1442

Szczegóły
Tytuł 1442
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1442 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1442 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1442 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRZYSZTOF BORU� MA�E ZIELONE LUDZIKI Tom 1 CZʌ� I ZIELONY P�OMIE� 5 1. 23 listopada, Monachium, szesna�cie godzin przed akcj�... W�a�nie otrzyma�am wiadomo�� od "Ma�ego", �e wszystko gra i mog� lecie�. Jestem w Muzeum Valentina w Bramie Izarskiej. Kr�cone schody prowadz�ce w g�r� do male�kiego lokalu pe�nego staroci. Po drodze mija si� r�ne zabawne osobliwo�ci wychodz�ce ze �cian. Na przyk�ad nogi murarza, kt�ry z po�piechu sam si� zamurowa�... Rzecz w tym, i� mo�na zostawi� tam wiadomo��, nie budz�c �adnych podejrze�, i �atwo j� odczyta�, nie zwracaj�c niczyjej uwagi. To jeden z naszych sposob�w przekazywania informacji. Kod barwny - odpowiednio rozmieszczone skrawki kolorowych nitek lub papierki po cukierkach. Z systemem koryguj�cym w razie przypadkowych przek�ama�. Tym w�a�nie sposobem "Ma�y" potwierdzi� przylot Magnusena do Maroka i przekaza� mi sygna� rozpocz�cia akcji. Na schodach nikogo nie spotka�am, w�tpi� te�, aby kto� mnie �ledzi�. Nawet zreszt� gdyby szed� ca�y czas obok mnie, nie znaj�c kodu, nie m�g�by nic dostrzec. Niez�y system ��czno�ci, wprowadzony przez Martina z przeznaczeniem na szczeg�lne okazje, gdy kontakt bezpo�redni staje si� zbyt ryzykowny. 20 listopada "Ma�y" zarz�dzi� pogotowie bojowe i przerwanie wszelkich bezpo�rednich kontakt�w. M�j udzia� w akcji zosta� ustalony ju� przed moim wyjazdem do Londynu. P� roku wcze�niej przesz�am zreszt� specjalne przeszkolenie dywersyjne. Moim instruktorem by� "Pers", kt�rego Martin mianowa� szefem grup uderzeniowych Zielonego P�omienia. Od 21 listopada oczekiwa�am na sygna�, prowadz�c "normalne" studenckie �ycie. Punktami kontaktowymi by�y: 21 listopada - "wn�trze kopalni" w Muzeum Niemieckim, nast�pnego dnia - wej�cie do ogrodu botanicznego na Menzinger Strasse i wreszcie dzi� - Brama Izarska. Czwartym punktem - na 24 listopada - mia� by� pewien klub jazzowy na Schwabingu, ale to ju� nie b�dzie potrzebne. Na schodach "Valentin-Mus�um" znalaz�am to na co czeka�am: "Szczur w domu", "Wej�cie drugie". Oznacza to: "Magnusen przylecia� do Casablanki", "Akcj� realizowa� wed�ug scenariusza drugiego". Po powrocie do domu, zgodnie z instrukcj�, musz� spreparowa� z wycink�w gazetowych anonim do siebie: "Je�li chcesz uratowa� dra Martina Barleya b�d� sama 24 listopada w Casablance, w hotelu "Bellerive". Przyjaciel". Chodzi o uzasadnienie wobec policji mego wyjazdu, gdyby dosz�o do wpadki. Nast�pnie mam zam�wi� telefonicznie bilet lotniczy i przygotowa� si� do drogi. Scenariusz nr 2 wyznacza jako miejsce spotkania z "Persem" w Casablance, katedr� Sacre Coeur, sk�d ju� niedaleko do "Alconu". Ma to nast�pi� oko�o godziny jedenastej czasu miejscowego i do tego momentu nie powinnam si� z nikim kontaktowa�. Tylko w sytuacji wyj�tkowej mog� przekaza� "Ma�emu" informacje przez Bram� Izarsk� i sygna� z budki telefonicznej. Teraz jeszcze, zgodnie z instrukcj�, po odczytaniu komunikatu i zostawieniu "�ladu", �e odebra�am informacj�, musz� wej�� do winiarni na szczycie, aby napi� si� kawy. Ma to usprawiedliwi� moj� obecno�� w Bramie Izarskiej, gdybym by�a �ledzona. Na g�rze sporo go�ci - �aden stolik nie jest wolny, ale przy niekt�rych pozosta�o par� miejsc. Po lewej stronie od wej�cia, przy drugim czy mo�e trzecim stole, siedzi samotnie przy lampce wina jaki� nieznany mi m�czyzna oko�o czterdziestki o ciemnych, z lekka siwiej�cych w�osach i ogorza�ej twarzy. Z wygl�du po�udniowiec i to raczej Arab ni� W�och. Rozgl�dam si� po salce, a on podnosi na mnie wzrok, i - jakby rozpoznaj�c kogo� znajomego - k�ania si� z u�miechem, a potem zapraszaj�cym gestem wskazuje mi wolne miejsce naprze- 6 ciw siebie. Jestem pewna, �e widz� go po raz pierwszy. My�l�, �e najlepiej zignorowa� faceta. Wyra�nie pr�buje "przygada� sobie babk�". Ale przychodzi mi do g�owy, �e przygodny towarzysz, je�li nie b�dzie zbyt natr�tny, mo�e si� tu przyda�, gdy� samotna dziewczyna zwraca wi�ksz� uwag� ni� w towarzystwie. Dzi�kuj� wi�c za zaproszenie u�miechem i siadam przy jego stoliku. - Pani pozwoli... Zam�wi� co� do picia. Mo�e wino? Maj� tu �wietne wina. Czego si� pani napije? M�wi po angielsku z wyra�nym ameryka�skim akcentem. Wpatruje si� we mnie do�� natr�tnie i jestem niemal pewna, �e wino uderzy�o mu do g�owy. Musz� go och�odzi�. - Tylko kawy. �adnego alkoholu! - staram si� zachowa� dystans. - Pani nie jest Niemk� ani Angielk�, prawda? - pyta patrz�c mi w oczy. - Czy to wa�ne? - Niewa�ne - przytakuje niezra�ony. - Pani wybaczy... Prosz� dwie kawy! - wo�a po niemiecku w stron� bufetu. Potem zn�w przenosi wzrok na mnie i u�miechaj�c si�, wyci�ga do mnie r�k�. - Pani pozwoli... Ujmuje moj� d�o� i poci�ga ku sobie. Chc� wyrwa� r�k�, lecz przytrzymuje j� za palce, delikatnie, cho� stanowczo. - Co pan... - nie ko�cz�, u�wiadamiaj�c sobie, �e wszelkie nieprzemy�lane reakcje z mojej strony mog� doprowadzi� do nieobliczalnych nast�pstw. Na szcz�cie jest to nieporozumienie. - Niech si� pani nie obawia - m�wi nieznajomy, �miej�c si�. - Chcia�bym obejrze� pani d�o�. To takie moje hobby... Nie puszcza mojej r�ki i obraca otwart� d�oni� do g�ry. Jednocze�nie patrzy mi z uporem w oczy i nadal si� u�miecha. - Pan jest chiromant�? - Niezupe�nie... - spogl�da na moj� d�o� i twarz mu powa�nieje. Przymyka powieki i trwa tak d�u�sz� chwil� w ca�kowitym bezruchu. Potem nagle puszcza r�k� i si�ga po papierosy. Nie cz�stuj�c mnie, zapala w milczeniu. - I c� pan wyczyta� z mojej r�ki? - pytam niezbyt pewnie. Patrzy na mnie z powag�. - Chce pani naprawd� wiedzie�? Przecie� pani nie wierzy wr�bom. Prawda? Troch� mnie zaskakuje tym stwierdzeniem. - Rzeczywi�cie, nie wierz�. Ale da� sobie powr�y� i zobaczy� co z tego wyjdzie, to mo�e by� zabawne... - Czy na pewno? - pyta jakby z przygan�. - Bywaj� w �yciu cz�owieka takie sytuacje, �e wiele by da�, aby pozna� przysz�o�� i got�w wierzy� w najbardziej bzdurn� przepowiedni�. Wbrew rozs�dkowi! Na przyk�ad: �o�nierz przed bitw�. Albo gdy komu� bliskiemu zagra�a �miertelne niebezpiecze�stwo. Czuj� si� nieswojo. Czy�by co� wiedzia�?... "Ma�y" ostrzega�, �e mog� by� �ledzona. Przecie� dlatego zachowali�my tak daleko id�ce �rodki ostro�no�ci. Ale je�li nawet ten facet co� wie, dlaczego pr�buje mi to da� do zrozumienia? A mo�e jestem przewra�liwiona. Mo�e to rzeczywi�cie chiromanta-amator, a te jego gadki to nic wi�cej tylko klasyczna metoda sonda�u psychologicznego? Powinnam wi�c skierowa� go na fa�szywy trop. - Mnie, mam nadziej�, zagra�a co najwy�ej oblanie kolokwium - m�wi� chyba do�� naturalnym tonem. - Je�li potrafi pan wywr�y� jakie otrzymam pytania, gotowam uwierzy�, �e ma pan zdolno�ci jasnowidza. Wzmianka o kolokwium odpowiada prawdzie: za dwa dni mam zdawa�. Oczywi�cie wiem ju�, �e nic z tego nie b�dzie. "Chiromanta" nie spuszcza ze mnie wzroku, jeszcze bardziej si� nachmurzy�, a potem zaczyna "strzela�": 7 - My�l�, �e nie b�dzie pani tego egzaminu zdawa�a. Czeka pani� podr�, daleka podr�. Chyba gdzie� na po�udnie, mo�e Ameryka Po�udniowa albo Afryka. I nie wiem, czy pani wr�ci do Monachium... To nie b�dzie bezpieczna podr�... Siedz� przed nim spi�ta i czujna, cho� staram si� nie okazywa� tego zewn�trznie. Z ka�dym s�owem tego cz�owieka wzrasta we mnie niepok�j. Jestem ju� niemal pewna, �e kto� musia� zdradzi�. Ale trzeba udawa� dalej, �e si� nic nie rozumie. �miej� si� wi�c i m�wi�: - Fantastyczne! �wietna zabawa. Lubi pan straszy�, ale to na mnie nie dzia�a. Nie trafi� pan! On na to z powag�: - Ja nie strasz�. Ja tylko ostrzegam. W najbli�szych dniach grozi pani �miertelne niebezpiecze�stwo... �r�d�em tego niebezpiecze�stwa mog� sta� si� r�wnie� ci, kt�rych pani uwa�a za przyjaci�. A niekt�rzy z tych, kt�rych pani uzna za wrog�w mog� owo niebezpiecze�stwo od pani odsun��. Czuj�, �e teraz powinnam zareagowa� ostrzej. - Czy nie za daleko posuwa si� pan w tych �artach? Co mi pan sugeruje?! - Ja nie �artuj�. M�wi� powa�nie. - I wszystkie te bzdury wyczyta� pan z mojej r�ki? - Powiedzmy... Daje mi do zrozumienia, �e powinnam by� bardziej domy�lna. Rzecz jasna, udaj� nadal, �e to do mnie nie dociera. - S�owem, pozostaje mi czeka� na spe�nienie si� tego, co mi wyroki losu wypisa�y na d�oni... Patrzy na mnie z wyrzutem. - Tego nie powiedzia�em. To s� tylko ostrze�enia. Ale ja jestem uparta: - Czyli radzi pan siedzie� w domu, nigdzie nie wyje�d�a�, zw�aszcza na po�udnie, zerwa� wszelkie kontakty z kolegami, przyjaci�mi i zabiega� o wzgl�dy wrog�w, a mo�e moja przysz�o�� nie b�dzie tak czarna... Jakby nie dostrzeg� ironii. - Tego te� nie powiedzia�em. Tu nie chodzi o bierno�� czy zmian� podj�tych ju� decyzji. To co pani zamierza, niech pani robi. Ja daj� tylko dodatkowe wskaz�wki. Zastanawiam si� do czego on w�a�ciwie zmierza. - Nic z tego nie rozumiem - m�wi� tym razem do�� szczerze. - Radzi mi pan, abym zosta�a w Europie czy te� mam wyjecha� do Ameryki Po�udniowej lub Afryki? Czy po to, aby si� pa�ska wr�ba sprawdzi�a? Przecie� widzi pan moj� przysz�o�� w ciemnych barwach. - Niezupe�nie. Wszystko powinno si� dobrze sko�czy�. Je�li b�dzie pani rozs�dna... A wi�c jednak... Chodzi mu z pewno�ci� o wsp�prac�. - Co mi pan wi�c proponuje? - pr�buj� zagra� va banque. Bierze mnie za r�k�, nachyla si� i m�wi �ciszonym g�osem: - Trzyma� si� cz�owieka, kt�ry drogi nie widzi, ale rzadko b��dzi. Pytam go, jak mam to rozumie�, ale nie chce mi nic wi�cej powiedzie�. - Ka�de podane przeze mnie bardziej dok�adne wyja�nienie zmniejsza szans� potwierdzenia si� wr�b - dodaje po chwili. I zaczyna wyg�asza� co� w rodzaju prelekcji - jak�� do�� zawi�� "teori�" pod�wiadomego przeciwdzia�ania konkretnym zdarzeniom, kt�re potrafimy z g�ry przewidzie�. Wydaje mi si� m�tna i s�ucham "jednym uchem". Jestem w tej chwili my�lami daleko, przy Martinie. Ju� wkr�tce min� dwa lata jak pozna�am go u Collinsa na Schwabingu. By�o to w noc sylwestrow�, w trzy miesi�ce po moim przyje�dzie do Monachium. Wyda� mi si� wtedy strasznie zasadniczy i nudny, ale szybko zrozumia�am, �e maskuje w ten spos�b nie�mia- 8 �o�� i nieobycie towarzyskie. Mia� wygl�d typowego naukowca, nie widz�cego �wiata poza w�asn� specjalno�ci� - je�li w og�le mo�na tu m�wi� o jakiej� typowo�ci. By� stypendyst� Fundacji Piltza i asystentem Weisenhoffera. Mnie - raczkuj�cej studentce filozofii - bardzo imponowa�a znajomo�� z asystentem laureata Nobla. I nie tylko imponowa�a: przy bli�szym poznaniu okaza�o si�, �e nie jest on ani nudny, ani �lepy na to co si� dzieje dooko�a i bynajmniej nie oboj�tny na uroki p�ci odmiennej. By�am wr�cz zaskoczona rozleg�o�ci� jego zainteresowa�, jak si� zreszt� okaza�o, nader szybko ulegaj�cym zmianom. Nie chodzi�o tu o brak wytrwa�o�ci czy wr�cz lenistwo. W niekt�rych sprawach wykazywa� zadziwiaj�c� wytrwa�o��, cierpliwo�� i up�r. Cz�ste zmiany zainteresowa� wynika�y z nadmiaru inwencji. Nowe pomys�y, nowe problemy, nowe przedsi�wzi�cia spycha�y na dalszy plan dotychczasowe. Jak si� to m�wi - niespokojna natura. My�l�, �e mo�na by nazwa� to r�wnie� pogoni� za wielk� przygod�. Chyba w niema�ej mierze tak� przygod� by� dla niego nawet Zielony P�omie�, a na pewno nieszcz�sna wyprawa do Afryki. Zanim Martin pocz�� montowa� P�omie�, dzia�a�y ju� od kilkunastu lat w r�nych krajach "zielone" organizacje - ruchy protestu przeciw niszczeniu naturalnego �rodowiska i gro�bie ska�e� radioaktywnych. Znana sprawa: petycje, demonstracje, pikiety przed zak�adami przemys�owymi i terenami budowy elektrowni j�drowych. Pochody, wiece, ulotki, transparenty... "Reaktory atomowe = radioaktywna �mier�!", "Szybkie neutrony to powolne samob�jstwo!", "Industrializacja, urbanizacja, motoryzacja, militaryzacja - czterech je�d�c�w Apokalipsy!", "Niewolniku techniki, przebud� si� i zerwij kajdany!", "Komu s�u�y cywilizacja betonu i plastyku?", "��damy zakazu...", i tak dalej, i tak dalej... Swego czasu te komitety i organizacje pr�bowa�y jednoczy� si� i tworzy� co� w rodzaju partii opozycyjnych. W niekt�rych krajach udawa�o im si� nawet wp�ywa� na wyniki wybor�w, os�abiaj�c pozycje partii rz�dz�cych, ale powa�niejszej, samodzielnej roli nigdy nie odegra�y, a ich akcje doprowadzi�y tylko do lepszego maskowania swych cel�w przez wielkie korporacje i polityk�w z nimi zwi�zanych. Martin bardzo krytycznie odnosi� si� do tego legalnego ruchu i twierdzi�, i� nie�wiadomie, a w pewnych przypadkach nawet �wiadomie toruje drog� do w�adzy partiom prawicowym i nic poza tym nie zdzia�a. Z pot�gami przemys�owymi, finansowymi i militarnymi nie ma po co pertraktowa� czy politycznie wsp�zawodniczy�. Mo�na je zmusi� do ust�pstw i podwa�y� ich w�adz� tylko uderzaj�c z ukrycia w najczulsze miejsca - w to, co stanowi o ich sile. Tak w�a�nie pojmowa� rol� Zielonego P�omienia. Dojrzewa�o to w nim przez lata. Rodow�d jest do�� konkretny i si�ga drugiej po�owy lat sze��dziesi�tych. Martin rozpoczyna� wtedy studia, a by�o to na uniwersytecie w Berkeley... Wiadomo co si� tam dzia�o... A edukacja i perswazja metodami pa�ki policyjnej przedziwne przynosi owoce. Martin m�wi� mi, �e nie�le mu si� dosta�o, zw�aszcza w s�ynnej "bitwie o park". A ju� tam wtedy m�wiono wiele o konieczno�ci powstrzymania procesu zatruwania przyrody i likwidacji "cywilizacji betonu i plastyku". "Nasz stosunek do natury b�dzie okre�la� rozs�dek i poczucie pi�kna, a nie d��enie do zysku!"... Martin pami�ta� to has�o jeszcze po dwudziestu latach. Zielony P�omie� to oczywi�cie zupe�nie inna epoka, ale w Martinie z pewno�ci� co� z tamtych studenckich czas�w pozosta�o. Dlatego chyba przynajmniej w pierwszej fazie rozwoju organizacji, szuka� oparcia w �rodowiskach studenckich i pr�bowa� oddzia�ywa� na masowe akcje podejmowane przez ruchy protestu - legalne lub p�legalne. Gdy zaczyna�am wchodzi� w te sprawy, rzecz jasna, nie wiedzia�am nic o z�o�onej, wielostopniowej strukturze P�omienia. Mia�am nawet p�niej troch� pretensji do Martina, �e mi nie m�wi� wszystkiego, chocia� ju� mi�dzy nami sprawy zasz�y bardzo daleko. Ale p�niej dosz�am do wniosku, �e mia� racj� i w jego sytuacji ja te� bym tak post�pi�a. W tym czasie budowa� dopiero sie� organizacyjn�, i to w skali mi�dzynarodowej. Du�o te� dyskutowali�my na temat u�yteczno�ci r�nych �rodk�w i metod walki. Nie by�y to tylko 9 rozwa�ania teoretyczne, cho� pocz�tkowo tak my�la�am. Szczeg�lnie za�arte spory toczy�y si� wok� projektu stworzenia "pirackiej" rozg�o�ni, kt�ra pe�ni�aby jednocze�nie funkcj� propagandow� i przeka�nika szyfrowanych rozkaz�w. Ostatecznie zrezygnowano - z uwagi na koszty i przej�cie do g��bokiej konspiracji z r�nymi stopniami wtajemniczenia i wyspecjalizowanymi oddzia�ami "bojowymi". Wkraczali�my w now� faz�... Pierwszoplanowym zadaniem by�o precyzyjne przygotowanie akcji dywersyjnych. Dywersyjnych, a nie terrorystycznych! Zielony P�omie� nie jest organizacj� terrorystyczn�, a przynajmniej w tym czasie nie by�. Martin jest zdecydowanie przeciwny terrorowi. W tych sprawach ma w�asne pogl�dy i nikt go nie potrafi przekona�. Nieraz dochodzi�o do k��tni mi�dzy nim a "Ma�ym". Jak d�ugo kierowa� organizacj�, granica mi�dzy dywersj� a terrorem nie by�a nigdy przekraczana. My�l�, �e wi�za�o si� to z jakimi� przykrymi do�wiadczeniami z lat siedemdziesi�tych. Nigdy nie chcia� m�wi� na ten temat, ale przecie� nie jest tajemnic�, �e z "Ma�ym" wi��e go co� wi�cej ni� przyja��... Co robi� "ma�y" w latach siedemdziesi�tych - nie wiem, ale jego prawa r�ka - "Pers", czyli Toszi Izumo - to "weteran" japo�skiej Czerwonej Armii i nie ulega w�tpliwo�ci, �e Martin swego czasu by� w bliskich kontaktach z ugrupowaniami anarchistycznymi. Potem z nimi zerwa� i poszed� w�asn� drog�, ale nie wszystkie nici si� urwa�y. Ci jego dawni towarzysze odegrali te� istotn� rol� przy tworzeniu �wiatowej siatki P�omienia. Nie wiem czy to mo�na uzna� za b��d. To ju� nie jest zabawa w zbuntowanych. Akcje dywersyjne, je�li maj� sta� si� rzeczywi�cie skuteczn� broni�, wymagaj� udzia�u fachowc�w wysokiej klasy, ludzi z bogatym do�wiadczeniem. Tacy dawni terrory�ci jak "Ma�y" i "Pers" s� potrzebni. Martin potrafi� ich zreszt� trzyma� kr�tko, o �adnych "samodzielnych inicjatywach" nie by�o mowy. By� to chyba najpi�kniejszy okres w moim �yciu. �y�am jakby w transie. Wszystko co dzia�o si� wok� mnie i w czym bezpo�rednio uczestniczy�am przypomina�o pasjonuj�cy film, wci�gaj�cy ca�kowicie w akcj� i wprawiaj�cy w gor�czkowe podniecenie. Mo�e zreszt� to, �e tak w�a�nie to odczuwa�am, wynika�o w du�ej mierze st�d, i� po prostu - by�am w�wczas wariacko zakochana i to uczucie by�o w pe�ni odwzajemnione. Martin, Zielony P�omie� i uniwersytet - by� to w�wczas ca�y m�j �wiat. Ciekawe, �e i na studiach mia�am zupe�nie dobre wyniki. By�o w tym z pewno�ci� troch� ch�ci na�ladowania Martina, kt�ry potrafi� znale�� na wszystko czas, ale nie tylko. Po prostu - takie by�y regu�y gry. W tym czasie Martin zmusi� mnie do pogodzenia si� z matk�. W zimie pojechali�my do Anglii i przedstawi�am Martina rodzicom. By�a nawet mowa o �lubie, "oczywi�cie" jak sko�cz� studia, a Martin zostanie profesorem. Odpowiada�o to zreszt� w pewnym stopniu naszym planom. Martin pracowa� nadal z Weisenhofferem i pisa� prac� o habitatach, a jednocze�nie zajmowa� si� spraw� "Ekosu", montowa� siatk� informacyjn� i przygotowywa� plany pierwszych akcji "perswazyjnych". Dopiero kiedy otrzyma� od Vittoria wiadomo�� o tym, co dzieje si� na pograniczu Patope, Matavi i Dusklandu - wszystko inne przesta�o by� wa�ne. Chcia�am z nim lecie� do Afryki, ale si� nie zgodzi�, rzekomo dlatego, i� to fatalny klimatycznie okres. M�wi�, �e jestem niezb�dna w o�rodku monachijskim i �e wr�ci pod koniec lipca. Gdy go aresztowali my�la�am pocz�tkowo, �e zwariuj�. Biega�am codziennie do Weisenhoffera z pretensjami, �e nic nie robi, cho� to by�a nieprawda, gdy� interweniowa� gdzie tylko m�g�. To ja r�wnie� przeforsowa�am decyzj� powierzenia "Ma�emu" kierownictwa P�omienia, cho� wiedzia�am czym to grozi. By�am pewna, �e nie b�dzie si� waha�. Chodzi przecie� o �ycie Martina. To sprawa zasadnicza. Jego powr�t rozwi��e wszystkie problemy. Je�li postanowili�my z�ama� zasad� tak kategorycznie przestrzegan� przez Martina - jest to konieczno�� usprawiedliwiona sytuacj�. Z jego ostatnich depesz wys�anych tu� przed aresztowaniem, wynika�o, �e jest na tropie jakiej� wielkiej afery czy spisku, kt�rego ujawnienie mo�e wp�yn�� w spos�b zasadniczy na dalsz� dzia�alno�� P�omienia. Wiadomo�ci by�y 10 oczywi�cie szyfrowane i nie zawiera�y �adnych konkretnych informacji, poza t�, �e mikrofilmy przywiezie Vittorio. Niestety, zosta� on r�wnie� aresztowany, prawdopodobnie na lotnisku w Inuto. Pocz�tkowo wydawa�o si�, �e wszelki �lad po nich zaginie, jak to ju� zdarzy�o si� pewnemu dziennikarzowi francuskiemu, kt�ry zbyt krytycznie pisa� o rz�dach Numy. Potem nagle zapowiedziano proces. Rzecz jasna, nikt z nas nie wierzy� w to, by Martin i Vittorio przygotowywali zamach na "marsza�ka", ale gdy og�oszono wyrok skazuj�cy ich na �mier�, nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e sytuacja jest bardzo powa�na. Martin by� przecie� obywatelem ameryka�skim i musia�y istnie� nie byle jakie powody je�li, mimo apelu Weisenhoffera i interwencji ambasadora USA, dosz�o do procesu i takiego wyroku. Czekanie na wynik jakiej� zakulisowej gry nie ma sensu. Trzeba uderzy� w tych, na kt�rych Numie najbardziej zale�y. A wi�c - w "Alcon". To pomys� "Ma�ego". W rachub� wchodzi� tylko Magnusen. To mnie uda�o si� zdoby� w Londynie plan jego wyjazd�w. Gdy przeczyta�am, i� 24 listopada ma odwiedzi� fili� "Alconu" w Casablance - by�am pewna, �e to dar losu. "Ma�y", co prawda, w�tpi� w wiarygodno�� oficjalnego programu, ale natychmiast wys�a� "Persa" do Maroka dla rozpoznania terenu i przygotowania akcji. W Rabacie Toszi ma jakich� bliskich sobie ludzi, chyba dawnych cz�onk�w kt�rej� z ekstremistycznych organizacji palesty�skich, co mo�e bardzo u�atwi� zadanie. I oto informacje okaza�y si� �cis�e: Magnusen przylecia� do Maroka. Wszystko gra! Ale kim jest ten "Chiromanta"? Czy spotkanie by�o przypadkowe? Zachowuje si� tak, jakby wiedzia� dok�d i po co lec�... Je�li jest z policji to dziwny z niego policjant. Czego naprawd� ode mnie chce? - Chyba pani� nudz�... - nieznajomy przerywa sw�j "wyk�ad" widz�c, �e nie s�ucham, ale nie wydaje si� by� obra�ony. - Zamy�li�am si�... - Rozumiem. Patrz� na zegarek. Robi si� p�no - powinnam ju� wraca� do domu. - Musz� ju� i�� - m�wi� wstaj�c. - Bardzo panu dzi�kuj� za towarzystwo i wr�by. Chocia�, je�li dobrze pami�tam, za wr�by si� nie dzi�kuje. - Tak, ale to ju� nie ma znaczenia... - patrzy mi z powag� w oczy. - Ja r�wnie� wychodz�. Pani pozwoli, �e pani� odwioz�. Mam tu w�z. - Dzi�kuj�, wol� si� troch� przej��. Gdy jeste�my ju� na ulicy, jeszcze raz ponawia propozycj�. Odmawiam grzecznie, lecz stanowczo. Nie mog� sobie pozwoli� na �adne ryzyko. - Pani si� mnie boi - o�wiadcza z �alem. - My�li pani, �e jestem agentem policji lub IAT. Pani si� myli. W przysz�o�ci przekona si� pani, �e mia�em najuczciwsze intencje... Zreszt�... chyba si� jeszcze spotkamy. Nie wiem co odrzec. - Kim pan w�a�ciwie jest? W�a�nie dochodzimy do parkingu. Widz�, �e patrzy na mnie i zastanawia si�, co odpowiedzie�. Wreszcie m�wi: - Jestem dziennikarzem i wydawc�. Przepraszam, �e si� nie przedstawi�em. Nazywam si� Oriento. Hans Oriento. Do widzenia! Wsiada do wozu i odje�d�a, a ja id� w kierunku stacji metro. Nie mam, niestety �adnych mo�liwo�ci przekazania "Ma�emu" relacji z tego dziwnego spotkania. Pozosta� mi tylko Toszi, ale to mog� zrobi� dopiero jutro, tu� przed akcj�. 11 2. Filia "Alconu" w Casablance mie�ci si� w nowym, wzniesionym na pocz�tku lat osiemdziesi�tych wie�owcu w dzielnicy handlowej na po�udnie od Starej Mediny. Od katedry - niespe�na kilometr. Z lotniska przyjecha�am taks�wk� do placu Mohammeda V i troch� klucz�c docieram do Sacre Coeur piechot�. W pobli�u ko�cio�a, na parkingu stoj� dwa autobusy wycieczkowe i terenowe combi przedsi�biorstwa poszukiwa� geologicznych zwi�zanego z "Alconem". Na schodach przed wej�ciem robi� sobie pami�tkowe zdj�cia m�ode Japonki, kt�re prawdopodobnie od��czy�y si� od grupy zwiedzaj�cej katedr�, zaliczan� do wybitnych osi�gni�� architektury XX wieku. Toszi, tak jak by�o ustalone, czeka na mnie w �awce - w drugiej prawej nawie. Przyby� tu na kilka minut przede mn�. Zauwa�y�am go od razu po wej�ciu do ko�cio�a, ale dla niepoznaki kr�c� si� za turystami, udaj�c, i� nale�� do wycieczki. Zobaczy� mnie i widz�, �e daje mi dyskretne znaki, abym usiad�a obok niego. Od��czam si� od grupy, podchodz�, siadam, i my�l� czy nie powiedzie� mu od razu o Oriento. Ale zanim zdo�a�am si� odezwa� Toszi ju� szepcze: - Wychodzimy razem. Wsiadamy do ��tego combi ze znakiem firmowym "Alconu" i ruszamy. Wstaj�, id� ku wyj�ciu. Toszi za mn�. Nikt na nas nie zwraca uwagi. Po chwili siedzimy ju� w wozie. - Powinna� si� przebra�, ale pozosta�o niewiele czasu. Bierzesz wi�c tylko p�aszcz i torb�. Tam le�� - Toszi pokazuje za siebie w g��b samochodu i w��cza silnik. - Jeste�my geologami z Midelt. W torbie masz dokumenty. Mamy przekaza� Magnusenowi pewne poufne informacje oraz pr�bki. On ju� wie o tym i czeka na nas. W czasie kilkuminutowej jazdy Toszi przekazuje mi w skr�cie niezb�dne dodatkowe wiadomo�ci. Odegranie roli geolog�w to pomys� "wtyczki" wprowadzonej do "Alconu" przed rokiem. Z opanowaniem stanowiska poszukiwawczego pod Midelt przez naszych ludzi nie by�o trudno�ci. Dyrekcja filii otrzyma�a wiadomo�� od kierownika grupy badawczej, �e wysy�a "zaufanych pracownik�w" w niezwykle wa�nej sprawie. Nie by�o �adnych podstaw, aby podejrzewa�, �e to podst�p, gdy� rzeczywi�cie oczekiwano na wyniki wst�pnych wierce�. Sprzyjaj�c� okoliczno�ci� jest r�wnie� to, �e w ekipie tej pracowa�a m�oda kobieta, troch� do mnie podobna. Gorzej z Toszim, ale nie ma rady - musz� wystarczy� ciemne okulary. Liczymy zreszt� przede wszystkim na szybko�� dzia�ania i zaskoczenie. Ruch w centrum miasta du�y, jak zwykle tu� przed po�udniow� przerw�. Zaje�d�amy przed wej�cie dla personelu. Ja id� pierwsza, za mn� Toszi z pojemnikiem. Mijaj�c portiera i stra�nika m�wi�, �e jeste�my z Midelt i zostawiam im kluczyki od samochodu, prosz�c aby polecili komu� odstawi� w�z na s�u�bowy parking, gdy� z polecenia naczelnego dyrektora filii mamy niezw�ocznie zameldowa� si� w jego gabinecie. Nikt nas nie legitymuje ani nie zatrzymuje. Gdy wchodzimy do windy widz� z daleka, �e stra�nik telefonuje. Je�li dzwoni do sekretarki lub dyrektorskiego "goryla" to i lepiej - nie b�dzie trzeba nic t�umaczy�. W�tpi�, aby co� zauwa�y� - a je�eli nawet by tak by�o - to ju� za p�no... Jeste�my na osiemnastym pi�trze. W obszernym hallu przy stoliku dw�ch m�czyzn o wygl�dzie bokser�w - podnosi si� na nasz widok: 12 - Panna Peterson? - Tak, to ja. A to in�ynier Ugarte - wskazuj� na "Persa". - Ma mi pani przekaza� list od pana Williamsa i czeka� na dalsze dyspozycje - m�wi m�odszy z facet�w. Tego nie by�o w scenariuszu. O �adnym li�cie Toszi nie wspomina�. Czuj� nieprzyjemny ucisk w okolicach �o��dka, ale odpowiadam spokojnie z pewno�ci� siebie, �ciszaj�c g�os dla podkre�lenia poufno�ci misji: - To niemo�liwe. Wiadomo�� mam przekaza� ustnie i to bezpo�rednio panu prezesowi. Przywie�li�my te� pr�bki. - Dobra jest. Prosz� poczeka�. Cerber znika za drzwiami, prowadz�cymi do sekretariatu dyrektora filii. Czekamy w napi�ciu, chocia� drugi z m�czyzn zdaje si� zachowywa� oboj�tnie. Wreszcie drzwi si� otwieraj�. - Mo�ecie wej�� - facet niedba�ym gestem wskazuje nam drog�. Przy biurku j�dzowata blondyna. Rozmawia z jakim� m�czyzn� przez interkom, patrz�c na nas. Czujnie �ledz� mimik� - mo�e zna prawdziw� pann� Peterson? Ale i ona nic nie podejrzewa. Po chwili wstaje i otwiera du�e, obite sk�r� drzwi. Przestronny, nowoczesny gabinet. Przez szklan� �cian� za biurkiem wida� Star� Medin�, a za ni� na horyzoncie nabrze�a portowe i ciemnoszary Atlantyk. Na lewo przy niskim stoliku, zastawionym trunkami, siedz� w g��bokich fotelach nie dwie lecz cztery osoby - trzech m�czyzn i m�oda kobieta. Rozpoznaj� tylko Magnusena: "Ma�y" pokaza� mi kilka jego zdj��. - C� to za rewelacje nam pani przywozi? - m�wi z kurtuazyjnym u�miechem t�gi szpakowaty m�czyzna, wstaj�c z fotela. Nagle nieruchomieje. Wie ju�, �e nie jestem pann� Peterson. - Raczej niespodziank�... - odpowiadam, si�gaj�c do torby po pistolet. S�ysz� za sob� szcz�k otwieranej klapy pojemnika. - Kim pani jest? - grubas patrzy na pistolet z przera�eniem. - Tylko spokojnie, Wein - przejmuje inicjatyw� Toszi. - Niech pan siada! I �adnych sztuczek! Wszyscy r�ce na g�ow�! Dyrektor Wein opada na fotel i unosi r�ce. R�wnie� Magnusen i dziewczyna wykonuj� pos�usznie polecenie. Tylko siedz�cy mi�dzy nimi m�czyzna w ciemnych okularach pozostaje nieruchomy jak pos�g. - A ty co? G�uchy? - wo�a ze z�o�ci� Toszi, wskazuj�c na m�czyzn�. - On nie widzi - odzywa si� dziewczyna, nad podziw spokojnie, ale nietrudno dostrzec, �e czujnie obserwuje mnie i "Persa". - Powiedzia�em: wszyscy! - m�wi twardo Toszi. - A wi�c i on! R�ce na g�ow�! No ju�! Niewidomy unosi wolno r�ce. Twarz skupiona, raczej artysty ni� biznesmena. "Pers" podchodzi do Magnusena, rozpina mu marynark�, wyjmuje portfel i nie otwieraj�c rzuca na st�. W miejsce portfela wsuwa mu do kieszeni p�askie, plastikowe pude�ko wyj�te przed chwil� z pojemnika. - Ma�y prezent dla prezesa "Alconu"! - "wyja�nia" z u�miechem. Satysfakcja z jak� wpatruje si� w poblad�� twarz Magnusena, troch� mnie niepokoi. - Musz� wyja�ni� kilka kwestii - podejmuje po chwili Toszi - aby nie by�o niepotrzebnych z�udze�. Jeste�my cz�onkami organizacji, kt�rej cele s� wa�niejsze ni� nasze czy wasze �ycie. Jeste�cie zak�adnikami i czy wyjdziecie z tego ca�o zale�y od spe�nienia naszych ��da�. Mam nadziej�, �e wyka�ecie do�� rozs�dku i u�atwicie nam wykonanie naszego zadania. Wszelka akcja przeciwko nam musi nieuchronnie sko�czy� si� �mierci� wszystkich tu obecnych. Aby nie by�o nieporozumie� wiedzcie, �e nie ma sposobu unikni�cia takiej w�a�nie konsekwencji zaatakowania nas. Oto nadajnik radiowy - unosi teatralnym gestem w g�r� aparat i wyci�ga anten� teleskopow�. - Sygna� wys�any z tego nadajnika spowoduje wybuch �a- 13 dunku, kt�ry umie�ci�em w twojej kieszeni, Magnusen. Jest tam zaledwie dwie�cie gram�w trotylu, ale o tak skierowanym skumulowanym dzia�aniu, �e wystarczy aby ci urwa�o g�ow�. A g�owa prezesa "Alconu" jest cenna, prawda? - "Pers" robi kr�tk� pauz� dla spot�gowania wra�enia. - Ale to nie wszystko. Ten sam sygna� wywo�a eksplozj� �adunku, kt�ry umie�ci�em w pojemniku na pr�bki geologiczne. W tym, kt�ry stoi tu obok mnie. A jest tam troch� wi�cej, bo sze�� kilogram�w TNT i to w mocnej, przeciwpancernej skorupie... I jeszcze jeden wa�ny szczeg�: wys�anie sygna�u powoduj�cego wybuch nast�puje nie przez naci�ni�cie przycisku lecz jego zwolnienie. Kolejno�� czynno�ci jest nast�puj�ca: trzymam w lewej d�oni nadajnik - Toszi przybiera ton instruktora na obowi�zkowych, nudnych �wiczeniach. - Teraz uwaga! �rodkowy palec lewej r�ki k�ad� na czerwonym guziku, naciskam do oporu i utrzymuj� w tym po�o�eniu. Teraz kciukiem prawej r�ki przesuwam d�wigienk� prze��cznika i w��czam nadajnik. Inaczej m�wi�c: odbezpieczam uk�ad inicjuj�cy radio-zapalnika! Nigdy jeszcze nie widzia�am "Persa" w takim stanie, ale te� nie by�o podobnej sytuacji. Coraz bardziej nabieram przekonania, �e nie jest w pe�ni normalny. Nie ulega w�tpliwo�ci, i� podnieca go i bawi pot�gowanie strachu. Inna sprawa, �e jest to metoda skuteczna. Przynajmniej w stosunku do Magnusena i dyrektora filii. Na Magnusena uwzi�� si� zreszt� szczeg�lnie. My�l�, �e jest w tym co� z kompleksu. Magnusen wysoki, barczysty, wysportowany, pozuj�cy na arystokrat�, Toszi ma�y, niepozorny, o zniszczonych d�oniach mechanika i zm�czonych, zaczerwienionych chorobliwie oczach. Niepotrzebnie przejmuj� si� "Persem". Wszystko toczy si� zgodnie z planem. Toszi t�umaczy teraz Magnusenowi, �e z uwagi na jego bezpiecze�stwo nie nale�y na razie ujawnia� faktu, i� jest zak�adnikiem. Policja maroka�ska mo�e okaza� si� zbyt gorliwa i pr�bowa� unieszkodliwi� nas z pomoc� strzelc�w wyborowych, co da�oby jednoznaczny rezultat... Od nieboszczyka trudno wymaga�, aby nie zwalnia� przycisku, za� t�umaczenie wszystkim jak dzia�a bomba nie le�y w naszym interesie. Na rozkaz "Persa" dyrektor ��czy si� z sekretark� i przekazuje jej "polecenia prezesa": zawiadomi� lotnisko, aby niezw�ocznie przygotowano do odlotu prywatny samolot Magnusena, kt�rym przylecia� z Anglii, poinformowa� w�adze lokalne oraz ambasad� Republiki Patope w Rabacie, �e prezes "Alconu" i towarzysz�ce mu osoby odlatuj� o czternastej do Inuto w wa�nej, nie cierpi�cej zw�oki sprawie, przekaza� osobistej ochronie prezesa rozkaz, aby nie wpuszcza�a nikogo do gabinetu dyrektora przez najbli�sze p� godziny i przygotowa�a dwa samochody przed g��wnym wej�ciem dla przejazdu na lotnisko. Baga�u z hotelu nie trzeba zabiera�, gdy� prezes powr�ci do Casablanki jeszcze tego samego dnia, prawdopodobnie p�nym wieczorem. Te p� godziny oczekiwania na spe�nienie "polece� prezesa" wype�nia przede wszystkim "maglowanie" Magnusena na temat polityki "Alconu" w Patope i zobowi�za� "marsza�ka" Numy wobec koncernu... �adnych rewelacji, raczej potwierdzenie tego, co ju� wiemy. Oczywi�cie Magnusen pr�buje nam wmawia�, �e "Alcon" tylko pomaga republice wyd�wign�� si� z zacofania i umocni� jej pozycje, co jest szczeg�lnie wa�ne z uwagi na s�siedztwo Dusklandu - "bia�ej" republiki uzbrojonej po z�by, jednak nie mo�e zaprzeczy�, i� "marsza�ek" zawdzi�cza utrzymanie si� przy w�adzy przede wszystkim "Alconowi", za� "Alcon" sw� pozycj� w Patope - krwawemu "marsza�kowi". Toszi ani jednym s�owem nie wspomina o celu uprowadzenia, sprawie Martina czy cho�by tylko o zagadkowych wydarzeniach w Patope i Dusklandzie. Tak�e Magnusen wyra�nie unika wszelkich wzmianek na temat aktualnej sytuacji w tych krajach, cho�by tylko w takim stopniu, w jakim informowa�a o tym prasa �wiatowa. A przecie� wed�ug tych doniesie� "z�ote jab�ko" Patope - zag��bie miedziowe w Tobo i dusklandzkie kopalnie uranu u podn�a G�r ��tych nie pracuj� od kilku miesi�cy. Ich teren uznano podobno za ska�ony, za� g�rnicy wraz z rodzinami uciekli na terytorium opanowane przez partyzant�w Magogo. Wida� prezes "Alconu" czeka a� Toszi pierwszy "pu�ci farb�", ale "Pers" nie ma zamiaru ods�ania� kart 14 przedwcze�nie, gdy� w razie niepowodzenia akcji ju� w tej wst�pnej fazie, nim rozpoczniemy pertraktacje z Num�, mo�emy pogorszy� sytuacj� Martina i Vittoria, nic nie zyskuj�c. "Przes�uchiwanie" Magnusena jest wi�c nie tyle pr�b� wysondowania co si� dzieje w Patope i Dusklandzie, co tworzenia wra�enia, i� reprezentujemy jakie� tajne ugrupowanie politycznych przeciwnik�w "marsza�ka". Najbardziej k�opotliwe dla Magnusena s� pytania dotycz�ce policji politycznej i pacyfikacji. Twierdzi, �e stara� si� niejednokrotnie wp�yn�� na Num�, by nie stosowa� tak brutalnych metod i stopniowo wprowadza� bardziej demokratyczne formy rz�d�w. Na to Toszi blefuje, �e posiadamy dok�adn� list� doradc�w i instruktor�w op�acanych nie tylko przez "marsza�ka" ale i przez "Alcon". Prezes patrzy rozpaczliwie na swego niewidomego towarzysza niedoli i niezbyt lojalnie pr�buje si� nim zas�oni�: - Niech pan, doktorze, im wyt�umaczy, �e obarczanie mnie i "Alconu" odpowiedzialno�ci� za wszystko, co dzia�o si� i dzieje w Patope jest niedorzeczno�ci�! Toszi nie ma jednak zamiaru da� si� wodzi� za nos. - Przes�uchuj� ciebie, Magnusen, a nie twojego adwokata. Zrozumia�e�?! - przerywa ostro. - Panem doktorem zajmiemy si� p�niej. Czy niewidomy jest rzeczywi�cie doradc� prawnym prezesa "Alconu", czy te� mo�e to tylko retoryczny zwrot? Z zachowania si� "Persa" trudno wywnioskowa� czy wie kim jest ten cz�owiek. Wed�ug przyj�tego scenariusza porwa� mieli�my tylko Magnusena. Kiedy jednak weszli�my do gabinetu dyrektora Weina, Toszi nie wydawa� si� zaskoczony, tak jak ja, obecno�ci� tam dw�ch "niezaplanowanych" os�b. Ale przecie� nie wiedzia�, i� m�czyzna jest niewidomy. Pyta� go jednak w tej chwili o to nie mog�. Chocia� Toszi nie zd��y� uzgodni� ze mn� przyj�tej taktyki, domy�lam si� w og�lnych zarysach do czego zmierza i pozostawiam inicjatyw� w jego r�kach. Niepokoj� mnie zbyt brutalne, a nawet nieco psychopatyczne jego reakcje, ale ci�gle jeszcze mam nadziej�, �e to tylko przyj�ta �wiadomie metoda straszenia naszych je�c�w, a przede wszystkim Magnusena. Prawd� m�wi�c, i ja jestem przygotowana na to, �e musz� gra� rol� kobiety bez skrupu��w, fanatyczki nie wahaj�cej si� przed zbrodni� i okrucie�stwem - nie wiem jednak czy w decyduj�cym momencie potrafi� prze�ama� wszystkie opory moralne i "zmieni� sk�r�". Nie mog� si� te� pozby� "z�ych przeczu�" - �e sekretarka co� zauwa�y�a, �e jeste�my pods�uchiwani, a mo�e nawet obserwuj� nas przez ukryt� kamer� telewizyjn� i za drzwiami czekaj� ju� "goryle" Magnusena i policjanci maroka�scy. A przecie� wiem, �e je�li idzie o bomby Toszi nie blefuje. Gdy odzywa si� brz�czyk interkomu i sekretarka melduje o wykonaniu polece�, jestem niemal pewna, �e "co� musi si� sta�". Ale jako� nic si� nie dzieje - wszystko przebiega zgodnie z instrukcj� "Persa", za� Magnusen i Wein graj� wyznaczone im role bez zarzutu. Z gabinetu pierwszy wychodzi Magnusen w towarzystwie "Persa", kt�ry trzyma w r�ku emiter i zachowuje si� tak, jakby oczekiwa� wiadomo�ci przez radiotelefon. Za nimi idzie niewidomy doktor prowadzony przez sw� towarzyszk�. Na ko�cu - ja z dyrektorem, kt�ry pomaga mi nie�� pojemnik. Oczywi�cie pistolet schowa�am do torby. Wszystko to wygl�da zupe�nie naturalnie, i z zachowania si� sekretarki, spotkanych w windzie pracownik�w, portier�w i stra�nik�w wynika, �e niczego nie podejrzewaj�. Dyrektor poinformowa� zreszt� sekretark�, �e odwozi tylko prezesa na lotnisko i zaraz wraca. W pierwszym samochodzie jedzie Toszi z Magnusenem i dw�ch "goryli" z obstawy prezesa. Drugi samoch�d prowadzi sam Wein. Ja obok niego z pojemnikiem. Na tylnym siedzeniu doktor z dziewczyn�. Startujemy par� minut po czternastej, a wi�c nadal niemal zgodnie z planem. W�adze s� uprzedzone o odlocie prezesa "Alconu" z "towarzysz�cymi mu osobami" i niezb�dne formalno�ci za�atwiaj� sprawnie, bez �adnych kontroli celnych i indagacji. S�ysz� w�wczas po raz pierwszy nazwisko tajemniczego �lepca: Tomasz Quinta - doktor nauk spo�ecznych z Uni- 15 wersytetu Columbia. Dziewczyna nazywa si� Helena Parker i jest jego sekretark�. Nazwisko "Quinta" nic mi nie m�wi - dopiero Toszi, ju� w samolocie, przypomina wywiad opublikowany w "US News and World Report" p� roku temu... Kabina pasa�erska samolotu urz�dzona jak salon w luksusowym poci�gu. Siadamy w wygodnych fotelach, Toszi przy drzwiach do kabiny pilota. Z "gorylami" Magnusena mamy pocz�tkowo troch� k�opotu. Zaraz po starcie m�wi� im jak si� maj� sprawy i ka�� odda� bro�, ale widocznie traktuj� ostrze�enie jako blef, bo kieruj� pistolety w nasz� stron� my�l�c, �e nas tym przestrasz�. Na szcz�cie Magnusen szybko interweniuje i nie dochodzi do awantury, kt�ra musia�aby zako�czy� si� katastrof�. Broni jednak nie oddaj�, rozumuj�c nieg�upio, �e odbieranie jej si�� by�oby dla nas zbyt ryzykowne. Ostatecznie staje na tym, i� chowaj� pistolety i siadaj� naprzeciw mnie. A� do l�dowania w Inuto zachowuj� si� zupe�nie spokojnie. Inna sprawa, �e robi� wszystko, aby ich zniech�ci� do wszelkich pr�b utrudniania nam akcji. Jedyn� drog� jest oczywi�cie wykazanie naszej ca�kowitej determinacji i korzystam z ka�dej okazji, aby im o tym przypomnie�. Kiedy Toszi z Magnusenem id� do kabiny pilota i zostaj� sama z tymi drabami, Quint� i jego sekretark�, stawiam sobie na kolanach pojemnik z bomb� i m�wi�: - Powinni�cie si� modli�, aby si� szybko dogadali i Numa nie robi� trudno�ci... - To ty si� m�dl, ma�a - odszczekuje starszy z "goryli" - bo nie masz szans wyj�� z tego ca�o! Ten tw�j ��tek... - Zamknij si�! - przerywam mu tym samym tonem. - To co tu mam w tym garnku wystarczy na wszystkich. Ostrzegam! - Przed czym? Czego w�a�ciwie od nas chcecie? - pyta sekretarka Quinty. W g�osie jej nie wyczuwam jednak strachu, raczej ch�� sprowokowania dyskusji. - Od was tylko pos�usze�stwa, wykonywania polece�, �adnej gry na zw�ok� - wyja�niam spokojnie ale twardo. - O co wam w�a�ciwie chodzi? Chcecie porwa� czy mo�e zabi� prezydenta Num�? Widz� jak niewidomy odnajduje po omacku r�k� dziewczyny i �ciska jej d�o�. Czy�by dawa� jej jaki� znak? Zastanawiam si� jak zareagowa�. Pytanie mo�na zignorowa�, ale taki podejrzany ruch mo�e nas wiele kosztowa�. - R�ce przy sobie! - podnosz� g�os ostrzegawczo. Niewidomy cofa r�k�, ale dziewczyna przytrzymuje j� prowokacyjnie. - To nieludzkie - m�wi, patrz�c na mnie z wyrzutem. - Przecie� pani wie, �e doktor Quinta nie widzi. - Powiedzia�am: r�ce przy sobie! Tylko bez kawa��w! - A co mi pani zrobi je�li nie pos�ucham? - dziewczyna pr�buje sprowokowa� awantur�, albo chce sprawdzi� na co mnie sta�. Nic nie odpowiadam. Wyjmuj� z torby pistolet i mierz� w jej nogi. Chwila napi�tego oczekiwania i Quinta gwa�townie wyrywa r�k� z d�oni dziewczyny. Czy on rzeczywi�cie jest �lepy? Zastanawiam si� jak by to sprawdzi�, ale na razie nic mi do g�owy nie przychodzi. Nikt si� nie odzywa. Tylko przez uchylone drzwi kabiny pilota dobiegaj� urywki rozmowy prowadzonej przez radio. "Goryle" czujnie �ledz� ka�dy m�j ruch. Zdaj� sobie spraw�, �e nie wolno mi przeci�ga� struny. - Martin Barley musi by� uratowany, prawda? - odzywa si� niespodziewanie Quinta. Po raz pierwszy s�ysz� jego g�os. Jest przyjemny, niski, o nieco �piewnym brzmieniu. Ale teraz my�l� przede wszystkim o tym, jak trafnie odgad� moje my�li. A w og�le sk�d wie, �e chodzi o Martina? Przecie� ani ja, ani Toszi nie wymienili�my dotychczas ani razu jego nazwiska. Zdaj� sobie spraw�, �e milczenie mo�e by� potraktowane jako potwierdzenie s��w Quinty, ale czuj� zupe�n� pustk� w g�owie. Na szcz�cie wraca Toszi z Magnusenem, wskazuje prezesowi miejsce obok �lepca i siada 16 przy mnie. Wreszcie mamy troch� czasu na ocen� sytuacji i uzgodnienie dalszej taktyki. Za czterdzie�ci minut b�dziemy nad lotniskiem w Inuto i do tego czasu Wein musi zako�czy� pertraktacje z "marsza�kiem". Wein pozosta� na lotnisku w Casablance, aby odegra� rol� mediatora i nie dopu�ci� do pr�b odbicia zak�adnik�w przez wojsko czy policj�. Jest on dostatecznie zorientowany, �e nie blefujemy i gotowi jeste�my spe�ni� gro�b�, a zarazem niewiele mo�e pom�c policji swymi spostrze�eniami. Magnusen zobowi�za� go zreszt� do zrobienia wszystkiego co mo�e uratowa� mu �ycie, gdy za� dowiedzia� si�, �e chodzi tylko o uwolnienie Martina i Vittoria nie za� o jakie� zasadnicze zmiany polityczne w Patope, powiedzia�, �e "nie powinno by� trudno�ci" i wyrazi� gotowo�� poinstruowania Weina przez radio jak ma przekona� Num�, aby spe�ni� nasze ��danie. Oczywi�cie Toszi nie jest a� tak naiwny, aby pozwoli� Magnusenowi na swobodn� rozmow� z Weinem, niemniej pewna forma "wsp�pracy" bardziej sprzyja szybkiemu dogadaniu si� ni� najbardziej kategoryczne ultimatum. Nasze ��dania nie s� wyg�rowane: Martin i Vittorio wolni, helikopter do naszej dyspozycji, zapas paliwa na pi��set kilometr�w, dwa miliony dolar�w okupu od "Alconu". Toszi proponowa� jeszcze bro� i �ywno�� dla partyzant�w Magogo, ale da� si� przekona�, i� mo�e to niepotrzebnie skomplikowa� pertraktacje z "marsza�kiem". Czekaj�c na wiadomo�� od Weina mog� wreszcie porozmawia� z "Persem" o niewidomym doktorze. Gdy mu powiedzia�am, �e Quinta wie, po co lecimy do Patope, wcale si� nie zdziwi�. - To niebezpieczny facet - szepcze mi nad uchem. - Oblatany jak rzadko kto w tym, co kr�c� r�ni macherzy od polityki. Spec od analizy systemowej i teorii gier. Istny komputer. "�lepy komputer". Tak go niekt�rzy nazywaj�. Ale tylko g�upcy. Musisz go szczeg�lnie pilnowa�. Podst�pny, bardzo sprytny gad. Nikt w�a�ciwie nie wie co naprawd� my�li. Ale faktem jest, �e s�u�y takim jak Magnusen. I �e swego czasu pracowa� dla IAT, jako doradca. Przypomnij sobie: p� roku temu w "US News". Wywiad na temat wsp�czesnych organizacji mafijnych. Pami�tasz? Przypomnia�am sobie. Martin podejrzewa� w�wczas, �e kto� z naszych kapuje... Teraz nabieram pewno�ci, �e mia� racj�. - Obawiam si�, �e zd��y� nas ju� rozgry�� - m�wi� �ciszonym g�osem. - A poza tym co� mi si� zdaje, �e on nie jest �lepy. - Jest. Tego jestem pewien - zaprzecza Toszi. - A je�li wie za du�o, to i tak nie na wiele mu si� to przyda. To dla nas wi�ksza zdobycz ni� Magnusen i ju� jej z r�k nie wypu�cimy. Zn�w w g�osie "Persa" pojawia si� nieprzyjemny ton jakiej� chorobliwej satysfakcji. A poza tym nie lubi� jak kto� za mnie my�li. - Quinta zamiast Magnusena?... To nonsens. - Nie zamiast, lecz tak�e - wyja�nia Toszi. - Je�li rzeczywi�cie jest niewidomy mog� by� z nim k�opoty. Zw�aszcza w g�rach - nie kryj� swych w�tpliwo�ci. - Mo�na go za�atwi� zaraz po wyl�dowaniu. Partyzanci Magogo nie bawi� si� z takimi. A mo�e wolisz od razu w Inuto na lotnisku. Mo�na ich zostawi� z pojemnikiem, a potem z powietrza zdetonowa� �adunek... Ja si� nie upieram - m�wi Toszi pojednawczym tonem, ale w jego oczach dostrzegam z�e b�yski. - Oszala�e�? - zaczynam ostrzej. To jedyny spos�b, aby mu u�wiadomi�, �e nie ma mowy o �adnej samowoli. - Jeszcze nam tylko brakuje trup�w. Wyobra�am sobie tytu�y w gazetach: "Ohydny mord na niewinnym bezbronnym kalece i jego opiekunce"... Dopiero by ci Martin podzi�kowa�! Toszi patrzy mi w oczy zimno. - Nie ma niewinnych! To sobie zapami�taj! A ten doktorek to jeden z najgro�niejszych naszych wrog�w. Nie mam zamiaru ust�pi�. 17 - Martin rozstrzygnie - o�wiadczam kategorycznym tonem. Toszi spuszcza oczy. - Martin? - m�wi z zak�opotaniem. - Nie chcia�em ci� martwi�... ale... w Rabacie przekazano mi gryps od Vittoria. Z Martinem nie jest dobrze, i to nie tylko pod wzgl�dem fizycznym... Boj� si� pyta� o szczeg�y, a Toszi dobrze wie, co czuj�. - Rozumiesz wi�c, �e nie ma powodu aby si� z nimi cacka�! - podnosi nagle g�os tak, �e chyba wszyscy go s�ysz�. Nie wiem co chce przez to osi�gn��. Je�li ma to jeszcze raz zaznaczy� nasz� determinacj�, to nie jest to najfortunniejsze, bo ujawnia rozbie�no�ci mi�dzy mn� a Toszim. Ale nim zd��y�am zwr�ci� mu na to uwag� ju� zn�w bierze si� za Magnusena, ��daj�c wydania broni maszynowej, wo�onej przez osobist� obstaw� prezesa. Magnusen troch� kr�ci, chyba raczej dla zasady, aby nie straci� twarzy przed "gorylami", ale gdy Toszi ka�e mu zdj�� buty, natychmiast mi�knie i wskazuje schowek. Dlaczego buty? Mo�e chodzi o jak�� wschodni� tortur�, a mo�e po prostu chwyt psychologiczny, zreszt� bardzo skuteczny, bo Magnusen mo�e domy�la� si� nie wiem czego. Gdyby odm�wi�? No c�, w takich sytuacjach scenariusz przewiduje strzelanie po nogach, ale w�tpi� aby do tego dosz�o. W schowku znajdujemy tylko dwa pistolety maszynowe, amunicj� i granaty z gazem �zawi�cym czy obezw�adniaj�cym. Jeden automat bierze Toszi i odbezpieczony przewiesza sobie przez prawe rami�, drugi - ja. Amunicj� i granaty chowam do torby. Faceci z obstawy musz� czu� si� bardzo g�upio, lecz a� do l�dowania �aden nie otwiera ust. Wbrew optymistycznym zapewnieniom Magnusena s� komplikacje. My�l�, �e nie jest to wina Weina, kt�ry robi co mo�e, aby zapewni� bezpiecze�stwo prezesowi koncernu, ale ma k�opoty z Num�, kt�ry zas�ania si� konwencj� o zwalczaniu terroryzmu. Oficjalnie zakomunikowa�, �e nie zgadza si� na l�dowanie ani te� nie ma zamiaru spe�nia� naszych ��da�, gdy� - jakkolwiek �ycie prezesa "Alconu" jest bardzo cenne i nale�y uczyni� wszystko aby je uratowa� - ka�dy sukces rozzuchwala terroryst�w i jego nast�pstwem b�dzie nieuchronnie nowa fala zamach�w. Wein twierdzi jednak, �e pryncypialno�� "marsza�ka" jest przede wszystkim na pokaz i stanowi to punkt wyj�cia do przetarg�w, a nie ostatnie s�owo. Rzecz w tym, i� wypuszczenie wi�ni�w i to ju� skazanych przez s�d, godzi w presti� Numy, kt�ry got�w jest i�� na ust�pstwa tylko za okre�lone korzy�ci i zobowi�zania ze strony "Alconu". Toszi nie podziela mojej wiary w szczero�� Weina. M�wi mu otwarcie, �e nie lubi farbowanych lis�w i nie radzi opowiada� bajeczek o z�ym dyktatorze i dobrym koncernie. �adne przetargi nie wchodz� w rachub�. Za pi�tna�cie minut l�dujemy w Inuto, w ostateczno�ci bez zezwolenia, i je�li dojdzie do katastrofy stanie si� jasne komu i dlaczego zale�a�o na �mierci prezesa Magnusena i doktora Quinty. Zielona Mi�dzynarod�wka dysponuje materia�ami zdobytymi przez Martina Barleya i w dwana�cie godzin po naszej �mierci b�d� udost�pnione prasie. Oczywi�cie, �e Toszi blefuje. Martinowi nie uda�o si� przekaza� �adnej konkretniejszej informacji. Ale oni nie s� tego pewni. Zielona Mi�dzynarod�wka? Rzecz jasna chodzi o r�ne organizacje i ruchy protestu przeciw zagro�eniu ekologicznemu. By�y pr�by powo�ania mi�dzynarodowego zrzeszenia, ale niezbyt udane. "Mi�dzynarod�wka" jest tu raczej poj�ciem umownym. Nie og�aszamy, �e to akcja Zielonego P�omienia, nie tylko dlatego, �e wed�ug koncepcji Martina ma to by� organizacja g��boko zakonspirowana, ale przede wszystkim dlatego, �e jego uwolnienie metodami terrorystycznymi jest sprzeczne z zasadniczym programem "P�omienia". To akcja nietypowa i firmowanie jej przez Zielony P�omie� spowodowa�oby myln� interpretacj� tego do czego zmierzamy. Musz� przyzna�, �e taktyka stosowana przez "Persa" jest skuteczna. Gdy wchodzimy w stref� lotniska pilot ��czy si� z wie�� kontroln� i otrzymuje zezwolenie na l�dowanie. Nie ulega w�tpliwo�ci, �e Wein jest w sta�ym kontakcie z Num� i natychmiast przekaza� mu wyniki rozmowy z Toszim. 18 3. L�dowanie przebiega bez �adnych niespodzianek, z tym i� Toszi kieruje ko�owaniem, aby ustawi� maszyn� jak najdalej od budynku portu lotniczego oraz wszelkich innych budynk�w i samolot�w. W ten spos�b otacza nas w promieniu oko�o dw�ch kilometr�w wolna przestrze�, wykluczaj�ca niespodziewany atak. Zaraz te� odzywa si� ponownie Wein. W imieniu Numy proponuje "ze wzgl�d�w humanitarnych" nie tylko "u�askawienie" i "amnestionowanie" skazanych, ale "nawet" przewiezienie Martina do Szwajcarii lub innego wyznaczonego przez nas kraju i umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym, gdy� stan jego wymaga opieki lekarskiej, kt�rej my nie mo�emy mu zapewni�. Vittorio, kt�rego stan nie budzi obaw, mo�e by� nam przekazany natychmiast po przywiezieniu go na lotnisko, co zajmie oko�o godziny. W tym czasie b�dzie dostarczony �mig�owiec. S�, niestety, trudno�ci z wyp�aceniem ��danej sumy, gdy� dzi� jest �wi�to pa�stwowe i wszystkie banki w Patope s� zamkni�te. W tej sytuacji pieni�dze ma przywie�� specjalny kurier z Casablanki, ale to wymaga czasu. Oczywi�cie przyj�cie propozycji umieszczenia Martina w szpitalu nie wchodzi w rachub�. Nietrudno si� domy�li�, o co tu chodzi - kontakt Martina z nami jest dla kogo� bardzo niebezpieczny. Toszi odpowiada Weinowi, �e daje p� godziny na spe�nienie wszystkich naszych ��da�. Po tym terminie, je�li nie odlecimy z uwolnionymi wi�niami i okupem, b�dziemy zmuszeni si�gn�� do �rodk�w ostatecznych - kolejnego rozstrzeliwania zak�adnik�w, w pi�tnastominutowych odst�pach czasu. Tre�� tej rozmowy, przeprowadzonej z kabiny nawigacyjnej przy zamkni�tych drzwiach, znam tylko z relacji "Persa" i jestem pewna, �e chce po prostu postraszy� Weina, aby nie pr�bowa� sztuczek i pop�dzi� Num�. Przez dwadzie�cia minut po rozmowie z Weinem nic si� nie dzieje. Na lotnisku - �adnego ruchu. Jestem coraz bardziej niespokojna i nie potrafi� tego ukry�. Toszi odwrotnie - w chwilach szczeg�lnego napi�cia staje si� lodowato zimny i przera�aj�co spokojny. W tym czasie dochodzi mi�dzy nami do pierwszego spi�cia. Sytuacja nasza jest znacznie trudniejsza ni� w powietrzu. Trzeba przecie� nie tylko pilnowa� zak�adnik�w, ale i obserwowa� teren lotniska, a pole widzenia z wn�trza samolotu nie jest pe�ne. Toszi przekazuje mi tre�� pertraktacji z Weinem w przej�ciu do kabiny pilota i poleca, abym dy�urowa�a przy radiu. St�d jest dobry widok na znaczn� cz�� lotniska i jego budynki. Po kwadransie Toszi zagl�da do kabiny i podaje mi puszk� soku przyniesion� z bufetu. Dostrzeg� od razu, �e jestem zdenerwowana, bo m�wi, abym si� wzi�a w gar��, gdy� trzeba rozbroi� facet�w z obstawy Magnusena. Pytam co zrobimy, je�li Wein nie dotrzyma wyznaczonego terminu. - Udowodnimy, �e nie rzucamy s��w na wiatr... - odpowiada nie wprost, ale nie trudno si� domy�li�, co chce przez to pow