebyś znalazł chwilę czasu i naprawił spłuczkę. Wybacz,ale są rzeczy, których nie potrafię". Obiecałem,żewrócę wcześniej. "Naprawię wszystkie krany i spłuczki,a potem pójdziemy do kina". Jurek siedział w melancholijnym nastroju. Nie zagadnął nawet o remont. - Cosię dzieje? - spytałem. - Nie wystałem dziśkuponów. Możebyć krucho z finansami. - Zamilkł. -Nie mogłem. Zmarł mój szczęśliwynumerek. Pani Władzia zawsze dawała mi bankoweskreślenia. - Będzie panupodpowiadać stamtąd - próbowałemgo pocieszyć. Patrzył przed siebie i milczał- Zostawiła mi to. - spuścił nagle wzrok. Dopiero teraz zauważyłem, że Totek siedziw pięknym swetrze koloru morskiej zieleni. Za tydzień mógł osobiścieprzekonaćsię, jakfunkcjonują wymarzone okna. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, ruszył od razu dopokoju. Stanął z namaszczeniem na chwilę przy parapecie. Przełknął ślinę. Jego drżąca ręka uspokoiła się naplastikowej klamce. Przegiął jąna bok z wyczuciem,jakby otwierałkasę na szyfr. Uchylił okno. - Pierwsza klasa -wyszeptał z mocą. Przejechał dłonią po taśmachochronnych okna. - To dopiero po malowaniu ściągniemy -oświadczył. - Oczywiście - potwierdziłDamian. Przeszliśmy dołazienki. Na trzech ścianach były jużprzyklejone kremowe płytki. Ostatnia jeszcze nie wykończona. Jakby tylko po to, żeby Totek mógł przyjrzeć siętechnologii kładzenia. Podszedł do niej. Przyłożył głowę dotynku, mrużącoko, by ocenić płaszczyznę. - Na milimetr - oznajmił z podziwem. - Tak, tak, dwaworki kleju jak wyjdzie, to będzie dużo - zawyrokował. -Jak to Romek zobaczy. - Rozmarzył się. -No to podziałamy trochę. - rzekł nagle. - Chwilkę, chwilkę- powstrzymałem go. - Najpierwmoja skromna propozycja kulinarna: śledź podpierzynką. Totkowi zaświeciły się oczy i zgasły. - Hmm -pokręcił głową - doktor wie, że wszystkooddałbym za śledzia i piwo, ale tych frykasów to już niestety w niebie zakosztuję. Podroby po tych wszystkich terapiach nie te. Nie ma sięco oszukiwać. Po ostatnimśledziu prawie bym się przejechał. - Panie Jureczku, toteż nie podajępanu śledzia mordercy, tylko śledzia przyjaciela uśmiechnąłemsię. Wyciągnąłem salaterkę. Zasiedliśmy w trójkę dostołu. - Chwileczkę, trochę przetrzemy. - Totek zerwał siępo ścierkę. Przytrzymałem salaterkę w powietrzu. Wsadził do ustpierwszy kęs. Delektował się jakiś czas,w końcu potknął resztkę, która samanie rozpłynęła sięnajęzyku. - Mmm - jęknął z rozkoszą. - Raj podniebienia i okolic. lmówidoktor, że nie zostanę za toukarany? - Nie. Miałem nadzieję, żewyniszczonyorganizmJurka nie zaprotestuje. - Nagrodzony! -rzekłem dobitnie i wyciągnąłem z siatki piwo. Spojrzałz niedowierzaniem. - Doktorze, proszę mi powiedziećprawdę. Czy ja jużumarłem? - Czemu? -Bo na ziemi nie ma tak dobrze - odparł. Zaśmialiśmy się z Damianem. - Nie, tam napijesię pan do woli, a tu narazie szklaneczka. - Patrzyłem na uniesienie Totka. -Damian, proszę, jedz, twój żołądek też to wytrzyma - zwróciłem siędo naszej złotej rączki. ll -Doktorze, przepis. Wszystko,co mam, oddamzaprzepis. - Jurek niemógł się nachwalić potrawy. Trudno powiedzieć, ile w tym wszystkim było rzeczywistejrozkoszy, a ile chęci okazania wdzięczności. -Trzebanamoczyć cztery płaty matiasa nanocw mleku. Rano pokroić to wszystko w drobniutką kostkęi wsypać do salaterki. I cojeszcze. Tak, jedną małącebulkę sparzyć, zmiksować na papkę irównomiernie rozłożyć na śledziu. Potem przykrywamy to warstwą majonezu light. Ścieramy na tarcedwaugotowane ziemniakii kładziemyz nich kolejnąwarstwę wsalaterce. Na todwie marchewki ugotowanei podobnie utarte. Następnieznowu warstwa majonezu posypana drobno posiekanymi jajeczkami. Kończy pan cieniutką warstwą majonezu i posypuje natką pietruszki. Taka porcja starcza dlasześciu osób. Troszkę odłożyłem dla żony, boteż jestwielką amatorką śledzia. Długo potakiwał. - Takmi dobrze, żenawet robić mi się dziś niechce. -westchnął. - Wy tu sobie odpocznijcie, aja polecę ostatnią ścianę- wstał od stołu Damian. Jureczek podszedł znów do okien. Otworzył je naoścież. - Dyrda idzie - rzekł nagle zdziwiony. Zobaczyłem zbliżającego siędo furtki policjanta. - Jeszcze tylko księdzatu brakuję. - zażartował Totolotek. Słychać było,jak policjant otrzepujebłoto z butówo schody. - Dzień dobry. -Dobry,dobry. Wchodź śmiało, dywanów jeszczenie roztożytem. I co? -Jurekod razu upomniałsię o komentarz dotyczący dokonań remontowych. -No no, nieźle. - Nieźle? Pięknie! - wyszeptał. - Ano piknie. Dyrdaprzywitał się z nami pokolei. - To milo, że władzazajmuje się budownictwem -stwierdziłem. -No.. - policjant był lekko zakłopotany. - Co ty tak stękasz? - uśmiechnął się Totek. -Jeszczepan doktor pomyśli, że tu jakieś aborygeny mieszkają. -Mam sprawę. Wyczuł, że Dyrda woli mu ją przekazać na osobności. Wyszli na zewnątrz. Po chwili Jurek wrócił,całydrżat- Cosięstało? - spytałem. - Potrzebuje rachunki, ktoś niby. doniósł. Jego szept się załamał. Niebył w stanie nic więcejpowiedzieć. "Jak Jurek zobaczy rachunki, wszystko zrozumie", uzmysłowiłem sobiebłyskawicznie. - To musi poczekać, rachunki mam w domu. - Mrugnąłem na Damiana, który pojawił się w tym momencie. - Niech pan tu zostanie,a ja się z nimumówię. Dyrda stał przed domem i palił papierosa. W parusłowach wprowadziłem gow skomplikowaną sytuacjęz rachunkami. Zaczął sam utyskiwać na swój "cholernyobowiązek" i na ludzi. Wyczułem, że mam w nim sprzy mierzeńca. Kilka stów wystarczyło, by ocenić, że to człowiek wrażliwy. - Sytuacja jest taka, żepanChuchro niepowinienznaćszczegółów, bo to zabiłoby jego radość - ściszyłemgłos jeszcze bardziej. -Powiem panu krótko, że dla mnie to wstyd, ale muszę to sprawdzić. Proszęmi toprzywieźć. Cholernawiocha. Jeden dzisiaj w sklepie mówi: "Niby umiro, ale wysrać się musi w luksusie". Umówiliśmy się, że w tygodniu dostarczę mu papiery. Radość Totka zgasła tego dniajuż na dobre. Próbowałem bagatelizować całą sprawę, skutek był jednak mizerny. Został zraniony zbyt silnie, Myślał, że już zawędrował do nieba; że wszystko wokół jesttak przyjazne jakśledź pod pierzynką. Nie znalem szczegółów. Kto złożył donos na Jurka? Po co? Miałem nadzieję,że to się wyjaśni. - Zwykła ludzka zazdrość. Małość. Każdego z nas dopada. Remont sąsiada zwykle wyzwala takie odruchy. Nie odpowiedział. Widziałem, że był rozbity. Po powrocie poleciłem, aby dziewczyny dały mu dziesiątkę hydroxyzinum. Musiał się trochę wyciszyćpo dzisiejszym zajściu. Zawirowanieprzed świętami było tak wielkie, że niemiałem sekundy, by wpaść doDyrdy z papierami. Zadzwoniłem. Uspokoił mnie. "Wszystko w porządku. Wy. starczy, jak się skontaktujemy po świętach", oznajmił. Zaszedłem doJurka, by przeka2ać, że Damian zaraz poWielkanocy chyba skończy remont. Uśmiechnął się, alemachnął ręką, jakby chciał powiedzieć: "Spokojnie, niespieszy się". Zwykle gdyzjawiałem się pogadać o remoncie, chwytał zeszyt i zapisywał z namaszczeniemkażdy detal w "dzienniku budowy". - Raniedoktorze, co będzie z Papieżem? - spytał, odsunąwszy na boknieistotną terazsprawę. Patrzył miw oczy, jakby Jan Paweł II był moim pacjentem. Rozłożyłem ręce. - Wszystkow rękach Boga, ale już niez takich sytuacji wychodził. Papież przez lata przyzwyczaił nas doswej choroby. Miałemwrażenie, że w pewnym momencie naród zacząłją traktować jako cierpienie, na które się nie umiera,a które jedynie upodabnia go do Chrystusa. - Miał tracheotomię. To samo, co mi grozi - wyszeptał z przejęciem. - Rok temu zrobili to mojemu. kumplowi, potem drugiemu. Obaj już nie żyją. My dwaj tylko zostali. - Dopókiżyjemy, jest nadzieja - uścisnąłem mu rękęna koniec. - W święta przyniosę śledzika pod pierzynką. Podziękowałuśmiechem. Kiedy zaszedłem do niego w poniedziałek, spytał odrazu: - Widział pan? Pokiwałemtwierdząco. Domyśliłem się, że chodzimuo papieskie błogosławieństwo Urbiet orbi. - Nic. nic nie powiedział. Te tłumy na placu. Zobaczyłi zaniemówił. z emocji. Ja mam to samo. Nierazjakby. ktoś ścisnął kombinerkami. Przytaknąłem mu. Miałem przed oczyma zrozpaczoną twarz Papieża w oknie. - Doktorze, mówiłem,że mam. jeszcze jedno. życzenie. - Pamiętam. Jurek mówił coraz krótszymi sekwencjami. "Wypychał"z siebie pojedyncze słowa. - Chciałbym w tym. wyremontowanym domu. w którym będzie. tak pięknie jak tutaj. usiąść do wigilijnego stołu iprzełamać się opłatkiem. Potem. - głossięzałamał. Po dłuższej chwili znów zaczął: -Wczoraj. ofiarowałem. swoje. życie. za niego. - Ztrudem łapał oddech. - Wszystkie swoje. cierpienia. Kubańczyk czytał gazetę,ale zauważyłem,że wsłuchuje się w szeptTotolotka. Ataman Wielki spal. Z każdym dniem był coraz słabszy. Chyba niewieledo niegodocierało. - Tak,jest pan z nim blisko. A jak tamdzieci, podobaim się? -Spróbowałem zmienić temat, w nadziei, że goto trochę uspokoi. Na święta zjechały dzieci Jurka. Mieszkały przez parędni w Wargiewnicach. W niewykończonym, ale zmodernizowanym domu. Totolotek się ożywił. - Zachwycone. zachwycone - pokręcił głową. Wcześniej rozmawiałem z jego córką. Mówiła mi, żepo paręrazy kazał sobie opowiadać, jak działają okna,czy w obu pokojach tak samo. Czy w nocywieje, czy teraz po remoncie temperatura mniej spada. Po świętach pojechałem do Dyrdy z rachunkami. Chciałem się poradzić,jakobronić Totka, jak zabezpieczyć jego dom do czasu, aż. Aż nie sprowadzi się do niego syn, albodo czasuśmierci. Kiedyto ludzkiechamstwo i głupotajuż go niedosięgną. Dyrda zaparzył kawę. Na biurku dostrzegłem rozłożoną książkęjakiegoś włoskiego pisarza. "Proszę, policjant zawstydza lekarza" - w tym roku nie udało mi sięniczegoprzeczytaćpozacodzienną gazetą. Spojrzał na rachunki. - On musi mieć poczucie, że to z jego pieniędzy. -A nie jest tak? -spytał Dyrda. -Eie. No tak. ,.-Nagle coś przeskoczyło wmoim myśleniu- Do tej pory wydawało mi się, że dodaję po kryjomu Totkowi do jego ubogiej kasy. Siedzącprzed Dyrda,naglezdałemsobie sprawę,że nie dodawałem żadnychswoich pieniędzy, tylkopomagam w rozmnożeniu Totkowego błogosławieństwa. - Trochę mu pożyczyłem. - Wie pan, ja też chcę mieć w tym jakiś udział. -Wyciągnął zportfela trzystazłotych. - Tu jest maty gro sik ode mnie. Pan wie lepiej, co tam jeszcze trzebakupić. Odchrząknąłem, aby ukryć wzruszenie. Schowałempieniądze do kieszeni marynarki. - No dobrze, że przywiózł pan te rachunki - Dyrdawrócił do rzeczowego tonu, jakby ta cała poprzedniascena rozegrała się w innej rzeczywistości. - Jak mi tujeszcze któryprzyjdzie z obywatelską troskądonosić, tobędzie tomusiałzjeść namoich oczach. Oczywiście ksero. Oryginały zachowam. Powiem panu, doktorze, tylkoproszę to zatrzymaćw tajemnicy. Za tymwszystkim stoiMielcarek. Ten sąsiad, co sobie wywalił tę twierdzę. Miejscowy potentat. Kręci ludźmi. Chce poszerzyć swojewłości- Myślał, że działka po Jurku już należy do niego. A tuma pecha, bo Chuchro nagle ożyłi jeszcze dzieciaki chcesprowadzić. Mielcarek ma firmę, w którejpracuje dwóch takich penerków, co własną matkę z renty oskubali. Próbowaliwrobić w to chłopaka Chuchry. Przyszła do mnie, że niby dziwnie pieniądze zginęły, jaktenRomek tu był. Ludzie są tak głupi,że ich można podpuścić. łatwiej niż słomę w leciepodpalić. To, że Mielcarek mapałac, to jest normalne, bo wielki pan. AlejakChuchro sobie okno plastikowe wstawi,to znaczy,że skądś ukradł. Albo pieniądze, albookno. Uszybolą od tego, co gadają w sklepie: "Wyży sro, niżdupę mo". Liczyć,że oni coś zrozumieją, to tak jak w tymprzysłowiu: "Dmuchać baranowi w zadek, by mu się rogi wyprostowały". Uśmiechnąłem się. Ograniczyłem się do stwierdzenia:. - Też chcą żyć. Machnął ręką. - Ja z Jurkiem chodziłem do jednej klasy. A panskądgo zna? Uśmiechnąłemsię. Kawa zupełnie wystygła. W piątek 31 marca podano informację o nagłym kryzysie w stanie zdrowia Papieża. Do tej pory wszystkie komunikaty głosiły, że chory nadzwyczajdobrze przechodzi poszczególne etapy pooperacyjnej rekonwalescencjii wraca do zdrowia szybciej, niż się spodziewano. Miałemwrażenie, że ukazuje się go jako chorego nadczłowieka. To był jakby drugi Wielki Ratekw ciągu tego roku. w ciągu parudni. Drugiego kwietnia o 21. 37 Papież zmart. Była sobota, siedziałem przed telewizorem razem z żoną i córką. Zmówiłem po raz pierwszyod wielu lat różaniec. Kiedypoinformowano o zgonie, natychmiast pomyślałemo Jurku. Skończyła się epoka. Teraz już wszystko będzie liczone przed i po śmierciPapieża. We wtorek miałem dyżur w hospicjum. Oglądałemw pokoju psychologa studio papieskie. Zasiedli wnimoboksiebie przedstawiciele różnych partii, na co dzieńwarczący nasiebie jak psy. Zgodność, z jaką się wypo wiadali, była żywym dowodem na prawdziwość biblijnego proroctwa, że nastąpi czas, kiedy lew będzieleżałobok baranka. "Mam taką propozycję, abyśmy powiesili w sejmie tablicę upamiętniającą pobyt Papieża wtymmiejscu - apelował jeden z nich. - I kiedyktóryś z naszachowasię niegodnie, będziemy na nią wskazywać. "Do pokoju wszedł Kubańczyk. - Przepraszam, nie przeszkadzam? -Nie, proszę wejść. - Ściszyłemtelewizor. W oczach pana Edzia zobaczyłem strach. -Nie chciałemrozmawiać na sali. Boję się o Jureczka. Wiadomo,zawsze był z niego kawał. - spróbowałsięuśmiechnąć -. oryginała, ale teraz jakby mu się pomieszało w głowie. Chodzi o Papieża. Wtedy,coPapieżumarł,podszedł do telewizora, klęknął i przyłożył dłońdoekranu. Potem wrócił, wyciągnął zeszyt i zapisał godzinę śmierci. 21.37. "Jureczku, czy nic ci nie jest? ", pytam, aon: "Miałemumrzeć pierwszy". On przeztę chorobę Papieża zmienił się nie do poznania. Oddwóchtygodni niekreśli już kuponów. - Kochał Papieża, musi przez to przejść. -Nie ma Polaka, który by niekochał Papieża. - Tak pan myśli? -Na pewno. Jak ktoś Papieża niekochał, to znaczy,że nie był Polakiem. Panie doktorze, może by mu jakieśtabletki. Takiedla równowagi. On mówi,że teraz jesttak pusto, że nie ma poco żyć. W nocy zmarł Ataman. Kapitan Żeglugi Wielkiej odpłynął. Pan Edzio stale wychodziłz pokoju. Zwracał się cochwilę z inną prośbą do pielęgniarek. Większość nocyprzesiedział w fotelu. Wyraźnie bal się łóżka i pomimopodania nad ranem silnych środków wciąż nie mógł zasnąć. Teraz też miał woczachrezygnację i lęk. Kiedy wychodziłem z dyżurki, zaczepił mnie Perkusista. "Doktorze, tu jesttak fajnie, tylko czemutych ludzityle umiera? " Spojrzałem na Jurka, wyczułem,że patrzy na mnie. Skinął palcem, bym podszedł, - Doktorze, chciałbym. - Nie mógłdalej wypowiedzieć słowa. Pomyślałem, że chyba chce wybrać się doWargiewnic i nieśmie poprosić. - Ma pan ochotędo domu? Pokręciłgłową. - Jutro. ksiądz Tobiasz jedzie. na pogrzeb Papieża. - wyszeptał. -Czy gdyby było. wolne miejsce. Nie musiał kończyć. Wiedziałem, co chce powiedzieć. - Nie, panieJurku - sprzeciwiłem się zdecydowanie. -Za duże ryzyko, może się coś stać ibędzie potrzebnapomoc. - Przecież. - zaczął kaszleć. Gdy się uspokoił, dokończył cichutko - kiedyś muszę umrzeć. Po raz pierwszy zobaczyłem, że płacze. Szybko jednak się opanował. - Ma pan rację. Każdy znas musi umrzeć. Tylkokiedyzobaczyłem tę kartkę od Papieża, topomyślałem, żepan na pewno spełni swoje marzenie. Nie może panprzerwaćremontu pod sam koniec. Pana marzeniomPapież pobłogosławił. W środę wyjechał do Rzymu autokar z hospicjum. Ksiądz Tobiasz, pani Zosia, Staszek, siostra Karola, rodziny osób,które u nas zmarły. Naszahospicyjna rodzina. Wyjechali skoroświt, żegnał ich personel i prawiewszyscy chorzy. Wieczorempoprzedniego dnia siostraKarolazbierała od ludzi intencje. Pani Lusia trzęsącą ręką wcisnęła jej karteczkę. Prosiła, żeby ją położyć przy Papieżu. Karola pogłaskała ją pogłowie. Nie tłumaczyła, że to niemożliwe. Totolotek stal wswetrze od pani Władzi i żółtej bejsbolówce. Kiedy ksiądz Tobiasz przytuliłgo na pożegnanie, zdjął czapkę, uklęknąłi poprosił o błogosławieństwo. Od tej chwili stał się przedstawicielem tu, w hospicjum, wszystkich pielgrzymów. Na każdej mszyinformował ludzi, gdzie znajdująsię"nasi". Zwykle przedtem Arleta przekazywała mu smsaod oddziałowej. Wymieniał miejsca, do których już dotarli. O 21. 37 rozpoczynał specjalny różaniec,który łączyłnas z pielgrzymami. 10 W piątek przyjechał niespodziewanie Dyrda. Spotkałem go na sali u Jurka. Mrugnął, że chce pogadać zemną. Wyszliśmy na korytarz. - Byłem w mieście, mówię:odwiedzę go. I tak nawszelki wypadek powiem to panu doktorowi. Wybilimu okna. - Widziałem, ile kosztuje go przekazanie tej informacji. -Chciałem zawiadomić, bo lepiej, żebyście teraz nie przyjeżdżali. Byłem jużu szklarza. Naprawi. - Kto to zrobił? - spytałem z niedowierzaniem. Po poprzedniej wizycie u Dyrdy uspokoiłemsię, widząc, jakiegoTotek ma obrońcę. Nikt nie będzie walczył z policją. - Kto? - pokiwał głową. -Łotry. Domyślam się, aletego nieudowodnię. - Zamilkł. -Papież jeszcze nie pochowany, a oni coś takiego. Przed kościołemułożyliwielki krzyż ze zniczy. A w tym samym czasie robią takieświństwa. Rózgę iprzepędzić ich ze świątyni! Poszedłem wczoraj do kościoła, wracałem ze służby. W mundurze. Ludzie wypowiadali swoje intencje. Co jeden, to stodziej gadał. I,nie uwierzy pan, przemówiłMielcarek. Wszyscy już wiedzą, że chce startować do rady gminy. Więc zawczasu pcha sięterazludziom w oczy. Nie wytrzymałem tejobłudy. Podszedłem do mikrofonuna ołtarzu i wypaliłem: "Prosimy cię, aby ten,kto wybiłokno w domu chorego brata, naprawił swój czyn. Towtedy nie spadnie na niego żadna kara ani tu, na ziemi,aniwiekuista". Ludzie zgłupieli, nie wiedzieli, czy się o tomodlić, czy nie. Usłyszałem tylko kilka nieśmiałych głosów. Za to jak już wracałemdo domu. - Uśmiechnął sięgorzko. -Moja sąsiadka szła przede mną i mówi do dru giej: "O jakichoknach ten Dyrdagadał? Czy mu coś nałeb niepadło? ". Rozmyślałemo tym wszystkim, co się stało od czasuurodzin Jurka. Nie żałowałem swojej decyzji o wsparciujego marzenia. Zwykle ludzietęskniąza tym, cominęło. On marzył, by zostawić coś, co przetrwa. Cokolwiekzaszło, nie zmazętejradości, którąwidziałem w jegooczach. Pomyślałem jedynie zgoryczą, co by było, gdyby wydarzył się cud i Totek wyzdrowiał. Usłyszałem pukanie do drzwi. - Można? - wsunęłagłowę Jadzia, naszawolontariuszka. Chorzy nazywali ją Złotą Rybką. Zaprosiłem gestem ręki, by usiadła. Uśmiechnęła sięciepło. - Panie doktorze, bo nasz Totek opowiadał mi o tychswoich oknach. W ogóle o tym wszystkim,że to dziękipanu. Pomyślałam, że niedługo sąjego imieniny. - Położyła przed sobą torbę foliową. -Uszyłam dla niego zasłonki. Gdyby topanunie przeszkadzało, moglibyśmykiedyś razem tam pojechać. Trochę bym posprzątała. Spojrzałem na nią. Uśmiechnąłemsię, kręcąc głową. "Czy tu nie ma jakichś podsłuchów? ", pomyślałem. Nikomu nie mówiłem o wizycie Dyrdy. Wychodząc, zaszedłem jeszcze raz do Totka. Patrzył namnie tajemniczo. Milczał. Nagle odezwał się z przejęciem. - Przed chwiląrozmawiałem z siostrąKarola. Nasi dostali się do bazyliki. Siostra modliła sięprzy Papieżu. Powiedziała, żeto ja załatwiłem, bo mam chody na górze. Tata kupi mi auto. Byłaodrętwiała. Miała w sobie rozpacz, która w każdej chwili mogła wybuchnąć. Na razie jednak siedziałaniema. Odtygodnia, to znaczy od chwili pogrzebu matki, przychodziła i spędzała kilka godzin na korytarzu hospicjum. Jakby tutajmiał nastąpićcud wskrzeszenia. Jestem wolontariuszem od trzech lat, ale po razpierwszyzobaczyłem kogoś, kto absolutnienie godziłsię, że rodzic może umrzeć. Żal było patrzeć, jakkilka dni przedśmiercią półprzytomnej pani Lusi jejcórka czytała Krzyżaków w nadziei, że to ją podtrzyma przy życiu. Przynosiła jogurty i próbowaławpychać je matce, która niebyła wstanie otworzyć ust. Czasami tylko jej zamgloneoczy prosiły: "Pozwólmi odejść, nieopuszczęcię". Córka nie reagowała na jej błagania. Przyszedłem tu na służbę zastępczą, i tak już zostałem. Każdego dnia widzę, jakróżnie zachowują się ludzie w obliczu odchodzenia rodzica. Jedni nie mają czasu oderwać się od pracy ikariery, by go pożegnać. Inniczas mają,ale nie chcą. Są i tacy, którzy chcieliby pochowaćsię z matką, bonie wiedzą, po co mieliby dalej żyć. Znam osobę, któraod lat sama spędza Wigilię, zamyka się w pokojuz urnami, wktórych są prochy rodziców. Wiem,że w chwili śmiercirodzica jesttak, jakby ziemia i niebo runęły. Ale potem przychodzi moment, żezaczyna się żyć nowymżyciem. Zdarza się, że to noweżycie jest głębsze ibardziej intensywne. Pięć lat temu zmarł mój ojciec. Wkrótcepotemwpadłomi wręce opowiadanie, które zawierało treści bardzomi bliskie. Nie tylko dlatego żebohater nosił moje imię. Pewne zdarzenia były jakby wyjęte z mojego życia. Znalazłem w nim takwielkie pocieszenie, że postanowiłemzrobić z niego słuchowisko radiowe. Miałem nadzieję, żepomoże także innym. Kiedyś mi powiedziałeś: "Widzisz, Stasiu, rozmawiaszz tyloma ludźmi. Masz dardo tego. Szkoda tylko, żez własnym ojcem nie potrafisz". "My zesobą mało gadamy? " - odparłem zdziwiony. Uśmiechnąłeś się, zanuciłeścoś i poszedłeś pracować do ogrodu. Miałeś rację. Niewiem, jak to się stało, alenigdy tak naprawdę z sobą nieporozmawialiśmy. Owszem, często do mnie mówiłeś, jacię słuchałem i też coś mówiłem, ale to nie była prawdziwarozmowa. Myślę, że nie byłem najgorszym synem. Nigdy się specjalnienie buntowałem, nie kłóciłemz tobą, bywały jakieś nieporozumienia i gorsze dni, ale niebyło źle. Tylko dlaczego nigdy zsobą tak naprawdę nie. porozmawialiśmy? Może dlatego, że nigdy nie starałeśsię być dla mnie partnerem, zawsze byłeś ojcem, głowąrodziny. Zawsze musiałeś mieć rację. Chciałeś mnie wychować na swego pomocnika. Alenajczęściej nie byliśmy zgraną brygadą. Trudno było cięzadowolić. Miałeśmi zazłe, że nie wkładam całego serca w to, co robię. Pewnie, sercem byłem na podwórku,gdzie koledzy akurat grali w pitkę inie musieli swoim ojcom pomagać w uprawianiu pomidorów. Zawsze zrobiłem coś nietak. "Dlaczego uciąłeś tę deskę w tym miejscu? " "No, uciąłem tu,gdzie ojciec kazał" - broniłemsię. "Ty masz, chłopcze, myśleć, myśleć! Chcę cię nauczyć jednego: żebyś ty, chłopcze, myślał". Dobrze. Następnym razem zrobiłem,jak uważałem za słuszne, a niejak ojciec mówił. "Coś ty zrobił? Gdzie ja ci to kazałemuciąć? " "Kazał mi ojciec myśleć! ""Nie odpowiadaj ojcu! Ty nie masz myśleć, tylko masz słuchać". Itak było w kółko. A przynajmniej tak mi się wydawało. Matkę kochałem w jakiśnaturalny, cudowny sposób. I potrafiliśmysobie tę miłość okazywać. Nigdy nie chciała byćgórą, była czystympulsującymsercem i nie szukała swego. Z tobą było inaczej. Częstobyłeśszorstki i niezawszęnam pobłażałeś. Potrafiłeś na mnie czasami spojrzeć tak karcąco i srogo, że wolałem, abyś mnie uderzył. Ale nie pamiętam, żebyś kiedykolwiekto zrobił. Gdysytuacja przyobiedzie albo kolacjistawała się napięta,matka kopała naspod stołem. Dawała do zrozumienia,żebyśmyponiechali sporów. Wiedziała, że słowa wypowiadane w gniewie zwyklenic nie dają. Po śmierci matki otworzyłeś dom dla wszystkich. Byłeś otoczony ludźmi - młodymi, starymi, obcymi. Pełnobyło studentów, którym pozwalałeś mieszkać za pół darmo. Nie mogłem chwilami znieść tej twojej naiwności. Garnęli siędo ciebie, przychodzili po rady, po wsparcie. Denerwowałem się, że wchodzili w mojąrolę. A ja niepotrafiłem cię zapytać o najprostsze rzeczy. Możegdzieśbyłem podświadomie zazdrosny o to,że hojną ręką rozdawałeś miłość,która przecież należała się głownię nam,twoim dzieciom. Nazywali cię swoim guru, dziadkiem,przyjacielem, a ty piekłeś im placki, gotowałeś obiadyipomagałeś, jakby nie mieli własnych rodziców. PSedy spostrzegłeś,że mamy już swoje życie, zacząłeśtworzyć nową,zupełnieinną rodzinę. Nięopartą na więzachkrwi. Do końca codziennie rano się gimnastykowałeś. Mnie na to nie starcza silnej woli. Jakmi cośnie odpowiada albo czuję się gorzej, porzucam ambitne planypracy nad swoim ciałem. A ty właśniew takich chwilachćwiczyłeś najwięcej. Ciągle chciałeś być sprawny. Podkażdym względem. Pod koniec życia uczyłeś się jeszczejęzyków obcych. I czytałeś,bez przerwy czytałeś, zwłaszcza swoją ukochaną literaturę norweską. Wciąż musiałem dostarczaćci nowej lektury. Pochłaniałeś pasjami książki religijne. Lecz kiedy cije przyniosłem do szpitala na parę tygodniprzed śmiercią, wykonałeś przeczący gest. Jużich niepotrzebowałeś. Nie chciałeś też, żebym przyprowadziłjakiegoś mądrego księdza. A tak lubiłeś kiedyś z nimirozmawiać. Wszystko stawało sięnieistotne. Zapytałeś. natomiast, czy ta śliwka koto płotu pana Rychlika, któranigdy nie owocowała, ma kwiaty. Odwlekałemrozmowęz tobą,czekając naodpowiednią chwilę. Kiedy umarłeś - to słowo brzmi tak bezsensownie, bo przecieżty żyjesz, tylko nie wiem, gdzie i jakto twoje nowe życie wygląda -- kiedy więc odszedłeś i zostawiłeś nas, liznąwszy, że damy już sobie radę sami, coraz częściej z tobą rozmawiam. I mówię ci to, na co nigdy sięnie zdobyłem za twojego życia. Miałeś co opowiadać ibyłeś znakomitym gawędziarzem. Repertuar twoich opowieści był ogromny, ale siłąrzeczy często się powtarzałeś. Słuchaliśmy ze zrozumieniem i rozbawieniem powracających regularnie historii. Ale kiedyś miałem zły dzień,a życie gnało mnie niemiłosiernie do przodu. Więc gdy zacząłeś poraz entywspominać, jak zbierałeś z babcią chrust, powiedziałem; "Przecieżto już nam ojciec opowiadał". Nie obraziłeśsię, tylko przytoczyłeś inną historię. "Kiedyś to samo jako chłopak powiedziałemdziadkowi Jakubowi, a on mirzekł: "Widzisz, Kaźmirek,muszę ci to opowiadać sto razy,bo inaczej tego nie zapamiętasz". "To czemu ojciecnie spisze tych opowieści? " - spytałem. "Nie mam darudo tego, ale ty możesz to zrobić". To nie takie proste. Miałeś znakomitą pamięć iwystarczyło, że dziadek Jakub opowiedział ci sto razy jednąhistorię, a Jużnigdy jej nie zapomniałeś. Niestety, niewdałem sięw ciebie. Strzępów zapamiętanych historiinie potrafię sklecić w jakąś logiczną i barwną całość. il Przepraszam cię za ten błąd. Boże, co bym dat,abyusłyszeć twój głos w słuchawce. Zapytałbyś: "Wpadniecie, bo upiekłem akurat rogaliki? ", a my byśmy pognalibez zastanowienia, by usłyszeć po raz kolejny o tym, jakżeście proboszczowispijali wino i dolewali wody. Siedem lat temu wyprawiliśmy się razem do Dolska,twegorodzinnego miasteczka. Wiedzionyresztką instynktu,nagrałem wczasie tej podróży trzy kasety twoich opowieści. To mato i dużo. Tekilkanaście metrów taśmy elektromagnetycznej byłoby itak doskonalszymzapisem historii niż mój umysł i kiepska pamięć. Te kasety stanowiły moje zabezpieczenie. W odpowiedniej chwili miałem je spisać i odtworzyć rodzinną historię. Niewiem, czy to moja indywidualna wada, czy też sprawapokoleniowa - nie potrafię pamiętać. Nie potrafięzapamiętać smaków, zapachów, barw przesuwającego sięświata,tak jak potrafiłeś ty i dziadek Jakub. Przecież niedlatego żenagle w moich żyłach zaczęła płynąć innakrew. Ale przestałem ćwiczyć pamięć. Świat biegnie takszybko, że człowiek wyrzuca z głowy to, co wczoraj przeżył, bo by nie pomieścił tego,co mu przyniesie jutro. No więc nagrawszy te kasety,jakoś sięuspokoiłem. Cokolwiek się stanie, kaseta będzie pamiętać. Po latachwreszcie zabrałem się do ich spisywania. Długo czekałem naten moment. Powtarzałem sobie, że zrobię toprzy pierwszej okazji, gdy tylko będę trochę wolniejszy,z wypoczętą głową, lkiedy w końcu po niesięgnąłem,z przerażeniem odkryłem, że jest tylko jedna. Nie wiem,gdzie podziały się dwie pozostałe. Wszystko przewróci. lem do góry nogami. Biurka i szafy, w pracy i w domu. Po kilkanaście razy spoglądałem odrętwiałym wzrokiemw te same szuflady, pudełka. Wywracałem kieszeniespodni, marynarek i płaszczy. Na próżno. Zawierzyłemułomności, a diabeł dokonał reszty. I teraz czuje, jakbymutracił bramę do przeszłości. Nie jestem w stanie odtworzyć żadnej historii w jej pełni, tak jak ty mi je opowiadałeś. Zadręczałem się tygodniami. Nie pomógł minawet święty Antoni. Widocznie doszedł do wniosku, żetrzeba mną raz wstrząsnąć,bo inaczej nigdy nie nauczęsię porządku. Postanowiłem szukać opowieścio tobiei mamie u ludzi, którzy przewinęli sięprzez wasze życie. Od paru miesięcy chodzę po naszych sąsiadach, znajomych, krewnych. Nagrywam rozmowy, przeglądamzdjęcia. Przepytuję całą rodzinę. Było nas ośmioro i każdyz nas inaczej pamięta przeszłość. Tak jakby nie istniałajedna historia naszej rodziny. Ostatnio posprzeczałemsię zJolą, bo ona twierdzi, że ja tak pamiętam naszedzieje, jakbyśmy byli jakąś biedotą, a przecież mamy sięczym pochwalić. W domu stało pianino, budyń się jadłow kryształach, stoły były pokryte "serwetamirichelieu". Zrobiłeś pierwszą w kamienicy pralkę elektryczną i sąsiedzi od nas ją pożyczali. Pewno tak było. Ale co jana toporadzę, że bardziej czule wspominam te chwile i teobrazy z dzieciństwa, kiedy miczegośbrakowało. Niech Jola wspomina sobie "hafty richelieu". Ja wolę wspominać zacerowane dziury na kolanach moichspodni albo to, żewstydziłem rozbierać na wuefie, bomiałem rajtuzy, a koledzy prawdziwe kalesony. Takjuż musi być. To chyba normalne, że pamiętamyinaczej. Przecieżnawet w chwili gdy wszyscy patrzymyna to samo, każdy widzi coś innego. A jednak chciałbyczłowiek mieć jasność, jak byłonaprawdę. Kiedyś potwojej śmierci zastanawialiśmy się,co począć z rodzinnym archiwum. Chodziło głównie o zdjęciai o listy, które pisaliście do siebie z mamą w Niemczechw czasie okupacji. Potem już nie musieliście, bonigdynie rozstawaliście sięna dłużej. Boże,jak można było tyle do siebie pisać? Jest tych listów chyba ze dwieście. Wysyłaliście je do siebie co drugi, trzeci dzień. Dotykam ich z lękiem. Nie tylko dlatego że są świadectwem miłości, jakiej nie znam. I na jakąpewno nigdymnie nie będziestać. Wkażdym z nichpiszecie oswoichmarzeniach, o przyszłości, którą zaczniecie budować poskończonej wojnie. Piszecie ciągle o PanuBogu i o dzieciach,którymi być może was obdaruje. I ta cała przyszłość się dokonała, wasze marzenia się urzeczywistniły,w większości już spopielały i przeminęły. Przeminęły jakoddech, a my jesteśmy tylko oddechem tego oddechui wkrótce też przeminiemy. Dotykanie pamięci po rodzicach jestzgodą na śmierć, pogodzeniem się ze śmiertelnością. Czytałem kiedyś wspomnienia Żyda, który batsię dotknąć listów, jakie pisali do niego rodzice z Treblinki- Wy byliście w innym obozie, nienapawającym takązgrozą, historie w tych listach są cudowne, ale tym niemniej boję się je czytać. Boję sięczytać o przyszłości,która stała się przeszłością. Dokonywałeś wynalazków, miałeś patenty. Inżynierelektryk - niepoprawny marzyciel. Ciągle śniłeś o czymświęcej: owiatrakach produkujących energię, o ogniwach słonecznych. A ja, dziecko, często padałem ofiarątegomarzycielstwa. Kiedychciałem mieć jakąś najprostszą zabawkę, jak moi koledzy, mówiłeś: "Ech, co tam,Stasiu, to głupstwo. Chcesz, zrobimy konia nabiegunach, ale na prąd, takiego co będzie podskakiwał. Tobardzo proste". Brałeś kartkę, robiłeś projekt, a ja jużbiegłemna podwórkoi o wszystkim opowiadałem kolegom. Częstośpiewałeś modną w latach sześćdziesiątychpiosenkę: "Tata kupi mi auto i radio, co w auciegra". Bardzo ją lubiłeś, chociaż nie wiem dlaczego, bo przecieżbyłeś wrogiem motoryzacji. Twierdziłeś, że tylko komunikacja publiczna i rowery mają przyszłość,a jeżeli samochód,tomusiałby być na prąd, bo wszystkie inne zatruwają powietrze. Pewnego latana podwórku wybuchła moda na gokarty. Takie tam proste dwie deski, dwieosie, na których były osadzone łożyska kulkowe. Teżchciałem takie mieć. Poprosiłem cię, żebyś mi dałparęłożysk. Wiedziałem, że je masz, bo wypatrzyłem w szopce na regale. Powiedziałeś, że się dotego nie nadają,idodałeś: "Ale co tam, Stasiu, nie martw się, zrobimyprawdziwysamochód. Co to za samochód, jak cię musikolega popychać? Zrobimy samochód na prąd". "Jak tona prąd? " "Normalnie. Silnik już mamy,chodź, to ci pokażę, akumulator zdobędę bez problemu. " Mijałtydzień, drugi, trzeci, a ty nie zabierałeś się do budowy,bo przecież miałeś inne sprawy na głowie. Więc w końcu się przypomniałem. Spojrzałeś na mnie, jakbym opo wiadał niestworzone rzeczy. "Czyśty, chłopcze,zwariował? Ja bym ci dobry silnik na takie głupstwa miał dać? "Rozpalałeś we mnie marzenia, a kiedy w nie czasemuwierzyłem, miałeś do mniepretensje, jakbym się nażartach nie znał. Byłeś fachowcem, miałeś swojewynalazki,leczżebywyżywić naszą gromadęi zapewnić jej warunki donauki, zdobyłeś ziemię i stałeśsię ogrodnikiem. Stałeś sięogrodnikiem,żeby dorobić, ale pokochałeś tępracę tak,że dziś nie wiem, co było twoim większym powołaniem: energetyka czy ogrodnictwo. Uwielbiałeś grać na harmoszce, gwizdać, nucić melodie. Kiedy przyjeżdżałeś na działkę, twoje zbliżanie sięmożna było rozpoznać z daleka. Na długo, nim pojawiłeś się na horyzoncie, byłojuż ciebie słychać. Śpiewałeś,przystawałeś przed furtkami sąsiadów, dla każdego miałeś słowo,przemawiałeś doptaków, kotów, roślin. Odwiosny, skoro świt, doglądałeś rozsad, potem biegłeś naautobus, żeby zdążyć do pracy. Muszę ci się przyznać do głupoty mego dzieciństwa. Już chyba nie będziesz mi miał tego za złe, bo i ja samteraz wiem,że byłem wówczas śmieszny. Kiedy wracaliśmy z ogrodu do domu,bardzo się wstydziłem. Wstydziłem się, żewchodzisz z mamą do zatłoczonego autobusuz koszykami załadowanymi pomidorami i ogórkami. Starałem się czasem stanąć lekko zboku, aby choć przezchwilęnie być przypisanym do tych koszyków, którew mym dziecięcym umyślekojarzyły się z biedą i wsią. Zakodowałem sobie, że kiedyś jakaś damulka zwróciła ciuwagę, że przez te koszykimożesz jej zrobić oczka wpoń. czechach. Jedno głupie zdanie, a ja balem się, żeby jużnikt nigdy tego nie powiedział. Sądziłem, żedo autobusu trzeba wchodzić zeleganckimi torebkami isiatkami. Byłem z miasta i chciałem być za takiegouważany. I wstydziłem siętakże tego, że znalazłszy miejsce w autobusie, po chwili zasypiałeś zmęczony po całym dniu,trzymając spracowanymi rękoma pałąk od koszyka. Tetwoje ręce. Były popękane i nie sposóbz nich było zmyćbrudu odplewienia iobrywania pędów roślin. Byłycałebrązowozielone. Wstydziłem się twoich spracowanychrąk. Nie wiedziałemwtedy, że taki "brud" jest oznakąprawdziwej czystości. Przepraszam cię za tądziecięcą niedojrzałość. Ale nietylko za nią. Często w życiu wstydziłem sięrzeczy, z których mogłem byćdumny, a chlubiłem tymi, których powinienemsię wstydzić. Muszę sięwytłumaczyć z tych zmian, których dokonałem wtwoim ogrodzie. Najpierw porozbierałem szopki, którymi obudowałeś altanę. Zalegałow nich tysiąceprzedziwnych rzeczy, sprzętów, których przeznaczeniawwiększości nieznałem. Kiedyś towszystko wydawałomi się jakimś tajemniczym skarbcem. Głównie były tonarzędzia i materiały związane z elektryką. Niestety nigdy się w tejdziedzinie nie rozwinąłem. I nie wiedziałem,co począć z tymi wszystkimi silnikami, transformatorami,stycznikami,włącznikami, zwojami kabli. Nie potrafięnawet założyć głupiego kontaktu w domu. Nieodziedziczyłempo tobietalentów. Potrafię różne rzeczy, ale z prądem jestem nabakier. Nie jestem też zbyt dobrym ogrodnikiem. Nadrugirok potwoimodejściu wymarzły winogrona, z którychbyłeś tak dumny. Dla mnie nawet nie chciałypuścić soków na wiosnę. Próbowałem teżparęlat uprawiać pomidory, ale bez powodzenia. Do pewnegomomentu rosły nawet nieźle, ale potem zawsze chwytała je jakaśzaraza. Zresztą teraz w ogóle nie opłaca się hodować warzyw. Wszystko jest takie tanie, że aby samemu coś wyhodować, to trzeba do tego dopłacić. Więc rozebrałemszklarnię, która pordzewiała i zaczęty zniej wypadać szyby. Na jej miejscu zasiałem trawę. Założyłem staweki posadziłem drzewa ozdobne. Teraz prawie wszyscy takrobią. Tydzień temu otworzyłem twoje kalendarze. Myślałem, że dowiem się czegoś ciekawego z czynionychtamprzez ciebie notatek. Lecz zapisywałeś w nichjedynie,o której wzeszło i zaszło słońce, jaka była temperaturaw powietrzui przy gruncie, w inspektach i szklarni, kiedywysiałeś pomidory, ogórki, sałatę. I tak co roku. Ciąglewyczekiwałeświosny. A wiosna dla ciebie zaczynała sięw lutym, a czasem i styczniu - wtedykiedywysiewałeśnasiona do skrzynek. Gdzie zacznę kopać, tam znajduję wasze ślady. Ostatnio wykopałemsandał mamy ibuteleczki po insulinie. Mam jeszcze przed oczyma,jak wkiuwa w tę buteleczkęigłę i napełnia strzykawkę. Przez lata żytem wciąż jednym lękiem. Ze kiedy dorosnę, wy się zestarzejecie i umrzecie. Mama często chorowała i ciągle mi się śniło, że umiera. Budziłem się przera. żony. I oddychałem z ulgą: świat trwał, życie trwało. Bałem się waszej starości. Batem się tego kurczącego siężycia przed wami. A teraz dziejesię ze mną coś dziwnego. Kiedy siedzę już od tak dawna w waszych wspomnieniach, listach, patrzę na wasze młodzieńcze zdjęcia, nagle wydaliście mi się tacy młodzi, poza wiekiem. Młodzii silni. A ja się starzeję. Niektóre historie opowiadałeś mipo sto razy, ale sązdarzenia, o którychmilczałeś. O jednym z nich dowiedziałemsię dopiero w dniu twojego pogrzebu od ciociIrki. Tuż przed wyzwoleniem was przezAmerykanów,kiedy większość Niemców uciekała ze swych domów,Polacy wybrali się do Osnabriicku na szaber. Po parugodzinach wrócili do obozu ze swymi zdobyczami, najedzeni,napici, objuczeni. Tak jak być powinno. Zapytałeśich, czemu zrobilito ludziom, którzy byli taksamo niewinni jak oni. Powiada się, że wojna ma swoje prawai trudno zważyć dobro i zło. A ty spróbowałeś i cisiętoudało. Ciotka Irka powiedziała, że ludzie poszli i odnieśliswojełupy. Uczyłeś, że byli źli i dobrzy Niemcy, tak jak źli i dobrzybyli Polacy. Ciągle powoływałeś się na twojego majstra,Niemca. Mówiłeś o nim "stary Ejde". Nie wiem,czy tobyło jego nazwiskoczy imię, ani jaksię je pisze. Dokształcał cię nietylkow fachu, aleudzielał ci wskazówekmoralnych. Trudno mi pisaćo tych sprawach, bo przecież nieprzeżyłem wojny. To ty,a nie ja, miałeś prawoopowiadać o tamtych czasach. A jeżeli ten mój przekazprzeczyta ktoś,kto doznał najgorszych rzeczy odNiemców? Inie da mi wiary? Więcmoże włączę tę kasetę, która ocalała znaszej wyprawy do Dolska. Ocalała akuratta najgorzejnagrana, w czasie jazdy samochodem. -To byłow 1942 roku. Pracowałem wtedy jakoelektryk w Kościanie, miałemdobrą robotę i możebymw ogóle nigdy do Niemiec nie pojechał, tylko naszegokierowcę z firmy, Andrzejewskiego, który miał żonęi troje dzieci, przeznaczyli na wywóz- Byłem w tej firmiekimś w rodzaju brygadzisty. Jej szefembył Niemiec. Tobył bardzo dobry człowiek, mówił po polsku i był antyhitlerowcem. Powiedziałemmu, żechcę jechać zamiastkolegi. On, że kierowcamu niepotrzebny, bo benzynyi tak nie ma, a on nie jest elektrykiem i tylko się tak będzie pętał. A ja mówię: "Panie Wolonschus, pannamsię zawszęjakoczłowiek przedstawiał. Pan bronił nasprzed policją, to niech pan tutaj też okaże serce". "Toja muszę z żoną pogadać''. No i pozwolił, żeby Andrzejewski został, a ja miałem na ochotnika jechać. Zresztą po prawdzieto ten wyjazdbył mi na rękę, bo mi jużNiemcy po piętach deptali za to,żeśmy różne radia z firmy wynosili. Strach ma duże oczy. Mówię sobie: niema co, tylko trzebawiać. Było tak, żeWolonschuswykupił wszystkie zdeponowane radia w mieście, a my jewynosili i dawali Polakom, żeby wiara Londynu mogłaposłuchać. Zamknęli mnie do więzienia i zrobili w domu rewizję. Radia trzymałem w składanym tapczanie. Nie wiem dlaczego,ale Niemcytam nie zajrzeli. Jak nicnie znaleźli,to mnie puścili. No i wtedyzaraz wyjechałem. Tu, w Polsce, za byle co można się było dostać do. Oświęcimia, a w Niemczech to myśmy mieli swobodę. To było nieporównywalne. - A dziadkowie gdzie wtedy byli? -No, w Dolsku. Mieszkali przy ryneczku, gdzie todrzewo, w tym pierwszym okienku. Niemcy chcieliichprzenieść do wioski Studziany, kilkanaście kilometrówod Dolska. Wtedy ciotka Marycha napisałami do obozulist: "Kochany bracie, takie nieszczęście, wyrzucili nas. ".Zakładałem akurat wtedy prąd upersonalnego izacząłem pomstować po polsku: "A to bandyty, zbóje! ". Pytamnie,co ja taki wściekły jestem. "Jak mam nie byćwściekły, kiedy mi rodzicówwyrzucili z mieszkania? "A on, żeco ja takie głupstwa opowiadam, kto mi mógłrodziców wyrzucić? Więc mówięmu,co mi siostra wliście napisała. Zawołał Ukraińca, przysięgłego tłumacza,i ten czyta jemu poniemiecku to, co Marysia mi napisała po polsku. Zaraz zadzwonił do komendanta policji. "Mój pracownik dostał list, żew ramach przesiedleń wyrzucili mu rodziców z domu. Czymożna go puścić bezzaświadczenia policyjnego do domu? " Bo legalnie moglitylko mnie puścić, gdyby ojciec zmarł albo był ciężkochory. Komendant mupowiada, żetak. Zresztą było widać, że to kumple. Więc pojechałem. - Jakto, w czasie wojny? -Tak. Przyjeżdżam do Dolska, idę do urzędui mówię"Herr Burgemeister, ja w sprawie moich rodziców. Mieszkali tuw rynku i na rozkaz pana zostali wysiedlenido wioski Studziany". A on na to: "I ty w sprawie takiegogówna żeś tu z Niemiec przyjechał? ".Więc mu odpowiadam: "Herr Biirgemeister, meineEltern sind keine Scheisse,moi rodzice nie sążadnym gównem",bo ontakiegoordynarnego wyrażenia użył. A on na to:"Precz". Noto ja poszedłem. Pojechałem do rodziców. Na drugidzieńznowu do niego idę i daję mu papiery z Niemiec. Tampisało, że mam Uriaub i prosisię BurgerYieistmopoświadczenie, że byłem iże sprawa jest załatwiona. A on napisał;"Isterledigujorden". Załatwione. No to jabezczelnie czytam i mówię:"Ale panie Burgemeister,przecieżmoi rodzice są nadal wStudzianach". A on nato: "Wie ist geschrieben". Tak jak napisane. Alebyłemna tyle dyplomatą, że nie pyskowałemdalej i wychodzę. A tam już ludziekrzyczą; "Kazik, po twoich starychjedziemy! ". Tojestprawdziwe zdarzenie. Dziwne to było. Ale to byłprawy człowiek i jak Niemcy już uciekali, to onzwołał ludność i mówitak; "My czasowo opuszczamy teziemie i musi być władza, a więc wybierzcie między sobą burmistrza i do czasu naszego powrotu będzie sprawował władzę". BodlaNiemców najważniejsze, że wszystko musi być legalne. - A mama? -Mama pojechała do Niemiec przede mną, przymusowo. Byław Wolfenie, wfabryce Agfy. Miaławarunkinieporównywalnie gorsze. Pracowała na hali, gdzie całyczas były opary kwasowe, i obsługiwała jakieś dwadzieścia maszyn. Kiedy ją poznałem,postanowiłem jąprzenieść do naszegoobozu, żeby ratować jej zdrowie. Obgadalem już z majstrem, że zrobimy ją kreślarką. Noi kiedywszystko zostałozałatwione na szczeblu obozów,matka odmówiła. Niechciała opuścić swoich koleżanek,a zwłaszczaIrki. One się tak ze sobą przyjaźniły, że parę. miesięcy wcześniej Irka pojechała do Polski i ktoś jej załatwił, że nie musiała wracać do Niemiec. Ale postanowiła wrócić, bo nie chciała twojej matki zostawić. Nowięc i matka postąpiła podobnie. Matkę zawszelką cenęchcieli zrobić Niemką, wpadła im w oko, twierdzili, żema urodę typowo aryjską. Ale uratowało ją, że pewienNiemieczaczął się do niejdobierać, i matka ugryzła godokrwi w palec. Pewno wtedy stwierdzili, że Niemkiz niejnie zrobią. Byłem ostatnio u twojej siostry Agasi. Ma teraz sto jeden lat, prawienic już nie pamięta. Uśmiechasię tylkojak zawsze ciepło i kiwagłową. "Mamo, to Staś, syn twojegoukochanego brata Kazia" - mówi Wanda. A ciociaAgasia robizdziwioną minę. "To ja miałam brata? O jery! " "Mamo, miałaś dwóch braci: Wieka, tego, coposzedłdobenedyktynów i został bratem Paschalisem,i Kazia, co był twoim oczkiem w głowie". "Hmm. Toczemubym tego nie pamiętała? No właśnie,czy możnazapomnieć ukochaną osobę,zapomnieć miłość? Można zapomnieć, gdzie się położyło klucze, okulary, może wyleciećz głowyjedno czy drugie nazwisko, numer telefonu. Ale zapomnieć miłość? Jeżeli się zapomina miłość,to jaki to wszystko ma sens? A jak się kogoś w niebie nie będzie pamiętało? Poznaliście sięz mamą właśnie dzięki cioci Agasi. Mówiłeś mi o tymtyle razy, ale nie pamiętam szczegółów. Zginęły te kasety, ale naszczęście zachował sięlist. List, który ciocia posłtała ci do obozu w Niemczech. Kazaław nim,abyś poszedł odwiedzić mamę w odległym o pięćdziesiąt kilometrów oboziew Wolfenie. "Tamjest twoja swojaczka, musisz ją odnaleźć i pocieszyć,bo ona tam sama". Może beztego listu nie byłoby naszejrodziny. Nie wiem. Aleciocia Agasia nie pamięta,że taki list napisała, a napisała,bo przecież leży na moimbiurku. Pojechałemteż do Irki, z którą mama jadła w oboziez jednego talerza. Patrzyłem w oczy osoby,która widziała tosamo co tyi mama. - Twoja matka była najdumniejsza z tego znaczka"P", który przyczepiałyśmy do kombinezonu. Nie mogłatych Niemców ścierpieć. Nawet języka nie chciała sięnauczyć. Do końca używałapolskiejskładni. Ich nichtuieiss - mówiła. Za to w mowie polskiej była niezrównana. Przez całąwojnę układała wiersze. Chodziła po fabryce i cochwilęsię zatrzymywała. Wyciągała karteczkę, maleńki otóweczek i zapisywała swoje pomysły, żeby jejz głowy nieuleciały. Wszyscy wiedzieli, że Trudkajest poetką,i jej nato pozwalali. Niemcy też. Najgorsza była nostalgia. Tam, w tych Niemczech, tosłońce świeciło inaczej, a nam się marzyło nasze słońce. Tam sięwidziało tylko maszyny. Krowy się nie widziało,konia się nie widziało. Tylkociągniki, droga do fabryki. Fabryka Agfy. Tęskniliśmy, ażnas wyzwolili Amerykanie. Przez dwatygodniebombardowali Lipsk i Halle, tak żenawet nanas spadały odłamki. Szkoda, że sobie jednego nie wzię. łam. A my nic, tylko modlitwy zmawiałyśmy. Różaniec. "Irka, ty musisz prowadzić, bo ty znasz tajemnice na pamięć". No więc prowadziłam, a właściwiekrzyczałam. Trudka do mnie: "Mów ciszej", a mi się wydawało, żewtym huku Pan Bóg nie dosłyszy. Potemuroczyście sobie przyrzekłyśmy, że jak wrócimy szczęśliwiedo domu,to pójdziemy pieszo do Częstochowy. -1 co, poszłyście? - Nie dato rady. Zaraz po powrocie Trudka rodziła,najpierw jedne, potem drugie, trzecie, apotem waszarodzina przenosiła się z miejsca na miejsce, ja też miałam swoje życie, i tak się to rozpłynęło. Tak tosięrozpłynęło, Mamanie poszła pieszodoCzęstochowy, bo najpierw niemiała chwili czasu, a potem niemiała już sił. Nie zrealizowała też swych artystycznych planów. Musiała porzucićmarzenia ostudiachplastycznych. Miała artystyczną duszę. Umiała malować,hartować, pisać, ale dla nas zrezygnowała ztych talentów. A ty miałeś i nas, i swój wymarzonyzawód. Dombył ogrodem pełnym dzieci, ale aby go obrobić, nierazmamie nie starczało sił. Ty szedłeś do pracy, wyjeżdżałeśna delegacje, a mama zostawała z nami sama. Pewnegorazu, gdy jużjej ta "gwarnasamotność" dokuczyła, napisałaci nadrzwiach: "Tu mieszkauczony, co wyrzekł siędzieci i żony". Kiedyś na spotkaniu z artystami Jan Paweł II - samwielkiartysta - powiedział, że jakkolwiek wielkie byłybyichtalenty, wostatecznościkażdy nich zostanie rozliczonyz jednego talentu: talentu człowieczeństwa. Szkoda, że mama nie słyszała tych słów. Chociaż napewno musiała je znać. Chciałemsię wybrać do Pieniężna, doojców werbistów - śladami ojcaStefana Maćkowiaka, który błogosławił wasze małżeństwo. Znalazłem jego kartkę do mamy. Wynika z niej,że pisywali do siebie. Nazwałmamylisty "perłami mistyki chrześcijańskiej". Serce mi zabito. Pereł sięnie wyrzuca. Zadzwoniłemdo werbistów. Rozmawiałem zojcem Alfonsem, który opiekuje się archiwum. Opowiedziałem mu otym, co łączyło naszą rodzinęz ojcem Maćkowiakiem, o moich poszukiwaniach. W kilka dni potymtelefoniedostałemod niego list. "Szanowny panie, zaraz po naszej rozmowie postanowiłem wszystko dokładnie przejrzeć i odkryłem jedenkartoniktylko z korespondencją. Jakaż była mojaradość, kiedy zobaczyłem większą kopertę z pańskim nazwiskiem. Tymczasem. Habent sua fata libetli (czytaj: litterae). Mają swojelosy książki (czytaj: listy). Znowusię potwierdziło to powiedzenie. To tak jak z pańskimitaśmami! Otóż znalazłem w tej dużej kopercie cztery mniejsze - puste. Przesyłam je wzałączeniu. Gdzie siępodziały listy? Może jakiś szczęśliwy przypadek kiedyś. " Może. Wszystko się zapada, dematerializuje. A nawetto, cojest takie jak kiedyś, okazuje się napełnione innym życiem. Byłem ostatnio w naszej starej kamienicy. Wjechałemsamochodem napodwórko. Po chwili podbiegł do mniejakiś mężczyzna ze śmiesznym czarnym wąsikiem i krzyk. nął: "Jakim prawem pan tu zaparkował? ". "Bo tu sięurodziłemi wychowałem". "Ale teraz ja jestem właścicielem tej kamienicy". "No więc pozwoli pan, że ostatniraz wmoim życiu jeszcze postoję tu godzinę". Niewiem,jak zareagował, bo nie spojrzawszy na niego, wysiadłemzsamochodu i poszedłem do pana Markowiaka, ostatniego żyjącego sąsiada. Pamiętam go, jak co miesiąc na"Matki Boskiej Pieniężnej" przychodził do nas, aby dojśćdo siebie po pepitce w pracy. Po godzinie mszał żwawszym krokiem na drugiepiętro, gdzie czekała naniegoz wałkiem żona. Markowiakowie należeli do stałych gości na waszychimieninach. Bardzo lubiłem dni waszych imienin. Od rana pieczenie,robieniesałatek, bigosów. Dzisiajodświętne jedzenie nikogo już tak nie ekscytuje. Wszystko można zjeść każdego dnia, okażdej porze. Nie ma tylko siti czasu na spotkania. Po południu schodzili się sąsiedzi i krewni. Zawszektośwcisnął miw kieszeń parę złotych. Życiu Kamińskiprzekonywał, że"Żyd rządzi światem", potem ludzie ruszali nakomunę, na Cyrankiewicza, "co makonta i fabryki w Szwajcarii". TylkoBaniak bronił ustrojui opowiadał, jaką biedę cierpiał przed wojną. Gdy robiło sięzbytniebezpiecznie, mamaratowała sytuację dowcipami. Jako dziecko mieszkała w jednym domu z szewcemo nazwisku t-awniczak. W zimowe wieczory wszyscy domownicy zbierali się przy robocie i gawędzili. Ciotkiz babcią "sztrykowały" na drutach, a majster zeswoimczeladnikiem robił buty. To byłojedno zjej ulubionychwspomnień. Pewnego dniaczeladnik mówi: "Majster, śniły mi siędzisiaj dwie beczki". "Pewnie ze śledziami". "Nie, jedna była z miodem, a drugaz gównem". "Ej, przy kobietach mówisz, smarkaczu! ""Ale majster, ty siedziałeś w beczce z miodem, a jaw tej drugiej". "No itak być powinno" - odparłzadowolony Ławniczak. I wtym momencie mama już płakała ze śmiechu" Potem, majster, musieliśmysię z tych beczek wynurzyć i oczyścić, więcjeden drugiego lizał". Najlepsze były śpiewy: Gfębofca studzienka iSzfadzieweczka do laseczka. Pamiętam, jakmama śpiewała; "Upływa szybko życie, jak potok płynie czas, zarok,za dzień, za chwilę, razem nie będzie nas". Uśmiechałasię i kiwała w takt melodii. I tylko ta delikatna łezkaw jej oku. której niedostrzegałem, bo mamabyła takawesoła. Tak, tato, zagubiłem te dwie nieszczęsne kasety. Zagubiłemtyle zdarzeń. Może to jest błogosławiona strata. Muszęwasszukać gdzie indziej. Całymi tygodniamichodziłem obolały z powodu tych taśm. Może łatwiejbyłoby się pogodzić zezgubą, gdyby zginęły w pożarzealbo ktoś je ukradł. Dobijała mnie świadomość, że straciłem je w wyniku swojego bataganiarstwa, mojej odwiecznejwiny. I wyobraź sobie, że parę dnitemu sięgnąłem do książki Romana Brandstaettera Pies'ń o moimChrystusie. Nagle w oczy wpadłami strofa, która jestjak ocalenie:. "Taśmy magnetofonowe, mój synu,są jałowym zapisem wieczności". Co zatem jest naprawdę ważne? Pamiętasz, jak często robiłeś mamie wymówki, żepiecze za dużo ciast, że nie zważa na swoją chorobę i sięprzemęcza? Nigdy niemiałeś zrozumienia dla sprawkuchni, to byłokrólestwo mamy. Kiedyzmarła, kuzdumieniu całej rodziny nauczyłeś się gotować i to nie bylejak. Zacząłeś wypiekać plackii rogaliki, naktóre nas zapraszałeś albo nam je przywoziłeś. Na twoim pogrzebieksiądz powiedział,że miałeś podkoniec życia jakby dwieręce - jedną matczyną, a drugąojcowską. Tak samo jak miłosiernyojciec z obrazu Rembrandta. I wiesz,tato, muszę ci na koniec powiedzieć to,czego nigdy nie powiedziałemzażycia. To znaczy mówiłem wszpitalu, alenie wiem, czy mnie wtedy słyszałeś. Kocham cięi jestemdumny, że jesteś moim ojcem. Mamiemówiłem to wiele razy, ale tobie nigdy, bo przecieżbyłeś twardym człowiekiem i taka ckliwość może byłabynie na miejscu. A poza tym nigdynie byłeś mitak bliskijak teraz. Naszyjnik I co ja mam teraz ztym począć? Na stole przede mną leżał naszyjnik - dzieło mistrza. Naszyjnik z różą. Filigrany wykonanetak misternie i lekko. Pajęcza robota. Pan Wojciech, do którego co rokuwozimy złoto ze zbiórki na wykonanie znaczków Miłosiernego Samarytanina, długo mu się przypatrywał. Kiwał głową, upewniał się, to przykładał do okalupę, tozdejmował, przecierał odczynnikiem jakąś część naszyjnika i ponownie poprzez lupę dokonywał oglądu. - Nie,siostro, nie mogę tego zrobić. To ma wartośćhistoryczną. Przetopić mogę jedynie to, co zostało wyprodukowane po 1945 roku. - To co jamam ztym zrobić? - spytałam. - Trzeba się zwrócić do właściciela biżuterii o jegopisemne oświadczenie, że pragnie tę rzecz przetopić. Niema insygniów i nie jest skatalogowana. Może to zrobić. Ale to wyjątkowo piękna robota. Niechsiostra spojrzy! Koroneczki, które oplatają kwiat, wykonano ręcznie. I tegwiazdki z drobnych brylantów wokół płatków. Ich sięnie przetopi. Jaksię je wyjmie, będą kupką szkiełek. One świecątylko w tym naszyjniku. Toprawdziwe cacko. - Pan Wojciech był wyraźnie wzruszony. Całe życiepracował, aby wydobywać piękno, a nie je unicestwiać. - Zaraz zobaczę, Jaką toma próbę. Potarł naszyjniko jakąś sztabkę, wylał na tokropelkęz czegoś, co wyglądało jak buteleczka z kroplami dooczu, i po chwili usłyszałam: - Tak jak myślałem, próba 900. Siostro,i nie można,i żal przetopić, lepiej to naprawdę sprzedać przez Jakiśdom aukcyjny. Można osiągnąć dobrą cenę, kilkanaścierazy wyższą niż wartość złota, którą w sobie mieści. Skontaktujcie się z ofiarodawcą. Macie przecież jego dane. Jemu przecież i takwszystko jedno. Zgodziłam się z radą pana Wojciecha. Dla hospicjumzrobiłby wszystko. Przed paroma laty umierał u nas jegobrat. Powiedział, że nigdy nie zapomni troski, zJakąopiekowano się najbliższą muosobą. Od początkuakcjidarmowo wykonujedla nas znaczki. Został jeszcze miesiąc do wręczania Samarytanina. Wszystko się zgadza, tylko że nikt tego za mnie nie załatwi. Ja, siostrazakonna,która ślubowałam ubóstwo,zostałam wyznaczona w hospicjum do corocznego prowadzenia sprawzwiązanych zprzetopem zebranego"złomu". Kierowniczka żartowała, że jako osoba duchowna jestem "najbezpieczniejsza". Poza wszelkim podejrzeniem. Powtórzyła toi dziś, gdy wyprawiała mnie do złotnikaautobusem,gdyżnasz hospicyjny grat znowu stał zepsuty w warsztacie. - Pojedziesz? Nikt nie będzie podejrzewał,że ubogazakonnica, wlokąca się autobusem, wiezie wtakiej torbie-dziadówceoplombowaną skrzyneczkę ze skarbami. A poza tym, któż by się odważył. Przez wrodzoną delikatność nie skończyła aluzjiodnoszącej się do mej postury. Nie na darmo wołano namnie 4XL-ka. Wracając od złotnika, wstąpiłam do biura, by zajrzećdo dokumentacji. Ofiarodawcą był Bogdan Mielnikz osiedla Batorego. Żadnego telefonu, jedynie numermieszkania. Poznałam po charakterze pisma, że tę pozycję spisała Agnieszka. O Boże, pamiętała o podpisieofiarodawcy, aleczemu nie zanotowała dokładnie danych, nie wzięła oświadczenia? Czy niewidziała, cotenczłowiek jej daje? Zadzwoniłam do niej. - Słuchaj, pamiętasz ten naszyjnik z różą? Jest problem. Pan Wojciech nie może go przetopić,bo naszyjnik jest stary i ma dużą wartość. Trzeba znaleźć ofiarodawcę i wydobyć od niego oświadczenie, a właściwieżądanie przetopienia. Może powiedział ci coś szczególnego? - To było tak: chciałamgo zapytać, widziałam, że tocoś ekstra,ale on się jakoś dziwnie uśmiechnął. Akuratwtedy przyjechali do nas z telewizji na reportaż o zbiórce, powstało zamieszanie i on zniknął. - Co to był za człowiek? - Normalny. Pięćdziesiąt pięć-sześćdziesiąt lat. Bardzo sympatyczny. - No nic, muszę go odszukać. Na drugi dzień,po czterech wizytach u chorych,w tym u pana Mariana, który kurzył jak komin, wsiadłam w autobus i pojechałam na Batorego. Kobieta,która usiadła obok mnie, zwróciła się w moimkierunkui znacząco pociągnęła dwa razynosem. A potem zrobiła minę z kategorii"nie należy sięjuż niczemu dziwić". Dopełni szczęścia brakowało, żebym pachniałaalkoholem. Drzwi otworzył miody mężczyzna. - Szczęść Boże, czy zastałam pana Mielnika? Uśmiechnął się i pokręcił głową. -Musi siostra się wybrać za morze. Przed miesiącem wyprowadził się do Szwecji. Jęknęłam pobożnie, po czym wyjawiłam mu cel mojej wizyty. -Mogę dać siostrzenumer telefonu. Komórkę teżmam, ale chyba nieaktualna,bo nie odbiera. Wróciłamdo biurai zadzwoniłam. W słuchawce odezwał się głos kobiecy, w obcym języku, z pewnościąszwedzkim. Jedyne, czym umiałam odpowiedzieć napotok nieznanych mistów, to: - BogdanMielnik, please. Niestety, nieskutecznie. Kobieta nadal mówiła coś,czego kompletnienie rozumiałam. Powiedziałam sorryi odłożyłam słuchawkę. Postanowiłampoprosić o pomoc Gerarda, naszego lingwistę. Zna niemiecki, możecośwskóra. Pomysł zbiórki złota na znaczek Miłosiernego Samarytanina zrodził się siedem lat temu. Większość z nas podeszła do niego sceptycznie. Obawialiśmysię,że prawiewszyscy będą się opędzać od wyciągniętych rąk jak odnatrętnych much. Myliliśmy się. i to byłojedno z najradośniejszych moichzdziwień. Reakcja ludzi,którzy niejednokrotnie przynosili do hospicjum swoje najcenniejsze rodzinne pamiątki,pokazała, żeistnieje w nichogromna potrzeba dawania i dzielenia się z potrzebującymi. Każdy zofiarodawców,choć dawał tylkogram złota,stawał się "naszym samarytaninem". Terazmamy ichsetki. Znaczki Miłosiernego Samarytanina wręczamy jednak raz w roku podczas gali w teatrze tylko najhojniejszym sponsorom, dziękiktórym naszehospicjummożew ogóle działać. Wśród nich są tacy,którzy zastrzegająsobie anonimowość, i tacy, którzy pewnie szczycą sięwywieszonym w widocznym miejscu odznaczeniem. Nigdy nie wiadomo, w jaki sposób znaczek Samarytanina "dopadnie"człowieka. Możeprezes, spoglądając naniegow gabinecie, przypomni sobie, że pieniądze są poto, bysię dzielić, i żejesteśmy ludźmi tylko wtedy, gdypodnosimy rannych iczymś ich obdarowujemy. Nigdy -gdy kopiemy ich i depczemy. Każdy rok przynosi nieprawdopodobne ludzkie historie, które są wrzucane doworeczka na przetopienie. Te historie stapiają się w jedną sylwetkę MiłosiernegoSamarytanina. Miesiąc temu przyniosłam do hospicjum dwie obrączki. Dar odmałżonków, którzyprzeszli wieczystezaślubiny i obrączki przestały im być potrzebne. Śmierci pani Cecylii nie zapomnęnigdy- Trudnozresztą jej odejście nazwaćśmiercią. Odwiedzałamtę kobietę whospicjum domowym przez kilka miesięcy. Wiedziała, żenowotwórprzeszedł wfazę licznych przerzutów, i modliła się, aby Pan Bóg pozwolił jej umrzeć- w rocznicę ślubu. Chciała przenieść swoje zaślubinysprzed lat do wieczności. Już pięćdziesiąt cztery lata była po ślubie. Poprosiła mnie, abyśmy modliły się w tejintencji w naszej wspólnocie. Miała dwójkę dorosłychdzieci iwnuki. Nie znały pragnienia matki. Dlanich topragnieniemogło być zbyt okrutne. Nie spytałam też,czy mąż wie o jejmodlitwie. Samabyła kiedyś pielęgniarką. Patrzyła na swoją sytuację bardzo trzeźwo. "Kochanie, widziałam różneśmierci: okrutne, ohydnei chwalebne. Jaką mi daBóg? " Zachodziłam do pani Cecylii przez ostatni miesiącwłaściwie każdego dnia. Oprócz hospicyjnejpomocymotywem była moja łapczywa chęć spotkaniasię z nią. Na jej twarzy widziałam zawsze uśmiech. Araczej należałoby powiedzieć, że ona była uśmiechem. Czasamitylko na chwilę poważniała, żeby powiedzieć coś dlamnie szalenie istotnego. - Pani Cecylio, niech mi pani powie, co robić, żebysię zawsze uśmiechać? Zdziwiła się, jakby nie wiedziała, oco mi chodzi, i niezdawała sobie sprawy, że sama nieustannie się uśmiecha. Tak jakryba nie wie, że pływa w wodzie. Zbliżał się 12 kwietnia. Rocznica ślubu pani Cecyliii jej męża Adama. Pani Cecylia była coraz słabsza. Jejuśmiech zasypiał na długie chwile. Każde spojrzenie,każdewyszeptane słowo wiązały sięz ogromnym wysiłkiem. W sobotę dotarłam do nich koło południa. Przyniosłam z hospicjum ciasto. Sałatkę chciałam zrobićnamiejscu. Miałam już przygotowane warzywa i owoce. Pan Adam bardzo lubił, gdy krzątałam się w kuchni,a po domu roznosiły się smakowite zapachy. Wieczorem na pewno przyjadą dzieci,chciałam, żeby miał jeczym ugościć. Najpierw poszłam jednak oklepać plecy pani Cecylii,by ułatwić jej oddychanie. Ciężko mi było ją unieść. Pomógłmi pan Adam. - Kochanie, chodź, przytulę cię. - Ujął ją pod pachy,posądził i przytrzymał w postawie siedzącej. Apotempowolutku postawił ją nanogi. -Zatańczymy. Tak marzyłaś, by zatańczyć - powiedział. Cecylia opuściła głowę na ramię męża i nagle zaczęlisię poruszać. Właściwie staliw miejscu, ale pan Adamkołysał tak płynnie jej ciałem, że miałam wrażenie, iżunoszą się nad podłogą, że fruną. Byłam przekonana, żesłyszą jakąś niedostępną dla mnie melodię. Widoczniesłyszelite same dźwięki, bo ich oczy, ich twarze płonęłytym samym blaskiem. Ta melodia była w nich. Chybacoś szeptali. Jak długo to trwało? Minutę, dwie? PanAdamdelikatnie stanąłu boku małżonki. - Pomoże mi siostra? Zaprowadziliśmy ją pod prysznic. Ubraliśmy w białą koszulę nocną. Leżała w pozycji półsiedzącej. Adam siedział przyniej i głaskał ją po ręce. Poszłam do kuchni. Ogarnąłmnie lęk, że wydzieramy Bogutajemnicę śmierci. Onjest panem czasu i życia. Choć sama się przecież modliłam razem z siostrami o spełnienie jej pragnienia, PaniCecylia nie wypytywała Boga o datę śmierci, nie dowiadywała się, ile życia jeszcze jej zostało. Po prostuchciałaumrzećw rocznicę ślubuNie zauważyłam, kiedy pan Adam stanął w drzwiachkuchni. - Siostro, ona chyba odchodzi - powiedziałze spokojem. Poszłam zanim. Dotknęłam jej przegubu. Tętno byłoniewyczuwalne. Zapaliłam świecę i zaczęłam odmawiać koronkę. PanAdam klęczałprzy łóżku i trzymałją za rękę. W pewnymmomencie Cecylia westchnęła. Jejtwarz na moment wykrzywił grymas, alepo chwili znowu pojawiłsię na niej uśmiech. Pan Adam przytulił głowę do jej piersi i tak trwałdługą chwilę. Zamknęłam oczy. Czułam, że nie mam prawauczestniczyć dokońca w tej tajemnicy. I nagleusłyszałam śpiew. "Gołąbku mój, długo cię szukałem,Zbuduję dom dla ciebie w dzień,A nocązasieję gwiazdy, co ich nazrywałem,Aby wzeszło niebo dla ciebie". Pan Adamwpatrywał się wnią, nieobecny. Byłamprzekonana,że choć patrzy na jej zwłoki, widzi jej odmienioną postać, ani młodą,anistarą - niebiańską. Nie mogłam opanowaćłez. - Siostra płacze? Cecylia jest teraz najszczęśliwszymczłowiekiem. Mówiła,że skoro siostra jej pomaga, PanBóg ją wysłucha. Ona Mu ufała. Zawszemi mówiła, żeBóg nie objawia się w odpowiedziach, ale w pytaniach. To mi dużo pomogło. Ale dzisiaj Bóg objawił się w odpowiedzi. Zrozumiałam,że musiał znać pragnienie żony. Żewspólnie tego pragnęli. Siedział ipatrzył na spokój malującysię na twarzy Cecylii. - Tę samąpiosenkę - odezwał się po chwili -śpiewałem jej pięćdziesiąt pięć lat temu, po ślubie, gdy ją przenosiłem przez próg naszego domu. jeszcze niewykończonego. Całe nasze życie tu upłynęło. Patrzę w te drzwii widzę nas. Chwilenie są ulotne. - Pokręcił głową. -Widzę każdą chwilę. One sąwiecznością. Zamilkł. Usta mu zadrżały. - Muszę zadzwonić po lekarza - rzekł, jakby w obawie, żesię rozklei. - Niedługo powinni przyjechaćMareki Julita. Cecylia nie powiedziała im o naszympragnieniu. Dzieci czekały na jej wyzdrowienie. Próbowały jąpocieszać. Wiedział o nim tylko ksiądz Tobiasz, siostrai ja. Była taka szczęśliwa, że poznała siostrę. "Nieraz tenajważniejsze spotkania następują ukresu życia". Takmówiła. Poszedł zadzwonić. Usiadłam przy łóżku i patrzyłamnajej nieprawdopodobny uśmiech. Zawsze go miała. Pomyślałam, że już za życia musiała widzieć to co teraz. Powróciły wjednej chwili nasze rozmowy. "Ten, kto chceprzeniknąć tajemnicę śmierci, dajedowód swojego prostactwa" - powiedziała mi niedawno, gdy ją spytałam,czy sądzi, że można poznać pośmiertny los człowieka posposobie, w jaki umiera. "Nie wiem, czy będę miała łaskę spokojnej śmierci, ale wiem, że potem wszystko będzie dobrze. Wszystko dobrze sięskończy. Cierpienie jesttajemnica. Może Bóg nie ma wszechmocy, żeby je usunąć, ale mawszechmoc miłości, by współcierpiećz człowiekiem". Byłampewna, że kiedy mi to mówiła, przeniknęłamnie. Znała mojepytania. Uścisnęła delikatniemoją dłoń. "Czuję, jak On mnie kocha w moim bólu. " - Siostro -usłyszałam nagle. - Cecylia prosiła, żebykiedy umrze, ofiarować hospicjum jejobrączkę. Powiedziała: "Możebędzie z tego Samarytanin albo może kupią za nią okno. Chciałabym być oknem w jejhospicjum". Mówił to opanowanym głosem. Nagle zdjął swojąobrączkę i obie położył namojejdłoni. - Te obrączki pewnie nie mają wielkiej wartości. Alemoże dwie? - Nie chce pan ich zachować na pamiątkę? -Nie potrzebuję obrączek, by pamiętać. Ja jestemz nią. Tam. Trochę to dziwne uczucie, kiedy jedna potowa człowieka jestw niebie, a druga na ziemi. Rano zadzwoniliśmy z Gerardem doSzwecji. Włączyła się automatyczna sekretarka. Najpierw poszwedzku, a potem po polsku. Nagraliśmy informacjęwdwóch językach, że szukamy kontaktu w sprawie ofiarowanego naszyjnika. Kolo południa przyszła Jadzia - należydo komisji liczącej pieniądze ze zbiórki. Dzisiaj od rana trwa całodzienna akcja zbierania do puszek na rzecz hospicjum. Złoto namaczek Samarytanina zbieramy coroku przezdwamiesiące. To znaczy przyjmujemy je whospicjum. Niekażdy jednak ma precjoza ze szlachetnychmetali. Zatem coroku w mieście kwestują dziesiątki wolontariuszy, uczniów szkół. Chodzą z puszkami, doktórych można wrzucić choćby grosik. Ludzieprzez te parę lat zbiórek zobaczyli,że nieważne, jak wielka jest ofiara - ważne,że otwiera serce. "Daję, bo chcęsię pochylić nad leżącym - jakSamarytanin. Nie interesuje mnie, kto zraniłi jak zranił tego człowieka, dlaczego cierpi, kto zawinił. Samarytanin pochylił się i dotknął jego rany, a potemjeszczewziął za niego odpowiedzialność". Podobnie jak podczaszbiórki złota,takżena ulicydzieją się rzeczy cudowne. Ludzie przekraczają siebie. Nie wiem, co mnie w ciągu tych lat wzruszyło najbardziej. Niepełnosprawny,który oddziewięciu lat nie wychodził z domu, zadzwonił, by odebrać jego dar na hospicjum- dwie torebki makaronu, kilogram mąki i paczkęcukru. Żebrak spod Świętego Michała, który kilkakrotniedonosił do hospicyjnej puszki użebrane w czapkę grosi. ki. Czy kelnerka, która wraz z właścicielem restauracjiwyszła z tacą gorących przekąsek dla kwestujących odkilku godzin wolontariuszy. Jadzia oprócz zebranychpieniędzy przyniosłatrzydzieści jajek. Dostała je od mężczyzny, który akurat wyszedł ze sklepu, gdziewydalwszystkiepieniądze. - Muszę byćdzisiaj z wami, ale nie mamprzy sobiezłotówki. Przyjmiecie? Po południu podjęłamjeszcze jedną próbę połączenia się z Bogdanem Mielnikiem. Wystukałamnumeri wzięłam głębokiwdech. Odezwał się mężczyzna. Nareszcie! -Czy mogłabym rozmawiać zpanem Mielnikiem,mówi siostraŁucja. - Witam siostrę, szczęść Boże. - miałmity głos. Przedstawiłam mu jeszczeraz problem. W sposóbbardziej wyczerpujący niż na sekretarce. Słuchał, nieprzerywał. Kiedy skończyłam, odpowiedział tonemwykluczającym wszelki sprzeciw: - Proszę siostry, ja znam jego wartość. Ale postanowiłemgo ofiarować wam. Proszę go przetopić na Samarytanina. Tak, oświadczenie przyślę faksem. Czułam, że nie ma tu miejsca na dyskusję. Próba pytaniao motywy takiej decyzji byłaby przekroczeniemwyznaczonych przez niego granic. Dał mi między wierszami do zrozumienia, że zrobił wiele, pozwalając mizbliżyć się do tajemnicy. Alena pewno nie pozwolijejdotknąć. Siedemnastoosobowa komisja liczyła do nocy zebranepieniądze. W przerwie zjedliśmy kolację. Irinaprzygotowała szaszłyki po kazachsku i oczywiście jajecznicę. Pączki na deser dowieźli ze"Śnieżki". Złożyliśmypodpisy pod zestawieniem zebranych kwot i pieniądze"pojechały" do banku. Położyłam się spać o trzeciej nadranem. Śniła mi się mama. Chyba płakałam przezsen. Sen? Wszystko w nim właściwie działo się tak jak naprawdę. Śniła misię jej śmierć, od której uciekałam. Moja mama była pobożną kobietą. To,że znalazłamsię w zakonie, w pewien sposób zawdzięczam właśniejej. Oczywiście, jak wiele zakonnic,marzyłam przedtemo mężu, gromadce dzieci,o domku z ogródkiem. I nagledopadł mnie głos. Matka miała trzy córki. Cieszyła się, że jedna pójdziesłużyć Bogu. Nieraz powtarzała, że wymodliła mojepowołanie. Nie protestowałam,choć wiedziałam, że to Bógmnie powołał, a nie matka posłała. Kilka lat po moim wstąpieniu mama zachorowałana zwłóknienie wątroby. Byłaprzyniej Wanda. Beata wyemigrowała do Australii,od tej pory jej nie widziałam. Mama umierała półprzytomna. Opanowana niewyobrażalnym lękiem. Przez parę godzin wyrzucała z siebiedwa stówa: "Jezu, ratuj. ". Alenawetten aktstrzelistyzaczął się wkońcu rozpadaćna pojedyncze głoski, Niemiała już słowa, którym mogłaby się obronić przed paraliżującym strachem. Drżała i jęczała. W pewnymmomencie zaczęła krzyczeć: "Daj go! ".Patrzyłyśmy z siostrąbezradnie posobie. W końcu zrozumiałyśmy, że wota. o swój stary, leżący na stoliku krzyżyk od Pierwszej Komunii świętej. Kiedygo jej podałam, przycisnęła go obiema rękami do brzucha i dalej jęczała. Pamyślatam,żechce, aby ten krzyżyk z dzieciństwa wszedł w nią i narodził się. Może ból rodzenia trwakrócej. Kiedyprzyjechałam na kilka dni przed jej śmiercią,była jeszczeświadoma. Spojrzała na mnie ze łzami, jakby chciała mnie odepchnąć. Zdarzało się, że chorzy takreagowali na mój widok. Spodziewali się pielęgniarki,a tu wyrok. Zakonnica -u niektórych budziłam te sameskojarzenia co ksiądz. Byłam pótksiędzem, zwiastunemkońca. Ale mama, która wymodliła moje powołanie? Niemogłamsię pogodzić. Dlaczego mnie teraz odtrąca? Myślałam, że pomogęjej przejść na drugą stronężycia. Towarzyszyłam tylu ludziom przy śmierci. Śmierćnas zbliżała. A matka nie chciała mnie widzieć. Żyjącw zakonie, straciłam z nią kontakt. Starałam się jąodwiedzać,ale nie zauważyłam, że międzymoimi krótkimiwizytami ona gdzieś odeszła. Nie tak wyobrażałam sobie nasze rozstanie. Czułamją, ale jej nie rozumiałam. Na krótko przed śmiercią zaczęła krzyczeć. "Dlaczegomnie nie chcą wpuścić? Pukajcie! Niech mnie wpuszczą. Dlaczego tujest tak ciemno? " Popatrzyłyśmyna siebiez Wandą, obie skrępowanetą sytuacją. Prośba mamyocierała się o magię. Mama spojrzała na nas zwyrzutem. Odmawiałyśmy jej jedynej pomocy. "Pukajcie! " - wy szeptała błagalnie. Zaczęłyśmy pukać, najpierw nieśmiałow ramę łóżka - wyraźnie ją to uspokoiło. Wanda płakała. Pukałam i szeptałam różaniec. Pukaniestało sięmoją modlitwą. Pierwszy i ostatni raz w życiu. Byłam dziesiątki razy zumierającymi. Nie pamiętam śmierci, która byłaby tak odarta z majestatu jakśmierć mojej mamy. Jejśmierć wydała mi się niemal. zniewagą. Kiedyś koleżanka pielęgniarka powiedziała mi, żegdyna początku jej pracy w hospicjum ktośumierał, myślała,że to już koniec, kres wszystkiego. "Teraz zmieniłam zdanie - dodała. - Nie dlatego żektoś micoś wytłumaczył,ale po prostupod wpływem tego, co widziałam". Czy śmierć mojej mamymogła doprowadzić dowiary? Dzisiaj przyjechali Belgowie. Przywieźli pięć tysięcyeuro. Zarobione,"stworzone" przez nich specjalnie dlanaszych chorych. Co roku przygotowują przedstawienieteatralne, z którego całkowity dochódprzeznaczają naten cel. Nie są zawodowymi aktorami, stali się nimi, żeby pomagać innym. Gdzieśw obcym kraju ktoś przezcały rok myśli, jak pomóc nieznanymsobie ludziom tylkodlatego, że zachorowali. Tym razem przedstawią swój spektakltakże w Polsce,podczas gali Miłosiernego Samarytanina. Wieczorembędą mieli próbyw teatrze. Mam nadzieję,że zdążę. Odebrałam od mechanika naszego hospicyjnegograta. Muszę zawieźć naszyjnik do pana Wojciecha. Odkilku minutprzypatruję się złotej róży wyczarowanejprzez nieznanego mistrza. Pajęczyna koronek utkanakiedyś, abypodkreślać piękno kobiety, wkrótceprzestanie istnieć. W pewnym momenciepomyślałam, żetrzeba by go sfotografować. Zrezygnowałam jednak z tegopomysłu. Nie jestem panią świata zaklętego w złotychfiligranach. Niemam prawa zastanawiać się, jakiedziejekryjące się w tym naszyjniku mają odrodzić się w Miłosiernym Samarytaninie. BogdanMielnik musiał miećswójpowód. Tylko co zrobić z gwiazdkami, z tą kupką szkiełek,którapo nim zostanie? lll Wielesytuacji wtej książce jestwymyślonych, szukanie zatem podobieństw do zdarzeń i osóbrzeczywistychmoże prowadzić do fałszywych interpretacji. Niektóre wypowiedzi FrankaSkrzypka zawierają słowa legendarnego gorzowskiego kloszarda - SzymonaGiętego. W opowiadaniu Naszyjnik kilka myśli zaczerpnąłem od Cicely Saunders - twórczyni ruchuhospicyjnego. Autor. Służba zastępcza . Pospieszny . Żeby się ludzie pośmiali . . .. Szympansi czarownica - . .. . Ktowierzyw życzenia . Przeprowadzka . Powrót syna marnotrawnego . 21:37 . Tata kupi mi auto. .--. Naszyjnik. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak,ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I,2006. Druk: Drukarnia DIMOGRAF Sp. z o. o., ul. Legionów 83, Bielsko-Biata.