14396

Szczegóły
Tytuł 14396
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14396 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14396 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14396 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bez mojej zgody. JodiPicoultBez mojej zgodyPrzełożyłMichał JuszkiewiczPrószyli i S-ko. Tytuł oryginałuMY SISTER'S KEEPERCopyright 2004 by Jodi PicoultAli RightsReservedOrginally published by Atria Books, an imprint of SimonSchuster, Inc. ProjektokładkiMirosław AdamczykRedakcjaJacekRingRedakcja technicznaMałgorzata KozubKorektaBronisława Dziedzic-WesofowskaŁamanieEwa WójcikISBN 83-7337-909-6WydawcaPrószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7Druk i oprawaDrukarnia Naukowo-TechnicznaSpółka Akcyjna03-828Warszawa, ul. Mińska 65Rodzinie Curranów,najlepszym krewnym, z którymi nie iączą nas żadnewięzy krwi. Przyjmijcie wyrazy wdzięczności za to, że odgrywacietak wielką rolę w naszym życiu. PodziękowaniaJako matka dziecka,które wciągu trzech lat przeszło dziesięćoperacji, chcę przede wszystkim złożyć podziękowania lekarzomi pielęgniarkom, codziennie niosącympomoc iwsparcie rodzinomw najtrudniejszych momentach ich wspólnego życia. Dziękujędoktorowi Rolandowi Eaveyowi i personelowi pielęgniarskiemuna oddziale pediatrii klinikistanowej wMassachusetts -dziękuję za szczęśliwe zakończenie,prawdziwe, nie literackie. Podczaspracy nad niniejszą powieściąjak zwykle uświadomiłam sobie,że wiem bardzo mało i muszę polegać nadoświadczeniu iintelekcieinnych ludzi. Za pozwolenie czerpania z życiowych doświadczeń, zarówno osobistych,jak izawodowych, oraz za genialneliterackie wskazówki dziękuję Jennifer Sternick, SherryFritzsche,Giancarlo Cicchettiemu, GregowiKachejianowi,doktorowi Yincentowi Guarerrze, doktorowi Richardowi Stone'owi,doktorowi Faridowi Bouladowi, doktorowi Erikowi Termanowi,doktorowi Jamesowi Umlasowi, Wyattowi Foxowi, Andrei Greenei doktorowi Michaelowi Goldmanowi, Lori Thompson, SynthiiFollensbee, Robinowi Kallowi, Mary Ann McKenney, Harriet St. Laurent, AprilMurdoch, Aidanowi Curranowi, Jane Picoult orazJo-Ann Mapson. Za przyjęcie mnie na jedną nocdo zastępu strażackiego,dzielnie stającego na posterunku dowalki z ogniem,dziękuję Michaelowi Clarkowi, Dave'owi Hautanemi, Richardowi"Pokey" Lowowi i Jimowi Belangerowi (jemu także jestem winnazłoty medal za korektę moich błędów). Zawsparcie, któreczułamna każdymkroku, chcę podziękować Carolyn Reidy, Judith Curr,Camille McDuffie, Laurze Mullen, Sarze Branham, Karen Men. JODI PlCOULTder,ShannonMcKennie, Paolo Pepe, Seale Ballenger,Annę Harris oraz nieustraszonemu personelowidziału sprzedaży wydawnictwa Atria. Za to,że pierwsza uwierzyła we mnie, dziękuję LaurzeGross. Najszczersze wyrazy wdzięczności kieruję podadresem Emily Bestler -za jej nieocenione wskazówkioraznieograniczonemożliwościrozwijania skrzydeł. Dziękuję Scottowii Amandzie MacLellanom oraz Dave'owi Cranmerowi,którzy pokazali mi radości i smutki codziennego zmagania się ze śmiertelną chorobą. Dziękujęza Waszą wielkoduszność. Zechciejcie teżprzyjąć ode mnie najlepsze życzenia długiego i zdrowego życia. Dziękuję też, jak zawsze, Kyle'owi, Jake'owi i Sammy'emu,a wszczególnysposób Timowi- za to,żejesteście tym, co najważniejsze. PrologNie rozpoczynamy wojny lub, rozsądniej,niepowinniśmyjej zaczynać bez postawienia sobie pytania,co chcemyprzez nią, a co podczas tej wojny osiągnąć. Carl von Clausewitz,"Owojnie". ''Mojenajdawniejsze wspomnienie: mam trzy latai usiłuję zabić swoją siostrę. Czasami obrazy powracają z niezwykłą wyrazistością. Przypominam sobiewtedy, żeposzewka na poduszkę była szorstka, aspiczasty nos siostry wbijał mi się w dłoń. Oczywiścienie miała ze mną najmniejszych szans, lecz mimo toniemogłam dopiąćswego. Uratował ją tata, który obchodził wieczorem nasze sypialnie, żeby powiedziećwszystkimdobranoc. Zaprowadziłmnie zpowrotemdo mojego łóżka. "To się nigdy nie wydarzyło" - powiedział. Dorastałyśmy razem, ale mnietak naprawdę nigdy nie było. Istniałam tylko jako dodatek doniej. W nocy przyglądałam się siostrze, przebijając wzrokiem mrok łączący nasze łóżka stojące pod przeciwległymi ścianami. Obmyślałam rozmaitesposoby, jakbyto mogło sięstać,i liczyłam jew myślach. Truciznadosypana dopłatków śniadaniowych. Zdradziecka falapowrotna, która porywa z kąpieliskanaplażyi unosi na otwarte morze. Porażenie piorunem. Koniec końców jednak nie zabiłamsiostry. Poradziła sobie z tym sama. Tak przynajmniejstaramsię myśleć. PONIEDZIAŁEKBracie, jestem ogniem,Który wzbiera pod dnem oceanu. Nie spotkam cię, bracie -Przynajmniej przez lata,Możetysiące lat, bracie. Wtedy cię ogrzeję,Przytulę, otoczę kręgami,Wchłonę i przemienię -Może tysiące lat, bracie. Carl Sandburg, "Krewni"ANNAKiedy byłam mała, wcaleniechciałam się dowiedzieć,jak sięrobidzieci. Wielką tajemnicężycia stanowiło dla mnie zupełnieinne pytanie: dlaczego. Rozumiałam dobrze mechanikę całegoprocesu; uświadomiłmnie starszy brat Jesse, chociaż już wtedybyłam pewna, że przekręcił przynajmniej połowę szczegółów. Dzieciaki zmojej klasy, kiedy nauczycielkanie patrzyła, wyszukiwały w szkolnym słowniku wyrazy "penis" i "pochwa", ale mojąuwagę zawsze przyciągały zupełnie inne sprawy. Na przykład:dlaczego sątakie mamusie, które mają tylko jedno dziecko i już,a tymczasem inne rodzinydosłownie rosnąw oczach? Albo dlaczego tanowa, Sedona, opowiada każdemu, kto tylko chce jej słuchać, że dostałaimię na pamiątkęmiejscowości wypoczynkowej,gdzierodzice ją zmajstrowali? Mój tata zawsze powtarzał: "Miała szczęście, żenie wybrali sięwtedy na wakacjedo Jersey City". Mamjuż trzynaście lat, alez wiekiem te subtelnościwcale niestały się dla mnie bardziej zrozumiałe. Przeciwnie, pogmatwałysię jeszcze bardziej. Słyszałam odziewczynie z ósmej klasy, którarzuciła szkołę, bo zdarzyła się jej "wpadka", i o sąsiadce, która"postarała się o dziecko", żeby tylkomąż nie założył sprawy rozwodowej. Mówię wam, gdyby na Ziemi wylądowali dziś kosmiciigruntownie zbadali przyczyny, dla których dzieci przychodzą na13. JODI PlCOULTświat, doszliby do wniosku,że w większości wypadków powodemnarodzin jest zbieg okoliczności, nieumiarkowane spożycie alkoholuw niewłaściwywieczór,niestuprocentowa skuteczność środków antykoncepcyjnych albo jeszcze coś innego, co jest równiemało pochlebne jakwszystkiepozostałe przyczyny. Ja natomiast przyszłam na świat w bardzo konkretnym celu. Niezawdzięczam życia butelce taniego wina, przepięknej pełni księżyca ani przymusowi gorącejchwili. Urodziłam się,ponieważ lekarzspecjalista zadbał o to, żeby jajeczko mojejmatki i nasienie mojego ojca połączyły się w określonysposób, dającw rezultacie szczególną kombinację bezcennego materiału genetycznego. Kiedy Jesse opowiedział mi, jak się robidzieci,ja, nieufnaz natury,poszłamdo rodziców, żeby się dowiedzieć, jakto jest naprawdę. Nie spodziewałam się jednak, żepowiedzą mi aż tyle. Usiedli ze mną nakanapie i zaczęli, oczywiście, od tego, cozwykle się mówi wtakichsytuacjach. A potemwyjaśnili mi, że wybrali tenjeden malutkiembrion,który byłmną,ponieważ właśnie on i tylko on mógł uratowaćżyciemojej siostry Kate. "Kochamy cię dzięki temu jeszczebardziej- powiedziała wtedy mama z naciskiem - bo dokładniewiedzieliśmy,czego się potobie spodziewać". Ale mniezastanowiłoco innego, a mianowicie, że wszystkowskazywało na to, żegdyby Kate była zdrowa, ja pewnie dalejfruwałabym sobie wniebie czy gdzie tam, czekając na przydziałciała, w którym mam spędzić jakiś czas na ziemi. W każdym raziez całą pewnością nietrafiłabym do tej rodziny. Bo ja, wodróżnieniu od reszty wolnych mieszkańców tego świata, nie znalazłamsię tutajprzezprzypadek. Jeśli jednak rodzice decydująsię nadziecko z konkretnego powodu, to lepiej, żeby ten powód okazałsię słusznyi trwały. Bo kiedy go zabraknie, życie takiego dzieckatraci wszelki sens. Lombardyto miejsca pełne rupieci. Gdyby jednak kiedyś zainteresowało was moje zdanie (bo jak dotądwiem, że tak niejest), powiedziałabym, że sątoteż wylęgarnienajrozmaitszychopowieści. Co mogło zmusić jakąś nieznaną osobę do sprzedaży"nienoszonego" pierścionka z brylantem? Komu takbardzo potrzebne były pieniądze, że przyniósł tutaj pluszowego misia z jednym okiem? Idącw stronę lady, zastanawiam się, czy ktoś tak kieBEZ MOJEJ ZGODYdyśpomyśli na widok mojego medalionikaz serduszkiem i czyzada sobie te samepytania. Mężczyzna stojący przy kasie ma nosbulwiastyjak rzepai małe oczka osadzone tak głęboko, że ażtrudno mi sobie wyobrazić,wjaki sposób udajemu się ogarnąć całyten kram. Zauważamnie. - Czym mogę służyć? -pyta. Czuję przemożną chęć, żeby odwrócićsię na pięcie i wyjść,udając, żetrafiłam tutaj przezpomyłkę. Uspokaja mnie tylkojedna myśl: wiem, że nie jestempierwszą osobą, która stajeprzed tąladą, trzymającw ręce przedmiot, z którymnigdywżyciu niezamierzałasię rozstawać. - Chcę coś sprzedać - mówię. -I pewnie sam się mamdomyślić,co to takiego? - Przepraszam. -Sięgam do kieszeni dżinsów i wyciągam wisiorek. Serduszko stuka o szybę lady,drobne ogniwa łańcuszkarozlewają siędookoła niego jakminiaturowa złocista kałuża. -Tojest złote. Szesnaście karatów - informuję kupcaw nadziei, żeuwierzy w tenkit. - Nienoszone, jak nowe. -To nieprawda; dziśrano zdjęłam serduszko z szyi po raz pierwszy od siedmiu lat. Dostałam je odtaty, po operacjipobrania szpiku kostnego. Powiedział,że kto dajeswojej siostrze taki ogromny prezent, też na cośzasługuje. Miałam wtedy sześć lat. Widzącje na tej ladzie, mamniemiłe uczucie, że moja szyja jest kompletnie goła. Po karkubiegniedreszcz. Właściciel lombardu unosi łańcuszekdo oka, aononagledziwnym sposobem rośnie do niemalże normalnych rozmiarów. - Dwadzieścia. -Dolarów? - A czego, peso? -Tojest warte pięć razy tyle! Handlarz wzrusza ramionami. - To niemnie potrzebne są pieniądze. Podnoszę wisiorek z lady,żeby z ciężkim sercem wręczyć gotemu zdziercy. Nagle, rzecz niepojęta, mojepalce zaciskają siękurczowo, samez siebie. Ze wszystkich sił próbuję je rozewrzećdrugąręką. Wydaje mi się, żeupływadobra godzina, zanim serduszko razem złańcuszkiemląduje na wyciągniętej dłoni właści15. JODIPlCOULTciela lombardu, który bierze go,nie odrywając wzroku od moichoczu. Jego spojrzenie jestteraz łagodniejsze. - Powiedz, że gozgubiłaś -dorzuca do transakcji darmowąporadę. Gdyby pan Webster chciałkiedyś umieścić w swoimsłownikudefinicję wyrazu "dziwoląg",wystarczyłobynapisać dwa słowa:"AnnaFitzgerald". I niechodzi tylkoo to, że jestem chudajakpatyk, płaska jak deska, mam mysie włosy, które zawsze wyglądają,jakby były brudne, i twarz upstrzoną piegami jakdziecięcy rysunek, w którymłączy siękropki. Moichpiegównic nierusza: anisok z cytryny, ani kremy zfiltrem, ani nawet, przyznaję to ze smutkiem, papier ścierny. A kiedy przyszłam na świat. Bóg musiał widoczniemieć bardzokiepski dzień, bo dorzucił do tego przepięknego wizerunkurównie wspaniałą oprawę: mójdom rodzinny. Rodzice starali się, żebyśmy mieli normalny dom,ale "normalność" to pojęcie względne. Prawdajest taka, żepozbawiona byłam dzieciństwa. Kate i Jesse zresztą też, jeśli chodzi o ścisłość. Domyślam się,że mój brat mógł przeżyć cztery słoneczne szczenięcelata, zanimu Kate wykryto chorobę, bo od momentu kiedyto nastąpiło,wszyscy ścigamy się zczasem, żeby dorosnąćjaknajszybciej. Wiecie,jaką wyobraźnię mają małe dzieci: oglądają kreskówki, wierzą wto, co widzą,i myślą sobie, żegdyby spadło imna głowę coś ciężkiego,dajmy natokowadło, to po prostu samodzielnie zeskrobią się z chodnika ipomaszerują dalej. Ja nigdyw życiu nie wierzyłam w nic takiego. Nobo jak,skoro przystolew naszym domu śmierć zasiada praktycznie codziennie? Katejest chorana białaczkę, ostrą białaczkę promielocytową. ściśle rzecz biorąc, to w tej chwili jest zdrowa, ale choroba czaisię gdzieś pod jej skórą,jak niedźwiedź, który zapadłw sen zimowy i czeka nadzień, kiedy cały las znówzatrzęsie sięod jego ryku. Diagnozę postawiono,kiedymiała dwa lata; terazma szesnaście. Wznowa, granulocyt, wenflon - tewyrazy na stałe zagościływ moim słowniku, chociaż nie natrafięna nie w żadnym teściepredyspozycyjnym na koniec szkoły. Ja samajestem dawcąallo'genicznym, spokrewnionym i idealnie zgodnym. Kiedy tylko Katepotrzebuje białychkrwinek, komórekmacierzystych albo szpikukostnego, żeby jej organizmdał sięogłupić i uwierzył, że jest16BEZ MOJEJ ZGODYzdrowy, biorą je ode mnie. Niemalza każdymrazem, kiedy onaidzie do szpitala, ja też tam ląduję. Chociaż wzasadzie to wszystko znaczytylko tyle, że nie należy wierzyć w to, co o mnie mówią, a już podżadnym pozoremniemożna dawać wiary temu,co sama mówię o sobie. Wchodzępo schodach. Z sypialni rodzicówwynurza się mojamatka wystrojona w nową suknię balową. -No proszę. - Odwraca się do mnie plecami. -Właściwaosoba na właściwym miejscu. Zapinam jej suwaki przyglądam się, jak mama wiruje,zarzucając rondem sukni. Byłabypiękną kobietą, gdyby tylko dostaław przydziale inne życie. Ma długie ciemne włosy i ramiona smukłe niczym prawdziwa księżniczka, ale jej usta sąwiecznie skrzywione, jak po przełknięciugorzkiej pigułki. Pojęcia wolnego czasu w zasadzieprawie nie zna, ponieważkalendarz to u nas rzeczpłynna - momentalnie możesię wywrócić do góry nogami,jeśliu mojejsiostry pojawi się jedensiniak albo poleci jej krew z nosa. Mama dysponuje tylko marną namiastką czasudla siebie; spędza ją wInternecie, na zakupachw witrynie Bluefly. com.Zamawia tam fantazyjnesuknie wieczorowe, których nigdy nie włożyi w którychnigdzie nie pójdzie. - I co ty nato? -pyta mnie. Suknia mieni sięwszystkimi kolorami zachodzącego słońca. To prawdziwakreacja, z odsłoniętą górą, uszyta zmateriału szeleszczącegoprzy każdym ruchu. Byłaby idealna dla jakiejś gwiazdy na galowy wieczór, naprzejście po czerwonym dywanie, alenie dla pani domuz przedmieścia Upper Darby, stan Rhode Island. Mama zbiera włosy z tyłu głowy i przytrzymuje je tak przezchwilę. Na jej łóżku leżąjeszczetrzy inne kreacje - jedna czarna,zmysłowa, druga naszywana dżetami i trzecia, która na oko jesto wiele za mała. - Wyglądasz. -zaczynam. "...na bardzozmęczoną". Zatrzymuję te słowa na końcujęzyka. Mama naglezastyga wkompletnym bezruchu. Pewnie jednakniechcący bezwiednie to powiedziałam. Widzę,jak podnosi rękę,żebym przez chwilę była cicho, nastawia bacznie ucha. - Słyszałaś? -A co miałam słyszeć? 2.Bezmojej zgody17. JODI PlCOULT- Kate. -Nie. Nie maco liczyćna to, że mama uwierzy. Jeślichodzi o Kate,ona nie wierzyw nic i nikomu. Idzie na góręi otwieradrzwi naszejsypialni. Kate leży na swoim łóżku, zanosząc się płaczem. W jednej chwili cały światponowniewalisię w gruzy. Mój ojciec,z zamiłowania astronomamator, opowiedział mi kiedyśo czarnych dziurach,które majątaką masę, że pochłaniają wszystko,nawet światło. W chwilach takich jak taw naszym domu tworzysię identyczna próżnia. Wciąga każdego, choćby się trzymał z całych siłi chwytał, czego popadnie. - Kate! -Mama już jestna kolanachobok łóżka,a długie fałdy tej głupiej sukienki opływają ją jakobłok. -Kate,słoneczko,gdzie cię boli? Kate zwija się na kocu, przyciskając kurczowo poduszkędobrzucha. Łzy leją się strumieniami po jej policzkach. Oddychapłytko, niepokojąco płytko. Stoję jak wryta na progu pokoju i czekam na polecenia. Dzwońdo taty dopracy. Dzwoń po pogotowie. Dzwońdo doktora Chance'a. Mamazbiera się na odwagę i potrząsa Kateza ramiona, żeby ta wreszcie coś odpowiedziała. - Preston! -szlocha Katepomiędzy jednym chlipnięciemadrugim. - RzuciłSerenę, rzucił ją nazawsze! Dopiero teraz zauważamy,że telewizor jest włączony. Na ekranie widać blond przystojniaka, który rzuca spojrzenie kobieciezalewającej się łzami prawie tak samo rozpaczliwie jak moja siostra, po czym wychodzi, trzaskając drzwiami. - Ale gdziecię boli? -dopytuje się mama, nie mogąc uwierzyć, żenie stało się nicgorszego. - O, Boże. -Kate głośno pociąga nosem. -Czy ty zdajesz sobiesprawę, przez co oni musieli razemprzejść? Maszpojęcie? Czyli jednak wszystko w porządku. Czuję, jak żołądek, którypodjechałmi do gardła, powracana swoje miejsce. Normalnośćw tym domu jest jak za krótkakołdra, która raz grzejetak jaktrzeba, ale innym razem człowiek budzi się drżącyi zziębnięty. A najgorszejestto, że nigdy nie wiadomo, czy będzie tak czy tak. Przysiadam w nogachłóżka Kate. Mam dopierotrzynaście lat, alejuż jestemwyższa od niej i różnym ludziom często się wydaje, żeto ja jestem starsza. Kate w tym roku kochasię waktorach z te18BEZ MOJEJ ZGODYlenoweli - był już Callahan, Wyatti Liam. Teraz najwidoczniejprzyszłakolej naPrestona. - Pamiętasz te listy z groźbami oporwaniu? -zagadujęją,próbującwstrzelićsię w temat. Orientuję się w perypetiach tej pary, bo musiałamnagrywać dla Kateten serial,kiedy była wszpitaluna dializie. - A wtedyo maływłos nie wyszła przez pomyłkę za jego bratabliźniaka? -dodajeKate. - A ten jego wypadekna łodzi? Pamiętacie? Umarł wtedyinie byłogoprzez całe dwamiesiące- włączasię mama. Faktycznie. Ona też to oglądała, w szpitalu,razemz Kate. Dopierow tym momencie Kate zauważa niecodzienny strójmamy. - Co tymasz na sobie? -Nictakiego. Właśnie chciałam to odesłać. - Mama stajeprzede mną, odwracającsię plecami, żebym rozpięła suwak. Takmocno rozwinięta mania zakupów przez Internet dlakażdej innejkobiety byłaby sygnałem,że coś jestz nią nie tak i że trzeba zacząć się leczyć; dla mojej mamy jest toodskocznia od rzeczywistości, która pomaga zachować zdrowie psychiczne. Zastanawiamsię, co ją w tym tak bardzo pociąga: możliwość przebrania się zakogoś innego czy raczej to, żew każdejchwili wszystko możnaodesłać, jeślinie będzieodpowiadać. Mama przygląda sięKatejeszcze raz, twardszym wzrokiem. - Napewno nic cię nie boli? Po wyjściumamyKatezaczyna blaknąć. Nie potrafię znaleźćlepszego słowana opisanie tego, co się z nią dzieje - z jej twarzyspływają wszystkie kolory, a całasylwetka wtapia się w poduszki. Kiedy chorobapowraca, moja siostra rozmywa sięjeszcze bardziej. Bojęsię, że obudzę się pewnego ranka, a jej już w ogóle niebędzie widać. - Suń się- mówi Kate. -Zasłaniasz mi. Siadam więcna swoim łóżku. - To tylko zwiastunynastępnychodcinków. -Chcę wiedzieć, co przegapię, jeśli umrę dziś wnocy. Kładęsię i poprawiam poduszkipod głową. Jak zwykleKatepoprzekładała naswoje łóżko wszystkie miękkie, a namoim zostałyte, które uwierają w szyję jak worki wypchane kamieniami. 19. JODI PlCOULTMa do tegoprawo, bo jeststarsza, bo jest chora,bo księżycjestw znakuWodnika- powód zawsze sięznajdzie. Patrzę w ekranspod przymrużonych powiek. Chętnie poskakałabym po kanałach, ale wiem, że zKateniemaco otym marzyć. - Preston wygląda, jakbybył zrobiony zplastiku. -Tak? To dlaczego dziś wnocy szeptałaś jego imię z nosemw poduszce? -Zamknij się- mówię. - To ty się zamknij - odpowiada Kate,apotemuśmiechasiędo mnie. -Alewiesz, on chybanaprawdęjesthomo. Szkoda chłopaka, zmarnuje się, bo siostry Fitzgerald są. - Urywa w pół zdania, krzywiącsięboleśnie. Przewracam się na bok, patrząc na niąuważnie. - Kate? -To nic, nic się nie dzieje - mówiKate, masując dolnączęśćpleców. Nerki. - Zawołać mamę? -Jeszcze nie. - Kate wyciąga do mnie dłoń. Nasze łóżka stojąna tyle blisko siebie,. żemożemy się złapaćza ręce, jeśli obiesięgniemydaleko. Wyciągamrękędo Kate. Kiedy byłyśmymałe, robiłyśmy kładkę ze złączonych ramion i sadzałyśmy na niej Barbie,iletylko się zmieściło. Ostatnio zaczęłam miewać koszmary. Śni mi się, że pokrojonomniena drobne kawałeczki,którychjest tak dużo, że niemożnamnie już złożyćzpowrotem. Mójojciec powtarza, że każdy ogień musi się wypalić, jeślinikt nie otworzy okna i nie dostarczy mupaliwa. Coś mi się zdaje, że to, co chcę teraz zrobić, jest jak otwarcie takiego okna. Z drugiej strony,tato mówi też, że ktoczuje zasobą ogień, musiuciekać, choćby musiał przebijać się przez ścianę. Zatem kiedyKate zasypia pozażyciu lekarstw,wyjmujęspod materaca skórzany segregator zapinany na zamek błyskawiczny i chowam sięw łazience,żeby nikt mnie nie nakrył. Kate już się doniego dobrała - wplotłam czerwoną nitkępomiędzy ząbki zamka, żebywiedzieć, kiedyktoś myszkował w moich rzeczach bez pozwolenia. Nitka jest rozerwana, ale ześrodka niczego nie brakuje. OdBEZMOJEJZGODYkręcamwodęw wannie,żebybyłosłychać, po co poszłam do łazienki, i siadam napodłodze. Wyjmuję pieniądze doprzeliczenia. Facet zlombardu dał mi dwadzieścia dolarów, więc razemmam sto trzydzieści sześćdolarówiosiemdziesiąt siedemcentów. I taknie starczy, ale coś się poradzi. Jak Jesse kupowałtegoswojego skasowanego jeepa, to też nie miał całych dwóch tysięcydziewięciuset dolarów. Dostał pożyczkę zbanku. Oczywiściewszystkie papiery musieli podpisać rodzice. Jeśli chodzi o mnie,chyba raczej nie będą skłonni tegozrobić. Przeliczam całą kwotęjeszcze raz, nawypadek gdybybanknoty uległy cudownemu rozmnożeniu, ale nic ztego: liczby to liczby i sumapozostaje ta sama. Po przeliczeniupieniędzy zabieramsię do czytania wycinkówz gazet. Campbell Alexander. Głupie nazwisko. Moim zdaniem takmógłby się nazywać drogi drink wrestauracji dla snobów albo jakiś dom maklerski. No, ale niezależnie odtegoosiągnięcia zawodowema imponujące. Mójbratnie mieszka w domu. Żeby się znim zobaczyć, trzebawyjść na zewnątrz - i o to właśnie mu chodzi. W wieku szesnastulat'Jesse wprowadził się na stryszeknadgarażem,co stanowiłoidealne rozwiązanie dla wszystkich: on nie chciał, żeby rodzicewidzieli,co robi,a rodzice ze swojej strony wcale się nie palili, żeby patrzećmu na ręce. Drogę do drzwi blokuje komplet zimowych opon, murek z kartonowych pudełek ustawionych jedno nadrugim i dębowe biurko przewrócone nabok. Czasami wydajemisię, że Jesse sam stawia tutaj te barykady i to tylko po to, żebytrudniej było do niego dotrzeć. Przedzieram się jakośprzez cały ten bajzel i wchodzę na górę. Schody wibrują od niskich tonówgłośno puszczonej muzyki. Zanimmój starszybrat raczy usłyszeć,że się dobijam, upływa prawie pięć minut. - Czego? -warczy, uchyliwszydrzwi. - Mogę wejść? Po głębokim namyśle Jesse wpuszcza mniedo środka. Jego pokójtonie w brudnych ubraniach, starych czasopismachi pudełkach po chińszczyźnie nawynos. Wszędzie czuć ostry zapach, kojarzącymi się zwonią przepoconych butówłyżwiarskich. Porządekjest tylko w jednymmiejscu - napółeczce, gdzie stoi. JODI PlCOULTkolekcja symboli mareksamochodowych, duma mojego brata. Srebrny jaguar wyciągnięty w skoku, trójramienna gwiazda Mercedesa, mustang stający dęba - Jesse mówi, że wszystko to znalazł naulicy. Nie jestem dotego stopniagłupia, żeby dać sobiewcisnąć taki kit. Żeby było jasne: to nie jest tak,że moichrodziców w ogóle nieobchodzi Jesseani kłopoty, w którenotorycznie siępakuje. Impoprostu nie starcza już dla niego czasu, a jego problemy nie sąwcale na szczycie hierarchiirodzinnych problemów. Jessezostawia mnie na progu i powraca do zajęć,w których muprzeszkodziłam. Na telewizorze stoi elektryczny rondel,ten sam,który zniknął z naszej kuchni kilka miesięcy temu. Z pokrywy sterczy miedziana rurka, przechodząc przeznapełnionąlodem plastikową butelkę po mleku. Jej drugikoniec jest wetknięty do weka. Mójbrat dopuszcza się różnych postępków na granicy prawa, ale niemożna mu odmówić błyskotliwości. Podchodzę bliżej i wyciągam rękę, żeby dotknąć aparatury. W tej samej chwiliJesse odwraca się. -Ejże! - Przyskakuje szybciej niż myśli bije mnie po rękach. -Chcesz mi rozpieprzyćspiralę kondensacyjną? -Czy tojest to, co mi się wydaje? Mój brat uśmiecha siępaskudnie. - To zależy od tego, co ci się wydaje. -Wyjmuje słoikspodrurki. Krople płynu kapią na dywan. - Spróbuj. Zbudował sobie destylator praktycznie z niczego, ale ten bimber, któryw nim pędzi, jest całkiem mocny. Po pierwszym łykumoje gardło plonie żywym ogniem, anogirobią sięmiękkiejakzwaty. Opadam bezwładnie na kanapę. - Ohyda- dyszę, kiedytylko udaje misię złapać oddech. Jesse śmieje się i też pociąga ze słoika. Na niego tennapój niedziała tak jak na mnie. - Powiesz wreszcie, czego chcesz? -Skąd wiesz, że czegoś chcę? - Stąd, że tutaj nikt nie przychodzi wcelach towarzyskich -Jesseprzysiada na poręczy kanapy - agdyby chodziło o Kate, jużdawno byś mi powiedziała. -Sękw tym,że tutaj chodzio Kate. W pewnym sensie. -Wciskammu w ręce wycinki z gazet. I tak nie umiem mu tego wszystkiegowyjaśnić lepiej, niż tam to napisano. Jesseprzegląda je poBEZMOJEJ ZGODYbieżnie, po czym unosi głowęi wbija we mniewzrok. Jego oczy sąjasne, tęczówkiniemal siwe, a ichspojrzenie potrafitak zbićztropu, żemożna zapomnieć,co się chciałopowiedzieć. - Niepróbuj tego. Na system nie ma mocnych - mówi mój bratzgoryczą. - Każde znas znaswoją rolęna wyrywki. Kate odgrywaMęczennicę. Ja jestem Spisany na Straty,a ty. Tobie przypadła rolaRozjemczyni. Jessesądzi, że zna mnie dobrze, ale ja jego wcale nie gorzej;wiem,że uwielbia się droczyć. Patrzęmu prostow oczy. - Co ty powiesz? Bratobiecuje poczekać na mnie naparkingu. Nieczęsto sięzdarza,żebyzgodził się zrobićto, o co goproszę. Przypominam sobie najwyżej kilkatakich sytuacji. Obchodzę cały budynek i staję przed frontowymi drzwiami. Wejścia pilnują dwie Chimery. Biuro pana CampbellaAlexandra znajduje się na trzecim piętrze. Drewnianaboazeria na ścianachma kolor podobnydo maściklaczy kasztanki. Moje stopy zapadają się w grubym perskim dywanie na głębokość minimum dwóch centymetrów. Sekretarkasiedząca za biurkiem nosi czarne lakierowane czółenka, wypolerowane na taki połysk, że mogę się w nich przejrzeć. Zerkamw dół, na swojeszorty zestarych dżinsów i trampki, które wzeszłym tygodniuz nudów pomalowałam flamastrami. Sekretarka manieskazitelniegładką skórę, idealnie kształtne brwi i ustakoloru miodu. W obecnejchwili z tych ustleje siępotok inwektyw pod adresem jejtelefonicznego rozmówcy. -Chyba nie myślisz poważnie, że powiem sędziemu coś takiego? Nie muszę zbierać za ciebie ochrzanu od Klemana. Otóż mylisz się, dostałam podwyżkę jakowyraz uznania dla moich wyjątkowo wysokich kompetencji oraz w nagrodę za to, że na co dzieńgrzebię się w jakichś gównianych sprawach. Ale skoro już o tymmowa, to. - Odsuwa słuchawkę od ucha; wyraźnie słychaćtrzaskrozłączenia. -Skurwiel - mruczykobieta pod nosem i chyba dopiero teraz zauważa, że stoję dwa kroki od niej. - W czym mogępomóc? -Obrzucamnie uważnym spojrzeniem odstóp do głów. Domyślam się,że napierwszy rzutoka niezrobiłam naniej piorunującegowrażenia. Unoszę dumnie brodę, starając się wypaśćna luzie, chociaż średnio się tak czuję. ^.JODIPlCOULT- Jestem umówionaz panem Alexandrem. Na godzinę szesnastą. - Ale po tym, jak rozmawiałyśmyprzez telefon - zaczyna sekretarka- myślałam, że jesteś. Starsza,to chciałaś powiedzieć? Zakłopotany uśmiech,- Nie prowadzimyspraw dla nieletnich. Takąmamy zasadę. Mogę służyć adresami kancelarii, które. Biorę głęboki wdech. - Bardzo przepraszam - przerywamjej - alemuszęsię nie zgodzić. Smith kontra Whately,Edmunds przeciwko SzpitalowiMatkii Dziecka orazJerome przeciwko diecezji stanu Providence;wszystko to były sprawy z udziałem osóbniepełnoletnich,a każda znich zakończyła się pomyślniedla strony reprezentowanejprzez pana Alexandra. A przecieżmówimy tylkoo zeszłym roku. Sekretarka patrzyna mnie, mrugając oczami. Po chwilijejtwarz rozjaśnia szeroki uśmiech. Chyba mimo wszystko trochę sięjej spodobałam. - Właściwie nie widzę powodu, dlaczego nie miałabyś sięznim zobaczyć. -Wstaje zzabiurka,żeby zaprowadzić mniedogabinetu szefa. ,Gdybymnawet do końca życia nic nie robiła, tylkoczytała, toitak miałabym marneszansę przekopać sięprzez księgozbiórzgromadzonywgabinecie Campbella Alexandra, dyplomowane^goprawnika. Regały z literaturą fachowąsięgają od sufitu dopodłogi; wątpię,żebym zdołała przeczytać w życiutyle słów, ilezgromadzono na tych półkach. Robię w pamięci szybkie obliczenia. Na każdej stronie niechbędzie około czterystusłów, a każdaz tych pozycji niech ma czterysta stron, nie więcej; na półce mieści siędwadzieścia tomów, a każdy regał ma sześć pólek. Wychodzi jak nic dziewiętnaście milionów słów - i totylko na jednejścianie gabinetu. Siedzę sama przez dłuższą chwilę. Mam sposobność rozejrzećsię trochę. Nabiurku panuje wprost idealny ład. Nie widać żadnych fotografii -żony, dziecka, nawet własnej. Tylko na podłodze,jakby wbrew wszechobecnemuporządkowi, stoiduży kubek pełen wody. 24BEZMOJEJZGODYCzym wytłumaczyć to zaniedbanie? Wymyślam różne powody. Ten kubekto basen służbowy dla armii biurowych mrówek. Prymitywnynawilżacz powietrza. Złudzenie optyczne. W momenciekiedy już prawie uwierzyłam w to ostatnie i wyciągam rękę, żeby sprawdzić, czy tenkubek rzeczywiścietamstoi,drzwi nagle otwierają się z trzaskiem. Wychyliłam sięprzedchwilą z krzesłatak mocno, że teraz, wystraszona,praktycznie lądujęnapodłodze,oko w oko z owczarkiemniemieckim, który przeszywa mnie wzrokiem,po czym podchodzi z godnościądo stojącegona podłodze kubka i zaczyna pić. Za nim do gabinetu wkracza sam Campbell Alexander,brunet,wzrostem co najmniej równy mojemu tacie, czyli mający około metra osiemdziesięciu, okwadratowej szczęce i oczach przypominających dwie bryły lodu. Ściągazramion marynarkę i wieszają starannie na wieszaku zamocowanymna drzwiach. Wyciągaz szafki teczkę nadokumentyi podchodzi znią do biurka. Nie poświęca miani jednego spojrzenia, nawet wtedy,kiedy odzywa siędomnie. - Domyślam się, żejesteś harcerką i sprzedajesz ciastka. Niekupię. 'Ale swoimzachowaniem zdobyłaś punkty na sprawnośćnatręta. - Uśmiechasię szeroko,ubawionywłasnymdowcipem. -Niczego nie sprzedaję. CampbellAlexander rzuca mi zaciekawione spojrzenie. Dotyka przycisku na biurowym telefonie. - Kerri- pyta, usłyszawszy głos sekretarki - co toto robi w moimgabinecie? -Chcę pana wynająć - oznajmiam. Adwokat zdejmuje palec z przycisku. - Śmiemwątpić. -Nawet pan nie zapytał, czy naprawdę chcę wnieść pozew. Wstajęi robię krok do przodu. Pies natychmiast reaguje, powtarzając moje ruchyjak w lustrze. Dopiero teraz wpada miw oko kamizelkaopinająca jegopierś, kamizelka z czerwonymkrzyżem, jak u bernardynów, które noszą rumw małych baryłkach. Odruchowo wyciągam rękę, chcąc go pogłaskać. - Nie róbtego - powstrzymuje mniepan Alexander. -Sędziato pies-przewodnik. Moja rękaopada do boku. 25.JODI PlCOULT- Przecież pan widzi. -Dziękuję,że byłaśuprzejma tozauważyć. - To co w takim razie panudolega? Momentalnie żałuję tego, co powiedziałam, fleż to razy byłamświadkiem, jak Kate musiałaodpowiadać na takiearoganckiepytania? - Mam żelaznepłuca -odpowiadaszorstko CampbellAlexander. -Pieswyczuwa magnesy i ostrzegamnie przed nimi. Bądźteraz łaskawa opuścić mój gabinet. Moja sekretarka wyszuka dlaciebie kogoś, kto. Ale ja, zanimstąd wyjdę,muszę coświedzieć. - Naprawdę zaskarżył pan Boga? -Wyjmuję wszystkie swojewycinkiprasowe i rozkładam je przed nim na pustym blacie biurka. CampbellAlexander bierzedo ręki artykułleżący na samymwierzchu. Na jego policzku drży nerwowo jeden mięsień. - Pozwałem do sądu diecezję stanu Providence wimieniu wychowanka jednego z diecezjalnych sierocińców. Chłopiec byłchoryimusiał być poddany eksperymentalnejterapii,w którejwykorzystuje siętkanki płodowe. Władze sierocińca odmówiły muprawa doleczenia, twierdząc, że jest ono sprzeczne zpostanowieniami soboru watykańskiego drugiego. Ale w gazetach napisali,żedziewięciolatek skarży Boga za życie przegrane na starcie, botaki nagłówek lepiej wygląda napierwszej stronie. - Nicnie mówię, patrzę tylko na niego. -Dylan Jerome -przyznaje w końcuprawnik -chciał oskarżyćBoga ozbyt mało,jego zdaniem, troskliwą opiekę nad nim. Jak dlamnie, nie byłoby lepiej, gdyby wtej chwili na środkutego olbrzymiegomahoniowego biurka rozbłysła wszystkimi kolorami tęcza. - Proszę pana - mówię po prostu- mojasiostra ma białaczkę. -Przykromi tosłyszeć. Nie zamierzam jednak ponownie składaćpozwu przeciwko Panu Bogu,a nawet gdybym był skłonny tozrobić, powódka musi wystąpić osobiście. Takwiele muszęmu wyjaśnić. Zbyt wiele. Musisię dowiedzieć, że w żyłach siostry płynie moja krew;że pielęgniarki przytrzymują mnie siłą, żeby wbićmi igłę iwyssaćze mnie białekrwinki, bo Kate nie ma własnych; że potem przychodzi lekarzi mówi, żetrzeba kłuć znowu, bo za pierwszym razem pobrali zaBEZMOJEJ ZGODYmało. Muszę muopowiedziećo siniakach i głębokim bóluwewnątrz kości po tym, jakoddałam siostrze szpik; o igłach, przezktóre ładująmi czynnik wzrostu pobudzający produkcję komórek macierzystych, żeby było ich potem więcej dla niej. O tym, żechociaż jestem zdrowa, to czuję się jak obłożnie chora. Że urodziłam siętylko po to, żeby pobierano ode mnie substancje, którychmoja siostra potrzebuje, żeby przeżyć. Żenawet teraz, w tej chwili,podejmuje się decyzję o moim losie, a nikt nie uważa za stosowne zapytać o zdanie osoby,której najbardziejona dotyczy. Zbyt wiele mammudo wyjaśnienia. Staram sięwięc, jak mogę, wypowiedzieć wszystko wjednym zdaniu. - Nie chcę skarżyć Boga, tylko moich rodziców -wyjaśniam. -Chcęwytoczyć improceso odzyskanieprawa do decydowaniao własnym ciele. CAMPBELLKiedy nie ma się nic oprócz młotka, wszystko wygląda jakgwóźdź. To było ulubionepowiedzonkomojego ojca, pierwszegoCampbella Alexandra. Moim zdaniem ta sama zasada leżyupodstaw amerykańskiego systemu prawa cywilnego. W dużymuproszczeniu można ją streścić następująco: człowiek zagonionydo narożnika zrobi wszystko, żebywywalczyć sobie z powrotemmiejsce na środku ringu. Niektórzy używają wtym celu własnychpięści, ale sąteż tacy,którzy wybierają drogęsądową. Tym ostatnim jestem winien szczególną wdzięczność. Na skraju biurka Kemzostawia karteczkiz informacjami,ktodomnie dzwonił. Zgodnie zmoim poleceniem pilne sprawynotuje na zielonych, mniej naglące nażółtych. Karteczkileżąw dwóchrównych rządkach, jak sekwensy w pasjansie. Wpada mi w okojeden znajomynumer, zapisany na zielonej kartce. Przesuwam jądożółtych, marszcząc brew. Twoja matka dzwoniła już cztery razy! - napisała na niej Kerri. Po namyśleprzedzieram karteczkęna pół i wrzucam do kosza na śmieci. Naprzeciwko mniesiedzi dziewczynka. Czeka na moją odpowiedź, z którą celowosięociągam. Powiedziała, że postanowiła pozwać do sądu swoich rodziców. Która nastolatka by niechciała tego zrobić? Ale jej celem jest odzyskanie prawadodecydowania o własnym ciele. Takich spraw wystrzegam sięjak ognia - wymagają więcej zachodu, niż są warte, a do tegotrzeba niańczyćklienta. Wzdycham ciężko, podnosząc sięzzabiurka. - Przypomnij mi swoje nazwisko. BEZ MOJEJ ZGODY- Nie przedstawiłam się jeszcze? - Dziewczynka prostujesięnieco w krześle. -Nazywam się Anna Fitzgerald. Otwieramdrzwi. - Kerri! -ryczę do sekretarki. -Znajdźdlapanny Fitzgeraldnumer poradni planowania rodziny. - Co? -Dziewczynka zrywa się na równenogi. -Jakiego planowaniarodziny? - Dam cijedną radę. Pozywanie rodziców do sądu za to, że niechcą ci pozwolić na stosowaniepigułkiantykoncepcyjnejalbo nawykonanie zabieguprzerwania ciąży, to naprawdę zbędnytrud. Równie dobrze mogłabyśstrzelaćz armaty do wróbla. Idź doporadniplanowania rodziny. Od nich dostaniesz to, czego ci potrzeba,a w dodatku niewydasz całego kieszonkowego. Przyglądam się jej. Właściwieto poraz pierwszy,odkąd wszedłem dogabinetu, naprawdęna nią patrzę. To małe dziecko ażgotuje się z gniewu. - Moja siostra umiera, amamachce, żebym oddała jej nerkę- cedziprzezzęby. -Niewydaje mi się, żeby garść darmowychprezerwatywmogłarozwiązać ten problem. ' Znacie to uczucie,kiedytrzebapodjąć życiową decyzję, alenie masię żadnej pewności, że postępujesię słusznie? Kiedy człowiek wybiera jedną z dróg,ale wciążpatrzy zasiebie,na tę drugą, przekonany,żewybrał źle? W drzwiach staje Kerri, podającmi kartkę z numerem,o który prosiłem. Nie biorę go, tylko zamykam jej drzwi przed nosem iwracam do biurka. - Nikt niemożecię zmusić, żebyśbyła dawcą narządów. -Tak pan sądzi? - Dziewczynka zaczyna wyliczać, zaginająckolejno palce. -Zaraz po urodzeniu oddałam siostrze krew pępowinową. Kate ma białaczkę, ostrą białaczkę promielocytową. Dzięki moim komórkom choroba daje się na jakiś czas zaleczyć. Kiedy miałam pięć lat, nastąpił uniejnawrót. Trzyrazy pobierano odemnie limfocyty, bo lekarzomwciąż było za mało. Kiedy taterapia przestała przynosić efekty, oddałam szpik kostny do przeszczepu. PotemKate miałaróżne infekcje, a jamusiałamoddawac J6J granulocyty. Przy kolejnym nawrocie oddałamjej komórki macierzyste pobrane z krwi obwodowej. Słownictwem medycznym to dziecko mogłoby zawstydzić kilkuekspertów, którym płacę za konsultacje. Wyjmuję z szuflady notatnik. o.JODI PlCOULT- Zakładam, że zgodziłaśsię być dawcąnarządów dla siostry. Chwilawahania, potem potrząśnięcie głową. - Niktnigdy nieprosiłmnie o zgodę. -Czy powiedziałaś rodzicom,że nie chcesz oddawać nerki? - Oni mnie nie słuchają. -Spróbuj. Może zaczną, jeśli poruszysztę kwestię. Dziewczynka spuszcza głowę, a jej twarz znika pod kosmykamiwłosów. - Oni przypominają sobie o moim istnieniu tylko wtedy, kiedypotrzebna jestmoja krewalbo coinnego. Gdybynie chorobaKate, w ogóle by mnie niebyło. ,Dziedzic na zapas. Był kiedyśtaki zwyczaj,jeszczewczasach,kiedy moi dalecy przodkowie mieszkaliwAnglii. Płodzono drugie dzieckona wypadekśmierci pierworodnego. Bezduszne, aleniezwykle praktyczne. Nic dziwnego, że tej małej nie odpowiadarola ostatniego potomka rodu,ale spójrzmyprawdzie w oczy: niejedno dziecko przychodzi na światz jeszcze mniej chwalebnychpowodów. Obarcza się je zadaniem uzdrowienia źle dobranegomałżeństwa, przedłużenia linii rodowej, dopełnienia wizerunkurodziców. - Urodziłamsiętylko po to, żeby ratowaćżycie Kate - mówidziewczynkatonem wyjaśnienia. -Moi rodzice poszlido lekarzaspecjalisty, a on wybrał dla nich embrion,który miał pełną zgodność genetyczną. Nawydziale prawa są zajęcia z etyki, ale większość studentówlekceważy je, uznającalbo za temat banalny, albo za sprzecznośćsamą w sobie. Rzadko bywałem na tych wykładach. Wystarczyjednak włączyć od czasu doczasuCNN, żeby wiedzieć, jakie kontrowersje wzbudzająbadania nad komórkamimacierzystymi. Projektuje się dzieci idealne, maluchy nazamówienie, które mają służyć jako zasobniki części zamiennych, a wszystko pod hasłem "Nauka jutra jużdziś ratuje życie najmłodszym". Stukam piórem o blat biurka. Sędzia, mój pies, podchodzii siada obokmnie. -Co sięstanie, jeśli nie oddasz siostrze nerki? - Ona umrze. -Jesteś z tym pogodzona? Anna zaciska usta w wąską kreskę. BEZ MOJEJ ZGODY- Przyszłam do panaczy nie? -Przyszłaś. Chcę tylko się dowiedzieć,dlaczego potylu latachpostanowiłaśz tym skończyć. - Ponieważ- mówi Anna, patrząc w bok, na biblioteczkę - inaczejtonigdy się nie skończy. Po tych słowach nagle oczymś sobie przypomina. Sięga do kieszeni i wyjmujegarść zmiętych banknotów idrobnych monet. - Niemusi się panmartwić o swojehonorarium. Tutaj jest stotrzydzieści sześć dolarów i osiemdziesiąt siedem centów. Wiem,że toza mało, ale postaramsię o więcej. - Biorędwieście zagodzinę pracy. -Dwieście dolarów? - Banki nie przyjmują szklanych paciorków. -Mogę wyprowadzać pańskiego psai w ogóle. - Pies-przewodnikmusi wychodzić z właścicielem. -Wzruszamramionami. -Coś wymyślimy. - Niemoże pan pracować dla mniezadarmo. -Dziewczynajest uparta. - Zgoda. Będziesz pucowaćklamki w moim gabinecie. Nie możnapowiedzieć, żejestemszczególnie uczynnym człowiekiem. Chodzi raczej o to,że ta sprawa rozwiążesię sama. Powódka nie chce oddać nerki i żaden sędziaprzy zdrowych zmysłachnie zmusijej do tego. Nie muszę nawet przygotowywać się doprocesu, borodzice wycofają się jeszcze przedpierwszą rozprawą i będzie po wszystkim. Ja natomiast zyskam szeroki rozgłos i reputacjędobroczyńcy; będą tak o mniemówić jeszcze za dziesięćlat. - Złożę w twoim imieniu wniosek w sądzie rodzinnym o usamowolnienie wkwestii zabiegów medycznych. -1 co dalej? - Nastąpi rozpatrzenie sprawy isędzia wyznaczy kuratora procesowego, czyli. -Specjalistę od pracy z dziećmi, zatrudnionegow sądzie rodzinnym, który podejmuje siębronić najlepszych interesówdziecka - recytuje Anna. - Innymi słowykolejnegodorosłego,który będziemiał głosw podejmowaniudecyzji o moim losie. -Takie jest prawo. Nie można tego obejść. Pamiętaj jednak,że kurator procesowy teoretyczniema obowiązek troszczyć sięociebie,nie o twoich rodziców ani o twoją siostrę. JODI PlCOULTOtwieram notatnik i kreślę w nim kilka zdań. Anna obserwuje mnie bacznie. - Nieprzeszkadza panu, że ma pannazwiskonaopak? -Słucham? - spoglądam na nią, odrywając pióro od papieru. -Campbell Alexander. Ma pan nazwisko jak imię, a imię jaknazwisko. - Annazawiesza na chwilę głos. -I jeszcze taksamonazywasię takazupa w puszce. - Czy to ma znaczenie dla sprawy,którąmam dla ciebiepoprowadzić? -Żadnego- przyznaje Anna - z tym wyjątkiem, żerodziceniezrobili panu przysługi, wybierając takie imię. Sięgam ponadblatem biurka i podajęjej moją wizytówkę. - Zadzwoń, gdybyś chciałao coś spytać. Dziewczynabierze ode mnie wizytówkę i przesuwa pafcami powytłoczonych literach,układających się w moje nazwisko. Mojenazwisko naopak. Na opak? Trzymajcie mnie. Potem zleceniodawczyni zgarnia z biurka mój notatnik,oddziera kawałekkartki, zapisuje coś na nimmoim wiecznym pióremi wręcza mi. Rzucam okiem:^Mkfl. bbb ? 2n ^- To nawypadek, gdyby pan chciał o coś spytać - mówi. Wychodzęz gabinetu. Anny już nie ma. Kerri siedziza swoimbiurkiem,aprzed nią leży rozłożony katalog. - Wiesz, że w tych płóciennychtorbachfirmy L. L. Bean kiedyśprzenoszono lód? - Wiem. -A w tym lodzie chłodziłasię na przykład wódka albo krwawa mary. Kursowałosię z tym z domkuletniskowego naplażękażdejsoboty. To mi znów przypomina, że dzwoniła matka. Kerrima ciotkę, która jest wróżką. Ona sama też musi miećcoś takiego w genach, boczasami jej dziwne zdolności dają o sobie znać. AleKerridługo jużu mnie pracuje izna większość moich tajemnic. Na ogół zawsze wie, o czym myślę. - Powiedziała,że twójojciec spotyka się z jakąś siedemnastką, żenie dba nawet opozory dyskrecji, a ona wyprowadza się32BEZ MOJEJ ZGODYz domu i będzie mieszkać "Pod Sosnami", chyba żezadzwoniszprzed. -Kerrirzuca okiem na zegarek. -Oj.- Ile razy w tymtygodniu groziła, że to zrobi? -Tylko trzy - odpowiada Kerri. - Więcnie wyrobiła jeszcze nawet średniej. -Pochylamsięnadjejbiurkiemizamykam katalog. -Do pracy,panno Donatelli. Trzeba zarabiaćna siebie. - Co bierzemy? -Sprawę tej dziewczynki. Nazywasię Anna Fitzgerald. - Planowanie rodziny? -Niezupełnie. - Potrząsam głową. -Będziemy ją reprezentować. Podyktujęci wniosek o usamowolnienie wkwestii zabiegówmedycznych. Złożysz go w sądzierodzinnym jutro rano. - Nie wygłupiaj się! Weźmiesz jej sprawę? Kładę rękę nasercu. - Czuję się szczerze urażony,że masz o mnie tak niskie mniemanie. -Myślałam raczej o twoim portfelu. Czy rodzice małejotymwiedzą? - Dowiedzą się jutro. -Jesteś skończonym durniem, wiesz? - Proszę? Kerri kręci głową z dezaprobatą. - Gdzie ta dziewczyna się podzieje? To pytaniezbija mnie z pantałyku. Faktycznie, dotej poryniezastanawiałemsię nad tym, że córka, która skarży własnych rodziców, niebędzienajszczęśliwsza, mieszkając z nimi podjednymdachem, kiedy sądjuż dostarczy impozew. Nagle u mojego boku wyrasta jak spod ziemi Sędzia i trącamnie nosem wudo. Potrząsam głową. Jestem zły. Rozkład dniaprzedewszystkim. - Daj mipiętnaście minut - mówię do Kerri. -Zadzwonię, kiedy będęgotowy. - Campbell - Kerri jest nieustępliwa - to dzieckonie poradzisobie samo. Wracam do gabinetu. Sędziawchodzi za mną,przystając tuż zaprogiem. - To nie mój problem - oświadczam, poczym zamykam drzwi,przekręcam klucz w zamku iczekam. 3. Bez mojejzgody. SARA1990Siniak na pleckach Kate ma rozmiar i kształt czterolistnej koniczynki. Widniejedokładnienasamymśrodku, pomiędzy łopatkami. Zauważył go Jesse podczas wspólnej kąpieli w wannie. - Mamusiu- pyta mnie - czyto znaczy, że Katema szczęście? Wpierwszejchwili wydaje mi się, że to brud. Próbuję zetrzećplamkę,alenie udajesię. Kate, moje dwuletnie kochanie, unosigłówkę i wpatruje się we mnie błękitnymi oczkami. - Boli? -pytam, aona kręci głową, że nie. Skądś spoza moich pleców dobiega mnie głosBriana, który relacjonuje dzisiejszy dzień. Czućod niego ulotny zapach dymu. - Facetkupiłpudełkocennychcygar - opowiada - i ubezpieczył je od ognia na piętnaście tysięcydolarów. Niedługo potemtowarzystwo ubezpieczeniowe otrzymało żądanie wypłaty odszkodowania. Było tamnapisane, że wszystkie cygara spłonęły, jednopo drugim, w seriiniewielkich pożarów. - Toznaczy,że je wypalił? -dopytuję się, spłukując pianęz głowyJessego. Brian opiera się ramieniemo futrynę. - No,tak. Kłopot w tym, żesędzia orzekł, że towarzystwopopełniło błąd, ubezpieczając cygara od ognia bez właściwegozdefiniowaniadopuszczalnego przypadku spalenia. - Hej,a terazcię boli? -Jessewbija kciuk w plecy siostry,dokładnie w tym miejscu, gdzie jest siniak. Kate piszczy z bólui rzuca się w wannie, ochlapując mnie wodąod stóp do głów. Wyjmuję ją zwody,śliską jak rybę, i podajęBEZ MOJEJZGODYBrianowi. Oboje mająbladą cerę i identycznewłosy kolorujasnyblond. Pasują do siebie. Jesse jest bardziej podobny do mnie -szczupły,ciemne włosy, mózgowiec. Brianmówi,że dziękitemurodzinka jest w komplecie: każdy rodzic ma swojego klona. - Wyłaź natychmiast z wanny - rozkazujęJessemu. Mój czteroletni synwstaje, ociekając wodą. Przy przekładaniu nogi przez szerokąkrawędź wannyudaje mu się poślizgnąć,przewrócićistłuc mocno kolano. Wybucha płaczem. Owijam go ręcznikiem iprzytulam, starając się nie przerywaćrozmowy z mężem. To właśnie jest językmałżeństwa:krótkie depesze alfabetem Morse'a,wystukiwane do siebie podczaskąpania i karmienia dzieci i nadawanewieczorem,kiedy opowiadamyim bajkina dobranoc. - Kto wezwał cięna świadka? -pytam Briana. -Obrona? - Oskarżyciel. Firma ubezpieczeniowa wypłaciła odszkodowanie, a potem pozwała klienta, zarzucając mu, że dwadzieścia cztery razy umyślniepodłożył ogień. Wystąpiłem jako biegły. Brian z zawodu jest strażakiem. Potrafidostrzec ślad po pierwszej iskrze w domu,z którego zostały tylkogołe ścianyi podłoga. Znajdujezwęglone niedopałki, odsłonięte przewody elektryczne- każdy stos zajmuje się od jednej iskry. Trzeba tylko wiedzieć,czegoszukać. - Co zrobił sędzia? Odrzucił sprawę? - Sędziaza każde podpalenie skazał go na rok więzienia. Razem dwadzieścia cztery lata - odpowiada Brian. Stawia Kate napodłodze iwkłada jej górę od piżamy. W poprzednimżyciu, zanim zostałam matką,byłam adwokatem w sądzie cywilnym. Przez pewien czaswydawało mi się,żewłaśnie tochcę robićw życiu, ale jednego dniadostałam bukiecik pomiętych fiołków od małego szkraba. Zrozumiałam wtedy,że uśmiechdziecka, tak jak tatuaż, jestnieścieralnym, niezmywalnym dziełem sztuki. Suzanne, moja siostra, nie chce nawetsłyszeć"podobnych głupot". Jej zdaniem,zdaniem specjalistki od finansów, taka osobajak ja jest pomyłką w ewolucji ludzkiego mózgu. Ja natomiastuważam,że przede wszystkim trzebaokreślić, do czego ma sięnajlepsze predyspozycje, atak się akuratskłada, że ja znacznielepiej nadaję się na matkę niż na prawniczkę. Czasami zastana^c^. JODI PlCOULTwiamsię, czy to tylko jatak mam, czy może innym kobietom teżzdarza się odkryć, że najlepsze w życiu może być nie to, co sięzdobywa,ale to,co przychodzisamo. Wycierając Jessego ręcznikiem, spoglądam wgórę. Brian stoinade mnąi przyglą