Bez mojej zgody. JodiPicoultBez mojej zgodyPrzełożyłMichał JuszkiewiczPrószyli i S-ko. Tytuł oryginałuMY SISTER'S KEEPERCopyright 2004 by Jodi PicoultAli RightsReservedOrginally published by Atria Books, an imprint of SimonSchuster, Inc. ProjektokładkiMirosław AdamczykRedakcjaJacekRingRedakcja technicznaMałgorzata KozubKorektaBronisława Dziedzic-WesofowskaŁamanieEwa WójcikISBN 83-7337-909-6WydawcaPrószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7Druk i oprawaDrukarnia Naukowo-TechnicznaSpółka Akcyjna03-828Warszawa, ul. Mińska 65Rodzinie Curranów,najlepszym krewnym, z którymi nie iączą nas żadnewięzy krwi. Przyjmijcie wyrazy wdzięczności za to, że odgrywacietak wielką rolę w naszym życiu. PodziękowaniaJako matka dziecka,które wciągu trzech lat przeszło dziesięćoperacji, chcę przede wszystkim złożyć podziękowania lekarzomi pielęgniarkom, codziennie niosącympomoc iwsparcie rodzinomw najtrudniejszych momentach ich wspólnego życia. Dziękujędoktorowi Rolandowi Eaveyowi i personelowi pielęgniarskiemuna oddziale pediatrii klinikistanowej wMassachusetts -dziękuję za szczęśliwe zakończenie,prawdziwe, nie literackie. Podczaspracy nad niniejszą powieściąjak zwykle uświadomiłam sobie,że wiem bardzo mało i muszę polegać nadoświadczeniu iintelekcieinnych ludzi. Za pozwolenie czerpania z życiowych doświadczeń, zarówno osobistych,jak izawodowych, oraz za genialneliterackie wskazówki dziękuję Jennifer Sternick, SherryFritzsche,Giancarlo Cicchettiemu, GregowiKachejianowi,doktorowi Yincentowi Guarerrze, doktorowi Richardowi Stone'owi,doktorowi Faridowi Bouladowi, doktorowi Erikowi Termanowi,doktorowi Jamesowi Umlasowi, Wyattowi Foxowi, Andrei Greenei doktorowi Michaelowi Goldmanowi, Lori Thompson, SynthiiFollensbee, Robinowi Kallowi, Mary Ann McKenney, Harriet St. Laurent, AprilMurdoch, Aidanowi Curranowi, Jane Picoult orazJo-Ann Mapson. Za przyjęcie mnie na jedną nocdo zastępu strażackiego,dzielnie stającego na posterunku dowalki z ogniem,dziękuję Michaelowi Clarkowi, Dave'owi Hautanemi, Richardowi"Pokey" Lowowi i Jimowi Belangerowi (jemu także jestem winnazłoty medal za korektę moich błędów). Zawsparcie, któreczułamna każdymkroku, chcę podziękować Carolyn Reidy, Judith Curr,Camille McDuffie, Laurze Mullen, Sarze Branham, Karen Men. JODI PlCOULTder,ShannonMcKennie, Paolo Pepe, Seale Ballenger,Annę Harris oraz nieustraszonemu personelowidziału sprzedaży wydawnictwa Atria. Za to,że pierwsza uwierzyła we mnie, dziękuję LaurzeGross. Najszczersze wyrazy wdzięczności kieruję podadresem Emily Bestler -za jej nieocenione wskazówkioraznieograniczonemożliwościrozwijania skrzydeł. Dziękuję Scottowii Amandzie MacLellanom oraz Dave'owi Cranmerowi,którzy pokazali mi radości i smutki codziennego zmagania się ze śmiertelną chorobą. Dziękujęza Waszą wielkoduszność. Zechciejcie teżprzyjąć ode mnie najlepsze życzenia długiego i zdrowego życia. Dziękuję też, jak zawsze, Kyle'owi, Jake'owi i Sammy'emu,a wszczególnysposób Timowi- za to,żejesteście tym, co najważniejsze. PrologNie rozpoczynamy wojny lub, rozsądniej,niepowinniśmyjej zaczynać bez postawienia sobie pytania,co chcemyprzez nią, a co podczas tej wojny osiągnąć. Carl von Clausewitz,"Owojnie". ''Mojenajdawniejsze wspomnienie: mam trzy latai usiłuję zabić swoją siostrę. Czasami obrazy powracają z niezwykłą wyrazistością. Przypominam sobiewtedy, żeposzewka na poduszkę była szorstka, aspiczasty nos siostry wbijał mi się w dłoń. Oczywiścienie miała ze mną najmniejszych szans, lecz mimo toniemogłam dopiąćswego. Uratował ją tata, który obchodził wieczorem nasze sypialnie, żeby powiedziećwszystkimdobranoc. Zaprowadziłmnie zpowrotemdo mojego łóżka. "To się nigdy nie wydarzyło" - powiedział. Dorastałyśmy razem, ale mnietak naprawdę nigdy nie było. Istniałam tylko jako dodatek doniej. W nocy przyglądałam się siostrze, przebijając wzrokiem mrok łączący nasze łóżka stojące pod przeciwległymi ścianami. Obmyślałam rozmaitesposoby, jakbyto mogło sięstać,i liczyłam jew myślach. Truciznadosypana dopłatków śniadaniowych. Zdradziecka falapowrotna, która porywa z kąpieliskanaplażyi unosi na otwarte morze. Porażenie piorunem. Koniec końców jednak nie zabiłamsiostry. Poradziła sobie z tym sama. Tak przynajmniejstaramsię myśleć. PONIEDZIAŁEKBracie, jestem ogniem,Który wzbiera pod dnem oceanu. Nie spotkam cię, bracie -Przynajmniej przez lata,Możetysiące lat, bracie. Wtedy cię ogrzeję,Przytulę, otoczę kręgami,Wchłonę i przemienię -Może tysiące lat, bracie. Carl Sandburg, "Krewni"ANNAKiedy byłam mała, wcaleniechciałam się dowiedzieć,jak sięrobidzieci. Wielką tajemnicężycia stanowiło dla mnie zupełnieinne pytanie: dlaczego. Rozumiałam dobrze mechanikę całegoprocesu; uświadomiłmnie starszy brat Jesse, chociaż już wtedybyłam pewna, że przekręcił przynajmniej połowę szczegółów. Dzieciaki zmojej klasy, kiedy nauczycielkanie patrzyła, wyszukiwały w szkolnym słowniku wyrazy "penis" i "pochwa", ale mojąuwagę zawsze przyciągały zupełnie inne sprawy. Na przykład:dlaczego sątakie mamusie, które mają tylko jedno dziecko i już,a tymczasem inne rodzinydosłownie rosnąw oczach? Albo dlaczego tanowa, Sedona, opowiada każdemu, kto tylko chce jej słuchać, że dostałaimię na pamiątkęmiejscowości wypoczynkowej,gdzierodzice ją zmajstrowali? Mój tata zawsze powtarzał: "Miała szczęście, żenie wybrali sięwtedy na wakacjedo Jersey City". Mamjuż trzynaście lat, alez wiekiem te subtelnościwcale niestały się dla mnie bardziej zrozumiałe. Przeciwnie, pogmatwałysię jeszcze bardziej. Słyszałam odziewczynie z ósmej klasy, którarzuciła szkołę, bo zdarzyła się jej "wpadka", i o sąsiadce, która"postarała się o dziecko", żeby tylkomąż nie założył sprawy rozwodowej. Mówię wam, gdyby na Ziemi wylądowali dziś kosmiciigruntownie zbadali przyczyny, dla których dzieci przychodzą na13. JODI PlCOULTświat, doszliby do wniosku,że w większości wypadków powodemnarodzin jest zbieg okoliczności, nieumiarkowane spożycie alkoholuw niewłaściwywieczór,niestuprocentowa skuteczność środków antykoncepcyjnych albo jeszcze coś innego, co jest równiemało pochlebne jakwszystkiepozostałe przyczyny. Ja natomiast przyszłam na świat w bardzo konkretnym celu. Niezawdzięczam życia butelce taniego wina, przepięknej pełni księżyca ani przymusowi gorącejchwili. Urodziłam się,ponieważ lekarzspecjalista zadbał o to, żeby jajeczko mojejmatki i nasienie mojego ojca połączyły się w określonysposób, dającw rezultacie szczególną kombinację bezcennego materiału genetycznego. Kiedy Jesse opowiedział mi, jak się robidzieci,ja, nieufnaz natury,poszłamdo rodziców, żeby się dowiedzieć, jakto jest naprawdę. Nie spodziewałam się jednak, żepowiedzą mi aż tyle. Usiedli ze mną nakanapie i zaczęli, oczywiście, od tego, cozwykle się mówi wtakichsytuacjach. A potemwyjaśnili mi, że wybrali tenjeden malutkiembrion,który byłmną,ponieważ właśnie on i tylko on mógł uratowaćżyciemojej siostry Kate. "Kochamy cię dzięki temu jeszczebardziej- powiedziała wtedy mama z naciskiem - bo dokładniewiedzieliśmy,czego się potobie spodziewać". Ale mniezastanowiłoco innego, a mianowicie, że wszystkowskazywało na to, żegdyby Kate była zdrowa, ja pewnie dalejfruwałabym sobie wniebie czy gdzie tam, czekając na przydziałciała, w którym mam spędzić jakiś czas na ziemi. W każdym raziez całą pewnością nietrafiłabym do tej rodziny. Bo ja, wodróżnieniu od reszty wolnych mieszkańców tego świata, nie znalazłamsię tutajprzezprzypadek. Jeśli jednak rodzice decydująsię nadziecko z konkretnego powodu, to lepiej, żeby ten powód okazałsię słusznyi trwały. Bo kiedy go zabraknie, życie takiego dzieckatraci wszelki sens. Lombardyto miejsca pełne rupieci. Gdyby jednak kiedyś zainteresowało was moje zdanie (bo jak dotądwiem, że tak niejest), powiedziałabym, że sątoteż wylęgarnienajrozmaitszychopowieści. Co mogło zmusić jakąś nieznaną osobę do sprzedaży"nienoszonego" pierścionka z brylantem? Komu takbardzo potrzebne były pieniądze, że przyniósł tutaj pluszowego misia z jednym okiem? Idącw stronę lady, zastanawiam się, czy ktoś tak kieBEZ MOJEJ ZGODYdyśpomyśli na widok mojego medalionikaz serduszkiem i czyzada sobie te samepytania. Mężczyzna stojący przy kasie ma nosbulwiastyjak rzepai małe oczka osadzone tak głęboko, że ażtrudno mi sobie wyobrazić,wjaki sposób udajemu się ogarnąć całyten kram. Zauważamnie. - Czym mogę służyć? -pyta. Czuję przemożną chęć, żeby odwrócićsię na pięcie i wyjść,udając, żetrafiłam tutaj przezpomyłkę. Uspokaja mnie tylkojedna myśl: wiem, że nie jestempierwszą osobą, która stajeprzed tąladą, trzymającw ręce przedmiot, z którymnigdywżyciu niezamierzałasię rozstawać. - Chcę coś sprzedać - mówię. -I pewnie sam się mamdomyślić,co to takiego? - Przepraszam. -Sięgam do kieszeni dżinsów i wyciągam wisiorek. Serduszko stuka o szybę lady,drobne ogniwa łańcuszkarozlewają siędookoła niego jakminiaturowa złocista kałuża. -Tojest złote. Szesnaście karatów - informuję kupcaw nadziei, żeuwierzy w tenkit. - Nienoszone, jak nowe. -To nieprawda; dziśrano zdjęłam serduszko z szyi po raz pierwszy od siedmiu lat. Dostałam je odtaty, po operacjipobrania szpiku kostnego. Powiedział,że kto dajeswojej siostrze taki ogromny prezent, też na cośzasługuje. Miałam wtedy sześć lat. Widzącje na tej ladzie, mamniemiłe uczucie, że moja szyja jest kompletnie goła. Po karkubiegniedreszcz. Właściciel lombardu unosi łańcuszekdo oka, aononagledziwnym sposobem rośnie do niemalże normalnych rozmiarów. - Dwadzieścia. -Dolarów? - A czego, peso? -Tojest warte pięć razy tyle! Handlarz wzrusza ramionami. - To niemnie potrzebne są pieniądze. Podnoszę wisiorek z lady,żeby z ciężkim sercem wręczyć gotemu zdziercy. Nagle, rzecz niepojęta, mojepalce zaciskają siękurczowo, samez siebie. Ze wszystkich sił próbuję je rozewrzećdrugąręką. Wydaje mi się, żeupływadobra godzina, zanim serduszko razem złańcuszkiemląduje na wyciągniętej dłoni właści15. JODIPlCOULTciela lombardu, który bierze go,nie odrywając wzroku od moichoczu. Jego spojrzenie jestteraz łagodniejsze. - Powiedz, że gozgubiłaś -dorzuca do transakcji darmowąporadę. Gdyby pan Webster chciałkiedyś umieścić w swoimsłownikudefinicję wyrazu "dziwoląg",wystarczyłobynapisać dwa słowa:"AnnaFitzgerald". I niechodzi tylkoo to, że jestem chudajakpatyk, płaska jak deska, mam mysie włosy, które zawsze wyglądają,jakby były brudne, i twarz upstrzoną piegami jakdziecięcy rysunek, w którymłączy siękropki. Moichpiegównic nierusza: anisok z cytryny, ani kremy zfiltrem, ani nawet, przyznaję to ze smutkiem, papier ścierny. A kiedy przyszłam na świat. Bóg musiał widoczniemieć bardzokiepski dzień, bo dorzucił do tego przepięknego wizerunkurównie wspaniałą oprawę: mójdom rodzinny. Rodzice starali się, żebyśmy mieli normalny dom,ale "normalność" to pojęcie względne. Prawdajest taka, żepozbawiona byłam dzieciństwa. Kate i Jesse zresztą też, jeśli chodzi o ścisłość. Domyślam się,że mój brat mógł przeżyć cztery słoneczne szczenięcelata, zanimu Kate wykryto chorobę, bo od momentu kiedyto nastąpiło,wszyscy ścigamy się zczasem, żeby dorosnąćjaknajszybciej. Wiecie,jaką wyobraźnię mają małe dzieci: oglądają kreskówki, wierzą wto, co widzą,i myślą sobie, żegdyby spadło imna głowę coś ciężkiego,dajmy natokowadło, to po prostu samodzielnie zeskrobią się z chodnika ipomaszerują dalej. Ja nigdyw życiu nie wierzyłam w nic takiego. Nobo jak,skoro przystolew naszym domu śmierć zasiada praktycznie codziennie? Katejest chorana białaczkę, ostrą białaczkę promielocytową. ściśle rzecz biorąc, to w tej chwili jest zdrowa, ale choroba czaisię gdzieś pod jej skórą,jak niedźwiedź, który zapadłw sen zimowy i czeka nadzień, kiedy cały las znówzatrzęsie sięod jego ryku. Diagnozę postawiono,kiedymiała dwa lata; terazma szesnaście. Wznowa, granulocyt, wenflon - tewyrazy na stałe zagościływ moim słowniku, chociaż nie natrafięna nie w żadnym teściepredyspozycyjnym na koniec szkoły. Ja samajestem dawcąallo'genicznym, spokrewnionym i idealnie zgodnym. Kiedy tylko Katepotrzebuje białychkrwinek, komórekmacierzystych albo szpikukostnego, żeby jej organizmdał sięogłupić i uwierzył, że jest16BEZ MOJEJ ZGODYzdrowy, biorą je ode mnie. Niemalza każdymrazem, kiedy onaidzie do szpitala, ja też tam ląduję. Chociaż wzasadzie to wszystko znaczytylko tyle, że nie należy wierzyć w to, co o mnie mówią, a już podżadnym pozoremniemożna dawać wiary temu,co sama mówię o sobie. Wchodzępo schodach. Z sypialni rodzicówwynurza się mojamatka wystrojona w nową suknię balową. -No proszę. - Odwraca się do mnie plecami. -Właściwaosoba na właściwym miejscu. Zapinam jej suwaki przyglądam się, jak mama wiruje,zarzucając rondem sukni. Byłabypiękną kobietą, gdyby tylko dostaław przydziale inne życie. Ma długie ciemne włosy i ramiona smukłe niczym prawdziwa księżniczka, ale jej usta sąwiecznie skrzywione, jak po przełknięciugorzkiej pigułki. Pojęcia wolnego czasu w zasadzieprawie nie zna, ponieważkalendarz to u nas rzeczpłynna - momentalnie możesię wywrócić do góry nogami,jeśliu mojejsiostry pojawi się jedensiniak albo poleci jej krew z nosa. Mama dysponuje tylko marną namiastką czasudla siebie; spędza ją wInternecie, na zakupachw witrynie Bluefly. com.Zamawia tam fantazyjnesuknie wieczorowe, których nigdy nie włożyi w którychnigdzie nie pójdzie. - I co ty nato? -pyta mnie. Suknia mieni sięwszystkimi kolorami zachodzącego słońca. To prawdziwakreacja, z odsłoniętą górą, uszyta zmateriału szeleszczącegoprzy każdym ruchu. Byłaby idealna dla jakiejś gwiazdy na galowy wieczór, naprzejście po czerwonym dywanie, alenie dla pani domuz przedmieścia Upper Darby, stan Rhode Island. Mama zbiera włosy z tyłu głowy i przytrzymuje je tak przezchwilę. Na jej łóżku leżąjeszczetrzy inne kreacje - jedna czarna,zmysłowa, druga naszywana dżetami i trzecia, która na oko jesto wiele za mała. - Wyglądasz. -zaczynam. "...na bardzozmęczoną". Zatrzymuję te słowa na końcujęzyka. Mama naglezastyga wkompletnym bezruchu. Pewnie jednakniechcący bezwiednie to powiedziałam. Widzę,jak podnosi rękę,żebym przez chwilę była cicho, nastawia bacznie ucha. - Słyszałaś? -A co miałam słyszeć? 2.Bezmojej zgody17. JODI PlCOULT- Kate. -Nie. Nie maco liczyćna to, że mama uwierzy. Jeślichodzi o Kate,ona nie wierzyw nic i nikomu. Idzie na góręi otwieradrzwi naszejsypialni. Kate leży na swoim łóżku, zanosząc się płaczem. W jednej chwili cały światponowniewalisię w gruzy. Mój ojciec,z zamiłowania astronomamator, opowiedział mi kiedyśo czarnych dziurach,które majątaką masę, że pochłaniają wszystko,nawet światło. W chwilach takich jak taw naszym domu tworzysię identyczna próżnia. Wciąga każdego, choćby się trzymał z całych siłi chwytał, czego popadnie. - Kate! -Mama już jestna kolanachobok łóżka,a długie fałdy tej głupiej sukienki opływają ją jakobłok. -Kate,słoneczko,gdzie cię boli? Kate zwija się na kocu, przyciskając kurczowo poduszkędobrzucha. Łzy leją się strumieniami po jej policzkach. Oddychapłytko, niepokojąco płytko. Stoję jak wryta na progu pokoju i czekam na polecenia. Dzwońdo taty dopracy. Dzwoń po pogotowie. Dzwońdo doktora Chance'a. Mamazbiera się na odwagę i potrząsa Kateza ramiona, żeby ta wreszcie coś odpowiedziała. - Preston! -szlocha Katepomiędzy jednym chlipnięciemadrugim. - RzuciłSerenę, rzucił ją nazawsze! Dopiero teraz zauważamy,że telewizor jest włączony. Na ekranie widać blond przystojniaka, który rzuca spojrzenie kobieciezalewającej się łzami prawie tak samo rozpaczliwie jak moja siostra, po czym wychodzi, trzaskając drzwiami. - Ale gdziecię boli? -dopytuje się mama, nie mogąc uwierzyć, żenie stało się nicgorszego. - O, Boże. -Kate głośno pociąga nosem. -Czy ty zdajesz sobiesprawę, przez co oni musieli razemprzejść? Maszpojęcie? Czyli jednak wszystko w porządku. Czuję, jak żołądek, którypodjechałmi do gardła, powracana swoje miejsce. Normalnośćw tym domu jest jak za krótkakołdra, która raz grzejetak jaktrzeba, ale innym razem człowiek budzi się drżącyi zziębnięty. A najgorszejestto, że nigdy nie wiadomo, czy będzie tak czy tak. Przysiadam w nogachłóżka Kate. Mam dopierotrzynaście lat, alejuż jestemwyższa od niej i różnym ludziom często się wydaje, żeto ja jestem starsza. Kate w tym roku kochasię waktorach z te18BEZ MOJEJ ZGODYlenoweli - był już Callahan, Wyatti Liam. Teraz najwidoczniejprzyszłakolej naPrestona. - Pamiętasz te listy z groźbami oporwaniu? -zagadujęją,próbującwstrzelićsię w temat. Orientuję się w perypetiach tej pary, bo musiałamnagrywać dla Kateten serial,kiedy była wszpitaluna dializie. - A wtedyo maływłos nie wyszła przez pomyłkę za jego bratabliźniaka? -dodajeKate. - A ten jego wypadekna łodzi? Pamiętacie? Umarł wtedyinie byłogoprzez całe dwamiesiące- włączasię mama. Faktycznie. Ona też to oglądała, w szpitalu,razemz Kate. Dopierow tym momencie Kate zauważa niecodzienny strójmamy. - Co tymasz na sobie? -Nictakiego. Właśnie chciałam to odesłać. - Mama stajeprzede mną, odwracającsię plecami, żebym rozpięła suwak. Takmocno rozwinięta mania zakupów przez Internet dlakażdej innejkobiety byłaby sygnałem,że coś jestz nią nie tak i że trzeba zacząć się leczyć; dla mojej mamy jest toodskocznia od rzeczywistości, która pomaga zachować zdrowie psychiczne. Zastanawiamsię, co ją w tym tak bardzo pociąga: możliwość przebrania się zakogoś innego czy raczej to, żew każdejchwili wszystko możnaodesłać, jeślinie będzieodpowiadać. Mama przygląda sięKatejeszcze raz, twardszym wzrokiem. - Napewno nic cię nie boli? Po wyjściumamyKatezaczyna blaknąć. Nie potrafię znaleźćlepszego słowana opisanie tego, co się z nią dzieje - z jej twarzyspływają wszystkie kolory, a całasylwetka wtapia się w poduszki. Kiedy chorobapowraca, moja siostra rozmywa sięjeszcze bardziej. Bojęsię, że obudzę się pewnego ranka, a jej już w ogóle niebędzie widać. - Suń się- mówi Kate. -Zasłaniasz mi. Siadam więcna swoim łóżku. - To tylko zwiastunynastępnychodcinków. -Chcę wiedzieć, co przegapię, jeśli umrę dziś wnocy. Kładęsię i poprawiam poduszkipod głową. Jak zwykleKatepoprzekładała naswoje łóżko wszystkie miękkie, a namoim zostałyte, które uwierają w szyję jak worki wypchane kamieniami. 19. JODI PlCOULTMa do tegoprawo, bo jeststarsza, bo jest chora,bo księżycjestw znakuWodnika- powód zawsze sięznajdzie. Patrzę w ekranspod przymrużonych powiek. Chętnie poskakałabym po kanałach, ale wiem, że zKateniemaco otym marzyć. - Preston wygląda, jakbybył zrobiony zplastiku. -Tak? To dlaczego dziś wnocy szeptałaś jego imię z nosemw poduszce? -Zamknij się- mówię. - To ty się zamknij - odpowiada Kate,apotemuśmiechasiędo mnie. -Alewiesz, on chybanaprawdęjesthomo. Szkoda chłopaka, zmarnuje się, bo siostry Fitzgerald są. - Urywa w pół zdania, krzywiącsięboleśnie. Przewracam się na bok, patrząc na niąuważnie. - Kate? -To nic, nic się nie dzieje - mówiKate, masując dolnączęśćpleców. Nerki. - Zawołać mamę? -Jeszcze nie. - Kate wyciąga do mnie dłoń. Nasze łóżka stojąna tyle blisko siebie,. żemożemy się złapaćza ręce, jeśli obiesięgniemydaleko. Wyciągamrękędo Kate. Kiedy byłyśmymałe, robiłyśmy kładkę ze złączonych ramion i sadzałyśmy na niej Barbie,iletylko się zmieściło. Ostatnio zaczęłam miewać koszmary. Śni mi się, że pokrojonomniena drobne kawałeczki,którychjest tak dużo, że niemożnamnie już złożyćzpowrotem. Mójojciec powtarza, że każdy ogień musi się wypalić, jeślinikt nie otworzy okna i nie dostarczy mupaliwa. Coś mi się zdaje, że to, co chcę teraz zrobić, jest jak otwarcie takiego okna. Z drugiej strony,tato mówi też, że ktoczuje zasobą ogień, musiuciekać, choćby musiał przebijać się przez ścianę. Zatem kiedyKate zasypia pozażyciu lekarstw,wyjmujęspod materaca skórzany segregator zapinany na zamek błyskawiczny i chowam sięw łazience,żeby nikt mnie nie nakrył. Kate już się doniego dobrała - wplotłam czerwoną nitkępomiędzy ząbki zamka, żebywiedzieć, kiedyktoś myszkował w moich rzeczach bez pozwolenia. Nitka jest rozerwana, ale ześrodka niczego nie brakuje. OdBEZMOJEJZGODYkręcamwodęw wannie,żebybyłosłychać, po co poszłam do łazienki, i siadam napodłodze. Wyjmuję pieniądze doprzeliczenia. Facet zlombardu dał mi dwadzieścia dolarów, więc razemmam sto trzydzieści sześćdolarówiosiemdziesiąt siedemcentów. I taknie starczy, ale coś się poradzi. Jak Jesse kupowałtegoswojego skasowanego jeepa, to też nie miał całych dwóch tysięcydziewięciuset dolarów. Dostał pożyczkę zbanku. Oczywiściewszystkie papiery musieli podpisać rodzice. Jeśli chodzi o mnie,chyba raczej nie będą skłonni tegozrobić. Przeliczam całą kwotęjeszcze raz, nawypadek gdybybanknoty uległy cudownemu rozmnożeniu, ale nic ztego: liczby to liczby i sumapozostaje ta sama. Po przeliczeniupieniędzy zabieramsię do czytania wycinkówz gazet. Campbell Alexander. Głupie nazwisko. Moim zdaniem takmógłby się nazywać drogi drink wrestauracji dla snobów albo jakiś dom maklerski. No, ale niezależnie odtegoosiągnięcia zawodowema imponujące. Mójbratnie mieszka w domu. Żeby się znim zobaczyć, trzebawyjść na zewnątrz - i o to właśnie mu chodzi. W wieku szesnastulat'Jesse wprowadził się na stryszeknadgarażem,co stanowiłoidealne rozwiązanie dla wszystkich: on nie chciał, żeby rodzicewidzieli,co robi,a rodzice ze swojej strony wcale się nie palili, żeby patrzećmu na ręce. Drogę do drzwi blokuje komplet zimowych opon, murek z kartonowych pudełek ustawionych jedno nadrugim i dębowe biurko przewrócone nabok. Czasami wydajemisię, że Jesse sam stawia tutaj te barykady i to tylko po to, żebytrudniej było do niego dotrzeć. Przedzieram się jakośprzez cały ten bajzel i wchodzę na górę. Schody wibrują od niskich tonówgłośno puszczonej muzyki. Zanimmój starszybrat raczy usłyszeć,że się dobijam, upływa prawie pięć minut. - Czego? -warczy, uchyliwszydrzwi. - Mogę wejść? Po głębokim namyśle Jesse wpuszcza mniedo środka. Jego pokójtonie w brudnych ubraniach, starych czasopismachi pudełkach po chińszczyźnie nawynos. Wszędzie czuć ostry zapach, kojarzącymi się zwonią przepoconych butówłyżwiarskich. Porządekjest tylko w jednymmiejscu - napółeczce, gdzie stoi. JODI PlCOULTkolekcja symboli mareksamochodowych, duma mojego brata. Srebrny jaguar wyciągnięty w skoku, trójramienna gwiazda Mercedesa, mustang stający dęba - Jesse mówi, że wszystko to znalazł naulicy. Nie jestem dotego stopniagłupia, żeby dać sobiewcisnąć taki kit. Żeby było jasne: to nie jest tak,że moichrodziców w ogóle nieobchodzi Jesseani kłopoty, w którenotorycznie siępakuje. Impoprostu nie starcza już dla niego czasu, a jego problemy nie sąwcale na szczycie hierarchiirodzinnych problemów. Jessezostawia mnie na progu i powraca do zajęć,w których muprzeszkodziłam. Na telewizorze stoi elektryczny rondel,ten sam,który zniknął z naszej kuchni kilka miesięcy temu. Z pokrywy sterczy miedziana rurka, przechodząc przeznapełnionąlodem plastikową butelkę po mleku. Jej drugikoniec jest wetknięty do weka. Mójbrat dopuszcza się różnych postępków na granicy prawa, ale niemożna mu odmówić błyskotliwości. Podchodzę bliżej i wyciągam rękę, żeby dotknąć aparatury. W tej samej chwiliJesse odwraca się. -Ejże! - Przyskakuje szybciej niż myśli bije mnie po rękach. -Chcesz mi rozpieprzyćspiralę kondensacyjną? -Czy tojest to, co mi się wydaje? Mój brat uśmiecha siępaskudnie. - To zależy od tego, co ci się wydaje. -Wyjmuje słoikspodrurki. Krople płynu kapią na dywan. - Spróbuj. Zbudował sobie destylator praktycznie z niczego, ale ten bimber, któryw nim pędzi, jest całkiem mocny. Po pierwszym łykumoje gardło plonie żywym ogniem, anogirobią sięmiękkiejakzwaty. Opadam bezwładnie na kanapę. - Ohyda- dyszę, kiedytylko udaje misię złapać oddech. Jesse śmieje się i też pociąga ze słoika. Na niego tennapój niedziała tak jak na mnie. - Powiesz wreszcie, czego chcesz? -Skąd wiesz, że czegoś chcę? - Stąd, że tutaj nikt nie przychodzi wcelach towarzyskich -Jesseprzysiada na poręczy kanapy - agdyby chodziło o Kate, jużdawno byś mi powiedziała. -Sękw tym,że tutaj chodzio Kate. W pewnym sensie. -Wciskammu w ręce wycinki z gazet. I tak nie umiem mu tego wszystkiegowyjaśnić lepiej, niż tam to napisano. Jesseprzegląda je poBEZMOJEJ ZGODYbieżnie, po czym unosi głowęi wbija we mniewzrok. Jego oczy sąjasne, tęczówkiniemal siwe, a ichspojrzenie potrafitak zbićztropu, żemożna zapomnieć,co się chciałopowiedzieć. - Niepróbuj tego. Na system nie ma mocnych - mówi mój bratzgoryczą. - Każde znas znaswoją rolęna wyrywki. Kate odgrywaMęczennicę. Ja jestem Spisany na Straty,a ty. Tobie przypadła rolaRozjemczyni. Jessesądzi, że zna mnie dobrze, ale ja jego wcale nie gorzej;wiem,że uwielbia się droczyć. Patrzęmu prostow oczy. - Co ty powiesz? Bratobiecuje poczekać na mnie naparkingu. Nieczęsto sięzdarza,żebyzgodził się zrobićto, o co goproszę. Przypominam sobie najwyżej kilkatakich sytuacji. Obchodzę cały budynek i staję przed frontowymi drzwiami. Wejścia pilnują dwie Chimery. Biuro pana CampbellaAlexandra znajduje się na trzecim piętrze. Drewnianaboazeria na ścianachma kolor podobnydo maściklaczy kasztanki. Moje stopy zapadają się w grubym perskim dywanie na głębokość minimum dwóch centymetrów. Sekretarkasiedząca za biurkiem nosi czarne lakierowane czółenka, wypolerowane na taki połysk, że mogę się w nich przejrzeć. Zerkamw dół, na swojeszorty zestarych dżinsów i trampki, które wzeszłym tygodniuz nudów pomalowałam flamastrami. Sekretarka manieskazitelniegładką skórę, idealnie kształtne brwi i ustakoloru miodu. W obecnejchwili z tych ustleje siępotok inwektyw pod adresem jejtelefonicznego rozmówcy. -Chyba nie myślisz poważnie, że powiem sędziemu coś takiego? Nie muszę zbierać za ciebie ochrzanu od Klemana. Otóż mylisz się, dostałam podwyżkę jakowyraz uznania dla moich wyjątkowo wysokich kompetencji oraz w nagrodę za to, że na co dzieńgrzebię się w jakichś gównianych sprawach. Ale skoro już o tymmowa, to. - Odsuwa słuchawkę od ucha; wyraźnie słychaćtrzaskrozłączenia. -Skurwiel - mruczykobieta pod nosem i chyba dopiero teraz zauważa, że stoję dwa kroki od niej. - W czym mogępomóc? -Obrzucamnie uważnym spojrzeniem odstóp do głów. Domyślam się,że napierwszy rzutoka niezrobiłam naniej piorunującegowrażenia. Unoszę dumnie brodę, starając się wypaśćna luzie, chociaż średnio się tak czuję. ^.JODIPlCOULT- Jestem umówionaz panem Alexandrem. Na godzinę szesnastą. - Ale po tym, jak rozmawiałyśmyprzez telefon - zaczyna sekretarka- myślałam, że jesteś. Starsza,to chciałaś powiedzieć? Zakłopotany uśmiech,- Nie prowadzimyspraw dla nieletnich. Takąmamy zasadę. Mogę służyć adresami kancelarii, które. Biorę głęboki wdech. - Bardzo przepraszam - przerywamjej - alemuszęsię nie zgodzić. Smith kontra Whately,Edmunds przeciwko SzpitalowiMatkii Dziecka orazJerome przeciwko diecezji stanu Providence;wszystko to były sprawy z udziałem osóbniepełnoletnich,a każda znich zakończyła się pomyślniedla strony reprezentowanejprzez pana Alexandra. A przecieżmówimy tylkoo zeszłym roku. Sekretarka patrzyna mnie, mrugając oczami. Po chwilijejtwarz rozjaśnia szeroki uśmiech. Chyba mimo wszystko trochę sięjej spodobałam. - Właściwie nie widzę powodu, dlaczego nie miałabyś sięznim zobaczyć. -Wstaje zzabiurka,żeby zaprowadzić mniedogabinetu szefa. ,Gdybymnawet do końca życia nic nie robiła, tylkoczytała, toitak miałabym marneszansę przekopać sięprzez księgozbiórzgromadzonywgabinecie Campbella Alexandra, dyplomowane^goprawnika. Regały z literaturą fachowąsięgają od sufitu dopodłogi; wątpię,żebym zdołała przeczytać w życiutyle słów, ilezgromadzono na tych półkach. Robię w pamięci szybkie obliczenia. Na każdej stronie niechbędzie około czterystusłów, a każdaz tych pozycji niech ma czterysta stron, nie więcej; na półce mieści siędwadzieścia tomów, a każdy regał ma sześć pólek. Wychodzi jak nic dziewiętnaście milionów słów - i totylko na jednejścianie gabinetu. Siedzę sama przez dłuższą chwilę. Mam sposobność rozejrzećsię trochę. Nabiurku panuje wprost idealny ład. Nie widać żadnych fotografii -żony, dziecka, nawet własnej. Tylko na podłodze,jakby wbrew wszechobecnemuporządkowi, stoiduży kubek pełen wody. 24BEZMOJEJZGODYCzym wytłumaczyć to zaniedbanie? Wymyślam różne powody. Ten kubekto basen służbowy dla armii biurowych mrówek. Prymitywnynawilżacz powietrza. Złudzenie optyczne. W momenciekiedy już prawie uwierzyłam w to ostatnie i wyciągam rękę, żeby sprawdzić, czy tenkubek rzeczywiścietamstoi,drzwi nagle otwierają się z trzaskiem. Wychyliłam sięprzedchwilą z krzesłatak mocno, że teraz, wystraszona,praktycznie lądujęnapodłodze,oko w oko z owczarkiemniemieckim, który przeszywa mnie wzrokiem,po czym podchodzi z godnościądo stojącegona podłodze kubka i zaczyna pić. Za nim do gabinetu wkracza sam Campbell Alexander,brunet,wzrostem co najmniej równy mojemu tacie, czyli mający około metra osiemdziesięciu, okwadratowej szczęce i oczach przypominających dwie bryły lodu. Ściągazramion marynarkę i wieszają starannie na wieszaku zamocowanymna drzwiach. Wyciągaz szafki teczkę nadokumentyi podchodzi znią do biurka. Nie poświęca miani jednego spojrzenia, nawet wtedy,kiedy odzywa siędomnie. - Domyślam się, żejesteś harcerką i sprzedajesz ciastka. Niekupię. 'Ale swoimzachowaniem zdobyłaś punkty na sprawnośćnatręta. - Uśmiechasię szeroko,ubawionywłasnymdowcipem. -Niczego nie sprzedaję. CampbellAlexander rzuca mi zaciekawione spojrzenie. Dotyka przycisku na biurowym telefonie. - Kerri- pyta, usłyszawszy głos sekretarki - co toto robi w moimgabinecie? -Chcę pana wynająć - oznajmiam. Adwokat zdejmuje palec z przycisku. - Śmiemwątpić. -Nawet pan nie zapytał, czy naprawdę chcę wnieść pozew. Wstajęi robię krok do przodu. Pies natychmiast reaguje, powtarzając moje ruchyjak w lustrze. Dopiero teraz wpada miw oko kamizelkaopinająca jegopierś, kamizelka z czerwonymkrzyżem, jak u bernardynów, które noszą rumw małych baryłkach. Odruchowo wyciągam rękę, chcąc go pogłaskać. - Nie róbtego - powstrzymuje mniepan Alexander. -Sędziato pies-przewodnik. Moja rękaopada do boku. 25.JODI PlCOULT- Przecież pan widzi. -Dziękuję,że byłaśuprzejma tozauważyć. - To co w takim razie panudolega? Momentalnie żałuję tego, co powiedziałam, fleż to razy byłamświadkiem, jak Kate musiałaodpowiadać na takiearoganckiepytania? - Mam żelaznepłuca -odpowiadaszorstko CampbellAlexander. -Pieswyczuwa magnesy i ostrzegamnie przed nimi. Bądźteraz łaskawa opuścić mój gabinet. Moja sekretarka wyszuka dlaciebie kogoś, kto. Ale ja, zanimstąd wyjdę,muszę coświedzieć. - Naprawdę zaskarżył pan Boga? -Wyjmuję wszystkie swojewycinkiprasowe i rozkładam je przed nim na pustym blacie biurka. CampbellAlexander bierzedo ręki artykułleżący na samymwierzchu. Na jego policzku drży nerwowo jeden mięsień. - Pozwałem do sądu diecezję stanu Providence wimieniu wychowanka jednego z diecezjalnych sierocińców. Chłopiec byłchoryimusiał być poddany eksperymentalnejterapii,w którejwykorzystuje siętkanki płodowe. Władze sierocińca odmówiły muprawa doleczenia, twierdząc, że jest ono sprzeczne zpostanowieniami soboru watykańskiego drugiego. Ale w gazetach napisali,żedziewięciolatek skarży Boga za życie przegrane na starcie, botaki nagłówek lepiej wygląda napierwszej stronie. - Nicnie mówię, patrzę tylko na niego. -Dylan Jerome -przyznaje w końcuprawnik -chciał oskarżyćBoga ozbyt mało,jego zdaniem, troskliwą opiekę nad nim. Jak dlamnie, nie byłoby lepiej, gdyby wtej chwili na środkutego olbrzymiegomahoniowego biurka rozbłysła wszystkimi kolorami tęcza. - Proszę pana - mówię po prostu- mojasiostra ma białaczkę. -Przykromi tosłyszeć. Nie zamierzam jednak ponownie składaćpozwu przeciwko Panu Bogu,a nawet gdybym był skłonny tozrobić, powódka musi wystąpić osobiście. Takwiele muszęmu wyjaśnić. Zbyt wiele. Musisię dowiedzieć, że w żyłach siostry płynie moja krew;że pielęgniarki przytrzymują mnie siłą, żeby wbićmi igłę iwyssaćze mnie białekrwinki, bo Kate nie ma własnych; że potem przychodzi lekarzi mówi, żetrzeba kłuć znowu, bo za pierwszym razem pobrali zaBEZMOJEJ ZGODYmało. Muszę muopowiedziećo siniakach i głębokim bóluwewnątrz kości po tym, jakoddałam siostrze szpik; o igłach, przezktóre ładująmi czynnik wzrostu pobudzający produkcję komórek macierzystych, żeby było ich potem więcej dla niej. O tym, żechociaż jestem zdrowa, to czuję się jak obłożnie chora. Że urodziłam siętylko po to, żeby pobierano ode mnie substancje, którychmoja siostra potrzebuje, żeby przeżyć. Żenawet teraz, w tej chwili,podejmuje się decyzję o moim losie, a nikt nie uważa za stosowne zapytać o zdanie osoby,której najbardziejona dotyczy. Zbyt wiele mammudo wyjaśnienia. Staram sięwięc, jak mogę, wypowiedzieć wszystko wjednym zdaniu. - Nie chcę skarżyć Boga, tylko moich rodziców -wyjaśniam. -Chcęwytoczyć improceso odzyskanieprawa do decydowaniao własnym ciele. CAMPBELLKiedy nie ma się nic oprócz młotka, wszystko wygląda jakgwóźdź. To było ulubionepowiedzonkomojego ojca, pierwszegoCampbella Alexandra. Moim zdaniem ta sama zasada leżyupodstaw amerykańskiego systemu prawa cywilnego. W dużymuproszczeniu można ją streścić następująco: człowiek zagonionydo narożnika zrobi wszystko, żebywywalczyć sobie z powrotemmiejsce na środku ringu. Niektórzy używają wtym celu własnychpięści, ale sąteż tacy,którzy wybierają drogęsądową. Tym ostatnim jestem winien szczególną wdzięczność. Na skraju biurka Kemzostawia karteczkiz informacjami,ktodomnie dzwonił. Zgodnie zmoim poleceniem pilne sprawynotuje na zielonych, mniej naglące nażółtych. Karteczkileżąw dwóchrównych rządkach, jak sekwensy w pasjansie. Wpada mi w okojeden znajomynumer, zapisany na zielonej kartce. Przesuwam jądożółtych, marszcząc brew. Twoja matka dzwoniła już cztery razy! - napisała na niej Kerri. Po namyśleprzedzieram karteczkęna pół i wrzucam do kosza na śmieci. Naprzeciwko mniesiedzi dziewczynka. Czeka na moją odpowiedź, z którą celowosięociągam. Powiedziała, że postanowiła pozwać do sądu swoich rodziców. Która nastolatka by niechciała tego zrobić? Ale jej celem jest odzyskanie prawadodecydowania o własnym ciele. Takich spraw wystrzegam sięjak ognia - wymagają więcej zachodu, niż są warte, a do tegotrzeba niańczyćklienta. Wzdycham ciężko, podnosząc sięzzabiurka. - Przypomnij mi swoje nazwisko. BEZ MOJEJ ZGODY- Nie przedstawiłam się jeszcze? - Dziewczynka prostujesięnieco w krześle. -Nazywam się Anna Fitzgerald. Otwieramdrzwi. - Kerri! -ryczę do sekretarki. -Znajdźdlapanny Fitzgeraldnumer poradni planowania rodziny. - Co? -Dziewczynka zrywa się na równenogi. -Jakiego planowaniarodziny? - Dam cijedną radę. Pozywanie rodziców do sądu za to, że niechcą ci pozwolić na stosowaniepigułkiantykoncepcyjnejalbo nawykonanie zabieguprzerwania ciąży, to naprawdę zbędnytrud. Równie dobrze mogłabyśstrzelaćz armaty do wróbla. Idź doporadniplanowania rodziny. Od nich dostaniesz to, czego ci potrzeba,a w dodatku niewydasz całego kieszonkowego. Przyglądam się jej. Właściwieto poraz pierwszy,odkąd wszedłem dogabinetu, naprawdęna nią patrzę. To małe dziecko ażgotuje się z gniewu. - Moja siostra umiera, amamachce, żebym oddała jej nerkę- cedziprzezzęby. -Niewydaje mi się, żeby garść darmowychprezerwatywmogłarozwiązać ten problem. ' Znacie to uczucie,kiedytrzebapodjąć życiową decyzję, alenie masię żadnej pewności, że postępujesię słusznie? Kiedy człowiek wybiera jedną z dróg,ale wciążpatrzy zasiebie,na tę drugą, przekonany,żewybrał źle? W drzwiach staje Kerri, podającmi kartkę z numerem,o który prosiłem. Nie biorę go, tylko zamykam jej drzwi przed nosem iwracam do biurka. - Nikt niemożecię zmusić, żebyśbyła dawcą narządów. -Tak pan sądzi? - Dziewczynka zaczyna wyliczać, zaginająckolejno palce. -Zaraz po urodzeniu oddałam siostrze krew pępowinową. Kate ma białaczkę, ostrą białaczkę promielocytową. Dzięki moim komórkom choroba daje się na jakiś czas zaleczyć. Kiedy miałam pięć lat, nastąpił uniejnawrót. Trzyrazy pobierano odemnie limfocyty, bo lekarzomwciąż było za mało. Kiedy taterapia przestała przynosić efekty, oddałam szpik kostny do przeszczepu. PotemKate miałaróżne infekcje, a jamusiałamoddawac J6J granulocyty. Przy kolejnym nawrocie oddałamjej komórki macierzyste pobrane z krwi obwodowej. Słownictwem medycznym to dziecko mogłoby zawstydzić kilkuekspertów, którym płacę za konsultacje. Wyjmuję z szuflady notatnik. o.JODI PlCOULT- Zakładam, że zgodziłaśsię być dawcąnarządów dla siostry. Chwilawahania, potem potrząśnięcie głową. - Niktnigdy nieprosiłmnie o zgodę. -Czy powiedziałaś rodzicom,że nie chcesz oddawać nerki? - Oni mnie nie słuchają. -Spróbuj. Może zaczną, jeśli poruszysztę kwestię. Dziewczynka spuszcza głowę, a jej twarz znika pod kosmykamiwłosów. - Oni przypominają sobie o moim istnieniu tylko wtedy, kiedypotrzebna jestmoja krewalbo coinnego. Gdybynie chorobaKate, w ogóle by mnie niebyło. ,Dziedzic na zapas. Był kiedyśtaki zwyczaj,jeszczewczasach,kiedy moi dalecy przodkowie mieszkaliwAnglii. Płodzono drugie dzieckona wypadekśmierci pierworodnego. Bezduszne, aleniezwykle praktyczne. Nic dziwnego, że tej małej nie odpowiadarola ostatniego potomka rodu,ale spójrzmyprawdzie w oczy: niejedno dziecko przychodzi na światz jeszcze mniej chwalebnychpowodów. Obarcza się je zadaniem uzdrowienia źle dobranegomałżeństwa, przedłużenia linii rodowej, dopełnienia wizerunkurodziców. - Urodziłamsiętylko po to, żeby ratowaćżycie Kate - mówidziewczynkatonem wyjaśnienia. -Moi rodzice poszlido lekarzaspecjalisty, a on wybrał dla nich embrion,który miał pełną zgodność genetyczną. Nawydziale prawa są zajęcia z etyki, ale większość studentówlekceważy je, uznającalbo za temat banalny, albo za sprzecznośćsamą w sobie. Rzadko bywałem na tych wykładach. Wystarczyjednak włączyć od czasu doczasuCNN, żeby wiedzieć, jakie kontrowersje wzbudzająbadania nad komórkamimacierzystymi. Projektuje się dzieci idealne, maluchy nazamówienie, które mają służyć jako zasobniki części zamiennych, a wszystko pod hasłem "Nauka jutra jużdziś ratuje życie najmłodszym". Stukam piórem o blat biurka. Sędzia, mój pies, podchodzii siada obokmnie. -Co sięstanie, jeśli nie oddasz siostrze nerki? - Ona umrze. -Jesteś z tym pogodzona? Anna zaciska usta w wąską kreskę. BEZ MOJEJ ZGODY- Przyszłam do panaczy nie? -Przyszłaś. Chcę tylko się dowiedzieć,dlaczego potylu latachpostanowiłaśz tym skończyć. - Ponieważ- mówi Anna, patrząc w bok, na biblioteczkę - inaczejtonigdy się nie skończy. Po tych słowach nagle oczymś sobie przypomina. Sięga do kieszeni i wyjmujegarść zmiętych banknotów idrobnych monet. - Niemusi się panmartwić o swojehonorarium. Tutaj jest stotrzydzieści sześć dolarów i osiemdziesiąt siedem centów. Wiem,że toza mało, ale postaramsię o więcej. - Biorędwieście zagodzinę pracy. -Dwieście dolarów? - Banki nie przyjmują szklanych paciorków. -Mogę wyprowadzać pańskiego psai w ogóle. - Pies-przewodnikmusi wychodzić z właścicielem. -Wzruszamramionami. -Coś wymyślimy. - Niemoże pan pracować dla mniezadarmo. -Dziewczynajest uparta. - Zgoda. Będziesz pucowaćklamki w moim gabinecie. Nie możnapowiedzieć, żejestemszczególnie uczynnym człowiekiem. Chodzi raczej o to,że ta sprawa rozwiążesię sama. Powódka nie chce oddać nerki i żaden sędziaprzy zdrowych zmysłachnie zmusijej do tego. Nie muszę nawet przygotowywać się doprocesu, borodzice wycofają się jeszcze przedpierwszą rozprawą i będzie po wszystkim. Ja natomiast zyskam szeroki rozgłos i reputacjędobroczyńcy; będą tak o mniemówić jeszcze za dziesięćlat. - Złożę w twoim imieniu wniosek w sądzie rodzinnym o usamowolnienie wkwestii zabiegów medycznych. -1 co dalej? - Nastąpi rozpatrzenie sprawy isędzia wyznaczy kuratora procesowego, czyli. -Specjalistę od pracy z dziećmi, zatrudnionegow sądzie rodzinnym, który podejmuje siębronić najlepszych interesówdziecka - recytuje Anna. - Innymi słowykolejnegodorosłego,który będziemiał głosw podejmowaniudecyzji o moim losie. -Takie jest prawo. Nie można tego obejść. Pamiętaj jednak,że kurator procesowy teoretyczniema obowiązek troszczyć sięociebie,nie o twoich rodziców ani o twoją siostrę. JODI PlCOULTOtwieram notatnik i kreślę w nim kilka zdań. Anna obserwuje mnie bacznie. - Nieprzeszkadza panu, że ma pannazwiskonaopak? -Słucham? - spoglądam na nią, odrywając pióro od papieru. -Campbell Alexander. Ma pan nazwisko jak imię, a imię jaknazwisko. - Annazawiesza na chwilę głos. -I jeszcze taksamonazywasię takazupa w puszce. - Czy to ma znaczenie dla sprawy,którąmam dla ciebiepoprowadzić? -Żadnego- przyznaje Anna - z tym wyjątkiem, żerodziceniezrobili panu przysługi, wybierając takie imię. Sięgam ponadblatem biurka i podajęjej moją wizytówkę. - Zadzwoń, gdybyś chciałao coś spytać. Dziewczynabierze ode mnie wizytówkę i przesuwa pafcami powytłoczonych literach,układających się w moje nazwisko. Mojenazwisko naopak. Na opak? Trzymajcie mnie. Potem zleceniodawczyni zgarnia z biurka mój notatnik,oddziera kawałekkartki, zapisuje coś na nimmoim wiecznym pióremi wręcza mi. Rzucam okiem:^Mkfl. bbb ? 2n ^- To nawypadek, gdyby pan chciał o coś spytać - mówi. Wychodzęz gabinetu. Anny już nie ma. Kerri siedziza swoimbiurkiem,aprzed nią leży rozłożony katalog. - Wiesz, że w tych płóciennychtorbachfirmy L. L. Bean kiedyśprzenoszono lód? - Wiem. -A w tym lodzie chłodziłasię na przykład wódka albo krwawa mary. Kursowałosię z tym z domkuletniskowego naplażękażdejsoboty. To mi znów przypomina, że dzwoniła matka. Kerrima ciotkę, która jest wróżką. Ona sama też musi miećcoś takiego w genach, boczasami jej dziwne zdolności dają o sobie znać. AleKerridługo jużu mnie pracuje izna większość moich tajemnic. Na ogół zawsze wie, o czym myślę. - Powiedziała,że twójojciec spotyka się z jakąś siedemnastką, żenie dba nawet opozory dyskrecji, a ona wyprowadza się32BEZ MOJEJ ZGODYz domu i będzie mieszkać "Pod Sosnami", chyba żezadzwoniszprzed. -Kerrirzuca okiem na zegarek. -Oj.- Ile razy w tymtygodniu groziła, że to zrobi? -Tylko trzy - odpowiada Kerri. - Więcnie wyrobiła jeszcze nawet średniej. -Pochylamsięnadjejbiurkiemizamykam katalog. -Do pracy,panno Donatelli. Trzeba zarabiaćna siebie. - Co bierzemy? -Sprawę tej dziewczynki. Nazywasię Anna Fitzgerald. - Planowanie rodziny? -Niezupełnie. - Potrząsam głową. -Będziemy ją reprezentować. Podyktujęci wniosek o usamowolnienie wkwestii zabiegówmedycznych. Złożysz go w sądzierodzinnym jutro rano. - Nie wygłupiaj się! Weźmiesz jej sprawę? Kładę rękę nasercu. - Czuję się szczerze urażony,że masz o mnie tak niskie mniemanie. -Myślałam raczej o twoim portfelu. Czy rodzice małejotymwiedzą? - Dowiedzą się jutro. -Jesteś skończonym durniem, wiesz? - Proszę? Kerri kręci głową z dezaprobatą. - Gdzie ta dziewczyna się podzieje? To pytaniezbija mnie z pantałyku. Faktycznie, dotej poryniezastanawiałemsię nad tym, że córka, która skarży własnych rodziców, niebędzienajszczęśliwsza, mieszkając z nimi podjednymdachem, kiedy sądjuż dostarczy impozew. Nagle u mojego boku wyrasta jak spod ziemi Sędzia i trącamnie nosem wudo. Potrząsam głową. Jestem zły. Rozkład dniaprzedewszystkim. - Daj mipiętnaście minut - mówię do Kerri. -Zadzwonię, kiedy będęgotowy. - Campbell - Kerri jest nieustępliwa - to dzieckonie poradzisobie samo. Wracam do gabinetu. Sędziawchodzi za mną,przystając tuż zaprogiem. - To nie mój problem - oświadczam, poczym zamykam drzwi,przekręcam klucz w zamku iczekam. 3. Bez mojejzgody. SARA1990Siniak na pleckach Kate ma rozmiar i kształt czterolistnej koniczynki. Widniejedokładnienasamymśrodku, pomiędzy łopatkami. Zauważył go Jesse podczas wspólnej kąpieli w wannie. - Mamusiu- pyta mnie - czyto znaczy, że Katema szczęście? Wpierwszejchwili wydaje mi się, że to brud. Próbuję zetrzećplamkę,alenie udajesię. Kate, moje dwuletnie kochanie, unosigłówkę i wpatruje się we mnie błękitnymi oczkami. - Boli? -pytam, aona kręci głową, że nie. Skądś spoza moich pleców dobiega mnie głosBriana, który relacjonuje dzisiejszy dzień. Czućod niego ulotny zapach dymu. - Facetkupiłpudełkocennychcygar - opowiada - i ubezpieczył je od ognia na piętnaście tysięcydolarów. Niedługo potemtowarzystwo ubezpieczeniowe otrzymało żądanie wypłaty odszkodowania. Było tamnapisane, że wszystkie cygara spłonęły, jednopo drugim, w seriiniewielkich pożarów. - Toznaczy,że je wypalił? -dopytuję się, spłukując pianęz głowyJessego. Brian opiera się ramieniemo futrynę. - No,tak. Kłopot w tym, żesędzia orzekł, że towarzystwopopełniło błąd, ubezpieczając cygara od ognia bez właściwegozdefiniowaniadopuszczalnego przypadku spalenia. - Hej,a terazcię boli? -Jessewbija kciuk w plecy siostry,dokładnie w tym miejscu, gdzie jest siniak. Kate piszczy z bólui rzuca się w wannie, ochlapując mnie wodąod stóp do głów. Wyjmuję ją zwody,śliską jak rybę, i podajęBEZ MOJEJZGODYBrianowi. Oboje mająbladą cerę i identycznewłosy kolorujasnyblond. Pasują do siebie. Jesse jest bardziej podobny do mnie -szczupły,ciemne włosy, mózgowiec. Brianmówi,że dziękitemurodzinka jest w komplecie: każdy rodzic ma swojego klona. - Wyłaź natychmiast z wanny - rozkazujęJessemu. Mój czteroletni synwstaje, ociekając wodą. Przy przekładaniu nogi przez szerokąkrawędź wannyudaje mu się poślizgnąć,przewrócićistłuc mocno kolano. Wybucha płaczem. Owijam go ręcznikiem iprzytulam, starając się nie przerywaćrozmowy z mężem. To właśnie jest językmałżeństwa:krótkie depesze alfabetem Morse'a,wystukiwane do siebie podczaskąpania i karmienia dzieci i nadawanewieczorem,kiedy opowiadamyim bajkina dobranoc. - Kto wezwał cięna świadka? -pytam Briana. -Obrona? - Oskarżyciel. Firma ubezpieczeniowa wypłaciła odszkodowanie, a potem pozwała klienta, zarzucając mu, że dwadzieścia cztery razy umyślniepodłożył ogień. Wystąpiłem jako biegły. Brian z zawodu jest strażakiem. Potrafidostrzec ślad po pierwszej iskrze w domu,z którego zostały tylkogołe ścianyi podłoga. Znajdujezwęglone niedopałki, odsłonięte przewody elektryczne- każdy stos zajmuje się od jednej iskry. Trzeba tylko wiedzieć,czegoszukać. - Co zrobił sędzia? Odrzucił sprawę? - Sędziaza każde podpalenie skazał go na rok więzienia. Razem dwadzieścia cztery lata - odpowiada Brian. Stawia Kate napodłodze iwkłada jej górę od piżamy. W poprzednimżyciu, zanim zostałam matką,byłam adwokatem w sądzie cywilnym. Przez pewien czaswydawało mi się,żewłaśnie tochcę robićw życiu, ale jednego dniadostałam bukiecik pomiętych fiołków od małego szkraba. Zrozumiałam wtedy,że uśmiechdziecka, tak jak tatuaż, jestnieścieralnym, niezmywalnym dziełem sztuki. Suzanne, moja siostra, nie chce nawetsłyszeć"podobnych głupot". Jej zdaniem,zdaniem specjalistki od finansów, taka osobajak ja jest pomyłką w ewolucji ludzkiego mózgu. Ja natomiastuważam,że przede wszystkim trzebaokreślić, do czego ma sięnajlepsze predyspozycje, atak się akuratskłada, że ja znacznielepiej nadaję się na matkę niż na prawniczkę. Czasami zastana^c^. JODI PlCOULTwiamsię, czy to tylko jatak mam, czy może innym kobietom teżzdarza się odkryć, że najlepsze w życiu może być nie to, co sięzdobywa,ale to,co przychodzisamo. Wycierając Jessego ręcznikiem, spoglądam wgórę. Brian stoinade mnąi przygląda mi się uważnie. - Brakuje ci tego, Saro? -pyta cichymgłosem. Owijam naszegosyna ręcznikiemi całuję go w głowę. - Jak borowania zębów - odpowiadam mężowi. Kiedynastępnegodnia budzę się rano, Briana już niema. Vfyszedł do pracy. Pracuje na zmiany; dwie dzienne, dwie nocne, potem cztery dniwolne i od początku. Rzucam okiem na budzik. Niebywałe, już dziewiąta. Jeszcze dziwniejsze jest to, że dziecidały mi spaćtak długo. Narzucam na siebie szlafrok i zbiegam nadół. Jesse siedzi na podłodze i bawi się klockami. - Ja już po śniadaniu - informuje mnie. -Tobie teżzrobiłem. No tak. Cały stół w kuchni zasypany płatkami zbożowymi,a pod szafką, w którejjezwykle trzymamy, stoichwiejne krzesło. Od lodówkiażdo miski z płatkami ciągnie się szlaczekz rozlanego mleka. - A gdzie Kate? -Śpi - mówi Jesse. - Budziłemją, ale niechciała wstać. Muszę mieć chyba naturalny alarm nastawionyna dzieci. To,żeKate spała dziś dłużej niż zwykle, automatycznie kojarzy misię z tym, żeostatnio często pociągała noskiem,a potemprzypomina mi się, że wczoraj wieczorem była bardzo śpiąca. Idę na górę, dosypialni mojej córeczki,wołając ją po imieniu. Kiedy wchodzę, Kate odwraca się w łóżku, patrząc na mnie rozespanymijeszcze oczami. - Wstawanko! -wołam wesoło i podciągam rolety. Słonecznyblask rozlewa siępo pościeli. Siadam ma łóżku i masuję plecyKate. - Ubieramy się - komenderuję, zdejmując jej przez głowęgórę od piżamy. Wzdłuż całego kręgosłupa mojejcórki biegną rządkiem małesiniaczki, jak sznur sinoniebieskichkorali. - To anemia, prawda? -pytam lekarza pediatrę. -W jejwiekujest jeszcze za wcześniena mononukleozę. BEZMOJEJ ZGODYDoktor Wayneodrywa słuchawkę stetoskopuod szczupłej klatki piersiowej Kate i opuszcza jej różową koszulkę. - To może być coś wirusowego. Pobiorę krewdo analizy. Jesse, który dotej pory siedziałspokojnieibawił się figurkążołnierzaz urwaną głową,ożywia się nagle. - Kate, wiesz, jakpobiera się krew? -Jak? -Igłą. Wielką,długą, grubą igłą jak do zastrzyku. - Jesse - przerywammu ostrzegawczym tonem. -Jak dozastrzyku? - piszczy Kate. -1 będziebolało? Córeczka ufa mi bezgranicznie. Zawsze prosi, żebym przeprowadziła ją przez ulicę, żebym pokroiła kotlecik namałe kawałeczki,to ja zawsze ją bronię przed strasznymi wielkimi psami, przedciemnym pokojemi przed wybuchającymi petardami. Teraz patrzy na mnie szeroko rozwartymi oczami, w których czai się strachinadzieja. - To będzie takamalutka igiełka - przyrzekam jej. Kiedy do pokoju wchodzipielęgniarka, niosąc na tacce strzykawkę, probówki i gumową opaskę uciskową, Kate zaczyna krzyczeć. Bioręgłęboki wdech. - Kate, spójrzna mnie. -Małamilknie; jedynie cichutkaczkawka daje znać o tym, jak bardzo się boi. -Nie będzie bolało,tylko przez chwilęzaszczypie. - Oszukaństwo - syczy Jesse podnosem. Kate uspokajasię, aletylko troszeczkę. Pielęgniarka układamałą nastole do badań i każe mi przytrzymać jąza ramiona. Patrzę, jak igła przebija białąskórę na rączce córeczki, słyszę jejkrzyk, ale nie widaćżadnej krwi. - Przepraszam, kochanie -mówi pielęgniarka. -Muszę to zrobić drugi raz. Wyciąga igłę i wbija ją ponownie. Kate krzyczyjeszcze głośniej. Podczas napełnianiadwóch pierwszych probówek Kate wyrywasię z całych sił. Przy trzeciej wiotczeje i leży bezwładnie. Naprawdę nie wiem, co jest gorsze. Siedzimyw poczekalni. Niedługo mają już być wyniki badaniakrwi. Jesse leży napodłodze, na dywaniku, zbierając Bógwie ja^7. JODI PlCOULTkie zarazkipo wszystkich chorych dzieciach, które przewinęły sięprzez ten pokój. Japragnę tylko jednego: żeby w drzwiach stanąłlekarz, kazał zabrać Kate dodomu i poić ją sokiem pomarańczowym, wdużych ilościach. Chcę zobaczyć w jego ręce receptę nacelcor jak różdżkę w ręce czarodzieja. Doktor Wayne wzywa nas doswojego gabinetu dopiero po godzinie. - Wyniki niesą do końca jasne - mówi. -Szczególniejeślichodzio liczbębiałych krwinek. Jest znacznie poniżej normy. - Coto oznacza? -W tejchwili przeklinam swoją głupotę,która kazała mi studiować prawo, a nie medycynę. Usiłuję przypomnieć sobie przynajmniej, od czego sąbiałe krwinki. - Może to być jakaśniewydolność układu odpornościowego. Równiedobrze jednaklaboratoriummogło pomylić się przy testach. - Doktor Wayne głaszcze Kate po głowie. -Dla pewnościwypiszę skierowanie na hematologię,do szpitala. Tam powtórząbadanie. Chyba pan żartuje, myślę, ale niemogę się zdobyć, żeby powiedzieć to na głos. W milczeniu biorękartkę,którąpodajemidoktor Wayne. Nie jest torecepta, której tak wyczekiwałam,alenotatkaz nazwiskiem. Ileana Farquad, Szpital Miejski w Providence, wydział Hematologii i Onkologii. - Onkologia - czytam z niedowierzaniem na głos. -Przecieżtam leczysię raka. -Patrzę wyczekująco nadoktora Wayne'a. Chcę, żeby mnie uspokoił, chcęusłyszeć, że laboratorium, w którymrobią badania krwi, po prostu znajduje się naoddzialeonkologii i towszystko. Doktor Wayne milczy. Od dyspozytora w centralidowiaduję się,że Brian pojechałdowypadku. Jeszcze dwadzieścia minut temu byłw jednostce. Waham się przez chwilę, patrząc naKate, skulonąna plastikowymkrzesełkuw szpitalnejpoczekalni. Pojechał do wypadku. Każdy człowiek w życiu staje narozdrożu. Są tomomenty, kiedy zapadająważne, rozstrzygającedecyzje - a często podejmujesię je zupełnie bezwiednie. Naprzykład można pozwolić sobie nachwilę dekoncentracji naskrzyżowaniu, czytającnagłówek w gazecie, i nie zauważyć samochodu, który jechał nieprzepisowo38BEZ MOJEJ ZGODYispowodował wypadek. Można przypadkiem wejść do barui przykasie poznać swojego przyszłego męża, grzebiącego po kieszeniachw poszukiwaniu drobnych. Możnateż, tak jakja w tej chwili, odwołać męża z pracy, pomimo że odkilku godzin powtarzamsobie, że nie stało się nic poważnego. - Proszę go wezwać -mówiędyspozytorowi. -Jesteśmyw szpitalu. Z Brianem u boku czuję się o wiele pewniej. Jesteśmyjakpara wartowników,podwójna linia obrony. Przyjechaliśmy do szpitala miejskiego trzygodziny temu. Z każdą minutącoraz trudniejjest mi wmówićsobie, że doktor Wayne się pomylił. Jesse usnąłna plastikowym krześle. Kate przeżyłakolejny koszmar pobierania krwi. Zrobiono jej też rentgen klatki piersiowej, bo wspomniałam, że jest przeziębiona. - Pięć miesięcy -odpowiada Brianna pytanie lekarza stażysty,który siedzi obok z formularzem w rękach. -Prawda? -Odwraca się domnie. - Tyle miała, kiedy pierwszy raz przewróciłasię nabrzuszek. -Chybatak. - Zdążyli jużwypytać nas o wszystko, zaczynającod ubrań, które mieliśmyna sobiew tę noc, kiedy poczęliśmyKate, akończąc na tym, kiedy nauczyła się jeść łyżką. -Pierwszesłowo? - pada kolejne pytanie. Brian uśmiechasię. - "Dada". -Chodziło mi oto kiedy. - Aha. -Mój mąż marszczy brwi. -Niedługoprzed pierwszymiurodzinami. - Przepraszam -wtrącam się. -Czy może mi pan powiedzieć,na co wam te wszystkie informacje? - Trzeba spisać historię przypadku,paniFitzgerald. Musimysię dowiedzieć jaknajwięcej o państwa córce. Pomoże nam tozrozumieć, co z nią jest nie tak. - Państwo Fitzgerald? -Podchodzi do nas młodakobietaw białym fartuchu lekarskim. -Jestem chirurgiemnaczyniowym. DoktorFarquad prosiła, żeby zrobić Kate badaniana układ krzepnięcia. Na dźwięk swojego imienia Kate unosi główkę z moichkolan,mrugając oczami. Wystarczyjedno spojrzenienabiały fartuchi Jużmaleńka chowa rączkiw rękawy koszulki. 39.JODI PlCOULT- Nie można pobrać krwi z palca? -Nie. Tak naprawdę będzie najprościej. Nagle przypominam sobie, że kiedybyłamw ciąży z Kate, maleństwo potrafiłoczasami dostać czkawki. Trwało to godzinami. Każde drgnięcie brzucha,nawet najlżejsze,kompletnie wytrącało mnie z równowagi. - Czypani sądzi- mówię cicho - że to jest odpowiedź, którą chcęwtej chwili usłyszeć? Kiedy zamawia pani kawę w kawiarni,to czybędzie panizadowolona, jeśli kelner przyniesiepani colę, bo stałana niższej półcei łatwiejbyło po niąsięgnąć? A kiedy chce pani zapłacić w sklepie kartą, to czy ucieszy panią, jeśli kasjer powie, żezadużo z tymzawracania głowy,i każepani wyciągaćgotówkę? -Saro. - Głos Briana dobiega mniez oddali, jak stłumionyszum wiatru. -Uważapani, że mnie jest łatwo taksiedzieć z dzieckiemiczekaćna wynikibadań, niewiedząc, po cojerobicie? A ona? Myśli pani,że ją tobawi? Że ona teżniechciałaby, żeby to wszystko odbyło się jak najprościej? - Saro. -Czuję dłoń Briana na ramieniuidopierowtedy docierado mnie, że jestem cała rozdygotana. Lekarka stoi nad namijeszcze przez chwilę, poczym odwracasię bez słowa iodchodzi rozgniewana. Jej chodakitłukąo posadzkę. Kiedy tylko znikanam z oczu,mojewzburzenieprzygasa. - Saro- pytaBrian - coz tobą? -Ze mną? Niewiem, co ma być zemną, bonikt nam nie powiedział, co z naszą. Mąż chwytamniewramiona; między nami jestKate, jak westchnienie. Brian ucisza mnie i zapewnia, że wszystko będzie dobrze. Nie wierzę mu. Po raz pierwszy wżyciu mu niewierzę. Dopokoju wchodzi doktor Farquad, której nie widzieliśmy odkilku godzin. - Słyszałam, że mają państwo wątpliwościw kwestii badańnaukład krzepnięcia, -Przystawia sobie krzesło i siada naprzeciwko nas. -Morfologia krwiKatewykazałapewne odchylenia. Liczba białych krwinek jest bardzo niska - tysiąctrzysta. Hemoglobina siedem i pół, hematokryt osiemnaście i cztery dziesiąteprocent,płytki krwi osiemdziesiąt jeden tysięcy, a liczba neutrof iłów - sześćset. Takie wyniki czasamisygnalizują chorobę z autoBEZ MOJEJ ZGODYagresji. Jednak w rozmazie Kate stwierdziliśmy także dwanaścieprocent promielocytów i pięćprocent blastów, czyli komórek niedojrzałych, a to już wskazuje na zespół białaczkowy. - Białaczkowy - powtarzam za nią. To słowo jestmiękkie i oślizgłe, jakglut wjajecznicy. Doktor Farquadkiwa głową. - Białaczka to rakkrwi. Brian nie spuszcza z niej wzroku. - Co to oznacza? -Proszęsobie wyobrazić szpik kostny jakoprzedszkole dlakrwinek. Zdrowy organizm wytwarza krwinki, którezostają w szpiku, dopóki nie dojrzejąna tyle, żebygo opuścić i ruszyć dowalkiz chorobami,rozbijać zakrzepy, przenosić tlen - mają rozmaitefunkcje. U osoby chorej na białaczkę krwinki opuszczająprzedszkole zbyt wcześnie. Niedojrzałe krwinki krążą wkrwiobiegu, alenie mogą pełnićswoich funkcji. Zdarza się wykryć obecność promielocytów przyrobieniu morfologii, ale badając krew Kate podmikroskopem, wykryliśmy pewne nieprawidłowości. - Doktor Farquad przyglądasię nam, to jednemu, to drugiemu. -Żeby topotwierdzić, będę musiała pobrać szpikdo badania, ale wszystkowskazuje na to, że Kate ma ostrą białaczkę promielocytową. Choć to pytanie ciśnie misię na usta, nie znajduję sił, żeby jezadać. Mójjęzyk stajekołkiemwgardle. Robi to za mnie Brian,choć z wysiłkiem i dopiero po chwili:-Czynasza córka. Czy onaumrze? Tłumię wsobie przemożną chęć,żeby chwycićdoktor Farquadza ramiona i potrząsnąć. Chcę wykrzyczeć jej w twarz, że własnąręką rozetnę Kate żyły i samautoczę z nichkrewdo badania naten ich układ krzepnięcia - jeśli tylko dzięki temu ta kobieta wycofa się z tego, co przed chwilą powiedziała. - Ostra białaczka promielocytowąto bardzo rzadka podgrupaprzewlekłejbiałaczkiszpikowej. Roczniestwierdza się tylko okołotysiącadwustu przypadków. Przeżywalność wśród pacjentówz tą chorobą wynosi od dwudziestu do trzydziestu procent, jeśliodrazu rozpocznie się leczenie. Słysząc ostatnie słowa doktor Farquad, momentalnie zapominam oliczbach. Chwytamsię tejjednejinformacji. - Więc to się leczy - powtarzam jak echo. JODIPlCOULT- Tak. Przy zastosowaniu agresywnej terapii chory na białaczkę szpikową może przeżyćod dziewięciu miesięcy do trzechlat. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu przyglądałamsię mojej śpiącej córeczce. Patrzyłam, jakprzez senzaciskałapaluszki nastrzępku satynowej poszewki, ulubionej przytulance, z którąrzadkokiedy się rozstawała. "Ona tego nigdy niewyrzuci - szepnęłam wtedy Brianowina ucho. - Wspomnisz moje słowa. Będęmusiałapodszyć tą szmatką jej suknię ślubną". - Musimy pobrać szpik. Podamy małej łagodny środek znie-czulą jacy. Kiedy zaśnie, możemyteż pobrać krew dobadania naukład krzepnięcia. - Doktor Farquad pochyla się ku nam, uśmie-chając sięze współczuciem. -Muszę państwu powiedzieć, żedzieci rzadko poddają się statystykom. Z niminigdy nic nie wiadomo. -No, dobra - mówi Brian, zacierającręce, jakby byłna meczu. - Dobra. Kate odrywagłówkęod mojej bluzki. Na policzkach marumieniec, a w oczach nieufność. Napewno zaszła jakaś pomyłka. Lekarzom pomyliły się probówkii zbadali krew innej osoby. Moje dziecko ma mięciutkie,lśniące włosy, a gdy się uśmiechnie, to jakby przeleciałkolorowymotylek. Tak nie wyglądaktoś umierający na raty. Jestw moim życiu zaledwie od dwóchlat, alewspólnychwspomnień, wszystkichchwil przeżytych razem - starczy na całąwieczność. Kate leży twarząw dół na stole do badań. Przypięliją do megodwomadługimi pasami i podłożyli pod brzuszek zwinięte prześcieradło. Obok stoipielęgniarka, poklepującją podłoni, chociażznieczuleniezaczęło już działać i maleńkaśpi. Dolna część pleców i pośladki są odsłonięte -szpik kostny pobiera się długąigłąz grzebieniakości biodrowej. Po jakimś czasie ktoś delikatnieodwraca jejgłówkę na drugąstronę. Papieroweprześcieradło jest wilgotne. Moja dwuletniacórka uczy mnie, że przezsen też możnapłakać. W drodze powrotnej do domu nagle przyplątuje misię dziwnamyśl: cały świat jest jak dmuchana zabawka. Drzewa,trawa, doBEZ MOJEJZGODYmy, wystarczy nakłućszpilką i bum! - będzie po nich. Nie mogępozbyć się wrażenia,że jeśli teraz skręcęostro w lewo, to przejadę przez ten niskipłotek i odbiję się od zjeżdżalni na placu zabaw, jakby była z gumy. Mijamy ciężarówkę. Na boku ma duży napis: Batchelder Casket Company. Jedź bezpiecznie. Czy to nie jest przypadkiemsprzeczność interesów? Katesiedziz tyłu, zajadając chrupki w kształcie zwierzątek. - Bawimy się- rozkazuje. Wlusterku wstecznym jej twarzyczka wydaje się lśnić. Ostrzeżenie: lusterko samochodoweoddala odbijane obiekty. Przyglądam się pierwszej chrupce, którąKate wyciąga z paczki. - Jak robitygrys? -Udaje mi się wydobyć zsiebie głos. - Rrroarr! -Kate odgryzagłowę chrupkowemu kotu i ponownie sięgado paczki. - Jakrobi słoń? Kate chichocze, a potem trąbi przeznos. Zastanawiam się, jak tobędziewyglądało. Może staniesiętoweśnie? I czy Kate będzie płakać? Czy będzieprzy niej wtedy jakaś miłosierna pielęgniarka, która poda jej coś przeciwbólowego? Przed oczami mam śmierć mojego dziecka, dziecka, które siedzi pół metraza mną i śmieje się radośnie. - A jak robiżyrafa? -pytaKate. Jej dziecięcy głosik jest tak pełen życia. - Żyrafy nic nie robią - odpowiadam. -Dlaczego? - Bo takie już się rodzą. To ostatnie słowa,które mogę wydobyć ze ściśniętego gardła. Gdy wchodzędo domu, słyszę dzwonek telefonu. Wracam odsąsiadki. Zgodziła się zaopiekować Jessem, kiedy pojedziemyzKate do szpitala. Jesteśmyzupełnie nieprzygotowanina takąsytuację. Jedyne opiekunki, które czasem do nas przychodzą,uczą sięjeszcze w szkoleśrednie j. Wszyscy dziadkowie już nie żyją. Właściwie nigdy nie potrzebowaliśmy opieki do dzieci - samasię tymzajmuję. Wchodzę dokuchni. Brian zdążył już nadobre rozgadać sięprzeztelefon. Kabelplącze mu się między nogami. Pępowina. 43.JODI PlCOULT-Nowłaśnie- mówi. - Aż nie do wiary. Nie byłem wtym sezonie na anijednym meczu. No,ale teraz, kiedy gosprzedali, poco chodzić na mecze? - Nastawiam wodę naherbatę. Nasze oczysię spotykają. - Sara ma sięświetnie. Dzieci? Nie, wszystkow porządku. Dobra. Pozdrów ode mnie Lucy. Dzięki za telefon. -Odkłada słuchawkę. - Don Thurman - mówi tonem wyjaśnienia. -Pamiętasz go? Chodziliśmy razem doszkołypożarniczej. Miłyfacet. Patrzy mi woczy, a z jego twarzy powoli znikasympatycznyuśmiech. Czajnik zaczyna gwizdać, ale żadne z nas nawet niedrgnie, żeby zestawić go z gazu. Krzyżuję ręce na piersi,nie odrywając wzroku od Briana. - Nie mogłem,Saro - mówi mój mąż cicho. -Poprostu nie mogłem. Leżymy w łóżku. Brianjest jak kamienny obelisk, czarnykształt odcinający się od ciemności nocy. Już od kilku godzin niezamieniliśmy ani słowa, ale wiem,że tak jak ja mójmąż nawetnie zmrużył oka. To wszystko dlatego,że nakrzyczałamna Jessego w zeszłymtygodniu. Żeskrzyczałam go wczoraj, dziś wieczorem. Towszystko dlatego, że niekupiłam Kate groszków, kiedy bardzo mnieprosiła, żebym kupiła jej groszki w sklepiespożywczym. To wszystkodlatego,że kiedyś, przez jedną krótkąchwilępróbowałam sobiewyobrazić,jak by wyglądało mojeżycie, gdybym w ogóle niezdecydowała się mieć dzieci. Towszystko dlatego, że nie potrafiłamdocenić, jak wiele mam. - Myślisz,że to nasza wina? -odzywa sięBrian. - Naszawina? -Odwracam się w jegostronę. -Jak to? - No,wiesz. Może mamy to wgenach. Milczę. - Ci w tymszpitalu to konowały. -Brianzgrzyta zębami. -Pamiętasz, jaksyn naszego komendanta złamał rękę? To była lewaręka, a oni założyli mu gips na prawą. Wbijam wzrok z powrotemw sufit. - Chcę, żebyś wiedział jedno - oznajmiamtwardo i nieco głośniej,niż miałam zamiar. -Nie pozwolę Kate umrzeć. 44BEZ MOJEJ ZGODYU mojego bokurozlega się okropny dźwięk, podobnydojękurannego zwierzęcia albo do charkotu tonącego. Chwilę późniejBrian wtulatwarz w mojeramię, a pomojej skórzepłyną jegołzy Oplata mnie ciasno rękami, jakbybał się, że upadnie. - Nie pozwolę - powtarzam,ale samasłyszę, że mówię bezwielkiego przekonania. BRIANŻeby temperatura płomienia wzrosłao dziesięć stopni, jegowielkość musi wzrosnąć dwukrotnie. Patrzę na iskrystrzelającez komina spalarni niczym roje nowych, nieznanych nikomugwiazd, a w głowie mam tylkotę jednąmyśl. Za mnąstoi, załamując ręce,dziekanwydziału medycznego Uniwersytetu Browna. Mamna sobieciężki, gruby kombinezon, pod którym cały jestemzlanypotem. Podjechaliśmy dwomawozami: strażackimz drabiną ikaretką. Sprawdziliśmybudynek ze wszystkich czterech stron. W środkunie ma nikogo. Nikogo oprócz ciała zaklinowanegowkomorzespalania, które jest przyczyną tego wszystkiego. - To był potężny mężczyzna - mówi dziekan. -Taksię zawszerobi z obiektamipo skończonych zajęciach zanatomii. - Paniekapitanie! -wołaPaulie, którydziś kieruje pracą pomp. - Red podłączył już sikawkę dohydrantu. Mam puścić wodę? Niezdecydowałem jeszcze, czy użyję wody. Konstrukcja tegopieca przewiduje spalanie resztek organicznych w temperaturzeprawie dziewięciuset stopni Celsjusza. Powyżej i poniżej zaklinowanych wewnątrz zwłok szaleje ogień. - No i co? -dopytuje się dziekan. -Będzie pan stał i czekał? Tak właśniemyśliżółtodziób: z ogniem trzeba walczyć czynnie, ładując się do budynkuz sikawką. Czasami takie zachowaniemoże jeszczepogorszyć sytuację. W tym wypadkudoszłoby doskażenia całego terenu odpadami niosącymi zagrożenie biologiczne. Nie można teraz otworzyć pieca. Musimy też dopilnować,żeby płomienie nie poszły kominem. Żaden ogień nie płoniewiecznie. W końcu musi się wypalić. BEZ MOJEJ ZGODY-Właśnietak - odpowiadam dziekanowi. - Poczekam i zobaczę, cosię stanie. Kiedy mam nocną zmianę, jemdwa obiady dziennie. Pierwszyjest wcześniejniż zwykle - tak się umówiliśmy, żeby móc razem,całą rodziną, zasiąść do stołu. Dziś moja żona przyrządziła pieczeń wołową, tak wielką, że wygląda jak małe dzieckośpiące naobrusie. Sarawoła wszystkich na obiad. Kate zjawia się pierwsza. Wślizguje się na swoje miejsce zastołem. - Cześć, malutka. -Ściskamjej dłoń. Odpowiadauśmiechem,który nie sięga oczu. - Co dziś porabiałaś? Katebawi się widelcem, przesuwającstrączki fasoli po talerzu. - Ratowałam kraje Trzeciego Świata, rozbijałam jądraatomowe i napisałam ostatnie rozdziały wielkiej amerykańskiej powieści obyczajowej. Atakże, rzecz jasna, byłam na dializie. - Rzeczjasna. Do stołu podchodzi Sara, wymachując nożem. - Nie wiem, czym ci podpadłem - kulę się na krześle - ale bardzo cię zato przepraszam. Żart nie zostajedoceniony. - Pokrójmięso, bardzo cię proszę. Biorę od niej nóż razem zwidelcem domięsa ikroję pieczeń naplastry. W kuchnipojawiasię Jesse. Pozwoliliśmy mu wprowadzićsię nastrych nad garażem, alewzamian za tomusi jeść ze wszystkimi. Taką ma z nami umowę, nasz syn, który dziśma oczy czerwone jakkrólik, a jego ubranie czuć wyraźniesłodkim dymem. - No,popatrz tylko - słyszęza sobą głos Sary,ale kiedy sięodwracam, żonanie patrzy naJessego, tylko na mięso. -Niedopieczona. -Chwyta rondel gołymi rękami,jakbymiałaskóręz azbestu i pakuje pieczeń zpowrotem do piekarnika. Jesse sięga pomiskę ztłuczonymi kartoflami i zaczyna nakładać je sobienatalerz, łyżkaza łyżką. - Okropnie cuchniesz- mruczy Kate, wachlującdłonią przednosem. Jesse nie zwraca na nią uwagi i ładuje łyżkędo ust. Zastanawiam się,co też ze mnie za ojciec, żew głębi serca jestemzado. JODI PlCOULTwolony, bo potrafięrozpoznać, co brałmój syn, i cieszę się, że palił trawkę, a nie łykałecstasy albo pakowałsobie w żyłę heroinęczy Bóg wie co jeszcze. Trawkęłatwo rozpoznać. Inne narkotykinie dają tak silnych objawów zewnętrznych. - Niekażdy lubi, jak wszędzie zajeżdża trawą - syczy Kate. -Nie każdydostaje drągi w szpitalu przez wenflon - odgryzasięJesse. Saraunosi ręce. - Nie zaczynajmy. Bardzo was proszę. - GdzieAnna? -pyta Kate. ''- Nie ma jej w waszympokoju? -Nie widziałamjej od rana. Sarastaje w progukuchni. - Anna! Obiad! - Patrzcie,co dziś kupiłam. -Kate demonstruje koszulkę, którą ma na sobie. Materiał jest ręcznie farbowany wkółka,w psychodelicznych kolorach. Na piersi widnieje obrazek: krab z podpisem "Rak". - Rozumiecie? -pyta Kate. - Jesteś spod Lwa -mówi Sara. Słyszę,że zaraz się rozpłacze. - Sprawdź,czy tapieczeń już doszła- odzywamsię, żeby zająćczymś jej uwagę. Wtymmomencie do kuchniwchodzi Anna,rzuca się nakrzesło i siedzitam ze spuszczoną głową. -Gdzie byłaś? - pytają Kate. -Gdzieś. - Anna wbija wzrok w talerz, ale nie nakładasobieniczego. To niejest jej zwykłe zachowanie. ZJessem codziennie sąprzepychanki, Kate trzeba nieustannie pomagać,alena Annę zawszemożnaliczyć. To jedyna pewna osoba w rodzinie. Anna przychodziuśmiechnięta, opowiada odroździe z przetrąconym skrzydłem, którego znalazła w parku, zachwyca się, żeptak "się rumienił", apotemprzypominasobie, że w supermarkeciewidziała mamę pchającąwielki, poczwórnywózek: "Dwie pary bliźniaków naraz! ". Anna tonasza baza; taka głucha cisza z jej strony jest trudna do zniesienia. - Coś się stało? -pytam. Anna spogląda na Kate, pewna, że to pytanie było skierowanedo siostry. Unosi brwi, wystraszona, kiedy spostrzega,że mówiłem do niej. 48BEZMOJEJ ZGODY-Nie. - Dobrze się czujesz? Znów to samo: Anna dopiero po chwili domyślasię, że to doniej się mówi. To pytanie zwyklezadajemyKate. ,;- Tak, wszystko w porządku. - Pytam,bo nic nie jesz. Anna patrzyna swójtalerz, jakby teraz dopiero zauważyła, żejest pusty. Nakłada sobiekopiastą porcję jedzeniai zapycha ustafasolką szparagową. Ni stąd,ni zowąd przypominamsobie nasze wspólne przejażdżki samochodem, kiedyś, kiedy dzieciaki były jeszczemałe. Upychaliśmy całątrójkę na tylnym siedzeniu, jakcygara w pudełku, a ja śpiewałemim tę starą piosenkę Laury Brannigan,w której podstawia się w refrenie różne imiona:Anna anna bobanna, bananafannafo fanna, me my mo manna. ("Chuck! - wyłJesse,tłumiąc chichot. -Wstaw imięChuck! ").- Hej. - Katepokazuje palcem. -Gdzie masz swoje serduszko? To odemnie je dostała, wiele lattemu. Anna sięgaręką do szyi. - Zgubiłaś je? -pytam. - A może nie miałam dziś ochoty go nosić? -Wzruszaramionami. O ile wiem, Anna nigdy się nie rozstawała ztym naszyjnikiem. Sara wyjmuje pieczeń zpiekarnika i stawiana stole. Sięga po nóżdo mięsa. - A propos rzeczy, których nie mamy ochoty nosić. -Jej spojrzenie pada na Kate. -Idźsię przebrać. - Dlaczego? -Bo tak. - To nie jest powód. Saraz rozmachem wbija nóżw mięso. - Bo uważam, żeto niejest odpowiedni strójdo obiadu. -Wcale nie gorszyniż te koszulki z kapelami,które nosi Jesse. Co to byłowczoraj? Grzmiące Cioty z Alabamy? Jesse przewracaoczami. Widziałem takie spojrzenie na włoskich westernach, u konia, który okulał i czeka,aż go dobiją. Sara piłuje pieczeń, któraprzedtem była niemal surowa, a teraz wygląda jaknadpalonabelka. - Patrzcie tylko - skarży się. -Wszystko do niczego. 4.Bez mojejzgody49. JODI PlCOULT- Coty opowiadasz. - Nakładam na talerzplaster mięsa,którydal sięoderwać odresztyi biorę do ust pierwszy kęs. Twardejak podeszwa. - Znakomite. Poczekajcie chwilę, skoczę do remizy i przywiozę palnik. Po co masz się męczyć z tym nożem. Sara mruga,zdziwiona,a potem parska śmiechem. Katechichocze, nawet Jesse raczył skrzywić twarz. A ja w tym momencie spostrzegam, żeAnny już nie ma przystole. Co gorsza,żadne znas nawet tego nie zauważyło. Jesteśmy nasłużbie we czterech. Siedzimyw kuchni. Red gotujejakiś sos,Paulie czyta"Projo", a Cezar pisze list do dziewczyny,która miaław tymtygodniu zaszczyt stać się obiektem jego pożądania. Redprzygląda musię, po czym potrząsa głowąz dezaprobatą. - Powinieneśzapisaćsobie ten list w komputerze i drukowaćwrazie potrzeby. Cezar to nie jest prawdziwe imię,tylko ksywka. Wymyśliłjądawno temu Paulie, bo Cezarto taki człowiek, który nie potrafiusiedzieć w jednymmiejscu. - Tym razemto co innego - oznajmia. -Jasne. Tym razem uczucie przetrwa całe dwa dni. - Red cedzimakaron nad zlewem. Jego twarz tonie wkłębach pary. - Fitz, zlituj się nad chłopakiem iudziel muświatłych wskazówek. -Dlaczego ja? Paulie zerka namnieznadgazety. - Domyśl się- mówi krótko. Fakt. Żona Pauliegoodeszła dwa lata temu z wiolonczelistą orkiestry symfonicznej, któraprzyjechała do Providencena gościnne koncerty. Red to zaprzysięgły starykawaler, kobiety zna tylkozwidzenia. A ja mam dwudziestoletni staż małżeński. Red stawia talerz przedemną. Rozpoczynam wykład. - Kobieta -oznajmiam - jest jak ognisko. Paulie rzuca gazetę nastół. - Uwaga! -huczy. -Słuchamy! Tao kapitanaFitzgeralda! Ignoruję jegowygłupy. - Ogień jest piękny, prawda? Od płomienitrudno oderwaćwzrok. Dopóki się nad nim panuje, dajeświatło i grzeje. Do konfrontacji należy dążyć dopiero wtedy, kiedy wymknie się spodkontroli. 50BEZ MOJEJ ZGODY- Pankapitan chce przez topowiedzieć - wtrąca Paulie - żeniemożna wystawiaćkobiety na wiatr, bo się rozniesie. Red,masztrochę parmezanu? Siadamy do obiadu, dla mniejuż drugiego w tym dniu. Początek jedzeniazwykle oznacza, że zakilka chwil odezwie się sygnałalarmowy. Strażak pracuje w świecie, gdzieobowiązuje prawoMurphy'ego: kryzys zawsze następujewtedy, kiedy żadną miarąnie możnasobie na niegopozwolić. - Fitz,a pamiętasz ostatniraz, kiedy truposz utknął namw piecu? -pytaPaulie. -Jak jeszcze służyliśmy w ochotnikach? Mój Boże, pamiętam. Facet ważył ze dwieściekilo albo i więcej. Zmarłna zawał we własnym łóżku. Pracownicy domu pogrzebowego wezwali straż pożarną,bo nie mogli sami poradzić sobieze zniesieniem ciała po schodach. - Spuściliśmy goprzez okno nalinach -wspominam na głos. -Też mieli goskremować, ale był za wielki. - Paulie szczerzyzęby. -Zamiastdo krematorium,zawieźligo do weterynarza,żebymtakzdrów był! Cezar gapisię na niego,mrugając oczami. - Po co? -A co się robizezdechłym koniem, jak ci się wydaje,omnibusie? Cezarmyśli, łącząc zasłyszane wiadomości. W końcu jegotwarzrozjaśnia zrozumienie. -Bez jaj. - szepcze, po czym, jakby nagle się rozmyślił, odsuwa talerz ze spaghetti bolognese. -Jak myślicie, komukażą czyścićkomin u medyków? - pytaRed. -Pewnie tym zesłużby inspekcji pracy. Ale mają fart, biedaki. - Pauliesię krzywi. -Stawiam dziesięć dolców, że zadzwoniątutaj i powiedzą, żetonależy do nas. -Nie zadzwonią - wtrącam się- bo nie będzieczego czyścić. Tam już nic nie ma. Temperaturabyłazbyt wysoka. - Przynajmniej wiemy na pewno, żeto nie było podpalenie -mruczy Pauliepod nosem. Wzeszłym miesiącu mieliśmy plagę pożarów wywołanychumyślnie. To widaćod razu- w zgliszczachzostają plamy po ła51. JODI PlCOULTtwopalnych płynach, źródła płomieni znajdujemy w kilku różnychmiejscach, wydziela się czarnydym albo w podejrzany sposóbogień koncentruje sięw jednym miejscu. Podpalacze bywają teżsprytni: kilka razyzdarzyło się, że materiały łatwopalne zgromadzono pod schodami, żebyśmy nie mogli donich dotrzeć. Takiepożary są szczególnie groźne, ponieważ nie podlegająregułom,które na co dzień stosujemy wwalce z ogniem. Podpalony budynek bardziejniż zwykle grozi zawaleniem i pogrzebaniem pod ruinami strażaków gaszących płomienie. - A może jednak? -prycha Cezar. -Może tobył podpalacz są- 'mobójca. Wlazłdo komina i sarnsię podpalił. - Albokonieczniechciał zrzucić parę kilo -dodaje Paulie,atamci dwaj parskają śmiechem. -Przestańcie - przerywam im. -Daj spokój,Fitz, to niezły dowcip. - Więc może opowieszgo rodzinie tego człowieka. Zapadaniezręczna cisza. Widzę, że moim kolegom zabrakłosłów. W końcu odzywasię Paulie, który zna mnie najdłużej. -Znów coś złego się dzieje z Kate? Zmojąstarszą córką zawsze dzieje się cośzłego. Najgorszejest to, że nigdy nie będzie lepiej. Wstaję od stołu iwkładam talerz do zlewu. - Będęna dachu. Każdy z nas ma jakieś hobby: Cezarlubi dziewczyny, Pauliegra na dudach. Red uwielbia gotować. Ja mam teleskop. Ustawiłem go na dachu remizyjuż bardzodawno temu. Stąd mam najlepszy widok na niebo nocą. Gdybym nie został strażakiem, byłbym astronomem. Wiem,żejakna mojemożliwości umysłoweza wiele w tymzawodzie matematyki, ale jednak coś mniepociąga w obserwacji gwiazd. W bezksiężycową noc na niebiewidać tysiącdo tysiąca pięciusetgwiazd, aprzecież sąjeszcze miliony innych, nieodkrytych. Człowiek łatwo ulega złudzeniu, żeto świat obraca się wokół niego,ale wystarczyspojrzeć \vniebo,żeby zrozumieć, że wcale tak niejest. Anna taknaprawdę ma na imię Andromeda. Takstoiw metryce, przysięgam. To nazwakonstelacji oraz imię księżniczki przykutej do skały na ofiarę morskiemu potworowi. Była to kara zaBEZ MOJEJZGODYgrzech jej matki Kasjopei, która pyszniłasię przed Posejdonemswoją urodą. Andromedęznalazł bohaterski Perseusz, przelatującytamtędy w skrzydlatych sandałach. Zakochał się w niej i ocaliłod śmierci. Na niebie Andromedawznosi ręceskute łańcuchem. Takjak rozumiem tę historię, wszystko dobrze się skończyło. Kto bynie życzył tego swojemu dziecku? Kiedy urodziła nam się Kate, marzyłem o tym,że kiedyś będziez niej pięknapanna młoda. Potemprzyszła choroba,diagnoza - ostra białaczka promielocytowa- aja w moich marzeniachzacząłemwidzieć Kate na uroczystości wręczenia dyplomówukończenia szkoły średniej. Potemnastąpiłnawrót chorobyi wszystkiete wizje wzięły w łeb: gorąco zapragnąłem zobaczyćjej piąte urodziny. Teraz nie mamjuż oczekiwań; wten sposóbkażdegodnia mojacórkaprzechodzi najśmielsze z nich. Kate umiera. Przez bardzo długi czas niechciałem dopuścićtego dowiadomości. Wszyscy kiedyś umrzemy,to prawda, ale takie rzeczy jak ta nie powinny się zdarzać. Dlaczego to jamamżegnać Kate, a nie na odwrót? To aż zakrawa na jakieśoszustwo. Potylu latachwalki iobalania wszelkichstatystykchorobowychKate nieumrze na białaczkę. Ale toprzepowiedział już doktor Chance,wiele lat temu. Niema w tym nic dziwnego- to zwyczajna rzecz, żeorganizm pacjenta w końcumęczy się walką z chorobąi narządy zaczynają odmawiaćposłuszeństwa. U Kate zaczęło się od nerek. Nastawiam teleskopna gwiazdę Barnarda imgławicę M42,jaśniejące w mieczu Oriona. Gwiazdy to wielkie pożary, które płoną przez tysiąclecia. Niektóre żarzą siępowoli, bez pośpiechu, jakczerwone karły. Są też takie gwiazdy jak błękitne olbrzymy, spalające paliwo takszybko,że ich blaskwyraźniewidać z wielkichodległości. Pod koniec, kiedy zasobyzaczynająsię kurczyć, gwiazdyte spalają hel, który podkręca ich temperaturę coraz bardziej,aż do punktu, w którym eksplodują. Powstaje supernowa, jaśniejsza od najjaśniejszych galaktyk. Gwiazda umiera, alewszyscy widzą jej śmierć. Po obiedzie w domu pomagałem Sarze sprzątnąć w kuchni. - Nie wydaje ci się, że z Anną jest coś nie tak? -zapytałem,odstawiwszy keczup do lodówki. JODI PlCOULT- Dlaczego? Bo zdjęła swojeserduszko? - Nie. -Wzruszyłem ramionami. -Tak tylko pytam. - Pomyśl oKate, która ma chore nerki, i o Jessem, u któregonasilają się objawy socjopatii. Wporównaniu z nimi Annato okazzdrowia. - Widać było,żetylkoczeka, żeby wstać odstołu. Sara odwróciła się od kranu. - Więc co to ma według ciebie oznaczać? -Może to jakiś. chłopak? Spojrzenie. - Anna z nikim się niespotyka. DziękiBogu. - To może któraś koleżanka jej przygadała. -Właściwie dlaczego Saratak się dopytuje? Co ja mogęwiedzieć o humorachtrzynastolatek? Sara wytarła ręce i włączyła zmywarkę. - Takie już są nastolatki. Kiedy spróbowałem sobie przypomnieć, jaka była Katew wieku trzynastu lat, pamięć podsunęła mi tylkonawrótjej chorobyiprzeszczep komórek macierzystych. Zwykłe życie naszej starszej córki,to w okresach pomiędzy jednym leczeniem a drugim,zawszebyło jakby nadrugim planie. - Muszę jutro zawieźć Katenadializę -powiedziałaSara. -O której wrócisz do domu? -Do ósmejpowinienem już być, ale służba nie drużba. Niezdziwiłbym się, gdyby nasz podpalaczobjawił się ponownie. - Brian, nie wydajeci się, żeKate źle dziś wygląda? Już chciałempowiedzieć, żedużo lepiejniż Anna, ale Sara pytała oco innego. Miałem ocenić, czy skóra Kate,zwykle o lekkopożółkłym odcieniu, nie jest dziś przypadkiembardziej żółta niżwczoraj. Miałemsię domyślić, dlaczego dziś brakło jej sił, żebysiedzieć prosto, skutkiem czego opierała sięciężkołokciamio stół. -Kate wygląda świetnie - skłamałem, bo tyle mogłemzrobićdla mojej żony. Ona, kiedy trzeba, robito samo dlamnie. - Niezapomnij powiedzieć im dobranoc, zanimwyjdziesz dopracy - rzekła Sara, odwracającsię ode mnie, żeby wyjąć z szafkilekarstwa, któreKate bierze przedpójściem spać. BEZ MOJEJ ZGODYDziś wszędzie panuje cisza. Tydzień ma własny rytm: szalonetemponocnej zmiany wpiątek czywsobotę różni się wyraźnieodnocyniedzielneji poniedziałkowej, bezczynnej i nudnej. Jużwiem, że dziś będę mógł położyć się i przespać. - Tato, jesteś tu? -słyszęgłosAnny. Właz na dach się uchyla. - Redpowiedział,że cię tu znajdę. Drętwieję w ułamkusekundy. - Co się stało? -Nic. Chciałam. wpaść do ciebie. Kiedydzieci były młodsze, Sara przywoziła je tutaj bardzoczęsto. Bawiły się w zatokach maszynowych, u stópśpiących metalowych gigantów, a zasypiały na mojej pryczy w pokoju służbowymna piętrze. Latem,w wyjątkowo ciepłe noce, rozkładaliśmy tutaj,na dachu,stary koc. Leżeliśmy razem, dzieci międzynami, i patrzyliśmy, jak zapada noc. - Mama wie, gdziejesteś? -Podrzuciłamnie tutaj samochodem. - Anna podchodziostrożnie. Nigdy nie czuła się pewnie na wysokościach, a na tymdachu niema poręczy,tylko niski, kilkucentymetrowy gzyms. Nachyla się do teleskopu, zezując lekko. - Co toza gwiazda? -Wega - odpowiadam, przyglądając się córce uważnie, po razpierwszy od jakiegoś czasu. Nie jest już chuda jak szczapa; tui ówdziezaczynająpojawiać się krągłości, a jej gesty - na przykład to zakładanie włosów za ucho, kiedypochyla się do teleskopu- nabrały gracji i lekkości jak u dorosłejkobiety. - Chceszzemną o czymś porozmawiać? Anna zagryza mocno dolną wargę. Wbija wzrokwczubkibutów. - A może to ty byś porozmawiał ze mną? Kładę więc na dachu kurtkę, sadzam na niej córkę i opowiadamjejo gwiazdach, o Wędzę w gwiazdozbiorzeLiry Orfeusza. Opowieści raczej nie trzymają mi się głowy; wyjątek stanowią historie związanez nazwami konstelacji. OpowiadamAnnieo synuboga słońca,który śpiewem zaklinał zwierzęta iporuszał skały. Opowiadam o jego ukochanejżonie Eurydyce, którą kochałtakbardzo,że wydarł ją samej śmierci. Kiedy kończę opowieść, oboje leżymy już na wznak na dachu. - Mogę tu z tobą zostać? -pyta Anna. - Jasne. -Całuję ją w głowę. JODI PlCOULT- Tato - szepcze, kiedy jestem jużpewien, że usnęła - powiedz,czy imsię udało? Dopiero po chwilidociera do mnie, że pyta o Orfeuszai Eurydykę. - Nie -przyznaję szczerze. Anna wzdycha. - Tak myślałam. WTOREKMoja świeca spala sięz dwóch końcówI zgaśnie jeszczetej nocy;Lecz, wszyscy mi drodzyi wszyscy mi wrodzy,Daje światło owiększej mocy! Edna St. Vincent Millay,"Pierwsza figa"z tomu "Kilka figspośród ostów", ANNAKiedybyłam młodsza, wyobrażałam sobie,że żyję wrodziniezastępczej, a moiprawdziwi rodzice mieszkają gdzie indziej. Towcalenie było trudne: Kate jest podobna dotaty, Jesse do mamy- dosłownie jak zdarta skóra, a ja? Zbieraninagenówrecesywnych, co tonie wiadomo skądsię wzięła. Siedzę w szpitalnej stołówce, przed sobą mamtalerz gumowatych frytek i salaterkę z galaretką. Rozglądam się po stolikach dookoła i taksobie myślę:może od moich prawdziwych rodziców dzieli mnietylko ta jednataca i kawałek blatu? Zaraz mnie rozpoznają, rozpłaczą sięz radości, a potem raz dwazabiorą stąd. Pojedziemydo naszego zamkuw Monako albo w Rumunii, gdzie czeka na mniepokojówka pachnąca czystą, świeżąpościelą, owczarek szwajcarski iosobisty, prywatny telefon. Problem w tym, że pierwszą osobą, do której bymz niego zadzwoniła, żeby pochwalić się tąnagłą odmianą losu, byłaby Kate. Kate trzyrazy w tygodniu jeździ na dializy. Każdy zabieg trwadwie godziny. Podłączają jej kateter do żyły podobo językowej,w to samo miejsce,gdziekiedyś nosiła cewnik centralny; nawetwygląda podobnie. Ta rurka biegnie do maszyny, która wyręczaJej chore nerki. Krew Kate (a ściślerzecz biorąc, moja) wypływajednąrurką, a wraca drugą, już oczyszczona. Podobno to wcalenie boli. Najgorsza w całym zabiegu jest nuda. Kate zwyklebierzeze sobą discmana ze słuchawkami, a czasamiwymyślamy sobie jakieś zabawy. Każemi na przykład wyjśćna korytarz i kiedy57. JODIPlCOULTtylkozobaczę jakiegoś przystojniaka,wrócić i opisać go. Innypomysł: mam śledzić oddziałowegoi dowiedzieć się, jakie strony odwiedza w Internecie i czyje gołe zdjęcia sobieściąga. Kiedy moja siostra nie może ruszyć się z łóżka, ja jestem jej oczamii uszami. Dziś Kate zabrała ze sobą żurnal. Ciekawe,czy zdajesobiesprawę z tego, żeza każdym razem, kiedyodwraca kartkęi widzikolejną wydekoltowaną modelkę, dotyka tego miejsca na mostku, gdzie onama podpięty kateter, a one nie. - Patrzcie -mówi mama. -Znalazłamcościekawego. -Pokazuje nam broszurkę zabranąz tablicy ogłoszeńwiszącej u drzwi pokoju, w którym Kate ma zabiegi. Broszurkanositytuł "Ty i twojanowa nerka". -Wiecie, że stara nerka zostaje namiejscu? Przeszczepiają nową zaraz obok niej. - Koszmar. -Kate się krzywi. -Wyobraźcie sobie, że koronerbada wasze zwłoki, otwiera, a tam. trzy nerki. Nie dwie, tylkotrzy. - Po to właśnie robi się przeszczepy, żeby koroner nie miałzadużopracy przybadaniunaszych zwłok - odpowiada jej mama. Nerka, której dotyczy rozmowa,w tej chwilijest częściąmojegociała. Ja teżczytałam tę broszurkę. Operacja usunięcianerki do przeszczepu jest podobnowzględnie bezpieczna, alemoim zdaniemlekarz specjalista,autor tego tekstu, piszącgo,musiał chyba ciągle myśleć o takich zabiegachjak wszczepienie płuco-serca albo usunięcieguza mózgu. W moim pojęciu bezpieczna operacja odbywa się w przychodni,wgabinecie lekarza, nie wymaga znieczulenia i trwa pięć minut- cośjak usunięcie kurzajkialbo plombowaniezębów. Bo kiedywyjmują nerkę doprzeszczepu, od wieczora przed operacją niemożna nic jeść,a do tego trzeba brać środki przeczyszczające. W szpitalu dostaje sięznieczulenie, które teoretyczniemoże spowodować wylew,zawał iuszkodzić płuca. Operacja trwa cztery godziny i niejest znowu taka prosta: jeden na trzy tysiące pacjentów umiera na stole. Ci, którzy przeżyją,muszą zostać w szpitaluprzez cztery dni, a czasem nawet przez cały tydzień, choć i takpełnarekonwalescencja trwa od czterech dosześciu tygodni. Noisą jeszcze długoterminowe efekty uboczne takiej operacji:BEZ MOJEJZGODYzwiększone ryzyko podwyższonego ciśnienia, niebezpieczeństwokomplikacji podczas ciąży iinne. Zalecane jestteż wstrzymaniesię od czynności, które mogą narazić na uszkodzenia pozostałąnerkę, pracującąteraz za dwie. I jeszczejedno: kiedy usuwają kurzajkę albo plombują ząb,korzysta na tym pacjent,nikt inny. Słychać pukaniei po chwili w drzwiach pojawia się znajomatwarz szeryfa Verna Stackhouse'a. Szeryf,tak jakstrażak, jestpracownikiem służby publicznej; mójojciec iVern znają się dobrze z pracy i różnych imprez organizowanych wich środowisku. Vern kiedyś często u nasbywał, dostawaliśmy odniego prezentyna Gwiazdkę. Niedawno uratowałtyłek Jessemu, który znówsięw coś wpakował; zamiast przekazać go wymiarowisprawiedliwości, przywiózłnaszego brata prostodo domu. Kiedy masię w rodzinieumierające dziecko, ludzie patrzą przez palce na to, co sięrobi. TwarzVerna przypomina suflet; jest cała pozapadana. Szeryfstoiz niepewną miną, jakby czekałna pozwolenie, żeby wejść. - Dzień dobry - mówi. -Cześć,Saro. - Vern! -Mama zrywa sięna równe nogi. -Ty wszpitalu? Cosięstało? - Nic, nic. Jestemna służbie. - Pewniedoręczasz komuśwezwanie-domyślasię mama. -No właśnie. -Vern przestępujew zakłopotaniu znogi na nogę. Napoleońskim gestem wsuwa rękę za guzikimunduru. -Strasznie mi przykro, ale muszę to zrobić, Saro. - Podaje mamiedokument. Wjednej chwili cała krew odpływami z ciała,jakbym to jabyła Kate. Nie mogę nawetdrgnąć. - Coto ma. Ktoś pozwał mnie do sądu? - Głos mamyjest cichy, o wiele za cichy. -Nie czytam urzędowychpism. Ja je tylkodoręczam. Miałemcię na liście, więc musiałem. Gdybym mógł coś. jakoś. -Vernurywa w pół zdania iwycofuje się tyłem do drzwi, mnąc w dłoniach czapkę. - Mamo - odzywa się Kate. -Mamo,cosię dzieje? - Nie mam pojęcia. -Mamarozkłada papiery. Stoję na tyleblisko, że bez trudumogęczytaćjejprzez ramię. U góry strony. łoi ii Picon-Tbiegnieoficjalny nagłówek: STAN RHODE ISLANDI PROVIDEHCE PLANTATIONS. SĄD RODZINNY OKRĘGU PROYIDENCE. W MIENIU ANNY FITZGERALD. WNIOSEK OUSAMOWOLNIENIE W KWESTII ZABIEGÓWMEDYCZNYCH. O, jasna cholera. Moje policzki płoną żywymogniem; serce zaczyna walić jakmiot. Czuję się dokładnietak samo jak wtedy,kiedy dyrektorszkoły wysłał upomnienie moim rodzicom, bo narysowałam na marginesie podręcznika od matmy karykaturę pani Toohey z ogromnym zadem, prosto z natury. Nie, wróć; tamto tobyłpryszcz. Teraz jestmilionrazy gorzej. "Wnosisię o to, aby nasza klientka mogła w przyszłości osobiście podejmować wszelkie decyzje wkwestiach zdrowotnych". "Wnosi się o to, aby nie zmuszać jej do poddawania sięoperacjom,które nie są korzystne dla jejzdrowia ani nie przynoszą jejżadnego pożytku". "Wnosisię o to, abyzaprzestać poddawania jej zabiegom medycznym na rzeczjejsiostry Kate". Wzrok mamyspoczywa na mnie. - Anno - słyszę jej szept. -Co tomaznaczyć,do diabla? A więc zaczęło się. Uczucie jest takie, jakbym dostała pięściąprosto w żołądek. Potrząsam głową. Nie znajduję stów, które mogłabym w tej chwili powiedzieć. - Anno! -Mama ruszawmojąstronę. NagleKate zaczyna krzyczeć. - Mamo, boli! Wezwijpielęgniarkę! Mama błyskawicznie odwraca się w pólkroku. Katewije sięna łóżku; twarz mazasypaną włosami. Wydaje misię, że patrzy namnie, ale przez te włosy nie widzę dokładnie. - Mamusiu. -jęczy. -Proszę cię. Przez krótką chwilę mamajest rozdarta pomiędzy mnąa nią. patrzy to namnie, to na Kate. Wisi pomiędzy nami jakbańka mydlana. Mojasiostra skręcasię z bólu, a ja czuję ulgę. Chyba nie najlepiej to o mnieświadczy. Wybiegam zpokoju. Dostrzegam jeszcze tylkokątem oka, żeniama naciska raz po raz przycisk wzywający pielęgniarkę, jakbyto był spust zapalnika bomby. 60" BEZ MOJiLI ZU013YNie mogępójśćani do stołówki,anido holu,bo tam będąmnieszukać. Idęschodami naszóste piętro,na porodówkę. Nakorytarzujest tylkojeden telefon; w tej chwili używa go jakiśfacet. - Dokładnie trzy kilo! -chwali siędosłuchawki, ana twarzymauśmiech takszeroki, że aż się boję, że rozsadzi mu twarz. -Prześliczna. Czy moi rodzice zachowywalisię tak samo? Czytatorozsyłałwici do wszystkich znajomych? Czyliczył moje palce,żeby sięupewnić, że wszystkie są na swoim miejscu,że jest ich dokładnietyle, ilema być? Czy mama pocałowała mnie w głowę i nie chciała oddać pielęgniarce do umycia? Czymoże obojętnie pozwoliła,żebymnie zabrali, bo główna nagroda byłajuż bezpieczna,spiętazaciskamiw pępowinie, pomiędzy moim brzuchema łożyskiem? Świeżo upieczony tatuś w końcu odkłada słuchawkę,śmiejącsię bezwidocznego powodu. - Mojegratulacje- mówię,choć tak naprawdę chcę powiedzieć co innego: wolałabym mu poradzić, żeby wziął to swojemaleństwo, mocno je przytulił, żeby zawiesił srebrny księżyc nadjejłóżeczkiem iwypisał jej imię gwiazdami na nocnym niebie. Niechuczyni wszystko, żeby nigdyw życiunie przyszło jejnawetdo głowyzrobićmu to, co ja zrobiłam rodzicom. Dzwonię do Jessego i proszę, żebypomnie przyjechał. Po dwudziestu minutach jegowóz staje przed głównym wejściem doszpitala. Szeryf Stackhouse już wie, że się zgubiłam; czeka namnie u drzwi. - Mamazamartwia się ociebie. Wezwała ojca z pracy i wywróciła cały szpital do góry nogami. Biorę głębokiwdech. - W takim razie najlepiej będzie,jeślipowiadomi ją pan, żenic mi nie jest. -Z tymisłowami wskakujędoszoferki i zatrzaskujędrzwi, które otworzyłmi Jesse. Ruszamy. Brat zapala papierosa, choć podobnozapewniał mamę, żerzuciłpalenie. Puszcza swoją muzykę iwybija rytm otwartą dłonią na kierownicy. Wyłączaradio dopieropo zjeździe zautostrady, na szosie prowadzącej do Upper Darby. Zwalnia teżdopiero tam. - No i co? -pyta. -Dostała spazmów? JODI PlCOULT- Wezwała tatę z pracy. Wnaszej rodzinieodwołanie ojcaze służby to ciężki grzech. Jaki kryzys rodzinny można porównać z katastrofami, które onma wpracyna co dzień? - Ostatnirazcośtakiego zdarzyło sięwtedy - informuje mnieJesse- kiedy uKate wykrylichorobę. -Super. - Krzyżuję ręce na piersi. -To mi poprawiłeś nastrój. Jesse tylko się uśmiecha. - Siostrzyczko - puszcza kółko z dymu - witaj po ciemnej strome. Wpadają do domu jak burza. Kate ledwie udaje się rzucić mijednospojrzenie;tata natychmiast każe jej iść na górę, do naszego pokoju. Mamaz trzaskiem rzucana stolik torebkę i klucze dosamochodu. W dwóch krokachjest przy mnie. -No dobrze. - Ztrudem wypycha słowa przez zaciśniętedogranic możliwości gardło. -Co się tutaj wyprawia? Przełykamślinę. - Wynajęłam adwokata. -To już wiem. - Mamachwyta słuchawkę i wyciąga ją w mojąstronę. -Zadzwoń doniego i podziękuj zawspółpracę. Kosztujemnie to naprawdę bardzo wiele, ale udaje mi się potrząsnąć przeczącogłową i upuścić słuchawkę na kanapę. - Anno, przysięgam ci, że. -Saro. - Głosojca wbija się klinem pomiędzy nas dwie. Odskakujemy od siebie jak rozcięte połówki jabłka. - Dajmy jejsięwytłumaczyć. Przecież uzgodniliśmy, że najpierwjej wysłuchamy, tak czy nie? Garbię się. - Ja już nie mogę. Wystarczy. Mama momentalnie wybucha. - Myślisz, że jamogę? Kate też pewnieby wolała, żeby byłoinaczej, ale nie mamy żadnego wyboru. Całykłopot w tym,żejedno z nasma wybór, a tym kimś jestem ja. Dlatego właśnie nikt niemoże mniewyręczyć. Mama staje nademną. - Poszłaś do adwokatai poskarżyłaś się, że jesteś biedna i pokrzywdzona. To nieprawda. Wszyscy przez to cierpimy. Każdez nas. 62BEZ MOJEJ ZGODYRęce tatyzaciskają sięmocno na jej ramionach. Mama milknie, a on kuca przedemną. Czuję od niego zapach dymu. Zostawiłczyjś płonącydom, żeby gasić płomienie we własnym- tej jednejrzeczy się wstydzę. - Kochanie, wiemy, że zrobiłaśto, couważasz zasłuszne. -Mów za siebie - przerywa mu mama. Ojciec zaciskapowieki. - Saro, zamknij się, do jasnej cholery. -Znówspoglądanamnie. -Możemy się porozumiećwe trójkę czy musi zrobić to zanas adwokat? Na te słowałzy napływająmi do oczu,ale cóż, spodziewałamsię tego, więc podnoszęgłowę i pozwalam im płynąć. - Ja już nie mogę, tatusiu. -Czyty wogóle nie rozumiesz -pyta mama- jakie będą tegokonsekwencje? Moje gardło zaciska się jakmigawkaw aparacie fotograficznym. Jeśli znajdę jakieśargumenty na swoją obronę, będę musiała je przeciskać przez szparęwielkościłebka od szpilki. Wy mniew ogóle nie widzicie,myślę, i nagle docierado mnie,że powiedziałam to na głos. Zapóźno. Cios spada takszybko, że aż umyka oczom. Policzek płonieżywym ogniem, a głowa odskakuje w tył. Dostałamw twarz odwłasnej matki. Ślad po tym uderzeniu pali mnie jeszcze długopo tym, jak zniknął ze skóry. Tak za pamięci: wstydma pięć palców. Kiedy Kate miałaosiem lat, aja pięć, pokłóciłyśmy sięi wkońcu stanęło na tym,żenie chcemy dłużej dzielić wspólnego pokoju. Problem wtym, że u nas nigdy nie było za dużo miejsca,a Jessenie mieszkał wtedyjeszcze nastrychunad garażem,tylko w domu, ze wszystkimi, więcnie było wolnych pokojów. Sytuacja wydawała się bez wyjścia, ale Kate, starsza i mądrzejsza,wymyśliła, że podzielimy nasz pokój na pół. - Którą stronę wybierasz? -zapytała dyplomatycznie. -Możesz wziąć, którą chcesz. Zdecydowałam się na tę stronę pokoju, gdzie stało mojełóżko. ^za tym tutaj było teżpudło, w którymtrzymałyśmy naszeBarbie i półki z przyborami do pisania i rysowania. Kate chciała63. JOD! PlCOULTwziąć stamtąd flamaster, ale wtedy zwróciłam ięj uwagę,że to jużjest po mojejstronie. - W takim razie podajmigo -rozkazała. Podałam jej czerwonypisak, aKatewspięła się nabiurko, sięgając wgóręnajwyżej,jaktylko mogła. - Pamiętaj - ostrzegła- żejak już to zrobię, to musiszzostać po swojej strome, a ja nie mogę wchodzić na twoją. Tak?Skinęłamskwapliwie głową,bo byłamzapalona dotego pomysłutaksamo jak ona. Miałam przecież dostaćwszystkienajlepszezabawki. Kate będzie mnie prosić, żeby mogła przyjść na mojąstronę- i to bardzo szybko. - Przysięgasz? Wypowiedziałyśmyformułkęprzysięgi. Kate narysowałanierówną linię biegnącą od sufitu po ścianie,blacie biurka i jasnobrązowym dywanie, ażdo nocnego stolika pod przeciwległąścianą. Kiedy skończyła, oddałami flamaster. - I pamiętaj - powiedziała- że kto łamie przysięgę,ten jestószukańcem. Usiadłam na podłodze po mojej stronie. Wyjęłamwszystkienasze Barbie,co do jednej. Zaczęłam je stroić, robiąc ztego wielkie przedstawienie, tak żeby tylko jejpokazać, że teraz wszystkiesąmoje. Kate przysiadła na krawędzi swojego łóżka z kolanamipod brodą. Patrzyła na mnie, nawet niedrgnąwszy - ażdomomentu kiedy mama z dołu zawołała nas na obiad. Wtedy Kate uśmiechnęła się do mnie iwyszła z pokoju. Drzwibyły po jej strome. Podeszłamdo linii, którą narysowałana dywanie i nadepnęłam nanią bosą stopą. Nie chciałam wyjśćna oszukańca, ale nieuśmiechało mi się też, żedo końca życia nie będę mogła wyjśćz pokoju. Niewiem, jakdługo mama czekała,aż raczę zejść na obiad. Kiedy masię pięć lat, każda sekunda dłuży sięw nieskończoność. Wreszcie stanęław progu i zobaczyłalinię na ścianach i na dywanie. Zacisnęła powieki, jakby modląc się o cierpliwość, po czym podeszła domojego łóżkai wzięła mnie na ręce. Zaczęłam się jej wyrywać. - Zostawmnie! -krzyczałam. -Nie będę mogła tu wrócić! Po chwilimama dałaza wygraną. Wyszła, ale zaraz wróciłaz naręczemściereczek, ręczników ipoduszek. Porozrzucała je napodłodzepo stronie Kate. 64BEZ MOJEJ ZGODY- Chodź -wyciągnęłarękę, aleja ani drgnęłam. Mama przeszła więcprzez linię i usiadła obok mnie na łóżku. - Ten staw należy do Kate, zgoda - powiedziała - alerosną na nim moje lilie. Poichliściach można przejść na drugą stronę. Wstała. Wskoczyła na rozłożoną na podłodze kuchenną ścierkę, a z niej napoduszkę z kanapy. Obejrzałasięna mnie przezramię; patrzyła tak, dopókinie stanęłam na tej samej ścierce coona poprzednio. Poprowadziła mnie zniej na poduszkę, z poduszki na rękawicę kuchenną, którą Jesse uszył w pierwszej klasie,i takdalej, aż dosamych drzwi. Proste i pewne rozwiązanie: wystarczyło iść po śladach matki. Stoję podprysznicem. Drzwisą zamknięte na zamek,ale Katewie,jak go otworzyćz zewnątrz. Wchodzido łazienki. - Chcę ztobą porozmawiać - oświadcza. Wystawiam głowę zza plastikowej zasłony. - Potem, jak skończę. -Chcę zyskaćna czasie, żeby przygotowaćsiędo tej rozmowy, chociaż i tak w ogóle nie mamnanią specjalnejochoty. - Nie, teraz. -Kate siada nazamkniętym sedesie. Wzdychaciężko. - Anno. To, co chcesz zrobić. - Już to zrobiłam - poprawiam ją. -Możesz to wszystkocofnąć, jeśli tylko zechcesz. Jak to dobrze, że jest tutaj tyle pary, bo za nic w świecie niechciałabym, żebyKatemogła teraz zobaczyć moją twarz. - Wiem- odpowiadam szeptem. Kate milczy przez długą chwilę. Jejmyśli, tak samo jakmoje,goniąjedna drugą,jak szczur doświadczalny na kole wlaboratorium goniwłasny ogon. Chwytamy się wszelkich możliwych rozwiązań, ależadne nie jest dobre. Po chwiliznówwychylam się zza zasłony. Kate ociera oczyi spogląda namnie. - Nierozumiesz - pyta - żejesteś moją jedyną przyjaciółką? -Wcale nie - zaprzeczamnatychmiast, ale przecież wiemtak samodobrze jakona, że to nieprawda. Kate zbytrzadkoPojawiała się w szkole,żeby dobrać sobiejakąśgrupę koleżanek, wktórej mogłaby się odnaleźć. Znajomości, które zawarła podczas tamtego długiego okresu, kiedy czuła się całkiems-Bez mojejzgody65. JODI PlCOULTdobrze, nieprzetrwały próbyczasu, zresztą z wzajemnością. Okazałosię,że przeciętne dziecko nie bardzowie,jak się zachować w obecności kogoś, komuw każdej chwili groziśmierć,a zdrugiej strony Kate też trudno było ze szczerym zapałemrozmawiać o testach predyspozycyjnych na koniec szkoły alboo zjazdach absolwentów, kiedy nie mogła mieć żadnej pewności, że ich dożyje. Miała oczywiście kilka znajomych, ale kiedyzapraszała je do nas, to z reguły było tak, żeprzychodziły jakna ścięcie,siedziałyna skraju jejłóżka i liczyłyminuty, kiedybędą już mogły sobie pójść, dziękując Bogu, że nie przytrafiłosię imto samo. Prawdziwy przyjaciel nie potrafi użalać się nad tobą. - Nie jestem twoją przyjaciółką - mówięostro, zaciągajączasłonę z powrotem. -Jestem twoją siostrą. Udana ze mniesiostrzyczka, niemaco. Podstawiam twarz podprysznic, żeby Kate nie zauważyła, że też płaczę. Nagle zasłona odjeżdża na bokze świstem. Stojęprzed Katecałkowicieobnażona. - O tym właśnie chciałam porozmawiać - mówiona. -Jeśli niechcesz już byćmoją siostrą, nie ma sprawy,ale nie mogę stracićtwojejprzyjaźni. Zaciąga zasłonę. Spowijają mnie kłębypary wodnej. Po chwilisłyszę szczęk klamki i cichytrzask zamykanych drzwi. Nanogach czuję powiew zimnegopowietrza. Ja takżenie mogę znieść myśli, że mogłabym utracić ją nazawsze. Tej nocy, kiedy Kate jużśpi, wstaję i podchodzę dojejłóżka. Sprawdzam, czyoddycha, trzymając dłońnad jej twarzą. Ciepłe tchnienie rozgrzewa moją skórę. Mogłabym opuścićdłoń, teraz, wtej chwili,zasłonić nos i usta, przytrzymać, kiedy będzie się wyrywała. Czym to będzie się różniło od tego, cojuż zrobiłam? Słyszę kroki wkorytarzu. Momentalniechowam się pod kołdrę,domojej bezpiecznej kryjówki. Odwracam się plecami do drzwi,żeby nie zdradzić się drżeniem powiek, kiedywejdą rodzice. - Nie mogę wto uwierzyć- szepcze mama. -Nie mogę uwierzyć, że mogła tozrobić. 66BEZ MOJEJ ZGODYTata milczy, jakby gow ogóle nie było. Przezchwilęnie jestempewna, czy przyszedł z mamą,czy nie. - To samo co zJessem - znówodzywa się mama. -Onatorobidlatego,żebyściągnąć nasiebie uwagę. -Czuję na sobie jejwzrok, wzrok obcy, jakbypatrzyła nastworzenie, które widzipierwszy raz wżyciu. - Możetrzeba jądokądś zabrać, żeby nieczuła, że o nią nie dbamy. Wybierzmy się we trojkę do kina albona zakupy. Niech zobaczy, że nie musirobićnam głupich numerów, żebyśmy zwrócili nanią uwagę. Jak myślisz? Tatanie odpowiadaod razu. - A jeśli - odzywa się cicho - to wcale niejest głupi numer? Znacie touczucie, kiedy jestciemno i nagle zapada taka cisza,że człowiek mawrażenie, jakbyzupełnie stracił słuch? Tak właśnie ja się czuję w tej chwili. Kiedy mama wreszcie się odzywa,jej słowa ledwo domnie docierają:- Brian,namiłość boską. Po czyjej ty jesteśstronie? I odpowiedź taty:-Kto tu mówi o stronach? Ale to nawetjajuż wiem. Zawszesą dwie strony. Zwycięskai przegrana. Ktoś daje,żeby ktoś innymógł mieć. Po chwili drzwisię zamykają i znika światło tańczące nasuficie. Odwracamsię na plecy, mrugając oczami - przy moim łóżkustoi mama. - Myślałam,że sobie poszłaś - szepczę. Mama siada w nogachłóżka. Chcęsię odsunąć, ale ona kładziemi rękęna łydce. Zamieram. - I o czym jeszczesobie myślałaś, Anno? Czuję, jakściska mi siężołądek. - Myślę. Wydaje mi się, że mnie teraz nienawidzisz. Nawet wciemnościach widzę, jak błyszczą jej oczy. - Och, Anno - wzdycha mojamama- jak możesz nie wiedzieć,że cię kocham, ito bardzo? Wyciąga do mnie ręce,a ja przytulamsię do niej, jakbymznówbyłamałym dzieckiem, któremieści się na kolanachu mamusi. Wciskamtwarz w jej obojczyk. Pragnę w tejchwilijednejrzeczy: żebyczas cofnąłsię trochę, żebymznów była małądziewt^ynką,która wierzy święcie w każde słowo swojej mamy, niesnalizuje, nie domyśla się i nie próbuje czytać między wierszami. 67.JODI PlCOULTMamaprzytula mnie mocniej. - Pójdziemy do sędziego i wszystkowyjaśnimy - mówi. -Wszystko dasięnaprawić. Kiwam głową, bo to są właśnie te słowa, Trtórechciałam usłyszeć. SARA1990Zupełnienieoczekiwaniewizyta na oddziale onkologii dziecięcej przynosi mi pewną pociechę. Patrzą na mnie tutaj jak na swojego; jesteśmy w jednym klubie. Wszyscy ci ludzie - od przemiłego parkingowego po tabuny dzieciaków ganiających pokorytarzach z różowymi miskamiw kształcie nerki pod pachą,jakby to były pluszowe misie - byli tu przed nami. A w grupiezawsze raźniej. Jedziemy windą natrzecie piętro, gdzie mieści sięgabinetdoktora Harrisona Chance'a. "Chance", czyli przypadek. Co zanazwisko! Dlaczego nie doktor Victor? - Spóźniasię- mówiędo Briana, zerkającna zegarek chybajuż po raz dwudziesty. Na parapecie stoi zbrązowiała, usychającazielistka. Mam nadzieję, że ten doktor Chance z ludźmi obchodzisię lepiej. Katepowoli zaczyna wariować. Żeby ją zabawić, biorę z zasobnikagumową rękawiczkę i dmucham z niej balonik z kogucimgrzebykiem. Na pokrywie zasobnika widnieje całkiem spora nalepka zakazującarobićz rękawiczkami właśnie to, co ja przedchwilą. Odbijamy sobie balonik, udając, że gramy w siatkówkę. Nagle dopokojuwchodzi doktor Chance, bezsłowa przeprosin zaspóźnienie. - Witam państwa - mówi. Jest wysoki i chudy jak szczapa, mabłyszcząceniebieskie oczy, powiększone przez grube szkła i zaciśnięte usta. Łapie balonik, którym bawiła sięKate. Marszczybrew. - No cóż, widzę, że mamy tutaj niejaki problem. 69.JODlPlCOULTWymieniamyz Brianem spojrzenia. Czy ten nieczuły, zimnyczłowiek ma być tym, który poprowadzi nas do walki, naszym generałem, naszym wybawcą? Zanim jednak zdołamy wykrztusićz siebie cokolwiekna nasze usprawiedliwienie, doktor Chancebierze doręki flamaster i wymalowuje nagumie własną karykaturę,pamiętając nawet o okularach w drucianej oprawie. - Proszę - podaje goKate z uśmiechem, który całkowicie odmienia go w naszychoczach. Moją siostrę Suzannewidujęnajwyżej dwa razyd6 roku. Dzieli nas niecała godzina jazdy samochodem -i wielka przepaść dotycząca przekonań natury filozoficznej. Z tego,co wiem, Suzanne dostaje olbrzymią pensję za pomiatanieludźmi. Teoretycznie rzecz biorąc, odebrałyśmy identycznewykształcenie. Nasz ojciec zmarł nagle, kosząc trawnik, w dniuswoich czterdziestych dziewiątych urodzin. Mamanigdy do końcanie doszła dosiebie potym ciosie. Dziesięć latstarsza ode mnieSuzanne wzięła na siebie jej obowiązki. Pilnowała, żebym odrabiała prace domowe, przekonała mniedo złożenia papierów nastudia prawnicze, wpajała mi, że wżyciu najważniejsze jest mierzyć wysoko. Była mądra, piękna i w każdej sytuacji wiedziała,jak się zachować. Potrafiła znaleźć logiczne wyjście z każdej katastrofy, co legło u podstaw jej kariery, która stanowiła nieprzerwane pasmo sukcesów. Wszędzie czuła się jak u siebie, czytow sali posiedzeń zarządu, czy na przebieżce w parku. Nie byłodlaniej rzeczytrudnych. Ktoby nie chciał mieć takiego wzoru do naśladowania? Zbuntowałam się przeciwko niej. Po raz pierwszy- poślubiającmężczyznę bez wyższego wykształcenia. Poraz drugii trzeci - zachodząc w ciążę. Mam wrażenie,że kiedyświadomie porzuciłamścieżkę mającą uczynić zemniedrugą Glorię Allred, Suzanne miała wszelkie powodyczuć się rozczarowana. Z drugiej strony, jamiałam pełne prawo sądzić, żeźle mnie oceniała - ażdo tejpory. Nie chcę przez topowiedzieć, że Suzanne nie kocha swojegosiostrzeńcai siostrzenicy. Przysyłaim rzeźby z Afryki,muszlez Bali, czekoladę ze Szwajcarii. Jesse marzyo tym,żeby mieć taki sam gabinet z wielkimi oknami, kiedybędzie duży. Kiedytosłyszę, powtarzam mu, żenie wszyscy mogą być tacy jak ciocia70BEZ MOJEJ ZGODYZanne,chociaż tak naprawdę chcępowiedzieć, że toja nie mogębyć taka jak ona. Nie pamiętam już, która z nas pierwsza przestała oddzwaniać. Takbyło po prostułatwiej. Jednakkiedy rozmowa, tak jakteraz,ma dotyczyć tematu zbyt trudnego,żebywogóle o nimrozmawiać, niema nic gorszego niż taka długotrwała cisza, obciążającanićwzajemnego porozumienia jakciężkie koraliki. Ostateczniewięc zbieram się przez cały tydzień, aby zadzwonić do siostry. Wybieram bezpośredni numer. - GabinetSuzanne Crofton, słucham? -W słuchawce odzywasię męski głos. - Czy. -waham się przez chwilę. -Czy zastałam panią Crofton? - Jest na spotkaniu. ,- Proszę. - biorę głęboki oddech - proszę jej powiedzieć,żedzwoni siostra. Wnastępnej chwili w moich uszach rozbrzmiewa jej miękki,opanowany głos:-Sara. Dawno cię nie słyszałam. To doniejpobiegłam, kiedypo raz pierwszy dostałam okres. Toonapomagała mi sklejać szczątki pierwszego złamanego serca. To ją budziłam wśrodkunocy, kiedynie mogłam sobie przypomnieć, naktórą stronętata czesał przedziałek albo jak śmiałasięnasza mama. Nieważne, co jest teraz; kiedyś Suzanne była mojąnajlepszą przyjaciółką. Byłyśmy nierozłączne. - To ty,Zanne? -pytam. -Co słychać? Trzydzieści sześć godzinpo postawieniu oficjalnej diagnozystwierdzającej u Kate ostrą białaczkę promielocytową Brian i jamożemy zadaćpierwszepytania. Kate zostaje ze szpitalną opiekunką, amy idziemy na spotkanie z zespołemzłożonym z lekarzy,pielęgniarek i psychiatrów. Zdążyłam jużzauważyć, że to właśniepielęgniarki będą odtąd zawsze służyć nam odpowiedzią w rozpaczliwych chwilach niepewności. Lekarze tylko siedzą i wiercąsię, jakby mieli coś pilnego do załatwienia; one natomiast traktują nas tak, jakbyśmy byli pierwszą parąrodziców, która znalazłasię w podobnej sytuacji,jakby towcale nie było ich tysięcznespotkanie tegotypu. 71.JODIPlCOULT- Białaczka to takachoroba - tłumaczy nam jedna z pielęgniarek - przyktórej, zanimsię wbijepierwszą igłę,trzeba już miećzaplanowane krok po kroku trzy kolejne terapie. Ta konkretnaodmiana jest wyjątkowo słaboprzewidywalna,więcnależymyśleć z wyprzedzeniem. Ostra białaczka promielocytowa stwarzateż większe trudności,gdyż jest opornana chemioterapię. - To znaczy? -pyta Brian. - W typowych przypadkach białaczki pochodzenia szpikowegoza każdym nawrotem udaje się doprowadzić do remisji choroby,jeśli tylko stan narządów wewnętrznychna to pozwala. Terapiawyniszcza organizm, ale można bezpiecznie zakładać,że przyniesie oczekiwane rezultaty. Białaczka promielocytowa nie daje takich możliwości. Każdą terapię można zwykle zastosować tylkoraz. Nie możemy zrobić nic więcej. - Chce panipowiedzieć- Brian przełykaślinę - że nasza córeczka umrze? -Chcę tylko powiedzieć,że niczego nie możnabyć pewnym. - Jakwięc to będzie wyglądało? Odpowiadamu inna pielęgniarka. - Kate rozpocznie chemioterapię. Potrwato tydzień. Mamy nadzieję, że uda się doprowadzićdo zniszczenia komórek nowotworowychi do remisji choroby. Dziewczynka prawdopodobnie będzie reagowaćwymiotamina podawane jej środki. Będziemy starać się ograniczyć jedo minimum, podając jej antyemetyki. Straci też włosy. W tym momencie z mojej piersi wyrywasię cichyszloch. Totaknieistotny szczegół, alejednak jest czytelny jak transparent. Każdy będzie wiedział, cosię stało naszej Kate. A dopiero pół roku temu pierwszy raz zaprowadziłam jądo fryzjera; pamiętamdobrze złociste krążki jejloczków,leżące na podłodze jak monety z cennego kruszcu. -Nie jestwykluczone, żedostanie rozwolnienia. Bardzo możliwe, że wda się jakieś zakażenie, ponieważjejukład odpornościowy będzie wyłączony. Wtedy koniecznabędzie hospitalizacja. Chemioterapia może teżwywołać zaburzenia rozwojowe. Mniejwięcej dwa tygodnie po jej zakończeniu poddamy Kate chemioterapii konsolidacyjnej, a następnie przeprowadzimykilkakursówleczenia podtrzymującego. Ich liczba będzie zależała od wynikówokresowych badań szpiku kostnego. 72BEZ MOJEJ ZGODY- Apotem? - dopytuje się Brian. -Potem będziemy obserwować- włącza się doktor Chance. -W przypadku ostrej białaczki promielocytowejtrzeba uważać nawszelkie możliwe objawy nawrotu choroby. Musicie ją państwoprzywieźć na pogotowie, kiedy tylko zauważycie u niej krwotok,gorączkę, napady kaszlu lub jakieśzakażenie. Dalsze leczeniemoże się różniepotoczyć. Będziemy dążyć do tego,żeby organizmKate zacząłprodukować zdrowyszpik kostny. Gdyby zapomocąchemioterapiiudało się -co jest raczej mało prawdopodobne -doprowadzić docałkowitej remisjina poziomie komórkowym, bę-dziemy mogli przeszczepić Kate jej własne komórki szpikowe. Taki zabieg nazywa się przeszczepem autologicznym. Jeśli zaś dojdzie do wznowy, możemypróbować przeszczepić jej zdrowy szpikod innego dawcy. Czy ona ma rodzeństwo? - Brata- odpowiadam. Nagle straszliwa myśl świta mi w głowie. - Czyon też możebyć chory? -To bardzo mało prawdopodobne. Może się jednakokazać, żejej brat nadaje się na dawcę doprzeszczepuallogenicznego. W przeciwnym razie umieścimyKate w ogólnokrajowym rejestrze dawców niespokrewnionych. Muszą państwo jednak wiedzieć, że najlepiej sprawdzają się przeszczepy od członków rodziny. W przypadku przeszczepu od obcegodawcy ryzyko śmiercigwałtownie rośnie. Specjaliścizasypują nasinformacjami, zktórychkażda jestjak igławbita prosto w ciało, jedna po drugiej, tak szybko, żeprzestaję jużnawet czuć, jak wielki ból sprawiają. Mówią nam:"Nie próbujcie myśleć sami. Oddajcie dziecko w naszeręce, bobeznas ono umrze". Na każdąodpowiedź,którejnam udzielają,mamynowe pytanie. Czyodrosną jej włosy? Czy doczeka dopierwszej klasy? Czymoże siębawić ze znajomymi? Czy doszło do tego,bo mieszkamy w niezdrowej okolicy? Czyto nasza wina, że dziecko zachorowało? - Jakto sięstanie. -słyszęnagle własny glos. Jak onaumrze? Doktor Chance przygląda mi się. - To zależy od tego, jaka choroba ją pokona - wyjaśnia. -Przy73. JODI PlCOULTinfekcji wystąpią zaburzenia oddechowe i trzeba będziepodłączyćją do respiratora. Jeśli nastąpi krwotok,straci przytomnośći wykrwawi się. Jeśliktóryś znarządów przestanie działać,objawy będą zależne od zagrożonego układu. Często te czynniki występują jednocześnie. - Czy onabędzie świadoma tego, co się dzieje? -pytam,choćtak naprawdę chcę powiedzieć coinnego:"Jak ja to przeżyję? ".- Proszę pani - mówi doktor Chance, jakby usłyszał moje niewypowiedziane pytanie. - Mamy tu w tejchwili dwadzieściorodzieci. Dziesięcioro umrze w ciągu kilku lat. Nie wiem, w którejgrupie znajdzie się Kate. AbyKate przeżyła, coś w niej musiumrzeć. Tak działa chemioterapia; jej celem jest eliminacja wszystkich komórek dotkniętych białaczką. Leki i kroplówki wprowadza się do systemu przezcewnik centralny wczepiony trzema ostrymi zębami w ciało podobojczykiem. Przez niego także pobiera się krew. Patrzę nawszystkie te rurki wyrastające ze szczuplutkiej klatkipiersiowejKate; przypominają mi się filmy science fiction. Zrobiono jej spoczynkowe EKG, żeby upewnićsię, że sercezniesie chemioterapię. Zakropiono oczka deksametazonem, bojeden z leków,które dostaje, powoduje zapalenie spojówek. Przezcewnik pobrano już pierwsząpróbkę krwi, aby sprawdzić działanie nerek i wątroby. Pielęgniarkazawieszatorebkę z kroplówkąna stojakui gładziKate po głowie. - Czy ona będzie to czuła? -pytam. - Ani trochę. Hej,Kate, spójrztutaj. - Pielęgniarka wskazuje natorebkę z daunorubicyną,nakrytąciemnympokrowcemchroniącym przed światłem. Czarny plastikjest upstrzony kolorowymi nalepkami,które robiła razem z Kate, kiedy czekaliśmy na zabieg. Przy łóżku jednej ze starszych, nastoletnichdziewczynekwidziałam nalepkę z napisem"Zbawienie i chemia dla każdego". Do żył mojej córeczkiwpływają kroplami: daunorubicyną, 50mgw 25cm3 pięcioprocentowego roztworuglukozy; cytarabina,46 mg wpięcioprocentowej glukozie, kroplówkaciągła, dwadzieścia cztery godziny na dobę; allopurynol, 92 mg. Innymisłowy -BEZ MOJEJ ZGODYtrucizna. Wyobrażam sobie wielkąbitwę, która rozpoczyna sięw ciele Kate. Przed oczyma mam armiew lśniących zbrojach i poległych, którzy opuszczają pole bitwy wraz zpotem. Powiedziano nam,że zanim Kate dostanie torsji, powinnoupłynąć kilka dni. Zaczyna wymiotowaćpo dwóch godzinach. Brian wzywa pomoc. Zjawia siępielęgniarka. - Przyniosę jej reglan - mówi i już jejnie ma. Kiedy Kate nie wymiotuje, to płacze. Siedzę naskraju łóżkai przytrzymuję ją nakolanach. Pielęgniarki nie mają czasu, żebyjej doglądać, bo w szpitalu i tak brakuje personelu. Podłączajątorebkę z antyemetykiem dokroplówki i czekają kilka chwil, żeby zobaczyć pierwsze reakcje chorej, ale w końcuznów ktoś jewzywa imuszą wracać do swoich obowiązków. Reszta zostaje nanaszej głowie. Brian,który zawsze musiał wychodzić z pokoju,kiedy któreś z naszych dzieci dostawało biegunki, teraz jest wzorem sprawnościi zorganizowania: ociera Kate czoło ibuzię chusteczkami, podtrzymuje jejszczupłe ramiona. "Wyjdziesz z tego",mruczypod nosem zakażdym razem,kiedy mała zwraca. Niewiem, czymówi do niej, czy do siebie. Ja również zadziwiamsamą siebie. Zaciskam zęby i na przekórwszystkiemu tanecznym krokiemudajęsię do umywalki, żebyspłukać miskę-nerkę. Wracam znią wpląsach. Jeśli chce się przestać myśleć o nadchodzącym tsunami, trzeba skupić całą uwagęna układaniu worków z piaskiem. Nie mainnego sposobu, żeby nieoszaleć. Brian przywiózł Jessego doszpitala na pobraniekrwi do analizy. Wymaga ono tylko niewielkiego nakłucia w palec. Jesse taksię wyrywa, że Briansam nie może go utrzymać; muszą mu pomócdwajpielęgniarze. Krzyki małego słychać wcałym szpitalu. Stoję obok z rękami na piersi i mimo woliwciąż myślę oKate, któradopiero dwa dni temu przestała płakać podczas zabiegów. PróbkękrwiJessego zbada specjalista. Oceni podmikroskopem sześć różnych białek. Jeślibędą one takie same jak u Kate,Jesse wykaże identyczność antygenów układu HLA. Oznacza to,żebędziesię nadawałna dawcę szpiku kostnego dla swojej chorej siostry. W głowie krąży mi jedno pytanie:jakie są szansę sześciokrotnegotrafienia w takiej loterii? JODI PlCOULTTaksamo nikłe, odpowiadamsobie, jakzachorowaniana białaczkę. Chirurg naczyniowy zabierapobranąkrew, a Briani pielęgniarze puszczają Jessego. Malec zrywa się zestołu i przypada domnie. - Mamusiu, zobacz, zrobili mi kukuwpaluszek. -Wyciągadomnie dłoń z maleńkąranka zalepioną kolorowym plasterkiem. Dotykam jego twarzy. Jest rozpalona i lśniod łez. Przytulam synka. Szepczę mu do ucha słowa, które trzeba powiedzieć. Ale takmi trudno, tak trudno wzbudzić vf sobie współczucie dla niego. '- Niestety- mówidoktor Chance. - Syn nie wykazał zgodności. Mój wzrokwędruje w stronę zwiędłej, zbrązowiałej rośliny,którawciąż stoi naparapecie. Ktośpowinien jąwreszcie wyrzucić i zamiast niej przynieść tu storczykialbo strelicje, które rzadko kwitną. - Być może uda się znaleźć niespokrewnionego dawcę w ogólnonarodowym rejestrze dawcówszpiku. Briansztywnieje, marszczącbrwi. - Przecież powiedział pan, że przeszczep od dawcy niespokrewnionego nie jest bezpieczny. -To prawda- przyznajedoktor Chance - aleczasem nie mainnego wyjścia. Odrywam wzrok od podłogi. - A jeśli w rejestrze nie ma zgodnego dawcy? -Cóż. - Onkologpociera czoło. -Wtedy będziemy się staraćutrzymać Kate przy życiu, dopókidawca się nieznajdzie albo nieopracuje się innej metody leczenia. Rozmawiamy o mojej córeczce, a on mówi tak, jakby chodziłoo jakąś maszynę, o samochód z zatkanymgażnikiem,o samolot,w którymzacięło się podwozie. Nie mogę tego znieść. Odwracamtwarzi pierwszą rzeczą, jaką widzę,jestźle rozwinięty liść zwiędłej rośliny, opadającyz parapetu napodłogę jak samobójca rzucający się z okna. Wstaję bez słowa wyjaśnienia, zabieram doniczkę i wychodzę z gabinetu doktora Chance'a. W przedpokojumijam jego sekretarkę i innych truchlejących zestrachu rodzi76rBEZ MOJEJ ZGODYców,czekających zeswoimi chorymi dziećmi nawizytę. Przystajęprzy pierwszympojemniku na śmieci,jaki wpada mi w oczy, i wyrzucamdo niego roślinę razem z wyschniętą nawiór, wyjałowioną ziemią. W ręce zostaje mi terakotowa doniczka. Patrzęna niąi mamwielką ochotę roztrzaskać ją opodłogę. W tej chwili słyszęza sobą głos:- Saro- pyta doktor Chance- dobrzesię czujesz? Odwracam siępowoli. Czuję, jak do oczu napływają mi łzy. - Czujęsięświetnie. Jestem zdrowa. Czeka mnie długie, długie życie. Przepraszamgo i oddaję mudoniczkę. Doktor kiwa głową i podaje mi chusteczkę, wyjętą z kieszeni. - Miałam nadzieję,żeJesse będzie mógł ją uratować. Bardzochciałam, żeby takbyło. - Wszyscy tego chcieliśmy - odpowiadadoktor Chance. -Cości powiem. Dwadzieścia lat temu średnia przeźywalnośćdziecichorych na białaczkębyła jeszcze mniejsza. Poza tym znam wiele takich rodzin, gdzie jedno dziecko niewykazuje zgodności, aledrugie tak. Nie mamywięcej dzieci, chcę mu powiedzieć, alemilknę, niewypowiedziawszy ani słowa. Docierado mnie, że doktor mówio dzieciach,których jeszcze nie mam, o dzieciach, którychnigdynawetniemiałam w planach. Odwracam się doniego, a woczachmam nieme zapytanie. - Brian będzie się martwił, dlaczego takdługo nas nie ma. -DoktorChance rusza z powrotem do gabinetu. Unosi trzymanądoniczkę. - Czymogłabyś mi polecić - pytaswobodnym tonem -jakieś rośliny, które miałyby umnie szansę na przeżycie? Bardzo łatwo jestzacząć myśleć, że skorocały twój świat naglezamarł wmiejscu,to wszystkichdookoła powinno spotkać to samo. Nic ztych rzeczy: śmieciarze opróżnili naszepojemniki itakJak zwykle ustawili je na skraju chodnika. Czeka na nas rachunek za wywóz nieczystości, zatknięty w drzwiach. Na stolew kuchni leżyrówny stosik listów z całego tygodnia. Towprost zadziwiające. Życie toczy się dalej. Kate wychodzi zeszpitala równo tydzień poskierowaniu nachemioterapięindukcyjną. Wciąż nosi cewnik centralny, wijący77. JODI PlCOULTsiępod jej bluzką jak wąż. Pielęgniarki na pożegnanie starająsię dodać mi otuchy i recytują długą listę zaleceń, których mamyprzestrzegać. Dowiaduję się, kiedy wzywać pogotowie, a kiedynie, kiedy mamy wrócić na następną chemioterapię, jakie środkiostrożności zachować, ponieważ w czasie chemii Kate będziew stanie immunosupresji. Następnego dnia, o szóstej rano, Kate wchodzi na paluszkachdonaszej sypialni. Stara sięnie robićhałasu, ale i takbudzimysięw jednej chwili. - Co się stało, kochanie? -pyta Brian. Kate nie odpowiada, przesuwa tylko dłonią po głowie. Na podłogę opada wielki kłąbwłosów, płynącw powietrzujak mikroskopijna chmura burzowa. - Skończyłam - mówi Kate. Od jej wyjściaze szpitala upłynęło kilka dni. Siedzimy przyobiedzie. Kate nawet nie tknęła fasoli ani klopsików. Wstaje odstołui wybiega w pląsach do swojego pokoju. - Ja też. -Jesse podnosisię z krzesła. -Mogę już iść? Brianwkłada do ustkolejny kęs. Przełyka go, zaciskając zęby. - Najpierw zjesz jarzynki. -Nie znoszę fasoli. - Ona też za tobą nie przepada. Jessewskazuje wzrokiem talerz Kate. - A ona może nie jeść? Toniesprawiedliwe. Brian odkłada widelec na brzeg talerza. - Takuważasz? -odpowiada cichym, złowrogimgłosem. -Chcesz, żeby byłosprawiedliwie? W porządku. Następnym razemzabierzemy cię razem z Kate do szpitalai każemy pobrać ciszpikkostny. Kiedy będziemy w domu wyjmować jej cewnik do przepłukania, tobie też zrobimy coś, co boli tak samo. A przy następnejchemioterapii. -Brian! - przerywam mu. Mój mąż milknie równie nagle, jak przed chwilą wybuchł. Przyciska drżącą dłoń do czoła i spogląda na Jessego, któryuciekłod stołu, wystraszony, ischował się pod moim ramieniem. - Przepraszam cię, Jess - mówi. -Ja.Nie kończy. Wstaje i wychodzizkuchni. rBEZ MOJEJZGODYPrzez długą chwilę siedzimy wmilczeniu. W końcu Jesse odwraca się domnie. -Czy tatuś też jest chory? Muszęsię mocnozastanowić, zanim mu odpowiem. - Wszystko będzie dobrze -uspokajamsynka. Obchodzimymały jubileusz: upłynął już tydzień od powrotuKate ze szpitala. W środku nocybudzi nas łomot. Zrywamy sięi biegniemyna wyścigido jej pokoju. Mała leży pod kołdrą i matak silnedreszcze, że strąciła lampkęznocnego stolika. Kładędłońna jej czole. - Rozpalone- mówię Brianowi. Do tej poryczęsto się zastanawiałam, jak tobędzie wyglądać,kiedy Kate zacznie mieć jakieś dziwneobjawy ipo czym poznam,że trzeba zabrać jądolekarza. Teraz,kiedy patrzę nanią, nie mogę pojąć, jak mogłam być tak głupia, żeby niewiedzieć,że rozpoznam chorobęnatychmiast, napierwszy rzut oka. - Jedziemy napogotowie - decyduję,chociażwidzę, że Brianjuż zawija Kate wkołdrę i podnosiz łóżeczka. Wsiadamy znią dosamochodu i dopiero, kiedy silnik już chodzi, przypominamy sobieoJessem. Nie możemyzostawić go samegow domu. - Tyjedź. -Brian czyta w moichmyślach. -Ja z nim zostanę -mówi, ale nie odrywa oczu od Kate. Dosłowniekilka minut późniejJesse kuli się już na tylnymsiedzeniu, pytając,dlaczego wstajemy, kiedy słonko jeszcze śpi. Pędzimy do szpitala. Po przyjeździe na pogotowie kładziemy go dosnuna zestawionych krzesłach i przykrywamy naszymipłaszczami. Patrzymy, jaklekarze uwijają się wokół rozgorączkowanej Kate jakpszczoły na łące pełnej kwiatów, wysysającz niej najrozmaitsze płyny. Wykonują posiewy na wszystkie możliwe drobnoustroje i robią jej nakłucielędźwiowe w celu wykluczeniamożliwości infekcji i zapalenia opon mózgowych. Wchodzi technik-radiolog z przenośnymaparatem rentgenowskim. Musi zrobić prześwietlenieklatki piersiowej, żeby sprawdzić, czy to nieJGst zakażenie płuc. Po wywołaniukliszy oglądamy ją nanegatoskopiena koryta'"ZU. Nazdjęciu żebra Kate są cieniutkie jak zapałki. Prawie w sa7Q. JODIPlCOULTmym centrum widnieje wielka szara plama. Czuję, jakmięknąmi kolana. Chwytam się kurczowo ręki Briana. - To jest guz. Nastąpiłprzerzut. Lekarz kładzie mi dłoń naramieniu. - PaniFitzgerald - słyszęjego głos. -To jest serceKate. Pancytopenia to takie wymyślne słówko, które oznacza^ że organizm Kate nie dysponuje w tym momencie żadnymi mechanizmami obronnymi przedzakażeniem. Doktor Chance wyjaśnianam, żeto rezultat udanej chemioterapii - przeważająca większośćbiałych krwinek została zniszczona. Ma to także drugi skutek: wdajesię sepsa, zakażenie po chemioterapii, w takiej sytuacji już nie prawdopodobna,lecz stuprocentowo pewna. Kate dostajetylenol na zbicie gorączki. Pobierają jej krew,mocz i robią posiew plwociny, aby przepisać odpowiednie antybiotyki. Drgawki ustają dopiero posześciu godzinach, ale byłytak silne,że aż baliśmy się, że mała wypadnie z łóżka. Pielęgniarka -ta sama,która kilka tygodni temu zaplatała jedwabistewłoski Kate wcienkie warkoczyki,żeby ją rozlawić -mierzy jej temperaturę i odwraca się do mnie. - Saro - słyszę -możesz jużodetchnąć. Twarz Kate jestbledziutka iskurczona. Wygląda jak te odległe księżyce, które Brian lubi oglądać przez teleskop,tak samo jakone zimna, nieruchomai odległa. Moja córeczka wyglą^datak,jakby umarła. Nachodzi mniestraszna myśl: czynie lepi ej byłobyoglądać jaw trumnie, niż patrzeć, jak się męczy? - Hej. -Brian gładzi mnie pogłowiewolną ręką. Na drugimramieniu. kołysze Jessego. Już prawie południe, amy wcicż jesteśmyw piżamach. Niepomyśleliśmy, żeby zabrać ze sobą ubraniana zmianę. - Zabieram małego na dół do stołówki. Zjemy obiad. Przynieść ci coś? Potrząsamprzeczącogłową. Przysuwam krzesło do łóżfcaKatei poprawiam kołdrę okrywającąjej nogi. Biorę ją za rączkę iprzykładam do swojej, porównując. Kate rozchyla powieki, dwie wąskieszparki. W pierwssym momencie nie może poznać, gdzie jest. -Kate - szepczę. - Jestem przy tobie. -Malutkaodwr;aca głowę ipatrzy na mnie. Unoszę jej rękę do usti wyciskam pocału80BEZ MOJEJ ZGODYnekw samym środkudłoni. - Jesteś bardzodzielna. -Uśmiechamsię do niej. - Kiedy będę duża, chcę być takajak ty. Wtedy dziejesię dziwna rzecz. Katepotrząsa główką, bardzomocno. Odzywa się; jej głosik jest jak piórko drżące na wietrze,ulotnyjaknić babiego lata. - Nie,mamusiu -mówi - bo byłabyś chora. Pierwszy z moich snówjest taki: kroplówka podłączona docewnika centralnego w piersi Kate jest odkręcona zbyt mocno. Jej ciało wzbiera roztworem solifizjologicznej jak nadmuchiwanybalon. Usiłuję odłączyćkroplówkę,ale trzyma mocno. Przyglądam się, jak rysy mojej córeczki wygładzająsię, zamazują i zacierają,aż w końcujej twarz stajesię bladym owalem, którymógłby należećdopierwszejlepszej osoby na świecie. W drugim zesnówrodzę dziecko. Jestem na oddziale porodowym;moje ciałootwiera się, serce pulsujenisko, w samymbrzuchu. Czujęnagłe parcie i wnastępnej chwili maleństwo jest już na zewnątrz. - Dziewczynka - oznajmia położna, podając mi noworodka. Odsuwam rąbekróżowego kocyka i zamieram. - To nie jest Kate - mówię. -Oczywiście, że nie - zgadzasię pielęgniarka. - Ale to pani córeczka. Wszpitalu zjawia się nasz aniołstróż. Wchodzi do pokoju,w którym leżyKate. Ma na sobie kostiumod Armaniego i warczydo słuchawki telefonu komórkowego. - Sprzedawaj- mówi moja siostragłosem nieznoszącym sprzeciwu. -Nie obchodzimnie jak, Peter. Możesz sobie ustawić stoisko na środku Fanueil Hali. Masz mi sprzedać te akcje. - Suzanne rozłącza się i wyciąga do mnie ręce. Wybucham płaczem. -Hej - mówi uspokajającym tonem - chyba nie myślałaś, że cię posłucham i będęsiedzieć w domu? - Ale. -Są na tym świecie telefony, sąfaksy. Mogę pracować u was. Kto inny zajmiesię Jessem? Brian i ja spoglądamy po sobie;o tym faktycznie nie pomyśleliśmy. Brian,wzruszony, wstajeiobejmujeZanne ramieniem. Wychodzi mu to dość niezręcznie. Jesse przyskakuje do cioci. 6- Bezmojej zgody81. JODI PlCOULT- Adoptowałaś trzecie dziecko, Saro? - Śmieje sięmoja siostra. -Jesse nie mógł aż tak urosnąć. - Odrywa małegood kolani pochyla się nad łóżkiem śpiącej Kate. -Na pewno mnie nie pamiętasz - szepcze, a oczy jej błyszczą. - Ale ja pamiętam ciebie. Pozwalamjej przejąć ster. To najprostsza rzecz pod słońcem. Zanne zabawia Jessegogrąw kółko i krzyżyk. Przeztelefon zmusza pobliską chińską restaurację do przysłania obiadu doszpitala, choć nie prowadzą oni usług dostawczych. Siedzę na łóżkuobokKate i rozkoszujęsię autorytetemmojej siostry. Pozwalamsobie uwierzyć,żeona potrafi naprawić nawet to, wobec czego jajestem bezsilna. Jest wieczór. Zanne zabrałajuż Jessego do domu. Briani jasiedzimy po obustronach łóżka Kate, jakby ona była obrazkiem,a my jego ramami. -Wiesz. - szepczę. -Tak się zastanawiałam. Brianporusza się na krześle. - Nad czym? Pochylam się, żeby spojrzeć mu prosto woczy. - Nad kolejnym dzieckiem. Brianmarszczy brwi. - O, Boże. -Wstaje i odwraca się odemnie. -O, Boże. Ja też wstaję. - Chyba mnie nie zrozumiałeś. Brian staje przede mną. Twarzma ściągniętąbólem. - JeśliKate umrze, i tak nic nam jejnie zastąpi. Kate poruszasię przezsen,szeleszcząc pościelą. Zmuszam się,żeby wyobrazić ją sobiejako czterolatkę, wkostiumie na Halloween;jako dwunastolatkę, pierwszyraz kładącą sobie błyszczykna wargi; jako dwudziestolatkę,kręcącą się po pokoju w akademiku. - Wiem -odpowiadam mężowi. -Musimy więc zrobić wszystko,żeby nieumarła. ŚRODAPowróżęci z popiołu,jeśli chcesz. Popatrzę wogień i wyczytamzPopielatych rzęs,Z czerwonych i czarnych językówIpasków,Skąd się bierze ogieńI jak biegnie do samegomorza. Carl Sandburg, "Ogniste stronice"CAMPBELLKażdy, jak sądzę,ma dług wdzięczności wobec swoichrodziców. Pytanie brzmi:jak wielki? Zadaję je sobie, słuchając paplaniny matki. Tematem dnia jest dziś najnowszy romans ojca. Niepo raz pierwszy żałuję, że nie mam rodzeństwa, choćby tylko dlatego, że gdybymje miał, takie telefony o świcie budziłyby mnieraz, dwa razyw tygodniu, ale nie siedem. - Mamo- przerywam potok słów -wątpię,żeby ona naprawdęmiała szesnaście lat. -Nie doceniasz swojego ojca,Campbell. Być może; zdaję sobie jednak sprawę, że mój ojciec jest takżesędzią federalnym. Możliwe,że fantazjujena temat pensjonarek,ale nigdy nieposunie się do tego, żeby złamaćprawo. - Mamo, muszę już wychodzić, bospóźnię się dosądu. Jeszczedziś odezwę się do ciebie. - Po tych słowach rozłączam się, zanimzdąży coś powiedzieć. Coz tego,że nie idę dziś dosądu. Biorę głęboki wdechi potrząsam głową. Sędzia wpatruje się we mnie. - Kolejny dowódna to, że pies jest mądrzejszy od człowieka -mówię nagłos. -Kiedy dorasta, zrywakontaktyz matką. Udaję się do kuchni, podrodze zawiązując krawat. Mojemieszkanie to istne dzieło sztuki. Jest urządzoneskromnie,aleelegancko, a każda rzecz, jaka się w nim znajduje, jest z najwyższej półki: czarna skórzana kanapa zaprojektowana nazamówie83. JODI PlCOULTnie;telewizor z płaskim kineskopem, zawieszonynaścianie; gablotka, w której trzymam podkluczemkolekcjonerskie pierwodruki powieści takich autorów jak Hemingway i Hawthorne,z autografami. Ekspres do kawy sprowadziłem z Włoch,a w lodówcemożna przechowywaćżywność wtemperaturzeponiżej zera. Otwieramdrzwi. Moim oczom ukazuje się samotnacebula,butelka keczupu itrzy pudełka czarno-białej kliszy fotograficznej. Wcalemnie to nie dziwi. Rzadko jadamw domu. Sędzianiepoznałby smaku psiej karmy, tak jest przyzwyczajony do dań z restauracji. /- Może wybierzemy się doRosie's? - proponuję mu. -Co ty nato? Zakładam mu uprzążpsa-prżewodnika. Sędzia szczeka. Żyjezemną już od siedmiu lat. Kupiłem go odtresera psów policyjnych, ale został ułożony specjalnie dla mnie. A dlaczegotak gonazwałem? Cóż, który adwokat nie marzy o tym, żeby od czasudoczasu móc wezwać sędziego na dywanik? RestauracjaRosie'sto nieosiągalne marzenie sieci Starbucks:urządzona w oryginalnym, eklektycznym stylu, przyciąga gości,którzy na pierwszy rzut oka mogą przy kawieczytać klasyków rosyjskiej literatury w oryginale, bilansować na laptopiebudżetspółki albo pisać scenariusze. Bywamy tamz Sędzią dośćczęstoi zwykle dostajemy nasz ulubiony stoliknatyłachsali. Zamawiamy dwie kawy z ekspresui dwa rogaliki z czekoladą, flirtującprzytym bezwstydnie z dwudziestoletnią Ofelią,kelnerką. Aledziś coś jest nie tak: Ofelii nigdzie niewidać, a przynaszym stoliku siedzi jakaś kobieta i karmi bajglem dziecko w wózku. Tegojużza wiele;wytrąca mnie to z równowagi do tego stopnia, żeSędzia musi siłą zaciągnąć mniedo stołka przybarze. W tej chwilito jedyne wolne miejsce w całymlokalu. Możnastąd wyjrzećprzez oknona ulicę. Dopiero siódma trzydzieści, ajuż całydzień zepsuty. Podchodzi do nas młodzieniec o szkieletowatej posturze heroinisty. Jego brwiprzypominają karnisze, tyle w nichkolczyków. W ręce trzyma notes. Zatrzymuje się i zauważa Sędziego, którypołożył się u moich stóp. - Sorka, stary. Zpsaminie wolno. - To pies-przewodnik - wyjaśniam. -Gdzie jest Ofelią? 84BEZ MOJEJZGODY- Nie ma jej. Uciekławczoraj zeswoim kochasiem. Chcą siępobrać. Uciekła, żeby wyjść zamąż? To tak się wciąż robi? - Akimjestjej wybranek? -pytam z ciekawości, choć to niemoja sprawa. - To taki upolityczniony rzeźbiarz. Robipopiersia światowychprzywódców zpsiej kupy. Wymyślił sobietaką formę przekazu dlawyrażenia swoichprzekonań. Przez krótką chwilęwspółczuję biednej Ofelii. Możecie miwierzyć: miłość jest równiepiękna irównie trwała jak tęcza. Zachwyca od pierwszego wejrzenia, alewystarczy mrugnąć i już poniej. Kelner sięgado tylnej kieszeni i podaje mi plastikową kartę. - Proszę. Menu alfabetemBraille'a. - Niejestem niewidomy. Proszę dwiekawy z ekspresu idwarogaliki. - To poco cipies,skoro tak? -Jestem chory na SARS - mówię. - Piesliczy osoby, które zarażam. Widzę, że chłopak nie wie, czy żartuję, czy mówię poważnie. Wycofuje się z niepewnym wyrazem twarzyi idzie dokuchni pomoją kawę. Z tego miejscawidać, co się dzieje na ulicy; stolik, któryzwykle zajmuję, stoi wgłębi sali. Obserwuję starszą panią, która właśnie o włos uniknęła potrącenia przez taksówkę. Przedoknem restauracji przechodzi tanecznym krokiem chłopak,niosąc na ramieniu magnetofon trzy razy większy od jego głowy. Dwie bliźniaczki w mundurkach prywatnej szkoły parafialnej oglądają magazyn młodzieżowy ichichoczą. Widzę takżekobietęo bujnych, falujących, kruczoczarnych włosach, któraoblewa się kawą. Upuszczony papierowy kubek toczy się pochodniku. Wszystko wemnie zamiera. Wydaje mi się,że ją poznaję;muszę zobaczyć, czy to jestta osoba,o której myślę. Czekam,ażnieznajomapodniesie głowę,ale onaodwraca sięode mnieizaczyna wycieraćzalaną spódnicę papierową serwetką. Autobus przecina świat na pół,a w mojej kieszeni odzywa się komórka. 85.JODIPlCOULTSpoglądam na wyświetlacz;spodziewałemsię tego- Nie odbieram telefonu od matki. Wyłączamaparat i szukamwzrokiem kobiety zza okna, ale zniknęła razemz autobusem. Otwieram drzwibiura, odprogu warkliwym głosem rzucającKerri polecenia? '- Zadzwońdo Osterlitza i dowiedz się, czy będzie mógł zeznawać w procesie Weilanda. Zdobądź listępowodów,którzy zaskarżylispółkę New England Powerwciągu ostatnich pięciulat. Zróbmi kopię zeznania z Melbourne. Zadzwoń do sądu i spytaj Jerry'ego, który sędziabędzie obecny narozpatrzeniu wnioski! córki Fitzgeraldów. Dzwonitelefon. Kerri rzuca mi spojrzenie. - A propos córki Fitzgeraldów. -Wskazuje głową w stronędrzwi prowadzących do mojego prywatnego gabinetu. Na progustoi AnnaFitzgerald. W jednej ręce trzyma butelkę płynu doczyszczenia, w drugiej irchową szmatkę. Polerujegałkęw drzwiach. - Co ty robisz? -pytam. - To, co mi pan kazał. -Annaopuszcza głowę, spoglądającnapsa. - Cześć, Sędzia. -Telefondo ciebie nadrugiej linii - mówi Kerri. Rzucam jejwymownespojrzenie- dlaczego w ogóle wpuściła tutaj to dziecko, przerasta moje zdolności pojmowania - i próbuję otworzyćdrzwi, ale gałkaślizga mi się w ręku od tego środka, którym Anna ją wysmarowała. Przez chwilę szarpię się z drzwiami, ażw końcu dziewczyna łapiegałkę przez szmatkęi otwiera je przede mną. Sędziaobchodzi gabinet dookoła, szukającnajwygodniejszegomiejsca na podłodze. Dotykam mrugającego przycisku na biurkowym telefonie. - Campbell Alexander, słucham. -Mówi SaraFitzgerald,matka Anny. Przyjmuję tę wiadomość ze spokojem, spoglądając na jej córkę, polerującą gałkę u drzwi, niedalejniż półtora metraode mnie. - Witam, pani Fitzgerald. -Tak jaksię spodziewałem, Annaprzerywa pracę. - Dzwonię do pana, ponieważ. Widzi pan, zaszłopewne nieporozumienie. 86BEZMOJEJZGODY';;Czy złożyli już państwo odpowiedź nawniosek? ^ - Tonie będzie konieczne. Rozmawiałam wczoraj z Anną. Ponaszej rozmowie córka zrezygnowała zdalszego prowadzeniasprawy. Zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby ratować siostrę. - Takpani uważa. -Mój głosnabierazimnego,urzędowego tonu. -Niestety,tak się jednak nieszczęśliwie składa, że wiadomośćo zaniechaniu postępowaniamuszęotrzymaćbezpośrednioodklienta. - Patrzę Annie w oczy i unoszę brew. -Czy orientujesiępani, gdzie wtej chwili jest panicórka? - Wyszła pobiegać - informujemnieSara Fitzgerald. -Ale popołudniustawimy się w sądzie. Porozmawiamy z sędzią iwszystko się wyjaśni. - Zatem do zobaczenia. -Odkładam słuchawkę i spoglądamna Annę, krzyżując ręce na piersi. -Chcesz mimoże o czymśpowiedzieć? Anna wzrusza ramionami. - Nic szczególnego nie przychodzi mi namyśl. -Twoja matka jest nieco odmiennego zdania. Chociaż, z drugiej strony, jest również przekonana, żewłaśnie uprawiasz biegpo zdrowie. Anna oglądasię na Kerri, która siedzi zabiurkiem w przedpokoju i, rzeczjasna, chłonie każdenasze słowo. Zamyka drzwiipodchodzi do mojego biurka. - Po tym, co się stałowczoraj wieczorem, nie mogłam jej powiedzieć, żeidę do pana. -A co sięstało wczorajwieczorem? -Annanagle milknie, a jatracę cierpliwość. - Posłuchajmnie. Jeśli planujesz wycofać pozew. Jeśliniepotrzebnie tracę dla ciebie czas. To byłbym ciwdzięczny, gdybyś zechciała uczciwie powiedzieć mi o tym teraz,wtej chwili. Boja nie jestem psychologiem rodzinnym ani kumplem ze szkoły. Jestem twoim adwokatem, a gdzie jest adwokat,tam musibyć sprawa. Pytam cię więc jeszcze raz: czyzmieniłaśzdanie co do tego procesu? Wbrewoczekiwaniom mojatyrada nie odbiera Anniezdecydowania i nie kładzie kresu całej sprawie, zanim jeszcze zdążyła sięona na dobre rozpocząć. Ku mojemu zaskoczeniu dziewczynaspoglądana mnie spokojnym,opanowanym wzrokiem. - Czy nadal chce mniepan reprezentować? 87.JODI PlCOULTPrzytakuję, chociaż głos rozsądku odradza mi to stanowczo. - W takimrazie nie- słyszę. -Nie zmieniłamzdania. Kiedy po raz pierwszy popłynąłem zojcemna regaty, miałemczternaście lat. Z całychsił starał się mnie zniechęcić: byłem zamłody i niedojrzały, a pogoda stanowczo zbyt niepewna. Ja jednak wiedziałem, co taknaprawdę chciał przez to powiedzieć: z takązałogąnie miał szans na wygraną. Dla mojego ojca liczyli siętylko najlepsi. Reszta równie dobrze mogła nie istnieć. Ojciecpływał na przepięknym jachcie klasyUSA-1,zbudowanym z mahoniu i drewna lękowego, kupionym w Marblehead odJ. Geilsa, tegorockowego klawiszowca. Był to,inaczej mówiąc,obiekt marzeń, wyznacznik pozycji i symbol wtajemniczenia opakowany w miodowozłotą gładźdrewna i oślepiający nieskazitelnąbielą żagla. Ruszyliśmy z kopyta, przecinając linię startowąpod pełnymżaglem równoz wystrzałem startera. Starałem sięw każdejchwili być tam, gdzie należało: korygowałemster, zanim jeszczeojcieczdążył wydać mipolecenie, pomagałem przy zwrotachi przy halsach, aż odwysiłkurwały mnie mięśnie. I być możewszystko skończyłobysię szczęśliwie, gdyby nie burza,któranadeszła od północy, przynosząc ścianę deszczu i wiatr wzburzający trzymetrowe fale,po których zjeżdżaliśmyjak po stromychpagórkach. Obserwowałem ojca uwijającego sięw żółtym sztormiaku, jakby nie zauważał szalejącej ulewy. Ja marzyłemtylkoojednym:wczołgać się do jakiejś dziury, zwinąć w kłębek i umrzeć. Jemuna pewno nawet nieprzyszłotodo głowy. - Campbell! -usłyszałemjego ryk. -Zmieniamy kurs! Ale zwrot pod wiatr oznaczał kolejnąpiekielną huśtawkę. - Campbell - powtórzył ojciec. -Rusz się. Nagleprzed nami otworzyła się głęboka dolina. Łódźzwaliłasię w nią z taką prędkością, że straciłem oparcie podnogami. Ojciec rzucił się dosteru, odpychając mniena bok. Na jedną chwilę, krótką, lecz cudowną, żagleznieruchomiały. Potem bom śmignął na drugą stronę, a jacht pomknął halsem w kierunkuprzeciwnymniż naszkurs. - Podaj koordynaty-rozkazałojciec. 88BEZ MOJEJ ZGODYProwadzenie nawigacji oznaczało, żemam zejść pod pokład,gdzie były mapy, i obliczyć kurs,który doprowadzinas do następnej boi na trasie wyścigu. W zamkniętej, dusznej kajucie poczułemsię jednak jeszcze gorzej. Otworzyłem mapę, ale nie zdążyłem nawet rzucić okiem. Zwymiotowałem prostona nią. Ojciec zacząłmnie szukać tylko dlatego,że długo nie wracałem z obliczonymkursem. Wsunąłgłowędo kajuty i zobaczyłmnie na podłodze, siedzącegowkałuży własnych wymiocin. - No nie - mruknął podnosem i poszedł. Zebrałemwszystkie siły i zmusiłem się dowyjścia zanim napokład. Zmagał się z kołem sterowym i udawał,że mnie nie widzi,a kiedy zrobił zwrot,nie ostrzegł mnieani słowem. Żagielprzeleciał na drugą stronę, rozpruwającniebo na dwoje. Bom huknąłmnie wtyłgłowy. Straciłem przytomność. Ocknąłem się w chwili, gdy ojciecmknął już ku linii końcowej, ścigającsię z innąłodzią. Przestało padać, jeszcze tylko mżyło. Ojciec ukradł wiatr współzawodnikowi, który straciłprędkośći został w tyle. Wygraliśmy z przewagą kilku sekund. Kazał mi posprzątać posobie,a potem wysadziłna przystani,polecił wziąćtaksówkę i jechać dosiedzibyjachtklubu. Sam popłynął tam łodzią płaskodenną, żeby świętować zwycięstwo. Dojechałem na miejsce dopiero po godzinie. Ojciec byłw wyśmienitym humorze,popijał whisky z kryształowego pucharu, którybyłnagrodąw tych regatach. - Hej,Cam, idzie twoja załoga - zawołałjeden zjego znajomych. Mój ojcieczasalutował mi pucharem, wziął głęboki łyk, poczym ztakim rozmachem postawił naczynie na blacie, żeurwałucho. - Szkoda nagrody - mruknął ktoś podnosem. Ojciec odpowiedział mu, ani na chwilę nie spuszczajączemnie wzroku. - Faktycznie szkoda- przyznał. Praktycznie co trzeci samochód w Rhode Island ma na tylnymzderzaku czerwono-białą naklejkę z napisem upamiętniającymJedną zofiargłośniejszych wypadków drogowych, do jakich doszłownaszym stanie: "Moja przyjaciółkaKąty DeCubelliszginęła potrącona przez pijanegokierowcę", "Mój przyjaciel JohnSis89. JODI PlCOULTson zginął potrącony przez pijanego kierowcę". Takie naklejkimożnadostaćna szkolnych festynach, u fryzjera albo od kwestarza. To nic, że nie znało się dzieciaka, który zginął; są one wyrazemsolidarności i skrytej radości, że to nie nas, lecz kogośinnego spotkał tak tragiczny los. W zeszłym rokuna zderzakach pojawiły się naklejkiku pamięci nowej ofiary wypadku drogowego, Deny DeSalvo. Znałemjązwidzenia, w przeciwieństwiedoinnych zabitych. Miała dwanaście latibyła córką sędziego. Podobno jej ojciec przeżył załamanie podczasprocesu, któryodbył się zaraz po pogrzebie dziewczynki, i wziął trzymiesięczny urlop, żeby uporać się z bólem postracie dziecka. Przypadek zrządził, że właśnie tego sędziegowyznaczono do prowadzenia sprawyAnny Fitzgerald. Wchodząc do Kompleksu Garrahiego, gdzie ma siedzibę sądrodzinny okręguProvidence, zastanawiam się, czy człowiek takciężko doświadczonyprzez życiebędzie na siłach sądzić w sprawie, w której wygrana mojej klientki doprowadzi do śmierci jejnastoletniej siostry. U wejścia stoi nowy strażnik, potężny facet z szyjągrubą jakpień sekwoi i odpowiednio żywym pomyślunkiem. -Bardzo mi przykro - mówi. - Psówniewpuszczamy. -To mój pies-przewodnik. Strażnikjest zaskoczony i speszony. Pochyla się,żeby zajrzećmi w oczy. Odpowiadam takimsamym spojrzeniem. - Jestem krótkowzroczny. Pies pomaga mi czytać znaki drogowe. Obchodzimy tegocerberai udajemy się korytarzem do salirozpraw. Za drzwiami stoją woźnysądowy imatka Anny Fitzgerald, rozmawiająca z nim jak z uczniakiem, któremu trzeba utrzeć nosa. Domyślam się, że to właśnie jest matka mojej klientki, chociażprawdęmówiąc, w niczym nie przypomina stojącej tużobokcórki. - Jestemprzekonana,że sędzia zrozumie. To wyjątkowa sytuacja. - Sara Fitzgerald spiera sięz urzędnikiem,a jej mąż przysłuchuje się rozmowie, stojąc samotnie kilka kroków za nią. Anna dostrzega mnie. Na jej twarzypojawia sięulga. Zwracam się do woźnego:90 SBEZ MOJEJ ZGODY-Jestem Campbell Alexander- mówię. - W czym problem? -Właśnieusiłuję wytłumaczyć pani Fitzgerald,że tylkoadwokaci mająwstęp do gabinetu sędziego. -Ja występuję wimieniu Anny- informuję go. - Akto reprezentuje panią? -pyta woźny Sarę Fitzgerald. MatkaAnny przez chwilę wygląda, jakby była na krawędzizałamania. Odwraca się do męża. - Im dalej,tymgorzej -mówi cicho. -Na pewno chcesz w tobrnąć? - pyta on, potrząsając głową. -Czy chcę? Nie,nie chcę. Muszę. Te słowanagle otwierająmi oczy. - Zaraz - zwracam się do niej. -To panijest prawnikiem? Saraobrzuca mnie wzrokiem. - Zgadza się. Patrzę na Annę zniedowierzaniem. - A tyniewspomniałaś mi o tym ani słowem? -Przecież pan nie pytał- szepcze dziewczyna. Woźny wręcza nam formularze do wyrobienia przepustek,a potem wzywa szeryfa. - Vern. -Sara uśmiechasię na jegowidok. -Miłocię widzieć. Coraz lepiej. - Cześć. -Szeryf całuje ją w policzek, podaje rękęjej mężowi. - Witaj, Brian. Awięc matka Annynietylko jestprawnikiem, alena dodatekma wgarścicały personel sądowy. - Czyjuż się państwo przywitali? -pytamcierpko. Sara Fitzgerald wywraca oczami, rzucającszeryfowi wymownespojrzenie,mówiące: "Ten facet to osioł, aleco robić? ". Proszę Annę,żebynigdzie nie odchodziła, i Udaję się wraz z jej matką do gabinetusędziego. Sędzia DeSalvo jest niewysoki,ma zrośniętebrwi i przepadazakawą zmlekiem. - Dzień dobry - wita się z nami. -Z pieskiemnasalę rozpraw? - Topies-przewodnik, wysoki sądzie - wyjaśniami nie czekając, co mi odpowie, rozpoczynam zwyczajową sympatycznąpogawędkę, która poprzedza każde takie spotkanie wewszystkich sądachw Rhode Island. Nasz stan nie jest duży, aśrodowiskoPrawnikówmamy jeszcze mniejsze. Prawdopodobieństwotrafie91. JODI RlCOULTnią w rozprawie na sędziego, który okaże się szwagrem lub stryjem twojej asystentki, jest u nas tak duże, że takie przypadki nikogo jużnie dziwią. Podczas rozmowy zerkam co chwilana Sarę. Trzeba jej pokazać, ktotutaj ma prawo czućsię jak u siebie, a ktonie. Jeślinawetona była adwokatem,toniepracowaław zawodzieco najmniej od dziesięciu lat, botyle trwa już moja praktyka. Jest wyraźniezdenerwowana. Mniew palcach rąbek bluzki, conie uchodzi uwagi sędziegoDeSalvo. - Niewiedziałem, żewróciła pani dozawodu -zagaduje ją. -Nie miałam wyjścia, wysokisądzie. Powódka tomoja córka. Słyszącte słowa, sędzia kieruje wzrok namnie. - Czy możepan przybliżyćnam tę sprawę? -Młodsza córka państwa Fitzgerald wniosła o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych. Sara potrząsa głową. - Tonieprawda, panie sędzio. -Mój pies podnosi głowę nadźwięk swojego imienia. -Rozmawiałam z Anną. Przyznała misię, że wcale nie chciała tego robić. Miała wtedy zły dzień i potrzebowała,żeby ktoś poświęcił jejtrochęuwagi. Trzynaście lat,zna pan ten wiek - kończy Sara,wzruszającramionami. W gabineciezapada ciszatakprzeraźliwa, że wyraźnie słyszębicie własnego serca. Sędzia DeSalvo nie może wiedzieć, jakie sątrzynastolatki. Jego tragicznie zmarła córka miała tylko dwanaście lat. Saraoblewa się pąsem. Oczywiściewie o Danie DeSalvo; niema w tym stanie człowieka, który by oniej nie słyszał. O ile sięnie mylę, sama ma na zderzakunaklejkę z jej nazwiskiem. -Najmocniej przepraszam. Nie chciałam. Sędzia nie patrzy na nią. - Panie Alexander, kiedy ostatni raz rozmawiałpan zeswojąklientką? -Wczoraj rano, wysoki sądzie. Była w moim gabinecie, kiedyjejmatkazadzwoniła, aby powiadomić mnie,że całatasprawa tonieporozumienie. Jak można się było spodziewać, Sarze Fitzgeraldopadaszczęka zezdziwienia. - Niemożliwe. Wyszła tylko na dwór pobiegaćsobie trochę. Spoglądam nanią. 92BEZ MOJEJ ZGODY- Jest pani tego pewna? -Tak myślałam. - Panie sędzio -mówię. -Pragnęwykazać, że z tego właśniepowodu wniosek Anny Fitzgerald jest uzasadniony. Własna matka nigdyniewie,gdzie podziewasię jej córka. Dotyczące mojejklientki decyzje w kwestiach medycznych również zapadają bezposzanowania. - Proszę przestać - sędzia przerywa mi i zwraca się doSary. -Córka powiedziałapani, żechce wycofaćwniosek? - Tak. Teraz sędzia spogląda namnie. - A panu powiedziała,że chce kontynuować rozprawę? -Zgadza się. - W takim razie najlepiej będzie, jeśli porozmawiamz nią osobiście. Sędzia wstaje iwychodzi zgabinetu. Idziemy za nim. Anna siedzi z ojcem naławce w korytarzu. Jedno sznurowadło ma rozwiązane. Dobiega mnie jej glos:- Co mamw głowie,koloru zielonego? - Po tych słowachdziewczynka podnosi wzrok i dostrzega nas. -Anno. - zaczynam i dokładnie w tymsamym momenciejejmatka wypowiada to samo słowo. Mam urzędowyobowiązek wyjaśnić mojej klientce, że sędziaDeSalvochce porozmawiać z nią przez chwilę w cztery oczy. Muszę udzielić jej instrukcji,co ma powiedzieć, żeby prowadzący nieodrzucił sprawy, zanim zdążymy wywalczyćto, o co namchodzi. Jestemjej adwokatem; jako klientka Anna powinnastosować siędo moich zaleceń. Ale kiedywypowiadam jej imię, ona nie patrzy namnie. Patrzy na swoją matkę. ANNAf\Tak sobie myślę, że na mój pogrzeb nie przyjdzie niktopróczrodziców, cioci Zanne i być może pana Ollincotta, który uczywnaszej szkole wiedzy o społeczeństwie. Kiedy tosobie wyobrażam,przed oczymastaje mi cmentarz, gdzie leży moja babcia. Byliśmy na jej pogrzebie, dlatego myślę akurat o tym miejscu,choćto i tak bez sensu, bo tojestw Chicago. W dniu mojego pogrzebułagodne wzgórza otaczającecmentarz będą zielone, jak zasłaneaksamitem, a posągi bogów i pomniejszychaniołów otoczą wielkie brązowe rozprucie w ziemi, które zachwilępołknie towszystko, czym byłam. Wyobrażam sobie zapłakaną mamęw toczkua la Jackie Onasisz czarną woalką. Tatę podtrzymującego ją pod ramię. Katei Jessego wpatrzonych wlakierowanedrewno trumny, przepraszających w myślach Boga za wszystkie podłe rzeczy, które mi zrobili,wszystkie przykrości, jakie musiałam od nich znosić. Możejeszcze zjawiłoby siękilku chłopaków z naszej drużyny hokejowej, kurczowo ściskającw rękach lilie, jakby tobyły ich ostatniedeski ratunku. Wspominaliby mnie na głos, połykając łzynapływające do oczu. Na dwudziestej czwartej stronie naszej lokalnej gazetyukazałby się nekrolog. Gdyby przeczytał go Kyle McFee,to wtedy byćmożeteż by przyszedł namój pogrzeb. Wyobrażam sobie jegopiękne rysyściągnięte cierpieniemibolesnym rozpamiętywaniemtego, jakby tomogło być, gdybyśmy bylirazem. I kwiaty:groszekpachnący, lwie paszcze i niebieskie kule hortensji. Mam nadzieję,ze ktoś zaśpiewałby "Amazing Grace", ale całą, nie tylko tę najbardziejznaną pierwszązwrotkę. A po pogrzebie dni będą płynąćBEZ MOJEJ ZGODYjakzawsze, z drzewopadnąliście,potem przyjdąśniegi,a pamięćo mnie tylko co jakiś czas wzbierze jak fala przypływu. Na pogrzebKatestawią sięwszyscy: pielęgniarkize szpitala,z którymi przyjaźnimy sięod dawna, znajomi z kliniki onkologicznej, wdzięczni losowi za to,żeto jeszcze nie ichkolej, ludzie, którzy pomagalinam gromadzić pieniądze na leczenie. Zbierze siętylu żałobników, że trzeba będzie zamknąć przednimi bramycmentarza,a koszy z kwiatami będzie tyle,że część z nichodsprzeda się na cele dobroczynne. W gazecie wydrukują artykuło krótkim,tragicznym życiu Kate Fitzgerald. Wspomniciemoje słowa. Napiszą o tymna pierwszej stronie. Sędzia DeSalvo ma na nogach klapki, takie same jak noszą piłkarze w szatni po zdjęciukorków. Z niewiadomegopowodupoprawia to nieco moje samopoczucie. Ten cały budynek, sala rozpraw,aterazrozmowa w cztery oczy z sędziązdążyłymnie jużkompletnierozstroić; miłomi zatemspotkać kogoś,kto takjak janiedo końca tutaj pasuje. Sędzia wyjmuje puszkę zlilipuciej lodówki i pyta,czego bymsięnapiła. - Najchętniej coli - odpowiadam. -A czy wiesz - sędzia otwiera puszkę - żejeśli włoży sięmleczny ząb doszklankiz colą, to po kilku tygodniach całkiemsię rozpuści? Tyle wniejkwasu węglowego. - Uśmiecha się domnie. -Mój brat jestdentystą. Mieszka wWarwick i co roku pokazujetamtę sztuczkę przedszkolakom. Pociągamłyk napojui wyobrażam sobie, jakrozpuszcza miwszystko w środku. Sędzia DeSalvo, zamiast zasiąść za swoimbiurkiem, zajmuje miejsce na krześle obok mnie. - Powiem ci, z czym mamproblem,Anno - mówi. -Twojamamapowiedziała, że postąpisztak, a twój prawnik - że zupełnieodwrotnie. Wnormalnej sytuacji uznałbym, że matka zna cięlepiej niżfacet poznany dwa dni temu. Faktem jednak jest,że poznałaś go w konkretnymcelu, mianowicie postanowiłaśskorzystać z usług, które on świadczy. Dlatego sądzę, że powinienemwysłuchać, co masz do powiedzenia na ten temat. - Mogę pana o cośzapytać? -Oczywiście- padaodpowiedź. 0.1=;. JODI PlCOULT- Czy koniecznie musi odbyćsię proces? -No cóż. Jeżeli twoi rodzicewyrażązgodęna usamowolnienie, to będzie posprawie- mówi sędzia. Tak dobrze to nigdy nie będzie. - Kiedy jednak złoży się pozew, wtedy pozwani, czyli wtymwypadkutwoi rodzice, muszą stawić sięw sądzie. Jeśli są oni zdania,żenie jesteś gotowa, abypodejmować takie decyzjena własnąrękę, muszą przedstawić mi powody, dlaczego tak sądzą, inaczejryzykują, że wydam wyrok zaoczny natwoją korzyść. Kiwamgłową. Obiecywałam sobie posto razy, żebędę trzymaćfason. Jeżeli się teraz rozkleję, tosędzia nigdy w życiu nie uwierzy, że jestemzdolna do podejmowania jakichkolwiek decyzji nawłasną rękę. Poczyniłambardzomocne postanowienia, ale nawidok puszki napojujabłkowego w ręce sędziego moje myśli nagleskręcają naboczny tor. Całkiem niedawno Katebyła w szpitaluna badaniu nerek. Zajmowała się nią nowa pielęgniarka. Wręczyłajej kubeczek napróbkę moczu zesłowami:"Jak wrócę, to ma już być pełne". Katenie przepada za kategorycznymi poleceniami wydawanymiwyniosłym tonem; postanowiła dać kobiecie nauczkę. Wysłałamniedo automatu z napojami,żebym przyniosła puszkę napoju jabłkowego - tego samego, który wtej chwili pijesędzia DeSalvo. Napełniła nimkubeczek,a kiedy zjawiła się pielęgniarka, uniosłago pod światłoi zmrużyła oczy:- Trochęto mętne. Trzeba jeszcze raz przefiltrować. Podniosła kubeczekdo ust i wypiła wszystko jednym haustem. Pielęgniarka pobladłaśmiertelnie iwypadła zpokoju,a myśmiałyśmy się tak długo,że aż dostałyśmykolki. Bawiło nas toprzez cały dzień, aż do samego wieczora; wystarczyło,że spojrzałyśmy na siebie i od razu puszczały nam nerwy. Czuję,że mnie też za chwilę puszczą. - Anno? -pyta sędziaDeSalvoistawia tę głupią puszkęz napojem jabłkowym nastole, przy którym siedzimy. Wybucham płaczem. - Nie mogę oddać siostrze nerki. Nie mogę ijuż. Sędzia DeSalvo bez słowa podaje mi pudełko chusteczek higienicznych. Ugniatam z nich kulkę, wycieramoczy i nos. Przezchwilę panuje cisza; sędzia czeka, aż złapię oddech. 96BEZ MOJEJZGODY- Posłuchaj mnie, Anno. Nie ma w tym kraju takiego szpitala,gdzie bez zgody dawcy zabrano by narząd do przeszczepu. - Ajakpan myśli, kto podpisuje dokumenty? -pytam. -Niedziecko. Dziecko jedzie prosto na blok operacyjny. Podpisują jerodzice. - Nie jesteś już małymdzieckiem. Maszprawo się nato niezgodzić. -- Jasne. - Czuję, że zpowrotem się rozklejam. -Kiedy po dziesiątym nakłuciu ma się już dośćigieł i próbuje się o tym powiedzieć, to dorośli mówią zwymuszonymuśmiechem, że tak już wyglądająte zabiegii że niktsam z siebie nie prosi,żeby go kłućdziesięć razy zrzędu. - Wycieram nos chusteczką. -Dziś mam oddać nerkę, jutro będzie coś innego. Zawsze tak jest. - Twojamamapowiedziałami, żechcesz wycofać wniosek. Czy to znaczy, że mnieokłamała? - Nie - przełykamślinę. -Dlaczego w takim razie ty ją okłamałaś? Na to pytanie istnieje tysiącodpowiedzi. Wybieram najprostszą. - Bo ją kocham. Iznów cała jestem we łzach. - Przepraszam - mówię. -Bardzo przepraszam. Sędzia wpatruje się we mnie, marszcząc czoło. - Wiesz, co zrobię? Wyznaczępewną osobę dowspółpracyz twoim prawnikiem. Tym sposobem będę miał dwójkę doradców,którzy pomogąmi zdecydować,cojest dla ciebienajlepsze. Odpowiada cito? Odgarniamwłosy, które zasypały mi całą twarz,i zakładamjeza ucho. Czoło i policzki mam tak rozpalone, żewydają się spuchnięte. - Tak- mówię. -Dobrze. - Sędzia wciska włączniktelefonu wewnętrznegoi wydaje polecenie, aby przyprowadzić wszystkich do gabinetu. Mama wchodzi pierwsza i od razu rusza w moim kierunku,aleCampbelli jego pies zagradzają jej drogę. Campbell spogląda namnie pytająco i unosi pięść z kciukiem skierowanymku górze;chce wiedzieć, czydobrze mi poszło. - Ponieważ niemampewności co do zaistniałej sytuacji - odzywa się sędziaDeSalvo - zamierzam wyznaczyć kuratora proce Bez mojej zgody97. JODI PlCOULTsowego, który spędzi dwa tygodnie z rodziną państwaFitzgerald. Nie potrzebuję chybadodawać, że odobu stron oczekuję pełnejwspółpracy. Pozapoznaniu się ze sprawozdaniemkuratora zarządzę rozpatrzenie sprawy. Gdyby do tego czasuwydarzyło się coś,o czym powinienem się dowiedzieć, wtedy będzie na to odpowiedniapora. - Dwatygodnie. -mówi mama. Wiem,o czym w tej chwili myśli. - Paniesędzio,z całym szacunkiem, dwa tygodnie to bardzodużo, zważywszy na ciężką chorobęmojej córki. Nie poznaję własnej matki. Widziałam ją już podróżnymi postaciami. Była tygrysem, walczącym z biurokracją resortuzdrowotnego, który zawszejest zbyt powolny jak na jej potrzeby. Byłaskałą, na której wszyscy znajdowaliśmy oparcie. Byłapięściarzem, wyćwiczonymw uchylaniu się przed ciosami wymierzanymi przez los. Ale po raz pierwszy widzę ją jako prawnika. SędziaDeSalvo kiwa głową. - Dobrze. Zarządzam rozpatrzenie sprawy na przyszły poniedziałek. W tym czasie proszę o dostarczenie historii choroby Kate. -Wysoki sądzie - przerywa CampbellAlexander- nie muszęchyba zwracać uwagi wysokiego sąduna niezwykłe okolicznościtejsprawy. Moja klientka mieszka podjednym dachem z adwokatem pozwanejstrony, co stanowi rażące naruszenie zasad sprawiedliwości. Słyszę, jak mama syczygniewnie. - W żadnym wypadku nie pozwolę sobie odebrać dziecka. Jakto: odebrać? A gdzie ja się podzieję? -Nie mogę miećpewności, że adwokat przeciwnej strony niebędzie sięstarał obrócić istniejących warunków na swoją korzyść, wysoki sądzie. Widzę tutaj możliwość wywierania naciskuna moją klientkę - recytuje Campbell bezmrugnięcia okiem. - Panie Alexander, nicmnie nie skłoni do zabrania tego dziecka z domu rodzinnego - oznajmiasędzia DeSalvo,ale potem zwraca się do mojej mamy: - Pani Fitzgerald, niewolno pani rozmawiać o tej sprawie z córką, chyba że w obecności jej adwokata. Jeśli pani odmówi lub jeżeli dotrze do mnie, że złamała pani tenzakaz, mogę być zmuszony do sięgnięcia po znacznie bardziej drastyczne metody. - Rozumiem, wysoki sądzie - mówi mama. 98BEZ MOJEJZGODY- Zatem -sędzia DeSalvo wstaje -do zobaczenia wprzyszłymtygodniu. - Wychodzi z gabinetu,ajego klapki klekoczącichoo posadzkę. Kiedy tylkodrzwi się za nimzamykają, odwracam siędo mamy. Chcę powiedzieć,że zaraz wszystko jejwyjaśnię,ale słowa więzną miw gardle. Nagle czuję, jak mokry,zimny nospakuje mi się w dłoń. ToSędzia. Dzięki niemumojerozszalałe serce uspokajasię nieco. - Muszęporozmawiać z moją klientką - odzywa się Campbell. -W tej chwili pańskaklientka jest moją córką - odpowiadamama, bierze mnie za rękę i ściąga z krzesła. Naprogu udajemisię zebraćdość sił, żeby obejrzeć się na niego. Jest wściekły. Właściwie mogłam go uprzedzić, że tak to się skończy. Córka to karta,która przebija wszystko. W każdejgrze. Trzecia wojna światowa wybuchanatychmiast. Wywołuje jąnie morderstwo arcyksięcia i nie szalony dyktator; wystarczyprzeoczonyzakręt w lewo. - Brian -mówi mama, wyciągając szyję -minąłeś NorthParkStreet. Tata mruga oczami, wyrwany z zamyślenia. - Mogłaś mi powiedzieć, żedojeżdżamy. -Mówiłam. Bez zastanowienia nad konsekwencjami wtrącania się w czyjąś sprzeczkę - i to po raz kolejny- odzywam się:- Ja nie słyszałam. Mamabłyskawicznieodwraca głowę. - W tej chwili jesteś ostatnią osobą, której komentarzy życzęsobie wysłuchiwać. -Jatylko. Mama unosi dłoń; ten gest jestjak zamknięcieprzegrodyw taksówce. Widzę jeszcze, jak potrząsa głową. Zwijamsię w kłębekna tylnymsiedzeniu. Leżę na boku, tyłem do kierunku jazdy, tak żeby widzieć tylko ciemność. - Brian- słyszę głos mamy. -Znówprzejechałeś ten zakręt. Wchodzimy do domu. Mama niemalwbiega;jakburza przemyka obok Kate,która otworzyłanam drzwi; nie zwraca uwagi naJessego rozwalonego przed telewizorem. Naszbraciszek ogląda,99. JODI PlCOULTzdaje się, kodowany kanał Playboya. Zatrzymuje się dopierow kuchni. Otwiera szafkii zamyka je z głośnym trzaskiem. Wyjmujejedzeniez lodówki i ciska jena stół. - Hej - tata próbuje zagadnąć Kate - jak się czujesz? Kate ignoruje pytanie i przeciska się obok niego w drzwiachdo kuchni. - Jak poszło? -Chcesz wiedzieć, jakposzło? -Mama świdruje mnie spojrzeniem. - Może zapytajsiostrę? Kate odwraca się do mnie z niemymzapytaniem w oczach. - Coś dziwnie przycichłaś,kiedy sędzia cię niesłyszy - parskamama. Jessewyłącza telewizor. - O, w mordę. -Patrzy na mnie. -Dałaś sięzmusić do gadkiz sędzią? Mama zaciska powieki. - Wiesz co, Jesse, może byś tak poszedł naspacer? -Nie musiszmi tegopowtarzać- odpowiada Jesse lodowatymtonem i już go nie ma. Po chwili dobiega nas trzaskzamykanychdrzwi. Bardzo towszystkowymowne. - Saro- tata wchodzi do kuchni - nie możemy się teraz denerwować. -Jak mamsię nie denerwować, kiedymojawłasnacórka wydaje wyrok śmierci naswoją siostrę? Zapada takacisza, że słychać wyraźnie szum lodówki. Słowa,które wypowiedziała mama, wisząw powietrzu jak przejrzałeowocena gałęzidrzewa; dopóki nie spadną i nie rozbryzną się napodłodze,nikt nie śmie nawet drgnąć. W końcu echo tych fatalnych słów cichnie. Mama rusza szybkim krokiem w stronę Kate,już w bieguwyciągając do niejdrżące dłonie. - Przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć. Wcale tak niemyślę. W mojej rodzime mówienie tego, czegonie chciałosię powiedzieć,iniemówienie tego, co powinnozostać powiedziane, madługąi bolesną tradycję. Kate zakrywa usta dłoniąi wycofuje siętyłem z kuchni. Wpada na tatę, który niezgrabnie próbuje jąchwycić, wyrywa musię i biegniena górę. Słyszymyhuk zatrzaskiwanych drzwi. Mama, rzeczjasna, biegnie za nią. 100BEZ MOJEJ ZGODYA co robięja? To,co umiem najlepiej. Uciekam w przeciwnymkierunku. Pralniasamoobsługowa to najprzyjemniej pachnące miejscena świecie. Kiedy tam przychodzę, czuję się jak w deszczowyniedzielnyporanek, kiedy nie trzeba wstawać z łóżka. To miejscepachnie równie miło jak trawnik świeżo skoszony przez tatę - rozkosz dlanosa. Kiedy byłam mała,siadałam na kanapie i patrzyłam, jak wyjmuje się pranie z suszarki, a mama przyrzucała mniejeszcze ciepłymi ubraniami. Zwijałam się w kłębek podnimii udawałam, że to skóra,a ja jestem bijącympod nią sercem. W pralniach samoobsługowych podoba mi sięjeszcze jednarzecz: przyciągają samotnych ludzi jakmagnes. Na krzesłachw tyle sali leży jakiśfacet, chybazemdlał. Nanogach ma glany,a na koszulce napis: "Nostradamus był optymistą". Przy blaciedo składania ubrań stoi kobieta z naręczem męskich koszulz przypinanymkołnierzykiem. Pociąga nosem, połykając łzy. Wystarczy, że wpralni samoobsługowej zbierzesię dziesięćosób i już sąszansę, że nie będzie się tym, ktow życiu ma najgorzej. Siadam na krześle naprzeciwko ludzi,którzy korzystają z pralek. Próbuję dopasowaćpiorące się ubrania do ludzi, którzynanie czekają. Różowe majtki i koronkowakoszula nocna muszą należeć do dziewczyny, która czytajakiś romans. Czerwone wełniane skarpety i koszula wkratę to ten śpiący student-oberwaniec. Koszulkipiłkarskie i śpioszki nosi maluch, który cały czas podaje mamie białe ściereczki, jedną po drugiej. Mama rozmawiaprzezkomórkę i jest nieobecna. Dziwne: ma własny telefon, a niestać jej na pralkę i suszarkę? Czasamidlazabawy próbuję sobie wyobrazić, kim bym była,gdyby ubrania wirującew najbliższej pralce należały do mnie. W tych grubych dżinsach mogłabym pracowaćw Phoenix jako dekarz; miałabym silneramiona i plecy opalone na brązowo. Gdybymprała tępościel wkwiaty, byłabym studentką kryminalistykiz Harvardu, która przyjechała do domuna wakacje. W tamtejatlasowej pelerynce chodziłabym na przedstawienia baletuimiałabym karnetdoteatru. Apotem próbuję wyobrazić sobie, że jestem tymi ludźmi i robię to, co oni zwykle robią. Nie mogę. Nie101. JODI PlCOULTpotrafię zobaczyćsięw innejroli niż w roli dawczynidlaKate, oddającej jej siebie,raz za razem. Jesteśmyjak bliźniaczkisyjamskie, choćnie widać miejsca,w którym jesteśmyzrośnięte. Tym trudniej będzie nas rozdzielić. Podnoszę wzrok. Stoi nade mną dziewczyna, która prowadzitępralnię. W wardze ma kolczyk, a nagłowieufarbowane na niebiesko dredy. -Czego ci trzeba? - pyta. Powiem wamprawdę. Boję się usłyszeć własną odpowiedź. (JESSEJestem dzieckiem, które bawiło się zapałkami. Podkradałemje z półki nad lodówkąi chowałem się w łazience rodziców. Wiecie, że płyndo czyszczenia wanien marki JeanNate się pali? Gdygo rozlać na podłodze, wystarczy jedna zapałka. Daje ładny, błękitny płomień, a kiedy jużalkohol wypalisię do końca, gaśnie. Kiedyś Annanakryła mnie w łazience. "Hej,zobacz", powiedziałem i wypisałem płynem napodłodze jej inicjały. Kiedy jepodpaliłem, nie uciekła z krzykiem, żeby poskarżyć rodzicom, tylko usiadła obokmnie, na brzegu wanny. Wzięła butelkę, wyrysowała płynemesy-floresy na kafelkach i powiedziała, że chce zobaczyć tojeszcze raz. Anna jest dla mnie jedynymdowodem, że naprawdę należę dotejrodziny, że nie jestem podrzutkiem, że nie zostawiła mnie nocą na progu domu Fitzgeraldów jakaś parka w stylu Bonnie i Clyde'a. Na pierwszy rzut oka wszystko nas różni, ale wewnątrzjesteśmy właściwie tacy sami: pozornie prości, atak naprawdę nie dorozgryzienia. Kijwam w ryj. Tyle razy te słowa przychodziły mi do głowy,żepowinienem wydziargać je sobiena czole. Żyjęw przelocie; codziennie pruję moim jeepem po szosach, aż płuca zaczną rwaćz bólu. Dziś zasuwam stopięćdziesiąt na godzinę po autostradzienumer95. Lawiruję między samochodami,ocierając się o nie0 włos. Kierowcywrzeszczą na mnie zza zamkniętychszyb. Odpowiadam im, pokazując środkowy palec. Ileż problemówby to rozwiązało, gdybym walnął w barierkęl stoczył się ze skarpy! Niemyślcie, że nie zastanawiałem się nad. JODI PlCOULTtym. W moimprawie jazdy stoi informacja, że jestemdawcą organów. No, jeślijuż, towolałbym zostać dawcą-męczennikiem. Wiem, że martwy jestem sto razywięcej wart niż żywy; u mnie całość toznacznie mniej niż suma poszczególnych części. Ciekawe,komu się trafimojawątroba, płuca, możenawetna oczy znajdziesię chętny? Ciekawe, komu się tak pofarci i dostanie towielkienic, które u mnie robi za serce. Z niepokojem stwierdzam, że udało mi siędotrzeć do zjazduz autostrady nawetbez jednej obcierki. Skręcam i pomykam AllensAvenue. Jest tam jedno przejściepodziemne, wktórymmieszkaDań. Dań to weteranz Wietnamu. Jest bezdomny. Zbiera baterie,które inni ludzie wyrzucają na śmieci. Nazywają goDuracell Dań. Nie mam pojęcia, pojaką cholerę gromadzi tenzłom, wiem tylko, że otwiera każdąsztukę. Mówi, że w paluszkachAAEnergizera CIA przekazuje swoimtajnym agentom wiadomości, a ulubiona firma FBI to odlat niezmiennie Eveready. Mam zDanemtaką umowę: kilka razy w tygodniu przynoszęmu dużyzestaw zMcDonalda, aonw zamian pilnuje moichrzeczy. Zastaję go skulonego nad podręcznikiem astrologii, któryuważa za swój manifest. - Się masz. Dań.-Wysiadam z samochodu ipodaję mu torbęz big makiem i całym zestawem. -Co słychać? Dańpatrzy na mnie z ukosa. - Księżycjest w znaku Wodnika. -Wkładafrytkędoust. -Pokiego grzyba wyniosło mnie dziś zwyra? A to nowina. Dańma łóżko. - Bardzo mi przykro - mówię. -Masz moje zabawki? Dań wskazujegłową beczki schowane za betonowym słupem. Trzyma w nich moje rzeczy. Puszkaz kwasem nadchlorowymgwizdniętym ze szkolnej pracowni chemicznej jest nietknięta;w drugiejbeczce znajduję poszewkę ztrocinami. Zabieram puszkę, poszewkę wkładam pod pachę i idę ztym do samochodu. Dańczekaprzy drzwiach. - Dzięki - mówię. Dań opierasię o drzwi, żebym nie mógłotworzyć. - Mam dla ciebie wiadomość. Czujęnieprzyjemny skurcz w żołądku, chociaż wiem,że tenfacet z reguły pieprzy od rzeczy. BEZ MOJEJ ZGODY- Od kogo? - pytam. Dań rozgląda siępo ulicy,potem znówpatrzynamnie. - No, wiesz. -Nachyla się bliżej. -Pomyśl dwa razy. - To jest tawiadomość? -No.- Dańkiwa głową. - Pomyśl dwarazy albo popij dwa razy. Nie jestem pewien. - Tej drugiej rady mógłbym posłuchać. -Śmieję się, odpychając golekko, żeby dał mi wejść do wozu. Jest bardzo wątły i lekki, chociażna takiegonie wygląda; ma się wrażenie, żewśrodkujest pusty, jakby wszystko, co tam miał, już dawno się zużyło i wyparowało. W zasadzie dziwięsię, że imnie jeszcze wiatrnieporwał. -Na razie - żegnam się zDanem i włączam silnik. Jadę dopewnego magazynu, który mam na oku już od jakiegośczasu. Staram się wyszukiwać miejsca podobnedo mnie:rozległe, puste, zapomniane przezwszystkich lub prawie wszystkich. Ten magazyn znalazłemw okolicy Olneyville. Kiedyś należał do jakiejśfirmyeksportowej. Teraz jest zamieszkany: żyje wnim wielopokoleniowa rodzina szczurów. Zostawiam samochód w bezpiecznej odległości, żeby nikt go nie przyuważyl. Chowam poszewkę z trocinami pod kurtką i ruszam do drzwi. Wychodzi na to,żejednak czegoś się nauczyłem odmojego kochanego staruszka: strażak wie, jak dostać się tam, gdziego niktnieprosi. Zamek dajesię bez wysiłku otworzyćwytrychem. Terazpozostaje już tylko wybrać miejsce, gdzie najlepiej będziezacząć. Dziurawię poszewkęi grubymi krechami wypisuję trocinami na podłodze moje inicjały:JBF. Potem biorę puszkę z kwasemi spryskuję nim trociny. Nigdywcześniej nierobiłem tego za dnia, w pełnym świetle. Wyjmuję z kieszeni paczkęmeritsówi wkładam jednego doust. W zapalniczce mamjuż tylko resztkęgazu; muszę pamiętać,^byją napełnić. Dopalam papierosa i wstaję. Pociągam jeszczerazi rzucam niedopałek prostow trociny. Wiem, żepójdzie szybko, więc od razu ruszam biegiem. Po chwili za mną wznosisię ściana ognia. Napewno będąszukać śladów,tak jakzawsze, ale potym niedopałku i po moichinicjałach nie pozostaną żadneślady. Cała podłoga się stopi, a ściany wygną się iw końcu runą. Pierwszy wózstrażacki dojeżdża na miejsce,zanim jeszczezdążę dobiecdo samochodu i wyjąćz bagażnika lornetkę. JODI PlCOULTOgień zdążył jużosiągnąć swój cel: wyrwał się na wolność. Szyby w oknach popękały,z dziur bije ciemnydym,przysłaniającsłońce. Kiedymiałem pięć lat, po raz pierwszy zobaczyłem łzy mojejmamy. Stała przy okniew kuchnii udawała, żewcale nie płacze. Słońcewłaśnie wschodziło,podobne do napęcznialej pomarańczowej bulwy. "Co robisz, mamo? " -zapytałem. Dopiero po latachzrozumiałem to,co wtedy odpowiedziała. Co miały znaczyć słowa"czarno to widzę",skoro przecież kuchnięzalewały pierwszepromieniewschodzącego słońca. 'Wtej chwili niebo jest czarneodgęstego dymu. Walisię dach,tryskającsnopami iskier. Na miejsce przybywa drugi zastęp strażaków - to ci, których wezwano prosto z domów, sprzed telewizora,oderwano od obiadu, wyciągniętospodprysznica. Przez lornetkęwidzęnazwisko Fitzgerald wypisanelśniącymi odblaskowymi literami na plecach kombinezonu. Mój ojciec bierze w dłonie wążstrażacki, gruby od wody. Wsiadam dosamochodui odjeżdżam. W domu zastaję mamę oszalałą z nerwów. Ledwozaparkowałem,aona jużwybiega na podwórko. - Dzięki Bogu - mówi. -Musisz mi pomóc. Nie oglądasię nawet, czy idę za nią,więc domyślamsię, żechodzi o Kate. Drzwi do pokoju dziewczyn zostały wkopanedośrodka,drewniane odrzwia są potrzaskane. Siostra leży bez ruchu nałóżku. Wtem wstrząsa się gwałtownie, szamocze jak lewarek w ręku iwymiotuje krwią na koszulkę. Na jej kołdrze w kwiaty dostrzegam krwistoczerwonemaki, których wcześniej tamniebyło. Mama klęka obokłóżka, odgarnia jejwłosy z twarzy, a kiedyKate wymiotuje ponownie całym strumieniem krwi, ociera jejusta ręcznikiem. - Jesse - odzywa się spokojnym, rzeczowymtonem - ojciec dostał wezwanie. Jest nieosiągalny. Zawieziesz nas do szpitala, bojamuszę siedziećz tyłu z Kate. Wargi Katelśnią czerwienią jak dojrzałe wiśnie. Bioręsiostręnaręce. Sama skóra i kości, które widać dobrze pod obcisłą koszulką. - Anna wybiegła z domu, aKate zamknęłasię w pokoju- opoBEZ MOJEJ ZGODYwiada mama, biegnąc obok mnie. -Zostawiłam ją nachwilę, żebydoszła do siebie, ale potemusłyszałam, że kaszle. Musiałamdo niejwejść. Więc wyłamałaś drzwi, kończę w myślach. Jakoś w ogólemnieto nie dziwi. Mama otwiera drzwi samochodu, żebym mógłposadzićKatena tylnym siedzeniu. Wyjeżdżam z podwórka i puszczam sięprzez miasto jeszcze szybciej niż zwykle. Jesteśmy jużna autostradzie. Do szpitala, byle szybciej. Dziś rano, kiedy rodzice pojechali z Annądo sądu, ja zostałemz Kate. Włączyliśmy telewizor. Kate chciała oglądać swoją ulubionątelenowelę, ale kazałem jejspieprzać i przełączyłem nakodowanykanałPlayboya. Teraz, kiedypędzę z nią naostry dyżur, nie zwracając uwagina światła, żałuję, że nie dałemjej oglądać tego durnegotasiemca. Staramsię nie patrzeć na jej twarz, podobną do malutkiej białej monety lśniącej w lusterku wstecznym. Mogłoby się wydawać, że po tylu latach życia ze śmiertelnie chorą osobą człowiekjest z tymobyty i przygotowany na chwile takie jak ta. A mniewtym momencie pulsuje w głowie jedno pytanie, to pytanie, któregonie wolno namzadawać: Czy to już? Czy to już? Czyto już? Mama wyskakuje z samochodu natychmiast, kiedy tylkowyhamowuję przed wejściem na pogotowie. Popędza mnie,żebymszybciejwyciągnął Kate z tylnego siedzenia. Wchodzimy do środka. Musimy przedstawiać niezływidok: jaz zakrwawioną siostrąna rękach inasza matka,łapiąca pierwszą pielęgniarkę, która nawija jejsię pod rękę. Pada krótkie polecenie:- Potrzebne są płytki krwi. Zabierają jązmoich rąk. Jeszcze przez kilka chwil po tym, jakpielęgniarki, mama i Kate zniknęly zazasłoną, stoję z uniesionymi, naprężonymirękoma,usiłując oswoić się z faktem, że niczegoJuż w nich nie ma. Doktor Chancejest onkologiem; znam go. Doktora Nguyenanie znam; jestspecjalistą w jakiejśinnejdziedzinie. Słyszymy odnich to, czego sami się już domyśliliśmy: to jest agonia. Chorobanerek osiągnęła końcowestadium. Mama stoi obok łóżka, ściskając kurczowo stojak na kroplówki. - Czyjestjeszcze czasna przeszczep? -pyta, jakby pozew An^Y, proces i sąd absolutnie nic dla niej nie znaczyły. JODIPlCOULT- Stan Katejest bardzo poważny - odpowiada doktor Chance. -Już przedtem nie było pewności, czy zdoła przeżyćtaką ciężkąoperację. Teraz szansępowodzeniasą jeszczemniejsze. - Alezrobicie to, jeśli znajdzie się dawca? -pyta dalej mama. - Zaraz- odzywam się nagle; w gardleczuję taką suchość, jakby było wyłożone słomą. -A czymoja nerkasię nada? Doktor Chance potrząsagłową. - W zwyczajnym przypadku dawca nerkinie musi mieć pełnejzgodności. Niestety, przypadek twojej siostry niejest zwyczajny. Lekarze wychodzą. Czuję na sobie wzrok mojejmatki. '- Jesse. - Słyszęjej głos. -Nie myśl sobie, że bym to zrobił. Tak tylkopytałem. No,wiesz. żeby wiedzieć. Ale wewnątrz czuję,że palimnie ogień tak samo gorący jak tepierwsze płomienie wybuchające w magazynie. Z jakiej racjiwydało mi się, że po tylu latach narazmogębyć coś wart? Jakmogłem pomyśleć, że potrafiępomóc siostrze,skoro nie wiemnawet, jak pomóc sobie samemu? Kate otwiera oczy. Wpatruje sięwe mnie. Oblizujewargi,wciążpokryte skorupą zaschłej krwi. Wygląda przez to jak wampir. Upiorny, makabryczny, ale nieśmiertelny. Gdyby tylko mogło takbyć. Nachylam sięnad nią, bo wiem, że w tej chwilibrak jej sił, żeby przepchnąć słowa przez powietrze, którenas dzieli. "Powiedz", czytam zruchu warg-Katespecjalnie nie dobywagłosu,żeby nie zwrócićuwagi mamy. "Powiedz? " - odpowiadam jejtak samo bezgłośnie; muszęsięupewnić, że dobrzeją zrozumiałem. "Powiedz Annie". Ale w tym momencie drzwi otwierają sięz trzaskiem. Wpadaojciec, napełniającpomieszczeniezapachem dymu. Jego włosy,ubranie, skóra - wszystko cuchnie dymem tak mocno, że ażspoglądam w góręw obawie, żezaraz włączy się instalacja przeciwpożarowa. - Cosię stało? -pyta,podchodząc prosto dołóżka. Wymykam się z pokoju, bo nie jestem tam już nikomupotrzebny. W windzie wisi znak znapisem"Zakaz palenia". Staję wprostpod nimi zapalam papierosa. PowiedzAnnie. Ale co? SARA1990-1991Może toczysty przypadek, a może takakarma; siedzimytrzyw salonie fryzjerskimi wszystkiejesteśmy w ciąży. Tworzymy rządek pod kloszami suszarek, ręce mamy założonena brzuchu. Wyglądamy jak trzy posążki Buddy. - Najbardziejpodobają mi się imiona Freedom, Łówi Jack -mówi dziewczyna obok mnie. -A jeśli nie urodzi się chłopiec? -pyta kobieta, która siedziz mojej drugiej strony. - To są imionai dla chłopczyka, i dla dziewczynki. Powstrzymuję sięod uśmiechu. - Głosuję zaJackiem. Dziewczyna zerka przez okno. Pogoda jest dziśpod psem. - Sleetto ładne imię. -"Sleet". Deszcz ze śniegiem, taki jakdziś za oknem. - Sleet -powtarza dziewczyna w zamyśleniu, wypróbowując brzmienie słowa: - Sleet, pozbieraj zabawki. Sleet,kochanie, nie marudź, bosię spóźnimyna koncert. - Z kieszeniciążowych ogrodniczekwygrzebuje ogryzek ołówka i kartkę, naktórej gryzmoli to imię. Kobieta po mojej lewejstronie uśmiecha się do mnie. - To pani pierwsze? -Trzecie. - Ja też rodzę trzeci raz. Mamjuż dwóch chłopców. Tym razemliczę na szczęście. - Jamam chłopcai dziewczynkę - mówię jej. -Pięćlat i trzy. - A wie pani, co teraz się urodzi? JODI PlCOULTWiemo tym dziecku wszystko, począwszy od płci,a skończywszy na rozmieszczeniu chromosomów, takżetych, które są odpowiedzialne za pełną zgodność jej tkanek z tkankami Kate. Wiemdokładnie, co się urodzi. Cud.- Dziewczynka-odpowiadam. -Ale pani zazdroszczę! Namzmężemlekarz na USG nie mógłnicpowiedzieć. Gdyby to miał byćnastępny chłopiec, to chybabym niedonosiła go przez całepięć miesięcy. - Wyłącza suszarkęi odsuwa ją na bok. -Wybrała już pani jakieś imiona? To dziwne, ale nie. Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży. Miałammnóstwo czasuna rozważania, na marzenia, a tak naprawdęnie zaplanowałamniczego w związku z tym dzieckiem. Kiedy myślałam o mojej młodszej córce, brałam pod uwagę wyłącznie to,co będzie mogłazrobić dlastarszej siostry. Nie przyznałamsię dotego nawet Brianowi, który cowieczór przykłada uchodo mojegowielkiego już brzucha iwyczekuje drgnięć,zwiastujących- jakmu się wydaje -narodziny pierwszej kobiety, która wejdzie doskładu drużynyPatriots jako rozgrywająca. Aleja też planujędlaniejcoś wielkiego: postanowiłam, że uratuje życie swojej siostrze. - Jeszczeczekamy - odpowiadam mojej rozmówczyni. Czasem wydaje misię, że nie robimy nic innego. W zeszłym roku, kiedyKate zakończyła trwającą trzy miesiące chemioterapię, pozwoliłam sobie uwierzyć,że naprawdęsięnam udało; byłam na tyle głupia. Doktor Chance stwierdził,żewystąpiłyoznakiremisji i że teraz należy tylko czekać iuważaćna to, co będzie się działo. Na krótki czas moje życiecałkiem powróciło do normy: woziłamJessegona treningi piłkarskie,pomagałam Katew zajęciach przedszkolnych,brałam nawet gorącekąpiele dlaodprężenia. Alejakiś głos wewnętrzny mówił mi, że to jeszcze niekoniec. Ten głosnakazywał mi co rano uważnie oglądać poduszkę Kate,nawypadek gdyby znów zaczęły wypadać jejwłosy - nawet kiedy już zaczęły nadobre odrastać, mocno kędzierzawe i ze skręconymikońcówkami. Tensam głos kazałmi iśćdo genetyka poleconego przez doktora Chance'a. Doprowadzićdo zapłodnienia invitromojej komórki jajowej nasieniem Briana. A później począćl 10BEZ MOJEJ ZGODYembrion, o którym specjalista orzekł, że wykazuje stuprocentowązgodnośćtkankową z organizmem Kate. Na wszelki wypadek. Podczas rutynowego badania szpiku kostnego okazało się, że nastąpił nawrót na poziomie komórkowym. Na pierwszy rzut oka Katewyglądała jak zwyczajna trzylatka, ale rakznów zaczynał toczyć jejorganizm, niszcząc postępypoczynionedzięki chemioterapii. Kate siedzina tylnymsiedzeniu samochodu, wymachuje nogami ibawisię telefonem zabawką. Jesse siedzi obok niej i wygląda przez okno. - Mamo, a czyautobusy spadają naludzi? -Jak liście z drzew? - Nie. Chciałem wiedzieć, czy mogą sięna kogoś. przewrócić. - Jesse pokazuje ręką,jak autobussię przewraca. -Tylko kiedy wieje bardzosilny wiatralbo kiedy kierowca jedzie za szybko. Synek kiwa głową. Mojewytłumaczenieprzekonało go, że jestbezpieczny w tymwszechświecie. Mija chwila. - Mamo, a jaka jest twoja ulubionaliczba? -Trzydzieści jeden - odpowiadam. Tego dnia mam terminporodu. -A twój a? - Dziewięć, boto jestcyferka i można mieć tyle lat,i tak wygląda szóstka do góry nogami. -Cisza trwatylkotyle czasu, ile potrzeba na zaczerpnięcie oddechu. -Mamo,a czymy mamy takiespecjalnenożyczki do mięsa? - Tak, mamy. Skręcam w prawo. Mijamycmentarz; poprzekrzywiane kamienie nagrobne stercząrzędem, podobnedo pożółkłych zębów. - Mamo - pyta Jesse - czy to tutaj pójdzie Kate? To jest zwykłe dziecięce pytanie, niewinnetak jakwszystkiepytania, które zadaje Jesse. Pomimoto czuję, jak miękną mi kolana. Zjeżdżamna pobocze,włączamświatła awaryjne, po czymodpinam pas i odwracam się. - Nie, Jess- odpowiadam synkowi. -Kate zostanie z nami. - Państwo Fitzgerald? -pyta reżyser programu. -Witam. Proszę usiąśćtutaj. Zajmujemy miejsca w studiu telewizyjnym, doktórego zaproszono nas ze względu naniekonwencjonalną metodę poczęcia naszego111. JODI PlCOULTdziecka. Dziwnym sposobem, walcząc o zdrowie Kate, nieświadomiestaliśmy się tematem ogólnonarodowej debaty naukowej. 'Brian bierze mnie za rękę. Podchodzi do nas Nadya Carter,dziennikarka prowadzącaprogram. - Za chwilę zaczynamy. Puściłam już materiał o Kate. Zadampaństwutylkokilka pytańi będzie po wszystkim. W ostatniej chwiliBrian wyciera sobie policzki rękawem koszuli. Słyszymy głośny jęk makijażystki stojącej za reflektoremoświetlającym plan. - Za żadne skarby -szepcze mi Brian do ucha - nie pokażę sięwogólnokrajowej sieci z różem na twarzy. 'Kamera ożywa zupełnieniepostrzeżenie,inaczej, niż się spodziewałam. Tylko delikatne wibracje, które czuję w stopachi ramionach, dają znać, że maszynapracuje. - Panie Fitzgerald - zaczyna Nadya - przede wszystkim proszęnam powiedzieć, dlaczego zdecydowali się państwo na wizytęugenetyka. Brian spogląda na mnie. - Nasza trzyletnia córeczka Kate choruje nabardzo ostrą odmianębiałaczki. Za poradą onkologapróbowaliśmyznaleźć dawcę szpiku kostnego. Niestety,starszy brat Kate nie ma zgodnościgenetycznej. Istnieje, co prawda, narodowy rejestr dawców szpiku, lecz zanim znajdzie się ktoś odpowiedni dlaKate, możejużbyć. za późno. Uznaliśmy, że warto sprawdzić, czy młodsze rodzeństwo Kate nie wykaże zgodności. - Kate niema młodszego rodzeństwa - zauważa Nadya. -Jeszcze nie- odpowiada Brian z naciskiem. - Co zadecydowało, że zwrócilisię państwo opomoc do genetyka? -Chodziło o czas -odpowiadam szczerze, bez ogródek. - Niemożemypozwolić sobie nato,żeby corok płodzić nowedzieckownadziei, że okaże sięono odpowiednimdawcą dla Kate. Specjalista genetykzbadałcztery embriony. Mieliśmy szczęście:jedenz nich wykazał pełną zgodność z organizmem starszej siostry. Poddałamsię zapłodnieniu in vitro. Nadya zerkaw notatki. - Otrzymalipaństwo wielelistów pełnychkrytyki, prawda? Brian kiwa głową. 112BEZ MOJEJ ZGODY- Ludzie uważają, że chcieliśmymieć dziecko na zamówienie. -A niejest tak? - Nie chcemy, żeby nasza córka miała niebieskie oczy,była wysoka, kiedy dorośnie, ani żeby miała ilorazinteligencji dwieście. poprosiliśmy lekarzy o konkretne cechy, lecz nie są to takzwanewzorcowecechy ludzkie. Są to cechyorganizmuKate. Nie chcemymieć superdziecka. Chcemy ratowaćżycie naszej córeczki. Ściskamgo mocno za rękę. Boże, jakja go kocham. - PaniFitzgerald, co pani powie swojej młodszej córce,kiedydorośnie? -pyta Nadya. - Przy odrobinie szczęścia -odpowiadam- powiem jej, żebyprzestała dokuczać siostrze. Pierwszych skurczów dostaję w sylwestra. Emelda, moja pielęgniarka,żeby czymś mnie zająć, opowiada o znakach zodiaku. - To będzie Koziorożec - mówi,masując mi ramiona. -Todobrze? -Koziorożcezawsze kończąto, co zaczęły. Wdech, wydech. - Dobrze. otym. wiedzieć - mówię. Na oddzialerodzą jeszcze dwiekobiety. Jedna z nich, dowiadujęsię od Emeldy, siedzi ze ściśniętyminogami iprzetrzymuje poród. Chce doczekaćdo północy. Dziecko urodzone w Nowy Rokdostaje darmowe pieluszki i bon oszczędnościowy w wysokościstu dolarów od Citizens Bankuna przyszłą edukację. Emelda wychodzi dorecepcji. Zostajemy sami. Brian bierzemnie za rękę. - Jaksię czujesz? Uśmiechamsię z trudem, bo czuję kolejny skurcz. - Wolałabym,żeby było jużpo wszystkim. Brian uśmiecha się domnie. No tak, wyszłam przecież zastrażaka iratownika paramedycznego w jednej osobie. Dla niego rutynowy poródw szpitalu to nic szczególnego. Gdyby odeszły miwody podczas katastrofy kolejowej albo gdybymrodziła na tylnym siedzeniutaksówki. - Wiem, o czymmyślisz- przerywa mi Brian, chociażnie ode^ałamsię anisłowem. -Myliszsię. -Unosi moją dłoń do ust, ca"ijekostki palców. 8- Bezmojejzgody113. JODI PlCOULTWtemczuję szarpnięcie, jakby ktoś zwolnił kołowrótkotwicy,którą noszę w sobie. Jej łańcuch, gruby jak pięść, rwie przezmoje podbrzusze. - Brian - z trudemłapię oddech - sprowadź lekarza. Po chwilizjawia się położnik. Kładzie dłoń pomiędzy moiminogami i spogląda na zegar ścienny. - Jeślipoczeka pani jeszcze chwilę,to dziecko będzie sławne- mówi. Potrząsam głową. - Proszę je przyjąć- mówię. -Bez chwilizwłoki,fLekarz zerka na Briana. ^- Liczą państwo na ulgi podatkowe? To, na co ja liczę,niemanic wspólnego z urzędem skarbowym. Czuję,jakgłówka przeciskasię na zewnątrz. Lekarz podtrzymuje ją, odwija zszyi dziecka pępowinę pełną tej wspaniałej krwi,wyciąga jedno ramię, potem drugie. Unoszęsię z wysiłkiem,żeby zobaczyć,co się tam dzieje. - Pępowina-przypominam mu. -Proszę uważać. Lekarz przecina pępowinę i szybko wynosi życiodajną krew,żeby schować jąbezpieczniew lodówce. Poczeka tam, ażKatebędzie gotowa,żeby jąprzyjąć. Przygotowanie do przeszczepu zaczyna sięrankiem pierwszego dnia po narodzinach Anny;jest to dzień zerowy. Schodzę z porodówki na oddział radiologii, żebyzobaczyć się zKate. Obie mamyna sobie żółte jałowefartuchy; małą tobawi. - Mamo, zobacz - mówi. -Wyglądamy taksamo. Kate jest pod wpływem środków uspokajających,które dostała odpediatry. Niema czuciawnogach. W każdej innej sytuacjibyłbyto zabawny widok: kiedy tylkopróbuje stanąć, przewracasię. Nagle uderza mnie myśl: tak właśnie wygląda dziewczyna,kiedy po raz pierwszy podchmieli sobie na imprezie w szkoleśredniej albo na studiach. Szybko jednak sprowadzam się na ziemię: Kate może nie doczekać tegowieku. Kiedy przychodzi radiolog, żebyzabrać małą na naświetlanie,Kate przywiera z całych sił do mojej nogi. - Kotku - uspokaja ją Brian - wszystkobędzie dobrze, zobaczysz. 114y\BEZ MOJEJZGODYKate potrząsa główką i zaciska palce jeszczemocniej. Przyklękam przed nią,a ona rzucamisię wramiona. - Nie spuszczę cię z oka nawet nachwilę- obiecuję. Bunkier do radioterapii jest olbrzymi. Na ścianach wymalowanotropikalne drzewa. Akceleratory liniowe są wbudowane w sufit i zagłębieniepod stołem do zabiegów, który wygląda jak zwykłe łóżko polowe przykryteprześcieradłem. Radiolog kładzie napiersi Kate grube ołowiane ciężarki w kształcieziaren fasolii prosi, żebyleżała spokojnie. Obiecujejej, że kiedy będzie już powszystkim,dostanie naklejkę. Przyglądam się córeczce przezgrubą szybę ochronną. Promieniegamma, białaczka, rodzicielstwo. Najskuteczniej zabija to,czego nie można zobaczyć. Onkologia też ma swojeprawo Murphy'ego, nigdzie niezapisane, lecz funkcjonujące wpowszechnej świadomości: żeby wyzdrowieć, trzeba najpierw swoje odchorować. Dlatego jeśliorganizmciężkoznosi chemioterapię,a po napromieniowaniu schodzi skóra - to bardzo dobrze, bow przeciwnymrazie, gdybyzabiegi spowodowały tylko przejściowemdłości, a ból byłby do zniesienia,mogłoby to oznaczać,że organizm jakimś sposobem wydalił środki, które mu podano i cała terapia poszła na marne. Według tych kryteriów Kate dotejpory z całą pewnością powinna wyzdrowieć. Zeszłoroczna chemioterapiato absolutnie nicw porównaniu z obecnymi zabiegami. Mała dziewczynka, któranigdynie miała nawet kataru, terazjest wrakiem, cieniemsamejsiebie. Naświetlania trwały trzy dni; Kate dostała po nich nieustającej biegunki i trzeba było założyćjej pieluchę. Z początkuwstydziłasię tego, ale teraz czuje się już tak źle, że przestałasiętym przejmować. Po naświetlaniach przyszła kolejna chemioterapię, odktórej jej gardło szczelnie wypełniło się śluzem. Żebymogła oddychać, musi mieć w ustach odsysacz, którego łapiesiękurczowo, jakby to było kołoratunkowe. Kiedy nieśpi i jestprzytomna,ciągle płacze. Szóstego dnialiczba białych krwineki neutrofilówzaczynaspadać na łeb na szyję. Od tej chwili Katepozostajew ścisłejizolacji. Może ją terazzabić pierwszylepszy zarazek, więc trzymamyJą z daleka od wszelkichzarazków. Nie wolno jej odwiedzać; ci115. JODI PlCOULTnieliczni,których wpuszcza się dojej pokoju,muszą włożyćspecjalne fartuchy i maski, w których wyglądają jak kosmonauci. Jeśli Kate chce pooglądać książeczki,musi nałożyć gumowe rękawiczki. W pokoju nie może być żadnych roślin ani kwiatów,boprzenoszą one bakterie, które w tejchwili są dlamałej zabójcze. Każda zabawka, którą Kate bierze do ręki,musi być wyszorowanapłynem antyseptycznym. Pluszowy miś,zktórymsypia, zostałzafoliowany. Folia szeleściprzez całą noc; Kate często budzi sięod tego hałasu. Briani ja czekamy na korytarzu u drzwi pokoju, w którym leży Kate. W tej chwili maleńkaśpi, jest więc czas, żeby poćwiczyćrobienie zastrzyków. Mam do tego pomarańczę. Po przeszczepieKate będzie musiałaprzyjmować dożylnie czynnik wzrostu - tobędzie odtąd moje zadanie. Przebijam igłą grubą skóręowocu,cisnąc aż domomentu, kiedy poczuję, że opór zelżał, cooznacza,że dosięgłam miąższu. Moje zastrzykibędą płytkie, podskórne. Muszęuważać, żeby wbijać igłę pod właściwym kątem i żeby nienaciskaćzamocno, ale też nie za słabo; od prędkości wbijaniaigły zależy to, czy będzie boleć mniej czy bardziej. Oczywiście pomarańcza nie krzyczyi nie płacze, kiedy cośźle zrobię. Pielęgniarki uspokajają mnie, że prawdziwe zastrzykiwyglądają bardzo podobnie. Brian bierzeze stolika drugą pomarańczę i zaczyna jąobierać. - Zostaw to! -Jestem głodny- mąż wskazujegłową na owoc, który trzymam w dłoniach -a ty przecież masz jużpacjenta. - To nie jest moja pomarańcza. Ktośjątuzostawił. Bóg raczywiedzieć,czym jest nafaszerowana. Nagle zza rogu wychodzi doktor Chance. Zbliża się kunam,a za nim idzie Donna, pielęgniarka z onkologii, machająctorbądo kroplówki napełnionąszkarłatnym płynem. - Trzeba odwirować. -Uśmiecha się do nas. Odkładam pomarańczę. Idziemyrazem do przedpokoju salki,w której leży Kate. Przebieram się w kombinezon, dziękiktóremubędę mogła zbliżyć sięna pięć kroków do córki. Po kilku minutach kroplówka wisi już na stojaku, podłączona do centralnegocewnikaw piersi Kate. Czuję rozczarowanie: taki ważny moment,a mała nawet się nieobudziła. Stajępo jednej strome łóżka,116BEZ MOJEJZGODYBrian przechodzi na drugą. Wstrzymuję oddech. Tam, w okolicybioder,a dokładnie wgrzebieniu kościbiodrowej, tworzy sięszpik kostny. To musi być jakiś cud,że te komórki macierzystepobrane od Annywejdądo krwiobiegu Kate przez żyłę w klatcepiersiowej, ale niewiadomym sposobem trafią tam, gdzie trzeba. - No tak. -Doktor Chance chrząka. Wszyscywpatrujemy sięv/ krew pępowinową, cieknącą kroplami przez plastikowe rurki. Każda kropla jestjak uderzenie dzwonu przeznaczenia. JULIA /^Toniemożliwe, że kiedyś dzieliłam z tą kobietą łono matki. Upłynęły dopiero dwie godziny, odkądsiostrawprowadziła się domnie, a ja zaczynam miećproblemy z udowodnieniem pokrewieństwa samej sobie. Isobel zdążyła już poukładać moje płyty według roku wydania, pozamiataćpod kanapą i wyrzucić mipołowęrzeczy zlodówki. - Datysą przyjaciółmi człowieka -słyszęjej ciężkie westchnienie. -Masz tutaj jogurt, który pamięta jeszczerządy demokratów. Zatrzaskujędrzwi i liczę do dziesięciu. Nic to jednak nie daje;kiedy Izzy wpada do kuchni ibierze się do czyszczenia kuchenkigazowej, wychodzę z siebie. - Syhda jest czysta- zwracamjej uwagę. -O, właśnie! Kuchenka: Syhda. Lodówka: Smilla. Po co namimiona dlasprzętówkuchennych? Mnie,nie nam. To są moje sprzęty, nie nasze, do jasnejcholery. - Teraz rozumiem, dlaczego Janet ztobą zerwała - mruczę podnosem. Izzy spogląda na mnie, uderzona moimi słowami. - Jesteś okropna, okropna! Powinnambyła odrazu po urodzeniu zaszyć mamę grubą nicią! Biegnie do łazienki, zalewając sięłzami. Isobel jest ode mniestarsza o trzy minuty. Ale toja zawszezajmowałam sięnią, nie odwrotnie. Jestemjejbombą atomową: kiedy cośsprawia przykrośćmojej siostrze, rozwalam to w drobnymak. Tak było, kiedy dokuczał jej któryś z naszych braci(a miałyśmy sześciu, i towszystkich starszych) i tak jestteraz, kiedy złej118BEZ MOJEJ ZGODYJanetpo siedmiu latach zaangażowanegozwiązku nagle odwidział się homoseksualizm. Kiedy dorastałyśmy, Izzybyłagrzecznącóreczką i wzoremwszelkichcnót; to jarozrabiałam, biłam się, nazłość rodzicom goliłam głowę na zero inosiłam wojskowe glanydo szkolnego mundurka. A teraz obie mamy po trzydzieści dwa lata i cosię okazuje? Ja jestem szczurem wyścigowym, aIzzyprojektantką biżuterii ze śrubek ispinaczy do papieru. I do tegolesbijką. Kto by pomyślał. Izzyjeszcze nie wie, że drzwi do łazienki nie zamykają sięnaklucz. Wchodzę, stajęza niąiczekam, aż skończymyć twarz i zakręci kran z zimną wodą. Podaję jej ręcznik. - Wcaletaknie myślę - mówię. -Wiem. - Izzy rzuca mi spojrzenie odbite w lustrze. Dla większości ludzi jesteśmy niedoodróżnienia, zwłaszcza teraz,kiedymamtaką pracę, w której niemogę nosić ekstrawaganckich ciuchów anifryzur. - Typrzynajmniej kogoś miałaś- zauważam. -Bo ja na ostatniej randce byłam tego samego dnia, kiedykupiłam ten jogurt. Izzy odwraca się domnie. Kąciki jej ust drżą, wyginając się kugórze. - A czydeska klozetowa też ma imię? -Zastanawiałam się, czy Janetby pasowało - odpowiadam. Siostra parskaśmiechem. Słyszymy dzwonek. Idę do pokoju odebrać telefon. - Witaj, Julio, mówi sędzia DeSalvo. Mam sprawę, w którejbędziemi potrzebny kurator procesowy. Pomyślałem o tobie. Zechcesz mipomóc? Zaczęłampracować jako kuratorprocesowyrok temu. Zdecydowałam sięna toz prostego powodu:praca ochotnicza w organizacjach nonprofitowych jest co prawda przyjemna, alePrzyjemność przyjemnością, aczynsz czynszem. Kurator procesowy to pracownik sądowy, którybierze udziałw procesiez udziałem osoby nieletniejjako obrońca jej interesów. Ta praca nie wymaga studiów prawniczych, koniecznejest w niej zato silne poczucie moralności, no iserce. A to jużdyskwalifikuje większość prawników, którzychcieliby ewentualnie ubiegaćsl? otaką posadę. - Julio, jesteś tam? 119.JODIPlCOULTDla sędziego DeSalvo poszłabym do roboty byle gdzie, nawet w supermarkecie. Toon pociągnął za sznurki, żebymdostałatę pracę. - Cotylko pan sobie życzy - odpowiadam. -Oco chodzi? Sędziawprowadza mniew temat. Informacje w rodzaju"usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych","trzynastolatka"i "matka po studiach prawniczych" szybko wylatują mi z głowy. Dwie rzeczyprzykuwają moją uwagę: wzmianka "pilne" i nazwisko adwokata. Boże, nie. Tego zrobić nie mogę. - Będę tam za godzinę - obiecuję sędziemu. '- To dobrze. Wydaje mi się, że dziewczyna potrzebuje kogoś,kto będzietrzymał jej stronę. - Kto dzwonił? -pytaIzzy, wyjmując z torby swój miniaturowywarsztat pracy, pudełkopełne narzędzi,kawałków drutu i małychpojemniczkówz metalowymiczęściami, które ustawiane kolejnona stolewydają odgłos podobny do zgrzytania zębami. - Sędzia -odpowiadam. -Trzebapomóc pewnej dziewczynie. Jednej rzeczynie mówię siostrze: żetą dziewczyną jestemja. W domupaństwa Fitzgeraldów nie ma nikogo. Dzwonię dwarazy. To na pewno jakaś pomyłka. Z tego, co przekazał mi sędziaDeSalvo, wynika, że ta rodzina przechodzi głęboki kryzys, tymczasem narazie nic na to niewskazuje: dom jest dobrzeutrzymany,a na trawnikurosną staranniepielęgnowanekwiaty. Odwracamsięi chcę wracaćdo samochodu; wtej chwiliją zauważam. Wygląda raczej jak dzieckoniż nastolatka, jest chudai trochę kanciasta. Przeskakuje nad każdą szczeliną w chodniku. - Cześć - zagaduję ją,kiedy podchodzi bliżej. -NazywaszsięAnna? Głowa w górze, bystre spojrzenie. - Byćmoże. -Jestem Julia Romano. SędziaDeSalvopoprosił mnie, żebymzostała twojąkuratorką procesową. Wiesz, kto totaki? Sędziapowiedział ci? Anna mruży oczy. - W Brockton byłajedna dziewczyna, którąporwał facet podający się za znajomego jej mamy. Powiedział,że ma zawieźć ją domamydo pracy. 120BEZ MOJEJ ZGODYSięgamdotorby, grzebię wniejchwilęiwyciągamprawo jazdy oraz plikpapierów. - Proszę bardzo- mówię. -Jak sobie życzysz. Annanajpierw przygląda mi się uważnie, apotem rzucaokiemna totragiczne zdjęcie, które zrobiłam doprawa jazdy. Czyta kopię wniosku o usamowolnienie, którą zabrałam z sądurodzinnego,udając siętutaj. Jeślinawet jestempsychopatycznąmorderczynią, to trzebaprzyznać, że dobrze się przygotowałam. Podobami sięjednak, że Anna nie ufa nieznajomym; oznaczato,że jestrozważna inie działa bezmyślnie. Jeśli zastanawia się takdługo nad tym, czy możegdzieś ze mnąpójść, to zapewne równiedokładnie przemyślała sobie,jakbędzie wyglądało jej wyplątywanie się z rodzinnych sieci. W końcu Anna oddaje mi z powrotemwszystkiedokumenty,które jej wręczyłam. -A w domu nikogo nie ma? -pyta. - Gdzie są wszyscy? -Nie wiem. Myślałam, że ty mi powiesz. Wzrok Annywędruje do drzwi. Widzę, że zaczęłasiędenerwować. - Mam nadzieję, żenie chodzi o Kate. Przekrzywiam głowę, przyglądając się tej dziewczynce, którajużzdążyła mnie zadziwić. - Masz chwilkę? -pytam. -Chciałabym z tobąporozmawiać. Po wejściu dozoo najpierw mija się wybieg dla zebr. Zewszystkichzwierząt w części z fauną afrykańską zebry zawsze lubiłamnajbardziej. Słonie mijam obojętnie, gepardyzawszesięchowają,za to zebry po prostuzniewalają mnie swoim urokiem. Gdyby nagle nasz świat stracił wszystkie barwy, zebryodnalazłyby się w nim jak mało które stworzenia. Mijamy duikery błękitne, antylopy bongo oraz coś, co nazywasię golec,inie chcewyjśćze swojej norki. Częstozabieramdozoo dzieci, któremiprzydzielono. Tutaj łatwiej im się otworzy^w rozmowie ze mną. Kiedysiedzimytwarzą w twarz w sądzie czynawet w kawiarni przyciastkach, rzadko zdobywają sięna szczerość. A w zoo, oglądając gibony skaczące po gałęziachjak gimna^ycy na olimpiadzie, opowiadają mi o swoich rodzinach, nie myślącnawet o tym, co robią. 121.JODIPlCOULTCośmi się jednak zdaje, że z tak dojrzałym dzieckiem jak Annanie miałam jeszczedo czynienia. Wizyta w zoo, jak sięokazuje, nie jestdlaniej jakąś niesamowitą atrakcją. Chyba trzeba byłoraczej zabraćją do kina albonaprzechadzkę po sklepach. Spacerujemy po krętych ścieżkachogrodu zoologicznego. Anna odzywasiętylkozapytana. Kiedy interesuję się zdrowiem siostry,odpowiada mi grzecznie. Potwierdza, że jej mama faktyczniewystępuje w roliobrońcy strony pozwanej. Uprzejmie dziękuje,kiedy kupuję jej lody. - Masz jakąś ulubioną rozrywkę? -pytam. [- Hokej - pada odpowiedź. - Grałamnabramce. -Grałaś? Wzruszenie ramion. - Im się jest starszym, tym trener robi sięmniej wyrozumiały. Nie można opuszczać meczów,a ja nie lubię sprawiać zawodu całej drużynie. Ciekawe ujęcie problemu. - A twoi znajomi? Grają jeszcze? - Jacyznajomi? -Anna potrząsa głową. -Kiedysiostra musiodpoczywać, nie można nikogo zapraszaćdo domu. Wystarczy, żemama raz przyjedzie po ciebie na imprezę o drugiej w nocy, botrzebajechaćdo szpitala, ijuż niktwięcej cię nie zaprosi. Panipewnieskończyłaśrednią szkołę jużjakiś czastemu i tego niepamięta, ale w tym wiekuludzie myślą, żedziwactwa sązaraźliwe. - Ale masz kogoś, zkim możesz porozmawiać? Spojrzenie. - Kate - mówi Anna,a pochwilipyta, czy mam telefon komórkowy. Wyjmuję aparat z torebki i podaję jej. Anna wystukujenumerszpitala, z pamięci. - Szukam pacjentki - mówi dosłuchawki. -Kate Fitzgerald. -Spogląda w moją stronę. - Rozumiem,dziękuję. -Wciska klawiszi oddaje mi telefon. -W rejestracji nic nie wiedzą. - To chyba dobrze? -Informacje o nowych pacjentach czasami idądo centrali kilka godzin. Opieram sięo poręcz przy wybiegu dla słoni. - Widzę, że martwisz sięo siostrę - zauważam. -Jesteś pewna,BEZ MOJEJZGODYże zniesiesz to, co może się wydarzyć, kiedy przestaniesz jej pomagać? - Ja wiem, co sięwtedy wydarzy- odpowiada Anna ponurymgłosem. -Nigdy niemówiłam, że to wszystko mi siępodoba. -Unositwarz. W spojrzeniu tym dostrzegam wyzwanie, żebymspróbowała jej coś zarzucić. Przyglądam się dziewczynce przez chwilę. Co ja bymzrobiła,gdybym nagle się dowiedziała, że Izzy potrzebuje mojej nerki, częściwątroby, szpiku kostnego? Odpowiedź nie wymaga nawet zastanowienia: jak najszybciej jedziemy do szpitalai robimy, co trzeba. To prawda;leczbyłby to mójwybór, moja decyzja. - Czy rodzice zapytalicię chociażraz,czy chcesz pomagać siostrze wtaki sposób? Wzruszenie ramion. - Niby tak. Rodzice bardzo dobrze umieją zadawaćpytania,na które sami już sobie odpowiedzieli. Na przykład: "To chybanie z twojej winy cała klasa nie mogła za karę wyjść na przerwę? " albo "Zjeszbrokułów, prawda? ".- Czy rodzice wiedzą, że nie jesteśzadowolonaz decyzji,które podjęli za ciebie? Anna odpycha się od poręczy i rusza dalej, podgórę. - Może kilkarazyim o tym powiedziałam. Ale przecież Kateteżjestich córką. Fragmenty tejukładanki zaczynają pasować do siebie. Podejmując decyzje w imieniu dziecka, rodzice zazwyczaj mają nawzględzie to, co jest dla niego najlepsze. Jeśli jednak w tych wyborachzaślepiają ich potrzeby drugiegodziecka, wszystko się wali, grzebiąc głęboko pod gruzami ofiary - właśnie takie jak Anna. Pozostaje pytanie: czy Anna postanowiłazłożyć pozewdo sądu, ponieważuważa, żesamapotrafi zatroszczyć sięlepiej o własne zdrowie niż jej rodzice, czy możejest to rozpaczliwe wołanieo to, żeby chociaż raz jejwysłuchano? Zatrzymujemy się przedwybiegiem dla niedźwiedzi polarnych. Mieszkają tudwa misie, Trixiei Norton. Anna ożywia sięporaz pierwszy,odkąd tutaj jesteśmy. Roziskrzonym wzrokiemwodzi za Kobe,synkiem Trixie, najmłodszym podopiecznym naszego^o. Kobe klepie łapką mamę wygrzewającąsię na kamieniach,Próbuje wciągnąć ją dozabawy. JODI RCOULT- Ostatnio urodził się tutajmały niedźwiadek polarny - mówiAnna. - Oddali go doinnegozoo. Faktycznie,przypominam sobie, żeczytałam o tym w "Projo". Całe wydarzenie posłużyło do przeprowadzenia dużej kampaniipromocyjnej na rzecz stanu Rhode Island. - Jak pani sądzi: czy on myśli, że to była kara, bo był niegrzeczny? Na szkoleniu dla kuratorów procesowych uczą nas zwracaćuwagę na objawydepresji. Poznajemy mowę ciała, gestów, oznaki wahańnastroju, uczymy sięrozpoznawać nagłe zobojętnienie. Widzę, jakAnnazaciskadłonie na metalowej barierce. Jej oczymętnieją; przypominająstare, nieczyszczone złoto. Niezależnie od tego, jak ta sprawa się skończy, myślę, to itakAnna będzienajbardziej poszkodowana. Zapłaci zato albo utratąsiostry,albowłasnego zdrowia, fizycznegoi psychicznego. - Czy możemyjuż pojechaćdo domu? -słyszę jej cichą prośbę. W miaręjak zbliżamy się dodomu Fitzgeraldów,Anna corazbardziej odsuwa się ode mnie. Udana sztuczka, wziąwszy poduwagę, że odległość między nami wcale sięnie zwiększa. Dziewczynka wygląda przez okno, obserwując rozmazane ulice przemykające za szybą, i kuli się, przywierając corazmocniejdo drzwi. - Co pani teraz zrobi? -pyta. - Porozmawiam ze wszystkimi zaangażowanymiw tę sprawę. Ztwoją mamą, z twoim tatą, bratem i siostrą. I z twoim adwokatem. Dojeżdżamyprzed dom. Na podjeździe stoi teraz rozklekotanyjeep, a drzwi są otwarte. Wyłączam silnik, ale Anna ani drgnie,nie rozpięła nawet pasa. - Odprowadzi mniepani? -Dlaczego? - Bo inaczejmama mnie zabije. Ta nowa Anna, spłoszona i wystraszona, tozupełnieinna osoba niż tamta dziewczyna,z którąspędziłam ostatniągodzinę. Tasprzecznośćmnie zastanawia: jak możne jednocześniemieć odwagęwytoczyć komuś proces i bać się panicznie własnej matki? - Dlaczego sądzisz,że tak będzie? -Wymknęłamsię dziś z domui nie powiedziałam jej, dokąd idę. 124BEZ MOJEJ ZGODYCzęsto tak robisz? Anna potrząsa głową. - Zazwyczaj robię to, comi każą. No cóż. Itak wcześniej czy późniejczeka mnie rozmowa z Sarą Fitzgerald. Wysiadam z samochodu i czekam, aż Anna do mniedołączy. Ruszamy ścieżką w stronę drzwifrontowych,mijającpiękne klomby wypielęgnowanych kwiatów. Inaczejwyobrażałam sobietego wroga. Przedewszystkim matka Anny nie dorównuje mi wzrostem; jest też szczuplejszej budowy ciała niż ja. Ma ciemne włosyi rozgorączkowane oczy. Przechadza się nerwowym krokiem po salonie. Słysząc pierwszeskrzypnięcie otwieranych drzwi, podbiega do Anny i chwyta jązaramiona. - Na miłość boską - krzyczy,potrząsając córką -gdzie cięponiosło? Czyty nie rozumiesz, że. - Przepraszam, pani Fitzgerald - mówię -pani pozwoli,że sięprzedstawię. -Wyciągam rękę, postępując krok do przodu. -Jestem Julia Romano, kurator procesowy wyznaczony przez sąd rodzinny. Matka sztywnymgestem obejmujeAnnę za ramiona - drętwypokaz rodzicielskiejczułości. - Dziękuję, że odwiozła ją pani dodomu. Na pewno chcesiępani dowiedziećwielu rzeczy,ale w tej chwili. - Prawdęmówiąc, to pragnęłam porozmawiać z panią. Sędziadał mi niecały tydzieńna złożenie sprawozdania,więc gdyby zechciała pani poświęcićmi kilka minut. - Nie mamkilku minut- mówi szybko i ostro Sara Fitzgerald. -Trafiła pani na bardzo złymoment. SiostraAnny znówjestwszpitalu. - Spogląda w stronę córki, stojącejw drzwiach dokuchni. Ico, cieszysz się teraz, pytają jej oczy. - Przykro mi to słyszeć. -Mnie teżjest przykro - mówi Sara, odchrząkując lekko. - Miło mi, żeodwiedziłapani Annę. Rozumiem, że to należy do paniobowiązków, ale ta sprawa rozwiążesię sama. To nieporozumienie. Zadzień lub dwa sama panito usłyszy od sędziego DeSalvo. Odstępuje nakrok, jakby wyzywając mnie- i Annę - żeby^y spróbowały zaprzeczyć. Rzucam spojrzenieAnnie;dziewtzynka patrzynamnie i ledwodostrzegalnie kręci głową. Rozu125. JODI PlCOULTmiem, co to ma znaczyć: prosi, żebym w tej chwili już nie drążyła sprawy. Kogo onachce bronić- mamęczymoże siebie? W moim mózgurozlegasię sygnał alarmowy: Annama trzynaście lat. Anna mieszka z matką. Matka Anny jest adwokatem pozwanej strony. Czy to możliwe,żeby mieszkając z nią pod jednymdachem, Anna nieuległa naciskom Sary Fitzgerald? - Zadzwonię jutro -obiecuję Annie, po czym, bez pożegnaniazpanią Fitzgerald, wychodzę z domu i udaję siętam, gdzie miałamnadzieję nigdynie trafić. ,Biuro Campbella Alexandra wyglądadokładnietak,jak sięspodziewałam: znajdujesię na ostatnim piętrze wieżowcakrytego ciemnym szkłem, na samymkońcu korytarza wyłożonego perskim dywanem, za podwójnymi drzwiami z mahoniu, które stanowiązaporę przed motłochem. Za masywnym biurkiemw przedpokoju siedzi dziewczyna o rysach lalki z porcelany. Spodgrzywy jej loków wystaje słuchawka. Mijam ją bez słowa, kierującsię w stronęzamkniętychdrzwi, jedynychw tym pomieszczeniu oprócz tych, którymi weszłam. - Ej! -słyszęza sobą. -Tam nie wolno! - Jestemumówiona - informuję ją. Campbellsiedzi przybiurku i piszecoś na kartce, prowadzącpióro wściekleenergicznymi ruchami. Rękawy koszulima podwinięteaż do łokci. Jego włosy domagają się strzyżenia. - Kerri - rzuca, niepodnosząc głowy - przejrzyjakta sprawyJenny'ego Jonesa. Spróbujznaleźćdowód na to, żemiał bratabliźniaka,o którym nic nie. - Witaj,Campbell. Najpierw przestaje pisać. Potem podnosi głowę. - Julia. Zrywa się na równe nogi, jakuczniak przyłapany na gorącymuczynku. Przechodzę przez próg i zamykam za sobą drzwi. - Jestem kuratorem procesowym wyznaczonym do sprawy Anny Fitzgerald. Pies, którego przedtem nie zauważyłam, zajmuje miejsce uboku Campbella. 126BEZ MOJEJ ZGODY- Słyszałam, że poszedłeś naprawo. Harvard. Stypendium przez cały czas nauki. - Providence niejest duże. Miałem nadzieję. - Campbellmilknie. Po chwili odzywa sięponownie, kręcąc głową:-Byłempewien, że wpadniemy na siebie wcześniej czy później. Myślałemtylko, że wcześniej. Uśmiecha się. Nagle znów mamsiedemnaście lat, powraca tenczas, kiedy zrozumiałam, żemiłość kpisobie z zasad,a nic nie mawiększej wartościniż to, czego zdobyć nie można. - Unikać kogoś to żadna sztuka -odpowiadam chłodnym tonem. -Sam chyba wiesz o tym najlepiej. CAMPBELL^ /'. t,;1" 4Nic mnie nie rusza, naprawdę, aż domomentu, kiedy dyrektorszkoły średniej w Ponaganset zaczyna udzielać mi przez telefonwykładu na tematpolitycznej poprawności. - Na miłość boską- warczy dosłuchawki -jak będzie wyglądaćnasza szkoła w oczach innych, kiedygrupa studentów indiańskiegopochodzenia nazwie swoją drużynę baseballową "Białasy"? -Owi"inni",o których pan mówi, pomyślą sobie zapewne tosamo, comyśleliwtedy, gdy nadał pan uczniomszkoły oficjalnyprzydomek "Wodzowie plemienia Ponaganset". - Ten przydomek ma już ponad trzydzieści lat- oburzasię dyrektor. -Tak,natomiast ci uczniowie są członkamiplemienia Narragansettów od urodzenia. - Nazwa, którąwybrali, jestobraźliwa i politycznie niepoprawna. -Bardzo mi przykro - zauważam - ale w tym kraju nie możnazaskarżyć nikogo za niepoprawnośćpolityczną, wprzeciwnym razie przed laty otrzymałby pan wezwanie do sądu. Z koleiamerykańskakonstytucjazapewniaobywatelomStanów Zjednoczonych,w tymtakżepotomkom rdzennej ludności kontynentu,różne prawa,przede wszystkim zaś prawodo zgromadzeń i prawodo wolnościsłowa. Co za tym idzie, drużynie Białasów nie możnabędzie zabronić spotykania się, nawet jeśli zdoła pan spełnić swoją śmieszną groźbęi wnieść sprawę do sądu. A skoro już mowao wymiarze sprawiedliwości, to proszę zastanowić się nad złożeniem pozwu grupowego przeciwko ludzkości jako takiej, bo jaksądzę, nie pozostanie panobojętny natakrażącorasistowskie na128BEZ MOJEJ ZGODYgwyjak Biały Dom, GóryBiałe czy też idiomatycznewyrażeniebiały kruk". -W słuchawce zapada martwacisza. - Czy mam rozumieć,że mogępoinformować mojego klientao zmianiepańskiej decyzji? Amożenadal chce pan złożyć sprawę do sądu? Dyrektor rzuca słuchawkę. Wciskamklawisztelefonu wewnętrznego. - Kerri, zadzwoń do Erniego Rybołowa i powiedzmu? że możeprzestaćsięmartwić. Zabieram się do stosu papierów zalegających na biurku. Podnim leżyzwinięty wkłębek Sędzia. Wygląda jak pleciony dywanik. Wzdychaprzez sen, a jedna łapa mu drży. To jest życie, powiedziałami kiedyś, przypatrując sl? szczeniakowi goniącemu za własnym ogonem. Następnym razem chcęzostać psiakiem. Zaśmiałemsię. Zobaczysz, że będziesz kotem, oświadczyłem. Koty są samowystarczalne i niepotrzebują nikogo. Ja potrzebuję ciebie, usłyszałem w odpowiedzi. Nocóż, odparłem. Może ja zostanę krzewem kocimiętki. Przecieram mocnopowiekikciukami. To fakt, że nie dosypiam; najpierw zagapiłem sięwrestauracji na obcą kobietę, teraz to. Rzucam Sędziemuzagniewanespojrzenie, jakby to byłajego wina. Muszę wracać do pracy. Co jatam zapisałem w notesie? Nowy klient, handlarz narkotykami, schwytany na gorącymuczynku. Oskarżenie przedstawiło dowód - nagranie wideo. Odskazanianic go nie wybroni,chyba żeby miał brata bliźniaka,o którymnie słyszał nigdy iod nikogo,nawet odmatki. Zastanówmy się. A gdyby tak. Słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Bez podnoszenia głowy wydaję Kerripolecenie:"Przejrzyj akta sprawy Jenny'ego Jonesa. Spróbuj znaleźćdowód na to, że miał brata bliźniaka, októrymnic nie. ".- Witaj, Campbell. Tracę rozum. Bezsprzecznie muszę jużtracić rozum, bo mamprzed sobą Julię Romano, którą ostatni raz widziałem piętnaścielat temu. Nosi teraz dłuższe włosy, a dookoła jejust widaćcieniutkie kreski, jak nawiasy wokół słów, których nigdy nie usły^ałem, bo nie byłomnie przy niej. Udaje mi się wreszcie wydobyć z siebie głos. 9 Elezmojej zgody129. JODI PlCOULT- Julia. Julia zamyka drzwi. Na ten dźwięk Sędzia zrywa się na równenogi. - Jestem kuratorem procesowym wyznaczonym do sprawy Anny Fitzgerald. -Providence nie jest duże. Miałem nadzieję. Byłem pewien, że wpadniemy nasiebie wcześniej czypóźniej. Myślałemtylko, że wcześniej. - Unikać kogośto żadna sztuka- padariposta. -Sam chybawieszotym najlepiej. -Nagle widzę, że całyjej gniew ulatnia sięw jednej chwili. - Przepraszam. To było nie na miejscu. - Dawnosię niewidzieliśmy - zagajam, chociaż tak naprawdęchcę tylko zapytać, co się z nią działo przez te piętnaście lat. Czynadal pije herbatę z mlekiem i z cytryną? Czy jestszczęśliwa? -Już nie masz różowych włosów -wyduszam z siebie, bo jestemkretynem. - Niemam- odpowiada. -Przeszkadza ci to? Wzruszam ramionami. - Chodzimi o to, że. właściwie. - Jak zwyklebraknie słów,kiedy naprawdętrzeba cośpowiedzieć. -Podobał mi się tamtenkolor - wyznaję. - Niestety,różowe włosy nieprzysparzają autorytetu na salisądowej. Uśmiecham się. - Od kiedy to troszczyszsię o to, co inni o tobie myślą? -pytamrozbawiony. Julia nie odpowiada, ale wyczuwamjakąś nagłą zmianę. Spadla temperatura wpokoju czy może totenmur, który nagle wyrósłmiędzy nami? - Zamiast rozgrzebywać przeszłość, proponuję porozmawiaćoAnnie. -Julia wybiera rozwiązanie dyplomatyczne. Kiwam głową. Czujęsię tak, jakbyśmy toczyli tę rozmowęwautobusie, naławce pełnej ludzi, a międzynamisiedział ktośobcy,którego oboje postanowiliśmy nie zauważać; rozmawiamyprzez niego idookoła niego, rzucając na siebieukradkowe spojrzenia, kiedy wiemy, że drugie nie patrzy. Jak mam się skupić nasprawie AnnyFitzgerald, skoro potrafię myśleć tylko otym, czyJulia obudziłasię kiedyśw ramionach jakiegoś mężczyzny i czy130BEZ MOJEJ ZGODYprzez moment, zanimsen rozwiał siędo końca, nie wydawało jejsię może, że to ja? Sędzia wyczuwa napięcie. Wstajei podchodzi do mnie. Juliachyba dopieroteraz zauważyła, że nie jesteśmyw gabineciesami. - To twój wspólnik? -Współpracownik - potrząsam głową. - Ale pisali onimw "Law Review". Juliasięga do łba Sędziego, drapiego za uchem. Cholernyszczęściarz. - Nie rób tego, proszę. -Marszczębrwi. -To pies-przewodnik. Niewolno go głaskać. Julia spogląda na mnie ze zdziwieniem. Zmieniam temat, zanimzdąży zapytać o szczegóły. - Chciałaś porozmawiać o Annie. -Sędzia trąca mnie nosemw dłoń. Mocno. Julia krzyżuje ramiona napiersi. - Odwiedziłam ją w domu. -1 co? - Trzynastolatkisąpod silnym wpływemrodziców. Matka Anny wydaje sięmieć całkowitą pewność, że do procesu nie dojdzie. Mam przeczucie, żebędzie się starała wybić go córce z głowy. - Znajdę na to sposób - mówię. Julia znów spogląda na mnie, tym razem podejrzliwie. - Jaki? -Usunę Sarę Fitzgeraldz domu. - Żartujeszczy mówisz poważnie? -Julia jest zaskoczona. Sędziazaczyna szarpać mnie za ubranie. Nadalnie reaguję,więcszczeka dwa razy. -- Nie widzę powodu, dla któregoto moja klientka powinnawyprowadzić się z domu. Tonie onazlekceważyłapolecenia sędziego. Zdobędę tymczasowy nakaz sądowyzabraniający SarzeFitzgerald wszelkichkontaktówz Anną. - Campbell, to jestjej matka! -W tym tygodniu występuje jako adwokat stronypozwanej. Skoro usiłuje wpłynąć na moją klientkę, należy jej się upomnienie. - To nie jesttwoja klientka, tylko dziecko, które ma trzynaście lat, ajego światwłaśniewali się w gruzy. Chcesz odebrać jej131. JODIPlCOULTwszystko, na czym może się oprzeć? Czy ty wogóle zadałeśsobietrud, żeby jąchoć trochę poznać? - Oczywiście -kłamię. Sędzia kładzie się u moich stópi zaczyna skamleć. Juliaspoglądana niego. - Co mu jest? -Nic. Posłuchaj: do mnie należyobrona praw Anny. Mam wygraćdlaniej ten proces i zrobię to. - Nie wątpię. Możetylko niekoniecznie mając na względziejej dobro. Bo wygranie procesu liczy siędlaciebie najbardziej. Cóżto za ironia, żedziecko, które potrzebuje pomocy, bo jest wykorzystywane i zmuszane do poświęceń na rzecz innej osoby, musiało trafićakurat do ciebie! - Co ty możesz omnie wiedzieć? -Zaciskam zęby. - Niewiele,to fakt, ale czyja to wina? Amieliśmy nierozgrzebywać przeszłości. Przebiegamnie nagły dreszcz. Chwytam Sędziego zaobrożę. - Przepraszam - rzucam Julii i wychodzę. Zostawiam ją,takjak tojużrazzrobiłem. SzkołaWheelera nie była w zasadzie niczym innym jak fabryką wypuszczającą wświat damy z towarzystwaoraz przyszłychrekinówfinansjery. Wszyscy byliśmy podobni,identyczniz wyglądui z zachowania. Wakacjespędzaliśmy czynnie. Byli w tej szkole,rzecz jasna, tacy,którzy wybijali się z jednolitego tłumu. Bylistypendyści,którzynosili kołnierzyki postawionenasztorc i trenowali wykłócanie się o wszystko, ale nie widzieli, że bardzo dobrze zdajemysobie sprawę,że nie są ztej samejgliny comy. Byligwiazdorzy, tacy jak Tommy Boudreaux,któryw trzeciej klasiedostał propozycję grania w drużynieDetroit Redwings. Było też kilku świrów; ci podcinali sobie żyły albo popijali walium wódką. Znikali po takich zajściach ze szkoły równie cichutko, jak się po niej wcześniejsnuli. Byłem już wszóstejklasie, kiedyJulia Romano trafiła doWheelera. Chodziławciężkich wojskowych butach,a pod szkolnąmarynarką nosiłakoszulkę z nadrukiem "Numerek za friko". Potrafiław mgnieniu oka wbićsobie dogłowycały sonet. Podczasprzerw, kiedy mychowaliśmysię przed dyrektorem i popalaliśmyBEZ MOJEJ ZGODYpapierosy, Julia wspinała się na dachsali gimnastycznej,siadałapod rurą grzewczą i zaczytywała się Henrym Milleremi Nietzschem. Wszystkiedziewczyny w szkolemiały identycznie żółtei proste włosy,którezaczesywałydo tyłu, przytrzymując opaską;wyglądało to jak paczka makaronu. Włosy Juliibyłyburzą niesfornych czarnych loków. Miałaostre rysy twarzy i nie uznawałamakijażu - nie podoba ci się, to nie patrz. W lewej brwi nosiłakolczyk ze srebrnego drutu, cieniutkiego jak włos. Jej zapachprzywodził na myśl świeże, rosnące ciasto. Krążyły o niej różneplotki: jedni mówili, żewyrzucono jąz żeńskiego poprawczaka; inni, że jest cudownym dzieckiem,a nawstępnym teście predyspozycyjnym przedprzyjęciemdoszkołyzdobyła maksymalną liczbę punktów; miała też podobno być dwalata młodsza niż cały nasz rocznik; byli teżtacy, którzy twierdzili,że miała tatuaż. Ale taknaprawdę nikt nie wiedział, co o niej myśleć. Mówili o niej "pokręcona", bo nie byłataka jak wszyscy. Pewnegodnia Julia Romano pojawiłasię w szkole z włosamiściętymi na krótko i ufarbowanymi na różowo. Że ją zawiesząw prawachucznia, to byłopewne, czekaliśmy tylko kiedy. Okazało się jednak, że w gąszczu nakazów i zakazów dotyczących ubioru w szkole Wheelera nikt nie pomyślał o ustaleniu norm określających przyzwoitą fryzurę. Zacząłem się wtedy zastanawiać,dlaczego ani jeden chłopak w szkole nigdy nie zrobił sobie dredów, i naglezrozumiałem,że tonie dlatego, że zabroniono namsię wyróżniać, ale dlatego, że sami tegonie chcieliśmy. Tego samego dnia siedziałem w stołówce zgrupką kumpliz drużyny żeglarskiej. Byłyz nami teżich dziewczyny. JuliaRomano przeszła obok naszego stolika. - Ej -zaczepiła ją jedna z dziewczyn. -Bolało? - Co bolało? -Julia zwolniłakroku. - Jak cię przeciągali przez maszynę do robienia lukru. -Wybacz, złotko, ale nie stać mnie,żeby strzyc się w tym samymburdelu co wy -odparowała Julia bezzmrużenia oka i odeszła. Usiadławkącie sali, przytym samym stoliku co zawsze ijakzawsze sama. Przy obiedziezwykleukładałapasjansa. Jej kartymiały na grzbietachwizerunki świętych. - O,w mordę - powiedział jeden z moichkumpli. -Z taką to^Piej nie zaczynać. JODI PlCOULTZaśmiałem się, bo wszyscy się śmiali,ale jednocześnie przyglądałem się Julii Romano, która usiadłaprzy swoim stoliku. Jednakzamiast jeść, odstawiła tacę na bok izaczęła rozkładać karty. Ciekawe, pomyślałem, jak to jest byćczłowiekiem, który maw głębokim poważaniuto,co ludzie o nim myślą. I tak pewnego popołudnia, chociaż byłem kapitanem, urwałemsię z treningu żeglarskiego i zacząłemśledzić Julię. Starałemsię trzymać dystans, żebymnienie zauważyła. Poszedłem za niąwzdłuż BlackstoneBoulevard i dalej, na cmentarzSwan Point, nasam szczytnajwyższego wzgórza. Julia wyjęłaz plecaka książkii segregator,poczym wyciągnęła sięna trawie przed stojącymtam samotnym grobem. - Możesz jużwyjść - powiedziała, a ja nieomal odgryzłem sobie język, bo pomyślałem, że zaraz zjawi się duch. Dopieropochwili zrozumiałem, żemówiłado mnie. - Jak zapłaciszćwierćdolca, to pozwolę ci nawet popatrzeć z bliska. Wyszedłem zza wielkiego dębu, zrękami wbitymi głębokow kieszenie. Teraz, kiedyjuż tu za nią przyszedłem, nagledoszedłemdo wniosku, że niewiem po co. - Ktośz rodziny? -Skinąłem głową wstronę nagrobka. Obejrzałasię przez ramię. - Aha. Kiedy moja babcia płynęła "Mayflower",miała krzesłooboktej pani. - Zwróciłaku mnieswoją twarz, składającą sięz samych kątówi ostrychkrawędzi. -Nie grasz dziś przypadkiemw krykieta,co? -Niegrywamw krykieta, tylko w polo. - Zmusiłemsię douśmiechu. -Umówiłem siętutaj zkoniem. Nie załapała żartu. a może wcalejej nierozśmieszył? -Czegochcesz? - zapytała. Nie mogłem się przyznać, że ją śledziłem. - Pomóż mi- odpowiedziałem. -Z pracą domową. Zangielskiego. Prawdę mówiąc, to nie miałem pojęcia, co byłozadane. Wyciągnąłem kartkę zjej segregatora iodczytałem z niej na głos: "Jesteśświadkiem tragicznegowypadku. Zderzyły się cztery samochody,ciałależą na chodniku, ludzie jęczą z bólu. Czy maszmoralny obowiązek zatrzymać się, aby udzielić im pomocy? ".-Z jakiej racjimam komuś pomagać? - zapytała. BEZ MOJEJ ZGODY- Zprawnegopunktu widzenia nawet nie powinnaś, bo jeśliwyciągająckogoś z samochodu, spowodujesz jeszcze cięższe obrażenia,będzie można cię zaskarżyć. -Pytałam,dlaczegomam tobiepomagać. Papier spłynął na ziemię. - Nie masz o mnienajlepszej opinii, prawda? -Nie mam żadnej opinii o żadnym z was. Jesteście bandąpłytkich idiotów, którzy wolelibyumrzeć, niż pokazać siępubliczniezkimś,kto nie jest taki sam jak wy. - A ty przypadkiem nie zachowujeszsię taksamo? Przez długą chwilępatrzyła mi w oczy. Potemzaczęła zbieraćswoje rzeczy i upychać je w plecaku. - Maszwłasnyfundusz powierniczy,tak? -powiedziała. -Skoro potrzebna cipomoc, to zapłać za korki. Postawiłem stopęna jednymz podręczników leżącychnaziemi. - Więc jakbrzmi twoja odpowiedź? -Wybijsobie z głowy, żebym miała udzielać ci korepetycji. - Pytałem, czy zatrzymałabyś się, żeby pomócofiarom wypadku. Jej ręce zamarły. - Tak. Bo nawetjeśli według prawanikt nie ponosi odpowiedzialnościza drugiego człowieka, to i taktrzeba pomagaćtym,którzy potrzebują pomocy. Usiadłem obokniej. Blisko. Tak blisko, że czułem, jak jejskóra wibruje tuż przy moim ramieniu. - Naprawdę wtowierzysz? -Tak. - Opuściłagłowę. -Skoro tak- powiedziałem--to czy możesz teraz odejść? f"Już po wszystkim. Wycieramtwarz papierowym ręcznikiemi poprawiam krawat. Sędzia krąży obok, stawiając ciche kroki. Zawszetak robi. - Dobrze się spisałeś. -Klepię goposzyi, zagłębiając dłońw gęstą sierść. Julii niema już wmoim biurze. Kerristuka nakomputerze,garnięta rzadkim uniej napadem pracowitości. - Powiedziała, że jak będzie ci potrzebna,to samrusz tyłek1 Jej poszukaj. To był cytat. Zażyczyła sobie też kopii wszystkich. JODI PlCOULTdokumentów medycznych. - Kerri rzuca mi spojrzenie przez ramię. -Wyglądasz jakkupa nieszczęścia. - Dzięki. -Moją uwagę przyciąga pomarańczowa karteczkanajej biurku. -Na ten adres mamy odesłać tamte^dokumenty? -Tak. Wsuwam karteczkę dokieszeni. - Zajmę się tym - mówię. Tydzieńpóźniej,pod tym samym grobem, rozwiązałem ciężkiewojskowe buty Julii Romano. Zsunąłem z jej ramionkurtkęzkamuflażem. Jej stopy byłydrobne i różowe jak wnętrze kwiatutulipana. Ramiona wspaniale, wprost niedo opisania. - Wiedziałem, że pod spodem jesteś piękna - powiedziałemjej, a to cudowne ramię byłopierwszym miejscem na jej ciele,którego dotknąłem ustami. Fitzgeraldowie mieszkają w Upper Darby, wtypowym domuamerykańskiej rodziny: garaż nadwa samochody, ścianykrytealuminiowym sidingiem, w oknach naklejki informacyjne dlastraży pożarnej. Kiedy docieramna miejsce, słońcechowa się jużza krawędzią dachu. Jadąctutaj,przezcałą drogę usiłowałemsobie wmówić, że to,co usłyszałem od Julii, nie miało żadnegowpływu na to, że akuratdziś zdecydowałem się osobiście odwiedzić moją klientkę. Że oddawna już planowałem pojechać kiedyś do domu nieco okrężnądrogą, żeby rozejrzećsię potejokolicy. Prawda natomiast wygląda tak, że poraz pierwszy wcałej mojej wieloletniej praktyce składam wizytę w domuklienta. Dzwonię do drzwi. OtwieraAnna. - Co pantutaj robi? -dziwi się. - Czynięwywiad środowiskowy. -Czy to kosztuje ekstra? - Nie -oznajmiamsuchym tonem. -.W tym miesiącu mam dlaklientówspecjalnąpromocję. - Aha. -Dziewczyna splata ramiona na piersi. -Rozmawiałpan z moją mamą? - Staram się jej unikać. Rozumiem, żenie ma jej w domu? Anna potrząsagłową. BEZ M(WEJ toODY- Pojechała do szpitala. K^te znówjest chora. Myślałam,żei pan się tam wybrał. - Nie jestemadwokateni ^te. Na dźwięk moich ostatnich słó\v na twarzy Anny maluje sięrozczarowanie. Zakłada włosy ? a uszy. -To co, wejdzie pan? Prowadzi mnie do salonu. Siadam na kanapie w optymistyczneniebieskie pasy, a Sędzia obwąchuje meble. - Słyszałem, że widziałaś się ze swoim kuratorem procesowym. -Tak, z panią Julią. Zabrais""lie do zoo. Jest całkiemw porządku. - Anna rzucamis^ybpe Spojrzenie. -Mówiła panu cośo mnie? - Martwisię,że twoja mama będzie rozmawiać 1 tobą o procesie. -A o czym mazemną rozn^widć, jeśli nie o ? ate?Przezchwilę gapimy się nasiebie. Gdy opuszczam gabinet,zupełnie nie potrafiępostępował z ludźmi. Mógłbym poprosić, żeby po)azala miswój pokój, ale jakbytowyglądało:adwokat z nastolatką v/pokoju napięterku? Za nic. Mógłbym zabrać jągdzieś na Kolację, alewątpię,czyprzypadłbyjej do gustu CafeNuovo, jedeil z "loich ulubionych lokali, a z kolei ja nie wmusiłbym w siebie whopperaw Burger Kingu. Mógłbymzapytać, jak jejidzie \v szkole, ale przecież teraz niema żadnych egzaminów. - Ma pandzieci? -pyta AnP3- A jak cię się wydaje? -śli"^się wgłos. - Całe szczęście - przyzna on^. -proszę się nie obrazić,alenie wygląda pan na rodzica. ,Fascynujące. - A jak wyglądarodzic? -pytani. Anna przez chwilę wydaje ? ię zastanawiać. - Widział pan cyrkowców chodzących po linie? Taki facet chce,żeby wszyscy myśleli,że jest w^^irn artystą, aleprzecieżwyraźnie widać,żetak naprawdę i^iarzytylkoo jednyi"^dotrzećnadrugi koniec liny. Rodzic wygląda tak samo. - Rssuca mi szybkiespojrzenie. -Niech się pan ni^ obawia. Nie zwiążepanai nie będę katować gangstarapem. - Nocóż - odpowiadamswobodniejszym tonern- -W takimrazie. -Rozluźniam krawat i ro^i^am sięwygodniej. JODI PlCOULTPrzez twarz Anny przemyka raptownie ulotny uśmiech. - Niemusi pan udawać mojego przyjaciela. -Nie chcęniczego udawać. - Przeczesuję włosy palcami. -Tyle tylko, że to dla mnie zupełna nowość. - Co takiego? Szerokim gestemzakreślam salon, w którym siedzimy. - Wizytau klienta. Pogaduszki. Sprawa, która pod koniecdniaroboczego nie zostaje w biurze. - Dla mnie toteż nowość- wyznajeAnna. -Co takiego? {Dziewczyna nawija na palec pasemko włosów. - Nadzieja. Adres, któryJulia zostawiław moim biurze, prowadzi mnie doekskluzywnej części miasta, do okolicy zamieszkanej przezkawalerów z odzysku. Jest to uciążliwei irytujące, bobardzo długo niemogę znaleźć miejsca do zaparkowaniasamochodu. Dodatkowoochroniarzsiedzący wholu domu, gdzie mieszka Julia,zrywa sięi staje mi na drodze, kiedytylko dostrzega Sędziego u mojej nogi. - Z psem nie wolno - oznajmia. -Bardzo miprzykro. - To jestpies-przewodnik. -Chyba jednak nic mu to nie mówi. Widzę,że trzeba wytłumaczyć. - No,wiepan. Taki jak dla ociemniałych. - Cośmi się widzi, że pan wcale nie ślepy. -Jestemalkoholikiem -wyjaśniam. - Przechodzę terapię odwykową. Pies odciągamnie od piwa. Mieszkanie Juliiznajduje się na ósmym piętrze. Pukam dodrzwi ipo chwiliw wizjerze ukazuje się oko. Juliauchyla drzwi,nie zdejmując łańcucha. Głowę ma przewiązaną chustką, twarzlekko opuchniętą, ana policzkach ślady łez. - Cześć -witam ją. -Możemyzacząć od nowa? Julia wycieranos. - Czymy się znamy? -No, dobrze. Byćmoże masz rację. Być może zasłużyłem sobiena takie traktowanie. -Wskazuję wzrokiem łańcuch. - Wpuściszmnie? Julia patrzy na mnie jak na wariata. - Naćpany jesteś czyco? BEZ MOJEJZGODYNagle dobiegamnie drugigłos i słyszę odgłosy przepychanki. Drzwiotwierają sięna całą szerokość, a mnieprzez głowę przebieg8 g^P13 myśl: sądwie Julie. - Campbell - pyta prawdziwa Julia - coty tutaj robisz? Wyciągam wjej stronę teczkęz dokumentamimedycznymi. Wciąż nie mogę się otrząsnąć. Jakimcudem, dodiabła ciężkiego,przez cały rok naszejznajomościnie dowiedziałem się,że JuliaRomano masiostrę bliźniaczkę? - Izzy, to jest Campbell Alexander. Campbell,to moja siostra. - Campbell. -Izzy obraca moje imię w ustach. Po dokładniejszymprzyjrzeniu się wcale niejestpodobna do Julii. Nos maodrobinę dłuższy, a jejskóra, coprawda tak samozłota, ma jednak inny odcień. No i kiedy patrzę na jej usta, to nie czuję,że mistaje. - Chyba nie ten Campbell, co? -Izzy odwraca się do Julii. -Tenże. - Ten - wzdycha Julia. Izzy mruży oczy. - Wiedziałam, że lepiej go niewpuszczać. -Nic się nie stało - uspokaja ją Julia, biorącode mnie dokumenty. - Dziękuję,że mi jeprzyniosłeś. Izzy macha dłonią. - Możesz odejść. -Przestań. - Julia klepie siostrę w ramię. -Campbell jestadwokatem. W tym tygodniu pracujemy razem. -Ale przecież to jest ten sam facet, który. -Dziękuję ci bardzo, mam wpełni sprawną pamięć. - A wiesz- przerywamim -odwiedziłem dziś Annę. Julia odwraca się ku mnie. -I co? - Ziemia do Julii- wtrąca się Izzy. -To się nazywa postępowanieautodestrukcyjne, wiesz? - Niew tym wypadku, Izzy. Prowadzimyrazem sprawę i bierzemy za to pieniądze. Zrozumiałaś? I nie pouczaj mnie, cotozna^y autodestrukcyjne postępowanie. Kto wydzwaniał do Janetw pierwszą noc po rozstaniu i błagał o ostatnipożegnalny raz? - Stary - zwracamsię do Sędziego - a może tak byśmy poszli^mecz? Izzy odchodzi ciężkimkrokiem, tupiącze złości. JODI PlCOULT- Tnij się, powieś, rób,co chcesz! - wrzeszczy. Słychać huk zatrzaskiwanych drzwi. - Chybamniepolubiła - mówię. Julia jednak nie odwzajemnia uśmiechu. - Dzięki za dokumenty. Żegnam. - Julio. -O co chodzi? Chcęoszczędzić ci wysiłku. Pewnie było niełatwo tak wytresować psa,żeby wyciągał pana na spacer, kiedy tylko znienacka zaistnieje jakaś sytuacja grożąca wybuchem niekontrolowanych emocji, dajmy na to, wizyta byłej dziewczyny,która ma nawyk mówienia prawdy prosto w oczy. Jak torobicie,Campbell? Dajesz mu znak ręką? Głosem? A może masz gwizdekultradźwiękowy? Spoglądam tęsknym wzrokiem w głąb pustegokorytarza. - Możesz poprosićIzzy z powrotem? Julia napiera na mnie, chcąc wypchnąć za drzwi. - No dobrze, przepraszam - mówię. -Niechciałembyć niegrzeczny dziś w biurze. Musiałem wyjść. To był. nagły kryzys. -Julia patrzy na mnie, zdziwiona. - Po coci tenpies? Przypomnij mi. - Na raziejeszcze ci tego nie powiedziałem - poprawiamją. Julia odwraca sięi idzie w głąb mieszkania. Ja iSędzia ruszamyza nią, zamykając za sobą drzwi wejściowe. - A więc byłem dziśuAnny Fitzgerald. Miałaś rację: musiałem znią porozmawiaćprzed podjęciem decyzjio wystosowaniuzakazusądowego przeciwko jej matce. -I co? Powracam myśląna tę kanapę wpasy, na której siedzieliśmy,snującpomiędzy sobą nić porozumienia i wzajemnego zaufania. - Chyba jedziemyna tym samym wózku -odpowiadam. Julia milczy. Zamiast coś powiedzieć, bierze z kuchennego stołu kieliszek z białym winem. - Dziękuję -mówię. -Chętniesię napiję. Wzruszenie ramion. - Idź do Smilli. Oczywiście chodzi o lodówkę. "Smilla wlabiryntach śniegu". Też to czytałem. Otwieram drzwi i wyjmuję butelkę. Wyczuwam;że Julia za chwilę się uśmiechnie. 140BEZ MOJEJ ZGODY- Zapomniałaś, że cię znam. -Znałeś - słyszę w odpowiedzi. - Zatemproszę bardzo, czekam na informacje. Czym się zajmowałaś przez tepiętnaście lat? -Wskazuję głową w stronę pokoju, w którym zniknęła Izzy. - Bo że sprawiłaśsobie klona, tojużwiem. -Cośnagle przychodzi mi do głowy, ale zanim zdążę dobyćgłos, odzywa się Julia:- Wszyscy moi bracia skończyli zawodówki. Jeden jest budowniczym,drugikucharzem, trzeci hydraulikiem. Rodzice chcieli,żeby ich córki poszły na studia, i wymyślili, że ostatni rok szkołyśredniejspędzony u Wheelera może się bardzo przydać. Ja miałam oceny na tyle dobre,że dostałam częściowe stypendium. Izzysię nie udało. Rodzicenie mogli sobie pozwolić na posłanie nasobu do prywatnej szkoły. - Czy Izzyw końcu dostała się na studia? -Skończyłaszkołę wzornictwa -odpowiada Julia. - Jest projektantką biżuterii. -I ma wrogie nastawienie do świata. -Skutki złamanego serca. - Naszeoczy sięspotykają. Do Juliidopiero teraz dociera, co przed chwilą powiedziała. - Wprowadziła się do mnie dopierodziś rano. Omiatam wzrokiem pokój, sondując go wposzukiwaniu kijahokejowego, sportowychpism, wygodnegofotela. Czegokolwiek,cozdradzałoby obecnośćmężczyzny. - Czy trudno się przyzwyczaić do mieszkania razem? -pytam. - Do tej pory mieszkałam sama, Campbell, jeśli o to pytasz. -Julia spogląda na mniesponadkrawędzi uniesionego do ust kieliszka. - A ty? -Jamam sześć żon, piętnaścioro dziecii stado owiec. Uśmiechw kącikachjej ust. - Kiedy spotykam ludzi takich jak ty, zawszemam wrażenie,ze nie realizuję się w życiu tak, jak bym mogła. -Zgadzam się. Szkoda dla ciebie miejsca natej planecie. Licencjat i skończone prawo na Haryardzie, teraz kurator proceso^ z krwawiącym sercem. - Skąd wiesz, że studiowałamprawo? -Od sędziego DeSalyo - kłamię, a ona to kupuje. 141.JOD] PlCOULTCiekawe, myślę, czy Julii też się wydaje, że odczasu kiedy byliśmy razem, upłynęłynie cale lata,alezaledwie parę chwil. Czysiedzącze mną tutaj,wtej kuchni,czujesiętak samo swobodniejak ja. Bo ja odnoszętakie wrażenie,jakbym miał przed sobą nuty nieznanegomi utworu i po kilku minutach mozolnego ichrozczytywania odkrył nagle, że to przecież melodia,którą znam napamięć i którą mogę zagrać z marszu. - Ktoby pomyślał, że będziesz pracować wsądziejakokuratorprocesowy -mówię. -Na pewno nie ja. - Julia uśmiecha się. -Do tejpory czasemmyślę, jak by to było znów wygłaszać płomienne odezwy za zniesieniempatriarchalnego modelu społeczeństwana zaimprowizowanejmównicy w parku Boston Common. Niestety,dogmatami nie opłacisię mieszkania. - Rzuca mi spojrzenie. -Ty teżmnie rozczarowałeś. Spodziewałamsię, że do tej pory sięgniesz już po prezydenturę. - Zaciągałem sięprzy paleniu trawki - wyznajęszczerze -i nie mogłem jużmierzyć tak wysoko. Ale ciebie wyobrażałem sobieraczej w domku na przedmieściu, z gromadką dziecijakiegośszczęściarza. Julia potrząsa głową. - Chyba myliszmnie z Muf f y,Bitsie,Toto albojakąś inną f oczka z Wheelera. -Nie. Myślałem tylko. że to może mnie siętak poszczęści. Cisza,którazapada, jestgęsta i kleista. - Wcale tego nie chciałeś - odzywa się wreszcie Julia. -Postawiłeś sprawę nad wyraz jasno. Chcę zaprzeczyć, kłócić się,przekonywać. Alejak to niby mialo wyglądać z jej strony, skoro kiedybyło jużpowszystkim, zerwałem z nią wszelkie kontakty? Skoro zachowałem siętak, jakcała reszta tych chłopaków z Wheelera? - Pamiętasz. -zaczynam. - Ja wszystko pamiętam, Campbell- przerywa mi Julia. -I właśnie dlatego tak mi z tym ciężko. Serce zaczyna mi walićtakszybko, że Sędzia, zaniepokojony,zrywa się z podłogi i trąca mniemocno nosem w udo. Wtedy, przedlaty, byłem pewny, że Julii niemożna zranić, że onajestponadwszystko. Miałemteż nadzieję, że mnie również udasię ta sztuka. Myliłem się. W obu wypadkach. ANNAWnaszym saloniena ścianie wisi półka pełna fotografii dokumentujących historię rodziny. Są tam zdjęcia z wczesnegodzieciństwa, nasze irodziców, jest kilka fotografii ze szkolnych albumów, sąfotki wakacyjne, urodzinowe,świąteczne. Kiedy na niepatrzę, przypominają mi nacięcianapasku od spodnialbo kreskina ścianie celi - dowód na to, że czas naprawdępłynie, że nie unosimy się zawieszeniw niebycie. Zdjęcia stoją na tejpółce w oprawkach pojedynczych ipodwójnych, rozkładanych, w mniejszychi większych formatach. Ramkisąz jasnego, gładkiegodrewna albo inkrustowane, jedna nawetjest ozdobiona bardzo fikuśną szklanąmozaiką. Biorę doręki fotografię Jessego, roześmianego dwulatka w kowbojskim kostiumie. Ktoby się domyślił, patrząc nato zdjęcie, coz niego wyrosło? Są tamzdjęcia Kate zwłosami iKatecałkiem łysej;na jednym Kate jestmalutka, a Jesse trzyma ją na kolanach; na innymmama siedzi razemz nimi na brzegu jakiegośbasenu, tuląc każde jednąręką. Sątam też moje zdjęcia, aletylko kilka. Najednym jestemniemowlakiem,na następnymmam jużdziesięć lat;czas lecijak pikujący samolot. Możeto dlatego, że jestem trzecim dzieckiem. Do tego czasurodzice mieli już podziurki w nosie prowadzenia kroniki życiaswoich pociech. A może po prostu zapomnieli. Właściwieto niczyja wina i w zasadzie niemasię czym przejmować, ale jednak trochęto smutne. Bo co mówi taka fotografia? Chciałem uwiecznić chwilę, kiedy byłaśszczęśliwa. Byłaś dlaomie takważna, żerzuciłam wszystko, żeby przyjść i popatrzeć naciebie. 143.JODI PlCOULTO jedenastej dzwoni tata ipyta,czy chcę, żeby po mnieprzyjechał. -Mama została w szpitalu- wyjaśnia. - Jeśli nie chcesz siedzieć sama w domu,możesz przyjść nanoc do mnie, do jednostki. -Mogę zostać w domu - uspokajam go. -W razie czegoJessemipomoże. - No tak- mówi ojciec. -Jesse. Oboje udajemy,że jest to plan awaryjny, który nie zawiedzie. - Co z Kate? -pytam. - Jest nieprzytomna, bo cały czas dostaje leki. -Słyszę, jak tata bierze głęboki wdech. -Wiesz co. - zaczyna, ale przerywa muprzenikliwy dźwięk alarmu. -Muszę kończyć- rzuca ijuż go niema. Pozostaje po nim szumw słuchawce. Nie odkładamjej jeszcze przez chwilę;wyobrażam sobie, jaktatawskakujew robocze buty, jak wciągaspodnie odkombinezonu, rozlewające się kałużądookołakostek. Widzę w myślachdrzwi remizy, rozwierające się jak wrota baśniowego Sezamu, słyszę rykpotężnego silnikawozustrażackiego,w którym obok kierowcy siedzi mój ojciec. Każdegodnia, kiedy idzie do pracy, musi gasićogień. Lepszej zachęty minie trzeba. Wychodzę z domu, łapiąc podrodze sweter. Idę do garażu. Do naszej szkołychodziłkiedyś takijedenchłopak. Nazywałsię Jimmy Stredboe i był frajerem do kwadratu. Na twarzy miałsyfa na syfie, hodował szczura, którego nazwał Ciotka-Sierotka,a raz nabiologii puścił pawia prosto do akwarium. Nikt nie chciałz nim rozmawiać, bo wszyscy się bali, że frajerstwem można sięzarazić. Kiedy jednak sięokazało, że naprawdę jest chory, w dodatku na stwardnienie rozsiane, natychmiast przestaliśmy byćniemili. Uśmiechaliśmy się do niego na korytarzu. Kiedy przysiadał siędo stolika na stołówce, witaliśmy go uprzejmym skinieniem głowy. To, że był palantem, nagle stało się niczymw porównaniu z ogromem jego nieszczęścia. Od samego urodzenia miałamciężkochorą siostrę. Nigdy w życiu nie dostałam jednego lizaka od kasjera w banku - zawsze były co najmniej dwa; dyrektor szkoły zawsze wiedział, jaksię nazywam. Nikt nigdy nie powiedział mi otwarcie nicniemiłego. 144BEZ MOJEJ ZGODYNo właśnie. Ciekawe, jakby mnie traktowali, gdybym byłataka jakwszyscy. Może jestem złai podła, tylko nikt nigdy niemiałodwagi powiedzieć mi tego prosto w oczy. Możewszyscytak naprawdęmyślą,że jestem chamska, brzydka albo głupia,ale muszą być dla mnie mili ze względu na mojąsytuację; gdyby nie to, możebyłabymcałkiem inna, milsza, ładniejsza, mądrzejsza. No właśnie. Ciekawe, czy to, co teraz robię, wynika z mojejprawdziwej natury. Światła samochodujadącegoza namiodbijają się w lusterku,rzucając na twarz Jessegorefleksy,którewyglądają jak zielonepatrzałki. Brat prowadzi leniwie, tylko jedną ręką,opierając jąnadgarstkiemo kierownicę. Zauważam, że już od dawna należąmusię postrzyżyny. - Twój samochód śmierdzi dymem - mówię. -Zgadza się. Dym świetnie maskuje aromat rozlanej whiskey. - Zęby Jessego błyskają w mroku. -Przeszkadzacito? - Trochę. Jesse sięga ponad moimikolanami do schowka. Wyjmuje zapalniczkę i paczkę papierosów. Przypala jednego, wydmuchującdym w moim kierunku. - Przepraszam - mówi, chociaż wiem,że zrobił to specjalnie. -Poczęstujeszmnie? - Czym? -Papierosem. - Paczka jest pełna cienkichpatyczków, tak białych, że zdają się błyszczeć w mroku. -Chcesz zapalić? Ty? - Jesse wybuchaśmiechem. - Nieżartowałam - mówię. Jesseunosi brew,poczym skręca tak gwałtownie, że tylkocudem nie wywraca samochodu. Zatrzymujemy się na poboczu,wtumanie kurzu. Jesse włączalampkę w kabinie i potrząsa dłonią. Z paczki wysuwa się jeden papieros. Biorę gow palce. Jestcieniutki i delikatnyjak ptasia kosteczka. Trzymam go jak aktorki w teatrze, między palcem wskazuj ątym a środkowym, oba palce proste. Podnoszę papierosa do ust. - Najpierw trzeba zapalić. -Jesse sięśmieje,trzaskając zapalniczką. Sez mojej zgody145. JODI PlCOULTZa Chiny Ludowe nie pochylę się nad płomieniem. Prędzejspalę sobiewłosy, niż trafię papierosem tam, gdzie trzeba. - Ty mi przypal - mówię. -Nicz tego. Jeślichcesz sięnauczyć,to odA do Z - oznajmiaJesse,ponownie pstrykając zapalniczką. Dotykam papierosem płomienia,zaciągam się mocno, tak jakpodpatrzyłam ubrata. W mojejpiersi eksploduje bomba. Łapiemnie takikaszel, żeprzez chwilęjestem zupełniepewna, że płuca podeszły mi do gardła - wyraźnie czuję coś gąbczastego nakońcuprzełyku. Jesse pokłada się ze śmiechu iwyrywa mi papierosa, zanim go upuszczę. Zaciąga się dwa razyi wyrzuca niedopałek przez okno. - Nieźleci poszło - komentuje. Wgardle mam piasek. - Smakowałotak, jakbym wylizywała grilla. Jesse rusza i wyjeżdżaz powrotem na drogę, a jausiłuję sobieprzypomnieć, jak się oddycha. - Dlaczego chciałaś spróbować? Wzruszam ramionami. - Pomyślałam, że wszystko mi jedno. -Mam ci sporządzić listę czynów niemoralnych? - pytamójbrat. Nie odpowiadam. Po chwili Jesse spoglądana mnie. - Posłuchaj: nie robisz niczłego. Zatrzymujemysię na szpitalnym parkingu. - Dobre to też niejest - zauważam. Jesse wyłącza silnik, alenie rusza się z miejsca. - Wzięłaś poduwagę, że jaskini strzeżesmok? Mrużę oczy. - Mówpo ludzku. -Tak sobie myślę, że mama śpi dziś mniej więcej dwa metryod łóżka Kate. Cholera jasna. Nie chodzi o to,że mama mniestamtąd wyrzuci, ale też z całąpewnością niezostawi mnie z Kate sam nasam. A tego pragnęw tymmomencie bardziejniż czegokolwiek naświecie. Jesse przygląda mi się. - Wizyta u Katewcale nie poprawi ci nastroju. Nie potrafię muwytłumaczyć, dlaczegomuszę wiedzieć,żeKate czuje się dobrze, przynajmniejw tejchwili. Muszę, choćBEZ MOJEJ ZGODYprzecież sama podjęłam decyzję,która sprawi, że Kate przestaniemiećsię dobrze. Tym razem jednak ktoś mnie rozumie. Chociaż raz w życiu czuję,że ktoś mnie rozumie. - Zajmęsię tym - mówi Jesse,wyglądającprzez szybę. Miałam jedenaścielat,a Kate czternaście. Trenowałyśmy razem, żeby dostać się do księgi rekordów Guinnessa. Byłyśmy pewne, że nie maw niej jeszczedwóch sióstr, które potrafią jednocześnie stanąć nagłowachi wytrzymać tak długo, ażpoliczkiimzsinieją, a przed oczami zacznąlatać czerwone plamy. Kate byłaleciutkajak wróbelek,ręce i nogi miała cienkie jak nitki makaronu. Kiedy kucnęła i odbiła się nogami odpodłogi, wyglądałarównie wdzięcznie jak pająk idący po ścianie. Ja musiałam walczyć z grawitacją;nie obyło się bez hałasu i łomotu. Przez chwilęw ciszyłapałyśmy równowagę. - Chciałabym mieć bardziej płaską głowę - powiedziałam. Czułam wyraźnie, jak brwi marszczą mi sięi opadają. - Jakmyślisz, czy ktoś przyjdzie tutaj, żeby zmierzyć namczas, czy możewystarczy wysłaćim kasetę wideo? -Sami wszystko nam powiedzą. - Kate wyciągnęła skrzyżowane ręce na dywanie. -A będziemy bardzo sławne? -Możemy nawet wystąpić w programie"Today". Widziałam tamraz chłopaka, który grał na fortepianie nogami. Miał jedenaście lat. - Zamyśliła sięna chwilę. -Jednemu znajomemu mamy zleciałnagłowę fortepian, który wypadłz okna. Śmierć namiejscu. - Bujasz. Po co ktoś miałby wyrzucać fortepian przez okno? - To prawda. Samają zapytaj. I wcalenikt go nie wyrzucał,wręcz odwrotnie - chcieli gowstawićdomieszkania. -Skrzyżowała też nogi. Wyglądało totak,jakby leżała do góry nogaminaścianie. - Jak myślisz, jaka śmierć jestnajlepsza? -Nie chcę o tym rozmawiać - powiedziałam. -Dlaczego? Przecież jaumieram. A ty to co? -Zmarszczyłambrwi, a Katedokończyła: -Ty też umierasz. - Wyszczerzyła zęby. -Ja po prostu mam do tego większy talentniż ty. - Głupia rozmowa. -Zaczynałam miećdośćtego tematu,awiedziałam, że od tego dnia będzie mnie on męczyć jużzawsze. JODI PlCOULT- Katastrofa lotnicza? - zastanawiała się na głosKate. -Napewno do chrzanu jest ten moment, kiedy nagle dociera do ciebie,że spadasz. Ale szybko jest po wszystkim, a po tobie nie zostaje nawet ślad. Jakto się dzieje, że w takichkatastrofach ludziewyparowują, ale na drzewach zostają ich ubrania? A te czarneskrzynki? Czułam, jak krew zaczyna pulsować mi w skroniach. - Zamknij się, Kate. Kate osunęła się po ścianie i usiadła na podłodze. Twarz miałaczerwoną. - Można wykitować we śnie, ale to jest nuda. -Zamknij się - powtórzyłam. Byłam zła, bowytrzymałyśmytylko ze dwadzieścia dwie sekundy; wiedziałam, żeteraz trzebabędzie zaczynać bicie naszego rekordu od początku. Z powrotemstanęłam na głowie, walcząc ze skołtunionymi włosami, które zasłoniły mi całą twarz. -Normalny człowiekniemyśli bez przerwyo tym, jaki kiedy umrze. -Kłamiesz. Wszyscy o tym myślą. - Wszyscymyślą o tym, kiedy tyumrzesz -odpowiedziałam. Zapadła cisza takgłęboka, żeaż przyszło mi na myśl, że mogłybyśmy ustanowić innysiostrzany rekord, we wstrzymywaniu oddechu. Wreszcie Kateuśmiechnęła się drżącymi ustami. - No - spojrzała na mnie- przynajmniej raz w życiu powiedziałaś prawdę. Jesse wsuwa mi do ręki banknot dwudziestodolarowy. To nataksówkędo domu. Onnie będzie mógł wrócić samochodem;plan, który wymyślił, ma właśnie taki mankament. Wchodzimy naósme piętropo schodach, zamiast wjechać windą, bo drzwi windyotwierają się prosto na punkt pielęgniarski, a z klatki schodowejwychodzi się dalej, za nim. Jesse wpycha mnie do bieliżniarki,gdzie na półkach leżą plastikowe poduszki i pościel ze stemplamiz nazwą szpitala. Chwyta za klamkę,żeby zamknąć za mną drzwi. - Czekaj. -Łapię go za rękaw. -Skąd będęwiedzieć, że mogęjuż wyjść? Jesseparska śmiechem. - O to już się nie martw. Zauważysz. BEZ MOJEJ ZGODYWyjmuje zkieszeni srebrną piersiówkę. Poznaję ją; to ta, którątata dostał w prezencie odswojego dowódcy. Wsiąkłagdzieśtrzy lata temu. Tata myśli, że jązgubił. Zdjąwszy nakrętkę, Jessezalewa sobie całą koszulę alkoholem, po czym rusza przed siebiekorytarzem. Właściwie określenie "rusza przed siebie"jest bardzo dalekieod tego,jak naprawdęto wygląda: Jesse zataczasięod ścianydościany, udaje mu się nawet wywrócić wózekzeszczotkami, ścierkami i płynami do czyszczenia. - Mamo! -wrzeszczy. -Mamo, gdzie jesteś? Jest zupełnietrzeźwy, ale trzeba przyznać, żeudaje po mistrzowsku. Przypomina mi się, żenieraz w nocy widziałam przezokno, jak rzyga pod rododendronna podwórku. Ciekawe, czy wtedyto też byłona pokaz? Nagle korytarz roi się odpielęgniarek, którewylatują zeswojego punktujak pszczoły zula. Zaczynają szarpaćsię zchłopakiem dwarazy od nich młodszym i trzy razy silniejszym. Podczasszamotaniny Jesse łapie się najwyższej półki regalikana bieliznę pościelową i przewraca go. Huk jest taki, że aż dzwoni miw uszach. Odzywająsię sygnały wezwania; elektryczna tablica nabiurku pielęgniarekdzwoni jak centralka telefoniczna, ale całanocna zmiana, trzykobiety, walczy z Jessem, który kopie dookołai młóci na ośleprękami. W drzwiach do pokojuKate stajemama. Oczy ma czerwonei zapuchnięte. Na widok Jessego staje jak wryta; biedaczka,właśnie zrozumiała, że same problemy z Kate to nie wszystko, żemoże być jeszcze gorzej. Jesse zarzuca głową w jej stronę niczym wielki rogaty buhaj, a jego twarz rozpływasię wszerokimuśmiechu. - Cześć, mamciu. -Szczerzy się. - Przepraszam - zwracasięmama dopielęgniarek. Jesse prostujesię i podchodzibliżej, zataczając się. Nieskoordynowanymruchem zarzuca jej ręce na szyję. Mama zamyka oczy. - W stołówcepodają kawę- sugeruje jedna z pielęgniarek. Mama ze wstydu nawet niesili się na odpowiedź, tylko ruszaw stronę wind, ciągnąc za sobą Jessego przylepionego do jej ramienia jak skorupiakdo kadłuba okrętu. Razza razem naciskaPrzycisk przywołania, jakbyto mogło sprawić, żedrzwi otworzą^ę szybciej. JODI PlCOULTKiedy już ichnie ma, sprawa jest dziecinnie prosta. Jedna pielęgniarka biegnie szybko na wezwanie do pacjenta, a dwie wracają na swoje miejsca i ściszonym głosem dzielą się uwagami na temat Jessego i mojej biednej mamy, zupełnie jakby wymieniałysię znaczkami. Nawetnie spojrzą wmoją stronę. Wymykam sięz bieliźniarki, biegnęna palcach korytarzem i zakradamsię dopokoju, w którym leżysiostra. Zdarzyłosię pewnego roku, że na Święto Dziękczynienia Kateakurat nieleżała w szpitalu. Mogliśmy wtedy udawać prawdziwąrodzinę. Obejrzeliśmy transmisję parady z Nowego Jorku, na której niespodziewany powiew wiatru porwał jeden z tych gigantycznych balonów i rzucił go na słupsygnalizacji świetlnej. Do indyka podano sos domowej roboty. Mama postawiła na stole talerzykz kostką z mostkaptaka, którą przełamuje się, myśląc życzenie. Zgodnie ze zwyczajem Kate i ja miałyśmy przełamać się tąkostką, a ta, której został wręce dłuższy kawałek,mogła liczyć na to,żejej życzeniesięspełni. Zanim jeszcze zdążyłam dobrzechwycić, mama nachyliłami się do ucha iszepnęła: "Wiesz, czego sobieżyczyć". Zamknęłam więc oczy i z całych sił myślałam o tym,żebyu Kate nastąpiła remisja, chociaż z początku miałam zupełnie inne życzenie: chciałam dostać discmana. Kiedy Kate wygrała,poczułam złośliwą satysfakcję. Po świątecznym obiedzie wyszliśmy wetrójkę z tatą na dwóri graliśmy natrawniku w futbol, dwoje na dwoje. Mama zostaławdomu, zębypozmywaćnaczynia. Zanim skończyła i wyszła donas, ja i Jessezdążyliśmyjuż dwa razy ograć tatę i Kate. - Uszczypnijciemnie - powiedziała zimnym głosem - bo jachyba śnię. Nie musiała nicdodawać. Wszyscy nieraz widzieliśmy, jakKate przewraca sięjakkażdenormalne dziecko, a wstaje zalanakrwią jak bardzo choryczłowiek. - Niebój się, Saro. -Tata uśmiechnął się do niej, tak jasnoi promiennie,jakby włożył sobie świeże baterie. -Katejest zemną w drużynie. Nie dam jej skosić. Pomaszerowałdumnym krokiem domamy,wziął jaw ramionai pocałował. Pocałunek był takmocny i trwał tak długo, że poczułam, jak na twarz występująmi rumieńce; byłampewna, że sąsieBEZ MOJE-J ZGODYdziwszystko widzą. Kiedy tata podniósł głowę, oczy mamy miałykolor, którego nie widziałam u niejnigdy wcześniej aninigdypóźniej. - Zaufaj mi- powiedział i rzuciłpiłkędo Kate. Mam kilka wspomnień z tego dnia. Pamiętam,że ziemia szczypała lekko, kiedy się naniej usiadło- pierwszazapowiedź nadchodzącejzimy. Pamiętam starcia ztatą. Kiedy mnie przewracał,zawszepodpierał sięna rękach, żeby mnienie przygnieść; czułam tylko cudowne ciepło jego ciała. Pamiętam, jak mama kibicowała równie gorącoobu drużynom. I pamiętamteż,jak podałam piłkę do Jessego, ale Kate przejęła jąwlocie. Jeszcze dziś widzę bezbrzeżne zdumienie malujące sięna jej twarzy, kiedy chwyciła piłkę. Tata krzyknął, żeby biegła poprzyłożenie. Katepomknęła jak strzała ibyłoby się jejudało, gdybyJesse nie rzucił sięna nią odtyłu, przygniatając całym swoim ciężaremdo ziemi. W tym momencie wszystko zamarło. Kateleżała bezruchu,zrozrzuconymi rękami i nogami. Tata w okamgnieniu był już przyniej i odepchnął Jessego. - Cotywyprawiasz, do cholery! -Zapomniałem! - Gdzie cię boli? Możeszusiąść? - dopytywała się mama. Ale kiedy Kate przewróciła się na plecy, zobaczyliśmy, żesięśmieje. - Nic mnie nieboli. Jakieto cudowne! Rodzicespojrzeli po sobie. Żadne z nich niezrozumiało, ocochodzi Kate, za to ja iJesse dobrze ją rozumieliśmy: kimkolwieksię jest, zawsze gdzieś w głębi duszy tli się pragnienie, żeby byćkimś innym. A kiedy, choćby na ułamek sekundy, topragnieniesię spełnia,dzieje sięcud. -Zapomniał - powiedziała Kate w powietrze, wyciągnięta naplecach,uśmiechając się promiennie do wszystkowidzącego słońca, błyszczącego na chłodnym listopadowym niebie. Wszpitalu nigdy nie jestcałkiemciemno. Nad łóżkiem pacjenta zawsze błyszczy jakaśtabliczka, jak światła na lądowisku. Jesttam zresztą w tymsamym celu - żeby pielęgniarki ilekarzeIrafiU do chorego, wrazie gdybycośsię stało. Setki razy widzia. JOD! PlCOULTłamKate w identycznym łóżku; tylko rurki iprzewody się zmieniają. Zawsze wyglądanamniejszą, niż jązapamiętałam. Siadamna pościeli, bardzodelikatnie. Sine żyły na szyi i klatce piersiowej Kate są jakmapa drogowa, jak autostrady donikąd. Wmawiam sobie, żewidzę te złowrogie komórki białaczkowe krążącew jej krwiobiegu jak ohydne plotki. Nagle Kate otwiera oczy. Ze strachuo małoconie spadamz łóżka. Scena jak z"Egzorcysty". - Anna? -pyta Kate, patrząc prosto namnie. Już bardzo dawno niewidziałam,żeby aż tak się bała. Ostatni raz to było chybawtedy, gdy Jessewmówił nam, żepod naszym domem przez pomyłkę zakopano kości starego Indianina, a jego duch wrócił i krąży wokół śmiertelnych szczątków. Kiedy umrzeczyjaś siostra, to czy taki ktoś przestaje wtedymówić:"Mam siostrę"? A może siostra tozawsze siostra, bezwzględuna to, czyto siostrzane równanie ma jedną czy dwie strony? Wślizguję się na łóżko,które jest wąskie, alenie aż tak, żebyśmy nie mogły sięna nimzmieścić we dwie. Kładę głowę na piersi Kate, tak blisko cewnika, że widzępłyn, który wsączasię przezrurkę do jejżył. Jessewcale niewie, o co chodzi. Nie przyszłamdo Katepo to, żeby poprawić sobie nastrój. Przyszłam dlatego, żebez niej nie potrafię sobie przypomnieć,kim jestem. CZWARTEKMówię ci, że gwiazdy ślą złowieszcze sygnały,A ty,gdybyśbyła rozsądna,Nie odwracałabyśsię do mnie zesłowami:"Tanoc jest cudowna". D.H. Lawrence, "Pod dębem"BRIANKiedy przychodzi wezwanie, z początkunigdy nie wiadomo,czy jedziemy gasić wulkan czy ognisko. Dziśw nocy światło napiętrze remizy zapaliło się o godziniedrugiejczterdzieści sześć. Włączył sięteż sygnał alarmowy, aleon tak naprawdęnigdy domnie nie dociera. Nim upłynęło dziesięćsekund, byłem już ubrany i wyszedłem z pokoju. W dwudziestej sekundzie wciskałem sięwkombinezon, miałem naramionach długie elastyczne szelki odspodni, a na plecach żółwią skorupę kurtki. Pod koniec drugiejminuty od włączenia alarmu naszwóz pędził już ulicami UpperDarby. Prowadził Cezar. Z tyłu siedzieli Paulie,ratownik, i Red,odpowiedzialny za obsługę hydrantu. Kilka chwil później zaczęliśmy racjonalnie myśleć. Sprawdziliśmy aparaty tlenowe,naciągnęliśmy rękawice. Zadzwonił dyspozytor i podał adres: Hoddington Drive. Paliła się albo konstrukcjabudynku,albo pokój i sprzęty domowe. Poleciłem Cezarowi skręcićw lewo. Hoddington to zaledwie osiem przecznic od mojego domu. Dom przypominał paszczęsmokaziejącego ogniem. Cezar objechałbudynek dookoła, żebym mógł obejrzeć go ztrzech stron. Wysypaliśmy się z wozui przez jedną chwilęmierzyliśmywzrokiemogień, czterech Dawidów naprzeciwko Goliata. - Podaj wodę dodwuipółcalowego węża- poleciłem operatorowi motopompy, którymdzisiaj był także Cezar. Podbiegła domnie kobieta ubrana jedynie w koszulę nocną,Opłakana, z trójką dzieci uczepionychrąbka jej ubrania. - iMijal - krzyknęła przeraźliwie, wymachując ręką. -/Mija! 153.JODIPlCOULT- ćDónde estd? - Stanąłem wprost przednią, tak żeby nie widziała nic oprócz mojejtwarzy. -ćCuantos afios tiene? Wskazała okno nadrugim piętrze. - Tres -załkała. -Kapitanie - zawołał Cezar. - Jesteśmygotowi. Usłyszałem zbliżające się wycie syrenydrugiego wozu, naszegowsparcia. - Red, wybij otwór dooddymianiaw północno-wschodnim narożniku dachu. Paulie, zabierz się do gaszenia,kiedy tylko będziemożna. Na drugim piętrze jestmała dziewczynka. Idę po nią. To niebyła krótkapiłka, tak jak na filmach,gdzie główny bohater rzuca się bohatersko w płomienie iwychodzi z nich z Oscarem. Gdybym po wejściu do budynku stwierdził, żerunęłyschody. Że konstrukcja grozizawaleniem. Żetemperatura jest jużtak wysoka, że wszystko zajmuje się ogniem. Wtedy byśmy sięwycofali. Bezpieczeństwo ratownika ma pierwszeństwo przedbezpieczeństwem ofiary. Zawsze. Jestem tchórzem. Bywa,że po pracy zostajęw remizie. Zamiastjechać odrazu prosto do domu, zwijam węże albo parzęświeżą kawę dlakolegów z następnej zmiany. Często zastanawiałemsię, dlaczego najlepiejodpoczywamw miejscu pracy, pracy,której specyfika polega na tym, żebardzo często zrywam się z łóżka dwaalbo trzy razy w ciągu nocy. I chyba już wiem dlaczego: tutaj,w remizie, nie muszę się martwić, żezdarzy się jakiś wypadek, bo wypadki mają to dosiebie,że się zdarzają. Kiedyprzekraczampróg domu,zaczynamsię przejmować na zapas-tym, co może się wydarzyć. Kiedy Kate była w drugiej klasie, narysowała kiedyśobrazekprzedstawiający strażaka z aureolą dookoła głowy. Powiedziałaprzycałej klasie, żejej tata będzie musiał pójść do nieba, bogdyby poszedł do piekła, tozgasiłby tam wszystkie ognie. Wciąż jeszcze mam ten obrazek. Wbijam tuzin jajek domiski i sięgam po ubijaczkę. Bekonnapatelni zaczyna skwierczeć,ablacha już się grzeje; dziśna śniadanie będą omlety. Strażacy jedząrazem - a przynajmniej siadają razemdo stołu, bo zreguły kiedy tylko zaczynają jeść, po chwi154BEZ MOJEJZGODYli zaczyna wyć alarm. Chcę zrobić frajdę moimchłopcom, którzyw tejchwili zmywają z siebie podprysznicem wspomnieniadzisiejszej nocy. Słyszę za sobą kroki. - Przystawsobiekrzesło - wołam przez ramię, nie oglądającsię. -Zaraz będzie gotowe. - Dziękuję serdecznie,ale nieskorzystam - słyszę kobiecygłos. -Nie chcę się narzucać. Odwracam się z łopatką w ręce. Dźwięk kobiecego głosuwtym miejscu to niecodzienne zjawisko. Niezwykłości dodaje mujeszcze fakt, że właścicielka głosu zjawiła się w remizie tak wcześnie rano, zaledwie kilka minut przedsiódmą. Jest niewysoka,a burza jej loków przywodzi mi na myśl pożar lasu. Na palcachmigoczą niezliczone srebrne pierścionki. - Kapitan Fitzgerald? Witam. Jestem Julia Romano, kuratorprocesowywyznaczony do sprawy Anny. Słyszałem o niej od Sary: to jest kobieta, której będzie słuchaćsędzia,kiedy przyjdzie co doczego. - Piękniepachnie. -Uśmiecha się do mnie, podchodząci wyjmując miz ręki łopatkę. -Kiedy ktoś robijedzenie, nie mogęspokojniesię przyglądać. Muszę pomagać. Mam taką wadę genetyczną. - Szperaw lodówce i wyciąga ostatnią rzecz, jakaprzyszłabymi do głowy:słoik chrzanu. -Chciałampoprosićpana o kilka minut rozmowy. - Nie ma sprawy. Chrzan? Julia Romano wrzuca sporą łyżkę chrzanu do ubitych jajek. Z półki w przyprawami zdejmuje skórkę pomarańczowąi chili,dosypuje do mieszanki, r- Jaksięczuje Kate? -pyta. vWylewamna blachę porcję ciasta, czekam, aż pojawiąsię bąbelki. Odwracam omlet; pod spodem jest równo przypieczony nabrąz. Jest rano, ale zdążyłem już porozmawiać z Sarą. Katemiała^okojną noc, wprzeciwieństwie domojej żony. Ale to nic takiego. To byłtylko Jesse. Podczas pożaru budynkuzawsze następujejeden moment^fytyczny, kiedyalbo uda sięopanować ogień,albo to ogieńopa^jewszystko, czego tylkodotknie. Z sufitu zaczynają odpadaćPłaty farby, klatka schodowa pożera żywcem samą siebie, dywan155. JODI PlCOULTz włókna syntetycznego klei siędo butów i tak po kolei, aż w końcu trzeba się wycofać i przypomnieć sobie starą prawdę, że każdyogień musi kiedyś się wypalić, nawet beznaszej pomocy. Teraz właśnie nadszedłtaki czas, kiedy ogień otoczył mniez sześciu stron. Wprost przedsobą mam chorąKate. Za mnąstoją Annai jej adwokat. Jesse, kiedy nie pijena umór, todla odmiany ćpa. Sara desperacko szuka ratunku. Co więc robię? Chowam się za moim sprzętem. Ręce mam pełne haków, łomów,żelaznych drągów- narzędzi przeznaczonych do niszczenia, gdytymczasem najbardziej jest mi potrzebna solidna lina, którąmógłbym powiązaćnas wszystkich w jedną całość. - Kapitanie. Brian! - krzyk Julii Romano odrywa mnie odwłasnych myśli i ponownie jestem na środku kuchniszybko wypełniającej się dymem. Julia podbiega i spycha z blachyprzypalone ciasto. - Boże! -Wrzucam do zlewu zwęglony krążek, który niedawnobył omletem. Pochwilidobiega mnie stamtąd jegowściekły syk. - Przepraszam. Dziwną moc ma to słowo; potrafi w mgnieniu oka odmienić caly krajobraz,jak zaklęcie "Sezamie, otwórz się! ".- Dobrze, że są jeszczejajka - mówi Julia Romano. Wpłonącymdomu trzeba kierować się szóstymzmysłem, boinne zawodzą. Nic nie widaćw gęstym dymie. Nicnie słychać,bo hukognia zagłusza wszystko. Niczego nie wolnodotykać, boto groziśmiercią. Przede mną postępował Paulie zsikawką w rękach. Kilkukolegów pomagałomu taszczyć gruby,nabrzmiaływodą wąż. Dlajednego człowieka byłby to ciężar ponad siły. Oczyściliśmy schody i weszliśmy po nich napiętro. Ogień nawet nas nieliznął. Chcieliśmy wypchnąć go przez tędziurę wdachu, którąwybiłRed. Jak u każdej uwięzionej istoty, tak itutaj działa naturalnyinstynkt - ogień chce uciekać. Ruszyłemnaczworakach wzdłuż korytarza. Matka powiedziała mi, że tobędą trzecie drzwi poprawej. Ogieńprzemykał siępodsufitem, podrugiejstronie korytarza; uciekał wstronę otworu. Kiedy zaatakowano go pianą, gęsty białyopar pochłonął moich kolegów. 156rBEZ MOJEJ ZGODYDrzwi dosypialni dziewczynki byłyotwarte. Wpełzłem do środka, wołając małą poimieniu. Niczym magnes przyciągnął mnieduży kształt majaczący pod oknem, ale okazałosię, że to tylko olbrzymipluszowymiś. Zajrzałem do szaf i pod łóżko. Nikogo. Wróciłem na korytarz, potykając sięo wąż gruby niczympięśćdorosłegomężczyzny. Człowiekpotrafi myśleć, ogieńnie. Możnaprzewidzieć, którędy pójdzie ogień;zachowania dziecka przewidziećnie sposób. Dokąd ja bym uciekał, gdybym umierał ze strachu? Zacząłemszybko przeglądać pokoje, jedenpo drugim. Pierwszy był cały różowy - pokój dziecięcy. W drugimna podłodze i napiętrowych łóżkach leżało mnóstwo małych samochodzików. Trzecie drzwi nie prowadziły do pokoju, tylko do schowka. Sypialniarodzicówznajdowała sięna drugim końcu korytarza. Gdybym był dzieckiem, chciałbym domamy. W tej sypialni kłębiłsię gęsty czarny dym, którego nie byłow innych pokojach. Ogieńwypaliłszczelinę pod drzwiami. Otworzyłem je, świadomy tego, że wchodząc,wpuszczam powietrze,czegorobić nie wolno,ale nie miałem wyjścia. Tak jak sięspodziewałem,próg,przedtem ledwo się tlący,buchnął płomieniem, który momentalnie wypełnił prostokątdrzwi. Wbiegłem do środka jak szarżujący byk. Czułem, jakdrobinki żaru spadają mi na hełmi kurtkę. - Luisa! -zawołałem. Macając rękami ściany, obszedłemcałypokój, znalazłem szafę, uderzyłem w drzwi. Jeszczeraz wykrzyknąłem imię dziewczynki. Ze środka dobiegło stuknięcie, ciche, leczwyraźne. - Możemy mówić o szczęściu. -JuliaRomanonapewno niespodziewała się usłyszeć odemnie czegoś takiego. -Kiedy zanosisię nadłuższy pobyt wszpitalu, siostra Sary opiekuje się dziećmi. Przy krótszych wymieniamy się. Sarazostaje z Kate w szpitalu,a Ja siedzę zdziećmi,albo na odwrót. Teraz mamy łatwiej,bosąJuż na tyleduże, że mogą zostawać same. Juliazapisuje coś w notesie. Nachodzi mnienieprzyjemna"^śl, od którejażzaczynam wiercić się na krześle. Anna ma doPiero trzynaście lat- ajeśli to za mało,żeby zostawać samej w do"lu? Być może takie jest zdanieopieki społecznej,ale oni niezna^ Anny, któraokres dojrzewania majuż dawnoza sobą. 157.JODI PlCOULT-Czy z Anną wszystko w porządku? - pytaJulia. -Gdyby tak było, niepozwałabynas chybadosądu - odpowiadam zwahaniem. - Saratwierdzi, że Annie brakujenaszejtroski. -A pan co o tymmyśli? Żeby zyskaćna czasie, nabieram widelcem porcjęomleta. Chrzan okazałsię nadzwyczaj dobrym dodatkiem. Podkreśliłsmak skórki pomarańczowej. Mówię o tym Julii. Juliakładzie serwetkęobok swojego talerza. - Nieodpowiedział pan na moje pytanie. -Bo nie było wcale proste. - Odkładam sztućce, bardzo ostrożnie. -Ma pani brata albosiostrę? - Ito, ito. Sześciu starszych braci i siostrę bliźniaczkę. Gwiżdżęz podziwem. - Ma panicierpliwych rodziców. Wzruszenie ramionami. - To dobrzy katolicy. Niewiem, jak im się to udało, alenigdyżadne z nas nie czuło się zaniedbane. - Zawszetak pani uważała? -pytam. -A może jako dzieckomiała pani jednak wrażenie, że rodzice mająswoich ulubieńców? Przez jej twarz przemyka ledwouchwytny cień. Czujęwyrzuty sumienia,żepostawiłem ją w niezręcznej sytuacji. - Wiadomo, że każde z dzieci trzeba kochaćjednakowo, alenie zawsze się to udaje - mówię,wstając z krzesła. -Ma panijeszcze trochę czasu? Chciałbym pani kogoś przedstawić. Zeszłej zimy wezwanonas do człowieka, który mieszkałpodmiastem. Znalazłgo robotnikwynajętydo przekopania drogiprzed jego domem i towłaśnie on zadzwonił po pomoc. Wszystkowskazywało na to, żepoprzedniegowieczoru mężczyzna poślizgnął się,wysiadając z samochodu, upadł i przymarzł do żwirowego podjazdu. Robotnik myślał, że to zaspai mało brakowało,a najechałby na niego. Kiedy zjawiliśmysięnamiejscu,mężczyzna leżał na mroziejużósmą godzinę. Zmarzł na kość i przypominał sopel lodu,a nadodatek nie możnabyło wyczuć pulsu. Nogi miałzgięte w kolanach; pamiętam, że kiedy w końcu oderwaliśmygo od ziemi i ułożyliśmy na noszach, jegonogi sterczały w górze. Zanieśliśmy gdokaretki, maksymalnie rozkręciliśmy ogrzewanie i zaczęliśmy158rBEZ MOJEJ ZGOCDYrozcinać na nim ubranie. Zanim zdążylliśmy wypełnić formularzepotrzebne dowezwania pogotowia i oddesłaniago do szpitala, facetusiadł o własnych siłach i zaczął z rnami rozmawiać. Dlaczego wam o tymopowiedziałei-ni? Żebyściewiedzieli, żecuda się zdarzają - niezależnie od wasszych przekonań. To, co teraz powiem,zabrzmibanalnie, aletoprawda: zostałemstrażakiem przede wszystkimpo to, żelby ratować ludzi. Takwięckiedywyszedłem już z płonącego domui, niosąc w ramionach małąLuisę, przepełniałomniepoczucie dolbrze spełnionego obowiązku. Dziewczynka słaniała się nanogachi. Ratownik z ekipy pogotowia, która przyjechała w drugim wozie,, rnusiał podaćjej tlen. Kaslała i była wszoku, ale wyglądało na t':o,żedojdziedo siebie. Ogień prawie już wygasł; chłopcy ^weszlido środka, żeby sięzorientować,co da sięjeszcze uratować. Dym przesłonił nocneniebo ciemnym welonem;szukałemSkorpiona, ale nie mogłemdostrzec anijednej gwiazdy z tejkonsstelacji. Zdjąłem rękawicei przetarłem oczy, które, jak wiedziałeim, będą mniepiec jeszczeprzez długi czas. - Dobrarobota - powiedziałemdo IReda, który zwijał wąż. -Udana akcja ratownicza, kapitanie! - zawołał wodpowiedzi. Poszłoby lepiej, rzecz jasna, gdybym znalazłLuisę wpokojudziecinnym, takjak mówiła jejmatka. Z dziećmi jest jednaktaki kłopot, żenigdy nie ma ich tam, gdz;i powinny być. Zanim sięczłowiek obejrzy, już mała jest wszafie,choćjeszcze przed chwilą była w sypialni; zanim się człowiek obejrzy, już ma trzynaścielat, choć jeszcze przed chwiląmiała tirz;y. Bycierodzicem to cośpodobnego do tropienia śladów; rodzic nieustannie śledzi swojedziecko i możemiećtylko nadzieję, żenie zniknie mu ono z oczunadobre, że zawsze będzie mógł przewidziećjego następny ruch. Zdjąłem hełm iporuszyłem zesztywniałą szyją, przyglądającsię szkieletowi budynku, który kiedyś tył domem. Nagle poczułem na dłonidotyk czyichśpalców. Stałaprzede mną kobieta, która tutaj mieszkała. W oczach miała łzy, a w ramionach wciąż jesz^e tuliła swojenajmłodsze dziecko, reszta gromadkisiedziaławnaszym wozie podokiem Reda. Kobieta,nie mówiąc ani słowa,uniosła moją dłońdo ust. Po jej policzku,przesunął się rękawmoje]kurtki,zostawiając czarny pas sadzy. 159.JODIPlCOULT- Nie maza co - powiedziałem. Wdrodze powrotnej doremizy poprosiłem Cezara, żeby nadłożył trochę drogi, takbyśmy przejechali moją ulicą. Jeep Jessegostałprzed domem, na moim miejscu. W żadnym z okien nie paliło sięświatło. Wyobraziłem sobie Annę leżącą w łóżku z kołdrąnaciągniętą ażpod samą brodę; wyobraziłem sobie pustełóżkoKate. - Już, Fitz? -zapytał Cezar. Wóz ledwie się toczył,a na wysokości mojego podjazdu niemalże przystanął. - Już - powiedziałem. -Wracamy do jednostki. Zostałemstrażakiem po to, żeby ratować ludzi, ale żałuję, żenie byłem bardziej konkretny. Trzeba było ułożyćlistę osób, które chciałem uratować. JULIASamochód Briana Fitzgeralda jest pełen gwiazd. Na siedzeniupasażerależą mapy nieba,za przednią szybą - tabele. Tylne siedzenie to minigaleriakserokopii zdjęć mgławiciplanet. - Przepraszam. -Mój rozmówca czerwienieje. -Niespodziewałem się, że ktoś będzie dziś ze mną jechał. Pomagając mu uprzątnąć siedzenie dlamnie,biorę do rękimapę złożoną zmalutkichpunkcików. - Co to jest? -pytam. - Atlas nieba. -Brian wzrusza ramionami. -Takiehobby. - Kiedybyłam mała, postanowiłam nadać wszystkim gwiazdom na niebieimiona moich krewnych. Przerażającejestto, żezasnęłam,zanim doszłamdo końca ichlisty. - Anna tak naprawdęnazywa się Andromeda. To jedna zgalaktyk. - Fajnie. Lepiej mieć imię po galaktyceniż po jakimś świętym patronie - myślę na głos. - Kiedyś zapytałam mamę, dlaczego gwiazdy świecą. Odpowiedziała, że gwiazdy to latarenki, któreBóg ustawił dla aniołków,żeby niepogubiły się w niebie, ale kiedyzapytałam tatę o to samo, usłyszałam coś o gazach. Nie wiem,Jakimsposobem połączyłam obie te rzeczy, ale wyszłomi, że Bógkarmi aniołki zepsutymjedzeniem, po którym w środku nocymuszą po kilka razy lataćdołazienki. Brian wybucha głośnym śmiechem. No proszę. A ja tłumaczyłem moimdzieciakom,na czymPolega syntezajądrowa. -Udało się? Brian zastanawiasię przez chwilę. ^z mojej zgody161. JODI PlCOULT- Wydaje misię, że każde z nichz zamkniętymi oczami znalazłoby na niebie Wielki Wóz. -Jestem podwrażeniem. Dla mnie wszystkie gwiazdysą identyczne. - Towcalenie jest takie trudne. Wystarczy wiedzieć, jakwygląda fragment gwiazdozbioru, dajmy na to Pas Oriona, i nagleokazujesię, że bardzo łatwo jest rozpoznać Rigela w stopiegwiezdnego myśliwego i Betelgeze na ramieniu. - Brian przerywana moment, jakby się wahał. -Ale i tak dziewięćdziesiąt procentmaterii we Wszechświecie jestniewidoczne. - W takim razie skąd wiadomo, że w ogóle istnieje? Przystajemy na czerwonym świetle. - Ciemna materia wytwarza pole grawitacyjne. Nie można jejzobaczyć aniwyczuć, ale można zaobserwować, jak przyciągawszystkoinne. Wczoraj wieczorem, dziesięć sekundpowyjściuCampbella,Izzywmaszerowała do salonu. Siedziałam na kanapie i właśnienabierałam tchu, żeby wydać z siebie rozdzierający, ale i oczyszczającyjęk; jest to cennatechnika, którąkażda kobieta powinnastosowaćw celach terapeutycznych co najmniej raz podczascyklu księżycowego. - No tak -powiedziałamoja siostra oschłymtonem. -Jakwidać, łączą was wyłącznie stosunki zawodowe. - Podsłuchiwałaś? -Skrzywiłam się. - Przepraszam, że masz w mieszkaniu takie cienkie ściany,przez któredokładnie byłosłychać wasze szczebioty. -Jeśli chcesz mi coś powiedzieć - poradziłam jej - to mów. - Ja? -Izzy zmarszczyła brwi. -A czyto moja sprawa? - Masz rację. Nie twoja. - Nowłaśnie. Zachowam więcmoje zdanie dla siebie. Przewróciłam oczami. - Gadaj. -Już myślałam, że nigdy nie zapytasz. - Izzy usiadłana kanapie obok mnie. -Coś ci powiem. Kiedy komar widzito piękne fioletowe światło, bijąceod elektrycznej muchołapki, zpoczątkuwydajemu się, że to sam Bóg. Ale za drugim razemjest już mądrzejszy i wie,że trzebawziąć nogi zapas. 162BEZMOJEJ ZGODY- Po pierwsze, nie porównuj mnie do komara. Po drugie, komarynie biegają, tylkolatają, więc nie mogą wziąć nóg za pas. Potrzecie,drugiego razu nie ma, bo komar nie żyje. Izzy obdarzyła mnielekkim uśmieszkiem. - Jesteś obrzydliwie rzeczowa. Prawdziwy prawnik! - Ale niejestem muchą. Nie pozwolę Campbellowi się złapaćna byle jaki lep. - Więc poproś o przeniesienie. -Sąd to nie wojsko. - Wzięłam poduszkę z kanapy i przytuliłamją jak pluszowego misia. -Poza tymteraz jużnie mogę tegozrobić, bo wyjdęprzed nim na niedorajdę, która nie potrafi oddzielić życiazawodowego od jakiejś głupiej,szczeniackiej. przygody. - Bo nie potrafisz - potrząsnęła głowąIzzy - a ten facetto samolubny palant, który cię wyssie i wypluje. Ty jednak, swoją drogą, masz naprawdępotężneciągoty do najgorszych okazów mężczyzny. Zawsze wybierzesz sobietakiego, przed którym trzebauciekać jak najdalej. I wiesz co? Nie mamochoty siedzieć przytobie i słuchać, jak wmawiasz sobie, że nic nie czujesz do CampbellaAlexandra, skoro od piętnastu lat liżesz rany, które ci zadał,bezskutecznie szukając kogoś najegomiejsce. - No, no. -Spojrzałam na nią przeciągle. Izzy wzruszyłaramionami. - Wyszło na to,że ja też musiałamcoś z siebie wyrzucić. Iżebyło tego całkiemsporo. - Nienawidziszmężczyznw ogóle czy tylko Campbella? Izzy udała, że się zastanawia. - Tylko Campbella - odpowiedziałapo chwili. Marzyłam o tym, żeby zostać sama, żeby móc rzucić o ścianępilotem,wazonem,a najchętniej siostrą. Ale niemogłam wyprosić Izzyz mieszkania,doktóregowprowadziła się zaledwie kilkagodzin temu. Wstałam więc i wzięłamz komódki klucze do drzwi. - Wychodzę -powiedziałam jej. -Nie czekaj na mnie. Nie jestem bardzo towarzyska, coponiekąd tłumaczy, dlaczego dotąd nie trafiłam do klubu "Kot Szekspira", chociażznajdu^e sięon nie dalej niż czteryprzecznice od mojego bloku. We^ątrz było mroczno, panowałtłok, a wpowietrzu unosiła się163. JODI PlCOULTmieszanina zapachu olejku goździkowego i olejku z paczuli. Przepchnęłam się do barui opadłam na stołek. Obok mnie siedziałjakiśfacet. Uśmiechnęłam się do niego. Byłam w takimnastroju, że mogłabympójść do kinaz kolesiem, który nie spytałby nawet, jak mi na imię, i dać mu się macać w ostatnimrzędzie. Miałamochotę zobaczyć,jaktrzech panów walczy o zaszczytpostawienia mi drinka. Chciałam pokazać Campbellowi Alexandrowi, costracił. Mój sąsiad miał oczy koloru nieba, czarnewłosy związanew koński ogon i uśmiech jak Cary Grant. Skinął miuprzejmie głową, apotemodwrócił siędobiałowłosego mężczyzny, którysiedział obok niego, ipocałowałgo prosto w usta. Rozejrzałam sięi dopiero dotarło do mnie,co przegapiłam przywejściu: bar byłpełen facetów bez kobiet, a jakże,ale ci faceci tańczyli ze sobą,flirtowali ipodrywali sięnawzajem. - Co podać? -Barman miał fryzurę koloru fuksji. Fioletowewłosy sterczały wewszystkie stronyjak kolce jeżozwierza. W chrząstce nosa nosił kółkojak bawół. -Czy to jest bardla gejów? - Nie. To jestkantyna oficerska na West Point. Mam ci czegośnalać czy będziesz tak siedzieć? Wskazałampalcem ponad jego ramieniem na butelkę tequili. Barman sięgnął po szklankę. Pogrzebałam wtorebce i wyciągnęłam pięćdziesiątdolarów. - Całą - powiedziałam. Przyjrzałam się butelce, marszczącbrwi. - Założę się, że Szekspir nie miał żadnego kota. -Coś cięgryzie? - zapytał barman. Przyjrzałam mu się, mrużącoczy. - Ty nie jesteś gejem. -Jestem,a jakże. - Z mojego doświadczenia wynika, żegdybyś był homo, tomiałbyś szansęmi się podobać. Tymczasem. - Rzuciłam okiemna zajętą sobą parkę oboki wzruszyłam ramionami, powróciwszywzrokiem do barmana. Pobladł i oddał mimoją pięćdziesiątkę. Wsunęłamjaz powrotem doportfela. - Kto powiedział, żeprzyjaciół nie możnakupić - mruknęłam pod nosem. Trzy godziny później w barze byłamjuż tylko janoi oczywiście Siedem. Taknazywał się barman,a ściśle mówiąc, taknazwałBEZ MOJEJ ZGODYsięw sierpniu zeszłego roku, kiedy postanowił zerwać z wszelkimi konotacjami związanymi zimieniem Neil. W imieniu Siedem,jak misięzwierzył, podobało mu sięto, żeniemiało kompletnieżadnychskojarzeń. -To może ja zmienię imię na Sześć -zaproponowałam, kiedyw mojej butelce widać już było dno - a tyna Dziewięć. -Masz dość -powiedział Siedem, odstawiając ostatnią czystąszklankę. -Więcej nie pijesz. - Nazywał mnie Perełką- przypomniałam sobie. Wystarczyło;natychmiastwybuchnęłampłaczem. Perła to mały śmieć umieszczony we wnętrznościach małża. Niezwykłe rzeczy najprędzej możnaznaleźć tam, gdzie nikt ich nie szuka. Ale Campbell byłz tych, którzy szukają tam, gdzie nikt nieszuka. A potem odszedł, przypominającmi, że to, coznalazł, niebyło warte jego czasu ani wysiłku. -Kiedyśmiałam różowe włosy - powiedziałam. -A ja prawdziwą pracę- odrzekł Siedem. - I co się stało? Wzruszył ramionami. - Ufarbowałem włosy naróżowo. Aty?- Ja zapuściłam. Siedem wytarł z kontuaru plamętequili. Nie zauważyłam,żerozlałam alkohol. - Nikt nigdy niejest zadowolony z tego, co ma - powiedział. Anna siedzi sama jakpalec przy kuchennym stole i je płatkiśniadaniowe. Jestzdumiona, widząc mnierazemz tatąwracającymz pracy, ale nie okazuje tego niczym pozalekkim rozszerzeniem źrenic. - W nocy był pożar? -pyta ojca, marszcząc nos. Brianpodchodzi do stołu i przytulacórkę. - Był, i to spory. -Podpalacz? - pyta Anna. -Raczej nie. On wybiera opustoszałe budynki, a w tamtym byłodziecko. - Które uratował kapitan Fitzgerald- domyśla się Anna. -A jakże - Brianspoglądaw moją stronę. -ZabierampaniąJulię do szpitala. Chcesz pojechać z nami? JODIPlCOULTAnnaspuszcza wzrok. - Nie wiem. -Hej. - Brian ujmuje córkę pod brodę. -Nikt nie zabroni ciwidywać się z Kate. - Alejak pojawię się w szpitalu, to też niktnie oszaleje zradości - odpowiada Anna. Dzwoni telefon. Brianodbiera, słuchaprzez chwilę, ajegotwarz rozjaśnia szeroki uśmiech. - Wspaniale. Cudownie. Jasne, zaraz do was jadę. - Oddajesłuchawkę Annie. -Mama chce z tobąrozmawiać. - Przepraszai wychodzi się przebrać. Anna waha sięprzez moment,w końcu bierze słuchawkę doręki, garbiącsię, jakby chciała w ten sposób wytworzyćsobiechociaż odrobinkę przestrzeni osobistej. - Halo? -mówi, a po chwili: -Naprawdę? Rozmowa trwa krótko. Anna wraca do stołu i przełyka jeszczejednąłyżkę płatków. - Rozmawiałaśz mamą? -pytam, siadając po drugiej stroniestołu. - Tak. Kate odzyskała przytomność -pada odpowiedź. - Todobrze. -Chyba tak. Opieram łokciena stole. - Dlaczego chyba? Ale Anna nie odpowiada. - Pytałao mnie. -Mama? - Kate. -Rozmawiałaś już z nią o procesie? Anna puszczamojepytanie mimo uszu, chwyta pudełko ż płatkami i zawija plastikową torebkę,która jest w środku. - Już czerstwe - mruczy. -Niktnigdy niezawinie torebki aninie zamknie pudełka porządnie. - Czy Katew ogóle \łie, co się dzieje? Anna ściskapudełko w rękach, usiłując wepchnąć kartonowewieczko na miejsce. Nic toniedaje. - Janawet niespecjalnie lubięte chrupki - mówi. Przy kolejnej próbie pudełko wyślizgujesię jej z rąk i ląduje na podłodze. 166BEZ MOJEJ ZGODYjego zawartość pryskawe wszystkie strony. - Kurde! -woła Annai ześlizgujesię pod stół. Zbiera płatki rękami. Przyklękam obok niej i przyglądam się, jak wpycha je całymigarściami do torebki wyciągniętej zpudełka. Nie patrzyw mojąstronę. - Zdążymy jeszcze dokupić płatków, żeby Kate miała, jak wróci - mówię łagodnie. Anna przestaje się uwijać. Spogląda na mnie. - A co będzie, jeśli ona mnie znienawidzi? Dotykam jej włosów izakładam kosmyk za ucho. - A jeśli nie? -Chodzi oto - wytłumaczył miwczorajSiedem - że żadenczłowiek nigdy nie pokocha tej osoby, którą powinien. Tak zaintrygował mnie tymtwierdzeniem, żezdobyłam się nawielki wysiłeki zdołałam odlepić twarz od kontuaru. - To znaczy, że nie tylko ja taka jestem? -W żadnym razie, dodiabła! -Postawiłna barze tacę z czystymiszklankami. - Pomyśl tylko. Romeo i Julia chcieli walczyćz systemem i jak skończyli? Superman leciał na Lois Lane, chociaż każdy widział, że WonderWoman byłaby dlaniego lepsza. Dawson iJoey - muszę coś dodawać? Że niewspomnęoCharliemBrownie z Fistaszków i tej jegomałej, rudej. - Aty? -zapytałam. Siedem wzruszył ramionami. - Mówiłem, wszyscy jesteśmy tacysami. -Oparłszy łokcienablacie,pochylił się ku mnietakblisko, że mogłam zobaczyćciemne odrosty jegocynobrowych włosów. -I tak teżbyło ze mnąi z Lipą. - Mam nadzieję,żeto ksywa, a nie imię- powiedziałam współczującymtonem. -Teżbym zerwała z kimś, kto się tak nazywa. Tobył facet czydziewczyna? - Niepowiem. -Siedem wyszczerzył zęby. - A powiesz, co ci w niej nie pasowało? Westchnął. - Była. -Mam cię! Powiedziałeś: "była"! Przewrócił oczami. 167.JODIPlCOULT- Nodobrze. Rozpracowałaś mnie. Wytropiłaś heteryka w gejowskim przybytku. Zadowolona? - Niespecjalnie. -Musiała wrócić do domu, do Nowej Zelandii. Skończyła sięzielona karta. Mieliśmy dwa wyjścia: rozstanie albo ślub. - Co z nią było nie tak? -Absolutnie nic- wyznał Siedem. - Sprzątałajakdomowyskrzat; ani razunie zmyłem przyniej talerza. Wysłuchiwała każdego mojegosłowa. W łóżku byłajak wulkan. Szalałana moimpunkcie i możesz mi wierzyćalbo nie, jateż byłem dla niej stworzony. Nasz związek był idealny w dziewięćdziesięciuośmiuprocentach. - A co z tymidwoma? -Boja wiem. - Siedem zabrał się do ustawiania czystychszklanek na drugim końcubaru. -Czegoś jednak brakowało, chociażsam nie wiem czego. Jeśli porównaćzwiązek do człowieka, tonie jest jeszcze najgorzej, kiedy te dwa procent przypada na, dajmy na to, paznokieć. Inna sprawa, kiedy tojest serce. - Odwróciłsię z powrotem do mnie. -Nie płakałem, kiedy wsiadała do samolotu. Żyłaze mną przez cztery lata,a kiedy jej zabrakło, zupełnienic nieczułem. - Ze mną było inaczej -powiedziałam. -Ja miałam toserce,ale nie byłociała, w którym mogłoby bić. - Ico się stało? -A comiało się stać? -odparłam. -Wszystko poszło w diabły. Ironia losu polegała na tym, że Campbellapociągało we mnieto, że stanowczoodcinałam się od wszystkich uczniów szkołyWheelera, alelgnęłam do niego, bo za wszelkącenę potrzebowałam kogoś bliskiego. Wiedziałam,że naszzwiązek jest szeroko komentowany,widziałam spojrzenia znajomych Campbella, którzynie moglizrozumieć, dlaczego on traciczas na kogośtakiego jakja. Bez wątpieniamyśleli, że chodzi o łóżko, że jestem łatwa. Aledo niczegotakiego między naminie doszło. Poszkole spotykaliśmy się na cmentarzu. Czasami mówiliśmy do siebie wierszem. Raz spróbowaliśmyrozmawiać bez użycia głoski"s". Siadaliśmy też, opierając się o siebie plecami i staraliśmy się czytaćsobie w myślach, choć wiedzieliśmy, że takie udawane jasnowiBEZ MOJEJ ZGODYdzenie masens tylkowtedy,gdy wszystkiejego myślibędą przepojonemną, a moje nim. Uwielbiałam jego zapach, tak wyraźny, kiedypochylał głowę,żeby lepiej mnie słyszeć - zapachprzywodzący namyśl muśniętąsłońcem skórkę pomidoralubpianę schnącąna masce samochodu. Uwielbiałamdotykjego rękina moich plecach. Uwielbiałamgo całego. - A gdybyśmy -powiedziałam pewnego wieczoru, leżąc z ustami przy jegoustach, kradnąckażdy jego oddech -gdybyśmy tozrobili? Campbell leżał na plecach,przyglądając się księżycowi huśtającemu się w hamaku z gwiazd. Jedną rękę miał pod głową, drugą przytulałmnie do swojej piersi. - Gdybyśmyco zrobili? -zapytał. Zamiast odpowiedzieć, uniosłam się na łokciu ipocałowałamgo tak mocnoi głęboko, że aż ziemiazatrzęsłasię w posadach. - Aha -powiedział schrypniętymgłosem. -To.-Robiłeś to już? Uśmiechnął się tylko. Pomyślałamwtedy, że pewnie tak, żeprzeleciałjakąś Muffy, Buffyczy Puffy, czy nawetwszystkie trzynaraz, naboisku do baseballu,gdzieś w jakimś boksiedla rezerwowych. A może to było naimprezie wdomuktórejś z nich, kiedy oboje mieli w czubie i zalatywali bourbonem podebranym tatusiowi z barku. Zaczęłam się zastanawiać,dlaczego w takimrazieCampbell niepróbowałjeszczeprzespać się ze mną i doszłam do wniosku, żedla niego JuliaRomano tonie Muffy,Buffyani Puffy. Dla niego Julia Romano się do tego nie nadaje. - Chcesz tego? -zapytałam. Wiedziałam dobrze, że to jestjedenz takich momentów, wktórych słowa są niepotrzebne. A ponieważtak naprawdęsłów mibrakło, bo nigdy przedtem nie byłam w takiej sytuacji i niewiedziałam, jak przejść doczynów, położyłam po prostu rękę tam,gdzie w jego spodniach wyczuwałam twarde zgrubienie. Campbell się odsunął. - Perełko- szepnął. -Nie chcę,żebyś myślała, że to dlategotuta-]ztobą jestem. Coś wam powiem:każdy samotnik,choćby się zaklinał, że takm^ jest, pozostaje samotny nie dlatego, żelubi, ale dlatego, że. JODI PlCOULTpróbował stać się częścią świata, ale nie mógł, -bodoznawał ciągłych rozczarowań ze stronyludzi. - A dlaczego? -zapytałam. - Bo znasz wszystkie zwrotki "American Pie" - odpowiedział. -Bo kiedy się uśmiechasz, widać prawieten twój krzywy bocznyząbek. - Spojrzał namnie. -Bo nigdy w życiu nie spotkałemkogoś takiegojak ty. - Kochaszmnie? -szepnęłam. - Przecież właśnieci to wyznałem. Tym razem nie odsunął się, kiedy sięgnęłam do guzikóww jego dżinsach. Byłtak gorący, że aż przestraszyłam się,żepoparzymi dłoń i zostawi bliznęna całeżycie. W przeciwieństwiedo mnieCampbell wiedział,co robić. Pocałował mnie w usta, a potem wsunął się wemnie, pchnął,przebił nawylot. I wtedy zamarłw bezruchu. -Nie powiedziałaś mi, że jesteś dziewicą. -Niepytałeś. Ale mógł się domyślić. Zadrżałna całym ciele i poruszył się wemnie. Poezja. Poezja poruszeń. Sięgnęłam ręką ponad głowę,chwytającsię płyty nagrobnej, odczytując oczyma duszy napis,który znałam na pamięć: Nora Deane, 1832-1838. - Perełko- szepnął, gdy już było po wszystkim. -Myślałem. - Wiem, co myślałeś- przerwałam mu. Co sięteraz stanie, zapytałam siebie. Cosię dzieje, kiedyktoś oddaje się komuś jakprezent, a ten drugi człowiek po rozpakowaniu stwierdza, że towcale nieto, co chciał dostać, ale i takmusi się uśmiechać, kłaniaći dziękować? Za wszystkie moje niepowodzeniaw związkach całkowicieodpowiedzialny jest Campbell Alexander. Ażwstyd się przyznać,ale przezcałe życieprzespałam się tylko z trzema i pól faceta i żaden z nich nie dostarczył mi owiele lepszych doznań niżtez pierwszego razu. -Niech zgadnę - powiedziałSiedem. - Pierwszy znich był porzucony, a drugi żonaty. -Skąd wiesz? Siedemzaśmiał się. - To stary, ograny schemat. BEZ MOJEJ ZGODYZamieszałam małym palcemw kieliszkumartini. Załamanieświatłasprawiało,że palecwyglądał, jakby był wybity. - Następny był instruktoremwindsurfingu. -To chyba byłowarto się o niego postarać? - zapytałSiedem. -Był fantastyczny -odpowiedziałam. -1 miał fiuta wielkościfrankfurterki. - Bolesny mankament. -Szczerzemówiąc - dodałam w zamyśleniu - wcale nie byłogo czuć. Siedem wyszczerzył zęby wuśmiechu. - I toon był tą połową? -Nie. - Pokręciłamgłową, czerwieniejąc jakburak. -To byłinny facet. Niewiem, jak się nazywał - przyznałam się. - Obudziłam się po nocy takiej jak dziś, a onleżałna mnie. -Twoje życie erotyczne - zawyrokował Siedem - przypominakatastrofę kolejową. Nie dokońca mogłam sięz tym zgodzić. Wykolę jenie pociąguzawsze następuje przypadkowo; ja natomiast rzucam się wprostpodpędzącąlokomotywę i jeszcze samasię przywiązuję do torów. W moich myślach wciąż pokutuje jakieś pozbawione sensu1 logikiprzekonanie, że Superman przylatuje naratunek tylkodo tych, których naprawdę trzebaratować. Kate Fitzgeraldwyglądajak upiór, jakby jużczekała, kiedysię nim stanie. Jejskóra jest niemalże przezroczysta, włosy takjasne, że nie widać ich na poduszce. - Jak sięczujesz, skarbie ? -mruczy Brian, schylając się, żebypocałowaćją w czoło. - Chybawtym roku nie wystartuję w zawodach siłaczy. -Kateuśmiecha się doojca. Anna zatrzymujesię w progu, tużprzede mną,niezdecydowana. Sarawyciąga rękę. Annie nie potrzebawiększej zachęty; wmgnieniu oka siedzi jużna łóżku Klate. Odnotowuję w myślach ten matczyny gest. Dopiero teraz Sara spostrzega mnie w drzwiach. - Brian- marszczy brwi co tapani tutaj robi? Czekam,żeby Briansię odezwał, aleon jakoś nie spieszy się2 ^yyjaśnieniami. Wchodzę więc sama dopokoju, przykleiwszy do^arzy uśmiech. JODI PlCOULT- Podobno Kate ma się już lepiej, pomyślałamwięc, że mogłabym z nią porozmawiać. Kate zwysiłkiemunosi się na łokciach. - Kim pani jest? Nastawiałam się na opór raczej ze strony Sary, aleto Anna odzywasię pierwsza. - Chyba jeszczeniedziś - mówi,choć przecież dobrze wie, żewłaśniepoto tutaj przyjechałam. -Kate wciąż nie czuje się najlepiej. Muszęsię przez chwilęzastanowić, ale w końcu udajemisięzrozumiećAnnę:całe jej doświadczenie życiowe wskazuje na to,że ktotylko porozmawia z Kate, zawsze bierze jej stronę. A Anniebardzozależy natym, żebymja pozostaław jej obozie. -Anna ma rację, proszę pani - dodaje pospiesznie Sara. -Katedopiero coprzeszła przesilenie. Kładę rękę naramieniu Anny. - Niebój się - uspokajam ją, po czym odwracam siędo jej matki. -Jak rozumiem,to właśniepaninalegała, żeby rozpatrzenie. Saranie daje midokończyć. - Pani Romano, czy możemy zamienić słowo wcztery oczy? Wychodzimy razem na korytarz. Sara, odczekawszy,aż minienas pielęgniarka niosąca igły na styropianowej tacce, odzywa siępierwsza:- Wiem, co pani sobieo mniemyśli. -PaniFitzgerald. Sara potrząsa głową. - Trzyma panistronę Anny. Bardzo dobrze. Byłam kiedyśprawnikiem i to rozumiem. Taka jest pani rola; pani drugie zadanie polega natym, żeby dowiedzieć się, dlaczego nasza rodzinajest taka,jaka jest. -Trze oczy zaciśniętą pięścią. - Natomiast jamam za zadanie troszczyć się o moje córki. Pierwsza z nich jestciężko chora, druga - bezgranicznie nieszczęśliwa. Nie przemyślałam jeszcze do końca, jak powinnam postąpić w tej sytuacji,alewiem, że Kate trudniej będzie powrócić do zdrowia, jeśli siędowie, że odwiedziła ją panidlatego, żeAnna nie wycofałajeszcze pozwu. Niech jej pani tego nie mówi. Proszę. Powoli kiwam głową. Sara odwracasię dodrzwi, przystaje, waha się jeszcze przezchwilę z ręką na klamce. BEZ MOJEJ ZGODY- Kocham je obie - mówi, stawiając przede mną równanie,któresama będęmusiała rozwiązać. Powiedziałam barmanowi oimieniuSiedem, że prawdziwa miłość nosiwszelkie znamiona przestępstwa. - Chyba że ma się skończone osiemnaścielat- odparł,zatrzaskując kasę. Bar zdążyłjużzrosnąć się zemną na dobre, stając siędrugimtułowiem, podtrzymującymten pierwszy. - Cierpienia w miłości -zaczęłam wyliczać. -Zakochanyczłowiek nieśpi, nie je, niknie w oczach jak torturowanywięzień. -Pchnęłam palcem szyjkępustej butelki w jego stronę. - Kradniemu się serce. Siedem przetarłścierką kontuar przedemną. - Każdy sędzia wyśmiałby taki pozew. -Żebyś się niezdziwił. Siedemrozwiesił ścierkę na mosiężnej poręczy. - Moim zdaniem kwalifikujesię to najwyżej jako lekkie wykroczenie. Oparłam policzek o chłodne wilgotne drewno baru. - I tu się mylisz - powiedziałam. -Boblizny po tympozostająna całeżycie. Briani Sara zabierają Annę na dół, do stołówki. Zostaję samna sam z wyraźniezaciekawioną Kate. Domyślam się,że dziewczyna na palcach obu rąk może policzyć, kiedy matka dobrowolniezostawiła jąsamą. Wyjaśniam jej, że jestem specjalistą odopiekizdrowotnej i pomagam jej rodzicom podjąć decyzje,dotyczące dalszego przebiegu jej leczenia. - Jest pani z komisji etyki lekarskiej? -zgaduje Kate. -Czymożeze szpitalnejkancelarii prawniczej? Wygląda pani na prawnika. - A jakwedług ciebie wygląda prawnik? -Mniej więcejtak samo jak lekarz, kiedy nie chce powiedzieć, jakie wyniki przyszły z laboratorium. Przysuwam krzesłodo łóżka. - Cieszę się, że dzisiaj czujesz się jużlepiej. -Wczorajbyłamna niezłym haju - przyznaje Kate. - Dosta. JODI PlCOULTłam tyle leków, że pomyliłabym czarnoksiężnikaz krainy Oz zOzzym Osbourne'em. - Czy znasz obecnystanswojegozdrowia? Kate kiwa głową. - Poprzeszczepie szpiku kostnego przeszłam chorobę Grafta,czyli tak zwaną reakcję "przeszczep przeciwkogospodarzowi". Samo w sobie niejest totakie złe, bo pomaga wykończyć białaczkę, ale jednocześnieróżne śmieszne rzeczy dzieją się ze skórąi różnymi narządamiwewnętrznymi. Żebysobie z tym poradzić,dostawałam sterydyi cyklosporynę, którepodziałały jak trzeba,ale przy okazji rozwaliły mi nerki. I tojest rewelacja tego sezonu. Tak jestza każdym razem: zatkaj jedną dziuręw tamie, a zarazwoda tryśnie zinnej. Wemnie zawsze cośsię psuje. Ton Kate jestrzeczowy, jakbym wypytywała ją opogodę alboo to, codziś podano jej na obiad. Mogłabymją teraz zapytać, czyrozmawiałaznefrologiemna temat przeszczepu nerki, albo o to,co czuje na myśl o różnych bolesnych zabiegach, które ją czekają. Ale Kate spodziewasię właśnie takich pytań, więc decydujęsięzagadnąć jąz zupełnieinnejbeczki. - Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz? -Niktnigdy mnie o tonie pyta. - Kate przyglądami sięuważnie. -Uważapani, że ja zdążę dorosnąć? - A ty uważasz,żenie zdążysz? Przecież po to chybarobisz towszystko,prawda? Kate milczytakdługo, że tracę już nadzieję, żedoczekam sięodpowiedzi. W końcu jednaksię odzywa:- Zawszechciałam być baletnicą. -Unosi wiotką rękę, wykonuje nią gest z arabeski. -Tancerki baletu mają. Kłopoty zprzyswajaniem pożywienia, kończę w myśli. - ... całkowitąkontrolę nad swoim ciałem. Wiedzą dokładnie,co ikiedy ma się wydarzyć. - Katewzrusza ramionami, powracając do rzeczywistości, do szpitala. -Nieważne. - Opowiedz mio swoim bracie. Wybuch śmiechu. - Widzę, że nie miałapani przyjemnościgo poznać. -Jeszczenie. - Żeby wyrobić sobie opinię na jego temat, wystarczy pół minuty. Jesserobi dużoróżnych szkodliwychrzeczy. BEZ MOJEJZGODY- To znaczy pije, bierze narkotyki? -Proszę następne pytanie. - Rodzina pewnieciężko to znosi? -Faktycznie nie jest znimłatwo, jednakmoim zdaniem Jessenie robi tegocelowo. On walczy oto, żeby ktoś zwrócił na niegouwagę. Niech pani sobie wyobraziwiewiórkę,która mieszkawzoo w jednej klatce ze słoniem. Czy ktoś kiedyś stanie przed tąklatką i powie: "O, jakafajna wiewiórka"? Nie, bo słoń jest takwielki,że pierwszyrzuca się woczy. - Kate przebiega palcami pojednej z rurek wczepionych w jej klatkę piersiową. -Kradzieżew sklepach, alkohol. W zeszłym roku fałszywe listy z wąglikiem. Tosą wybryki Jessego. - A Anna? Kate zaczynaskubać palcami koc,którym jest przykryta. - Był taki rok, kiedy w każde święto,nawetw maju, w dzieńpamięci poległych, musiałam leżeć w szpitalu. Tak wyszło, chociaż przecieżnikt tego specjalnie nie zaplanował. Na Boże Narodzenie w moim pokojustałachoinka, naWielkanoc szukałyśmyjajka wstołówce,a w Halloween ganiałyśmypoortopedycei zbierałyśmy cukierki. Anna miała wtedy mniej więcej sześć lat. Wściekła się okropnie,kiedy na Czwartego Lipca nie pozwolilijej przynieśćdo szpitala zimnych ogni, bo na oddziale leżeli pacjenci podnamiotami tlenowymi. - Kate spogląda na mnie. -Uciekła. Nie zdążyła pobiecnigdzie dalej, ktoś jąprzyłapał chyba już na dole, w holu. Powiedziałami potem, że chciała sobieznaleźć innąrodzinę. Miała tylko sześć lat, więc nikt nie potraktował tego poważnie, ale jaakurat często się zastanawiałam, jakwyglądanormalne życie, więc nie dziwię się Annie,że też o tymmyślała. - Jakukładają sięwaszestosunki, kiedy nie jesteśchora? -Jesteśmy jakdwie zwykle siostry. Tak mi się przynajmniejwydaje. Kłócimy się o to, czyich płyt będziemy słuchać, gadamyo przystojnych facetach, podkradamy jedna drugiej dobry lakierdo paznokci. Krzyczęna nią, kiedy cośmi podbierze, a kiedy jawezmę coś od niej bez pytania,ona drze się na cały dom. CzasemJest namrazem super. A czasem żałuję, żew ogóle mam siostrę. Tobrzmi tak znajomo,że muszę się uśmiechnąć. - Ja też mam siostrębliźniaczkę. Kiedy wygadywałam na nią. JODI PlCOULTtakie rzeczy jak ty teraz, mamazawsze pytała, czy naprawdęchciałabym byćjedynaczką. -I co? -^óT. 'Bywały takie sytuacje, kiedy potrafiłamwyobrazić sobie życie bez siostry. Kate wcale tonie bawi. - Widzi pani - odzywa się - unas to Annazawsze musiała wyobrażać sobie życie beze mnie. SARA1996Katew wiekulat ośmiuto istnaplątanina rąk i nóg, czasembardziej podobna do lalki z drutu, przez którąprześwieca słońce,niż domałej dziewczynki. Zaglądam do jej pokojujuż po raz trzeci tego ranka,a onaznów wystroiła się inaczej; teraz ma na sobiebiałą sukienkę z materiału w czerwonewisienki. - Spóźnisz się na własne przyjęcie urodzinowe- upominam ją. Kate energicznymiruchamiściąga sukienkę przez głowę. - Wyglądam jak lody w pucharku. -Są gorszerzeczy - zauważam. - Którą spódniczkęmam włożyć? Różowączy tę w paski? Rzucam okiemnadwie barwne kałuże na podłodze. - Różową. -A ta w paski? Nieładna? - Dobrze, niech będzie taw paski. -Włożę tęz wisienkami - postanawia Kate i odwraca się, żeby podnieść upuszczoną sukienkę. Na jejudzie widnieje siniakwielkości półdolarówki, wiśniowaplama przebijająca przez pończoszkę. - Kate - pytam - co tojest? Mała wykręca się, żeby zobaczyć, na cowskazuję. - To? Chyba sobienabiłam. Kate od pięciu lat jest w stanieremisji. Przetoczenie krwipępowinowej przyniosło oczekiwanyskutek, lecz jaz początku itakbekałam tylko, kiedy ktoś mi powie,żezaszła jakaśpomyłka. Kiedy Kate poskarżyła mi się, że bolą ją stopy, natychmiast zawiozłam12 Bezmojejzgody177.JOD] PlCOLIl-T ją do doktora Chance'a, pewna, ze to ból w kościach, jeden z objawów nawrotu choroby. Okazało się,że wyrosłaze starychtenisówek. Kiedy się przewróciła, to ja, zamiast pocałować ją tam, gdziesię podrapała,pytałam, czy ma dobrą liczbę płytek krwi. Siniakpowstaje na skutek przesączenia się krwi przez tkankępod skórą, z reguły - lecz nie zawsze - w wyniku uderzenia lubstłuczenia. Wspomniałam już, że upłynęło całe pięć lat? W drzwiach pokoju ukazuje się głowa Anny. -Tata kazał powiedzieć, że przyjechali już pierwsi goście i żejemu jestwszystko jedno, w czym Katezejdzie na dół, może byćnawet włosiennica. Co to jestwłosiennica? Kate wciągnęła już sukienkę z powrotemprzez głowę. Podciąga spódniczkę i rozciera siniak. - No dobra - prycha. Na dole czeka już dwadzieściorodwoje jej rówieśników z drugiej klasy, tort w kształciejednorożca, a w charakterzeatrakcji -student z sąsiedztwa, który wiąże z kolorowych balonów miecze,misie i korony na głowę. Kate rozpakowujeprezenty: są tam naszyjniki ze świecących koralików,modele do sklejania, ubrankai różne gadżety dla Barbie. Największe pudełko, prezent odemnie i od Briana, zostawiana koniec. W pudełku jest kulisty słój,a w nimzłotarybka. Kate zawsze chciała mieć własne zwierzątko. Niemożemy trzymać kota,bo Brian ma alergię na kocią sierść. Pies z kolei wymaga zbyt wiele troski jak na naszą sytuację. Zdecydowaliśmy sięwięc na rybkę. Kate szaleje zradości. Do końca przyjęcia wszędzie nosi ją ze sobą. Rybka dostaje imięHerkules. Po skończonej zabawie, kiedy sprzątamy dom, przyłapuję sięna tym, że wpatruję się w słój,gdzie lśniąca jak dukatrybka pływa w kółko,zadowolona ztego, że nigdzie się nie wybiera. Trzydzieści sekund wystarczy, żeby do świadomości dotarło, iżwszystkie plany właśnie wzięły w łeb, że trzeba wykreślić z kalendarza każdą rzecz, którą miało sięodwagę wnim zapisać, kpiącprzytym z losu. Następne trzydzieści sekund przynosipogodzenie zfaktem, że nie mamy zwyczajnego życia, choćbyśmy nawetuwierzyli tym, którzy starali nam się to wmówić. 178 BEZ MOJEJZGODY Rutynowe badanie szpiku kostnego, którego termin wyznaczoB'. no na długo przed pojawieniem siętego siniaka, wykazało obecBlność nieprawidłowych promielocytów. Przeprowadzony późniejetest metodą łańcuchowej reakcjipolimerazowej, czyli analizaSIPNA, ujawnił u naszej Kate translokacjęw chromosomie 15i 17. K. To wszystko oznacza, że nastąpiłnawrót na poziomie komórkot,ym, a co za tym idzie, tylko patrzeć, jak pojawią się objawy kliniczne. Być może jeszcze przezcały miesiąc badania nie wykażą E obecności blastów. Może przezcały rok Kate nie będziemiałakrwiomoczu ani krwistych stolców. W końcu jednakto nastąpi. [Nie da się tego uniknąć. Nawrót. W ich ustach tosłowo brzmi tak zwyczajnie jak "uroJdziny" albo "termin zapłaty podatku". To część ichpracy, nieodłącznie wpisana wrozkład zajęć. J Doktor Chance wyjaśnił nam, żeto właśnie jest temat jednejz wielkich debat toczonych obecnie przezspecjalistówonkoloEgów:czy lepiej naprawiać sprawne koło, czy czekać, aż cały wózsię przewróci? Doradzanam, żebyśmy zdecydowali się na leczeEaie kwasem all-trans-retinowym, czyli tretinoiną. Podaje się gow tabletkach wielkościpolowy mojegokciuka. Jego formułę zaEwdzięczamy - lepiej chybapowiedzieć: ukradliśmy - starożytnym(Chińskim lekarzom, którzy stosowali ten środek przez długie lata. K'SV odróżnieniu od leczenia chemioterapią, która zabija wszystko,HBO stanie jej na drodze, tretinoiną kieruje sięwprost do chromo8omu 17,a ponieważ towłaśnie translokacja w chromosomie 15(i 17 uniemożliwia właściwe dojrzewanie promielocytów, tretinoiBna pomaga rozwinąć poplątane geny. i powstrzymać dalsze muBI^Je(';}: Doktor Chance mówi, że dzięki tretinoiniebyć może uda siędoprowadzić do ponownej remisji. P Kate jednak może uodpornić się na ten środek. t- Mamo. -Do salonu wchodzi Jesse, zastającmniesiedzącą na kanapie. Tkwię tutaj już odkilku godzin. Nie mogę się zmusić, żeby wstać i zabrać się do domowych obowiązków. Bo przecież tof wszystko nie masensu. Poco robić dzieciom kanapki do szkoły, obszywaćim spodnie, po co nawet płacić rachunki za ogrzewainie? - Mamo - powtarza Jesse. - Chybanie zapomniałaś, co? JODI PlCOULTPatrzę na niegoi nie rozumiem. Zupełniejakby mówił po chińsku. - O czym? -Powiedziałaś,że jakpójdziemy do ortodonty, to potem kupiszmi nowe korki. Obiecałaś. Obiecałam. Obiecałam, bo zadwa dni zaczynają się mecze,a Jesse wyrósł już zeswoich starych korków. Ale w tej chwiliniewiem,czy znajdęw sobie tylesiły,żeby zwlec się z kanapy i pojechać z nim doprzychodni,gdzie recepcjonistka jak zwykleuśmiechnie się do Kate, amnie powie, że mam śliczne dzieciaki. A jużwyprawa do sklepu sportowego wydaje mi się po prostugrubąnieprzyzwoitością. -Odwołam wizytęu ortodonty - mówię. -Fajnie! - Jesse błyska srebrem na zębach. -To od razu pojedziemypo korki? - Toniejestnajlepszy moment. -Ale. - Jesse. Daj.mi. spokój. - Nie mogę grać, jaknie będę miał nowychbutów. Atyi taknic nie robisz,tylkosiedzisz. - Twojasiostra - mówię opanowanym tonem - jest bardzociężko chora. Przykro mi, jeśli to koliduje z twoją wizytą udentysty i z zakupem nowej pary korków. Te sprawy wżadnymrazie niesą w tej chwili napierwszym planie. Poza tym wydaje mi się, żeskoro masz już dziesięć lat, to mógłbyś wreszcie dorosnąć na tyle,żeby móc zrozumieć, że cały światnie kręci się wokół ciebie. Jesserzuca spojrzenie zaokno, przez którewidać Kate siedzącą okrakiem na gałęzi dębu. Na trawiestoi Anna, słuchającwskazówek starszej siostry; dziś jest lekcja chodzenia podrzewach. - Właśnie widać, jaka ona chora mówi Jesse z przekąsem. -A może to ty byś w końcudorosła, co? Może toty niemożeszzrozumieć, że cały świat nie kręci siędookoła niej? Po raz pierwszy w życiu zaczynamrozumieć, jak można uderzyć dziecko. Bopatrzę w oczymojegosyna i widzę w nichsamąsiebie,odbicie,którego wcale nie chcęoglądać. Jesse biegnie nagórę do swojego pokoju i zatrzaskuj e za sobądrzwi. Zamykam oczy irobię kilka głębokich wdechów. I nagleuderza mnie myśl: nie wszyscy umierają ze starości. Ludzie giną podTBEZ MOJEJ ZGODYkołami samochodów, wkatastrofach lotniczych, możnasię udławić fistaszkiem. Na tymświecie nie ma nic pewnego, a już najmniej pewna jestprzyszłość. Z ciężkim westchnieniem wchodzę po schodach, pukamdodrzwi pokoju syna. Jesse niedawno odkrył muzykę; dźwięki sącząsię przez jasną szparę wzdłuż progu. Słysząc pukanie, przyciszapiosenkę. - Czegochcesz? -Porozmawiać. Chciałam cię przeprosić. Ze środkadobiega rumor, a po chwili Jesse szeroko otwieradrzwi. Najego wargachwidnieją plamykrwi, upiornawampirzaszminka; z ust sterczą kawałki drutu, jak szpilki w ustach krawcowej. W ręcetrzyma widelec, którymporozrywał aparat korekcyjny. -Terazjuż nigdzie niemusisz ze mną jeździć - mówi krótko. Kate już od dwóchtygodni bierzetabletki z tretinoiną. Siedzimywszyscyprzy stole; Kate o tej porze dostaje lekarstwo. - Wiecie,co wyczytałem? -mówi Jesse. -Żółwie olbrzymie żyją stosiedemdziesiąt siedem lat. -Właśnie odkrył książkę z serii"Czy wiecie, że. ". Zwariował nsiJej punkcie. -Amałże arktyczneżyją dwieście dwadzieścialat- Co to są małże arktyczne? - Pyta Anna. -Nieważne - mówi Jesse. - Papugi żyją osiemdziesiąt lat. Koty trzydzieści. - A Herkules? -pyta Kate. - W książce piszą, że w dobrych warunkach, przy odpowiedniej opiece, złote rybki żyją siedem lat. Jesse przygląda się, jak Kate kładzie tabletkę na języku i popija wodą. '- Gdybyś była złotąrybką - ułowi - już byś nie żyła. Siadamy zBrianem na krzesłach w gabinecie doktora Chance'a. Minęłopięć lat, alete znajomesiedzenia sąjak stara baseballowa rękawica, idealnie dopas; owane. Zdjęcia nabiurku też sięnie zmieniły: żona lekarzawciąż: ma nagłowie kapelusz z szerokimrondem i stoinamolow Newport, zbudowanymwprostnakałach, a jego syn zatrzymał sięw wiekusześciulat. Nadal trzy"ró w rękach tegocętkowanego pstrąga, co dodatkowo pogłębia. JOD! PlCOULTwrażenie, że tak naprawdę nie ruszyliśmysięz tego pokoju nawetna krok. Kuracja tretinoiną dałaefekty. Przez miesiąc Katewykazywała oznaki remisji na poziomie komórkowym. A potem w rozmaziekrwi znów wykrytopromielocyty. -Możemydalej podawać jej tretinoinę, w innych dawkach -mówi doktor Chance - alemoim zdaniem obecne niepowodzenietej kuracji nie daje wielkich szans. Ta droga jużjest zamknięta. - Aprzeszczepszpiku kostnego? -To ryzykowny zabieg, szczególnie u dziecka, które w dodatkunie wykazało pełnych objawów klinicznych nawrotu choroby. -Doktor Chance przygląda się nam. - Najpierw warto by spróbować czegoś innego. Nazywamy to wlewem limfocytówdawcy. Czasami dzieje siętak, że zastrzyk świeżych białychkrwinek od zgodnego dawcy pomaga pierwszej grupiekomórek,tej pochodzącejzprzeszczepu krwipępowinowej, wwalce z komórkami białaczkowymi. To jakby taka armia odwodowa, wspierająca front bitwy. - Czy todoprowadzi do remisji? -pytaBrian. Doktor Chance potrząsagłową. - To tylko tymczasowe rozwiązanie. Całkowitynawrót chorobywedle wszelkiego prawdopodobieństwai tak nastąpi, aledziękitakiemu działaniu Kate zyska naczasie i będzie mogła przygotować się odpornościowe na bardziej agresywną kurację. - Ale ile zajmiesprowadzenielimfocytów do szpitala? -pytam. Doktor Chance odwraca się domnie. - To zależy. Kiedy możecieprzywieźć donas Annę? Drzwiwindy się otwierają. W środku jest tylko jeden pasażer,bezdomny w opalizujących niebieskich okularach na nosie. Dookoła niegoleży sześć plastikowych torebwypchanych szmatami. - Zamykać drzwi, do diabła! -krzyczy,zanim zdążymy wejść. - Nie widać, że jestemślepy? Naciskam przycisk parteru. - Jutro zajęcia wprzedszkolu kończą się w południe. -Zejdź mi z torby! - ryczy bezdomny. -Nawet jej nie dotknęłam - odpowiadam grzecznie, nieobecna myślami. 182BEZMOJEJ ZGODY- Amożejednak. - zaczyna Brian. -Przecieżstoję stometrów od niego! -Saro, ja nie otym. Chodzimi o ten wlew limfocytów. Nie możeszwymagać od Anny, żeby oddała siostrzekrew. Nagle, bez żadnego powodu,windastaje na jedenastym piętrze. Drzwiotwierają się, a potem zamykająz powrotem. Bezdomny zaczyna szperać w swoich torbach. - Kiedy Anna sięurodziła- przypominam mężowi - mieliśmypełną świadomość, że będzie dawcą dla Kate. -Tak. Jeden raz. Poza tym onatego nie pamięta. Milczę, dopóki Briannie spojrzy na mnie. - Oddałbyś Kate swoją krew? -Jezu, Saro, coza pytanie. - Ja też bymoddała. Oddałabym jej połowę serca, przysięgam,gdybytomogło jej pomóc. Człowiek zrobi wszystko, cotrzeba, żeby ratowaćtych, których kocha, tak? - Brian pochyla głowę i pochwili kiwa nią potakująco. -Więc czemu sądzisz, żeAnna myśliinaczej? Drzwikabinyotwierająsię, ale my nie ruszamy się z miejsca. Stoimy, patrząc na siebie. Bezdomny przepychasię międzynami,niosąc na rękachswoje skarby, upchnięte w szeleszczących torbach. - Przestańcie się drzeć! -krzyczy, chociażżadne z nas nie powiedziało ani słowa. -Jestem głuchy, nie widać? Dla Annyten dzień toświęto. Mama i tatazabrali ją na wycieczkę. Ją itylko ją. Może trzymać nas obojezaręce, kiedy powoli idziemy przez parking. Co ztego, żeprzyjechaliśmy doszpitala? Wytłumaczyłam jej, że Katejest chora i żebyznów była zdrowa, panowie doktorzypotrzebują czegoś, co ma Anna. Wezmą tood niej idadzą Kate. Moim zdaniem więcej informacjinie byłokonieczne. Siedzimy w sali do badań i czekamyna lekarza. Kolorujemyrysunkiprehistorycznych gadów - pterodaktyli i tyranozaurów. - A dziś przy jedzeniu Ethan powiedział,żedinozaury umarły,"o się wszystkie przeziębiły- opowiada Anna - ale itak nikt munie uwierzył. 183.JODIPlCOULTBrian uśmiecha się szeroko. - A jak tysądzisz? Dlaczego dinozaury wymarły? - Bo. ee..bo miałymilionlat. - Annaspogląda na tatę. Abyły wtedy urodziny? Wdrzwiach staje hematolog. - Witam wszystkich - mówi, wchodząc do sali. -Mamapotrzyma córeczkę na kolanach,tak? Siadam więc na stole do badań i bioręAnnę na ręce. Brianstajeobok, takżebymógłw razie potrzeby przytrzymać ją zaramięi za nogę. -Gotowa? -To pytanie do Anny, która wciąż jeszcze sięuśmiecha. A potem lekarzbierzedo ręki strzykawkę. -Jedno maleńkie ukłucie- obiecuje. Źle.Nie te słowa. Annamomentalnie zaczynasię rzucać. Jej ręce biją mnie po twarzy, pobrzuchu. Brian nie może jejzłapać. Przezwrzaski małej przebijasię jego krzyk:- Miałaśjej owszystkim powiedzieć! Do sali powraca lekarz;nawet nie zauważyłam, że wyszedł. Prowadzi ze sobą kilka pielęgniarek. - Dziecinielubiązastrzyków, zastrzyki nie lubiądzieci - żartuje. Pielęgniarki zabierają Annęz moich rąk. Ich łagodne głosyi jeszcze łagodniejszy dotyk szybkouspokajają dziecko. - Nie bój się - mówią. -Mysię natymdobrze znamy. Dśja vu. Patrzę na tę scenkę i widzę Kate tego dnia, kiedy wykryto u niej białaczkę. Ostrożniez życzeniami, myślę. Anna naprawdę jest taka sama jakjej siostra. Odkurzam pokójdziewczynek. Nagle niechcący zawadzamrączką odkurzacza o akwarium. Herkules śmiga w powietrzu. Słójocalał, ale odszukanie rybki rzucającejsię na suchej podłodzepod biurkiem Kate zajmuje mi dłuższą chwilę. - Trzymaj się, kolego - szepczę,wrzucając go do wody. Zabieramsłój do łazienki i dolewam wody do pełna. Herkules wypływabrzuchemdogóry. Tylko nie to, błagamw myślach. Przysiadam naskraju łóżka. Jak ja terazpowiem Kate, że zabiłam jejrybkę? A możemała nie zauważy, jeśli szybko pobiega? dosklepu iprzyniosę drugą taką samą? BEZ MOJEJ ZGODYNagle obokmnie jak spod ziemi wyrasta Anna. Akurat wróciłaz porannych zajęć wprzedszkolu. - Mamusiu, a dlaczego Herkules niepływa? Wyznanie winy mam jużna końcu języka, ale w tym momencie rybka nagleprzewracasię zboku na bok, daje nurka i pochwili zaczynaz powrotem krążyć dookoła swojej kuli. - No widzisz - mówię. -Nicmu nie jest. Pięć tysięcy limfocytówto za mało. Doktor Chance prosio dziesięć. Terminpobrania krwi wypada w samym środkuprzyjęcia urodzinowego koleżanki z klasy Anny. Przyjęcie ma się odbyć w klubie gimnastycznym, na sali do ćwiczeń. Pozwalam Anniepójść tam na chwilę, złożyć życzenia, a potem jedziemy prostodoszpitala. Solenizantka wyglądajakkrucha księżniczkaz porcelany;jestkopią swojej mamy w miniskali. Zsuwam z nógpantofle i stąpamostrożnie pomiękkiej macie, rozpaczliwieusiłując przypomniećsobieich imiona. Mała nazywa się. Mallory. A mama? Monica? Margaret? Od razu dostrzegam Annę. Siedzirazem z trenerką na batucie; obiepodskakująjak popcorn n-a patelni. Mama Mallory podchodzido mnie z uśmiechem rozpię-tymna twarzy jak sznur światełek choinkowych. - Pani jest pewnie mamą Anny. Nazywam sięMittie - przedstawiasię. - Tak mi przykro,żeAnna musi już iść. Oczywiścierozumiemy sytuację. To wspaniałe:, że otrzyma pani szansę, abydotrzeć tam,gdzie było tak niewielu. Chodzi jej o szpital? - Szczerzeżyczę, żeby paninigd-y to niespotkało -mówię. -Tak, tak, wiem. Ja już w windzie dostaję zawrotów głowy. -Pani Mittie odwraca się, wołającw kierunku batutu: - Aniu,kochanie! Twojamama przyszła! Anna biegnie do nas po miękkich matach. Kiedy moje dziecibyłymałe, marzyłam, żeby wnaszym salonie była taka podłoga,ściany, nawet sufit,żebynic niemogło imsię stać. A co się okazał? Że mogę zapakować Kate jakkomplet kruchego szkła i nic to^ da,bo największe zagrożenie c^ai się w środku, pod samą jejskórą. JODI PlCOULT- Cosię mówi? - przypominam Annie. Mała dziękujemamieMallory. - Proszę bardzo. -Mittie uśmiecha się i wręcza Annie na pożegnanie torebkę słodyczy. -Proszęprzekazaćmężowi, żeby dzwonił do nas, kiedy tylko będzie potrzebował. Z przyjemnością zaopiekujemysię Anną, dopókipani nie wróci z Teksasu. Anna zamiera, nie dokończywszy wiązaniabutów. - Cowłaściwiepowiedziała pani moja córka? -pytam. - Że musi wyjść dziś takwcześnie, bo cała rodzina odprowadzapanią na lotnisko. WHouston zaczynająsię szkoleniai treningi, więczobaczy się paniz rodziną dopiero po powrocie naZiemię. - Jak to: po powrociena Ziemię? -Bo leci pani promem kosmicznym. Przez chwilę stoję jak wryta. Nie mieści mi sięwgłowie, żeAnnamogła wymyślić podobnąbzdurę, a tym bardziej że ta kobieta wnią uwierzyła. - Nie jestem astronautką - mówię. -Nie wiem,dlaczego córkanaopowiadała pani takich rzeczy. Chwytam Annę za ramię i podrywam z ławki,chociażnie skończyłajeszcze wiązać drugiego buta. Wychodzimy na zewnątrz. Odzywam się dopiero przy samochodzie. - Dlaczego nakłamałaś tejpani? Anna patrzy na mnie. Minęma nadąsaną. - A dlaczego nie mogłam zostać dłużej? Bo twoja siostrajest ważniejsza od tortu i lodów. Boja niemogę zrobić dla niejtego co ty. Botakpowiedziałam ikoniec. Jestem taka zła, że dopiero za drugim razem udaje mi sięotworzyć samochód. - Przestań się zachowywać, jakbyś miała pięć lat - wypominam Annie, zanim zdążę sobie przypomnieć, że przecież tyle właśnie ma. -Temperatura była taka - opowiadaBrian - że stopiłsięsrebrnyserwis do herbaty. Ołówki na biurkubyły zgięte wpół. Odrywamwzrok od gazety. - Kto zaprószyłogień? -Właściciele wyjechali na wakacje. Zostawili wdomu psaBEZMOJEJ ZGODYi kota. Zwierzakiganiały siępo mieszkaniu i włączyły kuchenkęelektryczną. - Zsuwa spodnie,krzywiąc się z bólu. -Od samegoklęczenia na dachudostałem poparzeń drugiego stopnia. Jegokolana są całe wpęcherzach i płatach schodzącej skóry. Brian spryskuje poparzenia neosporinem izakłada opatrunekz gazy, opowiadając miprzy tym o nowym koledze z zespołu, świeżo upieczonym absolwencie szkoły pożarniczej. Mówiąna niegoCezar. Przestaję słuchać, kiedy wpada mi w oko jeden list od czytelniczki, zamieszczony wdzialeporad:Proszę o radę. Moja teściowa przykażdejwizyciew naszymdomu zwracami uwagę, że powinnam wyczyścić lodówkę. Mąż mówi, że to z życzliwości, ale jaczuję się przeznią oceniana. Ta kobieta niszczy mi życie. Jak mogę się jej przeciwstawić, nie niszcząc przytym mojego małżeństwa? PozdrawiamCzytelniczka z SeattleCo to za kobieta, która niema większych problemów? Wyobrażam ją sobie, pochylonąnad kartkączerpanegopapieru listowego, skrobiącą naniej swoją prośbę o poradę w tejważnej sprawie. Ciekawe, czyta kobieta nosiła kiedyś pod sercem dziecko,czyczuła dotyk maleńkich rączek i nóżek starannie obmacującychkażdy centymetr brzucha mamy, jakby to była kraina, którą należy dokładnie wymierzyć, aby wykreślić jej mapę. - W co się takwczytujesz? -pyta Brian,zerkając mi przezramię. Potrząsam głową z niedowierzaniem. - Kobietapisze,żejej życie wali się w gruzy z powodu głupichweków. -A może skwaśniałej śmietany? -Brianchichocze. - Albo oślizgłej sałaty. Jak tabiedaczka z tym wytrzymuje? Oboje wybuchamyśmiechem, który jesttak zaraźliwy, żewystarczy nam jedno spojrzenie na siebie, żeby zacząćśmiać sięJeszcze głośniej. A po chwili wesołość gaśnie taksamo nagle, jak się zaczęła. "le wszyscyludzie żyją w świecie, wktórym zawartość lodówki. JODI PlCOULTjestbarometrem szczęśliwegopożycia. Niektórzy mają pracę polegającą na wchodzeniu do płonących budynków. A inni mająumierającą córeczkę. -Zasrana oślizgła sałata - mówię łamiącym sięgłosem. - Toniesprawiedliwe. Brian w mgnieniu oka przemyka przez pokój. Jednachwilai jużjestem w jegoramionach. -Na tym świecie niema sprawiedliwości, kochanie - odpowiada. Mija kolejny miesiąc. Musimy jeszcze raz jechać do szpitala,na trzeciepobranie limfocytów. Anna ija siadamy wgabinecie lekarskim i czekamy, aż nas poproszą na zabieg. Po kilkuminutachczuję pociągnięcie zarękaw. - Mamusiu - mówi Anna. Spoglądamnanią. Siedzi na krześle, wymachując nogami. Paznokciema pomalowane; Kate pożyczyła jej lakier na poprawęhumoru. - Co? -pytam. Anna uśmiecha się do mnie. - Chcę powiedziećci już teraz, gdybym potemzapomniała:wcale nie było tak strasznie, jak sięspodziewałam. Pewnego dnia, zupełnie niezapowiedzianie, zjawia się u nasmoja siostra iporywa mnieze sobą. Okazujesię,żeumówiła sięz Brianem: on zostajez dziećmi, a ona zabieramnie nawycieczkędo Bostonu. Zatrzymujemy się w hoteluRitz-Carlton,w apartamencie naostatnim piętrze. - Będziemy robić,cotylko zechcesz - mówi Zanne. -Możemyiśćdo muzeum, zwiedzić zabytkina Szlaku Wolności, zjeść obiadgdzieś w porcie. Ale jamarzę tylko o jednym: zapomnieć. Mijają trzygodziny,a my siedzimy na podłodze ikończymy drugą butelkęwina za stodolarów sztuka. Unoszębutelkę, trzymającją w palcach za szyjkę. - Mogłabym za to kupić sobiesukienkę. -Chyba w tanich ciuchach - parska moja siostra, rozwalonana białym dywanie,z nogami naobitym brokatem krześle. Z ekranutelewizora OprahWinfreydoradza, że należy żyć z umiarem. "BEZ MOJEJZGODYpoza tym pomyśl o tym, że od wina,dajmy na to, marki PinotNoir, nie sposóbutyć. Spoglądam na nią,myślęosobie inagle robimi się straszliwiesmutno. - Tylko nie to - woła Zanne. -Nie będziesz mitutajpłakać. Zapłakanie w hotelu płaci się ekstra. Nagle jednamyśl wypiera miz głowy wszystkie inne:jakżegłupi są ci goście w programieOprah, te kobietysukcesu z wypełnionymi terminarzami i szafami zapchanymi po brzegi. Wracammyślą dodomu. Ciekawe, coBrian zrobiłdziśna obiad. A Kate? Czy dobrze się czuje? - Zadzwonię donich. Suzanne unosi się na łokciu. - Masz święteprawo wyrwać sięstamtąd na trochę. Żadenmęczennik niema obowiązku umartwiać się od świtu do nocy. Jestem odmiennego zdania. - Macierzyństwo to taki zawód,wktórym niemożna pracowaćnazmiany. -A matka - śmieje się Zanne - to nie męczennica. Uśmiecham się blado. - Tak uważasz? Siostra wyjmuje mi słuchawkę z ręki. - To może najpierwwyciągnij z walizki tę swoją koronę cierniową iwystrójsię w nią, co? Posłuchajsiebie samej przezchwilę iprzestań tak dramatyzować. Tak, to prawda,miałaśw życiucholernego pecha. Tak,to prawda, trudno ci zazdrościć. Czuję,jak rumieńce biją mi na policzki. - Nie maszpojęcia,jak wyglądamoje życie. -Ty też nie - wypala Zanne - bo towcale nie jest życie. Tooczekiwaniena śmierć Kate. - Nieprawda. -zaczynam, ale milknę. Bo to jestprawda. Zannegłaszcze mnie po włosach ipozwala się wypłakać. - Czasami takmi ciężko. -wyznaję jej to, do czego nieprzydałamsię nigdy i nikomu, nawetBrianowi. - Byłobyci lżej,gdybyś odczasu do czasuzrobiła sobie małąPrzerwę - mówi Zanne. -Zrozum, kochana, że Kate nie umrze^ześniej tylko dlatego, że mamawypije sobie jeszcze kieliszek^Uia, spędzijedną noc w hotelu albo uśmieje się z kiepskiego ka. JODI PlCOULTwału. Siadajna tyłku, weź pilota, zrób głośniej izachowuj się jaknormalny człowiek. Rozglądam się po tym pokoju, kapiącym bogactwem, patrzęna nasze dekadenckieprzekąski: wino itruskawkiwczekoladzie. - Zanne -ocieramoczy- normalni ludzietak nie robią. Siostrapodąża za moimwzrokiem. - Masz całkowitąrację. -Bierze do ręki pilota i skaczepo kanałach, dopóki nie trafi naprogram Jerry'ego Springera. -Może być? Parskam śmiechem. Po chwili Suzanne dołączado mnie inietrzebawiele czasu, a już leżymy nadywanie, wpatrując się w ząbkowane gzymsy dookoła sufitu, a cały pokój wiruje dookołanas. Nistąd, ni zowąd przypominam sobie, że kiedy byłyśmy dziećmi,to w drodze na przystanek autobusowy moja siostra zawsze szłaprzodem. Mogłam podbiec idogonić ją, ale nigdy tego nie zrobiłam. Wystarczyło mi, że idę za nią. Nie chciałam niczego więcej. Śmiech wlewasię przez otwarte okna, falujedookoła niczymmgła. Po trzech dniach ulewnych deszczów dzieci mogły nareszciewyjść nadwór. Sąw siódmym niebie. Uganiają się z Brianem zapiłką. Nasze życie w chwilachnormalności potrafibyć zwyczajneaż do znudzenia. Z naręczem upranych ubrań zakradamsię do pokoju Jessego,lawirując pomiędzy porozrzucanymi po całej podłodze komiksamii klockami lego. Kładę czyste rzeczyna łóżku i idę do pokoju KateiAnny, żeby porozdzielać ich bieliznę, wymieszaną w praniu. Kiedyukładamkoszulki Kate najej komodzie, mój wzrok pada nasłój; Herkules pływa do góry brzuchem. Wkładam rękę dowody i odwracam go, trzymając za ogon. Kilka machnięć płetwami i znówto samo: Herkuleswypływa na powierzchnię, poruszającpyszczkiem i błyskając białym brzuchem. Przypominam sobie słowaJessego: przy odpowiedniej opiecezłota rybkażyjesiedem lat. Nasza przeżyłasiedem miesięcy. Przenoszę słój do swojego pokojui dzwonię do informacji. Proszę o numersklepu zoologicznego. Kiedyodbiera sprzedawczyni, pytam ją o Herkulesa. - To znaczy,że chce pani kupić nową rybkę? -Nie, Chcę odratowaćtę, którą kupiłam. - Proszę pani - mówi dziewczyna - przecież to tylko złota rybkaBEZ MOJEJZGODYDzwonię więc kolejnodo trzech weterynarzy,lecz żaden z nichnie znasię na rybach. Przez chwilę jeszczeprzyglądam się Herkulesowi, którym wstrząsają śmiertelne drgawki, a potem dzwonięna wydziałoceanografiiuniwersytetu stanowego iproszę opołączenie z jakimkolwiek profesorem,który może w tej chwili odebrać telefon. DoktorOrestesprzedstawia się jako badacz fauny brzegowej. Jego dziedzina to mięczaki, skorupiaki ijeżówce, nie złote rybki,ale mimo tozaczynam muopowiadać o mojej córce, która cierpina bardzo ostrą odmianę białaczki, i o Herkulesie, któryjuż kiedyś przeżyłbeznadziejny, zdawałoby się, kryzys. Badacz fauny morskiej milczy przez chwilę. - Czy woda była zmieniana? -Tak,dziś rano. - Przez ostatnich kilka dni padałyu państwa bardzo silnedeszcze, prawda? -Tak. - Mają państwo studnię głębinową? Aco toma do rzeczy? - Mamy. '- Wydajemisię, że przy takich opadach wodaw państwa studni ma zbyt wieleminerałów. Proszę napełnićakwariumwodąbutelkowaną, możerybka odżyje. Opróżniam więc akwarium Herkulesa, szorujęjego ściankii wlewamdwa litry wody mineralnej. Herkulesożywiasię, choćdopiero po dwudziestuminutach. Zaczyna pływać, krąży pomiędzyliśćmi sztucznej roślinki, podszczypujekarmę. Pół godziny później Kate zastaje mnie nad słojem, pochłoniętą obserwacją Herkulesa. - Nie musiałaś zmieniać mu wody. Zrobiłam to dziś rano. - Nie wiedziałam- kłamię. Kate przyciska twarz do szklanej ścianki. Jejuśmiechniętabuziapowiększa się jak pod lupą. - Jesse mówi, że złote rybki potrafiąskupić uwagętylko przezdziewięć sekund - opowiada mi - ale mnie sięwydaje,że Herkules mnie rozpoznaje. Dotykamjej włosów, myśląc o tym, czy wykorzystałamjużswój limit cudów. ANNAReklamówki potrafiąwbić człowiekowi do głowy różne bzdury: że miód brazylijskichpszczół można stosować jakowosk dodepilacji, że istnieją nożezdolne przeciąćmetal, że pozytywnemyślenie naprawdę dodaje skrzydeł, na którychmożna polecieć,dokądkolwiek dusza zapragnie. Dzięki przejściowemu okresowidokuczliwej bezsenności i stanowczozbyt natężonemukatowaniusię programem Tony'ego Robbinsa z cyklu "Obudź w sobieolbrzyma" postanowiłam pewnego dnia, że zmuszę się, aby wyobrazićsobiemójświat pośmierci Kate. Tony zaklinał się, że dzięki temu,kiedy to naprawdę nastąpi, będę przygotowana. Pracowałam nadtym całymi tygodniami. Trzymaniesię myślami przyszłości jest trudniejsze, niż się wydaje, zwłaszcza kiedyprzed samym nosem paraduje cisiostra,upierdliwa jak zawsze. Wymyśliłam sposób, żeby sobie z tym poradzić: udawałam,że tojej duch, który mnie nawiedza. Kiedy przestałam się doniejodzywać,Kate zaczęła myśleć, że zrobiłacośnie tak; pewnie faktycznie miała cośna sumieniu. Jeślichodzi o mnie, to bywały dni,kiedypłakałamod rana do wieczora. Zdarzały się dni, że czułamsię, jakbym połknęła kilo ołowiu, i takie, kiedyz zapałemwstawałam, ubierałam się,słałam łóżko i wkuwałam słówka do szkoły -tylko dlatego, że do tego najłatwiej było mi się zabrać. Ale od czasudo czasupozwalałam sobie uchylić rąbka żałobnejwoalki. Wtedyprzychodziły mi do głowy zupełnie nowe pomysłyWyobrażałam sobie na przykład, żestudiuję oceanografięna uniwersyteciestanowym naHawajach. Że trenuję akrobacjespadochronowe. Żeprzeprowadzam się do Pragi. Starałam się wpasowaćwróżne role, leczczułam się tak, jakbym zmuszała się do chodze192TBEZ MOJEJZGODYniąw tenisówkach, które są odwa numery zamałe: można w nichzrobić kilka kroków, ale potem szybko trzeba usiąść i ściągnąćbut, bo każdy następnykrok sprawia wielki ból. Jestem przekonana, że w moim mózgu siedzi cenzorz czerwoną pieczątką iza każdym razem przypomina mi, że opewnych rzeczach, choćby byłynie wiadomojak kuszące, nie wolnomi nawetpomyśleć. W sumieto chyba nawetdobrze,bo cośmi się wydaje,żegdyby naprawdę udało misię zobaczyćsiebie samą, bez Kate wpisanej w mój portret,to ten widok by misię nie spodobał. Ani trochę. Siedzę razem z rodzicami przy stolikuw szpitalnej stołówce. Mówię "razem" w dość ogólnym znaczeniutego słowa. Jesteśmyraczejjak troje astronautów w próżni; każde z nas ma własnyhełm i niezależny zbiornik powietrza dooddychania. Na stole stoimałeprostokątne pudełko pełne torebek z cukrem. Mama układaje z bezlitosną konsekwencją: najpierw zwykłe, potem słodzik,ana końcu nierafinowane gruzełki brązowego cukru. W końcupodnosi na mnie wzrok i odzywa się:- Kotku. Dlaczego te pieszczotliwe nazwyzawszewywodzą się od zwierząt? Kotku, rybko, misiaczku,żabciu - czyto ma znaczyć, że człowiekowi wystarczytyle troski co zwierzęciu domowemu? - Wiem,co chcesz osiągnąć - ciągnie mama. -Zgadzam się, żenależy cisię z naszej strony trochę więcej uwagi. Naprawdęniemusimy słyszeć o tym od sędziego. Serce podchodzi mi do gardła,czujęje jak miękką gąbkę nadnie przełyku. - Czyli że to wszystko może się skończyć? Uśmiechmamy jest jak pierwszy słoneczny dzień wmarcu,kiedy po wydającej się niemieć końcazimie naglepowraca zapomniane ciepło na odsłoniętych łydkachi odkrytej głowie. - O tym właśnie mówię - potakuje mama. Koniec z krwiodawstwem. Koniecz granulocytami, limfocyta"u, komórkamimacierzystymi, koniec planów dotyczących nerki. - Mogę sama powiedziećotym Kate - ofiaruję się - żebyście^ nie musieli. Nie będzietrzeba. Wystarczy, że sędzia DeSalvo się dowie1 będzietak, jakby niesie nie stało. ' mojej zgody193. JODI PlCOULTW mojej głowiezaczyna cichutko dzwonić alarm. -Ale. czy Kate nie będzie pytać, dlaczegoprzestałam być jejdawcą? Mama nieruchomieje. - Mówiąc "skończyć",miałamna myśli ten twój proces. Zcałych sił potrząsam głową. To ma być odpowiedź,ajednocześniechcęwtensposób wyrzucić z siebie słowa, które stoją miością wgardle. - Anno,namiłość boską- mama jest wprostzszokowana- comy cizrobiliśmy, żetak nastraktujesz? -Nic. - Więc czego w takimrazie nie zrobiliśmy? -Ty mnie w ogóle nie słuchasz! - podnoszęgłosi akurat w tymsamym momencie obok naszegostolika staje zastępca szeryfaVern Stackhouse. Wodzi wzrokiem po mniei rodzicach. W końcuudaje mu się przywołać natwarz uśmiech. -Widzę,że pojawiam się nie w porę. Przepraszam. - Podajemamie kopertę,po czym skinąwszy nam głową, odchodzi. Mama otwiera kopertę. Przebiega oczami pismo izwracasięwprostdo mnie rozkazującym tonem:- Co ty mu nagadałaś? -Komu? Tata bierze do ręki zawiadomienie, które równie dobrze mogłoby być napisane po chińsku, gdyżjest pełne żargonu prawniczego. - Coto jest? -pyta. - Wniosek o wydanietymczasowego zakazu kontaktów z Anną. -Mama wyrywa mu papier z ręki. -Czy ty zdajeszsobie sprawę, żeżądasz,aby wyrzucono mnie zdomu? Tegowłaśnie chcesz? Wyrzucono zdomu? Nagle brakmi tchu. - Nigdy o tonie prosiłam. -Żaden adwokat nie złożyłby takiego wniosku we własnymimieniu, Anno. Czasem, kiedy wywrócisz sięna rowerze albo staczasz się z wysokiej wydmy, albokiedy omsknie ci się noga i spadasz ze schodów,sekundy wloką się niemiłosiernie, jakby celowo, żeby człowiek miał czas uświadomić sobie, że sytuacjajest poważna. Znacie to uczucie? BEZ MOJEJZGODY- Nie wiem, co się stało - mówię. -Więcjak możesztwierdzić,że potrafisz podejmować decyzjeza siebie? - Mama wstaje tak gwałtownie, że przewraca krzesło. -Ale dobrze. Skoro tego sobie życzysz, zaczniemy od zaraz. Odchodzi izostawia mnie, a jej słowa wiszą jeszcze przez chwilę w powietrzu, twardei szorstkiejak napiętalina. Zdarzyłosię raz, mniej więcej trzy miesiącetemu, żepożyczyłam sobie od Kate kosmetyki do makijażu. No dobrze,nie pożyczyłam: ukradłam. Nie mam własnych; rodzicepozwalają nam sięmalować dopiero popiętnastych urodzinach. Alesytuacja byławyjątkowa: zdarzyłsię cud, a Katenie byłow domu, dlatego niemogłam zapytać jej o zgodę. A wyjątkowesytuacje wymagają stosowania wyjątkowych metod. Cud miał ponad metrsiedemdziesiąt wzrostu, włosy srebrzystejak wąsy kukurydzy i uśmiech, od którego kręciłosię w głowie. Nazywał się Kyle i niedawno przeprowadził się tutaj z Idaho, kiedy więc zaprosiłmnie do kina, byłamprzekonana,żenie robi tegoze współczucia. Poszliśmy na nowego "Spidermana", ale film widziałtylko on;ja przez cały seans bezskuteczniepróbowałam zmusić jakąśiskrędo przeskoczenia pomiędzy jego dłonią a moją. Wróciłam do domu, wciąż unosząc się dobre piętnaście centymetrów nadchodnikiem. Gdyby nie to, niedałabym się zaskoczyćKate. Przewróciła mnie na łóżkoi usiadła na mnie okrakiem. - Ty złodziejko -zasyczała. -Grzebałaś bez pytania w mojejszufladzie włazience. - Ty też cały czas bierzesz moje rzeczy. Dwadni temu pożyczyłaś sobie moją niebieskąbluzę. - To zupełnie co innego. Bluzę można uprać. - Tak? Jakoś ci nie przeszkadza, żeprzetaczają ci moje zarazki razem zkrwią, ale na szmince już są be? - Szarpnęłamsię mocniej iudało mi się przewrócić Kate na plecy. Teraz ja byłam górą. Jej oczyzabłysły. - Kto tobył? -O czym ty gadasz? - Nie mów mi, że malowałaś siętaksobie. -Spadaj -mruknęłam. - Spierdalaj. -Kate uśmiechnęła się uroczo, łaskocząc mnie. JODI PlCOULTwolną ręką. Tak mnie zaskoczyła, że ją puściłam. W następnejchwili stoczyłyśmy się na podłogę, walczączajadle, każda znasstarała się zmusić drugą do kapitulacji. -Dość już - sapnęła wreszcie Kate. - Zabijesz mnie! Wystarczyło. Moje ręce momentalnie opadły, jakbymoparzyłasię gorącym żelazem. Leżałyśmyna podłodze pomiędzynaszymiłóżkami, dysząc ciężko i udając,żewypowiedzianeprzed chwiląsłowanie były wcale aż tak okrutne. Jedziemy samochodem. Rodzicesię kłócą. - Może warto wynająć prawdziwego adwokata, proponujetato. -Jestem prawdziwym adwokatem, odparowuje mama. - Saro - tłumaczy tata - jeśli nie uda ci się jej przekonać,tolepiej. -Co lepiej, Brian? - pyta mamawyzywającymtonem. -Twierdzisz, że jakiś obcy facet wgarniturze,którego widzisz po raz pierwszy w życiu, wyjaśni Annie tesprawylepiejniżwłasna matka? Po tych słowachresztadrogiupływaw milczeniu. Naschodach wiodących do budynku sądu roi się oddziennikarzy i operatorów kamer. Jestem w głębokim szoku. Przekonana,że przyszli tutaj, żeby zrobić materiał z jakiejśnaprawdę dużejsprawy, przeżywam nieziemskie zaskoczenie, kiedy ktoś podsuwami pod nosmikrofon. Reporterka z włosami obciętymi na miskędopytuje się,dlaczego skarżę własnych rodziców. Mama odsuwają na bok. "Córka nie udziela komentarzy", powtarza aż do znudzenia. Jeden facet wyrywasię do mnie zpytaniem,czywiem, żejestem pierwszymdzieckiemna zamówienie urodzonym w stanieRhode Island; przezchwilę wydaje mi się, że mama zaraz muprzyłoży. Dowiedziałamsię, w jaki sposóbzostałam poczęta, kiećL-y miałam siedem lat. Przyjęłam to nazupełnymluzie z dwóchpowodów: popierwsze, w tymwieku myśl o moich rodzicach uprawiających seks wydałabymi się o wiele bardziej obrzydliwa niżopowiadanie o połączeniu komórek naszalce Petriego. Po drugie,z czasem lekina bezpłodność weszłydo powszechnegoużycia, naświatzaczęły przychodzić pięcioraczki, amój przypadek na. glezupełniespowszedniał. Ale żeby nazywać mnie dzieckiem na zamówienie? Bezprzesady. Gdyby moi rodzice naprawdę chcielizadaBEZ MOJEJ ZGODYvfć. sobietyletrudu, tobysiępostarali, żebyniezabrakło u mniegenów posłuszeństwa, pokory iwdzięczności. Siedzęna ławcewkorytarzu sądowym. Obok mnie tata sztywno trzyma splecione dłonie nakolanach. Mamai CampbellAlexander weszli do gabinetu sędziego. Tam toczy się ich słowna potyczka. My,którzyzostaliśmy tutaj, na korytarzu, siedzimyw dziwnej, nienaturalnej ciszy,jakby tamtych dwoje zabrałozesobąwszystkiesłowastosowne na taką chwilę. Dobiega mnie przekleństwo wypowiedziane kobiecym głosem. Zza rogu wychodzi Julia Romano. - Przepraszam, żesię spóźniłam. Nie mogłam sięprzedrzećprzez tłum dziennikarzy. Wszystko wporządku? Przytakuję, a potem potrząsam głowąw milczącym zaprzeczeniu. Julia klękaprzede mną. - Niechcesz, żebymama wyprowadziła się z domu? -Nie! - Moje oczynapełniająsię łzami. Co za wstyd! - Zmieniłam zdanie. Już nie chcę tego ciągnąć. Chcę towszystko skończyć. Juliaprzygląda mi się przez długą chwilę, a potem kiwa głową. - Porozmawiam z sędzią. Po jej odejściukoncentruję się natym, żeby prawidłowo wciągać powietrze dopłuc. Dużo rzeczy, które dotąd robiłam odruchowo, teraz sprawia miwiele trudu. Na przykład oddychanie. Albosiedzenie cicho. Robienie tego, co trzeba. Czuję nasobie ciężki wzrok. Odwracam się. Tata na mniepatrzy. - Mówiłaś poważnie? -pyta. -Naprawdęnie chcesztego dalejciągnąć? Nie odpowiadam. Niedrgnę nawet o milimetr. - Bojeśli wciąż nie jesteś pewna, to znam miejsce,gdzie mogłabyś pomyśleć w spokoju. Wmoim pokoju w jednostcesądwałóżka. -Tatapocierakark. - To nie będzie wyprowadzka. Nicztychrzeczy. Po prostu. - Spogląda na mnie. -Będę tam mogła odetchnąć - kończę za niego, oddychającgłęboko. Tata wstaje i wyciąga do mnie dłoń. Rękaw rękę wychodzimy2budynkusądu. Dziennikarze opadają nas jak wilki, ale tym ra. JODI PlCOULTżem wykrzykiwane pytania spływają po mnie. Głowę mam lekką,aoddech czysty,jakbym znów byłamałą dziewczynką noszonąw letni wieczór przez tatę na barana, małą dziewczynką, którawie, że wystarczy wyciągnąć ręce, awschodzące gwiazdy zapłacząsięmiędzypalcami jakw sieci. CAMPBELLByć może to prawda, że na adwokatów bezwstydnie wykorzystującychkażdą sposobnośćdo autoreklamyczekawpiekle osobny kącik, nie znaczyto jednak,że z tego powodumamy byćnieprzygotowani na nadarzające się okazje. Przed gmachem sądurodzinnego opadamnie sfora dziennikarzy; wgryzam się w tłum,jakby był z czekolady,i dokładam wszelkich starań,żebyskupićna sobieobiektywy kamer. Wygłaszam odpowiednie komentarzena temat mojej obecnej sprawy, mówię, żejest niecodzienna, niemniej bardzo bolesna dla obu stron. Napomykam, że decyzjasędziego możemieć wpływ na prawa nieletnich w naszym kraju, jakrównież na badania nadkomórkami macierzystymi. Na tym kończę, wygładzam na sobie garnitur od Armaniego i ciągnąc lekkozasmycz Sędziego, odchodzę, wyjaśniając, że muszę pilnie porozmawiać z moją klientką. Wewnątrz napotykam VernaStackhouse'a. Zastępcaszeryfachwyta moje spojrzenie i unosikciuk. Spotkałem go dziś rano1 najniewinniejw świecie zapytałem,czy jegosiostra - dziennikarka z "Projo" - wybiera siędziś do sądu. -Nie mogęzdradzićszczegółów, właściwiew ogóle nie powinienemo tymmówić -rzuciłem zagadkowo - aleszykuje sięnaprawdęduża sprawa. W tym osobnym, wydzielonym kącie piekłazapewneczekatron przygotowany specjalnie dlatych, którzyczerpią korzyści2działalności charytatywnej. Kilkaminut później już jesteśmywgabinecie. - Panie Alexander -sędzia DeSalvounosi mój wniosek o za^z kontaktów -zechce mi pan wyjaśnić, dlaczego złożył pan ten. JODI PlCOULTwniosek, skoro wczoraj jasnowyraziłem swojezdanie w tej sprawie? - Podczas pierwszego, wstępnego spotkania z kuratoremprocesowym- odpowiadam - dowiedziałem się, paniesędzio,że paniSara Fitzgerald, w obecności pani Romano, oznajmiła mojejklientce, że jejpozew jest nieporozumieniem, które wkrótcesamosię wyjaśni. -Rzucammatce Anny spojrzenie z ukosa. Jej emocjezdradzają tylko naprężone mięśnieszczęk. - Jest to jawne pogwałcenie poleceńwysokiego sądu. Wdotychczasowymtoku tej sprawy usiłowano stworzyć warunki nieingerujące w jedność rodzinną, jednak moim zdaniem takie działanie jest bezcelowe,skoropani Fitzgerald niepotrafi oddzielićobowiązkówrodzicielskich odobowiązków adwokata stronypozwanej. Dopóki to się nie zmieni,konieczna będzie fizyczna separacja obu stron. SędziaDeSalvobębni palcami po biurku. - PaniFitzgerald, czy to prawda, że wyraziła się pani w tensposób w rozmowiez Anną? -A cóż w tym dziwnego? - Sarawybucha. -Chcę dotrzeć dosedna tej sprawy! Jej przyznanie się jest jak zawalenie się namiotu cyrkowego. W gabinecie zapadagłęboka cisza. Julia wybiera właśnie tenmoment, żebystanąć w otwartych gwałtownie drzwiach. - Przepraszamza spóźnienie - mówizdyszana. -Pani Romano - zapytuje jąsędzia - czy miała pani okazjęrozmawiać dziśz Anną? - Tak, widziałyśmy się przed chwilą. -Juliaspogląda na mnie,potemnaSarę. -Wydała mi siębardzo zdezorientowana. - Czy mogępoznać panizdanie na temat wnioskuzłożonegoprzezpana Alexandra? Juliazakłada za ucho nieposłuszny kosmyk włosów. - Zebrałam jak dotądzbyt mało informacji, żeby podjąć oficjalną decyzję, ale przeczucie mówi mi, że usunięcie matki Annyzdomu rodzinnego byłoby pomyłką. Słysząc tesłowa, momentalnie sztywnieję. Mój pies,wyczuwając napięcie, wstaje z podłogi. - Panie sędzio, paniFitzgeraldprzed chwilą sama przyznała,że złamała polecenie sądu. Powinnaprzynajmniej odpowiedziećza naruszeniepraw etyki zawodowej i. TBEZ MOJEJ ZGODY- Panie Alexander,w tej sprawie niesposób kierowaćsię wyłącznie literą prawa- mówi sędzia DeSalvo, po czym zwraca siędo Sary: -Pani Fitzgerald,stanowczo doradzam pani wynajęcieniezawisłego adwokata, który będzie w tej sprawie reprezentowałpanią oraz pani męża. Dziśjeszcze nie wydam zakazu kontaktów,ale ostrzegam panią poraz kolejny: proszęnie rozmawiaćz córką o procesieaż do rozpatrzeniasprawy, które odbędzie sięw poniedziałek. Jeżeli usłyszę,że ponownie zlekceważyłapanininiejszepolecenie, sam postawię panią przed sądem i osobiściedopilnuję pani usunięcia z domu. - Sędzia zatrzaskuje segregatorz aktami sprawy i wstaje. -Do poniedziałku bardzo proszę nie zawracać migłowy, panie Alexander. - Muszę porozmawiać z moją klientką- oświadczam i szybkowycofuję się na korytarz. Wiem, że Anna czekatam zojcem. Tak jak się spodziewałem, Sara Fitzgerald depcze mi po piętach. Zanią podąża Julia, domyślam się, że z zamiaremłagodzenia ewentualnychspięć. Naglestajemyjak wryci, cała trójka. Naławce, na której została Anna, siedzi tylko Vern Stackhousei drzemie. - Vern? -odzywamsię. Zastępca szeryfa zrywa sięna równe nogi, odchrząkując z zażenowaniem. - Mam chory kręgosłup. Co jakiś czas muszę usiąść igo odciążyć. - Gdzie jest Anna Fitzgerald? Vern ruchem głowypokazuje główne drzwi. - Wyszła z ojcem kilka minut temu. Sara, jak można wyczytać z jej twarzy, jest tym tak samozaskoczona jak ja. - Podwieźć panią do szpitala? -pyta Julia. MatkaAnny potrząsagłową i wygląda przez przeszklonedrzwi, za którymi tłoczą się dziennikarze. - Czyjesttutaj jakieś inne wyjście? Sędzia, mój pies, wtyka mipysk w dłoń. Cholera, myślę. Julia odprowadza Sarę korytarzemna tyłybudynku. - Muszę z tobą porozmawiać! -woładomnie przez ramię. Czekam, aż odwróci się plecami, potem prędko łapię Sędziego^Jego uprząż i ciągnę w przeciwnym kierunku. JODI PlCOULT- Czekaj! - Nie mija pięćsekund, a już słyszę za sobą stukotszpilek na posadzce. -Powiedziałam, że chcęz tobąporozmawiać! Przez chwilę całkiem poważnie zastanawiam sięnad skokiemprzez okno. Zatrzymuję się gwałtownie, odwracam i przywołujęna twarz najbardziej ujmujący uśmiech. - Ściśle rzeczbiorąc, powiedziałaś,żemusisz ze mnąporozmawiać. Gdybyś powiedziała, że chcesz, to być może poczekałbymna ciebie. - Sędzia wbija zębyw połę marynarki, mojejbardzodrogiej marynarki odArmaniego, i zaczyna mnieciągnąć. -Aleteraz wybacz, jestem umówiony. - Co ci odbiło? -pytaJulia. -Przecież rozmawiałeś z Annąo zachowaniu jej matki. Powiedziałeś, że wszyscy jedziemy natym samym wózku. - To prawda. Jedziemy. Sara wywierała nacisk naAnnę. Annamiała dośćnacisków. Wytłumaczyłem jej, na czym polegają możliwe rozwiązaniatej sytuacji. - Rozwiązaniasytuacji? Przecież to jest trzynastoletniadziewczynka. Czy ty wiesz, ile razy widziałam już na procesachdzieci, które zachowują się dokładnie odwrotnie, niż przewidująich rodzice? Przychodzi domniemama z zapewnieniem, że synekzezna przeciwko facetowi, który go molestował; mówitak dlatego, że chce posadzić zboczeńca za kratki na dożywocie. Tymczasem jej synka nieobchodzi wyrokdlazboczeńca. On tylko niechce drugi raz miećgo przed sobą na wyciągnięcie ręki albo uważa,że powinno mu się przebaczyć i dać szansę poprawy, bo tak robią jego rodzice, kiedy on jest niegrzeczny. Nie możesz traktowaćAnny jak zwykłego dorosłegoklienta. Onanie jest emocjonalnieprzygotowana na odcięcie się od rodziny ipodejmowanie własnych,niezależnych decyzji. - Całyten proces to właśnie ma na celu - zauważam. -Więc możecię zainteresuje wiadomość, żeniecałe pół godziny temu Anna oświadczyła mi, że zmieniła zdanie w kwestiicałego tego procesu. - Julia unosibrew. -Nie wiedziałeś o tym,prawda? - O tym mi nie powiedziała. -A wiesz dlaczego? Boobydwoje mówicie o kompletnie różnych rzeczach. Tyjej zreferowałeśprawne metodyprzeciwdziałania naciskom stronyprzeciwnej, mającym nacelu doprowadzenie202BEZ MOJEJ ZGODYdo wycofania pozwu. Zgodziła się bez problemu, to jasne. Ale czynaprawdę sądzisz, że ona zrozumiała, co to będzieoznaczaćw praktyce? Że w domu będzie o jednego rodzica mniej, że niebędzie komu ugotować obiadu, odwieźć jej doszkoły, pomóc przylekcjach, że niebędzie mogła pocałować mamy na dobranoc, a cała reszta rodziny będzie na nią bardzo zła? Z całej twojej przemowy Anna wyłowiła dwasłowa: koniecnacisków. Słowa "separacja" nawetnie usłyszała. Sędziaskowyczy jużnie na żarty. - Muszę iść - mówię. -Dokąd? - Julia ruszaza mną. -Mówiłem ci. Jestem umówiony. - Wszystkie drzwi w korytarzu są zamknięte, alew końcu jedna gałka obraca się w mojejdłoni. Zamykam za sobą drzwi na zasuwkę. - Męska- mówię serdecznym tonem. Julia szarpie za gałkę, bije pięścią w okienko zprzydymionego szkła. - Tymrazem misięnie wymkniesz! -krzyczydomnie przezzamknięte drzwi. -Czekam tu na ciebie. - A ja jestemzajęty - odkrzykuję. Sędziaopiera pysk namoim udzie. Zanurzam palce w jego gęstym, długim futrze. - Już dobrze -mówię mu, obracając się twarzą wstronę pustegopomieszczenia. JESSECo jakiś czas zachodzą takie okoliczności, kiedy muszę zaprzeczyć moimpoglądom i uwierzyć wBoga. To jestwłaśnie takachwila: wracam do domu, a naprogu siedzi nieziemska laska. Namój widok wstaje i startuje do mnie z pytaniem, czy znam możeJessegoFitzgeralda. - A kto chcewiedzieć? -odpowiadam pytaniem. -Ja.Posyłamjej mój najbardziej czarujący uśmiech. - W takim razieotojestem. Przerwę na chwilę opowieść i' opiszę wamto zjawisko. Dziewczynajest starsza odemnie, ale z każdym kolejnymspojrzeniem różnica wieku coraz bardziej się zaciera. W burzy jejloków mógłbym się zagubić,a jejusta są tak miękkie ipełne,żetrudnomi oderwać od nich wzrok nawet po to, żeby ocenićresztę jej walorów. Oddałbym wszystko, żeby móc dotknąć jejskóry, nawet wtych całkiem zwyczajnych miejscach- żeby tylko się przekonać,czy naprawdę jest takagładka, na jaką wygląda. - Nazywamsię JuliaRomano - mówi anioł. -Jestem kuratorem sądowym. Orkiestraniebiańskich smyczków grająca w mojejduszywjednej chwilikończy swój występ fałszywymzgrzytem. - Z policji? -Nie. Jestem adwokatem. Pomagam sędziemu w sprawie twojej siostry. - Kate? Przez jej twarz przebiega jakiś cień. 204BEZ MOJEJZGODY- Nie. W sprawie Anny. Anna złożyła wniosek o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych. - Aha. No tak, wiemo tym. - Naprawdę? -Widzę, że jest zaskoczona. Pewnie uważała,żenieposłuszeństwo wobecrodzicówjest wyłączną domeną Anny. -A wiesz może, gdzie ona teraz jest? Rzucam okiem naciemneoknaopustoszałego domu. - Azali jestem stróżem siostry mojej? -Szczerzę doniej zęby. - Jeśli masz życzenie poczekaćtutaj nanią, zapraszam dosiebie,nagórę. Pokażęci, żetak powiem, moją kolekcję znaczków. Anioł nieodmawia. Jestem wszoku. - Niezły pomysł. Chcę cięspytać o parę rzeczy. Opieram się o framugęisplatam ręce napiersi, wypychającpięściami bicepsy. Posyłamjej uśmiech,który zawróciłwgłowiepołowie studentek na uniwerku RogeraWilliamsa w Bristolu. - A co robisz dziś wieczorem? Wjej oczach widzę zdziwienie, jakbymmówił po chińsku. Nie,cholera, onapewnie rozumie po chińsku. Po chińsku, japońsku,czy nawet, kurna, po marsjańsku. - Czy ty abynie próbujeszwyrwaćmnie narandkę? -pyta,dowodząc,że się nie myliłem. - Staram się, niewidać? -odpowiadam. - To możesz przestać - pada chłodnaodpowiedź. -Mogłabymbyć twojąmatką. - Masz cudowneoczy. -Taknaprawdę chodzi mi o jej cycuszki, ale co tam. Akurat w tymwłaśniemomencie Julia Romano szczelnie zapinamarynarkę odkostiumu. Parskamśmiechem. - A może porozmawiamy tutaj? -proponuje. - Wszystko jedno - odpowiadami prowadzę jądo siebie. Wśrodku nie jestnawet najgorzej, zważywszy na to, jak zwykle wygląda moje mieszkanie. Stos naczyńw zlewiemadopierodwa dni, a rozsypane płatki, leżące całydzieńna podłodze, przynajmniej nie śmierdzą tak jak rozlane mleko. Na samym środkustoi wiadro, kanisterzbenzyną, a obok leżąszmaty;majstruję pochodnie. Wszędziewalają się ubrania;część z nich wykorzystałemw przemyślny sposób,żeby zatkać przecieki w moimdestylatorze. 205. JODI PlCOULT- I co ty na to? - Uśmiechamsię. -Martha Stewart byłaby zachwycona, nie? - MarthaStewartpoświęciłaby życie badaniu twojego przypadku - mruczy Julia w odpowiedzi. Siada na kanapie, ale natychmiastpodskakuje, odrywając od siedzenia garść frytek. O mójBoże! Na jej słodkim tyłeczku został tłusty ślad wkształcieserca! - Napijesz sięczegoś? -proponuję. Niech nikt nie mówi, żematka nie wpoiła mimanier. Juliarozgląda się ipotrząsa głową. - Opuszczę kolejkę. Wzruszam ramionami, wyjmując z lodówkibrowarek. - Rozumiem, że front domowy się podzielił? -Nie wiesz,co się dzieje w domu? - Staram się tym nie interesować. -Dlaczego? - Bo w tym jestem najlepszy. -Pociągam solidnyłyk piwa,uśmiechającsię szeroko. - Chociażtakiego wydarzenia w sumienie chciałbym przegapić. -Opowiedz mio twoich siostrach. -Co chciałabyświedzieć? - Przysiadam się do niej na kanapę,zablisko, o wieleza blisko. Celowo. - Jak ci sięz nimiukłada? Pochylamsię wjej stronę. - Czy to mabyć pytanie z serii: "Czy jesteś dobrym bratem"? -Nie doczekujęsię nawet mrugnięcia okiem, daję więc spokójwygłupom. - Znoszą mnie jakoś - odpowiadam. -Jak wszyscy. Ta odpowiedź widocznieją zaciekawiła, bo zapisuje coś w małym notesiku. - Jak to jest dorastać wtakiej rodzinie? -pytapo chwili. Mam na końcu języka conajmniejdziesięć luzackich tekstów,ale nie wiadomo czemu odpowiadam jej w sposób, który mnie samego zaskakuje. - Kiedy miałem dwanaście lat, Kate znów zachorowała, nic poważnego, zwykła infekcja, ale i tak przecieżnie mogła poradzićsobie z tym sama. Zabraliwięc Annę do szpitala,żeby pobrać odniej granulocyty, no,krwinkibiałe. Wypadłoto akuratw Wigilię'chociażprzecież nikt,a zwłaszcza sama Kate, tego złośliwieni6BEZMOJEJ ZGODYzaplanował. Rano mieliśmy iśćcałą rodzinką kupić choinkę. -Wyciągam z kieszeni paczkę fajek. - Pozwolipani? -Nie czekając naodpowiedź, zapalam jednego. - W ostatniejchwili podrzucilimniesąsiadom. Głupio wyszło, bo do tamtych zjechali krewni nawielką rodzinną Wigilię. Wszyscy szeptali po kątach, zerkając cochwila na mnie, jakbym był jakimś przybłędą z domu dziecka,a na dodatek głuchym jak pień. Szybko zaczęło mnieto wkurzać. powiedziałem, że idę do łazienki, i dałem stamtądnogę. Wróciłem do domu, wziąłem siekieręojca -ma ich kilka -do tegopiłęi ściąłem taki małyświerczek, który rósł na środku podwórka. Zanim sąsiedzi się kapnęli, że mnie nie ma, zdążyłemosadzić drzewko w stojaku iustawić je w dużym pokoju,przybrane,z łańcuchami, bombkami i czym tam jeszcze. Do tejpory pamiętamte światełka, czerwone, niebieskie, żółte, mrugające z gałęzi choinki,naktórych nawieszałem tyle tegobadziewia, że aż się uginały. Rano w pierwszy dzieńświąt rodzice przyjechali po mniedosąsiadów. Bylizmęczeni jak diabli,ale w domupod choinką czekały prezenty. Ucieszyłem się jak nie wiemco. Wyszukałempaczkę zmoimimieniem. W środku był mały nakręcany samochodzik. Świetny prezent, ale dla trzylatka, a nie dlamnie. No i poza tymakuratwiedziałem, że sprzedają takie w szpitalnym kiosku. Wszystkieprezenty, które wtedydostałem, były tam kupione. Wyobraź to sobie. - Gaszępeta o spodnie. -A o drzewku nie wspomnieli nawet słowem. Tak to jest dorastać w tej rodzinie. - AAnna? Czy rodzicetraktują jątak samo jak ciebie? - Nie. Anna jest potrzebnaKate, którajestna pierwszym planie. Dlatego ją hołubią. - W jakisposób rodzice decydują, kiedy Anna udzieli pomocysiostrze? -pyta Julia. - Uważasz, że decyzja w ogóle wchodzi w grę? Że ktoś tumajakiś wybór? Julia unosigłowę. - A nie jest tak? Zbywam ją milczeniem, bo nie jestem na tyle głupi, żeby niedomyślić się, że to jest pytanie retoryczne. Wyglądamprzez okno. Na podwórku cały czassterczypieniekpo tamtym świerku. Wtejrodzinie nikt nie trudzi się zacieraniemśladów poswoich błędach. JODl PlCOULTKiedy miałem siedem lat, wbiłem sobie do głowy, że przekopięsię do Chin. Próbowałem sobie wyobrazić, ile czasu ipracy będziewymagało wykonanie tunelu w linii prostej na wylot przez całąZiemię. Wziąłem z garażułopatę i zacząłem kopać dziurę, niezbytszeroką, na tyle tylko,żebym mógł siędo niej wślizgnąć. Wieczoremzakrywałem wykop starym plastikowym workiem, na wypadek gdyby w nocy miałopadać. Pracowałem w pocie czoła przezcztery tygodnie; kamienie drapały moje ramiona,znacząc je bliznami bojowymi, a korzenie chwytały mnie za nogi. Nie wziąłemjednak pod uwagę ścian mojego tunelu, wyrastających corazwyżej dookoła mnie,ani też gorącego łonaplanety,parzącego mnie przez podeszwy trampek. Kiedy wkopałem sięjużdośćgłęboko,kompletnie straciłem orientację. Zgubiłem się. W ciemnymtunelutrzeba oświetlać sobie drogę, aw tym akuratnigdy nie byłemdobry. Tata przybiegł,słysząc moje krzyki. Znalazł mnie w pół sekundy,chociaż w moim odczuciu czekałem na niego przez kilkaludzkich pokoleń. Wsunął się do mojej jamy, nie wiedząc, czyma podziwiać mojąciężką pracę, czy ganić bezdenną głupotę. - Przecieżto się mogło naciebie zawalić! -powiedział,wyciągającmnie stamtąd i stawiając na twardej ziemi. Dopiero gdy stąd spojrzałem, zdałem sobie sprawę,że mojajamanie ciągnie się jednakcałe kilometry w głąbziemi. Tata,stojącna dnie, schował się wniej tylko po piersi. Coś wam powiem. Ciemność to pojęciewzględne. BRIANNiecałe dziesięć minut. Tyle potrzeba Annie, żeby wprowadzićsię do mojego pokoju w remizie. Układa ubrania w szufladziei kładzie swojąszczotkę do włosów na półce, tuż obok mojej. Zostawiam ją izaglądam do kuchni. Paulie robi obiad, a chłopcy siedzą dookoła stołu. Czekają na wyjaśnienia. - Przezjakiś czas Anna pomieszka tutaj ze mną - informujęich. -Musimy przemyśleć pewne sprawy. Cezar odrywa wzrokod czasopisma. - Będzie z nami jeździć? Otym niepomyślałem. Możejeśli poczuje się jak praktykantkaze szkołypożarniczej, łatwiejjejbędzie oderwać myśli odtamtej sprawy. - A wiesz-odpowiadam Cezarowi - że to chyba dobrypomysł? Paulie odwraca się odkuchni. Robi dziś meksykańskie fajitaszwołowiny. - Dobrze się, czujesz,kapitanie? -Jasne. Miło, żepytasz. - Gdyby ktoś chciał jątu niepokoić - mówi Red - najpierw będziemiał z namidoczynienia. Reszta zgodnie kiwagłowami. Ciekawe, co bysobie pomyśleli, gdybym im powiedział, że tym kimś,kto niepokoi Annę, są jejrodzice -Sara i ja. Zostawiamchłopaków przygotowujących kuchnię do obiadu iwracam do pokoju. Anna siedzi po turecku na drugimłóżku. - Hej- próbujęją zagadnąć, ale nie odpowiada. Dopiero poBez mojej zgody209. JOOI PICOULTchwili dostrzegam słuchawki, przez które Bóg raczywiedzieć, cosączy się wprost do jej uszu. Zauważywszy, że wszedłem, Anna wyłącza muzykę i zsuwa słuchawki na szyję. Wyglądają jaknaszyjnik-obroża. - Hej - mówi. Przysiadam na skraju łóżka. - Chcesz coś porobić? -A masz jakiś pomysł? Wzruszam ramionami. - Nie wiem. Możemy pograć w karty. - W pokera? ,^ W pokera, wwojnę, wszystko jedno. y ; Uważne spojrzenie. "-Wwojnę? - Mogę zapleść ci warkocze. -Tato - pyta Anna- dobrze sięczujesz? Łatwiejmi wbiec prosto dowalącego się budynku, niż pomóccórce oswoić się z nowym,nieznanym miejscem. - Chciałem tylko. żebyś nieczuła się tutajskrępowanai robiła, cochcesz. - Mogęzostawićpaczkę tamponów w łazience? Wjednej chwilina mojątwarz bijerumieniec. Anna, jakbytym zarażona, też się czerwieni. Pracuje u nas tylko jedna kobieta-strażak w dodatku w niepełnym wymiarzegodzin, a toaletadla kobiet jest na dole. Ale mimo wszystko. Annaopuszcza głowę,włosy opadają jej na twarz. - Nie chciałam. Będęje trzymać u siebie. - Możesz je trzymać w łazience -oznajmiam, po czym dodajęz przekonaniem:- Gdybyktoś miał jakieś obiekcje, powiemy, żeto moje. -Chyba ci nie uwierzą, tato. Obejmuję córkęramieniem. - Nie wszystko musi od razu miwychodzić. Nigdynie dzieliłem pokojuz trzynastolatką. - Ta teżnieczęsto pomieszkuję z facetami po czterdziestce. -To dobrze, bo musiałbym ich wszystkich pozabijać. Czuję na szyi jej uśmiech, wilgotną pieczątkę. Być możetowcalenie będzie takie trudne, jak mi się wydaje? Może jakoś210BEZ ŃOJEJ ZGODYudami sięprzekonaćsamego siebie,że to posunięcie scementuie jednośćmojejrodziny, chociażpierwszy krok w tym kierunkuoznacza rozdarcie jejnadwa obozy. - Tato? -Hmm? - Tak na przyszłość: wwojnę grajądzieci, które jeszcze niewiedzą,do czego służynocniczek. Obejmujemnie supermocno, takjak kiedyś, kiedy była malutka. W nagłym przebłysku przypominamsobie ostatni raz, kiedyniosłem jąnarękach. Spacerowaliśmy przez łąkę całą piątką; pałkiwodnegórowały nad Anną. Porwałem ją naręce irazemprzedzieraliśmy sięprzez morze traw. Wtedy właśnie po raz pierwszyoboje zauważyliśmy, że nogi mojejcóreczki prawie dotykają ziemi,że jest jużza duża, żeby siedzieć u taty na rękach. Bardzo szybkozaczęłasię wiercić, żebym postawił ją na ziemi. Chciała iść sama. Złote rybkinigdy nie urosną większe niż akwarium, w którymsię je trzyma. Fantastycznie wygięte gałęzie drzewek bonsai są miniaturowe. Oddałbym wszystko, żeby Anna nie musiała dorosnąć. Dzieci przerastająnas owieleszybciej, niż my przerastamy je. To niezwykłe, że to wszystko dzieje się wtymsamym czasie:jedna znaszych córekciąga naspo sądach, a druga, ciężkochora,po szpitalach. Ale przecież dobrzewiedzieliśmy,że Kateprzechodziostatnie stadia choroby nerek; tosytuacja z Anną spadła nanas jak grom z jasnegonieba. A jednak jakzawsze okazało się, żepotrafimy sobie jakoś ztym poradzić. Ludzka odporność na stresprzypomina łodygę bambusa: na pierwszy rzut okanikt nie dałbywiary,jak bardzo jest elastyczna. Dziś popołudniu,po powrocie z sądu,zostawiłem Annę w domu, zajętą pakowaniemswoich rzeczy, ipojechałemdo szpitala. Kiedy wszedłem do pokoju Kate,akurat trwała dializa. Katespała ze słuchawkamina uszach. Z krzesłaobok łóżka podniosła sięSara, kładąc ostrzegawczopalec na ustach. Wyprowadziła mnie nakorytarz. - Co tam u Kate? -zapytałem. - Bez większych zmian - odparła. -A coz Anną? Wymieniliśmy informacjeo naszych dzieciach tak, jakby tobyła grakartami obrazkowymi;nie chcemy się jeszcze ich pozby21 l. JODI PlCOULTwać,więc tylko migamy nimi przed oczamiprzeciwnika. Spojrzałem naSarę, zachodzącw głowę, jakmam jej powiedzieć o tym,co zrobiłem. - Gdzie was dwoje poniosło, kiedy jaużerałam się z sędzią? -zapytała. No cóż. Ten, kto tylko siedzi i rozmyślaotym, czy ogieńjestbardzo gorący, nigdy nieruszy do akcji. - Zabrałem Annę do jednostki. -Miałeś wezwanie do pracy? Wziąłemgłęboki wdech i skoczyłemw tę przepaść, którą stało się moje małżeństwo. - Nie. Anna przez kilka dnipomieszka ze mną. Ona potrzebuje terazmieć trochę czasu dla siebie. Sarawbiła we mnie wzrok. - Przecież nie będzie sama, tylko z tobą. Ni stąd, ni zowąd w jednej chwiliszpitalnykorytarz zrobił sięwmoichoczach zbyt jasny i przepastnieszeroki. - Czy toźle? -zapytałem. - Tak - padła odpowiedź. -Chyba nie myślisz poważnie, że pomożesz Annie na dłuższąmetę, wkupując sięw jej łaski, kiedymanapad złego humoru? - Ja nie wkupuję się w jej łaski. Chcęstworzyć jejwarunki,w których będziemogła przemyśleć pewnerzeczy isama dojśćdo właściwych wniosków. To ja siedziałem z Anną na korytarzu,kiedy tybyłaś . w gabinecie sędziego. Martwię sięo nią. - I tutaj się różnimy -zwraca mi uwagę Sara. -Jamartwięsięo obie nasze córki. Przez jedną krótką chwilęujrzałem Sarętaką, jaką ją kiedyś znałem: zawsze wiedziała, gdzie znaleźć uśmiech, i nie musiała wygrzebywać goz samego" dna; umiała spalić każdydowcip, amimo to uśmiaćsię z niego do rozpuku; potrafiła namówić mnie do wszystkiego praktycznie bezżadnego wysiłku. Ująłem jejtwarz wdłonie. Aha, znalazłem cię, pomyślałem, ipochyliwszy się, pocałowałem jaw czoło. - Wiesz, gdzienas szukać - powiedziałem, po czym odwróciłem się iodszedłem. Kilka minut popółnocy przychodzi wezwaniedowypadku. Annamruga,wystawiającnos spod koca, rozbudzona dzwonkiemBEZMOJEJ ZGODYalarmowymi oślepionaautomatycznie włączonymświatłem, którezalewa cały pokój. - Możesz zostać - mówię jej, ale ona już jest na nogach i wkładabuty. Dałem jej stary, używany kombinezon naszej jedynej strażaczki, robocze buty i kask. Annazarzuca na ramiona kurtkę i wskakuje na tył karetki, na siedzeniezwróconetyłem do kierunku jazdy, zaraz za siedzeniem kierowcy, którym dzisiaj jest Red. Zapinapas. Pędzimy na sygnale ulicami UpperDarby. Wezwanonasdodomu starców "Sunshine Gates", dotej poczekalnilepszegoświata. Red wyciągaz karetki nosze, a ja biorę torbęze środkami pierwszej pomocy. Przy drzwiach wejściowych czeka na naspielęgniarka. - Upadła i nachwilę straciła przytomność - informuje nas. -Ocknęłasię, ale umysłowo nie doszła dosiebie. Prowadzi nasdo pokoju, w którym na podłodze leży paniw starszym wieku, niskiego wzrostu i drobnej, ptasiej budowy. Z rany na czubku jej głowy sączysiękrew. Wpowietrzu czuć zapach wskazujący na to, żeniepanujenad wypróżnieniem. - Witaj, złotko. -Bez chwili zwłoki pochylam się nad nią. Ujmuję jej dłoń, oskórze cienkiej jak krepa. - Daszradęchwycićmnie zapalce? -Odwracam głowę do pielęgniarki: -Jakona sięnazywa? - Eldie Briggs. Ma osiemdziesiąt siedem lat. - Zaraz ci pomożemy, Eldie - mówię do niej, nie przerywającbadania. -Ranatłuczona w okolicy kości potylicznej. Będą potrzebnesztywne nosze. - Red wraca biegiem do karetki, a ja mierzęciśnienie krwi i tętno. Nieregularne. - Czujesz ból w piersi? -pytam Eldie. Staruszka jęczy, lecz mimo to kręci przecząco głową,aza chwilę jej twarz wykrzywia grymas. - Będę musiał założyćcikołnierz, złotko, dobrze? Wygląda na to, że mocno uderzyłaś o cośgłową. - WracaRed, niosąc sztywne nosze. Spoglądam ponowniena pielęgniarkę. - Czy zaburzenie percepcji to przyczyna czy skutek upadku? Pielęgniarka potrząsa głową. - Nikt nie widział, jak to sięstało. -No jasne - mamroczę pod nosem. - Potrzebnymi koc. i^. JODI PlCOUL^TPodajemi go ktoś o drobnych, roztrzęsionych rękach. Dopierowtejchwili przypominamsobie, że Ajma pojechała z nami. - Dziękuję, kochanie - przerywani na chwilęte czynności,żeby uśmiechnąć się do córki. -Chcesz; nam pomóc? Stań przynogach paniBriggs. Annapotakuje, przykucnąwszy tam,gdzie jej powiedziałem. Twarz ma bladą. - Eldie,kiedy policzę do trzech, obrócimycię. -Odliczam,kładziemy chorą na sztywnych noszach, zapinamy taśmy. Rana nagłowie znów zaczyna krwawić. Ładujemy nosze do karetki. Red zapuszczasilnik i rusza doszpitala. Ja,uwijając się w ciasnocietylnej kabiny, zawieszamzbiornik z tlenem naramieniu wieszaka, prosząc jednocześnieAnnę, żeby mi podała zestaw do kroplówki. Rozcinam ubranieEldie. - Jest pani z nami, pani Briggs? Uwaga,terazlekko paniąukłuję. - Biorę w dłoniejej rękę i próbuję znaleźć żyłę, alewszystkiesą tak cienkie jakby wyrysowane ołówkiem. Przypominają szkic jakiegośprojektu. Moje czoło pokrywasię kropelkamipotu. - Kochanie- proszę Annę - możesz znaleźć igłę dwadzieścia dwa? Dwudziestkąnie damrady. Płacz i jęki chorej wcalemi nie pomagają. Wstrząsy karetki,zarzucaniena zakrętach i przy hamowaniu też nie ułatwiają trafienia cieńsząigłą w żyłę. - Cholera. -Rzucam drugi zestaw na podłogę. Szybko mierzętętno, po czym się-gam po radiotelefon i wybieram numer szpitala, żeby uprzedzić ostrydyżur, że już donich jedziemy. - Pacjentka, osiemdziesiąt siedem lat. Upadla. Jest przytomna i odpowiadana pytania. Ciśnienie sto trzydzieści sześć naosiemdziesiąt trzy,tętno około stutrzydziestu, nieregularne. Próbowałem podłączyć kroplówkę,ale nic mi z tego nie wyszło. Z tyłu głowy rana tłuczona, krwawienieopanowane. Podałem chorejtlen. Co jeszcze chcecie wiedzieć? Światła nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki zalewają kabinę jasnością, w której dostrzegam twarz Anny. Ciężarówkaskręca, robisię ciemniej. Zauważam, że mojacórkatrzyma w dłoniach rękę tej obcej kobiety. BEZ MOJEJZGODYDojeżdżamy podwejście na ostrydyżur. Wyciągamyz karetkinosze. Automatyczne drzwi otwierają się przednami. W środkuczekają już lekarze i pielęgniarki. -Chora jest przytomna i rozmawia z nami - melduję im. Jeden zpielęgniarzy bierze w dłońwątły nadgarstekEldie,uderza po nim palcami. - Jezu. -szepcze. - No właśnie. Dlatego nie mogłempodłączyćkroplówki. Ciśnienie musiałem mierzyć opaską dla dzieci. Nagle przypominam sobie o Annie, którawciąż stoiwdrzwiach. Jej oczy są szeroko otwarte. - Tatusiu, czy ta pani umrze? -Wydaje misię,że miałaudar, ale wyliże się z tego. Usiądziesz tu, na tym krześle,ipoczekasznamnie? Zaraz do ciebieprzyjdę. Nie będzie mnie najwyżej pięć minut. - Tato? -dobiega mnie jej głos. Zatrzymuję sięw progu. - Fajnie by było, jakby każdychory był taki jak ta pani, prawda? Anna niepotrafi spojrzeć na to moimi oczami. Niewie,że EldieBriggs tobyłkoszmar wszystkich ratowników: żyły cienkiejak niteczki,niestabilna. Moja córka nie zdaje sobie sprawy,żeto wcale nie był dobry przypadek. Chodzi jejo to, że panią EldieBriggs można będzie wyleczyć. Wchodzęna salę izgodnie zprocedurą przekazuję ekipiez ostrego dyżuru wszelkie informacje dotyczące przywiezionejpacjentki. Około dziesięciu minutpóźniej, powypełnieniuformularza, wychodzę dopoczekalni. Anny już tam niema. W karetce Red wygładza na noszach świeże prześcieradło i wsuwa poduszkę pod pasek. -Gdzie jest Anna? - pytam go. -Przecież poszła z tobą. Rzucam okiem w korytarz poprawej,potem po lewej stronie. Widzę tylko wyczerpanych lekarzy,innychratowników paramedycznych, małe grupki półprzytomnych ludzipopijających kawę i podtrzymujących w sobiepłomyk nadziei, że wszystko będzie dobrze. - Zaraz wracam. Wporównaniu z szalonym młynem, jakim jest ostry dyżur,sme piętro wydaje się cichutkie i spokojne jak dziecko otulone. JODI PlCOULTkołdrą. Pielęgniarki poznają mnie i witają po imieniu. Znajdujępokój, w którym leży Kate,i delikatnie popycham drzwi. Anna jest już zaduża, żeby zmieścićsię na kolanach u Sary. Pomimo towspięłasię właśnietam i usnęła. Kate też śpi. Sarapatrzy na mnieponad głowąAnny. Przyklękamprzed moją żoną i przeczesuję palcami włosy naskroni naszej córki. - Kotku - szepczę - jedziemyjuż do domu. Anna powoli się prostuje, pozwala wziąć się za rękę ipociągnąć. DłońSary przesuwa się wdół wzdłużjejpleców. - To niejest żadendom- mówi Anna,ale nie opiera się. Idzieza mną. Wychodzimy. Jest już dobrze po północy. Pochylamsię nadłóżkiem Annyi szepczęjej prosto do ucha:- Chodź, musisz to zobaczyć. Anna daje się skusić; wstaje, bierze bluzę,wsuwa stopy wtenisówki. Razem wychodzimy na dach remizy. Nieboświetlistymi smugami spada namna głowy. Meteorystrzelają niczym sztuczne ognie, prując ciemnątkaninę nocy. Anna wydaje okrzyk zachwytu i kładzie się na plecach, żeby lepiejwidzieć. - ToPerseidy - wyjaśniam. -Deszcz meteorów. - Niesamowite. Spadające gwiazdy to w gruncierzeczy wcaleniesą gwiazdy,tylko skalne okruchy, które wpadają do atmosfery i płoną podwpływem tarcia. To, na copatrzymy,wypowiadając życzenie, tonic innego jak szlak wysypany gruzem. W lewymgórnym kwadrancie nieboskłonu buchanowystrumieńiskier. -Czy to się powtarza każdej nocy, kiedy śpimy? Niezwykłe pytanie: czy wszystkie pięknewydarzenia mająmiejsce wtedy, kiedynie możemy ich zaobserwować? Potrząsamprzeczącogłową. Ściśle rzecz biorąc, Ziemia przechodzi przez tenzapylony ogonkomety co roku, ale takżywiołowy spektakl zdarzasięmoże raz napokolenie. - Fajnieby było, gdyby gwiazda spadła unas napodwórku. Znaleźlibyśmy jąrano, po wschodzie słońca,i włożylibyśmydo216TBEZ MOJEJ ZGODYszklanej kuli. Byłaby z niejświetna lampka nocna albo latarenkakempingowa. - Bardzołatwomogę sobie wyobrazićAnnę,jakprzeczesuje trawnikw poszukiwaniu spalonychźdźbeł. -Jak myślisz, czyKate ze swojego okna też to widzi? - Niejestem pewien. -Unoszę sięna łokciu iprzyglądamjejuważnie. Ale Anna ani na chwilę nie odrywa oczu od nieba, tego wielkiegodurszlaka przewróconego do góry dnem. - Wiem, że chcesz mniezapytać, dlaczego robię towszystko. -Nie musisz nic mówić, jeśli nie chcesz. Annakładziegłowę na moim ramieniu jak na poduszce. W każdej sekundzie na niebie wykwitają nowe pęki srebra: sątam nawiasy, wykrzykniki, przecinki- pełen zestaw odlanych zeświatła znaków interpunkcyjnych do zdańzbyt trudnych, by mogły przejść przezgardło. PIĄTEKNie wierz w bieg słońca przez firmament;Niewierzw żar gwiazd, co w niebie stoją;Nie wierz w prawdziwość prawdy samej;Lecz wierz bez reszty wmiłośćmojq. William Szekspir,"Hamlet"CAMPBELLJuż pierwsze chwile spędzonew szpitalu dowodzą, że nie będzie łatwo. Odsamego progu mamy kłopoty. Kobieta-ochroniarz,zauważywszy Sędziego, zagradza nam drogę dowindy. Staje przednami z rękami skrzyżowanymi na piersi. Wygląda jak Hitler w kobiecym przebraniu,z bardzo kiepską trwałą. - Z psemniewolno -słyszę. -Tojest pies-przewodnik. - Pan nie jest niewidomy. -Mam arytmię serca, a on jestprzeszkolony w resuscytacjikrążeniowo-oddechowej. Udaję się wprost dogabinetu doktora Petera Bergena, psychiatry. Tak się składa,że to właśnie psychiatra jest przewodniczącym szpitalnej komisji do spraw etykilekarskiej. Idędo niego na wszelki wypadek, ponieważ niemogę skontaktować sięz mojąklientkąi dowiedzieć odniej, czy proces trwa, czy możewniosek zostałwycofany. Szczerze mówiąc, po wczorajszymspotkaniuw sądziebyłem mocno wkurzony. Chciałem, żeby Annazgłosiła się do mnie, ale nie przyszła do kancelarii. Posunąłemsię nawet do tego,że wieczorem czekałemna nią całą godzinę przed jej domem, wczoraj jednaknajwidoczniej nikt tamnie nocował. Dziś rano pojechałem do szpitala, założywszy, żeAnna czuwa przy łóżku siostry. Nie wpuszczono mnie do pokoju Kate. Niemogę też skontaktować się z Julią; kiedy wczorajwyszliśmy z łazienki po tym nagłym zajściu w sądzie, spodziewałem się, żetak jak obiecała, będzie czekać na korytarzu. Prosiłem jej siostrę przez telefon, żeby przynajmniej podałamijej218BEZMOJEJZGODYnumer komórkowy, ale coś mimówi, żepod 401-SPA-DAJtrudno będzie siędodzwonić. Tak więcnie pozostało mi nic innego, jakpracować dalej i^dtą sprawą, mając nadzieję - niewielką, przyznaję - że jest jeszczenad czym pracować. Sekretarka doktora Bergena jest młodai najwyraźniej należydotego rodzaju kobiet, któremają większy numer stanikaniż iloraz inteligencji. - O, psiaczek! -piszczy na widok Sędziegoi wyciągarękężeby poklepać go po łbie. - Proszętegonie robić. -Już chcę ją poczęstować jedny"1z tekstów, które mamzawszepod ręką, ale dochodzędo wnioskiże nie warto marnować go dla niej. Kieruję się prosto do dr^wigabinetu jej szefa. Zastajętam niskiego, przysadzistegomężczyznę zajętegoćwiczeniami tai chi. Mą na sobie strój dojogi, a na siwiejącej czuprynie bandanę w barwach narodowych. - Niemam czasu - burczy doktorBergen. -To tak samo jakja, panie doktorze. NazywamsięCampbellAlexander. Jestem adwokatem. To ja prosiłem o historię chorobycórki państwa Fitzgeraldów. - Przesłałem wszystkie dokumenty. -Psychiatra robi wydech,trzymając ramiona wyciągnięte prostoprzed siebie. - Przesłał mipanhistorię choroby Kate, a ja potrzebujędol^11mentówdotyczących AnnyFitzgerald. -Wie pan co - słyszę - wtej chwili trudno mi będzie. - Proszęsobienie przeszkadzać w ćwiczeniach. -Siadam l13krześle, a Sędzia kładzie się u moich stóp. -Tak jakmówiłem, i"-teresujemnie przypadekAnny Fitzgerald. Czy rada etyki lekarskiej zajęłastanowisko w tej sprawie? - Komisjanigdynie poddałapod dyskusję przypadku An^yFitzgerald. To jej siostra jest naszą pacjentką, nie ona. DoktorBergen wyginasię w tył, potem robiskłon. Przygląda"1się temu przez chwilę. - Czy wie pan,ile razy Anna Fitzgerald była hospitalizować3i leczona ambulatoryjnie w tym szpitalu? -Nie - odpowiada Bergen. - Według mojej rachuby osiemrazy. 219. JODI PlCOULT- Zabiegi, które przeszła, nie muszą od razu kwalifikować siędo rozpatrzenia przez komisję etykilekarskiej. Jeśli lekarze wiedzą, czego pacjentsobie życzy, a czego nie, apacjent wie, co lekarze chcą mu zrobić, i zgadza się na to, wtedy nie ma sprzecznościinteresów, a my w ogóle nie musimy o niczymsłyszeć. - DoktorBergen stawiana ziemi stopę, którą przez jakiś czas trzymał wpowietrzu, i sięgnąwszy po ręcznik, wyciera się pod pachami. -Każdy z nas pracuje napełny etat, panie Alexander. W komisji zasiadają psychiatrzy, pielęgniarki, lekarze, naukowcy i kapelani. Staramy się raczej unikać wszelkich problemów. Staliśmy naszkolnym korytarzu, opierając się plecami o moją szafkęi dyskutując zawzięcie na temat Matki Boskiej. Obracałem w palcachcudowny medalik, który Julia nosiłanaszyi. Nodobrze,przyznaję się, chodziło mio samąszyję,a medalik akurattam wisiał. I przeszkadzał. -A jeśli - powiedziałem- Dziewica Maryja była poprostunastolatką, która wpadław zwyczajnew tym wieku kłopoty,ale zamiastpanikować, wymyśliła genialne rozwiązanieproblemu? Julia o mało się nie zakrztusiła. - Za coś takiego, Campbell, możeszwylecieć z Kościoła episkopalnego. -Alepomyśl tylko:masz trzynaście lat, czy ile tam wtedy miały dziewczyny na wydaniu, poszłaś raz na siano z Józefem, byłofajnie, atu nagle szast-prast idwie kreski na teście ciążowym. Masz dwa wyjścia: albo ciężko podpadnieszstaremu,albo wymyślisz jakąś niezłą historyjkę. A kto ośmieli sięzarzucić ci kłamstwo, jeśli powiesz,że to Bóg zrobiłci dziecko? Nie wydaje cisię,że ojciecMaryi myślałsobie tak: Mógłbymjąukarać szlabanem,ale co będzie, jeślispadnie nanas jakaś plaga? Mówiącto, mocno szarpnąłem drzwi mojej szafki. Ze środkawysypało się chyba ze sto prezerwatyw. Dookoła nagle zmaterializowalisię moi kumple z załogi żeglarskiej,skowycząc ześmiechu jakhieny. - Tak sobie pomyśleliśmy, że pewnie kończą cisię już stare zapasy gumek - parsknął jeden z nich. Co miałem zrobić? Uśmiechnąłem się. 220BEZ MOJEJZGODYZanim sięobejrzałem, Julii już nie było. Jak nadziewczynę,biegła jak wicher. Kiedy ją dogoniłem, szkoła ledwie majaczyłanahoryzoncie. - Perełko. -zacząłem, ale niemiałem żadnegopomysłu, co powiedzieć dalej. Nie po razpierwszy widziałem, jak dziewczyna płacze przeze mnie, ale nigdy wcześniej tenwidok niesprawił mi bólu. - Co miałem zrobić? Tłucsię ze wszystkimi? Tego byś chciała? Spiorunowała mnie wzrokiem. - Co im mówisz o nas, kiedy gadaciew szatni dla chłopaków? -Nic. Nie opowiadamimonas. - Aco powiedziałeś o mnie swoim rodzicom? -Nic -przyznałem się. - Tospierdalaj -warknęła Julia iznów puściła się biegiemprzed siebie. Winda zatrzymuje się na trzecim piętrze. Drzwiotwierająsię,ukazując Julię Romano stojącą na korytarzu. Patrzymy się na siebie przez chwilę; nagle Sędzia wstaje, machając ogonem. - Jedziemy? -pytam. Julia wchodzidośrodka i naciska przycisk parteru,nie zauważywszy, że już się świeci. Żebygo dosięgnąć, musi stanąć przedemną tak blisko, że czuję zapach jej włosów. Wanilia i cynamon. - Co tutajrobisz? -pyta mnie. - Pozbywam się wszelkich złudzeń na temat państwowejsłużby zdrowia. Aty?- Przyszłam porozmawiać z doktorem Chance'em, onkologiemprowadzącymKate. -Czy to ma znaczyć, że naszprocestoczysię dalej? Julia potrząsa głową. - Niewiem. Dzwoniłam do nich, dokażdego z osobna,aleniktnie odpowiada na telefony. No, może oprócz Jessego, aletokwestia hormonów, nie grzeczności. - Byłaś u. -Kate? Tak.Niewpuścilimnie. Mówili coś odializie. - Mniepowiedzieli to samo. -Jeślibędziesz z niąrozmawiał. - Posłuchaj mnie- przerywam. -W obecnej sytuacji, dopóki"ie usłyszę od samejAnny, że jest inaczej, muszę założyć, że pro221. JODI PlCOUI-Tces się toczy iże za trzy dni czeka nas rozpatrzenie sprawy. A jeśli naprawdę ma doniego dojść,musimyusiąść we dwójkę i ustalić,co się dzieje z tym dzieciakiem. Chodźmyna kawę. - Nie. -Julia zbiera się do odejścia. - Zaczekaj. -Kiedy łapię ją za rękę, zastyga w bezruchu. -Wiem,że jesteśw niezręcznej sytuacji. Ja teżjestem w niezręcznej sytuacji. Ale to, że namnie udało się dorosnąć, nie znaczy,zemożemyteraz pozwolić, zęby z Annąstało się to samo. - Przywołuję na twarz minę skruszonego winowajcy. Julia splataramiona na piersi. - Dobry tekst. Zapiszgo sobie, bo zapomnisz. Wybuchamśmiechem. - Widzę,że nie ustąpisz ani na krok. -Wypchaj się. Masz w zanadrzu pełno gładkichtekścików. Wygłaszanie ichprzychodzi ci tak łatwo, jakbyś co rano smarowałsobie język wazeliną,Te słowa mocno pobudzają mojąwyobraźnię;przed oczamiprzewija mi się całemnóstwoscenek, ale tojejusta i cała resztagrają w nich główną rolę. - Masz rację -mówi w końcu Julia. -I to bym sobie dla odmiany chętnie zapisał. -TymrazemkiedyJuliarusza przed siebie, ja iSędziaidziemy za nią. Powyjściu ze szpitala prowadzinas boczną uliczką,właściwiealejką. Mijamy kamienicę czynszową i wychodzimy na zalanąsłońcem Minerał SpringAvenue wpółnocnej części miasta. Zanim jednatoo nastąpiło, zdążyłem docenićpoczucie bezpieczeństwa, jakie dajeidący przy nodze pies z pyskiempełnymzębów. '- Chance powiedział, że dla Kate nic już nie można zrobić -odzywasię Julia. -Więc jedynym wyjściem jestprzeszczepnerki? - Nie. To jest właśnie w tymwszystkim najdziwniejsze. - Juliazatrzymujesię przede mną jak wrośnięta w ziemię. -DoktorChance uważa,że Katejestza słaba na takąoperację. - A mimo to Sara Fitzgerald upierasię przyswoim. -Jej rozumowaniuw sumie trudno cokolwiek zarzucić. Zastanów się, Campbell. Skoro Kate i tak umrze bez przeszczepu,dla"czego nie zaryzykować? 222BEZ MOJEJZGODYObchodzimy ostrożnie siedzącegona ziemi bezdomnego irozstawioną dookoła niego kolekcję butelek. - Dlatego że przeszczep nerki to bardzo poważna operacjatakże dla jej drugiej córki - wyjaśniam - askoro nie jest absolutnie konieczna,wygląda na to, że dla kogoś tutaj zdrowie Aony nieama zbyt wielkiegoznaczenia. sal NagleJulia zatrzymuje sięprzed drzwiami niewielkiego domku opatrzonego ręcznie malowanym szyldem głoszącym: "Ravioli u Luigiego". Obejście wygląda tak, jakby specjalnie niemon. -towano tu oświetlenia, żebynie było widać szczurów. g,E - Nie ma tu gdzieś w okolicy jakiegoś Starbucksa? - pytam,^=ialewtej chwili drzwi otwierająsię i na progu staje olbrzymi łysgs-ssmężczyzna w białymkucharskim fartuchu. Porywa Juli? w rai3iiniona, o mało jejnie wywracając. -Isobella! - wykrzykuje, cmokając jąw oba policzki. i;- Nie, wujku, to ja,Julia. jj--g-; - Julia? - Mężczyzna zwanywujkiem, jak należy przypuszczaćfiJSŁwgi, właściciel lokalu, cofa sięo krok, marszcząc brwi. -Na-gfyewno? Powinnaś ściąć te włosy, żebycię można było rozp0'10'jSW. - Kiedy miałamkrótkie włosy, wszyscy się mnie czepialiście. fcrjgK -Nie chodziło nam o ich długość, tylkoo kolor. -Wujekobrzunmie spojrzeniem. - Przyszliście coś zjeść? -Chcieliśmy napić się kawy i usiąść gdzieś, gdzie nikt by name przeszkadzał. -Aha. - Wujaszek uśmiecha się znacząco. -Nikt ma wa111 nlezeszkadzać. Juliawzdycha. - Nieo to chodzi. i-,.- Jużdobrze, rozumiem. Sekret to sekret. Wejdźcie. Irfożecie"iąść na zapleczu. - Spogląda na Sędziego. -Pies zostaje. - Piesidzie ze mną - odpowiadam. -W mojej knajpie psów nie ma - mówitwardo wujek Luigi. - To jest pies-przewodnik. Niemoże zostać na ulicy. Wujek pochyla sięku mnie i przygląda mi się z bliska. - Jesteś ślepy? -Jestem daltonistą -odpowiadam. - Piesmówi mi, ^ynarzyźowaniu pali się czerwone czy zielone światło. ;Wujek Julii wykrzywia usta wgrymasie niezadowolenia223. JODIPlCOULT- Coza czasy! Co jedno to mądrzejsze - mruczy, a potem odwraca się i prowadzi nas do środka. Przez wieletygodni mama starała się zgadnąć, kimjestmojadziewczyna. - To ta. Bitsy, prawda? Poznaliśmy ją wYineyard? Nie, nie,zaraz, to chyba córka Sheili, ta ruda. Mam rację? Powtarzałem jejdo znudzenia, że nie może jej znać, chociażtak naprawdęmiałem na myśli to, że Julia jesttaką osobą, którejmoja matka wcale nie chciałaby poznać. - Wiem, co Annapowinna zrobić- mówiJulia- ale nie mampewności, czy jest na tyledojrzała, żeby samodzielnie podejmować decyzje. Nabijamna patyczek oliwkę. Podano jew charakterze przystawki. - W czym problem, skoro uważasz, że miałasłuszność, kierującsprawędo sądu? -Chodzi o jej uczucia względem rodziny - odpowiada suchoJulia. - Mam cizdefiniować pojęcie uczucia? -Wiesz co, niegrzecznie jest dogryzaćkomuś, siedząc z nimprzy jednymstole. -W tejchwili sytuacja wygląda tak: przy każdej konfrontacji zmamą Anna kładzie uszy po sobie. Potulnieje za każdym razem, kiedy cośsię dzieje z Kate. ,Być może uważa, że jest zdolna podjąć tędecyzję,alenaprawdę jeszcze, nigdy w życiuniestała przed tak brzemiennymw skutki wyborem,"mam namyśli to, co stanie się zjej siostrą. - A jeślici powiem,że doczasu poniedziałkowego rozpatrzenia sprawy Anna poczuje się na siłach, abypodjąć taką decyzję? Julia unosigłowę. - Skąd masz taką pewność? -Zawsze jestem pewny siebie. Julia sięga dotalerzyka stojącego pomiędzy nami i nabija napatyczek oliwkę. - Faktycznie - mówi cicho. -Pamiętam. Nie opowiedziałem Julii o moich rodzicach ani onaszym domu, chociażna pewno snuła jakieś własne przypuszczenia i poBEZ MOJEJ ZGODYiejrzenia. Pojechaliśmy moimjeepemdoNewport. Zajechałem^zed ogromną rezydencję wzniesionązcegły. i, - Campbell -szepnęłaJulia - wygłupiasz się. ^ Zawróciłem na podjeździe iruszyłem z powrotem w stronę bramy. -Wygłupiam się - przyznałem. W ten sposób mójdom rodzinny dwie bramy dalej, rozległaosiadłość ocieniona rzędami buków, wybudowana na wzgórzugadającym łagodnie aż do samej zatoki,nie wywarł naJulii ażik przytłaczającego wrażenia. No, wkażdym razie nasz dom byłmiejszy niż tamtarezydencja. Julia potrząsnęłagłową. - Wystarczy, że twoi rodzice rzucą namnieokiem i od razu pottawiąmiędzy nami zasieki. -Będą tobą zachwyceni - odparłem. To był pierwszy raz, kiedy okłamałem Julię. Pierwszy, ale niestatni. Julia znika pod blatem stołu. Stawia na podłodze talerz makaonu. - Wcinaj -mówi do Sędziego. -Powieszmi w końcu, po co ciBi pies? -pyta. i - Mam kilkuhiszpańskojęzycznychklientów. Potrzebny mi[umącz. - Naprawdę? -Naprawdę. - Szczerzę zęby. Julia pochyla się ku mnie, mrużąc oczy. - A ja mam sześciu braci. Wiem,ocochodzi facetom. - Podziel się tąwiedzą, zaklinam cię. -Mam zdradzićmoje sekrety zawodowe? Nicztego. - JuliaOtrząsa głową. -Domyślam się,dlaczego Anna zwróciła się dotiebie. Jesteś tak samo asekuranckijak ona. - Zwróciłasię do mnie, bo przeczytała o mnie w gazecie -'zruszam ramionami -i tyle. -Ale jakimcudem się zgodziłeś? Zazwyczaj bierzeszinneirawy. - Skąd wiesz, jakie sprawy zazwyczaj biorę? Zadajęto pytanie lekkim tonem, ale Julia znienacka milknie. No i mamodpowiedź: przez te wszystkie lata śledziła moją karierę. 225. JOD! PlCOULTCo wtym dziwnego? Wkońcuja robiłem to samo. Czuję sięniezręcznie. Przełykam ślinę. - Masz sos. O, tutaj. - Pokazuję palcem. Julia oderausta serwetką, ale nie w tym miejscu, w którym trzeba. - Już? -pyta. Biorę swoją serwetkę i ścieram plamkę, ale ręki nie cofam. Dotykam dłonią jej policzka. Nasze oczy spotykają się i w jednejchwiliznów jesteśmy młodzi, uczymy się siebie dotykiem. - Campbell- mówi Julia. -Nie róbmitego. - Czego? -Nie wpychaj mnie drugi razwten sam kanał. W tym momencie dzwoni moja komórka. Obojepodskakujemy spłoszeni, Julianiechcący przewracaswój kieliszek zwinem. Odbieram telefon. - Nie, spokojnie. Bez nerwów. Gdzie jesteś? Dobrze, już tamjadę. - Rozłączamsię. Julia zamiera, trzymając w ręku serwetkę,którą wycierała stół. - Muszę iść. -Wszystko w porządku? -DzwoniłaAnna - mówię. - Jest na posterunku policji. Kiedy wracaliśmy do Proyidence,z każdym kilometrem drogiwymyślałem coraz to okrutniejsze sposoby uśmiercenia rodziców. Zatłuc na śmierć. Oskalpować. Obedrzeć żywcem zeskóry i posypać solą. Zapeklować w dżinie. Szczerze mówiąc, co do tego ostatniego nie byłem pewien, czy byłaby to powolna, bestialska tortura czy tez prosta'4roga do nirwany. Możliwe,że rodzice widzieli, jak zakradam się dopokoju gościnnego, jaksprowadzam Julię po schodachdla służby, jak wymykamysię z domutylnym wyjściem. Mogli obserwować zdaleka, jak zdejmujemy ubrania i brodzimy nago wfalach zatoki. Moglipatrzeć, jak jej nogi oplatają mojebiodra, jak układamjąna łożu z wełnianych swetrówi flanelowych piżam. Wymówkę znaleźli bardzo prostą. Rano, przy śniadaniu złożonymz szynki i jajek wsosie hollandaise, oznajmili mi, że tego samegowieczorujesteśmy zaproszeni na przyjęcie w klubie. Na przyjęciumiał obowiązywać smoking,a zaproszenia nie przewidywały nikogooprócz najbliższej rodziny. Oczywiście było wykluczone, żeby Juliamogła pójść ze mną. 226BEZ MOJEJ ZGODY, Kiedy zajechaliśmy przed jej dom, słońce prażyłojużtak nieliniłosiemie, że jakiś chłopak zsąsiedztwa wykazałsię inicjatywą{'j odkręciłhydrant przeciwpożarowy. Woda tryskała strumieniaIłni,a dzieciaki podskakiwałydookołajak popcorn napatelni. - Żałuję - powiedziałem do Julii - że zaciągnąłem cię do siebie. Że chciałem na siłę przedstawićcięrodzicom. : -Jest czego żałować - zgodziła się. -Począwszy odznajomościae mną. -Odezwę siędo ciebie przed rozdaniem świadectw -powieIjdziałem, aJulia pocałowała mnie i wyszła z samochodu. l Nie odezwałem się jednak,a na uroczystości rozdania światdectwnie rozglądałem się zanią. Juliasądzi, że wie,dlaczego tak"isię wtedy zachowałem. Myli się. l, Stan RhodeIsland jest ciekawy dlatego, że nikt nie wykazał. absolutnie żadnej dbałości o zasady feng shui. Chodzi mioto, że'mamy LittleCompton, czyli Małe Compton, ale nigdzie nie ma'Dużego Compton. Na tejsamej zasadzie mamy Upper Darby,E Górne Darby, alepróżno szukaćDolnego. Takichmiejsc jestu naswięcej, miejsc o nazwach odnoszącychsię do obiektów,którychEnie zaznaczono nażadnej mapie. Juliajedzie za mnąswoim samochodem. Najwidoczniejudałol^ai się wraz z Sędzią pobićlądowy rekord szybkości, bo od odebrafenia telefonudo momentu, kiedy wpadamy razem napostrunekHpolicji, upłynęło chyba nie więcej niż pięć minut. Anna stoi przygjfciurku oficeradyżurnego, odchodząc od zmysłów z niepokoju. EiPrzypadado mnie roztrzęsiona. f - Musi panpomóc- szlocha. -Jessesiedzi w areszcie. K;- Co takiego? - Patrzę na nią, myśląc o doskonałym obiedzie,jtd którego mnieoderwała,nie wspominając już o rozmowie, któiąnaprawdę chciałem doprowadzić do końca. -Dlaczegozadzwoipliłaś z tym do mnie? - Bo musi pan go wyciągnąć- mówi Anna, powolimierząc słowa,ikby tłumaczyłacoś kompletnemu idiocie. -Jest panadwokatem. - Alenie pracuję dla twojego brata. -A nie mógłby panzacząć? - Zadzwoń do mamy - proponuję. -Podobno szuka nowychENientów. 227. JODI PlCOL-LT- Zamknij się - syczy Julia, waląc mnie pięścią w ramię. - Cosię stało? -pyta Anny. - Złapali Jessego w kradzionym samochodzie. -Znasz może więcej szczegółów? - pytam, chociaż już terazżałuję, że dałem sięwto wciągnąć. -To byt hunwee -mówiAnną. - Chyba. Duży i żółty. W całymstanie Rhode Island jest jedenżółtyegzemplarz wojskowego terenowego humvee. Jeździ nim sędzia Newbell. Głęboko pomiędzy oczami czuję pierwsze ukłucia bólu głowy. - Twój brat ukradł samochód sędziego, aty chcesz, żebym gowyciągał z aresztu? Anna mrugaoczami ze zdziwieniem. -No.. tak.Boże. - Porozmawiam z dyżurnym. Zostawiam Annę pod opieką Julii, a sam podchodzę do biurkaoficera dyżurnego, który, mógłbym przysiąc, już się ze mnie śmieje. - ReprezentujęJessego Fitzgeralda - mówię z ciężkimwestchnieniem. -Współczuję - pada odpowiedź. - To był wóz sędziego Newbella, tak? Dyżurny się uśmiecha. - Nie inaczej. Bioręgłęboki oddech. - Chłopak nie był notowany. -Bo dopiero teo skończył osiemnaście lat. W sądzie dla nieletnichma akta grupie jak Biblia. -Proszę posłuchać - mówię. - Jego rodzina przechodzi w tejchwilipoważny kryzys. Jedna córka umiera, a drugaskarży rodziców wsądzie. Niechmi panpójdzie narękę. Dyżurnyspogląda naAnnę. - Dobrze. Porozmawiam z prokuratorem generalnym, alenajlepiej by było, żeby pan wytłumaczył jakoś tego chłopaka, bocośmimówi,żesędzia Newbell wcaleniemarzy o tym, żeby zeznawać wsądzie. Negocjacje trwają jeszcze chwilę. W końcu wracam doAnny,która siedzi jakna szpilkach. -Załatwił pan wszystko? -dopytujesię. 228BEZ MOJEJ ZGODY- Załatwiłem, ale ostatni raz robię cośtakiego. A z tobą jeszEcze nie skończyłem. B;;,Ruszam na tyłybudynku komisariatu, gdzie znajdujesię"areszt. Jesse Fitzgerald leży wyciągnięty na metalowej pryczy,j. jednąręką przysłaniając oczy. Przez chwilę stoję bez słowa8 u drzwi jego celi. g . -Wiesz co? -odzywam się wreszcie. -Patrzącna ciebie, zaczyfeiaamrozumieć logikę zjawiska selekcji naturalnej. Chłopak zrywa się. - Kim pan jest, do diabła? -Dobrą wróżką. Ty głupi gnojku! Rozumiesz, co zrobiłeś? kradłeś samochód sędziego stanowego! - Skąd miałem wiedzieć, czyja to bryka? -Nic ci nie powiedziałaszpanerska tablica rejestracyjna,natórejjak byk stoi: SĄD JEDZIE? - warczę. -Chcesz wiedzieć,m jestem? Jestem adwokatem. Twoja siostra poprosiła mnie,bym zajął się twoją sprawą. Zgodziłem sięwbrew zdrowemuizsądkowi. - Serio? Wyciągniemniepan stąd? - Załatwiłem ci warunkowe wypuszczenie. Będziesz musiałodić policji prawo jazdyi zobowiązać się do zamieszkania podnękarodziców, z czym, jak wiem, nie będzieproblemu, bo itakBieszkasz jeszcze w domu. Jesse namyśla się przez chwilę. - A samochód też będę musiał oddać? -Nie. Jego myśli widaćjak na dłoni. Takidzieciak jak JesseFitzgetld ma w głębokim poważaniuurzędowy świstek- do jeżdżeniatmochodem potrzebne musą dobre opony, benzyna w baku i nicięcej. ':- Może być-decyduje się. ; Skinieniemręki przywołuję policjanta czekającego w pobliżu,tory otwiera celę iwypuszcza Jessego. Wychodzimy razemdo potekalni. Chłopak nie ustępuje mi wzrostem, alejest nieco kanciaSj budowy. Kiedy mijamy zakręt korytarza, jego twarzrozjaśniaMiech;widząc to, przezchwilęwydaje misię, że nie wszystkojeszidlaniego stracone,żemoże się jeszcze poprawić, że współczujei na tyle, żeby wesprzeć ją moralnie w tej trudnej chwili. 229. JOD] PlCOL-LTAle Jesse nawet nie zauważa siostry. Podchodzi prosto do Julii. - Cześć -mówi. -Martwiłaś się omnie? W tej chwilimyślę tylko o jednym. Wsadzić go z powrotem zakratki. A przedtemzastrzelić. -Spływaj. - Julia wzdycha. -Chodź - mówi do Anny. - Zjemy coś. -Świetny pomysł - przyznaje Jesse. - Padam z głodu. -Nie nastawiaj się na to - rozwiewam jego mrzonki. - Jedziemy do sądu. Wdniu, w którym ukończyłemszkołę Wheelera, nad miasto nadciągnęła szarańcza. Przygnałją wiatr, jak nabrzmiałąchmurę burzową. Owady trzepotały w gałęziach drzew i spadały z głuchym łomotem naziemię. Meteorolodzy mieliużywanie wradiu i w gazetach,na wszelkie sposoby usiłując wyjaśnićto zjawisko, poczynając odplag egipskich, na zjawisku ElNino i długotrwałej suszy w naszymrejonie kończąc. Doradzali zaopatrzenie sięw parasole,noszenie kapeluszy z szerokimrondem, odradzali zaśwychodzenie z domu. Ceremoniarozdania świadectwabsolwentom odbyłasię jednaknaświeżym powietrzu, pod olbrzymim białym namiotem. Staccato samobójczych uderzeń owadów opłótno rozlegało siępodczas tradycyjnego przemówienia prymusa, akcentując treścijego wypowiedzi. Szarańcze staczały się po stromiźniepłóciennego dachuprosto na kolana zgromadzonych. Nie chciałem tam iść, alerodzice sięuparli i niemiałem wyjścia. Julia znalazła mnie,kiedy wkładałem biret. Objęła mniew pasie. Chciała pocałować. - Hej -zagadnęła żartobliwie. -Urwałeś się z choinki? Pomyślałemsobie,pamiętam, że w tychnaszych białych togach wyglądamy jak para duchów. Odsunąłem Julię od siebie. - Przestań, dobrze? Nie rób tego. Na każdym pamiątkowym zdjęciu,któretego dnia zrobili moirodzice, uśmiecham się tak szeroko,jakby tennowy, otwierającysię przede mną światnaprawdębył szczytem moich marzeń; dookoła mnie z nieba sypią się owadywielkości ludzkiej pięści. Pojęcie etyki w rozumieniu prawnika różni się zasadniczo od tego, co to słowo oznacza dla resztyludzkości. My, prawnicy,mamy nawet własny pisany kodeks,noszący nazwę Regulaminu Odpowie230BEZ MOJEJZGODYHdzialności Zawodowej; musimy znać gona wyrywki i stosować wco dziennejpraktyce pod groźbąpozbawienia praw do wykonywaniaJzawodu. Tensam kodeks wymagaod nas jednak robienia rzeczy, któŁ (ewiększość ludzi uznałaby za niemoralne. Przykładowo; ktoś przychodzi do mojej kancelarii ioznajmia, że jestmordercą poszukiwani nym w słynnej sprawie zaginionego dzieckaLindberghów. GdybymH zapytał takiego delikwenta, gdzie są zwłoki, a on byodpowiedział, żeSw jego sypialni,zakopanepod podłogą, metr poniżej poziomu fundagg;nientów, to jeśli chcę wykonaćmojąpracęjak należy, nie mam praSfcwa nikomu pisnąć ani słowa o tym, gdzie jest ukryte ciało,w przeciwgnym razie grozi mi utrata uprawnień adwokackich. l.' Co oznacza,że moje wykształcenie zawodowe wpoiłomiprzeE konanie, że moralność ietyka nie zawsze idą wparze. - -Posłuchaj, Bruce - zwracam się dooskarżyciela. -Mój klient(dachowasprawę w tajemnicy, a jeślity puścisz w niepamięćkilkajego przewinieńdrogowych, maszmojesłowo,że nikt go nigdyInie zobaczy w odległościmniejszej niż piętnaście metrówod sęidziegoi odsamochodusędziego. [Zastanawia mnie, czy i jakwielu ludzidomyśla się, że systemprawny w tym kraju ma mniej wspólnego ze sprawiedliwością,is. a więcej z pokerem, gdzie najważniejsze jest mieć dobre karty. g' Brucetoporządny facet;słyszałem też,że właśniedostałfyt przydziałuprowadzenie sprawyo podwójnemorderstwo, więcESzkoda muczasu na skazywanie Jessego Fitzgeralda. E;- Wiesz, że ten skradziony samochód to był humvee sędziego. Newbella, Campbell? - pyta. ^- Mam tęświadomość - odpowiadam poważnie,chociażtaksflaprawdę chcę powiedzieć, że człowiek szpanujący dużymżółtymhumveepraktycznieprosi się oto, żebyktoś mu gopodprowadził. ;'- Porozmawiam z sędzią. -Bruce wzdycha. - Oberwę za to pofcm po uszach, ale wspomnę mu, że gliniarze nie mają nic prze? tiwko, żebyśmypopatrzyli na wybryk chłopakaprzez palce. ^ Dwadzieścia minut późniejwszystkie dokumenty są już podpiiane,a Jesse stoi u mojego boku przed gmachem sądu. Dwadziegjgciapięćminut później schodzimy już po tychsamych schodachi ulicę,aJesse jest podoficjalnym nadzorem sądowym. Jest pogodny letni dzień, jeden z tych, które budzą chwytające zaBo wspomnienia. W dni takiejak tenpływałem z ojcem żaglówką. 231. JODI PlCOULTJesse odchyla głowę do tylu. - Kiedyś łowiliśmy kijanki - mówi nagle ni w pięć, ni w dziewięć. -Łapaliśmy je dowiadra iobserwowaliśmy,jakz ogonówrobiąim się łapy. Ani jedna,dosłownie ani jedna nie dorosła. Nigdynie doczekaliśmy się nawet jednej żaby. - Odwraca się do mnie,wyjmując z kieszeni koszuli paczkę papierosów. -Zapali pan? Nie paliłem odczasów szkoły średniej, alebiorę papierosa,którym częstuje mnie Jesse, izapalam. Sędzia obserwuje tenelementludzkiego życia, siedząc obok z wywieszonymjęzykiem. Jesse wyjmuje pudełko zapałek i pociera drewienkiemodraskę. - Dziękuję - mówi do mnie - zezajął siępan sprawą Anny. Ulicą przejeżdża samochód. Ma włączone radio; przez otwarteokno dobiega nas melodia piosenki, której w zimie nigdy niepuszczają. Z ust Jessego ulatuje smuga błękitnego dymu. Ciekawe, czy ten chłopak był kiedykolwiek na żaglach. Czy ma takiewspomnienie,do którego wracałprzez całe życie, na przykład gdysiedział na trawniku przed domem i czuł, jak po zachodzie słońcatrawa robi się coraz chłodniejsza, albo kiedy Czwartego Lipca usiłował utrzymać sztuczne ognie jaknajdłużej, aż poparzył sobiepalce. Każdy z nas ma coś takiego. Zostawiła wiadomośćpod wycieraczkąna przedniejszybiemojegojeepa siedemnaście dni po rozdaniu świadectw. Zanimjeszcze otworzyłem kopertę, zachodziłem w głowę, w jaki sposóbprzyjechała aż do Newporti jak wróciła dodomu. Zabrałem listnad zatokę, na skały i tam go przeczytałem. Skończywszy, przyłożyłemkartkę doposa wnadziei, że poczuję jeszcze jej zapach. Nie wolno miwtedy było brać samochodu, ale nawet nie pomyślałem o zakazie. Pojechałem na cmentarz, takjak napisano w liście. Julia czekałau stóp nagrobka, gdzie zwykle się spotykaliśmy. Siedziała na ziemi,obejmując kolanaramionami. Kiedy podszedłem, spojrzała w górę. - Chciałam, żebyśbył inny. -Nie chodzio to, kimjesteś i jaka jesteś naprawdę. - Nie? -Julia zerwałasię na nogi. -Ja niemam funduszu powierniczego, Campbell. Mójojciec nie ma własnego jachtu. Jeśliliczyłeśna to, że jestem kopciuszkiem, który pewnego dnia zmieni się w posażną królewnę,to srodze się rozczarowałeś. 232BEZ MOJEJ ZGODY-Niedbam o to. -Uważaj, bo ci uwierzę. - Zmrużyłaoczy, co nie wróżyło nic doego. -Czego szukałeśna nizinach społecznych? Rozrywki? Czy!:moźe chciałeś wkurzyćrodziców? A teraz jestem dlaciebie jak bło: to, że nie powiem gorzej, wktóre przypadkiem wdepnąłeś i chceszBgdrapaćzpodeszwy, tak? -Rzuciła się na mnie z pięściami,trafiając wpierś. - Nie potrzebuję cięi nigdy nie potrzebowałam! r- Ale ja ciebie, do cholery, potrzebowałem! - krzyknąłem takjak ona. Odwróciła się do mnie, a ja chwyciłem ją za ramional-pocaiowałem. W tym pocałunku wsączyłem wjej usta wszystko, czego nie potrafiłemz siebie wydusić. Pewnerzeczy robi się dlatego, że człowiek jest przekonany, iżik będzie lepiej dla wszystkich. Wmawiamy sobie, że tak trzeba,i tak jest szlachetniej. To o wiele prostsze niż szczereprzyznaniejinę do prawdy przed samym sobą. OdepchnąłemJulię odsiebie. Zszedłem z cmentarnego wzgóa. Nie obejrzałem się anirazu. t Anna zajmujesiedzenie dla pasażera. Sędziaw widoczny spoibjestztego niezadowolony;wtyka pysk pomiędzynas i dyszyik odkurzacz. - To, co dziś się stało - mówięAnnie - nie najlepiej rokuje naRyszłość. -O copanu chodzi? SKJeśli zamierzasz walczyć o prawo dopodejmowania ważych decyzji samodzielnie,musisz nauczyć się je podejmowaćż teraz. Nie zawsze znajdzie się ktoś, ktoposprząta bałagan zatebie. I^Anna krzywi się zniezadowoleniem. fc - To wszystko dlatego, że poprosiłam pana o pomoc dla mojeo brata? Myślałam, że jest pan moim przyjacielem. p'.- Nie jestem twoimprzyjacielem, już raz cito mówiłem. Jetmtwoim adwokatem. To zasadnicza różnica. fc- Dobrze. Proszę bardzo. - Annałapie za klamkę. -Wracam policję i powiem, że mają aresztować Jessego z powrotem. -łamaływłos udajejej się otworzyćdrzwi, a jedziemy autostradą. echylam sięmocno, chwytam klamkę i zatrzaskuję je z poitem. JODI PlCOULT- Zwariowałaś? -Nie wiem. - Anna wzrusza ramionami. -Zapytałabym, jaksię panu wydaje, ale moje zdrowie psychiczne to chyba nie pańska działka. Szarpię ostrokierownicą izjeżdżamna pobocze. - Chcesz wiedzieć, co misię wydaje? Powiem ci: nikt nie pytacięo zdanie w ważnych kwestiach, bo twoje zdanie zmieniasiętak często, że wżaden sposóbnie można na tobie polegać. Spójrzna to na przykład z mojej strony. Ja nawetniewiem, czy podtrzymujemy wniosek o usamowolnienie,czy może jużgo wycofaliśmy. - Dlaczego mielibyśmygo wycofać? -Zapytaj swojej mamy. ZapytajJulii. Do kogo tylko się zwrócę, słyszę, że postanowiłaś skończyć z tąsprawą. - Mój wzrok przykuwa jej dłoń spoczywająca na podłokietniku drzwi. Paznokcie,pociągnięte błyszczącym fioletowym lakierem, są obgryzione dożywego mięsa. - Jeśli życzysz sobie, żeby sąd traktował cię jak dorosłą, musisz zachowywać się jak dorosła. Ja mogębronić cię tylko wtedy, kiedy samaudowodnisz, że potrafiszsię obronićbezemnie. Wracam na szosę. Co jakiśczas rzucam Annie spojrzeniez ukosa. Nic.Siedzi zzaciętąminą, tyle że teraz ściska dłoniepomiędzy kolanami. - Zarazdojedziemydo twojego domu- mówię oschle. -Będziesz mogła wysiąść izatrzasnąć midrzwi przedsamym nosem. - Nie jadę do domu. Przeprowadziłam się na kilka dni dotaty. Mieszkam u niegow jednostce. - Czy jadobrze słyszę? To oco ja wczoraj wykłócałemsięprzez kilka godzin w sądzie? A dlaczego od Julii usłyszałem, żenie chcesz być rozdzielona z mamą? Rozumiesz teraz, o co mi chodzi? - pytam, waląc dłoniąw kierownicę. -Czy ty wiesz chociaż,czegochcesz? W tym momencieAnna wybucha. Wrażenie jest piorunujące. - Pyta pan, czego chcę? Chcę,żeby przestano mnie traktowaćjakkrólikadoświadczalnego,bomam już tego po dziurki w nosie. Do szału mnie doprowadza,że wszyscy mają gdzieś, jak ja sięz tym czuję. Rzygam już tym wszystkim, ale nawetgdybym naprawdęsięcała zarzygała, na nikimnie zrobi to wrażenia, bo tarodzina nie takie rzeczyjuż widziała. - Annaszarpie za klamkę,234BEZ MOJEJ ZGODYE "wyskakuj e zsamochodu, zanim zdążę go całkowicie zatrzymać,J puszcza się biegiem do remizy, którą widaćjuż kilkaset metrówBflalej. Ł' No, no. Moja mała klientka ma prawdziwytalent. Potrafi zwró- cić na siebie uwagę i sprawić, żeby wysłuchano tego, co ma dopoc wiedzenia. Niepotrzebniesię obawiałem:da sobieradę na przeE słuchaniu, i to lepiej,niż się spodziewałem. K Druga strona medalu wyglądatak: Anna poradzi sobie ze złoceniem zeznań, ale to, co ma do powiedzenia, nie zrobidobregoBwrażenia na sędzi. Wyjdziena nieczułą egoistkę, w dodatkunie{lcałkiemdojrzałą. Innymi słowy, takąpostawą bardzo trudno jejBędzie przekonać sędziego do wydania korzystnego dla niej wy1'roku. BRIANOgień wiąże się z nadzieją, gdybyście chcieli wiedzieć. Greckimit opowiadao tym wtaki sposób: Zeus polecił tytanom Prometeuszowi i Epimeteuszowi, aby stworzyli życie na ziemi. Spod rękiEpimeteuszawyszły zwierzęta,obdarzone cennymi bonusamiw rodzajuszybkich nóg, silnychmięśni, ciepłegofutra lub skrzydeł. Zanim Prometeusz uwinął się ze swoim projektem,człowiekiem, wszystkie najlepsze cechyjuż rozdano. Mógł co najwyżejsprawić, żeby człowiek chodził prosto na dwóch nogach. Dał muteż ogień. Zeus, zobaczywszy to, wkurzyłsię nie na żarty i odebrał człowiekowi ogień. Ale Prometeusz nie mógł ścierpieć, że jego umiłowane dzieło trzęsiesię z zimna i nie możesobie nic upiec ani ugotować. Zapalił pochodnię od słońca i zaniósłogieńz powrotemnaziemię. Zeus ukarał Prometeusza za nieposłuszeństwo, przykuwając go do skały icodziennieprzysyłając orła, który wyżerał tytanowi wątrobę. Karą, dla człowieka była pierwsza kobieta, Pandora. Otrzymałaona w prezencieod Zeusa puszkę, której nie wolnojej było otwierać. Jednak kobieca"ciekawość wzięła górę. Pewnego dnia Pandora uchyliła wieka i wtedy na świat wyleciały wszelkie plagi, nieszczęściai podłości. Na dniezaś była nadzieja; tę udało się Pandorze zatrzasnąć w środku, zanim uleciała tak jak wszystko inne. Towłaśnie nadzieja jest naszym jedynymsprzymierzeńcemw walcez plagami tegoświata. Zapytajciepierwszego lepszego strażaka, czy to prawda. Odpowie, że tak. Do diabła, po co komu strażak; zapytajcie pierwszego lepszegoojca. BEZMOJEJ ZGODY- Chodźmy na górę- zapraszam CampbellaAlexandra, któryprzywiózł Annę. - Mam tam świeżą kawę. -Wchodzimy po schoteach, aza nami maszeruje owczarek, nie odstępując swojego paKnana krok. - Po co panu pies? -pytam. " - Bajer nalaski - słyszęw odpowiedzi. -Mapanmoże trochęlinleka? Wyjmuję z lodówki karton i podaję mu, a potem biorę swójllcnbek i siadam przystole. Jest bardzo cicho; chłopcysą na dole,H-ćzyszczą maszyny i konserwują sprzęt. - Słyszałemod Anny- Alexander pociąga łyk kawy - że chwiomieszka tutaj razem z panem. -Zgadza się. Domyślałem się, że będzie panchciał mnie o toytać. - Zdaje pansobiesprawę, żepańska żona w tymprocesiebroi strony pozwanej? -pytaostrożnie prawnik. Spoglądam mu woczy,- Chce pan przez to powiedzieć, że nie powinniśmy rozmawiać. J? - Tylkogdy pańskażona nadalreprezentuje interesy obojgapaństwa. (P- Nie prosiłem Sary, żeby podjęła się tego zadania. Alexander marszczy brwi. - Nie jestem pewien, czy ona to rozumie. -Z całym szacunkiem,proszę pana, ta sprawa jest faktycznieirdzo poważna, ale borykamy się wtej chwili z innym nieszczę:iem, również bardzo poważnym. Nasza starsza córka jest wszpiflu. A Sara walczyna dwóch frontach. -Wiem. Współczuję panuz powodu Kate, panieFitzgerald. - Proszę mimówićBrian. -Zaciskam dłonie na kubku dokay. -Chciałbymporozmawiać. w cztery oczy, bez Sary. Prawnik poprawia się na składanym foteliku. - Możemyodbyć tęrozmowęteraz? To nie jest dobry moment, ale w końcu na taką rozmowę żadentoment nie jest odpowiedni. - Niech będzie. -Biorę głęboki wdech. -Moim zdaniem Anna:a słuszność. W pierwszej chwili wydaje mi się, że CampbellAlexander(ogóle mnienie usłyszał. Potem dobiega mniejego pytanie;237. JOD! PlCOULT- Powtórzy to pan przed sędzią na rozpatrzeniu sprawy? Opuszczamgłowę, wbijając wzrok wkubek z kawą. - Wychodzi na to, że będęmusiał. Dziś rano otrzymaliśmy wezwanie do wypadku. Zanim dotarliśmy z Pauliem karetkąna miejsce, chłopak zdążył już wsadzićdziewczynę pod prysznic. Znaleźliśmy ją leżącą w brodziku, bezwładną, kompletnie ubraną, zapiętą pod szyję. Jej twarz zasłaniał wielki kołtunwłosów, alenawet bez tego byłowidać, że jestnieprzytomna. Paulie odrazu wszedł pod prysznic i zaczął ją stamtądwyciągać. - Ma na imię Magda -powiedział jej chłopak. -Nicjejniebędzie, prawda? - Choruje na cukrzycę? -A co to ma do rzeczy? Trzymajcie mnie. - Mów, co braliście - powiedziałemostro. -Trochę popiliśmy, nic więcej - odparł chłopaczek. - Tequili. Nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat. Akurat tyle,żebyusłyszećod kolegów popularną bajeczkę, że zimny prysznicpomaga odzyskać przytomność po przedawkowaniu heroiny. - Coś ci wyjaśnię, młody człowieku. Ja imójkumpel chcemypomóc Magdzie. Chcemy uratować jej życie. Jeśli ona brałanarkotyki, a ty teraz powiesznam, że pita alkohol i nic więcej,wtedyto, co jej podamy, może źle zadziałać i tylko pogorszy sprawę. Dociera to do ciebie? kPaulieuporałsię już z wyciągnięciemMagdy spod prysznicaiściągnąłjej koszulkę. Na ramionachwidać byłoślady igieł. - Może i pili tequilę, ale podkręcali sięczymśjeszcze. Podajemynaloksan? iWyjąłem ztorby narcani podałem Pauliemu pompę infuzyjną. - Ale, no wiecie. -odezwał się nagle chłopak. -Nie zadzwonicie chyba po gliny, co? Jednym błyskawicznym ruchem złapałem go za kołnierz i ustawiłem pod ścianą. - Naprawdę jesteś taki głupi czy tylko udajesz, gówniarzu? -No, bo rodzice. Zabijąmnie, jak się dowiedzą. - O mały włos sam się nie zabiłeś. Itej dziewczynyprzyokazji. BEZ MOJEJ ZGODYK- Złapałem go za twarzi odwróciłem ją tak, żebyprzyjrzał sięS swojej Magdzie wymiotującejna podłogę. -Wydaje cisię, żeE,w życiujest takjakw grze komputerowej? Że po przedawkowa1 niu będzieszmógł zacząć od nowa, jeszcze raz? ffi" Krzyczałem muprosto w twarz. Nagle poczułemna ramieniu:czyjąś rę-kę. Paulie. r - Nie tak ostro, stary - mruknął cicho. Powolidotarto do mnie, żedzieciakstojący przede mnądygo' cze ze strachu i że to wcale nie z jego powodutak krzyczę. Wyszerdłem z łazienki na korytarz, żeby ochłonąć. Kiedy Paulieskońfcczył, dołączył do mnie. F - Jeśli nie dajesz rady, weź wolne- zaproponował. -Poradzimy sobie jakoś bezciebie. Szef nie będzie robił problemów, dostaniesz tyle urlopu,ile będziesz chciał. j - Muszępracować - odparłem, zerkając ponadramieniem' Pauliego na pechową parkęmałolatów. Natwarzy dziewczynyzaczynały już pojawiać się rumieńce; chłopaksiedziałobok i łkał? z twarząskrytą w dłoniach. Spojrzałem Pauliemu prosto woczy. -Kiedy niejestem w pracy -dodałem tonem wyjaśnienia - muszębyć tam. Kończymy kawę. - Może dolewkę? -proponuję prawnikowi. - Nie, wystarczy. Muszęwracać do kancelarii. Obaj kiwamygłowami, bo wszystko zostałojuż powiedziane. - O Annę proszę sięniemartwić -mówię. -Niczegojej tutaji, nie zabraknie. -Radzę też zajrzeć dodomu- odpowiada Alexander. - WyciągI nąlem dziś Jessego z aresztu. Ukradł samochódsędziego stanowego. fc Odsta-wia kubek do zlewu i wychodzi, nie patrząc, jak wielkiiciężar zrzuciłmina ramiona tą ostatnią wiadomością, a przecieżr. Wiedział, żeprędzej czy później ten ciężar mnie przygniecie. SARA1997Wizyta naostrym dyżurze nigdy nie będzie czymś zwyczajnym,choćby się tamjeździłotysiąc razy. Brianniesie naszą córkęnarękach. Jej twarz zalana jest krwią. Dyżurna pielęgniarka od wejścia macha donasręką, żebyśmyod razu szli dalej, zbiera pozostałą dwójkę naszych dzieci i sadza je na plastikowychkrzesełkach w poczekalni. Do salki zabiegowej wchodzi lekarzdyżurny, wcielenie profesjonalizmu. - Co sięstało? -Spadla z roweru, głową do przodu - wyjaśniam. - Prostonabeton. Nie ma objawów wstrząsumózgu, aletuż pod linią włosówjest krwawiąca rana tłuczona długości około czterech centymetrów. ,Doktor ostrożnie układa pacjentkę na stolei rzuca okiem najej czoło, naciągając rękawiczki. - Jest pani lekarzem albo pielęgniarką? Zmuszam siędo drętwego uśmiechu. - Nie. Mam wprawę. Żebyzamknąć ranę, trzeba założyć osiemdziesiąt dwaszwy. Potem jeszcze tylko opatrunek ześnieżnobiałej gazyprzyklejonytaśmą dogłowy, zdrowa dawka tylenolu dla dzieci i już jest powszystkim. Razemwychodzimy zsalki zabiegowej. Jesse chce wiedzieć, ilebyło szwów. Brianchwali małą za odwagę, jak mówi, "godną strażaka". Kate przygląda się czystemubandażowi na czoleAnny. - Fajnie jest siedzieć w poczekalni -mówi. BEZ MOJEJ ZGODYZaczynasię od krzykuKate dobiegającego z łazienki. Pędzę naórę. Drzwisą zamknięte, wyłamuję więc zamek. Moja dziewięEioletnia córeczka stoi na środku posadzki zachlapanejkrwią. Krewścieka jej po udach, sącząc sięprzez majteczki. To właśnieSjest wizytówka białaczki promielocytowej - krwotok pod każdąIłnożliwą postacią. Kate miała już kiedyś krwawienie odbytnicze,f^Se byławtedy bardzomalutka i na pewno nic z tego nie pamięta. - Jużdobrze. Wszystko w porządku -mówię spokojnie. Wycierammałą do czysta myjką nagrzaną na kaloryferze. Wyjlujęz szafkipodpaskę. Kate niewie, jak prawidłowo ją ułożyćliędzy nogami. Powinnam jejto pokazać przypierwszej mielączce, ale teraz już sama nie wiem, czy jej dożyje. - Mamo -mówi Kate - zaczyna się od nowa. -Kliniczny nawrótchoroby. - Doktor Chance zdejmuje okulayi przeciera kąciki oczu kciukami. -Chyba konieczny będzierzeszczepszpiku kostnego. W mojejgłowie błyska wspomnienie nadmuchiwanego dzieięcego worka treningowego, którymsię bawiłam, kiedy miałamfle lat co teraz Anna. To był worekstojący,na sprężynie; dolnąlęść napełniało siępiaskiem. Biłam go pięścią z całej siły, a onnomentalnie wracał do pionu. " - Kilkamiesięcytemu rozmawialiśmy o przeszczepie szpiku-nowi Brian. -Powiedział nam panwtedy, że to niebezpieczne. i - Bo to prawda. Skuteczność takiej operacji wynosi pięćdzieaąt procent. Druga połowa pacjentów nie przeżywa chemioteraffi i naświetlań, które są konieczne przedsamym zabiegiem. Zdaiają się też śmiertelnepowikłania pooperacyjne. s Brianpodnosi na mnie wzrok, a potem wypowiada na głos pymie, które zawisło niewypowiedzianepomiędzy nami:-Czy jest zatemsensw ogóle narażać Kate? Po co? - Bo jeżeli tego nie zrobicie- wyjaśnia doktor Chance -naewno umrze. Usiłuję siędodzwonićdo towarzystwa ubezpieczeniowego. Zaserwszym razem rozłączają rozmowę przez przypadek. Za dru"n razem przez dwadzieścia dwie minuty słucham muzyki. V końcu zgłaszasię dział obsługiklienta. Kobiecygłos prosi mnie. JODI PlCOULTo numer polisy ubezpieczeniowej. Podajęnumer, który dostająwszyscy pracownicy miejscy, i numerBriana w zakładzie ubezpieczeń społecznych. - W czym mogępani pomóc? -Dzwoniłam do państwa tydzień temu- tłumaczę. - Moja córkama białaczkę. Konieczny jestprzeszczep szpiku kostnego. W szpitaluwytłumaczono nam, że towarzystwo musi wyrazićzgodę na pokrycie ubezpieczeniowe. Operacja przeszczepu szpikukostnego kosztuje odstu tysięcydolarów wzwyż. Rzecz jasna dla nasjest to suma wprost niebotyczna, a opinia lekarza specjalisty o konieczności przeszczepuwcale jeszcze nie oznacza,że firmaubezpieczeniowa da się przekonać. - W takiej sytuacji musimyprzeprowadzić specjalną analizę. -Wiem. O tym właśnie rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu. Odtegoczasu towarzystwo milczy, więc pozwoliłam sobie zadzwonić. Pracowniczka działu obsługi klienta każe mi poczekać,bomusi dotrzeć do moich danych. W słuchawcerozlegasię delikatne kliknięcie,a po nim blaszany głosz taśmy: "Aby dodzwonić się do". -Cholera jasna! - Rzucamsłuchawkę na widełki. Anna, zawsze czujna,zagląda przez drzwi. - Powiedziałaś brzydkie słowo. -Wiem. - Podnoszę słuchawkę zpowrotem i wciskam klawiszponownego wybraniaostatniego numeru. Uważnie przechodzęprzez menu wybierania tonowego i w końcu słyszę w słuchawceglos żywej osoby. - Poprzednim razem mnierozłączyło - informuję kobietę, która^odebrala telefon. -1 to po razdrugi. Znów przez pięć minut muszę robićto, co robiłam już dwa razy: podaję numery, nazwiska iopisuję całą sytuację. - Przeanalizowaliśmy przypadek państwa córki - informujemnie kobieta. -Niestety, wedle naszej opiniitym razem operacjanie leży w jej najlepiej pojętym interesie. Czuję, jakrumieńce bijąmi na twarz. - Sądzą państwo, żelepiejbędzie dla niej,gdy umrze? 242BEZ MOJEJ ZGODYPrzygotowaniedawcy do pobrania szpiku kostnego poleganal: tym,że muszę stalepodawać Annie dożylnie preparat zawierający czynnik wzrostu, takisam jak ten, którypodawałam Kate po"zabiegu przetoczenia krwi pępowinowej. Chodzio to,że im wię"" cej komórek szpikowychma Anna, tym więcejdostanie ichKate. ; Anna wie o tymwszystkim,ale dla niej oznacza to tylko tyle, że dwa razy dzienniemama musi zrobićjejzastrzyk. gZa każdymrazem smaruję jejrękękremem znieczulającym,E:żeby nie czułaukłucia igły, aleitak nie obywa się bez krzyków. 6; Zastanawiam się, czyból, który czuje Anna przy zastrzyku,jestporównywalnyz tym,który jaczuję w momencie, kiedy mojasześcioletnia córkapatrzy miprosto woczy imówi, że mnie nieJ: nawidzi. B'- Pani Fitzgerald- mówi kierownik działu obsługi klienta -g my naprawdę doskonale rozumiemy, żepanisytuacjajestpoważE na. Zapewniam panią. l - Trudnomi w to uwierzyć - odpowiadam. -Z jakiegoś powo du nie wydaje mi się, że też ma pancórkę,którejżycie wisinag;włosku. Nie mogę teżsobiewyobrazić, żeby dla radykonsultacyj1-nej pańskiego towarzystwa nie liczył siętylko i wyłącznie kosztl takiej operacji jak przeszczep szpiku kostnego. - ObiecywałamE sobie, że będę nad sobą panować; przegrałam to starcie walkoweB remjuż w trzydziestej sekundzie rozmowyz przedstawicielem fir. my ubezpieczeniowej. -Towarzystwo AmeriLife zapłaci dziewięćdziesiątprocentl uzasadnionychstandardowych kosztów operacji infuzji limfocytówdawcy. Jeśli jednaknalega pani na przeprowadzenie przeg-szczepu szpiku kostnego, jesteśmyskłonni pokryć dziesięć pro;cent kosztów. g Biorę głęboki wdech. g-W jakiej dziedzinie specjalizują się lekarze konsultanci,t którzy wydali taką opinię? l' - Przykro mi, alenie. -Domyślam się, że nie w leczeniu ostrej białaczki promielocytowej. Wie pan, dlaczegotak uważam? Bo nawetostatni leser, któI ry zwielkimtrudem skończył medycynę na jakimś prowincjonalrBym uniwerku, wie,że wlew limfocytów dawcy nie leczy tej243. JODI PlCOULTchoroby. Że za trzy miesiące musielibyśmy dyskutować od nowa naten sam temat. Gdybyjednak zwróciłsię pan do lekarza, którymiał jakąkolwiek styczność z moją córką, dowiedziałby się pan, zeu chorej na ostrą białaczkę promielocytową każde leczenie możnazastosować tylko raz, ponieważjej organizm natychmiast się na nieuodparnia. Oznacza to tyle, że towarzystwo AmeriLife woli wyrzucić pieniądze w bloto, zamiast spożytkować jew sposób,który daje mojej córce choćby cień szansy na uratowanie życia. Po drugiejstronie linii zapada cisza. - Pani Fitzgerald- mówikierownik działu obsługi klienta-o ile dobrze rozumiem, to jeśli najpierw przeprowadzą państwozabieg infuzji limfocytów dawcy, to w następnej kolejności towarzystwo bez problemów sfinansuje przeszczep szpikukostnego. -Z tą drobną różnicą, że moja córka możetego niedożyć. Jeżeli jeszcze pan tegonie zauważył, nie rozmawiamy o naprawieserwisowej samochodu, gdzie można najpierw zamontować używanączęść zamienną, a potem, jeśli się nie sprawdzi, zamówićnową. Rozmawiamy o człowieku. O żywej istocie. Czy wy tam zatymi swoimi biurkami w ogóle wiecie, co to takiego, czy potraficie tylko liczyć pieniądze? Tymrazem wiem, dlaczego połączenie nagle się urywa. Zanne przyjeżdża do naswieczorem ostatniego dnia przed rozpoczęciem zabiegów przygotowujących do przeszczepu szpikukostnego. Pozwala Jessemupomagaćprzy rozstawianiu swojegoprzenośnego biura; odbiera telefon z Australii, apotem przychodzi do kuchni po instrukcje na temat codziennychczynności domowych. '- We wtorki Anna ma treninggimnastyczny - mówię. - Otrzeciej po południu. Wtym tygodniu mają też wywieźć szambo. - Śmieci wywożą w środy- dodajeBrian. -W żadnym razienie odprowadzaj Jessego doszkoły. Wszystkowskazuje na to, że w szóstej klasie to straszny obciach. Suzanne słucha, kiwagłową,robi nawetnotatki. Kiedy wreszciemilkniemy, mówi,że teraz ona z kolei ma do nas kilka pytań. - Rybka. -Dostaje pokarm dwa razydziennie. Jesse się tym zajmie, jeśli będziesz go pilnować. 244BEZ MOJEJ ZGODY- Jest jakaś ustalonagodzina, o którejdzieci kładą się do łóżek? -Jest - odpowiadam. - Podaćci wersję oficjalną czyz godziną. oliczonąwnagrodęza dobre sprawowanie? - Anna jest w łóżku o ósmej - ucina Brian. -Jesseo dziesiątej. ś jeszcze? -Tak. - Zanne sięga do kieszeni. Wjej ręce pojawia się czekstawionyna nasze nazwisko. Na kwotę stu tysięcy dolarów. - Suzanne- szepczę oszołomiona - niemożemytego przyjąć. -Wiem, ilekosztujetaka operacja. Was nato nie stać. A mnieik. Zgódźcie się. E, Brianbierze czek iwręcza go z powrotem mojej siostrze. - Jesteśmy ci bardzowdzięczni -mówi - alemamy pieniądzeSi przeszczep. Pierwszy razotym słyszę. - Mamy? -pytam. -Skąd? - Koledzy z pracy rozesłali wici pocałym kraju. Wielu strażaSw przysłało datki. - Brian patrzymi w oczy. -Dopiero dziś siębtym dowiedziałem. - Naprawdę? -Czuję, jak ciężar spada mi z serca. Brian wzruszaramionami. - To moi bracia - mówi krótko. Ściskam serdecznie moją siostrę. - Dziękuję. Za sam fakt. - Wrazie potrzeby zawsze możecie skorzystać - odpowiadamannę. Ale nie ma takiejpotrzeby. Przynajmniej tyle jeszcze możemyobić. - Kate! -wołam następnegoranka. -Jedziemy! Anna, która leży zwiniętaw kłębek na kolanachcioci Suzanne,Byjmuje kciukz ust, ale nie mówi nic, nawet "do widzenia". - Kate! -krzyczę jeszczeraz. -Wychodzimy! Jesse odrywa się od gry nanintendo iprycha kpiąco. - Jużwidzę, jak jedziecie bez niej. -Ona o tym nie wie. Kate! -Wzdychając, idę po schodachnaw"ę, do pokoju dziewczynek. Drzwi są zamknięte. Popychamje delikatnie. W środkuKateOnczy właśnie słać łóżko. Kołdra jest tak wygładzona, żemożna245. JODIPlCOULTbygrać na niejw kapsle; poduszki strzepnięte i "wyrównane. Przytulankowe zwierzaki - w tym wieku najświętsze relikwie dziecka- siedzą na parapecie w kolejności od największego do najmniejszego. Nawet buty w szafie stojąw równym rządku, a z biurkazniknęty wszelkie szpargały. - Przepraszam. -A przecież nawet słowem nie wspomniałam,żebyu siebie posprzątała. -Chyba pomyliłam pokoje. Kate odwraca się. - Tona wszelki wypadek, gdybymtu już nie wróciła. Po urodzeniu pierwszegodziecka często w nocy nachodziłymnie czarne myśli. Wyobrażałamsobie najgorsze nieszczęścia,które mogły spaść na jegogłowę: parzący dotyk meduzy na plaży,kuszący smak trujących leśnych jagód,złowrogi uśmiech nieznajomego człowieka, skok nagłowę do płytkiej wody. Dziecko możezrobić sobie krzywdę na tyle rozmaitychsposobów,że wydaje sięwprostniemożliwe, by jedna osoba mogła jeustrzec przedwszystkim. W miaręjak moje dzieci dorastały, zagrożeń wcale nieubywało. Na miejscestarych pojawiały się nowe: wąchanie kleju,zabawa zapałkami, małe różowe pigułkisprzedawane podblatemszkolnej ławki. Można wyliczać całą noc i do samego rana nie dotrzeć do końca tej listy, której tytuł brzmi: "Jak można stracićnajbliższych". Teraz,kiedy wiem, jak tojest,gdy któraś pozycja z tejlistystaje się rzeczywistością, wydaje mi się, że rodzice dzieci reagują na wiadomość ośmiertelnej chorobie na dwa możliwe sposoby. Albo doszczętnie się załamują, albo bezsłowa skargi przyjmująten policzek od losu'i z uniesionym czołem czekają na kolejne. Jestto taka cecha, która łączynas ze śmiertelnie chorymi pacjentami. Kate leży włóżku półprzytomna. Z jej piersi wyrastają licznerurki,jak strumienie wody tryskające z fontanny. Po chemioterapii wymiotowała trzydzieści dwa razy, ma spękane usta i tak ostrepopromienne zapalenie błony śluzowej, że kiedypróbuje mówić,jej glos brzmi jak u chorej na mukowiscydozę. Odwraca do mnie głowę i chcecoś powiedzieć, ale krztusi siętylko. - Dławimnie. -Wypluwa kłąb flegmy. BEZ MOJEJZGODYWyjmuję zjej rączek końcówkę odsysacza, którą kurczowoUciska,i oczyszczam jej usta, języki gardło. " -Odpoczywaj, mamatozrobi- obiecuję i tymsposobem polagam mojej córcejuż wewszystkim,nawetw oddychaniu. Dział onkologiczny przypomina pole bitwy i jak w każdymwojsku tak i tutajistnieje podział naszarże. Pacjenci to żołnierzeHadbywający służbęzasadniczą. Lekarze przypominają bohater"ikich zdobywców; pojawiają się naglei równie nagle znikają,tżeby przypomnieć sobie poprzednią wizytęu czyjegośdziecka,muszązerknąć w jego kartę chorobową. Pielęgniarki natomiastpełnią funkcję sierżantów, zaprawionych w boju weteranówpierwszej linii; to one są zawszena miejscu,kiedy twoje chore(jdriecko ma tak wysokągorączkę, że trzeba okładać jecałe lodem,fwe pokażą, jak przeczyścić centralne wkłucie żylne, czyli cewllnik, i poinformują, na którym piętrze można jeszcze podebraćBas kuchni lody, to odnich możnasię dowiedzieć, gdzie znaleźć pralKnię chemiczną, w której usuwają z ubrania plamy krwi i po prepa(fratach do chemioterapii. Pielęgniarkiwiedzą, jak nazywa się uluHbiony pluszowy mors twojej córeczki i nauczą ją robić kwiatkiJ"^ bibułki, które możnazawiesić nastojaku dokroplówki. Lekarzesnują strategie tych gier wojennych, ale to pielęgniarki pomagali ją zwykłymludziom znosić codzienny trudbatalii. II; Z upływemczasu między nimi arodzicami chorych dzieci zat;wiązuje sięnićsympatii. Pofatalnej diagnozie nagle wszyscyHprzyjaciele zostają gdzieś z tyłu, jakby w poprzednim życiu; ich""Hiejsce zajmują właśnie pielęgniarki z pediatrii. Wiemy o sobieiużo: na przykład córka Donny studiuje weterynarię. Ludmilla,'a z nocnej zmiany, zawsze przypina do swojego stetoskopu, jak^'amulety, zafoliowane widokówki z wyspy Sanibel u brzegów Flopcydy;zaklina w ten sposób los, bo chce tamosiąść na emeryturze. :Willie, pielęgniarz,przepadaza czekoladą, ajego żona spodziewa""Się trojaczków. Jednej nocy, podczas chemioterapii indukcyjnej, po tylu gorinach ciągłego czuwania, że zapomniałam już,jak się zasypia,łączyłam telewizor. Mała śpi, więc oglądam bez dźwięku, żebyB. MJ nie obudzić. Naekranie Robin Leachoprowadza widzów po^"'nej przepychu rezydencji kogośsławnego ibogatego. Kamera247. JODI PlCOULTprześlizguje siępo bidetach platerowanych zlotem, ręcznie rzeźbionych lożach z drewna tokowego, pokazuje basen w kształciemotyla. W tym domu jestgaraż na dziesięćsamochodów i ceglasty kort do tenisa, apo ogrodzie przechadzasię jedenaście pawi. Nie mieścimi się w głowie, jak można tak mieszkać; nigdy bymnie pomyślała, że mojeżycie mogłoby wyglądać w ten sposób. Takiego życia, jakie mam, też nigdy sobienie wyobrażałam. Nie mogę sobienawet przypomnieć, jak czułam się kiedyś,dawno temu, kiedy słyszałam opowieści o matkach, u których wykryto rakasutka, albo o dzieciach z wrodzoną wadą serca lub inną patologią. Niepamiętam tego osobliwego uczucia rozdarciapomiędzy szczerym współczuciem a głęboką ulgą, żemoją rodzinę losuchroniłod podobnychnieszczęść. Tymczasem tomy staliśmy siębohaterami takich opowieści, ludźmi, o których inni mówią z trwogą i ulgą zarazem. Donna pochyla się nade mną iwyjmuje mi z ręki pilota. Dopóki jej nie było, nie zauważałamłezpłynących mi z oczu. - Saro- pyta pielęgniarka - pomóc ci w czymś? Potrząsam głową, wstydzącsię tej chwili słabości, wstydząc siętymbardziej, że mnie na niej przyłapano. - Nic mi nie jest - zapieramsię. -A jajestem HillaryClinton -mruczy Donna. Chwyta mnieza rękę, wyciąga z fotela i wyprowadzaz pokoju. -Kate. - ... nawet nie zauważy, żenię byłocię przy nie j - kończy pielęgniarka. \Idziemy domalutkiejkuchni, gdzie ekspreszkawąpracujeokrągłą dobę. Donna^napełnia dwa kubki. - Przepraszam -mówię do niej. -Za co? Żenie jesteśzkamienia? - To nigdy niema końca - szepczę,a Donna kiwa gtową, bo doskonale mnie rozumie. Aponieważ ja wiem, że ona rozumie,zaczynam mówić. Zwierzam sięjej z wszystkich moichsekretów,a kiedy kończę, bioręgłęboki wdech i uświadamiam sobie, że mówiłam bez przerwyprzez godzinę. - O Boże- zrywamsię - zajęłamci tyle czasu. -Tonie był zmarnowanyczas - odpowiada Donna. - A pozatym skończyłam zmianę już potgodziny temu. BEZMOJEJ ZGODYNa moje policzki bije rumieniec. - Musiszjuż iść. Na pewno chcesz się stąd wyrwać. j;Zamiast wyjść, Donna przygarniamnie do swojej szerokiej-iersi. - Jak my wszyscy,kochana - mówi. Sala operacyjna w szpitalnej przychodni to małepomieszczenie pełne lśniących srebrem przyrządów. Drzwi do niegootwieraą się jak usta osobynoszącej aparat korekcyjny. Lekarze i pielę[niarki, których mata dobrze zna, tutaj kryją się za szczelnieawiązanymi maskami i fartuchami;można ich poznać co najwyej po oczach. Anna ciągnie mnie za połę ubrania, raz za razem,dopókinie odwrócęsięi nieklęknę przed nią. - A gdybymteraz zmieniła zdanie? -pyta. Kładę dłonie najej ramionach. - Nikt cię do niczego nie zmusi - odpowiadam - ale Katenaewnobardzo liczy na ciebie. Tatuśijateż. Anna kiwa głową, wsuwającrączkędomojej dłoni. - Tylko nie puszczaj - prosi. Pielęgniarka popychająlekko w stronę stołu operacyjnego. - Zaraz zobaczysz, co my tudla ciebie mamy- mówi, okrywane ją kocykiem nagrzanym na kaloryferze. Anestezjolog przeciera maskę do narkozy wacikiem nasączoymjakimś czerwonym płynem. - Wiesz, jakfajnie jest usnąć na truskawkowym polu? -pyta. Zespół krząta się przy małej pacjentce, przylepiając do jej dałaMjniki, które będą śledzić oddechi pracę serca. Czynności tewykoiją, dopókimała leży naplecach, chociażwiem, że do zabieguprzerócąją na bok. Szpik kostny pobierasię z kościkrzyżowej. Anestezjologpokazuje Annie gumową harmonijkę pompkif jednym zeswoichprzyrządów. - Nadmuchaszmi ten balonik? -zagaduje, zakrywając jej majką nos i usta. Anna do tejpory mocnotrzymała moją rękę, alew końcu jej(Ścisk zaczyna słabnąć. Jeszczeprzez chwilę walczy z sennością. toć całe jejciało jest jużw letargu, próbuje się nakoniec jak(y podnieść; widząc to,jedna pielęgniarkaprzytrzymujejązaraliona, adruga gestem mnie powstrzymuje. 249. JOD! PlCOULT- Tozwyczajna reakcja na środek usypiający - wyjaśnia. - Możesz ją teraz pocałować. Całuję więccórkę przez maskę. Dodajęteż"dziękuję", poczym wychodzę. Na korytarzu zdejmujępapierowy czepek iobuwie ochronne. Zerkam przezmalutkie kwadratowe okienko. Pielęgniarki przewracają Annę na bok, a lekarzpodnosi z wyjałowionej tacki niewiarygodniedługą igłę. Wracam na górę. Poczekamrazem z Kate. Brian zaglądadopokoju Kate. - Saro - mówiwyczerpanym głosem -Annaprosi, żebyś doniej przyszła. Ale janie mogę być w dwóch miejscachnaraz. PodsuwamKate różową miskę w kształcie nerki, bo mała znów ma wymioty. Donna, stojąca obokmnie, układa ją z powrotem na poduszce. - Teraz jestemzajęta - odpowiadam Brianowi. -Anna prosi, żebyś do niej przyszła - powtarzaBrian krótko. Donnaspogląda na niego, potem na mnie. - Poradzimy sobie, dopóki niewrócisz - zapewnia mnie. Pochwili namysłu kiwam głową. Anna leży na pediatrii, a tam nie maizolatek z hermetycznymidrzwiami. Jejpłaczsłychać aż na korytarzu. - Mamusiu - woładomnie przez łzy - boli! Siadam nałóżku i bioręją w ramiona. - Wiem, kochanie. -Zostaniesz tutaj ze mną? Potrząsam głową. - Kate złe się czuje. Muszędo niej wrócić. Anna misię wyrywa. - Ale ja też jestem w szpitalu - mówi. -Jateż! Zerkam na Briana, stojącego nad nami. - Czy onadostaje środki przeciwbólowe? -Tak,ale bardzo małe dawki. Pielęgniarka powiedziała, że tutaj nie przesadza się z lekami dla dzieci. - Co za bzdura. -Wstajęz łóżka. Anna kwili płaczliwie i łapiemnie za ubranie. - Zaraz wracam, kotku. Zatrzymuję pierwszą napotkaną pielęgniarkę. Na onkologiiznam jewszystkie;tutaj nikogo. 250BEZ MOJEJ ZGODY- Anna godzinę temu dostała tylenol -słyszę. - Wiem, że od1'tzuwa dolegliwości. -Roxicet. Tylenol z kodeiną. Naproxen. Jeśli lekarz jeszczete) nie przepisał, proszęnatychmiast zapytać,czy możnato podać. - Proszę wybaczyć, paniFitzgerald - mówi obruszona pielęgliHiarka - ale znamsięna tym, robię tocodziennie i. j- Ja też robię tocodziennie. g:; Wracam do pokoju Anny, niosąckieliszek z dziecięcą dawkąS3oxicetu, która albouśmierzy jej ból, albo odurzy ją na tyle, żelipie będzie już zbyt wiele czuła. Kiedy wchodzę, zastaję w pokoju^Briana, zmagającego się swoimi szerokimi dłońmi z lilipucią zaipinką łańcuszka, na którym wisi złote serduszko. - Twoja siostradostałaodciebie wielki prezent. Ty teżna cośzasłużyłaś - mówi Annie ojciec. '-;Zgadzam się z tym. Oczywiście, żeAnna zasługujena wdzięcziaość po tym,jak oddała siostrzeszpik kostny. Oczywiście,że najeży jej się wdzięczność i uznanie. A jednak nigdy nie przyszło mii^a myśl, żemożna wynagrodzić czyjeś cierpienie. My wszyscy odg;takdawna jesteśmy z nim oswojeni. Kiedy wchodzę, dwie paryoczu kierują się na mnie. - Zobacz, co dostałam od taty! -woła Anna. Wyciągam w jej stronękieliszek ze środkiem przeciwbóloEiwym,nędznąnamiastką prezentu od mamy. Kilka minut podziesiątej BrianprzyprowadzaAnnę do pokou, w którym leży Kate. Annaidzie powoli jak staruszka, wspierając sięciężko na ręce taty. Pielęgniarki pomagają jej nałożyć ma1'Bkę,fartuch, rękawiczkii obuwieochronne. Tylko w takim strojuBmożna wejść do izolatki onkologicznej, a i tak lekarze wykazalisporo dobrej woli, bo dzieciomw ogólenie wolno tutaj przeby1'wać. DoktorChance wskazuje na torebkęze szpikiem kostnym, wiącą nastojaku do kroplówki. Obracam Annętak, żebymogła jąobaczyć. - To właśnie - mówię - dostaliśmy od ciebie. Annawydyma wargi. - Ohyda. Weźcie tosobie. - Dobrypomysł - przytakuje doktorChance. Jeden jego ruch251. JODI PlCOULTi gęsty rubinowy szpik zaczyna sączyć się docewnika centralne. go w piersi Kate. Układam Annę na łóżkurazem z siostrą. Swobodnie mieszcząsię na nimobie, ramię w ramię. - Bolało? -pyta Kate. - Takjakby. -Anna wskazuje na krew płynącą plastikowymirurkamido nacięcia w klatce piersiowej Kate. -A toboli? - Nie bardzo. -Kateunosi sięlekko. -Wieszco? -No?- Cieszę się,że tood ciebie. - Kate bierze Annę za rękę i kładzie jej dłoń na swojej piersi,tuż podwkłuciem centralnym, niebezpiecznieblisko serca. Dwadzieścia dwa dnipoprzeszczepie szpikukostnegoliczbakrwinek białych w organizmie Kate zaczyna rosnąć. To dobryznak: przeszczep się przyjął. Brian upiera się, że musimy to uczcići zaprasza mnie na obiaddo restauracji. Zamawia pielęgniarkędo Kate, rezerwujestolik w X0 Cafe i nawet przywozi z domu moją czarną wyjściową sukienkę. Zapomina tylko o jednym: o czółenkach. Muszę iść w topornych szpitalnych chodakach. W restauracji tłok, prawie wszystkie stoliki zajęte. Niemalżenatychmiastzjawia się kelnerpodającywino. Brian zamawia cabernet sauyignon. - Wiesz chociaż, czy toczerwone, czy białe wino? -Żyjemyrazem jużtylelat, a ja chyba ani razu nie widziałam, żeby Brian pilcoś innego niż piwo. - Wiem, że jestw tym alkohol,i wiem, żemamydziś co oblewać. -Mąż podnosi napełniony kieliszek,wznosząc toast,-Za naszą rodzinę. Stukamy się szkłem i pijemy pomału. - Co zamawiasz? -pytam. - A co mam zamówić? -Polędwicę, żebym mogła podjeść od ciebie,gdyby ktośsiępomylił i przyniósł misolę. - Składam kartę. -Znasz wyniki ostatniejmorfologii? Brian wbija wzrok w blatstołu. - Miałem nadzieję, że będziemy mogli uciecna chwilę od tegowszystkiego. Porozmawiać. Tak zwyczajnie. 252BEZ MOJEJ ZGODYi -Lubię z tobą rozmawiać - mówię, ale kiedyspoglądam naiana, na usta cisną mi sięinformacjedotyczące Kate; nic pozan,nic na żaden nasz osobisty temat. Nie czujępotrzeby zapytas go, jakspędził dzień, bo wiem,że wziął trzy tygodnie urlopu. m, co nas łączy, jest chorobanaszej córki. Przy naszym stoliku zapada cisza. Rozglądającsię porestau'gcji, zauważam, że rozmowytoczą się przeważnie tam, gdzieliedząludziemłodzi i modnie ubrani. Pary starsze, oznaczoneBaraczkami, którebłyszczą w zgodnym rytmie wrazze sztućcamipodnoszonymi do ust,spożywająposiłek w milczeniu, nieprzyjjfawiając go konwersacją. Ciekawe, czy to dlatego, że są takdofze zgrani, żewiedzą już, co myślidruga osoba? Czy możeprzywodzi w końcu takimoment, kiedy niema się już sobie nic doUwiedzenia? t Kiedy zjawia siękelner,żeby odebraćzamówienie, oboje zwralimysię do niego z nagłym ożywieniem, wdzięczni, że oto zjawiłię ktoś, kto pomoże nam zapomnieć, iż siedzimy przy tym stoli:u jak para obcych sobieludzi. ;Dziecko, które zabieramyze szpitala do domu, tozupełnie ktośtoy niż tamta dziewczynka, którą tutaj przywieźliśmy. Kate poBsza sięostrożnie,powoli. Wyciąga po kolei wszystkie szuflady(szafce nocnej, sprawdzając, czy niczego nie zostawiła. Dżinsy,tóre przywiozłam dla niej z domu, spadają jej z bioder, tak schula podczas pobytu w szpitalu. Robimy jej prowizoryczny paseke związanych bandanek. i Brianzszedł już na dół,żeby podprowadzićsamochód podwejrie. Upycham w torbieostatnią przytulankę i płytę kompaktową. Eate naciąga wełnianą czapkę na gładką,łysą głowę, a szyję obiązujeciasnoszalikiem. Sięga po maskę i rękawiczki;po wyjau ze szpitalatoona, nieAnna, musi nosić strój ochronny. Wychodzimy z pokoju. Na korytarzustoją rządkiem wszystkieielęgniarki, cały personel,nasi dobrzyznajomi. Rozlegają sięklaski. - Tylko więcej nas już nieodwiedzaj, dobrze? -żartuje Willie. Wszyscy pokolei podchodzą pożegnać się z Kate. W końcukoytarz pustoszeje. -Gotowa? - Uśmiecham siędo Kate. JODE PlCOULTMałakiwa głową, ale nawet nie drgnie, stoi jak stup soli. Wiedoskonale, że kiedypostawistopęza tym progiem, nic już nie będzie takie jak kiedyś. - Mamo? -słyszę jej głos. Zamykamjej dłoń w swojej. - Pomogę ci- przyrzekam i razem, ręka wrękę, robimy pierwszykrok. Skrzynkapocztowa pęka wszwach odrachunków przysłanychze szpitala. Dowiedzieliśmy się, że towarzystwo ubezpieczeniowenie będzie prowadzićrozmówzeszpitalnym działem księgowym,ale mimo to obiestronypodważają ścisłość wyliczeń kosztów operacji, skutkiem czego to nas chcą obciążyć kosztami niektórychzabiegów. Mają pewnie nadzieję, że jesteśmy na tyle głupi, że położymyuszy po sobie i zapłacimy. Finansowanie leczeniaKate topełnoetatowe zajęcie, ale niestety ani ja, ani Brian nie mamynato czasu, nie mówiącjuż okwalifikacjach. Przeglądam ulotkę reklamową pobliskiego sklepu spożywczego, broszurkę AmerykańskiegoZwiązku Motorowego iogłoszenieo długoterminowych zmianachw opłatach czynszowych. W końcuotwieram korespondencję, która przyszłaz banku, gdzie trzymamyoszczędności. Zazwyczaj nie zwracam na nią uwagi; Brian samsobie radzi z budżetem domowym, kiedy trzeba zrobić coś bardziej skomplikowanego niż podliczenie miesięcznych wydatków. Poza tym trzykonta oszczędnościowe,które mamy w tamtym banku, zostały założone z myślą o edukacji naszych dzieci. Niejesteśmy z tych, którzy mogą sobie pozwolić na szastanie pieniędzmina giełdzie. Ten list jestadresowany domojego męża. SzanownyPanie,Potwierdzamy podjęcie przez Panakwoty 8369,56dolarów z konta nr 323456 założonego przez Briana D. Fitzgeralda na rzecz córkiKatherineS. Fitzgerald. Podjęcie powyższej kwoty ostatecznie zamyka rachunek. Nawet bankom zdarzają siępomyłki, aleto jużjest poważnasprawa. Prawda, że na rachunku bieżącym wtym miesiącu pozoBEZ MOJEJ ZGODYeS'stałynamgrosze, ale ja nigdy dotąd nie zgubiłam ośmiu tysięcy^ dolarów. Wychodzę na podwórko do Briana,którywłaśnie zwijag' dodatkowy wąż ogrodniczy. I - Albocośpochrzanili z naszymkontemoszczędnościowym-p wręczammulist z banku - albo wkońcu się wydało, żemasz dru6gą żonęna utrzymaniu. e. Brianbierze kartkę zmojej ręki i czyta. Ojedną chwilęza dłuSygo. Już wiem, że tonie jest żadna pomyłka. Mójmąż ociera czoło(e wierzchem zaciśniętej pięści. jjL - Wycofałem pieniądze z konta - mówi. JE.- I nic mi nie powiedziałeś? - Niemieści mi się w głowie, żegeSrian mógłzrobić coś takiego. Wprzeszłości zdarzało się, że podE bieraliśmy jakieś sumy z kont naszychdzieci,ale robiliśmy totylfc todlatego,że trafił namsię trudny miesiąc i nie starczyło i na jęli dzenie, i na hipotekęalbo trzebabyło wpłacić zaliczkę na nowyl' samochód, bo stary w końcu odmówił posłuszeństwa. W nocy nie^ mogliśmy spać,dręczeniwyrzutami sumieniaciężkimi jakdodat; kowa kołdra,obiecującsobie zrobić wszystko, co w ludzkiejmocy,żeby jak najszybciej te pieniądze wróciły nakonto. 5" -Mówiłemci, że koledzy z pracy próbowalimi pomóc - tłuma;czy się Brian. -Zebrali dziesięćtysięcy dolarów. Po dołożeniu tejr sumy zkonta Kate szpital zgodził sięopracowaćdla nas jakiśf plan ratalnejspłatynależności. - Ale mówiłeś. -Wiem, co mówiłem. Potrząsamgłową, nie mogąc dojść dosiebie. - Okłamałeś mnie? -Nie myśl tak. PrzecieżZanne. - Nie chcę, żeby twoja siostra płaciła za Kate - ucina Brian. -JE-TO jestmójobowiązek. -Wąż opada na ziemię, krztusząc się isieg? '}ącdookoła kropelkami wody. - Saro, Kate nie dożyje studiów, zaiyaóre mieliśmy zapłacić z tychoszczędności. g,Słońceświeci bardzo mocno. Nieopodal szumi zraszacz trawy,^rozpylając wodną mgiełkę, wktórej tworzą się tęcze. Ten dzieńHlest zbyt piękny, żeby słyszeć takie słowa. Odwracam się na pięciefS wracam biegiem do domu. Zamykam się w łazience. Po chwili słyszę stukaniedo drzwi. 255. JODI PlCODLT- Saro - mówi Brian. - Saro,przepraszam. Udaję, że go nie słyszę. Udaję,że niesłyszałam tego, co przedchwiląpowiedział. Ani jednego słowa. W domu wszyscy nosimymaski,żebyKate mogła chodzić bezniej. Kiedyszczotkuje zębyalbo sypie płatki do miski, pilnie obserwuję jej paznokcie. Gdy znikną ciemne paski,znak przebytejchemioterapii, okaże się, że przeszczepiony szpik kostny dzialajak należy. Dwarazy dziennie robię Kate zastrzyki w udo. Podajęjej czynnik wzrostu, konieczny,dopóki liczba krwinekbiałychwmilimetrze sześciennym nie przewyższy tysiąca; kiedy to nastąpi, komórki szpikowe zaczną się już same namnażać. Kate na razie niemoże wrócić do szkoły, toteż samiprzerabiamyz nią materiał. Razlubdwa razy wybrała się ze mną po Annę doprzedszkola, ale za nic w świecie nie chciała wyjść z samochodu. Nie robi problemów, kiedy trzeba pojechaćdo szpitala na rutynowebadania krwi,ale kiedy w drodzedodomu proponuję jej mały wypad do wypożyczalni wideo albo na ciastka, wykręca się, jak może. Pewnego sobotniego ranka zastajędrzwi do pokoju dziewczynek uchylone. Pukam delikatnie. - A może wybierzemy się na zakupy? -proponuję. Kate wzrusza ramionami. - Nie teraz. Opieram się ramieniem o framugę. - Dobrze cizrobi, jeśliwyjdziesz z domu. -Nie chcę wylhodzić. - Kate wkłada rękę do tylnej kieszenispodni, przedtem jednak przesuwa dłonią po głowie. Jestempewna, że robi to bezwiednie. - Kate. -zaczynam. - Nie mów mitego. Nie chcęsłyszeć, że nikt nie będzie się namnie gapił,bo właśnie że będą się gapić. Niechcę słyszeć,że towszystko jedno, czy się gapią, czynie, bo to wcalenie jest wszystkojedno. I nie chcę słyszeć, że wyglądam dobrze, bo to kłamstwo. -Jej pozbawione rzęs oczy napełniają się łzami. - Jestem dziwolągiem, mamo. Spójrz tylko na mnie. Patrzę. Patrzę na kropeczki pozostałe w miejscu brwi, na przedłużone wnieskończoność czoło, na maleńkie dołeczki i guzkizwykle niewidoczne spod włosów. 256BEZMOJEJ ZGODY- No cóż - mówię spokojnie. - Poradzimysobie iz tym. Bez słowa wychodzęzpokoju. Wiem, żeKate pójdzie za mną. fijamAnnę, która odkłada książeczkę do kolorowania i ruszay ślad za siostrą. Schodzę dopiwnicy i ze starego pudła wyjmuję"wiekowąelektryczną maszynkę do włosów,którą znaleźliśmy tuptaj po przeprowadzce. Włączamwtyczkę dokontaktu i jednymuchem wycinam szeroki pas przez sam środek głowy. i - Mamo! -słyszę zdumiony głos Kate. , - Co? -Falujący brązowy lokopada na ramię Anny, którazbie3 godelikatniepalcami. -To przecież tylkowłosy. ' Kolejne cięcie. Na ustachKate wykwita uśmiech. Sama wskanje miejsca,które ominęłam, gdzie małakępkawłosów wyrastaIk zagajnik na środku łąki. Przysiadłszyna odwróconej skrzyni namleko,oddaję Kate maszynkę i pozwalam jejdokończyćrzyżenia. Anna wspina się na moje kolana. - Potem ja -prosi. ;Godzinę później wkraczamy do centrumhandlowego,trzy łysetiewczyny trzymające się za ręce. Spędzamytam kilka godzin. dzie tylko się pokażemy, ludzie oglądają się za nami,szepczą. Ssteśmy piękne. Potrójnie piękne. WEEKENDGdzie się pali,tam i dymić się musi. John Heywood, "Przysłowia"JESSENie mówcie mi, że nigdy nie przejechaliście wieczorem, po godzinach pracy, obokbuldożera albo wywrotki stojącej na poboczuautostrady inie zastanowiliście się chociaż przez chwilę, jak tosię dzieje, że robotnicy drogowi zostawiają sprzętw takich miejscach,gdzie każdy - czyli ja -może go zwinąć. Pierwszy raz podprowadziłem ciężarówkę jużwiele lat temu: zakradłem się dokabiny betoniarki stojącej na wzniesieniu, wrzuciłem biegi na luz,a potem patrzyłem, jak wóz stacza się prostona przyczepę, gdziemieściło się biuro firmy budowlanej. Dziś, jakieśpółtora kilometra od mojego domu, tuż przy autostradzie1-195, stoi zaparkowana wywrotka. Wygląda jak mały słonik śpiący obok stosu metalowych barierek. Nie jest tobrykamoich marzeń, ale jak sięniema, co się lubi, to się lubi,co się ma: Wszedłem w konfliktz prawem i musiałem oddać ojcu kluczyki do samochodu; zabrał godojednostkii postawiłna służbowym parkingu. Wywrotkąjedzie się zupełnie inaczej niż moim wozem. W ogólenie ma porównania. Pierwsza rzecz: zajmuje całą drogę - poważnie. Dwa: prowadzi sięijak czołg,a przynajmniej ja mam takie wyobrażenieo prowadzeniu czołgu. Chętnie bym się przejechał prawdziwym czołgiem, gdyby nie trzeba było w tym celuiść w kamasze,pomiędzy tych skretyniałych idiotów, coim we łbie tylko szarża, żebymóc pomiatać innymi. Po trzecie,i tojest najmniej fajna rzeczw tym wszystkim, widać jaz daleka. Podotarciu na miejsce, czylidotunelu, gdzie mieszka Duracell Dań, zastaję go skulonego za beczkami. Wlazł tam ze strachu, gdy zobaczył, jak nadjeżdżam. - Hej! -wołam doniego, wyskakując z kabiny. -To tylko ja. Dańnie odrazu daje się przekonać. Zerka przez palce,którymizakrył twarz, upewniając się, czy aby napewno gonieoszukuję. 258BEZ MOJEJ ZGODY- Fajny mam wózek? - pytam. Dań wstaje ostrożnie i dotykazabłoconej burty wywrotki. Dopiero wtedy wybuchaśmiechem. S - Twójjeep się nieźle napakował, chłopaku. Zabieram to,co mi potrzebne i ładuję na tył kabiny. Fajnie by5 było podjechać taką wielką ciężarową pod jakieśokno, wrzucić do środka kilka butelek mojegokoktajlu i wyrwać do przodu,zoEstawiając za sobąścianę ognia. Zerkamna Dana, stojącego pod'oknem odstrony kierowcy. Koleś wypisujena zakurzonychodrzwiach słowo"Brudas". E - Stary. -zaczepiam go izupełnie bez powodu, amoże właśI nie dlatego, żenigdywcześniej tego nie robiłem,proponuję mu,l;żebywybrał się ze mną. -Powaga? - pyta Dań. -Jasne. Jedna rzecz: nikomu anisłowa o tym,cowidziałeś. i Dańwykonuje gest zamykaniaust na klucz. Pięćminut pózi niej jesteśmyjużw drodze. Jedziemy do starej szopy, którakiedyś służyła jako hangar dla łodzi studenckiegokoła wioślarskie:go. Podczas jazdy Dań zabawiasię przełącznikami, podnosząci opuszczającplatformę wywrotki. Powtarzam sobie, że zabrałemt go po to, by zabawa miałaodrobinę pieprzu; świadek i publicz'' ność w jednej osobie nada akcjizupełnie nowy wymiar. Ale prawda jest inna - w takąnocjakta chcesię mieć kogoś przy sobie, żeby pamiętać, że nie jest sięsamym na tym wielkim świecie. Kiedy miałem jedenaścielat, dostałem od rodziców deskorolkę. Wcaleo niąnie prosiłem; to był prezent od dokuczającego rodzicielskiego sumienia. Dostałem w życiu sporo takich dużychprezentów- zwyklewtedy,gdy Kate miała gorszy okres. Kiedytylkoszła do szpitala najakiś zabieg,rodzice wręczzasypywali jąfantami. Anna, ponieważbrała w tym udział, też dostawała różnerzeczy, a mniej więcej po tygodniu staruszków ruszałosumieniei kupowali mi jakąś zabawkę, żebym nie czuł się pokrzywdzony. W sumie to jestzupełnienieważne, botamoja deskorolka była namaksa czadowa. Na spodniej stronie miała wymalowanączaszkę, która świeciła w ciemności. Zęby tej czaszki ociekałyzieloną krwią. Kółka były jasnożóite, fluorescencyjne, a wierzch,pokryty specjalną szorstkąokleiną, przy potarciugumową pode259. JODI PlCOULTszwątrampka wydawał taki odgłos, jakby wokalista kapeli metalowej odchrząknął prosto do mikrofonu. Szalałem na tej desce popodwórku,ćwicząc jazdęna tylnych kółkach, kickflipyi różneollie. Nie wolno mi było tylko wyjeżdżaćna ulicę, bo samochód zawsze pojawia się jakznikąd, a dziecko na jezdni bardzo łatwo potrącić. Niemuszę chyba mówić, jak jedenastoletni przyszły przestępca traktujedomowe zakazy inakazy. Nie minął tydzień, a już prędzej zjechałbym po brzytwie do wanny pełnej spirytusu,niż pokazał sięna chodniku, po którym jeżdżą siusiumajtki narowerkach. Błagałem ojca, żebyśmy pojechalina parking przy hipermarkecie albo na szkolne boisko do kosza, wszystko jednodokąd, byleby można tam było trochę pojeździć. Miałem obiecane, że wpiątek, kiedymama przywiezie Kate z rutynowego zabiegu aspiracjiszpiku, wszyscy wybierzemy siędo szkoły, naboisko. Ja wezmęmoją deskę,Anna rower, a Kate,jeśli starczy jej siły, pojeździ sobie na rolkach. Czekałem na to przez cały tydzień. Naoliwiłemkotka i wypolerowałem spód deski. Ćwiczyłem akrobacje na mojej podwórkowej rampie, którą zbudowałem ze starej płyty wiórowej igrubejbelki. Kiedy tylko na podjeździe ukazał się nasz samochód, wybiegłem na werandę, żeby nie tracić czasu. Jak się okazało, mama teżbardzo się śpieszyła. Drzwi samochoduotworzyłysię i ujrzałem moją siostręzalaną krwią. - Zawołaj tatę - "poleciła mama, ocierając twarz Kate chusteczkami. To nie był jejpierwszy krwotok znosa, a poza tymmama nieraz mi powtarzała,kiedypanikowałemna ten widok, że takikrwotokzawsze jest mniej poważny,niż wygląda. Pobiegłempoojca. Razem z mamą zanieśliKate do łazienki,starając się powstrzymaćją od płaczu, bo to tylko pogarszało całąsprawę. - Tato-zapytałem - kiedy pojedziemy na boisko? Ojciec nie odpowiedział,bo właśnie składał papier toaletowyna czworoi przykładał go Katedo nosa. - Tato- powtórzyłem. Ojciec spojrzał na mnie,aleznów nicnie odrzekł. Oczy miałmętneipatrzył przezemnie, jakbym byt niewidzialny. BEZ MOJEJ ZGODYTo był pierwszy raz, kiedypomyślałem, że może faktycznie takest. Ł.Ogień ma to do siebie, że jest podstępny: skrada się,parzy,"a potemogląda się przez ramię, skrzecząc ze śmiechu. I żebyście,'irwa, wiedzieli, żeogień to piękna rzecz. Jak promienie zachoiącego słońca, palące wszystko na swojej drodze. Dziś po razerwszy mam publiczność, którapodziwia moje dzieło. Dań,stoący za mną, chrząka lekko. Bez wątpieniaczujerespekt. Alegdyidwracam się do niego, pękając z dumy, widzę, że chowa twarzn szerokim kołnierzu swojej kurtki zdemobilu, a policzki zalanea łzami. - Dań, chłopie,co ci? -Facetto świr,alebądź co bądź znajomy. :adę mu rękę na ramieniu,aleon wzdryga się cały, jakbyspadłau tam skorpion. - Boiszsięognia, Danny? Wyluzuj. Jesteśmy daleko. Tutaj nic nam niegrozi. - Uśmiecham się do niego najmilej,Ijakpotrafię. Muszę go jakoś uspokoić. A jeśli zacznie się drzećtt ściągnie mi tu jakiśzabłąkany patrol? -Szopa - jęczy Dań. -No, szopa. Niktnie będziepo niej płakał. - Szczur tam mieszka. -Mieszkał. - Uśmiechamsię. -Ale ten. -Zwierzęta potrafią uciec przed ogniem,mówię ci. SzczurowiBnic nie będzie. Wrzuć na luz,stary. c - Agazety? Onmatam numer z zamachem na prezydentaKennedy'ego. El Nagleoświecamnie, że tenjego szczur to nie jakiś tam gryzoń,;tylko drugi bezdomny, który nocuje wtej szopie i trzyma w niej['swoje śmieci. - Dań - pytam go - chcesz mi powiedzieć, że tam ktośmieszka? Dań wpatruje sięw płomienie szalejące w kulminacyjnymlomencie. - Mieszkał -powtarza moje słowa. Miałem więc, jak jużmówiłem, jedenaścielat. Do dziś dniaPniemogę sobieprzypomnieć, w jaki sposób zawędrowałem z UpIperDarby aż dosamegośródmieścia Proyidence. Pewnie błąka261. JODIPlCOULTłem siępo ulicach przez kilka godzin, amoże uwierzyłem, że skoro jestem teraz niewidzialny jak jakiś superbohater, to może teżpotrafięsię teleportować z miejsca na miejsce w mgnieniu oka. Chcąc wypróbowaćmoją nową zasłonę niewidzialności,przeszedłem przez całą dzielnicę handlową. Miałem rację - ludzie mijali mniejak powietrze, z oczami wbitymi w chodnik albo utkwionymi gdzieś w oddali. Biurowe zombi. W jednym z budynkówwzdłuż chodnika ciągnęła siędługa ściana lustrzanych szyb; przeszedłem obok niej, wykrzywiającsię na wszelkie możliwe sposoby, ale nikt z ludzkiejmasy kłębiącej się dookoła nawet jednymsłowem nie zwrócił mi uwagi. Moja wędrówka skończyła się tego dnia na środku skrzyżowania, pod samymiświatłami. Stałem tam, wśród skowytu klaksonów;pamiętam jakiś samochód odbijający ostro w lewo i dwóchpolicjantów pędzących mi na ratunek. Pamiętam komisariat i ojca, który przyjechałpo mnie. Zapytał tylko o jednąrzecz:co jasobie, do cholery, wyobrażam. Niczegosobie nie wyobrażałem. Szukałem tylko miejsca,w którym ktoś by mnie zauważył. Przede wszystkim zdejmujękoszulę. Na skraju drogijest kałuża. Moczę w niej materiał i owijam nim twarz i całą głowę. Widaćjuż dym, wściekle skłębione czarne chmury. Z dalekadobiega wycie syren. Trudno. Obiecałem coś Danowi. Pierwsze mocneprażenie to żar, ściana gorąca, o wiele twardsza, niżby się mogłoA pozoru wydawać. Wśród kłębów dymu wybijasię szkieletkonstrukcjihangaru, niczym płomienniepomarańczowe zdjęcie rentgenowskie. Wewnątrz niewidzęnawet tego,co mam przed samym nosem. - Szczur! -krzyczę-na cały głos. Dym momentalnie wdziera misię do gardła,które zaczyna drapać niemiłosiernie. Teraz mogęjuż tylko skrzeczeć. Szczur! Nikt nie odpowiada. Aleprzecież ta szopa nie jest duża. Opadam na kolana i zaczynam obmacywać podłogę. Tylko jeden raz wpadam w poważniejszekłopoty - przez przypadek kładę rękę na jakimś metalowymprzedmiocie, terazrozpalonym do czerwoności. Skóraw jednejchwili przywiera do niego, złazizręki, Z mojej piersiwyrywa sięszloch;jestempewien,BEZ MOJEJZGODY^1Ęe zostanę tu już na zawsze. Nagle potykam się onogę człowiekapeżącego na podłodze. ŁapięSzczura za ubranie,zarzucam go sogrienaramię i uciekam,zataczając się, tą samą drogą, którą tulyrzyszedłem. Bóg chyba miał dziś dobry humor i chciał zrobić namkawał, bo. jakimś cudem wydostajemy się nazewnątrz. Wozy strażackie już"podjeżdżają, pompy pracują. Możejest tu nawet mój ojciec. TrzyEmając się osłony, którą daje dym,rzucam Szczura na ziemię uciekamw przeciwnym kierunku. Resztę roboty pozostawiamSprawdziwym bohaterom, takim zpowołania. 262. ANNACzyciekawiło was kiedyś, skąd się tutaj wzięliśmy? Mam namyśli naszświat. Historyjkę o Adamie i Ewiemożna sobie odpuścić, bo to kupa bzdetów. Mojemu taciepodobają się mity Paunisów, którzy opowiadają,że na początku ziemię zamieszkiwałygwiezdne bóstwa. Gwiazda Wieczorna zaczęta kręcić z GwiazdąPoranną i stąd wziętasię pierwsza dziewczyna. Pierwszy chłopakbył synemSłońca i Księżyca. Ludzie pojawili sięna świecie przygnani potężnym tornadem. Pan Hume, nasz nauczyciel biologii, opowiadał namo tak zwanym bulionie pierwotnym, błotnistej brei gęstej od węglai bulgoczącej od prostych gazów. Podobno ztejpacki jakimś cudem powstałyorganizmyjednokomórkowe, które nazwano wiciowcami kołnierzykowymi,alenamoje ucho ta nazwa jest bardziej odpowiedniadla zarazków przenoszonych drogą płciową niż dla pierwszego szczeblaw drabinie ewolucyjnej. Ale mniejsza o nazwę; i tak odameby domałpy, a od małpy do człowieka myślącego jest sto lat świetlnych. Naprawdę niesamowite wtym wszystkimjest to, żeobojętne,w co człowiekwierzy, tojednak każdy musi przyznać,że to niebyle co przeprowadzić życie od punktu, w którym nie było nic, dopunktu, gdzie odpowiednie neurony iskrzą w mózgu, umożliwiając podejmowanie decyzji. A jeszcze bardziej niesamowite jestto, że chociaż robimytoautomatycznie, toi tak bezżadnego wysiłku potrafimy wszystkopochrzanić. Jest sobotni poranek. Siedzę z mamą w szpitalu u Kate. Wszystkietrzyudajemy, żenie ma żadnegoprocesu iżeza dwa264BEZ MOJEJ ZGODYŁ dni niebędzie rozpatrzeniasprawy. Komuś mogłoby się wydawać,itżetakie udawanie to niełatwa sprawa, ale w tejsytuacji można1,0'obić tylko to albo tę drugą rzecz, która jest znacznie trudniej. sza. Wnaszej rodzinie każdy opanował do perfekcjisztukę zata, jania prawdy przed samym sobą; jeślio czymśnie rozmawiamy,tot'iraz dwatrzy i problemznika. Niema procesu, nie machorych negi:rek, nie ma się czym martwić. Oglądam odcinekserialu"HappyDays". Dochodzę do wnioku, że ta rodzinka, Cunninghamowie, jest do nas bardzo podob. a. Przejmująsię tylko tym,czy kapelaRichiego dostanie angażirestauracjiAla albo czy Fonzie wygra turniej całowania. i przecież nawet ja wiem, że w latach pięćdziesiątychdzieciakizechodziły wszkołach ćwiczenia obrony przeciwlotniczej, więcanie powinna sięmartwić właśnie czymś takim. Marion zapewi łykała yalium,a Howard wyłaził ze skóry, bo bał się, że komuliści napadną naAmerykę. Może jeśli człowiek przez cależyciejludaje, że gra w filmie, to niemusi zdawać sobie sprawy, że ścianyą z papieru, jedzenie zplastiku,a słowa wjego ustach wymyślił;toś inny. Katerozwiązuje krzyżówkę. - Pojemnik, nacztery litery? -pyta nas. Dziś jest dobry dzień. Dobry w takim sensie, że Kate ma siłę,f nawrzeszczećna mnie,że pożyczyłam sobie dwiejej płyty bezftania(bez przesady, była praktyczniewstanieśpiączki, jakUmiałam zapytać? ), noa teraz na tę krzyżówkę. - Pudło- podpowiadam jej. -Skrzynia. - Mają być cztery litery, słyszałaś. -Beka - odzywa się mama. - Możechodzi im opojemniknatyny. -Cewnik - mówi doktor Chance, wchodząc do pokoju. Ale to masześćliter -odpowiada mu Kate. Dodam,że to6m o niebo milszym niżten, którym zwróciła się do mnie. Wszyscy lubimydoktoraChance'a. Przez te wszystkie lata stałę jakby szóstym członkiemnaszej rodziny. '- Ile wskali,Kate? -Chodzimu o skalę bólu. - Pięć? -Trzy. Doktor Chance siada na brzegułóżka. - Za godzinę może być pięć - ostrzega. -Albo dziewięć. 265. JOD! PlCOULTTwarz mamy nabierakoloru świeżego bakłażana. - PrzecieżKate czuje się świetnie! -rozlega sięjej dziarskiokrzyk. - Wiem. Jednak takie przebłyski świadomości jak ten będąsię zdarzaćcoraz rzadzieji będącoraz krótsze - mówi doktorChance. - To już niejest białaczka promielocytowa. To końcowestadium niewydolności nerek. - Ale po przeszczepie. -zaczynamama. Mogłabym przysiąc, że powietrzew pokoju robi się nagle gęste jakgąbka. Zapada taka cisza,że można byusłyszeć trzepotskrzydełek kolibra. Oddałabym wszystko, żeby rozpłynąć sięw powietrzu jak mgła; oddałabym wszystko, żebytowszystkoniebyłamoja wina. Tylko doktor Chancema dość odwagi,żeby spojrzeć na mnie. - Z tego, cowiem, Saro, przeszczep stoipod znakiemzapytania. -Ale. - Mamo - przerywajej Kate i zwracasię wprost do doktoraChance'a: - Ileczasu zostało? -Tydzień. Może. - Aha - szepcze Kate. -Aha. -Przesuwa palcami po stromegazety, pojej ostrejkrawędzi, zatrzymując kciuk na rogukartki. - Będzie bolało? -Nie - odpowiada doktor Chance. - Obiecuję. Kate odkłada gazetę i dotyka jego dłoni. - Dziękuję, że pawiedział mipan prawdę. Doktor podnosina nią zaczerwienione oczy. - Nie dziękuj mi. 'Wstaje, ale ztakim wysiłkiem, jakbymiał nogi z kamienia,i wychodzi bez słowa. Mama zapadasię w sobie. Nieznajduję innych słów, żeby opisać to,cowidzę. Tak samo wygląda kartka papieru wrzuconagłęboko do kominka; zamiastsię palić, po prostu znika. Katespogląda na mnie, apotem przenosi wzrok na te wszystkierurki, którymi jestprzykuta do łóżka. A ja wstaję,podchodzędo mamyi kładęjej rękęna ramieniu. -Mamo - proszę. - Przestań. Mama podnosi głowę. W jej oczachwidać udrękę i zmęczenie. 266BEZ MOJEJ ZGODY- Nie,Anno. To typrzestań. Zanim się otrząsnę,mija kilka chwil. - Anna - mamroczę pod nosem. Mama odwraca głowę. -Co?- Pojemnik, na czterylitery -odpowiadam iwychodzęz pokoju, w którym leży Kate. Jest sobotapo południu. Kręcę się w obrotowym fotelu taty,torystoi w jegogabinecie w remizie. Naprzeciwkomnie, po drugiej stronie biurka, siedzi Julia. Na blacie leży kilka naszychidjęć rodzinnych. Najednym jest mała Kate w dzierganej czatipeczce, która wygląda jak truskawka. Na drugim ja i Jesse trzymamy na rękach złowioną doradębłękitną; nanaszych twarzachEśzerokie uśmiechy, ryba też szczerzy zęby. Kiedyś zastanawiałamtśię, kimsą ludzie na zdjęciach, które wkłada się w sklepach do:ramek nawystawie, te kobiety z gładkimi falami brązowych włof. isów iuśmiechami przyklejonymi do wargalbo niemowlaki z głowami jak grejpfruty, siedzące na kolanach u starszegorodzeńistwa; ludzie, którzy w rzeczywistości zapewne poznali się dopieroEw studiu, gdzie przed obiektywem mieli udawać rodzinę. A może to rzeczywistość jest takajak tezdjęcia? iBiorędo ręki fotografię rodziców. Oboje sąopaleni i wyglądaiją tak młodo jak nigdy. [' - Maszchłopaka? -pytam Julię. - Niel- odpowiada natychmiast, owiele za szybko. PodnoszęIna nią wzrok, a ona tylko wzrusza ramionami. - A ty? t- Jest taki jeden,nazywasięKyleMcFee. Myślałam, żemi się(podoba, ale teraz już sama nie wiem. - Zaczynam rozkręcaćWieczne pióro leżącena biurku. Wyciągam cienką rureczkę z nieJiieskim atramentem. Fajnie by było mieć coś takiego w sobie,ak kałamarnica;wystarczy dotknąć czegośpalcem, żebyzostaliwić ślad swojej obecności. - Co znim? -pyta Julia. E"- Zaprosił mnie natakąniby-randkę. Byliśmy w kinie. Kiedy"film się skończył, a my wstaliśmy, to on miał. - Robię się czerwo'ha. -No, wiesz. - Macham ręką gdzieś mniejwięcej w okolicy'rioder. JOD! PlCOLJLT- Aha - mówi Julia. -Zapytal, czy chodzę na ZPT. No nie, ZPT,kto na to chodzi,myślęi nagle bęc! Łapię się na tym, że wpatruję się właśnietam. - Pióro, któremu ukręciłam głowę,odkładamz powrotem na biurko. -Kiedyspotykamgona ulicy, nie mogę myśleć o niczym innym. -Spoglądam na Julię i naglenachodzi mnie myśl. - Czy jajestem zboczona? -Nie,jesteś dorastającą nastolatką. Masz trzynaście lat i cości powiem: Kylema tyle samo. On nie mógł powstrzymać tego, cosięz nim stało,tak samo jak ty nie możesz powstrzymać się odmyślenia o tym, kiedygo widzisz. Mój brat Anthony mawiał, że sątylko dwiepory dnia,kiedyfacet może się podniecić: kiedy jestjasno i kiedy jest ciemno. - Twój brat rozmawiał z tobąo takichrzeczach? Julia śmieje się. - No chyba. Jesse unikatych tematów? Parskam lekceważąco. - Gdybym go kiedyś zapytała oseks, najpierw zacząłby rechotać, ażdostałby czkawki, a potem wręczyłby mi swojestare "Playboye" jako materiałdosamodzielnych badań w tej dziedzinie. -A rodzice? - Nigdy w życiu. Tata odpada, bo jest moim tatą. Mamama zadużo na głowie. A Kate? Kate jedzie na tym samym wózku bezkierownicy co ja. - Czybyło kiedyś tak, żetobie i twojej siostrzepodobał siętensamfacet? -pytam. - Prawdę mówiąc,mamy odmiennygust. -A jaki ty masz gust? Jaki chłopak byci się podobał? Julianamyślasięprzez chwilę. - Nie wiem. Wysoki. Brunet. Szeroka klata. - Podobaci się Campbell? Julia niemal spada z krzesła. -Co?-No wiesz, jaknafaceta w. hmm, dojrzałymwieku. - Potrafię zrozumieć, żepewne kobiety. mogą w nimcoś widzieć- odpowiada Julia. - Campbell jestpodobnydojednego kolesia z telenoweli, którą ogląda Kate. -Przeciągam kciukiemwzdłuż wyżłobienia268BEZ MOJEJ ZGODY' drewnianym blacie. - Dziwnie pomyśleć, że kiedyś dorosnęidoczekam wieku,kiedy będę mogła sięcałować iwyjść zamąż. AKate niedoczeka. Juliapochyla się kumnie. Co będzie, . kiedy twojasiostra umrze? Na jednym ze zdjęćleżących nabiurku widać mniei Kate. Jeggteśmybardzo małe, możepięć i dwa lata. Zdjęcie pochodzijesz;esprzed jejpierwszego nawrotu, ale włosy zdążyłyjej już odisnąć pochemioterapii. Stoimy na skraju plaży, mamyna sobieentyczne kostiumy igramy w łapki. Gdyby złożyć to zdjęcienaił, można by pomyśleć, że tojedna dziewczynka odbita w lurze; Kate jest niska,a ja wysokajak na swójwiek;jej włosysąnego koloru, ale majątakisam naturalny przedziałek i podkręają się na końcach. Stoimy tak naprzeciwko siebie, klaszcząctońmi odłonie. Aż do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, jakiffdzo jesteśmy jednakowe. Kilkaminut przeddwudziestą drugą w centraliremizy dzwoi telefon. Ku mojemu zdziwieniu dyżurny wywołuje przez interom moje nazwisko. Odbieram z aparatu wkuchni, którą wieczosm wysprzątano izamieciono. Halo? Cześć, Aniu. - W słuchawce rozlega się glos mamy. Pierwsza, odruchowa myśl:coś się dzieje z Kate, O czyminym mogłybyśmy rozmawiaćw takimmomencie, w takiejatmoterze, jaka została po tej porannej sytuacji w szpitalu? Wszystkowporządku? - pytam. ;Kate śpi. To dobrze - odpowiadam, ale natychmiastogarniają mnie(tpliwości, czy to naprawdętaki zdrowy objaw. Dzwonię, żeby powiedzieć cidwie rzeczy. Po pierwsze; przeaszam za tę scenę dziś rano. "Cała płonę zwielkiegowstydu. ia"- Ja teżcię przepraszam. yi3fV tym momencie przypominam sobie, jak kiedyśmama przyWtłziłapowiedzieć nam dobranoc. Najpierwszła do Kate i całoAają, mówiąc:"Dobranoc, Anno". Potem podchodziła domojeMóżka, pytając, gdzie jestKate, bo chciała ją przytulić. Za. JODI PlCOULTkażdym razem bawiło nas to do łez. Mama gasiłaświatłoi wychodziła, zostawiającpo sobie zapachpłynu dociała, dzięki któremujej skóra zawsze była mięciutka jak wewnętrzna strona flanelowej poszwy na poduszkę. - Podrugie - mówi mama - chciałam powiedzieć ci "dobranoc". -1 tylko dlatego dzwonisz? - To za mało? -W głosie mamy słychać uśmiech. - Nie - kłamię. Bo tofaktycznie za mało. Niemogę zasnąć. Wstajęicicho wychodzę z pokoju, po drodze mijając chrapiącego tatę,Z męskiej ubikacji podkradamKsięgę RekordówGuinnessa i wychodzę z nią na dach. Kładę siętami czytam przy świetle księżyca. Rekord przeżytego upadkuzwysokości należy do osiemnastomiesięcznego chłopczyka imieniem Alejandro, który wypadł z okna mieszkania swoichrodziców, znajdującegosięna wysokości dziewiętnastu metrów sześćdziesięciusiedmiu centymetrów;zdarzyło się to w Hiszpanii,w mieście Murcja. Roy Sulliyan, Amerykanin ze stanu Wirginia,przeżył siedem porażeń piorunem, a potem popełnił samobójstwo,kiedy rzuciłago kochanka. Na Tajwanie, osiemdziesiąt dnipo trzęsieniu ziemi,które zabiło około dwóch tysięcy ludzi,w gruzach odnalezionożywego kota. Czytam raz za razem tę rubrykę, która nosi tytuł "Ci, którzy uszli zżyciem". W myślach dodaję kolejne rekordy. Najdłuższe życiechorej na ostrą białaczkąpromielocytową. Najszczęśliwsza, najradośniejsza siostra naświecie. W końcu odkładamksiążkę i wpatruję się wniebo, szukającWegi. Wtym momencie odnajdujemnie tata. -Małodziś widać, co? - zagaduje, siadając obok. Noc jest pochmurna, nawet księżyc wygląda jak oklejony watą. - Mało -przyznaję. -Wszystko takie niewyraźne. - Chcesz zerknąćprzez teleskop? -Tata majstruje przezchwilę pokrętłem ostrości, ale pochwili się rozmyśla. Dziś nie jest czasna takie rzeczy. Nagle wraca do mnie wspomnienie: miałammniej więcejsiedem lat i jechałam z tatą samochodem. Zapytałam go, skąd dorośli wiedzą, jak trafić w różne miejsca. Ciekawiłomnieto, bo nigdy nie widziałam, żebykorzystał z mapy. 270BEZ MOJEJ ZGODY-To chyba jest tak,że pamiętamy, gdzietrzeba skręcić -odpoiedział, ale mnie tonie wystarczyło. -A kiedy jedziesz dokądś poraz pierwszy? - Wtedy pytam o drogę. Ja jednak chciałam wiedzieć, kto po raz pierwszy zapytało drogę. Nobo jeśli jedzie się w miejsce,gdzie nikt jeszcze niebył? g -Tato - pytam -czy toprawda, ze gwiazdamimożna się kiero[,wać takjakmapą? j': - Tak, ale trzebasięznać na astronawigacji. E- Totrudne donauczenia? -Przyszło mi do głowy, że tomożesię przydać. Jako kołoratunkowe w sytuacjach, kiedy wydaje miFSię,że krążę bez celu po własnych śladach. g- -Jest w tym sporozawiłej matematyki. NajpierwmierzysięBwysokość gwiazdy. Potem w almanachu nautycznym sprawdza sięH-jej położenie. Następnie na podstawie własnych obserwacji trze["'ba określićprzypuszczalną wysokość tej gwiazdy ikierunek,w którym powinna się znajdować. Porównujesięwysokość uzy: skanąz pomiaru ztą obliczoną na podstawie obserwacji i nanosisię to namapę, kreśląc liniępozycyjną. Kierunek, w którym należypodążać, leży na przecięciu takich linii. - Tata uśmiecha się,patrząc na mnie. -Jednarada. - Śmieje się już na głos. -Nie wychodźz domu bez GPS-u. Ale ja już widzę, że towcale nie jest aż takie trudne. Dałabymosobie radę. Trzeba tylko iść tam, gdzieprzecinająsięte wszystkielinie, i nie tracić nadziei,że wszystko będziedobrze. ; Gdybym chciałakiedyś założyć nową sektę-nazwijmy ją kościołem annaistycznym - tonauka o powstaniu ludzkiej rasyobrzmiałaby następująco: na początku nie było nic,tylko słońceS księżyc. Kobieta-księżycbardzo chciała świecić także w dzień,jale o tej porze na niebiewschodziłktoś tak jasny, że brak już było tam miejsca na kogokolwiek innego. Kobieta-księżyc ze zgryzo^ty zaczęła chudnąć i maleć, ażzostałz niejtylko skrawek, sierpostry jak nóż. Pewnego razu, przypadkiem, bo przecież przypa'k rządzi wszystkim, jeden ztych spiczastych rogów zrobił dziuw niebie. Z dziury, niczym fontanna łez, trysnęły milionyriazd. JOD! PlCOULTPrzerażona kobieta-księzyc chciała je wszystkie połknąć. Czasami to się jejudawało i wtedy robiła się tłusta i okrągła, aleprzeważnie strumień byłzbyt obfity. Gwiazd wciąż przybywało,aniebo stało siętak jasne, żekiedy zobaczył to mężczyzna-slońce, poczuł wielkązazdrość. Zaprosił gwiazdy na swój ą część nieba, tamgdzie zawsze była światłość, nie powiedział im jednak, zepodczas dnia będą zupełnie niewidoczne. Kiedy tojuż się stało, tegwiazdy, którebyłygłupie, zeskoczyłyz nieba naziemię i tam zastygły, przytłoczone ciężarem własnej naiwności. Kobieta-księzyczrobiła, co było wjej mocy. Dotknąwszy tychponurychmonolitów, zamieniła każdy z nich w mężczyznęalbow kobietę. Od tej pory głównym jej zajęciem stało się pilnowanie, żeby już żadna z jej gwiazd nie spadłana ziemię. Odtej poryzaczęła żyć tym, co udało jej się ocalić. BRIANJuż prawie siódma rano- Do remizy wchodzi ośmiornica. WłaśSiwieto tylko kobietaprzebrana za ośmiornicę, ale kiedysię wiIzi coś takiego na własne oczy,nie zwracasię uwagina subtelneSinice. Ośmiornica ma twarz zalaną łzami, a na rękach, czy teżHoże w mackach, trzyma pekińczyka. - Musi mi panpomóc - zwraca się do mnie. Wtedyją poznaję:a pani ma na nazwiskoZegna. Kilkadnitemu spalił się jejdom. bżar zaczął się w kuchni. ' - Nie mamsię w co ubrać. Zostałomi tylko to. Kostiumz HalOween - mówi pani Zegna, załamującmacki. - Leżał i gniłt przechowalni w Taunton razem z moją kolekcjąpłyt. Delikatnieujmujęją za ramię isadzam nakrześle naprzeciwSB mojego biurka. f? - Zdaję sobie sprawę, żepani domnienadaje się do zamiesz' inia. - Nochyba że sięnie nadaje! Przecieżniczniegonie zostało! - Mogę skierować paniądo schroniska, a jeślipanisobie żyły, mogę skontaktowaćsię z pani firmą ubezpieczeniowąiprzyieszyć wypłatę odszkodowania. Pani Zegna unosirękę, żeby otrzeć Izy. Pociąga przy tym zakikostiumu inatychmiast podnosi się osiem macek. - Nie mam polisyna życie - mówi. -Nie chcężyć w ciągłymradiu przed najgorszym. Przyglądam jejsię przez chwilę, usiłując sobie przypomnieć,;to jest być zaskoczonym naglą tragiczną zmianą losu czy teżna możliwością nagłej katastrofy. )- Bez mojej zgody. JODIPlCOULTJadędo szpitala. Kiedywchodzę do pokoju Kate, zastaję jąpogrążoną we śnie. Jedną ręką mocno przytula misia, którego dostałaod nas, kiedy miałasiedem lat, a w drugiej trzyma przełącznik samoobsługowej kroplówki z morfiną. Co jakiś czas naciskaprzycisk przez sen,chociaż śpi mocno,W pokoju stoi też fotel,którypo rozłożeniu staje się wąskimłóżkiem,połówką, z materacem grubości kartki papieru. Leży nanim zwinięta w kłębek Sara. - Cześć - mówi, odgarniając włosy zoczu. -Gdzie jest Anna? - Śpi jeszcze, tak mocno, jak to tylko dziecko potrafi. Jak Katew nocy? -Nieźle. Tylko razmiała lekkie bóle,między drugą a czwartą. Przysiadamna skraju jejpołówki. - Twój wczorajszy telefon bardzo pomógłAnnie. Kiedy patrzę w oczy Sary,widzę Jessego;oboje mają ten samkolor włosów, te samerysy. Ciekawe, czySara,patrząc na mnie,widzi Kate. I czy tobardzo boli. Trudnouwierzyć,że kiedyśprzejechałem ztą kobietą całądługośćtranskontynentalnej autostrady nr 66, odpoczątku dokońca, i anirazu nie zabrakło nam tematów do rozmowy. Teraznasze rozmowy to wymiana najważniejszych informacji,oszczędna w słowach, zato bogata wpoufneszczegóły zpierwszejręki. - Pamiętasztę wróżkę zNeyady? -zagaduję. Widzę, że niekojarzy, o czymmówię, więc ciągnę temat: - To było, kiedy mieliśmyjeszcze cheyroletai Jechaliśmy przez Nevadę i w połowie drogizabrakło nambenzyny. Musiałem iść szukać jakiejś stacji,a tyniechciałaś zostać sama wsamochodzie. Za dziesięć dni ty wciąż będziesz błąkałsię po własnych śladach,a tymczasem mnie tutajrozdziobią sępy, powiedziała Sara,ruszając w drogę u mojego boku. Musieliśmycofnąć się sześć kilometrów do stacji benzynowej, którąminęliśmy po drodze, nędznego barakuzamieszkanegoprzez starszego jegomościa - właściciela - i jego siostrę, która twierdziła, że potrafi przepowiadaćprzyszłość. Sara bardzo chciała sobie powróżyć, ale ja miałem tylko dziesięć dolarów, awizyta u tej wróżkikosztowała pięć. Kupimy mniej benzyny, powiedziała Sara,i zapytamyją, kiedy sięskończy. Jak zawsze, dałem sięjej przekonać. BEZMOJEJ ZGODYMadame Agnes była niewidoma. Wyglądała tak, że można by^straszyć nią dzieci: miała kataraktę na oczach, które przypomi nałybezchmurnelazurowe niebo. Dotknęła twarzy Sary powyi':krzywianymipalcami,żeby odczytać przyszłość z układukości,'i powiedziała, żewidzi trójkę dzieci i długie życie, ale że to niewystarczy. Sara, rozzłoszczona taką przepowiednią, zaczęła dopytywać się o sens tychsłów. Madame Agnes wyjaśniła, że przy szłość jest jakglina, którą wkażdej chwili można ugnieśći nadaći. jej inny kształt; da sięto jednak zrobić wyłącznie zwłasnąprzy1szłością, bo na los innych wpływu mieć niemożna. Ale niektórym(-ludziom to nie wystarczy. Potem położyła dłonie na mojej twarzy i powiedziałatylko;"Oszczędzaj się". Jeślichodzi o benzynę, miała nam sięskończyć zarazza grani caKolorado. I tak się stało. gZnówsiedzimy w pokojuszpitalnym. Sara patrzy na mnie pu; stym wzrokiem. ; - To my byliśmy kiedyśw Nevadzie? -dziwisię. Po chwili potrząsa głową. - Musimy pogadać. Jeśli Anna do poniedziałku nie;zmieni zdania, muszę wiedzieć, jak będziesz zeznawał. - Zdecydowałem się już - opuszczam głowę. -Poprę wniosek[Anny. - Co takiego? ;Rzuciwszy szybko okiem,czy Kate się nie obudziła, usiłuję'znaleźć słowa wyjaśnienia. - Saro, uwierz mi, że długonadtym myślałem. Doszedłem doŁ;wniosku, że jeśli Anna nie chce byćdłużej dawcą dlaKate, musi my to uszanować. j - Jeżeliweźmiesz stronęAnny, sędzia stwierdzi, że jedno z ro;l3zicówpopiera jejwniosek i orzeknie najej korzyść. -Wiem o tym - odpowiadam. -Inaczejpo comiałbym to robić? ; Wpatrujemy się sobiewoczy. Brak nam słów. Nie chcemy myIśleć o tym, co nas czeka na końcu każdej z tych dróg. - Saro - przerywamw końcuto milczenie - czego ty chcesz(ode mnie? -Chcę patrzeć na ciebie i przypomniećsobie, jak było kiedyś. Jej słowa są niewyraźne, zdławione. - Chcę, żebybyło tak jakniej. Pomóż mi, Brian. JOD! PlCOULTAle ta Sara to już nie jest tamta kobieta, którą znałem. Toniejest marzycielka,która biegła przezprerięi liczyła norki pieskówpreriowych, która czytała na glos ogłoszenia matrymonialne samotnych kowbojów, aw najciemniejszej głębinie nocy mówiłami,że będzie mnie kochać, dopóki księżyc wschodzi na niebie. Szczerze mówiąc, ja teżnie jestem już tym samymczłowiekiem. Tamten mężczyznasłuchał Sary. Tamtenmężczyzna jej wierzył. SARA2001Siedzę na kanapie w dużympokoju. Czytam jedną częśćgaze(ty, a Brian, siedzący obok mnie, drugą. Wchodzi Anna. p - Jakobiecam wam, że będę kosić trawnik, dopókinie wyjdę-za mąż - mówi - to dostanę teraz sześćset czternaście dolarówi dziewięćdziesiątsześć centów? -Naco? - pytamy jednym głosem. Anna przestępujez nogi na nogę. - Potrzebuję trochę kasy. Brian składastronę z wiadomościamikrajowymi. - Jakoś nie wydajemisię, żeby dżinsy firmy Gap aż takpodroialy. g- Wiedziałam, że tak będzie - burczy Anna, zbierając się dogwyjśda. E-Zaczekaj. - Pochylam się, opieram łokciena kolanach. -Cochcesz za tokupić? - Czy to aż takie ważne? -Anno- odpowiada Brian - nie możemy dać ci tylu pienięey,nie wiedząc, nacopójdą. Anna namyśla sięprzez chwilę. - Chcę coś kupić na e-Bay. Moja córka, dziesięciolatka, zagląda nae-Bay? - Nodobrze. -Westchnęła ciężko. -Są do sprzedania parkanyramkarskie. Spoglądam na męża,ale on też nic z tego nie rozumie. - Takie do hokeja? -pytaBrian. 277. JODI PlCOULT- Ee. no..tak. - Przecieżty nie grasz whokeja -zauważam. Anna czerwienisię, a do mnie wtym momencie dociera, że mogę się mylić. Briandomaga się wyjaśnień. - Kilka miesięcy temu - zaczynaAnna- przejeżdżałam narowerze oboklodowiska do hokeja. Spadł mi łańcuchi zsiadłam. Na lodziećwiczyładrużyna juniorów, ale nie mieli bramkarza, bosię rozchorował. Trener powiedział, że jak stanę nabramce, to dami pięć dolarów. Pożyczyłam strój isprzęt tamtego chorego chłopakai. no..całkiem nieźle mi poszło. Było fajnie. I teraz tamchodzę. -Anna uśmiecha się z zażenowaniem. - Trener zaproponował mi, żebym zagrała z nimi w turnieju. Byłabym pierwsządziewczyną w drużynie. Ale muszę mieć własny sprzęt. - Zasześćset czternaście dolarów? -1 dziewięćdziesiąt sześć centów. Ale to są same parkany,apotrzebne mi jeszcze bodiczki, lapaczka, rękawica na prawą rękę i maska. - Spogląda na nas wyczekująco. -Musimy się zastanowić - odpowiadam. Anna wychodzi, mamroczącpod nosem coś, co brzmi jak: "Takmyślałam". - Wiedziałaś, że ona graw hokeja? -pyta Brian. Potrząsamprzecząco głową. Ciekawe, zastanawiam się, jakie jeszcze sekretymoja córka skrywaprzed nami. Pięć minut przed wyjściemna pierwszy mecz Anny Kateoświadcza, że nigdzie niepójdzie. - Mamo, nie - błaga. -Zobacz, jak ja wyglądam. Kate dostałaniedawno złośliwej wysypki. Jejpoliczki, dłonie,podeszwy stóp i klatkę piersiową pokrywają małe czerwone kropki, a dotego całą twarz ma spuchniętą odsterydów, którymi się toleczy. Jej skóra jest szorstka i pogrubiała. Te objawysą wizytówką choroby Grafta, czyli reakcji "przsszczep przeciwko gospodarzowi", która nastąpiłau Kate po przeszczepie szpiku kostnego. Odczterechlat chorobata objawia sięcojakiś czas w najbardziej niespodziewanych momentach. Szpikkostny tonarząd, który po przeszczepie ciałomoże odrzucić,taksamo jak serceczy wątrobę. Czasami jednak dziejesię tak, że toszpik przestaje tolerować organizm,w którym się znajduje. BEZ MOJEJ ZGODYMa to swoje dobrestrony,mianowicie takie, że choroba Graftatzagrażatakże komórkom rakowym;doktor Chancenazywa tol "chorobą przeszczep przeciwko białaczce". Gorsze natomiastsąl jej objawy: przewlekła biegunka,żółtaczka, ograniczenie ruchli" wości stawów, uszkodzenia istwardnienie tkanki łącznej. Zdązystam już przywyknąć do tych sensacji i znoszę je ze spokojem, alel kiedy objawy są tak silnejak dziś, pozwalam Kate nie iść do szkofeiy. Dziewczyna matrzynaście lat, a wtym wiekuwygląd jest najważniejszy. Szanuję wolę Kate, bo moja córka nie jest próżna. t Ale nie mogę zostawić jej samej w domu,a przecież obiecały(śmy Annie,że przyjdziemy popatrzeć, jakgra. ;-Dlatwojej siostry to jestbardzoważna sprawa - tłumaczę. W odpowiedzi Kate rzuca się na kanapę i zakrywatwarz poIduszką. (Nie mówię już anisłowa. Idędo przedpokoju i wyjmujęz szafy różne elementy zimowej garderoby. Podaję Kate rękawiczki,Ewciskam czapkę na głowę iowijam szalikiem twarz aż po sameEflczy. E- Na hali będzie chłodno - mówię tonem, zktórymnie możnasię nie zgodzić. l Sprzęt pożyczyliśmy w końcu od siostrzeńca trenera Anny. Na sza córka jest niedorozpoznania, opatulona i obwiązanajakcho choł licznymiwarstwami stroju bramkarskiego. Nikt by się nie do myślił, że jest jedyną dziewczynką na lodowisku. Ani że jesto dwa( lata młodsza od wszystkich graczy biorących udziałw meczu. t Ciekawe, czy Anna słyszy dopingprzez ten hełm. Amoże jest(. tak skoncentrowana na tym,co się dzieje, żeodsuwa odsiebie('wszelkie myśli, skupiając całą uwagę na śmigającym krążku i ło(ftaocie kijów o lód. Ł Jesse i Brian siedzą jak na szpilkach;nawet Kate zaczyna sięp. feniocjonować grą, choć przecież musiałam zaciągnąć ją tutaj nie1teal siłą. W porównaniuzAnną drugibramkarz porusza się wolno;jak mucha w smole. Gra przenosi się błyskawicznie spod bramki("przeciwników pod bramkę Anny. Center podajena prawe skrzy:dło, a napastnik rwie do przodu jakburza, siekąc lód łyżwami,Iniesiony rykiem rozentuzjazmowanego tłumu. Anna, bezbłędnieprzewidując, gdzieza chwilęznajdziesię krążek, wychodzi278. JOD] PlCOULTz bramki, nisko na ugiętych kolanach, z łokciamiwysuniętymi nazewnątrz. -Nie do wiary -zachłystuje się Brian w przerwie po drugiejtercji. - Prawdziwy talent bramkarski! Toakurat wiem od dawna. Anna jest jakdeska ratunku. W każdej sytuacji. Tej samej nocy Kate budzi się zalanakrwią, która ciekniestrumieniami z nosa, odbytu i spod powiek. Nigdy w życiunie widziałam tyle krwi. Usiłujępowstrzymać krwotok, myśląc tylkoojednym:ile Kate może jej stracić? Kiedy dojeżdżamy znią naostry dyżur, jest już otumanionai miota się, aż wreszcie traciprzytomność. Pielęgniarki natychmiast podłączają ją dokroplówek z osoczem, krwią ipłytkami, aby uzupełnić straconą krew,która i tak momentalnie wyciekana zewnątrz. Wygląda to tak,jakby wtłaczane do jej żył płyny przelewały się przez nią na wylot. Intubują Kate i podają jej płyny ustrojowe, abyzapobiecwstrząsowi hipowolemicznemu. Robią tomografię komputerowąmózgu i płuc, żeby stwierdzić, jak rozległe jest krwawienie wewnętrzne. Choć już nieraz jeździliśmy z Katewśrodkunocy na ostry dyżur iczęsto widzieliśmy u niejwszelkie objawy nagłego nawrotuchoroby, to jednak teraz wiemy, że jeszcze nigdy nie byłoaż takźle. Krwotokznosa tojedno, ale awariacałego organizmuto zupełnie co innego. Do tej pory dwukrotnie nastąpiła arytmiaserca. Krwotok powodujaniedokrwienie mózgu, serca, wątroby, płuci nerek;żaden narząd w tym momencie nie funkcjonuje prawidłowo. 'DoktorChance zaprasza nas domałej salki w końcu korytarzana oddziale intensywnej opieki medycznej. Ściany pokoiku sąwymalowane w stokrotki z uśmiechniętymi buźkami. Niedalekookna jest narysowanapionowa podziałka w kształcie gąsienicy,długości mniej więcej metr dwadzieścia,opatrzona napisem:"Ilemogę urosnąć? ".Brian i ja siedzimyw kompletnym bezruchu, jakbyobiecanonam nagrodę za dobrezachowanie. - Arszenik? -powtarza Brian. -Trucizna? - To zupełnie nowe leczenie - wyjaśnia doktor Chance. -Ar280BEZ MOJEJ ZOODYszenikpodaje siędożylnie,przez dwadzieścia pięćdo sześćdziesięciu dni. Jak dotądta terapia nie doprowadziła jeszcze dowywleczenia choroby, conie znaczy, że niemoże tonastąpić w przyj szlości. Jednak odmomentu wprowadzenia leku pięć lat temui żaden z pacjentówleczonych tą metodą nie dożyłchwili obecnej. E Naszasytuacja wygląda tak: wykorzystaliśmyjuż krew pępowinową, przeszczep allogeniczny, naświetlanie, chemioterapię i tretinoinę. Kate przeżyła nasze najbardziej optymistyczne prognozygo cale dziesięć lat. g; Bez dalszego zastanawiania się kiwam głowąna znak zgody. "Czy powiedziałam Kate wczoraj wieczorem, że jąkocham? Nieg;mogę sobie przypomnieć. W żaden sposób. r-(: Kilkaminut po drugiej w nocy zauważam,że Brian gdzieśtizniknął. Wymknął się,kiedy przysypiałamprzy łóżku Kate. Nie^ma go już godzinę. Wyruszam na poszukiwanie. Pytam pielęgnia,rek, sprawdzam w stołówce i w męskiej toalecie. Nigdzie go nie1'ma. W końcuodnajduję męża w maleńkimpokoiku noszącymE imię jakiegoś biednegodziecka, które umarło na tym oddziale. Pokoikza dnia jest słoneczny, stoją w nim sztuczne roślinki, nie1'zagrażające pacjentom zneutropenią. Brian siedzina brzydkiej,f obitej sztruksem kanapie i zawzięcie zapisuje cośniebieską kreda; ką na kartce papieru. J - Hej - odzywam się cicho, nagleprzypominając sobie,jakdziecikiedyś kolorowały książeczki na podłodzew kuchni; kredkibyły rozsypane po całej podłodzejaknaręczapolnych kwia . tów. - Dam ciżółtą zaniebieską. Brian spogląda na mnie wystraszonymwzrokiem. - Czycoś. -Nie, Kate czuje się dobrze. To znaczybez zmian. Steph, pielęgniarka,podała jej już pierwszą dawkę arszeniku,; a dotego krew. Dwa razy. Trzeba było uzupełnić to, co mała wciążtraci. - Możelepiej będzie zabrać Kate do domu - mówi Brian. -Zabierzemy ją. - Zabierzmyją teraz. -Brian składaręce, stykając ze sobą koliuszki palców. -Kate wolałabyumrzećwe własnymłóżku. To jedno słowo eksploduje między nami jak granat. JODE PlCOULT - Kate nie. -Umrze. - Twarz Briana znaczą głębokie bruzdy bólu. -Onajużumiera,Saro, iw końcu umrze, dziś, jutro, a przy ogromnymszczęściu może za rok. Słyszałaś, co powiedział doktor Chance. Arszenik nie leczy. On tylko powstrzymuje nieuniknione. Moje oczywzbierają Izami. Aleja ją kocham -mówię, bo czy to nie wystarczy,żeby moja córka nie umarta? - Ja też ją kocham. Kocham ją za bardzo, żeby dalej to ciągnąć. Kartka papieru, na której pisał kredką, wypada z jegodłoninamojekolana. Podnoszę ją, zanim Brianzdąży wyciągnąć rękę. Są naniej plamy odłez i wieleskreśleń. Czytam: Uwielbiafa pierwsze zapachy wiosny. Grata wramka, jakby urodziła się z kartami w ręku. Potrafiła tańczyć nawet bez muzyki. Na marginesie są też notatki. Ulubiony kolor: różowy. Ulubionapora dnia: zmierzch. Czytała "Wherethe Wild ThingsAre" sto razyi do tej pory zna tę książkę na pamięć. Czuję przeraźliwiezimnydreszcz spływający mipo plecach. - Czyto ma być. Czy tojest. mowa pogrzebowa? Brianteż już płacze. - Muszę zapisać to teraz, bo potem, kiedybędzie trzeba, nieporadzę sobie ztym. Potrząsam głową. - Jeszczenie trzeba. Owpół do czwartejjaad ranem dzwoniędo mojej siostry. - Obudziłam cię. - Dopiero kiedy słyszę jejgłos, uświadamiamsobie, że dla niej, dla wszystkich normalnych ludzi, ta pora to samśrodek nocy. - Coś się stało Kate? Kiwamgłową, chociaż wiem, że onatego nie zobaczy ani nieusłyszy. - Zanne? -Słucham. Zaciskam powieki, ale łzyi tak płyną. - Saro, co się stało? Mam dowasprzyjechać? Nie mogę dobyć głosu. W gardle czuję jakby wielką ołowianąkulę; to niewypowiedziana prawda. Jak się okazuje, prawdą też 282 BEZ MOJEJ ZGODY ; można się udławić. Kiedy byłyśmy dziećmi, zawsze kłóciłyśmy sięo światło w korytarzu dzielącym nasze pokoje; Zannechciała,żeby gasić jena noc, a ja - żeby się paliło. Wsadźgłowę pod poduszkę, mówiłam jej. Ty możesz zrobić ciemność, ale ja nie potrafięzrobić światła. - Przyjedź. - Nie powstrzymuję już tez. -Proszę cię. Wbrew wszelkim oczekiwaniom Kate wytrzymuje dziesięć dniintensywnych kroplówek i leczenia arszenikiem. Jedenastegodnia po przywiezieniu do szpitala zapadaw śpiączkę. Postanawiam czuwaćprzy jej łóżku, dopóki sięnie obudzi. Moje czuwanie trwa dokładnie czterdzieści pięć minut; przerywa je telefon. Dzwoni dyrektor szkoły, do której chodzi Jesse. Dowiaduję się, że metaliczny sód jest przechowywany w pracowni chemicznej w małych pojemnikach wypełnionych olejemz uwagi nato, że gwałtownie reaguje z powietrzem. Dowiadujęsię,że reaguje on również zwodą, a w wynikureakcji powstajetleni wydziela się ciepło. Dowiaduję się wkońcu, że mój syn,uczeń dziewiątej klasy, dzięki wrodzonejbystrościpołączył obate fakty, wykradł z pracowni pewną ilość tego pierwiastka i spuścił go w klozecie, rozsadzając szkolne szambo. Dyrektor zawiesza go wprawachucznia na trzy tygodnie. Dowiaduję się odniego dodatkowo, że mój syn kwalifikuje się dokryminału, gdzie zapewne skończy; oznajmiwszy mi to, ten człowiek ma jeszcze czelność dopytywać sięo Kate. Zabieram Jessego i wracam razem z nim do szpitala. - Nie muszę ci chyba mówić, że od dziśmasz szlaban? -Wszystko jedno. ; - Dopóki nie skończysz czterdziestu lat. Jesse garbi się i marszczy brwi, które choć i tak są blisko siebie, terazwydająsię całkiem zrośnięte. Próbuję przypomnieć sobiedokładnie, kiedy dałam sobie spokój z wychowywaniem syna. Nie mogęzrozumieć, dlaczego stał siętaki, skoro jego los nie był'; nawet po części tak tragiczny jak życie jegosiostry. - Dyrektor to kutas. -Wiesz, coci powiem? Świat jest pełen, jak ich nazywasz, kutasów. Zawsze będziesz zkimśsię zmagał. Z kimśalbo z czymś. Jesse rzucamiwściekłe spojrzenie. JODI PlCOULT - Cholera, widzisz? Za każdymrazem, o czymkolwiek by byłarozmowa, zawsze potrafisz zejść na temat Kate i jej choroby. Zatrzymuję samochód na szpitalnymparkingu, alenie spieszęsię z wysiadaniem. O przednią szybę bijąkrople deszczu. - Każde z nas potrafi zwrócić na siebie uwagę - mówię. - Boprzecieżpo to i tylko poto wysadziłeś szkolne szambo. Może niemam racji? - Niemasz pojęcia, jak to jest mieć siostrę umierającą na raka. -Nie jestto jednaktemat całkowicie mi obcy. W końcu mamcórkę umierającą na raka. Izgadzam się z tobą, że takie życie jestdo chrzanu. Czasem ja też mam ochotę coś wysadzić, bo wydajemi się, że jeśli tego nie zrobię, toza chwilę sama eksploduję. -Opuszczam wzrok. Na ramieniu Jessego, dokładnie w zgięciu łokcia widnieje siniak wielkościpóldolarówki. Nadrugiej ręce zauważam drugi taki sam, do pary. Gdybym zobaczyła coś takiegouktórejś z jego sióstr, natychmiastpomyślałabym o białaczce. Ale u Jessego, coznamienne, wpierw przychodzi mi na myśl heroina. - Coto jest? -pytam. Jesse zakłada ręce. na piersi. -Nic. - Co to jest? - powtarzam. - Nie twój interes. -Otóżmylisz się - prostuję silą jego rękę. - To ślad po igle,tak? Jesseunosigłowę, jego oczybłyszczą hardo. - Tak, mamo. Co trzy dni wbijają mi igłę. Tylko że zamiast walićherę, oddaję krew, tutaj,w tym szpitalu, na trzecim piętrze. -Patrzy mi w oczy. - Nie zastanawiałaś się nigdy, od kogo jeszczeKate dostaje płytki? Zanim zdążę powiedzieć choć słowo,Jessewyskakuje z samochodu. Patrzę za nim przez zalanądeszczem szybę i widzę rozmazany świat, w którym nic już nie jest dla mnie jasne. Upłynęły dwa tygodnie, odkąd przywieźliśmy Kate do szpitala. Pielęgniarkom udało się w końcu mnie namówić, żebym zrobiłasobie dzień przerwy. Jadę do domu. Kąpię się pod własnym prysznicem, zamiast w służbowej łazience dla personelu intensywnejopieki. Płacęzaległe rachunki. Zanne, którawciąż jeszcze miesz284 BEZ MOJEJ ZGODY ka u nas,parzy mi kawę; kiedy schodzę do kuchni z rozczesanymi, 'wilgotnymi włosami, parującafiliżanka już na mnie czeka. s - Ktoś dzwonił? "- "Ktoś" znaczy ktoś ze szpitala? Nie. - Zanne przerzuca stro'nę książki kucharskiej, którą przegląda. -Co za pierdoły -wzdyI, cha. - Gotowanie to żadna frajda. Drzwi wejściowe otwierają się i zamykają z hukiem. Do kuchicni wpada Anna. Namój widokstaje jak wryta. - A coty tu robisz? - dziwisię. - Mieszkam w tym domu- przypominam jej. Zanne chrząka z cicha. - Ktoby pomyślał - mruczy pod nosem, ale Anna jej niesłyszy Ealbo nie chce usłyszeć. Wymachuje mi przed nosemjakąś kartką,uśmiechającsię radośnie od ucha do ucha. - Trener Urlicht dostał list. Do mnie! Czytaj, czytaj,czytaj! Do Sz. P. AnnyFitzgerald, Serdecznie gratulujemy przyjęcia na letni obóz hokejowy dla dziewcząt. Zapraszamy Cię do grupy bramkarek. Tegorocznyobózodbędzie się w dniach 3-17lipca2001 rokuw Minneapolis. Prosimy o wypełnienie załączonego formularza i odesłanie go na podany adres dodnia 30 kwietnia 2001 roku, razem ze świadectwemzdrowia i historią przebytych chorób. Do zobaczenia nalodzie! Sarah Teuting,trenerka Odrywam wzrok od listu, - Puściłaś Kate na ten specjalny obóz dla dzieci chorych najbiałaczkę,kiedy miała tylelat co ja- mówi Anna. - Wiesz wogóEle, kto to jest Sarah Teuting? To bramkarka Team USA! I zobacz,(a nie jadę naspotkanie znią, tylko będę trenować pod jejBokiem, ona mipowie, co robięźle! Trener załatwiłdla mnie pełnyBtwrot kosztów,więc was nie będzie to kosztować ani centa. PoleBcę tam samolotem, dostanę własny pokój i wszystko. To dla mniewielka szansa. B -Kotku - przerywam jej, powoli dobierając słowa - nie mofcżesztampojechać. 285. Jora PICOULT Annapotrząsa głową, jakby musiała wbić sobie do uszu to, copowiedziałam. - Ale przecież to nie jest teraz,zaraz. To dopiero latem. A do tego czasu Kate może już umrzeć. Po raz pierwszyAnna dała mi do zrozumienia, ze widzikoniectego wszystkiego, że wyobraża sobie, że kiedyś może być wolna odobowiązków względem swojej siostry. Ale dopóki to nie nastąpi,wyjazd do Minnesotyjest wykluczony. Nie, nie bojęsię,że Anniecoś siętammoże stać; bojęsię o to, co może stać się Kate pod nieobecność siostry. Jeżeli przeżyje leczenie arszenikiem i wyjdziez obecnego kryzysu, to nikt nie wie, jak długo będziemy czekaćna następny, a wtedy Anna - jej krew, komórki macierzyste, jejtkanki - będzie nam potrzebna tutaj, na miejscu. Świadomość tych faktów wisi pomiędzy nami jak zwiewna,przejrzysta zasłona. Zanne wstaje zkrzesłai obejmuje Annę ramieniem. - Wiesz co, pszczółko? Porozmawiamy o tym z mamą przy jakiejś innej okazji. - Nie - przerywa jej Anna. - Chcęwiedzieć,dlaczego nie mogę tam pojechać. Zasłaniam oczy dłonią. - Anno, proszęcię, nie zmuszaj mnie do tego. -Do czego, mamo? - pyta Anna głosem rwącym sięz emocji. -Tak się składa, że ja cię do niczego nie zmuszam. Wybiega zkuchni, gniotąc list w dłoni. Zanne uśmiecha się domnie blado. ' - Witaj w domu - mówi. Anna wychodzi napodwórko, bierze kij do hokeja i zaczynaćwiczyć strzały krążkiem, odbijając go o drzwigarażu. Rytmicznyłoskot nie ustaje przez godzinę; w końcu zapominam, że to ona,a w moichuszach stukotbrzmi jak puls naszego domu. Siedemnaście dnipo przyjęciu do szpitala Kate łapie jakąś infekcję. Organizm natychmiast reaguje wysoką gorączką. Robiąjejwszystkie możliwe posiewy -z ciała odprowadzane są krew,kał, urynai ślina. Ma to chronić organizm przed dalszymzakażeniem. Aby sprowokować do reakcji wirusa, który ją dręczy, podająjej wszelkie możliwe antybiotyki. 286 BEZ MOJEJ ZGODY ' Steph, nasza ulubiona pielęgniarka, od czasu do czasu zostajes po dyżurze do późna w nocy, abym nie musiała borykać się ztym. w samotności. Przynosi mi numery magazynu "People"podkra! dzione zpoczekalniw przychodni i przesiaduje przy łóżku mojej" nieprzytomnej córki,snując na głos pogodne monologi. Jest wzorem determinacji i optymizmu, ale tylko na zewnątrz. Kilka razydostrzegłam łzy w jej oczach, kiedy wycierała Kate gąbką, cow obecnych warunkach zastępuje kąpiel. Myślała, że na nią nie; patrzę. S Któregoś dniaranodoktor Chance zaglądado Kate. Skoń; ożywszy ją badać, opuszcza stetoskop na szyję i przysiada na'krześle naprzeciwko mnie. ' - Chciałem być gościemna jej ślubie - mówi. ;- Będziesz - przekonuję go, ale on potrząsa głową. Widząc to, czuję, jak moje sercezaczyna bić szybciej. ; - Nie wiesz, jaki prezent kupić? - pytam. -Może być waza doponczu. Ramkana obrazek. Albo wystarczy, że wzniesiesz toast. - Saro - przerywa mi doktor Chance. - Pożegnaj się zKate. Jesse siedzi sam na sam z Kate przez piętnaście minut,zazamkniętymi drzwiami. Kiedy wychodzi,wyglądajak uzbrojonabomba na chwilę przed detonacją. Puszcza się biegiem wzdłużkorytarza oddziału intensywnejopieki medycznej. - Ja pójdę. - Brian rusza w kierunku, w którym pobiegł Jesse. Anna siedzi nakrześle opartaplecamio ścianę. Widać, że też: jest zła. - Nie wejdę tam- oświadcza. Przyklękam obok niej. i - Uwierzmi, że ostatnią rzeczą, której pragnę, jest zmuszać; cię do tego. Ale jeśli teraztam nie pójdziesz, to przyjdzie dzień, kiedy będziesz tegożałować. ' Anna wstaje i wchodzi do pokoju Kate, gotującsię z wściekło ści. Przysiada nakrześle obok łóżka. Pierś Kate unosi się i opadai w rytm pracy respiratora. Cała wojowniczość Annyznika wjed; nej chwili; wystarczy jej dotknąć palcami policzka siostry. - Czyona mnie słyszy? -Oczywiście -odpowiadam bardziej sobieniż Annie. - Nie pojadę do Minnesoty - szepcze Anna. - Już nigdzie ni. JODI PlCOULT gdy nie pojadę. - Pochyla się nisko nad łóżkiem. -Obudź się,Kate. Obie wstrzymujemy oddech. Nic. Nic się nie dzieje. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego mówi się "stracićdziecko". Brzmi totak samo jak "stracić z oczu". A przecież żadenrodzic nie jestaż tak lekkomyślny; zawsze wiemy, gdzie są naszedzieci, co najwyżej możemy życzyć sobie, żeby były gdzie indziej. Siedzimy z Brianem na łóżkuKate. Trzymamy się za ręce,a w drugiej dłoni każde z nasściska jedną rączkę naszej córeczki. - Miateś rację -mówię mu. - Trzeba byłoją zabrać do domu. Brian potrząsa głową. - Gdybyśmy niezdecydowali się na leczenie arszenikiem, todo końca życia byśmytego żałowali. - Odgarnia z twarzy Katejejjaśniutkie włosy. -Taka grzeczna dziewczynka. Zawsze robiła to,o co ją się prosiło. - Kiwam głową, bo słowa zamierają mi w gardle. -To dlatego wciążtak jeszcze walczy. Czeka, aż pozwolisz jejodejść. Pochylasięnad Kate, łkając tak mocno, że nie może złapaćoddechu. Kładę dłoń na jegogłowie. Nie jesteśmy pierwszymi rodzicami, którzy tracą dziecko. Cała różnicapolega na tym, że poraz pierwszy przytrafia się to nam. Brianzasnął, siedząc na stołkuw nogach łóżka,oparty łokciamina pościeli. Ja nie mogęspać; biorępooraną bliznami dłońKate w dłonie. Przesuwam ipalcami po spiłowanych na okrągłopaznokciach mojejcóreczki, przypominając sobie, kiedy pierwszy raz je pomalowałam. Brian niemógł się nadziwić, po cotodziewczynce, która dopiero co skończyła roczek. Dziś,dwanaścielatpóźniej, odwracam dłoń Kate i przyglądam sięlinii życia, żałując, że nie umiem jej odczytać. Jeszcze bardziej żałuję, że niepotrafięjej poprawić, zapisać na nowo. Przysuwam krzesłobliżej szpitalnego łóżka. - Pamiętasz, jak zapisaliśmy cię naletni obóz? Ostatniej nocyprzed wyjazdem oświadczyłaś nagle, że się rozmyśliłaś i chceszzostaćw domu. Poradziłam ci wtedy, żebyś wautobusie usiadłapo lewej stronie, by mócmnie widzieć, kiedy będziesz ruszać. Żeby pamiętać, że czekam na ciebie. - Przyciskam jej dłoń dotwa288 BEZ MOJEJ ZGODY l rży takmocno, aż na skórze zostaje ślad. - Zajmij sobieto samo. miejsce wniebie, żebyś mogławidzieć,że wciąż na ciebiepatrzę. Chowamtwarz w fałdachkołdry i mówię mojej córce, jak bar dzo ją kocham. Ściskam jejrączkę, ten jeden ostatni raz. " W odpowiedzi czuję najlżejsze drgnięcie, najdelikatniejsze;poruszenie, najsłabszyuściskmałej dłoni dziecka powracającegol. dożycia, chwytającego się wszystkiego, cowpadnie mu pod rękę. i. Bez mojej zgody. ANNA Zastanawia mnie jedna rzecz; ile lat ma się w niebie? Bo skorojuż się tam jest, to powinno się wyglądać jak za swoich najlepszychdni. Jakoś mi się nie wydaje, żeby wszyscy ci, którzy umarli ze starości, błąkali się po raju bez zębów i świecąc z daleka łysiną. Tozresztą nie jest jedyny problem, jaki nasuwa mi się na myśl. Czy samobójca, który się powiesił,wałęsa się po niebie spuchnięty, zwywalonym językiem? A jeśli ktoś zginął na wojnie, to czy przez całąwieczność musi obywać się beznogi, którąurwała mu mina? Tak sobie myślę, że w tej kwestii można wybrać samemu. Kiedy ktoś po śmierci zgłasza się do nieba, wypełnia specjalnyformularz, w którym zaznacza, czy chce mieć pokój z widokiem nagwiazdy czy na chmury, czy na obiad woli kurczaka, ryby czy może mannę, no i jak chce być postrzegany przez innych, co obejmuje także to, ile chce mieć lat w oczach innych. Ja, przykładowo,wybrałabym siedemnaście - mam nadzieję, że do tego czasuzdążą urosnąć mi piersi. Bo nawet jeśli umrę jako zasuszona stulatka, w niebie chcębyćmłodai ładna. Raz, kiedy byliśmy wgościach u znajomych, usłyszałam, jakmój tata powiedział, że nawetkiedy będzie już stary i siwy, tow głębi serca wciąż będzie miał dwadzieścia jeden lat. Więc możeto jest tak, że w życiu każdegoczłowieka jest takiokres, którywyrabia się jak koleina nadrodze, albo, jeszcze lepiej, jak ulubione miejsce na kanapie. Do tych czasów zawszepowraca sięmyślami bez względu nato, jak wygląda reszta życia. Problem leży chyba w tym, że każdy człowiek jest inny. Bo cosię dzieje, jeśli chcesię odnaleźć w raju kogoś, kogo nie widziałosię przez całe lata ziemskiego życia? Przypuśćmy, że zmarła żona BEZ MOJEJ ZGODY zaczyna szukać w niebie swojegomęża, którego straciła pięć latwcześniej. Wyobraża go sobie jakosiedemdziesięcioletniego sta: ruszka, a on tymczasemzażyczył sobie mieć znów szesnaście lati hasa w najlepsze, pięknyi gładki. A taka dziewczyna jak Kate, która umiera w wieku szesnastulat,alew raju chce wyglądać na trzydzieści pięć, choć na Ziemitylu nie dożyła? Kto ją wtedy rozpozna? Kiedy jemy z tatą śniadaniew remizie, dzwoni Campbell. Mówi, że adwokatstrony pozwanej prosi o spotkanie w celu omówienia sprawy. Głupio to brzmi, bo przecież i tak wszyscy wiemy,żechodzi o moją mamę. Campbell każe nam przyjść o trzeciej doswojej kancelarii,chociażjest niedziela. Siedzę napodłodze i głaszczęSędziego,który położył mi łebna kolanach. Campbell jest tak skupiony na tym, co siędzieje, żezapomina nawet zwrócić mi uwagę, że nie wolno tego robić. Dokładnie co do minuty o godzinie trzeciej do gabinetu wchodzi moja matka. Sama musiotworzyć sobie drzwi, boKem, sekretarkaCampbella, niepracuje w niedzielę. Mamama włosy staranniezaczesane i ułożone w elegancki koczek. Na twarzy delikatny makijaż. Jednak pomimo wszystkich tych zabiegów widać na pierwszy rzut oka, żeona kompletnietutaj nie pasuje. Campbell czujesię w tym gabinecie jak ryba wwodzie, tymczasemona wkancelarii prawniczej wygląda jak niewłaściwa osoba na niewłaściwymmiejscu. Trudno mi uwierzyć,że moja mama kiedyś pracowaław tym zawodzie. Coś misięzdaje, że musiałabyć wtedy zupełnieinną osobą. Chyba każdy z nas kiedyś był inny. - Dzień dobry - cicho odzywa się mama. -Witam panią - odpowiada Campbell Alexander. Kompletnylód. Mama odrywa wzrok od taty, który siedzi przy stole konferencyjnym, i przesuwaspojrzeniempo mnie. Niewstałamz podłogi. - Cześć - wita się jeszczeraz, robiąc krok wprzód,jakbychciała podjeść i mnie uściskać, ale zatrzymuje się w półdrogi. -Prosiła pani o spotkanie - przypomina jejCampbell. Mama siada przystole. - Wiem. Miałam. mam nadzieję, że dojdziemydo porozumienia. Chciałabym, żebyśmy wspólniepodjęli decyzję. 291. JODI PlCOULT Campbell stuka palcami o blat stołu. - Czy chce pani zaproponować nam jakąś umowę? - pyta, jakby był na naradzie handlowej. Mama patrzy na niego, mrugającoczami. - Można to chyba tak nazwać. - Odwracasię razem z krzesłemw moim kierunku, jakbyśmy były same w tym pokoju - Anno,wiem, jak wiele zrobiłaś dla Kate. Wiem też, żenie pozostało jużprawienic, co mogłoby pomóc twojej siostrze. Prawi-e nic. Tylkojedna rzecz daje jeszcze jakąś szansę. - Proszę nie wywierać nacisku na moją klientkę. -Nie trzeba,Campbell - przerywammu. Mogę tego wystuchać. -Jeśliprzeszczep nerki nic nie da i nastąpi wznowa. Jeślistan zdrowia Kate nie poprawisię, takjak wszyscy jej tego życzymy. Wtedy ja już nigdy więcej nie poproszęcię, żebyś pomogłają leczyć. Zrób to dla niej ten ostatni raz. Skurczyła się podczastej krótkiej przemowy,jest teraz mniejsza nawet ode mnie,jakby to ona byładzieckiem, a jajej rodzicem. Ciekawe,w jaki sposób mogła zajść taka zmiana,skoro żadna z nas nawet nie drgnęła. Rzucam szybkie spojrzenie natatę, ale on siedzi jak skamieniały. Wydaje się całkowicie pochłonięty rysunkiem słojównadrewnianym blaciestołu i robi, cotylko może, aby niewtrącaćsię do rozmowy. - Czy chce pani przez to opowiedzieć, że jeśli moja klientkaz własnej woli odda nerkę, to'wprzyszłości nie będzi-e jużmusiała uczestniczyć w żadnych zabiegach mających na celzi przedłużenie życia jej siostry Kate? - upewniasię Campbell. Mama bierze głęboki wdech. -Tak. - Rozumie pani, że musimy się nad tymzastanowić. Kiedy miałam siedem lat, Jesse wychodził ze skóry, żeby wybićmi z głowy Świętego Mikołaja. Tłumaczył mi, że to wszystko robiąmama i tata, a ja kłóciłam sięz nim o każde słowo. "W końcu postanowiłam sprawdzić teorięw praktyce. NaGwiazdkę napisałamlist do Świętego Mikołaja, prosząc o chomika,bo najbardziej naświecie chciałam mieć chomika. Wrzuciłam ten list do skrzynkipocztowej w sekretariacie naszej szkoły, a rodzicom nie pisnęłam 292 BEZ . MOJEJ ZGODY Sani sióweczkao chomiku, chociaż wspominałam im o różnych zafcbawkach, które chciałam dostać pod choinkę. B' Rankiem w dzień Bożego Narodzenia dostałam sanki, gręItkomputerową i ręcznie farbowany szal, o których mówiłam magmie, alechomika nie dostałam, bo mama nico nim niewiedziała. .Nauczyłam się wtedy dwóch rzeczy. Po pierwsze. Święty Mikołajwcale nie jest taki, jakiego bym chciała. Po drugie, moi rodzice(też tacy nie są. (Być może Campbell uważa, że chodzi o rozstrzygnięcie prawfie, ale tak naprawdęchodzi o moją mamę. Zrywam się z podłogi,Ipodbiegam doniej i rzucam się w jej ramiona, trochę przypominające toulubione miejsce na kanapie, o którym mówiłam wcześ[me], miejsce tak dobrze znane, że człowiek odruchowo wślizgujesię tam, gdzie mu najwygodniej. Gardłościskami się boleśnie, a z oczu tryskają wszystkie łzy,które oszczędzałam zmyślą o tejchwili. -Dzięki Bogu - wzdycha mamaprzez łzy. - Dzięki Bogu. Ściskam ją dwa razy mocniej niż normalnie, bo chcęzatrzy,mać ten moment, na tej samej zasadzie, na jakiej zdarza mi sięlmarzyć o tym, żeby wymalowaćsobie w pamięci obraz ukośnych(; promieni letniego słońca, malowidło, naktóre mogłabym patrzeć,. kiedy nastanie zima. Przykładam usta do ucha mamy iszepczę,żałując tych słów jużw momencie ich wypowiadania: - Nie mogę tego zrobić. Mama sztywniejena całym ciele. Odsuwa się ode mnie, patrząc mi prosto w oczy. Przywołujena twarz sztuczny uśmiech,który tamie jej wargi w kilku miejscach. Dotyka moichwłosów. I to wszystko. Wstaje, poprawia żakiet i wychodzi z gabinetu. Campbellteż podnosi się z krzesła. Przyklęka przede mną,wtym samym miejscu, co przed chwilą mama. Kiedy widzę go tuż' przedsobą, wydaje się owiele bardziej poważnyniż kiedykolswiek. - Anno- pyta- czy naprawdę tegochcesz? Otwieram ustai znajduję odpowiedz na to pytanie. JULIĄ - Czy Campbell podoba mi się dlatego, że jest debilnym kretynem - pytam swoją siostrę - czy pomimo to, że taki właśnie jest? Izzy psyka, żebym jejnieprzeszkadzała. Siedzi na kanapiei ogląda "Tacy byliśmy", chociaż widziała to już sto tysięcy razy. Każdy jednak ma listę filmów, których nie przełączy za mcw świecie. Na liście mojej siostry oprócz tej pozycji znajdują siętakże "Pretty Woman", "Uwierzw ducha" i "DirtyDancing". - Jak zagadasz mi końcówkę - syczy - to cięzabiję. -"To na razie,Katie - cytuję. - Na razie, HubbeU". Izzy rzuca we mnie poduszką z kanapy. Ociera oczy. Muzycznytemat przewodni filmu przybiera na sile. - Barbra Streisand - mówi - jest boska. -Wydawało mi się, żetak twierdzągeje, a nielesbijki. - Rzucamjejspojrzenie znad stołu zasłanego papierami i dokumentami, które przeglądam,przygotowując się na jutrzejsze rozpatrzenie sprawy. Podjęłam już decyzję,co powiem sędziemu; wydajemi się,że wiem, jak rozumieć najlepszy interes AnnyFitzgerald. Problem polega na tym, że to be2 znaczenia, czy wezmę jejstronę, czy wypowiem się przeciwko jej wnioskowi. Tak czy inaczejzrujnuję dziewczynie życie. - A mniesię wydawało - odparowuje Izzy - że rozmawiamy oCampbellu. - Nie. To ja o nim mówiłam. Tyrozpływałaś się nadfilmem. -Masuję sobieskronie. - Mogłabyś okazać choć odrobinę współczucia. - Z powodu Campbella Alexandra? Nie będę ci współczuć. Anirozczulać się nad tobą. BEZ MOJEJ ZGODY - Dziękuję za tyle czułych słów. -Posłuchajmnie, Julio. Może to jest dziedziczne. - Izzy podnoj si się z kanapy, staje za mną i zaczyna masować mi kark i szyję. -l Może masz w genach coś takiego, co sprawia, że ciągnie ciędonajgorszych palantów. - Wtakimrazietyteż to masz. -No cóż. - Moja siostra śmieje się. -Celnie strzelasz. - Za pamięci: ja naprawdę szczerze chcę go nienawidzić. Izzysięga nadmoim ramieniem, zabiera zestołu moją puszkę zcolą i wypija resztkę napoju. g! - Przecież to wszystko miało miećpodłoże czysto zawodowe. ;;-1ma. Kłopot w tym, że gdzieś w mojej głowie hałasuje silna; grupa mniejszościowa głosząca wprost przeciwne hasła. Izzy wraca nakanapę. ; - Twój prawdziwy kłopot polegana tym,że nigdy nie zapo; mnisz swojego pierwszego faceta. Mądry móżdżek to jedno, ale; twoje ciałoma iloraz inteligencjimuszki owocowej. ' - Z nim wszystko jest takieproste. Zupełniejakbyśmy zaczynali w tym samym miejscu, wktórym się rozstaliśmy. Ja już wiem' o nim wszystko,co potrzeba, i on też wie omniewszystko, co powinien wiedzieć. - Spoglądam nasiostrę. -Czy można się w kimśzabujać zlenistwa? ', - A możepo prostu idź z nim do łóżka, a po wszystkim wyrzuć goraz na zawsze z pamięci? ; - Nie da rady- odpowiadam - bo kiedy będziepo wszystkim, do mojej kolekcji dołączy jeszcze jedno bolesnewspomnienie,. któregonie będę umiała wyrzucić z pamięci. - Mam trochę znajomych. Mogęcię z kimś umówić. - Twoi znajomi to są znajome. Każdama pustomiędzynogami. - Widzisz? Patrzysz na świat w niewłaściwysposób. W lu; dziach powinno cię przyciągać to, co mają w środku, a nie opako; wanie, w którym to jest podane. Campbell Alexander może i jesti śliczny, ale przypomina mi sardynkę w marcepanowym lukrze. - Twoim zdaniem jest śliczny? Izzy przewraca oczami. - Coza beznadziejny przypadek - wzdycha. Słychać dzwonek do drzwi. Izzy idzie do przedpokoju i wyglą^ da przez wizjer. 295. JODI PlCOULT - O wilku mowa - mówi, wróciwszy do pokoju. -Campbellprzyszedł? - pytam szeptem. -Powiedz, że mnienie ma. Izzy uchyla drzwi na kilka centymetrów. - Julia mówi, ze jejnie ma. -Zabijęcię - mamroczę, wychodząc za nią do przedpokoju. Odpycham siostrę od drzwi, zdejmujęłańcuchi wpuszczamCampbella wraz z jego nieodłącznym psem. - Przyjmują mnietutaj coraz cieplej i bardziej wylewnie -słyszę. -Czego chcesz? Mam po uszy roboty. - Krzyżuję ręce na piersi. - Świetnie. Sara Fitzgeraldzłożyła nam propozycję ugody. Zapraszam cię na kolację. O wszystkim ci opowiem. - Nie idę z tobą na żadną kolację - oświadczam. -Idziesz,tylko jeszcze o tym nie wiesz. - Campbell wzruszaramionami. -Znam cię. Ciekawość, co takiego powiedziała mamaAnny, góruje nadtwoją niechęcią do mnie. I tak w końcujej ulegniesz, więc czy możemysobie darować tepodchody? Izzy wybucha śmiechem. - Oncię faktycznie zna, siostrzyczko. -A jeśli nie pójdziesz po dobroci - dodaje Campbell - niezawaham się użyćsiły. Trudno ci tylko będzie pokroić filet mignonzwiązanymi rękami. Odwracam się do siostry. - Zrób coś. Proszę. Izzy macha do mnie ręką. - Tona razie,Katie. -Na razie, Hubbell - dopowiada Campbell. - Doskonały film. Izzy przygląda mu się uważnie. Na jej twarzymaluje się zastanowienie. - Kto wie? Możenie warto porzucać nadziei? - Zasadanumer jeden - oznajmiam. - Rozmawiamyo sprawie,o samej sprawie i tylko o sprawie. - Tak mi dopomóż Bóg - kończy formułkęCampbell. -A mogętylko powiedzieć, że pięknie wyglądasz? - Widzisz, już złamałeś pierwszą zasadę. 296 BEZ MOJEJ ZGODY Zajeżdżamy na parking nad wodą. Campbell gasi silniki wyli siada. Obchodzisamochód i otwieramoje drzwi. Rozglądam się. E W zasięgu wzroku nie ma nic, co by mogło przypominać restaura cję. Jesteśmy na przystani; przy nabrzeżu cumują żaglówki i jach' ty, a ich lakierowane na miodowo pokłady rudzieją w promieniach zachodzącego słońca. - Zdejmijbuty - mówi Campbell. -Nie. - Na miłość boską, nie żyjemy w czasach wiktoriańskich. Nierzucę się na ciebie, kiedy mignie mi twoja goła kostka. Zrób to,;; oco cię proszę, dobrze? 'f - Dlaczego? ';- Bo jesteś spięta jak agrafka pod szyją, a mnie nie przychodzi' na myśl żaden bardziej cenzuralny sposób, żebypomóc ci sięroz luźnić. - Zdejmuje własne półbuty i wychodzi boso natrawnik; okalający parking. Zanurza stopy w trawie i wzdycha głęboko. - Chodź, Perełko. Carpe diem. Lato się już kończy, ciesz się nim, do; póki możesz. - A co z tą propozycją ugody,,. -To, że pójdziesz ze mną na bosaka, nie wpłynie na jej zmianę. W dalszym ciągu nie wiem, czy Campbell wziął tęsprawę dlai tego, że goni za sławą, dlatego że potrzebny mu zawodowy rozf'głos, czy może poprostu dlatego, że chciał pomóc Annie. Jestem głupia i wolałabym uwierzyć w to ostatnie. Campbell czeka na; mnie cierpliwiez psem przy nodze. Koniec końców rozwiązujęt buty i ściągamskarpetki. Wychodzę na trawnik. ; Letnie miesiące, myślę, są jak nieświadomość zbiorowa. Wszy} scy pamiętamy melodiępiosenki, którą śpiewał obwoźny lodziarz. ;; Każdy dobrze wie,jak to jest oparzyć gole uda nazjeżdżalni roz:; grzanejsłońcemniczym nóż w ogniu. Nie ma takiegoczłowieka,Sktóryw letni wieczór nie leżał w trawie na wznak, z zamkniętymii oczami, czując krew pulsującą pod powiekami,i nie myślał tylkoj otym, żeby tendzień był choć troszeczkę dłuższy niż poprzedni. Campbell siada na trawie. - A jakajest druga zasada? - pyta. - Taka, że ja tutaj dyktuję reguły - odpowiadam. Campbell uśmiecha się, a jawiem, że już po mnie. 297. JODI PlCOULT Poprzedniego wieczoru barman imieniem Siedem przyniósłmi zamówione martini i zapytał, przed czym tak się ukrywam. Zanim mu odpowiedziałam, pociągnęłam łyk z kieliszka, comiprzypomniało, dlaczego nie znoszęmartini: to czysty, gorzki alkohol, lecz chociaż o to właśnie chodzi, jego smak zawsze pozostawia niejasne uczucie rozczarowania. - Wcale się nie ukrywam - odpowiedziałam. - Przyszłam dobaru, prawda? Godzina byławczesna,zaledwie pora obiadu. Wstąpiłam tutajpo drodze z remizy, gdzie odbyłam rozmowę z Anną. W boksiewrogu sali obmacywało się dwóch facetów;na drugim końcu baru siedział jeszcze jeden gość, który naglesię odezwał, wskazującpalcem telewizor: - Można zmienić kanał? - zapytał, patrząc na prezentera popołudniowych wiadomości. -Ten Brokaw nie umywasię do Jenningsa. Siedem pstryknąłpilotem ipowrócił do rozmowy ze mną. - Nibysię nie ukrywasz,ale w porze obiadowejprzesiadujeszw barzedla gejów. Niby sięnie ukrywasz, alenosisz ten elegancki kostium jakpancerz. - Warto posłuchać, co na temat mody ma do powiedzenia facet z przekłutym językiem. Siedem uniósł brew. - Jeszcze jedno martini i bez problemudasz się namówić nawizytę u Johnstona, który zrobi ci to samo. Ścięłaś różowewłosy,ale od swoich korzeninie zdołasz się odciąć. Pociągamkolejny łyczek martini. - Przecież ty mnie wcale nie znasz. Klient siedzący u drugiego końca baru spojrzał w twarz Petera Jenningsa i uśmiechnął się. - Być może - przyznał Siedem - ale tyteż siebie nie znasz. Na kolacjęjemy chleb z serem. No, niech jużbędzie: francuskie bagietki i sergruyere. Do jedzenia zasiadamy na pokładziedziesięciometrowego jachtu. Campbell, podwinąwszynogawkispodni jak rozbitek, uwija się przy takielunku, halsujei łapiewiatr, aż oddalamy siętak bardzo, że wybrzeże Proyidence niejest już niczym innym jak tylko barwną linią na horyzoncie, naszyjnikiem skrzącym się klejnotami świateł. BEZ MOJEJ ZGODY W końcu dociera do mnie, że Campbell nie raczy miudzielić; żadnych informacji, dopókinie skończymy deseru. Kładę się na; plecach, obejmując ramieniem śpiącego psa. Przyglądam się poi luzowanemu w tej chwiliżaglowi, który łopocze jak skrzydło' ogromnego pelikana. Z kajuty wyłania się Campbell, który buszował pod pokładem w poszukiwaniu korkociągu. Wręku trzymadwa kieliszki czerwonegowina. Przysiada obok,po drugiejstro; nie śpiącego owczarka i drapie go za uszami. - Myślałaśkiedyś, jak to jest być zwierzęciem? - pyta. - Dosłownie czy wprzenośni? -Teoretycznie -odpowiada Campbell. - Czym byś była, gdyby twój los nie padł na człowieka? Zastanawiam się przezchwilę. - To jest podchwytliwe pytanie, tak? Jeśli teraz odpowiem,że byłabym orką, to ty stwierdzisz, że jestem podła, wyrachowanai zimna jak ryba? - Orki należą do ssaków - mówi Campbell. - Źleci się wydaje. Tomiało być proste pytanie zadane celem podtrzymania uprzejmej konwersacji. Odwracam głowę. - A czymty byś był? -Toja pierwszyzapytałem. Po namyśle dochodzę do wniosku, że za nic w świecie nie mogłabym być ptakiem; mam straszny lęk wysokości. Kot też odpa' da, ze względu na różnicę charakterów. Mamteż typoweusposobienie samotnika, nie nadaję się więc na zwierzęstadne jak wilk. czy choćby pies. Jużmam na końcu języka wyraz "tarsjusz",alepowiedziałabym to tylko po to,żebysię popisać. Zresztą Camp: beli zaraz zapytałby, co to za licho, a ja niemogę sobie przypomnieć, czy to ssak czy jaszczurka. - Gęś - odpowiadam w końcu. Campbell wybucha śmiechem. - Dzika czy głupia? Wybrałam gęś dlatego, że wiąże się na cależycie z jednympartnerem, ale wolałabym raczej wyskoczyć zaburtę, niż przyznać się do tego właśnie jemu. - A ty? - pytamponownie. Campbell nie odpowiada wprost. 299. JOD] PlCOULT - Kiedy zapytałem Annę o to samo, usłyszałem, że chciałabybyć feniksem. -Feniksów nie ma. -W mojej głowie błyskaobrazmitycznegoptaka odradzającego się z popiołów. Campbellgładzi psa po głowie. - Anna powiedziała, że to zależy od tego, czy ktoś potrafi je zobaczyć czy nie. - Po tych stówach podnosi wzrokna mnie. -Powiedz mi, co ty o niejsądzisz? Wino w moich ustachnagle staje się gorzkie. Czyten uroczywieczór, kolacjana jachcie, rejs ku zachodzącemu słońcu,czy towszystko było zabiegiem mającym na celu zdobycie mojego głosu na jutrzejszym rozpatrzeniu sprawy? Zdaniekuratora procesowego mocno zaważy na decyzji sędziego DeSarro. Campbell wieo tym. Aż do tejpory nie zdawałam sobie sprawy z tego, że można złamać komuś serce dwukrotnie, wzdłuż tychsamych starych, zaleczonych szram po pęknięciach. - Niezdradzę ci, jakie stanowisko zajmęjutro w sądzie - odpowiadam mudrętwym tonem. - Poznasz je dopiero wówczas, kiedy wezwiesz mnie naświadka. -Chwytam linę kotwicy i zaczynam jąwybierać. - Chcę już wracać. Campbell siłą wyrywa mi z rąk linę. - Powiedziałaś mi już, żetwoim zdaniem oddanie nerki siostrze nie leży w najlepiej pojętym interesie Anny. -Powiedziałam też, że pną samanie potrafi podjąć takiej decyzji. - Mieszka teraz poza domem, razemz ojcem. On może stać siędlamej wzorem zasad moralnych. -1 Jak długo nim będzie? Do następnego razu? Jestem wściekła na siebie, że dałam się na to nabrać. Że zgodziłam się iść z nim na kolację,że pozwoliłam sobie uwierzyć, żeCampbell chce być ze mną, a nie tylko planuje mnie wykorzystaći zostawić. Tymczasem wszystko, począwszyod komplementów natemat mojej urody, askończywszyna winie,którego niedokończona butelka stoi na pokładzie pomiędzy nami, było skalkulowanena zimno w jednym celu: miało pomóc mu wygrać tę sprawę. - Sara Fitzgerald zaproponowała nam ugodę - odzywa sięCampbell. jeśliAnna odda teraz Kate nerkę, już nigdywięcej 300 BEZ MOJEJ ZGODY niebędziemusiała robić niczego dla siostry. Anna odrzuciła propozycję. j; - Wiesz co? Za to, cowłaśnie zrobiłeś, idzie się za kratki. Tak Ł według ciebie wygląda etyka zawodowa? Chcesz mnie zwieść, żebym zmieniła zdanie? Ł - Zwieść? Wyłożyłem wszystkiekarty na stół. Ułatwiłemci pracę. (- Masz rację, proszę o wybaczenie. -Uśmiecham się sarkastycznie. - Jak mogło przyjść mi do głowy, że myślisz tylko o sobie. JakBmoglam pomyśleć, że chodzi ci wyłącznieo to, żeby mój raport wy aźnie poparłwniosek twojejklientki. Chcesz wiedzieć, jakim zwiezęciemmógłbyś być, Campbell? Ohydną, oślizgłąropuchą. Chociażyłaściwie nie - byłbyś wszą na brzuszysku ropuchy. Pasożytem, któfey zabiera, comu się podoba, nigdy nie dając nic w zamian. W jego skroni zaczyna pulsować sina żyła. -Skończyłaś? - Jeszcze nie, skoro o to pytasz. Chciałabym wiedzieć, czyty(choć raz w życiupowiedziałeś cośszczerze. - Nie okłamałem cię. -Tak twierdzisz? Po co ci ten pies? - Zamkniesz się wreszcie? - wybucha Campbell, chwytającŚnie wramiona i przywierając ustami do moich Ust. Jego pocałunek jest jak snuta szeptem opowieść, a smakuje soą i winem. Niema między nami ani chwilizawahania, nie musimylite uczyć siebie od nowa, nie musimy się dopasowywać po tych pięt"lastulatach; naszeciała poruszająsię same, kierowane nieomylnąpamięcią. Campbell językiemwypisuje imię Julia na mojej szyi. Przytula mnie tak mocno, tak ściśle, że bliznypo dawnych zastarzałych ranachkurczą się i rozpływają, łącząnas zamiast dzielić. i Odrywamy się odsiebie,łapiąc oddech. Campbell mierzyMnie wzrokiem. ; - I takto ja mam rację - szepczę. Campbell zsuwa zemnie moją starą bluzę, bierze w palce zaięcie stanika; jest to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. 4edy klęka przede mną z głową na wysokości mojegoserca,a jażuję, jak woda kołysze kadłubem łodzi, wydaje mi się,że możea właśnie jest miejsce stworzone specjalnie dla nas. Ktowie, mo6 gdzieś są rozlegle światy, w których nie mażadnych barier, człowiek żegluje swobodnie, niesiony falami uczucia. PONIEDZIAŁEK Oto mały ogień, a jak wielki las podpala. List Jakuba Apostoła 3,5 CAMPBELL Noc spędzamy w mikroskopijnej kabinie jachtu zacumowanego do nadbrzeża. Ciasno, aleprzecież to nie ma najmniejszegoznaczenia, boprzez całą noc ona oplata mnie ramionami, zamykając w nich. Chrapie, ale tylko trochę. Jeden ząb, na samym przedzie,ma krzywy, a rzęsy długie jak paznokieć mojego kciuka. Te drobiazgi bardziej niż cokolwiek innegoprzypominają piętnaście lat, którenas teraz dzielą. Kiedy człowiek ma lat siedemnaście, to nawet nie myśli o tym, w czyimmieszkaniu chcespędzić noc. W wieku siedemnastu lat oczom umykabladoróżowy,perłowykolor stanika albo koronka znikająca pomiędzy udamidziewczyny. Kiedy ma się siedemnaście lat, przyszłość nie istnieje; jest tylko teraźniejszość. W Julii pokochałem to, że. No proszę, powiedziałem to na głos. A więc pokochałem w niejto,że była niezależna,że nikt nie bytjej potrzebny. W tłumie uczniówWheelera wyróżniała się na kilometr z tąswoją różową'fryzurą, w glanach i ciężkiej kurtce z demobilu. Wyróżniała się, ale mimoto nosiła się dumnie, za nic nieprzepraszając. A jednak, jak na ironię, związek z chłopakiemodebrałjej to wszystko; w chwilikiedy odpowiedziała miłościąnamoją miłość i zaczęło jej na mnie zależeć w takim samym stopniu,w jakim mnie zależało na niej, przestała być niezależna duchem. Zażadne skarbyświata nie mogłem jejtego pozbawić. Julia nie miała zbytwielu następczyń. W każdymrazie żadnejz nich nie pamiętam już z imienia. Pozory okazały się zbyt trudnedo utrzymania, wybrałem więcjak tchórzkrętą, wyboistą drogęprzelotnych znajomości, którenigdy nie trwały dłużej niż dorana. Sytuacja - w znaczeniu medycznym i emocjonalnym - wymogła namnie mistrzowskie opanowanie sztuki chowania głowy w piasek. 302 BEZ MOJEJ ZGODY Aleteż tej ostatniej nocy niejedenraz byłem jużgotowy wstaći ją zostawić. Juliaspała, a ja zastanawiałem się nad szczegółami: czy lepiej będzieprzypiąć szpilką karteczkę do poduszki, czymoże jej wiśniowąszminką wypisać pożegnanie na deskach pokładu. A jednak ten impuls ucieczki niebył nawet po części taksilny jak pragnienie pozostania z nią jeszcze przez chwilę, przezjedną godzinę. Sędzia, leżący w kambuzie, zwinięty w ciasny kłębek na złożo;nym blacie stolika, podnosi łeb. Skamlecichutko,a ja rozumiem;' go doskonale. Wyplątuję palce z bujnych loków Julii i wstaję, z koi. Julia przez senwślizguje się nanagrzanemiejsce,które; zwolniłem. Przysięgam, że ten widok znówwywołuje u mnie dreszcz podniecenia. i Ale jednak nie robię tej najprostszejrzeczy pod słońcem: niedzwonię do sekretarza sądowego, nie mówię mu,że złożyła mniechoroba, dajmy na tojakaś do tej pory uśpiona odmiana ospy,i nie proszęo przełożenie rozprawy,żeby móc spędzić cały dzieńi z Julią w łóżku. Zamiast tego wkładam spodnie i wychodzę na pokład. Muszę być w sądzie, zanim Annasię tam zjawi, a przedtem powinienem się jeszcze wykąpać i przebrać. ZostawiamJu: lii kluczykido mojego wozu, bo mieszkam niedaleko przystani,i Dopiero w drodze do domu dociera do mnie,że nigdy dotądw podobnej sytuacjinie zdarzyło się,żebym zapomniałpozostawić po sobie jakiś czarujący drobiazg na pożegnanie, coś,co zta: godziłoby ból porzucenia, który Julia z pewnością będzie czuła,; kiedy się obudzi. , Zastanawia mnie, czy to zwykłe przeoczenie, czy co innego: niewykluczone, żeprzez te wszystkie lata czekałem, aż Julia powróci do mnie, żebymmógł nareszcie dorosnąć. S Po przybyciu do gmachu Garrahiego musimy wraz z Sędzią przeciskać sięsilą przez tłum dziennikarzy, liczniezgromadzor. nych z okazjiWielkiego Wydarzenia. Podsuwają mi mikrofonyf, pod sam nos i depczą psu po łapach. Anna ucieknie na sam ichwi;,dok;wyglądają jakuzbrojeni w rózgi oprawcy, pomiędzyktórymi! trzeba za karę przebiec. Po wejściudo budynku zatrzymuję Yerna. 303. JODI PlCOULT - Załatw nam kilku ochroniarzy, dobrze? - proszę go. -Te pismaki zjedzą świadków żywcem. W tym momencie dostrzegam Sarę Fitzgerald, która już czekana korytarzu. Ma na sobie kostium, który najprawdopodobniejspędził ostatnie dziesięć lat na wieszaku, a jej włosy są zebraneciasno i spięte spinką. Nie nosi walizki; zamiast niej na ramieniuma plecak. - Dzień dobry - mówię spokojnymgłosem. Drzwi otwierająsię z hukiem. Wchodzi Brian, wodząc wzrokiem od żony do mnie. - Gdzie jest Anna? - pyta. Sara zbliża się o krok. - Nie przyjechałaz tobą? -Mieliśmy wezwanie. O piątejrano wróciłem do jednostki,a jej już nie było. Zostawiła kartkę, że będzie czekać na mnie tutaj. - Brian rzuca spojrzenie natłum szakali kłębiący się zadrzwiami. -Założęsię, że dała nogę. Znów komuś udało sięprzedrzeć przez szczelną barierę dziennikarzy. Na korytarz wypada Julia, niesionafalą krzykliwych pytań. Przygładza włosy irozgląda się, a kiedy jej wzrok pada namnie, widzę, że wjednej chwilinapowrót traci orientację. - Poszukam jej - mówię. -Nie, ja pójdę- protestuje Sara urażonymtonem. - Kogo chcecie szukać? - Julia przypatruje się nam zdziwiona. - Chwilowo nie, wiemy, gdziejest Anna - wyjaśniam jej. -Nie wiecie? - pyta Julia. -Zniknęła wam? - Skądże znowu - odpowiadam całkiem zgodnie z prawdą, boprzecież żeby zniknąć, Anna najpierw musiałabysię tutaj pojawić. Nawet jadomyśliłem się już,gdzie należy jejszukać - wtymsamym momencie, kiedy zrozumienie zaświtało na twarzy Sary. MatkaAnny puszcza mnieprzodem. W drodzedo wyjścia Julia łapie mnie pod ramię i wsuwa w dłońkluczyki, które jej zostawiłem. - Teraz zrozumiałeś, dlaczego to niema szans powodzenia? -pyta. - Posłuchaj - odwracam się doniej. - Bardzo chcę, żebyśmyporozmawiali o tym, co się dzieje między nami, ale tonaprawdęnie jest odpowiedni moment. 304 BEZ MOJEJZGODY - Ja mówię o Annie. Onasię miota, Campbell. Nie potrafi nawet stawić się w sądzie o ustalonej porze. Mówi ci to coś? t. - Tak. Że każde znas sięboi - odpowiadam po chwili milczenia. Brzmi tojak ostrzeżenie. Dla nas wszystkich. ^' Rolety w oknach są szczelnie zasłonięte, ale w pokoju szpital nym i tak nie jest na tyle ciemno, żeby nie można było dostrzecganielskiej bladości twarzy Kate Fitzgerald, na której sine żyłkit rysują mapę drogi ucieczki przed chorobą, drogi, którą przemieli rzają w tej chwili leki ostatniej szansy. Anna, skulona, siedzi Ew nogach łóżka. , Sędzia na moje polecenie zostaje za drzwiami. Pochylam się F nad łóżkiem. -Anno, musimy już iść. Drzwi za mną otwierają sięponownie, ale zamiast Sary Fitzgei. raldlublekarza z zestawem do reanimacji staje w nich Jesse. Jej stem w szoku. - Cześć -wita się syn Fitzgeraldów, jakbym byłjego kolegą. Już mamna końcu języka pytanie: "Skąd się tu wziąłeś? ", ale; uświadamiam sobie nagle, że przecieżwcale nie chcę usłyszeć od powiedzi. - Jedziemy do sądu. Podwieźć cię? - pytam oschle. - Nie, dzięki. Skorowszyscy są tam, to ja lepiej posiedzę tutaj. - Jesse nie spuszcza oczu zsiostry. - Kiepsko to wygląda. - A co byśchciał? - odzywa się rozbudzona Anna. -Przecież; ona umiera. ' Znów nie mogęoderwać wzroku od mojej małej klientki. Po; winienem wiedziećnajlepiej,że motywy ludzkich działańnigdyg nie są takie, jakiesię wydają, ale pomimoto nadal nie potrafię jej rozgryźć. - Trzeba już iść - mówię. 'W samochodzie Sędzia znów musi jechać z tylu. Anna siedzi jak na szpilkach. Zaczyna opowiadać mi o jakimś zwariowanymi precedensie, który znalazław Intemecie. W 1876 roku w Monta;nie wyrokiem sądu zabroniono pewnemu człowiekowi czerpać; wodę z rzeki, która miała źródło naziemi należącej do jego bra ta. Nie wzięto pod uwagę, że wskutektego całe zboże pozwanegouschnie i zmarnieje. 305. JODI PlCOULT - Coty robisz? - pyta nagle Anna, zauważywszy, że celowo minąłem ulicę prowadzącą do sądu. Zamiastodpowiedzieć, zatrzymuję samochód niedalekoparku. Chodnikiem przebiega dziewczyna o idealnie kształtnym tyłku, uczepiona smyczy, na której prowadzi fikuśnego pieseczka,przypominającego raczej kota. - Spóźnimy się - Annapo chwili przerywa milczenie. -Już się spóźniliśmy. Powiedzmi jedną rzecz:co my tutaj robimy? - Jedziemydo sądu. -Anna obrzuca mnie typowym dla nastolatek spojrzeniem, któremówi dobitnie, że nasi przodkowiew żadnym wypadku nie mogli zejść z tego samego drzewa. - Nie o to pytam. Powiedz mi, dlaczego tam jedziemy. - Coś misię zdaje, żeprzysypiałeś na wykładach. Do sądu jedzie się wtedy, kiedy ktoś wytoczy komuś sprawę. Mierzę ją spokojnymwzrokiem. Nie dam się wymanewrować. - Powiedz mi, po co jedziemy do sądu. Anna wytrzymuje spojrzenie. - A po co ci pies-przewodnik? Wyglądam przez okno na drzewa wparku, bębniącpalcamiw kierownicę. Tam gdzie przed chwilą przebiegła zgrabnadziewczyna,teraz widać kobietę z wózkiem. Dziecko robi, co może,żeby wypaśćna zewnątrz, ale mama jakoś tego nie zauważa. W koronie pobliskiego drzewa nagle wybucha wielka wrzawaptasiej hałastry. -Nie rozpowiadam tego, komu popadnie - cedzę przez zęby. - Janie jestem pierwszą lepszą - pada odpowiedź. Biorę głęboki wdech. - Wiele lat temu zachorowałem. Ciężko. Wywiązała się infekcja ucha. Lekarstwo, które mi podano, z nie dokońca jasnychpowodów nie podziałało. Doszło do uszkodzenia nerwu. Jestemcałkowicie głuchy na jedno ucho. Na dłuższą metę to żaden wielkiproblem, ale w pewnych sytuacjach życiowych nie poradzę sobiesam. Naprzykładmoże zdarzyć się tak, że będęsłyszał zbliżającysię samochód, alenie zdołam określić kierunku, z któregonadjeżdża, albo nieusłyszę, jak ktoś mnie przeprasza, bo zagradzam mudrogę w wąskim przejściu między sklepowymi regałami. Sędziajest specjalnie tresowany, żeby w takichsytuacjach służyć mi ja306 BEZ MOJEJ ZGODY ' ko uszy. - Przerywam, wahając się przez moment. -Robię z tegowielki sekret, bonie lubię, kiedy ktoś się nade mną użala. Anna przypatruje mi się uważnie. - Poprosiłam cięo pomoc, bo chciałam, żeby choćraz Kate niebyła na pierwszym miejscu. Ale to oburzającoegoistyczne wyznaniekompletnie nie pasuje mi ani do niej, ani do całej tej sytuacji. Anna nie chce, żeby jejsiostra umarła, tylko żeby ona sama mogłanormalnieżyć;o tochodzi w całym tym procesie. - Kłamiesz - mówię. Anna zakładaręce na piersi. - Typierwszy skłamałeś. Słyszysz normalnie. - Ależ z ciebie nieznośna smarkula. - Parskam śmiechem. -Je. steś takasama jak ja w twoim wieku. ', - To dobrzeczy źle? -pyta Anna, ale widzę,że sięuśmiecha. Park powoli zapełnia się ludźmi. Ścieżką maszeruje szkolna'. wycieczka; najmłodsze dzieci idą zbitew ciasną gromadkę niczym stado psów zaprzęgowych,ciągnąc za sobą dwójkę nauczycieli. Obok na rowerze wyścigowym śmigakurier w stroju US Postał Seryice. - Chodź,postawięci śniadanie - proponuję Annie. -Przecież i tak jesteśmy spóźnieni. Wzruszam ramionami. - Kilka minut wcześniej czy później, wszystko jedno. Sędzia DeSalyo nie jestzadowolony; poranna ucieczka Annykosztowała nas półtorej godziny cennegoczasu. KiedystajemyzSędzią w progu jego gabinetu, gotowi do narady przedrozpoczęciem sprawy, podchwytuję wzrokiem jego gniewne spojrzenie. - Najmocniej przepraszam, wysoki sądzie. Zdarzył sięnagływypadek i musiałem zawieźćpsa do weterynarza. Sara Fitzgerald wpatrujesię we mniez otwartymiustami; niewidzę tego, ale wyraźnie to czuję. - Obrońca strony pozwanej sugerował co innego - mówi sędzia. Patrzę DeSalyo prosto w oczy. - Byłotak, jakpowiedziałem. Anna byłatak miła, że pojechała zemnąi pomogłami uspokoić psa, któremu trzeba było wyciągnąć z łapy ostry kawałek szkła. JOD] PlCOULT Sędzia wciąż jeszcze mi nie dowierza, nie może jednak dalejindagować, ponieważ prawo chroni niepełnosprawnych. Ja zeswojejstrony wykorzystuję w tejchwili moje przywileje do granicmożliwości; niemogę dopuścić, aby sędzia pomyślał, że to Annajest winna tej zwłoce. Zdecydowawszy sięporzucić tę kwestię,DeSalyo pyta nas: - Czy możliwe jest rozstrzygnięcie polubowne,bez konieczności rozpatrywania sprawy? -Obawiam się,że nie - odpowiadam. Anna nie chce wyjawiaćswoich sekretów, co muszęuszanować, ale jest zdecydowana doprowadzić to do końca. Sędzia przyjmuje moją odpowiedź. - PaniFitzgerald, wnoszę, że w dalszym ciągu reprezentujepani stronę pozwaną, czyli siebie? -Zgadza się, wysoki sądzie. - Dobrze więc. - Sędzia DeSalyo przygląda się nam wszystkimpo kolei. -To jestsąd rodzinny, państwo adwokaci. W sądzie rodzinnym, azwłaszcza podczas takich rozpraw jak dzisiejsza, osobiście wprowadzam odstępstwa od regulaminu przesłuchańświadków, ponieważ nie życzę sobie kłótni na sali sądowej. Sampotrafię orzec, co jest dopuszczalne, a conie jest, więc jeśli jakaśkwestia naprawdę może budzić sprzeciw którejś ze stron, podtrzymam ten sprzeciw, aleraczejbym wolał,żeby dzisiejsze rozpatrzenie sprawy przebiegło bez zakłóceń, choćby nawet kosztemregulaminu. - Patrzy. miprosto w oczy. - Chciałbym, żeby tenproces był możliwiejak najmniej bolesny dla obu stron. Przechodzimy do sali sądowej. Jest ona mniejsza niż w sądachkarnych, leczpanuje tutaj równie deprymująca atmosfera. Podrodzezabieram Annęz korytarza. Na progu sali sądowej mojamała klientka staje jakwryta,wodząc wzrokiem po wysokich, wyłożonych drewnem ścianach, po rzędach krzeseł i górującym nadnimistole sędziowskim, przytłaczającym swoim ogromem. - Campbell - odzywa się szeptem- nie będę musiała tam stanąć izeznawać,prawda? Szczerze powiedziawszy,sędzia najprawdopodobniej zażyczysobie wysłuchać zeznań Anny. Nawet jeśli Julia poprze jejwniosek, nawet jeśli Brian weźmie jej stronę, sędzia DeSalyo możechcieć osobiście poznać stanowisko powódki. Ale gdybym powie308 BEZ MOJEJ ZGODY i; dział jej to w tym momencie, to zyskałbym tyle, że Anna zaczęia; by wariować znerwów, co jest niezbyt wskazane na początku proŁ cesu. ' Przypominam sobie naszą rozmowę w samochodzie, kiedy toAnna zarzuciła mi kłamstwo. Znam dwa powody, żeby nie mówićprawdy. Pierwszyjest taki, żekłamstwem można zdobyć to,czegosię pragnie, a drugi - że kłamiąc, można oszczędzićkomuś cier, pienia. Z tych dwóchpowodów daję Annietaką, a nie inną odpo( wiedź. ::, - Nie wydaje mi się -mówię. - Wysoki sądzie - zaczynam. - Choć stanowitoodstępstwo odogólnie przyjętych zasad, to zanim zaczniemy wzywać świadków,' chciałbym coś powiedzieć. Sędzia DeSalvo wzdycha. : - Panie Alexander, przecież wyraźnie prosiłem,aby zechcieli państwo traktować regulamin przesłuchań z nieco większą elastycznością. -Nie nalegałbym, gdybym nie uważał, żeto ważne, wysoki sądzie. - Proszę się streszczać- mówi sędzia. Podchodzę dostołu sędziowskiego. - Wysoki sądzie, przez całe życie Anna Fitzgerald poddawała ;się zabiegom, które były konieczne doutrzymania zdrowia jej siostry Kate, leczjej nic dobrego nie przyniosły. Nikt nie wątpi, żepani Sara Fitzgerald kocha wszystkie swoje dzieci, niktteż nieśmie podważaćsłuszności decyzji podejmowanych przez nią w celu podtrzymania życia starszej córki. Dziśjednak musimy podać ; w wątpliwość decyzje, które podjęła wimieniu młodszejcórki. Odwracam głowęi widzę baczne spojrzenie Julii. Nagle przypominam sobie to stare szkolne zadanie z etyki. Wiem już, co po: wiedzieć. - Wysoki sąd być może przypomina sobie niedawny proces toczony w sądzie miasta Worcester w stanie Massachusetts. Bezdomna kobieta wywołała pożar, leczzamiast wezwać straż ognio;wą, uciekła zbudynku w obawie, że narobi sobie kłopotów. "Z powodujej lekkomyślności tamtej nocy w ogniu zginęło sze1'ściu strażaków. Niemniej jednak Sąd Najwyższy niemógł obar309. JODI PlCOULT czyćtej kobiety odpowiedzialnością za śmierć tych ludzi, ponieważ amerykańskie prawo stanowi, że żaden człowiek nie ponosiodpowiedzialności za bezpieczeństwo innego człowieka - nawetw obliczu tragicznych konsekwencji. Nie ponosi takiej odpowiedzialności ten, kto wywołał pożar, nie ponosi jej przypadkowyprzechodzień, który jestświadkiem wypadku samochodowego,ani też ktoś, kto dladrugiej osoby jest idealniezgodnym dawcąnarządów. Spoglądam na Julięjeszcze raz. - Zebraliśmysię na tej sali, ponieważ nasz wymiar sprawiedliwości nie precyzuje różnicy pomiędzy prawem a moralnością. Czasami bardzo łatwo je rozróżnić, ale zdarzają się takie sytuacje- na granicy prawa i moralności - kiedyto, co słuszne,wydaje sięniesłuszne i na odwrót. Wracam do mojego stolika i staję obok niego. - Dziśna tej sali - kończęmowę -sąd pomoże nam rozstrzygnąćte niejasności. Mój pierwszyświadekto adwokat strony pozwanej. Przyglądam się, jak Sara podchodzi do krzesła dla świadka. Idzie chwiejnymkrokiem, jak marynarz łapiący równowagę na chybotliwympokładzie. Udajejej się zająć miejsce i wyrecytować formułkęprzysięgi, ale nawet na jedną chwilęnie spuszcza oka z Anny. - Panie sędzio, proszę o pozwolenie, abymmógł traktować panią Fitzgerald jako świadka wrogo nastawionegodo powoda. Sędzia marszczybrwi. - Panie Alexander, jestem głęboko przekonany,że oboje państwopotrafią zachować się kulturalnie podczas przesłuchania. -Zrozumiałem, wysoki sądzie. - Podchodzę do Sary. -Proszępodać imię i nazwisko. Matka Anny unosi lekko podbródek. - Sara Crofton Fitzgerald. -Czy jest panimatką nieletniej Anny Fitzgerald? - Tak. Anny, Kate i Jessego Fitzgeraldów. - Czy to prawda, że pani córka Kate w wieku dwóch latzachorowała na ostrą odmianę białaczki, ostrą białaczkę promielocytową? -Tak. BEZ MOJEJ ZGODY - Czy to prawda, żepodjęła pani wtedywraz zmężem decyzję,aby począći urodzić kolejne dziecko, które w następstwie manipulacji genetycznej byłoby dawcą narządów dla chorej siostry? TwarzSary ciemnieje. - Co prawda użyłabym innych sformułowań, ale faktycznie tomieliśmy na myśli,decydując się na trzecie dziecko. Chcieliśmyprzetoczyć Kate krew pępowinową Anny. - Dlaczego nie poszukiwalipaństwo dawcy niespokrewnionego? -Ponieważ jestto o wiele bardziejryzykowne. Gdyby dawcanie był spokrewniony z Kate, niebezpieczeństwo zgonu wydatnieby wzrosło. - A zatem w jakim wieku była Anna,kiedy po raz pierwszy oddała narząd, czy też w tym wypadkutkankę, aby pomóc siostrze? -Kiedy Kateprzetoczono krew pępowinową,Anna miała miesiąc. Potrząsam głową. - Nie pytam o to, kiedy przeprowadzono przeszczep. Proszępowiedzieć, kiedy Anna oddała tę krew. Nastąpiło to natychmiastpo urodzeniu, prawda? - Tak - odpowiada Sara - ale Anna nie była wtedy tego świadoma. -A ile miała lat,kiedyponownie wystąpiła konieczność oddania jakiegoś narządu Kate? Sara krzywi się z niesmakiem, dokładnie tak, jak sięspodziewałem, - W wieku pięciu lat oddała siostrze limfocyty do operacjiwlewu limfocytów dawcy. -Naczym to polegało? - Na pobraniu krwi z żyły wzgięciu łokcia. -CzyAnna wyraziła zgodę na wbicie igły w żyłę? - Miała dopiero pięć lat -odpowiada Sara. -Czy poprosiła ją pani ozgodę na wbicie igły w żyłę? - Poprosiłam ją, żeby pomogłasiostrze. -Czy to prawda, że Annę trzeba było przytrzymywać na stolezabiegowym, aby można byłowprowadzić igłędo żyły? Saraspogląda naAnnę, a potem zamykaoczy. -Tak. JODI PlCOULT - I tak pani zdaniem wygląda dobrowolny udział w zabiegu? -Katemoka widzę, jak brwi sędziego DeSalyo ściągają się w jedną grubą linię. - Czy po pierwszym pobraniu limfocytów wystąpiły skutkiuboczne? - Annamiała kilka siniaków ibyła obolała. -Ile czasu upłynęło pomiędzy pierwszym a drugim pobraniemkrwi? - Miesiąc. -Czy przy drugim zabiegu także trzeba było ją przytrzymać? - Tak, ale. -Jakiebyły skutki uboczne? - Takie same. - Sarapotrząsa głową. -Pan nic nie rozumie. Sądzi pan, że przymykałam oczy na to, co Anna musi przechodzićpodczaskażdego z tych zabiegów? Przecież ona też jest moją córką. To nieistotne, które ze swoich dzieciwidzi się w takiej sytuacji. Zakażdym razemserce rodzica pęka na taki widok. - A jednak zdołała pani zwalczyć w sobie to uczucie - zauważam - bo zaprowadziła pani Annę na pobranie krwi po raz trzeci. -Tobyło konieczne,żeby uzyskać dostateczniedużo limfocytów - tłumaczy Sara. - Nie jest to standard przy zabiegach tegotypu. - Ile lat miała Anna, kiedy po raz kolejny musiała poddać sięzabiegowi w celu ratowania chorej siostry? -Kiedy Kate miała dziewięć lat, wywiązało się u niej ostre zakażenie i. - Znowu nieodpowiedziała pani na moje pytanie. Chcę wiedzieć, co przeszła Annaw wieku sześciulat. - Oddała granulocyty, któremiały przeciwdziałać infekcjiu Kate. Zabieg jest bardzo podobny do pobrania limfocytów. - Czylikłucie igłą? -Zgadza się. - Czy zapytała pani Annę o zgodę na oddanie granulocytów? Sara milczy. ' - Pani Fitzgerald. - upomina ją sędzia. Sara zwraca się błagalnym tonem wprost do córki: - Anno, przecież wiesz, że nigdy nie chcieliśmy, żebyś cierpiała. Wszyscy cierpieliśmy. Każdy siniec, który tynosiłaś na rękach,my nosiliśmy głęboko w sercu. 312 BEZ MOJEJ ZGODY - Proszę odpowiedzieć. - Stajępomiędzy Anną a jej matką. -Czy zapytała ją pani o zgodę? - Niech pan przestanieprosi Sara. - Wszyscy wiemy, jak było. Usiłuje mnie panpogrążyć; przyznaję się dowszystkiego, cochce mi pan zarzucić. Wolałabym mieć tę część już za sobą. - Bo ciężko pani znieść rozgrzebywanie przeszłości, tak? -Wiem,że balansuję na cienkiej linie,ale przecież robię to dla Anny i w jejimieniu, bochcę, by zobaczyła, że możena kogoś liczyć. - W sumiewszystkiete zabiegi nie były ażtak niewinne, jak panisądzi? - Panie Alexander, doczego pan zmierza? - pytasędzia DeSalvo. -Znana mi jest liczba zabiegów, które przeszła Anna. - Chcę to ustalić, ponieważ dysponujemy tylko historiąchoroby Kate, a brak nam dokumentów dotyczących jej siostry. SędziaDeSalyo kiwagłową, nie patrząc nażadne z nas. - Proszę się streszczać. Ponowniezwracam się w stronęmatki Anny. - Szpik kostny - mówigłucho Sara,uprzedzającmoje pytanie. -Ponieważ Annabyła bardzo młoda, trzeba było zastosować znieczulenie ogólne. Szpik pobrano igłami wprowadzonymi do grzebienia kościbiodrowej. - Czy to było pojedyncze nakłucie, takjak podczaspoprzednich zabiegów? -Nie - odpowiada Sara cicho. - Nakłuć było około piętnastu. - Do wnętrza kości? -Tak. - Jakie tym razem wystąpiły skutkiuboczne? -Ból kości. Podano Annie środki przeciwbólowe. - Czylitym razem Anna została w szpitalu pełną dobę. i, jaksłyszę, potrzebna jej była kuracja pozabiegowa? Sara milczy przez chwilę, żeby zapanować nad sobą. - Powiedziano mi,że pobranie szpiku kostnegonie jest złożonym zabiegiem chirurgicznym i nie zagraża dawcy. Przyznaję, żebyć może chciałam to usłyszeć; być może w tym momencie potrzebowałam usłyszećtakie zapewnienie. Możliwe, że nie myślałam o Annie,że zaniedbałamją, ponieważ byłam bardzo skoncentrowana na tym,co się dzieje z Kate. Ale wiemponad wszelkąwątpliwość, żeAnna, tak jak wszyscy w naszejrodzinie, pragnęłajednego: żeby Katewyzdrowiała. 313. JODI PlCOULT - Oczywiście - dopowiadam. - Przecież tooznaczało dla niejkoniec kłucia igłami. - Dość tego, panie Alesander - przerywa mi sędzia DeSalvo. -Proszę zaczekać -powstrzymujego Sara. - Chciałabym cośpowiedzieć. -Zwraca się wprost do mnie. - Sądzipan,że tę sytuację łatwobędzie przeanalizować, opisać w prosty, przejrzysty sposób, tutaj białe, a tam czarne? Myli się pan. Broni pan mojej córki, ale tylko dziś, tylko na tej sali. A ja mam dwie córki i broniękażdej z nich jednakowo, codziennie, zawsze i wszędzie. Ikochamkażdą z nichjednakowo, zawszei wszędzie. - Przyznała pani jednak, że podejmującwspomniane decyzje,kierowała się troską o zdrowie Kate, nieAnny - zauważam. - Jakzatemmoże pani twierdzić, że kocha obie córki jednakowo? Żenie faworyzowała pani jednejz nich? - A czy nie tego teraz pan ode mnie oczekuje? - pytaSara. -Żebym tym razem okazała specjalnewzględy drugiej córce? ANNA Dzieci mająwłasnyjęzyk. W odróżnieniu od francuskiego,hiszpańskiego czy innych języków obcych, któredochodzą doszkolnego programu w czwartej klasie, z tym językiem dzieckosię rodzi, a w pewnym wieku zapomina go na zawsze. Każdy dzieciak, który nie skończył jeszcze siedmiu lat, jest mistrzem gdybania. Żeby się o tym przekonać,wystarczyspędzić trochę czasuwtowarzystwie osobnika niższego niż metr. Co by było, gdybyz tej dziury w suficie wyskoczył ogromny pająk i ugryzł cięw szyję? A co by było, gdyby się okazało, że odtrutka na jad pajęczyjestukryta w najgłębszej piwnicy zamku na szczycie wysokiejgóry? Co by było, gdyby trucizna cię nie zabiła, ale tylko sparaliżowała i mógłbyś co najwyżej poruszyćjedną powieką i wymrugać alfabet? Takiełańcuszki myślowe można ciągnąć dowolniedługo, ale nie to jest ich celem; chodzi o to, żeby mnożyć różnemożliwości. Dzieci myślą zmózgiem szeroko otwartym; dorastanie,jak zdążyłam zaobserwować, polega tylko na stopniowym zamykaniu go. Podczaspierwszej przerwy Campbell zabiera mnie do salikonferencyjnej, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i przynosi mi colę,która wcale nie jestzimna. - No i co? - pyta. -Jak to wszystko widzisz? Siedząc tam, na sali sądowej, mamdziwne uczucie, że jestemduchem: widzę i słyszę wszystko, co się dzieje, ale nawet gdybymchciała coś powiedzieć, to i tak nikt mnie nie usłyszy. Groteskowego wrażenia dopełnia to, że muszę słuchać, jak wszyscyoma. JOD] PlCOULT wiają moje własne życie takim tonem, jakby wcale nie widzieli,że siedzę tuż obok. Campbell otwiera puszkę7 UP isiada przy stole naprzeciwkomnie. Odlewa odrobinęnapoju do papierowego kubeczka, którystawia na podłodzedla Sędziego. - Nie skomentujesz? - Pociąga długi łyk prosto z puszki. -O nic nie zapytasz? Nie rozpłyniesz się w zachwytach nad mojąprawniczą maestrią? Wzruszam ramionami. - Inaczej to sobie wyobrażałam. -Jak to? - Kiedy zdecydowałam się to zrobić, miałam całkowitą pewność, że postępujęsłusznie. Ale kiedy zobaczyłam, jak przesłuchujesz moją mamę,jak zasypujesz ją pytaniami. - Podnoszęwzrok na Campbella. -Ona miała rację, mówiąc ci, że to wszystko nie jest takie proste, jak myślisz. A co by było, gdybym to ja była chora? Gdyby to Kate poproszono o to samo, co ja robiłam dla niej? Co bybyło, gdyby pewnegodnia okazało się,że krew,szpik czy coś innego wyleczyły Katena dobre i że już jest po wszystkim? Coby było,gdybymkiedyśw przyszłości spojrzała wstecz imogła myśleć o tym, co zrobiłam,z dumą, a bez wyrzutów sumienia? A jeśli sędzia uważa, że niemam racji? A jeśli uważa, że mam? Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Potym poznaję,że dorastam, choć być mtoże wcale jeszcze niejestem gotowa,żeby dorosnąć. - Anno. - Campbell wstaje i podchodzi do mnie. -Nie możeszteraz się rozmyślić. - Ja się nie rozmyśliłam - odpowiadam, obracającpuszkęw dłoniach. -Tak misię tylko wydaje, że nawet jeśli wygramy, toprzegramy. ' Kiedymiałamdwanaście lat,zaczęłam pracować jako opiekunka do dzieci. Zajmowałam się dwoma bliźniakami, synami sąsiadów z naszej ulicy. Mieli tylko posześć lat i nie lubili ciemności, więc wieczorem, kiedy już leżeli, zazwyczaj siadywałampomiędzy ich łóżkami na stołku w kształcie słoniowej nogi, z pal316 BEZ MOJEJ ZGODY i cami, ze wszystkim. Nigdy nieprzestanie mnie zadziwiać dziecię' ca zdolność do całkowitego zużywania energii: dopiero co wieszai li się na zasłonach, a pięć minut później proszę - leżą jak nieży- wi. Czy ja też kiedyś byłam taka? Niepamiętam i czuję sięz tegopowodu bardzo staro. Chłopcy z reguły zasypiali razem, ale co jakiś czas, kiedy jeden już spał, jego brat miał jeszcze oczy otwarte. ; - Ania - słyszałam wtedypytanie- zailelat będę mógł jeździć;, samochodem? ;- Za dziesięć - odpowiadałam mu. : - Aty za ile? -Zatrzy. Potem wątki rozmowy zaczynałysię rozgałęziać jaknitkiw pajęczynie: jaki samochód chciałabym mieć;kim będę, kiedydoros; nę; czy bardzo ciężko jest w podstawówce,gdziecodziennie zada' ją coś do domu. Zwykle to była tylko taka sztuczka, żeby zyskać, na czasie i nie spać jeszcze przez kilka minut. Czasemdawałam'się w to wciągnąć, ale najczęściejusypiałam małegociekawskie! go. Dlaczego? Bo coś się we mnie skręca, kiedymyślę, że mogłabym mu powiedzieć, co go czeka, ale nie potrafiłabymsprawić, żeby nie zabrzmiało to jak ostrzeżenie. ; Drugiświadekpowołany przez Campbella to doktor Bergen,przewodniczący komisji do sprawetyki lekarskiej zbierającej się 'w szpitalu miejskim wProvidence. Doktor Bergen ma szpakowate włosy i twarz powgniataną jak kartofel. Jest niewysoki, choćsądząc po wszystkich tytułach naukowych, które skrupulatnie i wymienia, przedstawiając się, to głową powinien sięgać co najmniej chmur. -Panie doktorze - zaczyna Campbell- czymjest komisja dospraw etyki lekarskiej? - Jestto grupa złożona z przedstawicieli rożnych zawodów: lekarzy,dyplomowanych pielęgniarek, a także osób duchownych,etyków i naukowców. Ich zadaniem jest orzekanie o tym, czy w indywidualnych przypadkach nie doszłodo pogwałceniapraw pa. cjenta. Zachodnia bioetyka kieruje się sześciomanaczelnymi; zasadami. - Wyliczaje, zaginając kolejnopalce. -Zasada niezależności stanowi, że każdy pacjent, który skończył osiemnaście 317. JODI PlCOULT lat,ma prawo odmówić leczenia. Zasada wiarygodności oznaczaw skrócie świadomą zgodę na leczenie. Zasadalojalności określazakres obowiązków wykonawcy usług medycznych. Zasada dbałości o dobro pacjenta nakazujeczynić wyłącznieto, co leży w jego najlepiej pojętym interesie, a zasada nieczynienia szkody stanowi, że kiedy nie można już pomóc, należy przynajmniej nieszkodzić, przykładowo nie wolno poddawać ciężkiej operacji studwuletniego pacjenta w ostatnim stadium śmiertelnej choroby. Ostatnią zasadą jest zasada sprawiedliwości, która zakazuje dyskryminowania leczonych osób. - Jak wygląda praca komisjido spraw etyki? -Zbieramy sięzwyklewtedy, gdyzaistnieje różnica poglądów natemat zalecanej kuracji. Przykładem może być sytuacja, kiedy lekarz w trosce o dobro pacjenta chcezastosować niestandardową procedurę leczenia, a rodzina nie zgadza się na to i vice versa. -Zatemkomisja nie rozpatruje wszystkich przypadków, które trafiają do szpitala? - Nie. Zajmujemy się tylko zgłoszonymi skargami bądź udzielamy konsultacji na prośbę lekarza prowadzącegokonkretnegopacjenta. Badamy zaistniałą sytuację i ogłaszamy nasze stanowiskow formie wskazówek. - Nie rozstrzygacie państwoo niczym? -Nie - odpowiada doktor Bergen. - A jeśli pacjent zgłaszający skargę jest nieletni? - pyta Campbell. - Poniżej trzynastego roku życia zgoda pacjenta nie jest wymagana. .Polegamy na rodzicach i wierzymy w ich zdolność doświadomego wybrania tego, co jest dla dziecka najlepsze. - A jeśli taki wybór nie jest możliwy? Doktor Bergen mruga,nie rozumiejąc mojego pytania. - Ma pan na myśli sytuację, kiedy dzieckonie ma rodziców? -Nie. Mam na myśli sytuację, kiedy rodzice kierują się innymi pobudkami, które powstrzymują ich od podjęcia decyzji leżących wnajlepiej pojętym interesie dziecka. Mamazrywa sięz krzesła. - Zgłaszam sprzeciw - mówi. - To jestspekulacja. - Sprzeciw podtrzymany - zgadza się sędzia DeSalyo. 318 BEZ MOJEJ ZGODY Campbell nie daje świadkowi anichwili wytchnienia. - Czy rodzice decydują o sposobie leczenia swoich dzieci, dopóki nie skończą one osiemnastu lat? Na topytanie nawet ja mogłabym odpowiedzieć. Rodzicedecydują owszystkim, chyba że jest się takim jak Jesse irobisię wszystko, żeby mieli cię dość i woleliudawać, że w ogóle cięnie ma. - Z prawnego punktu widzeniatak - odpowiada doktor Bergen. - Niemniej kiedy dziecko wkroczyw wiek dojrzewania, musi wyrazić zgodęna każdy zabieg, choćnie jest tozgoda formalna. Dotyczy to również sytuacji, kiedyrodzice już wcześniej zdążyliudzielić zgody na wykonanie zabiegu. Ta zasada,gdyby mnie ktoś pytał, jest jakreguły bezpiecznego przechodzenia przezjezdnię. Wszyscy wiedzą, jaknależy postępować, ale mimoto i tak chodzą, jak chcą. Doktor Bergen ciągnie dalej swój wywód. - Rzadko dochodzi do różnicy zdań pomiędzyrodzicamia niepełnoletnimpacjentem. W takimwypadku komisja dospraw etyki lekarskiej zbiera się i zanim zajmie stanowisko,bierze pod uwagę kilkaczynników: wiek i dojrzałość fizycznąniepełnoletniego pacjenta, stosunekryzyka do spodziewanychkorzyści wypływających z zabiegu, argumentację, którą przedłożył pacjent, orazto, czy zabieg leży w jego najlepiej pojętyminteresie. - Czy komisja do spraw etyki lekarskiej rozważała przypadekchoroby Kate Ktzgerald? - chce wiedziećCampbell. ; - Dwukrotnie nas o to poproszono - odpowiada doktor Ber'; gen. - Za pierwszym razem mieliśmy zająćstanowiskow sprawie;; próby przeszczepu komórek macierzystych pobranych z krwi obiwodowej. Byłoto w roku dwa tysiące drugim, kiedy okazało się,i; że kilka terapii, wtym przeszczep szpiku kostnego, nie przyniosło1 rezultatów. Po razdrugi obradowaliśmynad przypadkiem Kate całkiem niedawno. Mieliśmy stwierdzić, czy w jej najlepiejpoję tym interesie leży przeszczep nerki. l - Jakiestanowisko zajęła komisja? ,- Co do przeszczepu komórek macierzystych pobranych z krwiobwodowej opowiedzieliśmy się za. Wsprawie przeszczepu nerkil; wystąpiła pomiędzy nami różnica poglądów. 319. JOD1 PECOULT - Proszę nam to wyjaśnić. -Kilkoroz nas było zdania, że w tym stadium choroby stanpacjentki pogorszył się już tak znacznie, że ciężka, skomplikowana operacja chirurgiczna przyniesie jej więcej szkody niżpożytku. Reszta uznała, żebez tej operacji Kate z całą pewnością musi umrzeć, zatemspodziewane korzyści przeważają nad ryzykiem. - Skoro w obrębie komisjiwystąpiłaróżnicazdań,kto miał podjąć ostatecznądecyzję w sprawie przeszczepu nerki? - Rodzice, ponieważ Katejest jeszcze niepełnoletnia. -Czy komisja do spraw etyki lekarskiej - podczas ostatnichobrad bądź też tych w dwa tysiące drugim roku - brała pod uwagę ryzyko i spodziewane korzyści, które zabieg przyniesie dawcy? - Nie to było sednem sprawy. -A zainteresowali się państwo tym, czydawca, Anna Fitzgerald, wyraziła zgodę nazabieg? Doktor Bergen spogląda prostona mnie. W jego oczach widzęwspółczucie, co jest jeszcze okropniejsze, niż gdyby wyzywałmnie od najgorszych za to, że wogóle przyszło midogłowy złożyć pozew. Potrząsa głową. - To jasne, że żaden szpital w tym krajunie wziąłby nerki od dziecka, którenie zgadza sięjej oddać. - A zatem, czystoteoretycznie, gdyby Anna odmówiła zgodyna zabieg,to wtedy jej sprawa wylądowałaby na pańskimbiurku,czy tak? -Cóż. - Czy sprawa Anny trafiła na pańskiebiurko, panie doktorze? -Nie. Campbell podchodzi do niego. - Czy może nam panwyjaśnić, dlaczego tak się nie stało? -Ponieważ AnnaFitzgerald nie była pacjentką naszego szpitala. - Czyżby? - Campbell wyjmuje z teczkiplik papierów ipodaje je sędziemu, a potem doktorowi Bergenowi. -Proszę. Oto karty chorobowe Anny Fitzgerald pochodzące zkartoteki szpitalamiejskiego w Proyidence. Pierwsza z nich została założona trzynaście lat temu. Skąd w kartotece takie dokumenty, skoro, jakpantwierdzi, Anna nie była pacjentką waszego szpitala? 320 BEZ MOJEJ ZGODY Doktor Bergen przerzucapodane mu papiery. - Faktycznie,Anna przeszła u naskilka operacji chirurgicznych. Nie popuszczaj, Campbell, krzyczę w myślach. Nie jestemz tych, które wierzą wszlachetnych rycerzy ratujących damyw opalach, niemniej coś w tym jest. - Czy nie zastanawia pana, że przez trzynaście lat komisja anirazu niezebrała się, aby rozpatrzyć zabiegi, którym poddawanoAnnę Fitzgerald, wszelako pacjentkępańskiego szpitala, co wnioskuję po grubości tego pliku dokumentów, a przede wszystkimz samego faktu jego istnienia? -Byliśmy przekonani,że Anna oddaje narządy z własnej, nieprzymuszonej woli. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że gdybyAnna uprzedniozaznaczyła,że nie życzy sobie oddawać siostrze limfocytów, granulocytów, krwi pępowinowej,a choćby nawet zestawu pierwszejpomocy przy ukąszeniu przezpszczołę, który nosiw plecaku, tokomisja zajęłaby inne stanowisko? -Wiem, do czego pan zmierza, panie Alexander - mówi zimnym głosem psychiatra. - Cały kłopot w tym, że taka sytuacja niezaistniała nigdywcześniej i nie ma żadnego precedensu. Podążamy nieprzetartym szlakiem i staramy się nie popełniać błędów. - Czy jednak praca komisji do spraw etyki lekarskiej nie polega właśnie na tym, aby rozpatrywać sytuacje, które nigdy wcześniej nie zaistniały? -W zasadzie. tak. - Panie doktorze, poproszępana teraz o opinię jako biegłego. Czywymaganie od Anny Fitzgerald, aby przez trzynaście lat swojego źy' ciabyła dawcą narządów itkanek, jest zgodne z etyką lekarską? [ - Sprzeciw! - woła mama. Sędzia pociera podbródek. - Proszę odpowiedzieć. Chcę tousłyszeć. Doktor Bergen znów rzuca mi spojrzenie. - Szczerze mówiąc,byłem przeciwny pobraniu nerki od Anny,-zanim jeszcze usłyszałem, że ona sama nie zgadza się na zabieg. i. Nie wierzę w to, że Kate może przeżyć przeszczep, zatem moim. zdaniem Annazupełnie niepotrzebnie zostałaby poddana poważ; nej operacji chirurgicznej. Jednakże podczas zabiegów, które 321. JODI PlCOULT przeszła do tej pory, ryzyko było niewielkie w porównaniu z korzyściami, które odniosła cała jej rodzina. Pochwalam działaniapaństwa Fitzgerald oraz ich decyzje, które dotyczyłyAnny. Campbell udaje, że rozważa te słowa. - Panie doktorze, proszę mi powiedzieć, jakim samochodem pan jeździ? - Porsche. -Na pewno lubi pan swój samochód. - Lubię -pada ostrożna odpowiedź. -A gdybym w tej chwilipanu oznajmił, żeprzed wyjściemz tej sali musi pan oddaćkluczyki i dowód rejestracyjny, ponieważ w ten sposób można ocalić życie sędziego DeSalvo? - To śmieszne. Pan. Campbell pochyla się nad nim. - A gdyby nie dano panu wyboru? Gdyby oddziśpsychiatrzymusieli wykonywać wszelkie polecenia prawników, bo to prawnicydecydowaliby o tym, co jest dobre dla innych? DoktorBergen przewraca oczami. - Widzę, że próbuje pan wprowadzić do akcji wątek dramatyczny, panie Alexander. Nic z tego. Etykamedyczna zna pojęcie podstawowych praw dawcy. Są to zabezpieczenia ustanowione w jednym celu: aby pionierzymedycyny nie uleglizaślepieniu własnymi osiągnięciami. W Stanach Zjednoczonychnieraz już dochodziło dodrastycznych naruszeń tak zwanejświadomej zgody pacjenta; skutkiem tegoprowadzenie badańzudziałem ludzi jest teraz regulowane przepisami, które mająchronić człowieka przed wykorzystaniem w charakterze szczura doświadczalnego. - Proszę nam zatem powiedzieć - ripostuje Campbell - jakimcudem, do cholery, etyka medyczna mogła przeoczyć przypadekAnny Fitzgerald? Kiedy miałamzaledwie siedem miesięcy, w sąsiedztwie ktośurządziłimprezę. Łatwo sobie wyobrazicie ten koszmar:tony galaretkiowocowej, piramidki z kostek żółtego sera, ludzie tańczący na ulicy w rytm muzyki puszczonej przez okno zpokoju. Ja,rzecz jasna, nie pamiętam z tego absolutnie nic. Wiem tylko, żewsadzono mnie w chodzik. Takie urządzenia były całkiempopu322 BEZ MOJEJ ZGODY larne, zanim dzieci zaczęły się masowo w nich wywracać i rozbijać sobie głowy. No więc dreptałam wtym moimchodziku, krążąc pomiędzystołami i obserwując inne dzieci. Wpewnym momencie, jakmiopowiadano, potknęłam się o coś. Nasza ulica zbiega z pochyłości; nagle kółka zaczętykręcić się odrobinę za szybko,żebym mogłasię sama zatrzymać. Przemknęłam obok grupki dorosłych i śmignęłam pod barierą, którą policja ustawiła na końcu naszej ulicy,żebyzamknąć ruch. Toczyłam się pełnym gazem prosto nagłównąszosę, pomiędzy samochody. Kate wyrosła na chodniku jak spodziemi i pobiegła za mną. Niewiadomym sposobem udało jej się złapać mnie zabluzeczkę. Sekundę później wpadłabym pod kołaprzejeżdżającej toyoty. Co jakiś czas ktoś z sąsiedztwa wspomina tę historię. Ja zapamiętałam ją jako ten jeden raz, kiedy to Kate uratowała mi życie. Niena odwrót. Mama dostaje pierwszą szansę, żebyzabawić sięw adwokata. - Panie doktorze - zwraca siędo doktora Bergena - od jakdawna zna pan moją rodzinę? -Pracuję w szpitalu miejskim oddziesięciu lat. - Przez ten czas kilkakrotnie proszono pana o konsultacje dotyczące terapii mojej córki Kate. Co panwtedy robił? - Opracowywałem zalecaną metodę leczenia - odpowiadadoktor Bergen -bądź teżkurację alternatywną, jeśli takowa była możliwa. -Czy w sprawozdaniach, które pan pisał, zaznaczył pan kiedykolwiek, że Anna nie powinna brać udziału wktórymśz planowanych zabiegów? -Nie. - Czy był pan zdania, że te zabiegi mogą wyrządzić Anniekrzywdę? - Nie. Amoże uważałpan, że stanowią one zagrożenie dla jej zdrowia? -Nie. A jeśli to nie Campbell okażesię moim rycerzem-wybawcą,tylko moja mama? 323. JODI PlCOULT - Panie doktorze - pada kolejne jej pytanie - czy ma pan dzieci? Doktor Bergen unosi wzrok. - Mam syna. Skończył trzynaście lat. - Czy zapoznając sięz przypadkami, które trafiałydo rozpatrzenia przez komisję do spraw etyki lekarskiej, próbował pankiedyś postawić się na miejscu pacjenta? A może, jeszczelepiej,rodzica? - Próbowałem - przyznaje doktor Bergen. -Co by pan zrobił na moim miejscu - pytamoja matka - gdyby komisja do spraw etykilekarskiej wręczyła panukartkę z opisem zalecanej metodyleczenia, terapii, która może uratować życie pańskiego syna? Czy miałby pan jeszcze jakieś wątpliwości. czy też uchwyciłby się rękami i nogami tej jednej szansy? Doktor Bergen nie odpowiada. Słowanie są potrzebne. Po przesłuchaniu doktora Bergena sędzia DeSalvo zarządzadrugą przerwę. Campbell mówi coś o przejściu się i rozprostowaniu nóg, wstaję więc i posłusznie idę za nim do wyjścia. Kiedy podrodze dodrzwi mijam mamę, czuję jej rękę w talii. Koszulkapodjechała mi do góry, a ona musi jąpoprawić. Wiem, że serdecznie nie znosi dzisiejszejmłodzieżowej mody, która każe nastolatkom przychodzićdo szkoły w wyciętych bluzkach bez plecówi w dżinsach biodrówkach,jakbynie wybierały się na lekcję matematyki, tylko na casting do teledysku Britney Spears. Słyszę,co myśli mama: błagam,powiedz mi, ze to się tylko zbiegłowpraniu. Nagle chyba przychodzijej do głowy, że toniejest najlepszymoment na-tego typu czynności. Wypuszcza z palców rąbekmojejkoszulki. Zatrzymuję się, a wraz ze mną Campbell. Na twarzy mamy pojawiasięgłęboki rumieniec. - Przepraszam -mówi. Kładę rękę najej dłoni, po czym wkładam koszulkęz powrotem na miejsce, do spodni. Spoglądamna Campbella. - Zaraz do ciebie przyjdę. Jego spojrzenie mówi samo za siebie: tonie jest dobry pomysł. Co ma jednak zrobić w tejsytuacji? Kiwagłową irusza wstronędrzwi. W sali sądowej pozostaję tylko ja imoja mama. Pochylamsię i całuję ją w policzek. 324 BEZ MOJEJ ZGODY - Świetnie ci poszło - mówię, bo nie mampojęcia, jak wyrzucić z siebieto,co naprawdę chcę powiedzieć: żeludzie, którychkochamy, każdego dnia, w każdym momencie potrafią nas zadziwić. Ze o naszej wartości nie stanowią być może nasze uczynki,alenasz potencjał: to, do czegojesteśmy zdolni w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach. SARA 2002 Kate i Taylor Ambrose poznają się w szpitalu na zabiegu. Siedzą na sąsiadujących fotelach, oboje podłączeni do kroplówek. - Co dostajesz? - pyta Kate. Na dźwięk jej głosu momentalniepodnoszęwzrok znad książki; przychodzimy tutaj na zabiegi odlat, a Kate jeszcze ani razu nie odezwała się do kogoś pierwsza. Chłopak, którego zagadnęła, nie może być o wiele starszy odniej, co najwyżej dwa lata. Czyli szesnastolatek. Ma brązoweoczy, które wydają się tańczyć,a jegołysą głowę przykrywa czapka z emblematem drużynyhokejowej Bruins. - Mieszankę firmową. Na koszt firmy - odpowiada, a doteczkiw jego policzkach robią się głębsze. Kate szczerzy zęby w uśmiechu. - Widzę, że znasz szefa tego baru - mówi, spoglądając nawłasnąkroplówkę, przez którą do jej żył sączą siępłytki krwi. -Jestem Taylor - chłopak wyciąga rękę. - Ostra białaczkamieloblastyczna. - Kate. Ostra białaczka promielocytowa. Taylorgwiżdże z cicha, unosząc brwi. - No, no. - mówi. -Prawdziwa rzadkość. Kate potrząsa krótko przyciętągrzywką. - Tutaj wszyscy to rzadkie przypadki. Przypatruję siętemu, kompletnie oszołomiona. Gdzie się podziała moja dziewczynka? I kimjestta flirciara? - Płytki krwi - Taylor odczytuje oznaczenia na torebce z kroplówką Kate. - Objawy ustąpiły? Remisja? BEZ MOJEJ ZGODY - Jak na razie. - Kate rzuca okiem najego stojak, na wszystkomówiący czarny pokrowiec osłaniający torebkę z cytoksanem. -Chemia? - Jak na razie. Powiedzmi, Kate. - zaczyna Taylor. Zauważam,że jest zbudowany jak typowy szesnastoletniwyrostek: szczupły, z wystającymi kolanami, ma grube palce u rąk i ostro zarysowane kości policzkowe, które nie zdążyły jeszcze wrosnąć. Mięśnie na jego ramionach grają mocno, kiedy krzyżuje ręce napiersi. Łatwo siędomyślić, że robi to celowo;pochylam głowę,żeby nie dostrzegł, że sięuśmiecham. - Powiedz mi, co porabiasz,kiedy nie siedzisztutaj, w tym zacnym szpitalu miejskim? Kate namyśla się,a po chwili jej twarz rozjaśnia uśmiech. - Czekam, ażcoś zapędzi mnietutaj z powrotem. Taylor parska głośnym śmiechem. - To może poczekamy kiedyś razem? - PodajeKate papieroweopakowanie jałowego opatrunku. -Zapiszesz mi swój numer telefonu? Kiedy Kate stawia cyfry na papierze, odzywa się sygnał kroplówki Taylora. Do pokojuzaglądapielęgniarka i odłączachłopca. - Uciekaj, Taylor. - Uśmiecha się. -Gdzie rodzice? - Czekają na dole. Mogę jużiść. -Taylor schodzi z miękkiegofotela powoli, nieledwie ztrudem; poraz pierwszy przypominamsobie, żeto nie była pogawędka zwykłych nastolatków. Wsuwaświstek z naszym numerem do kieszeni. - Zadzwonię - obiecuje. Pojego wyjściuKate wydaje z siebie głębokie, dramatycznewestchnienie, mającezakończyć tę scenę. - O rany - szepcze, wskazując głową drzwi, za którymi zniknąłTaylor. - Boskifacet. - Nic dodać, nic ująć, skarbie. - Pielęgniarka,która sprawdzajej puls, uśmiecha się. -Chciałabym mieć trzydzieści latmniej. Kate odwracado mnie promiennątwarz. - Jak myślisz,zadzwoni? -Może- odpowiadam. - A dokąd mnie zabierze, jak myślisz? Przypominam sobie słowa Briana, który zawsze powtarzał, żeKate będziemogła umawiać się zchłopakami. kiedy skończyczterdzieści lat. 327. JODI PlCOULT - Nie wszystko naraz - mityguję córkę, ale w środku cala śpiewam z wielkiej radości. Kuracja arszenikiem doprowadziła do upragnionej remisji,aledla organizmu Kate byt to silny wstrząs. TaylorAmbrose to lek zupełnie innej generacji;choć zafundowałmojej córce równie mocny wstrząs, nie osłabił jej - wręcz przeciwnie. Codzienne telefonyweszły im już w nawyk; o siódmejwieczorem słychać dzwonek,Kate zrywa się od kuchennego stołu, chwytaw biegu bezprzewodową słuchawkę i zamyka się z nią w łazience. My zostajemyw kuchni, zmywamy naczynia, siedzimy w dużym pokoju, rozmawiamy, oglądamy telewizję, szukujemy się do snu -a przez całytenczasdobiegająnas stłumione chichoty i szepty. W końcu Katewyłania się ze swojego kokonu, promieniejącai oblanarumieńcem; pierwsza miłość zapiera jej dech w piersiach,pulsuje w gardle tętnem szybkim jak łopot skrzydełek kolibra. Nie mogę się nanią napatrzeć. Niechodzi o to, zemoja córka to jakaś wyjątkowapiękność, chociaż skoro jużo tym mowa, to faktycznie tak jest;poprostu nigdy sięnie łudziłam, żekiedykolwiekzobaczę ją aż takdojrzałą. Któregoś wieczoru wchodzę za niądo łazienki. Kate właśnieskończyła rozmawiać zTaylorem i teraz stoi przed lustrem, wydymającusta ićwicząc zalotne unoszenie brwi. Jej dłoń wędruje dokróciutkiej fryzury; po chemioterapii włosy nie odrosły w falujących puklach, tylko w nieregularnych, gęstych kępkach. Kate zazwyczaj układa je za pomocą pianki,tak że wyglądają jakfutrzasta poduszka. Teraz unosi dłoń do oczu, jakby bala się, że znówzaczęły jej wypadać. - Powiedz mi, co on myśli,kiedy na mnie patrzy? - pyta. Staję tużza nią. Katejest podobna do Briana - to Jesse wdałsię we mnie - ale kiedy stoimy obok siebie, nie można nie zauważyć podobieństw. Na przykład usta: choć różnią się kształtem, tosą jednakowozacięte, w ich ułożeniu znać tę samądeterminację,która prześwieca w naszych oczach. - Moim zdaniem on widzidziewczynę,która dobrze rozumie,przez co on sammusiał przejść - odpowiadam szczerze. -Znalazłam w Intemecie stronę na temat ostrej białaczkimieloblastycznej - informuje mnie Kate. - Chorzy natę odmianę 328 BEZ MOJEJZGODY mają niezłą statystykę wyleczeń. - Odwraca się do mnie. -Czykiedyczyjeś zdrowie i życie obchodzi ciębardziej niż własne. Czy tak wygląda miłość? Nagle słowa zamierają miw gardle. - Tak- zdobywam się na odpowiedź dopiero po chwili. Kate odkręca kran, mydli twarz, spłukujepianę. Podaję jejręcznik. - Czuję, że wydarzy się coś złego. - Słyszę, kiedy wyłania sięz frotowych zawojów. Te kilka słów natychmiast stawia mniewstan najwyższego pogotowia. - Coś sięstało? - wypytuję ją. - Nie, ale tak musi być. Taylor i to wszystko. Jest za dobrze. Będę musiała za to zapłacić. - Tonajgłupsza rzecz, jaką słyszałam w życiu - oznajmiamz przyzwyczajenia, ale nie mogę zaprzeczyć, że dostrzegam w tymziarenkoprawdy. Temu, kto wierzy, żeczłowiek jest zdolny zapanować nad wszystkim, co życie przyniesie,należy poradzić, żebyspędziłjeden dzień w towarzystwie dziewczynki chorej nabiaK'1łączkę. Albo jej matki. - Może to znak, że w końcu idzie ku lepszemu - przekonuję Kate. Trzy dni później, po rutynowej morfologii krwi,hematolog informujenas, że organizm Kate znów produkuje promielocyty. Jestto pierwszy objaw zwiastujący nawrót choroby. Nie mam w zwyczaju podsłuchiwać, a w każdym razie nigdynie pozwalam sobiena to umyślnie. Ale zdarza mi siętego wieczoru,gdy Kate wraca zeswojej pierwszej randki z Talyorem. Byliw kinie. Kate wchodzi na palcach do pokoju i siada na łóżkuAnny. - Śpisz? - pyta. Anna przewraca się na bok zgłośnymjękiem. - Teraz już nie. - Sen opada z niej jak jedwabny szal spływający z szyi na podłogę. -Jak było? - Kurczę. - Kate nie potrafipowiedzieć nic więcej. - Co kurczę? Było tak fajnie jak na meczu? - Obrzydliwa jesteś - szepcze Kate, ale w jej głosie słychaćuśmiech. - Taylor świetnie całuje. -Napawa się tym słowem. - Nie gadaj! - Głos Anny staje się ożywiony. -Jak to jest? 329. JODI PlCOULT - Jak lot w chmurach - odpowiada Kate. - Założęsię, że to musi wyglądać podobnie. - Co ma wspólnego latanie ze ślinieniem się po twarzy? -O rany, przecieżnie chodzi o to, żeby chłopakcię opluł. - A jak to smakuje? Jak smakował Taylor? - Popcornem. - Kate śmieje się. -1 chłopakiem. - Askąd wiedziałaś, co trzebarobić? -Wcale nie wiedziałam. Po prostuto zrobiliśmy. Przypomnijsobie, jak pierwszy raz wyszłaś na lód. Ten argument w końcu trafia Annie do przekonania. - No tak - mówi. - Kędy gram w hokeja, to też czuję się super. - Żebyświedziała. - Kate wzdycha. Zza drzwi dobiegają jakieśszelesty; wyobrażam sobie moją córkę rozbierającą się do snu. Ciekawe, czy Taylor myśli teraz o tym samym. Słychaćubijaniepoduszki,szarpnięcie kołdrą, skrzypnięciemateraca, kiedy Katekładzie się do łóżka. -Anna? -Co? - Wiesz, on ma na dłoniach blizny pochorobieGrafta - mruczyKate. - Czułam je, kiedy trzymaliśmy się za ręce. -1co? To było takie ohydne? - Nie - pada odpowiedź. - Pasowaliśmy do siebie. Z początku Kate absolutnie nie chcesięzgodzić na przeszczepkomórekmacierzystych pobranych zkrwi obwodowej. Nie uśmiecha jej się szpital,chemioterapia, a po niej sześć tygodni izolacji,skoro przezcały ten czas mogłaby spotykać się do woli z Taylorem. - Chodzi o twoje życie - tłumaczę jej. Kate patrzy na mnie jakna wariatkę. - No właśnie- odpowiada. Ostatecznie każda z nas nieco ustępuje i umawiamysię tak: Kate zacznie chemioterapię, ale bez stałej hospitalizacji. Będzieprzychodzić do szpitala na zabiegi,które przygotują ją do przyjęcia przeszczepu od Anny. Kiedy tylko pogorsząsię wyniki badań,natychmiast położy się do szpitala. Onkolodzy zgodzili się na to,chociaż bez wielkiego entuzjazmu. Obawiają się, że będzie tomiało wpływ naterapię, ale na równi ze mną rozumieją, że Kate 330 BEZ MOJEJZGODY osiągnęła już wiek, w którym może wybierać bardziej ryzykownerozwiązania. Szybko jednakokazuje się, żezupełnie niepotrzebnie martwiła się rozstaniem ze swojąsympatią. Podczas pierwszego zabieguchemioterapii Taylor wkracza do sali. - Co ty tu robisz? -Cośmnie tu ciągnie- żartuje chłopak. - Dzieńdobry pani -wita sięze mną i siada na pustym krześle obok Kate. -Ale to fajne niemieć igły w ręce. - Mówdo mnie jeszcze -mamrocze Kate. Taylor dotyka jej ręki. - Który zabieg? -Właśnie zaczynam. Taylor wstaje, podchodzi bliżej i przysiada na szerokiej poręczy fotela Kate. Podnosi z jejkolan miskę w kształcie nerki. - Założęsię o stówę, że zwrócisz śniadanie, zanim zegar pokaże trzecią. Kate rzuca okiem na tarczę zegara. Jest druga pięćdziesiąt. - Stoi. -Powiesz misama, co jadłaśna obiad -Taylor szczerzy zębyw łobuzerskim uśmiechu - czy mam się domyślić po kolorze? - Jesteśobrzydliwy - prycha Kate, ale śmieje się oducha doucha. Taylor kładzie jej rękę naramieniu, a ona przysuwa siębliżej niego. Przypominam sobie ten dzień, kiedy Brian dotknął mnie poraz pierwszy. Uratował mi wtedy życie. Miasto Proyidencenawiedziłakatastroficznych rozmiarów ulewa przygnana północno-wschodnim wiatrem. Wody zatoki wezbrały i zalały miasto. Pracowałam wtedy jako sekretarka w sądzie miejskim. Cały personelzostał ewakuowany. Wyszłam na schody przed budynkiem i zobaczyłam, że parking jest już pod wodą. Na moich oczach fale unosiły samochody, damskietorebki zgubioneprzez właścicielki, zauważyłam nawet przerażonego psa, który rozpaczliwie przebierałłapami. Okazało się, żepodczas gdy ja siedziałam w pracy i wypełniałam akta,świat, który znałam, pogrążył się w odmętach. - Pomóc ci? - zapytał Brian, stając przede mną w pełnym strażackim rynsztunku i wyciągając ręce. Zaholowałmnie dowyżejpołożonego miejsca. Byłam cała mokra, deszcz siekł mnie w twarz 331. JODI PlCOULT i bębnił po plecach. Nie mogłamzrozumieć, jakim cudem - skorowłaśnie przeżywam potop - czuję taki żar, jakbym płonęła nastosie. - Hęnajdłużej wytrzymałeś bez rzygania? - pyta Kate Taylora. - Dwa dni. -Bujasz. Pielęgniarkaunosi głowę znad papierów. - Święta prawda -potwierdza. - Widziałam nawłasne oczy. Taylor ponownie szczerzy się do Kate. - Mówiłem ci, że jestem w tym dobry. - Zerka na zegar. Jestdruga pięćdziesiątsiedem. - Nie masznic ciekawszego do roboty? - mówi Kate. - Chcesz wykręcić się od zakładu? -Chcę oszczędzić ci smaku porażki. Chociaż w sumie, zdrugiej strony. - Kate nie kończy zdania. Jej twarz raptownie zielenieje. Ja i pielęgniarka zrywamy się w jednym momencie, aleTaylor jestszybszy. Podsuwa nerkę podbrodę Kate, a kiedy zaczynają się torsje,masuje ją delikatnie pomiędzy łopatkami. - To nic- szepcze z czołem przyjej skroni. Patrzę napielęgniarkę, a ona na mnie. - Wygląda na to, że małajestw dobrych rękach - mówii wychodzi do innego pacjenta. Kiedy jużjest powszystkim, Taylor odstawia miskę i ocieraustaKate chusteczką higieniczną. Ona patrzy na niego błyszczącymioczami; jest czerwona na twarzy i cieknie jej z nosa. - Przepraszam - mamrocze. -Za co? - pyta Taylor. -Ja mogę być następny. Patrząc na nich, zastanawiam się, czy wszystkie matki czują tosamoco ja w tym momencie. Bo właśnie uświadamiam sobie, żemojacórka dorasta. Wydaje mi się niemożliwe, że kiedyś nosiłaubranka malutkiejak dla lalki. Wydajemi się,że wciąż widzę,jak kręci leniwe piruety na brzegu piaskownicy. Przecieżnie dalej jakwczoraj jej rączka byłatak małajakrozgwiazda, którąznalazła na plaży. Ta sama dłoń ściska teraz dłoń chłopca,a przecież niedawno spoczywała w mojej. Ileż torazy Kate ciągnęłamnie za rękę, żebym natychmiast przystanęła i obejrzałapajęcząsieć, sadzawkę zarośniętą trojeścią czy coś innego, co akurat jązainteresowało. Czasto fatamorgana, bo tak łatwodaje się na332 BEZ MOJEJ ZGODY giąć, przełamać. Można by pomyśleć, że miałam go dość, aby sięprzygotowaćna to, co się właśnie dzieje, ale teraz, gdy obserwuję, jak Kate chłonie wzrokiem tego chłopca, rozumiem, jak wielejeszcze muszę się nauczyć. - Rozrywkowa ze mnie dziewczyna,nie maco -mamrocze Kate. Taylor uśmiechasię do niej. - Frytki - odpowiada. - Na obiad. Kate trzepie go dłonią po ramieniu. - Paskuda! -Wiesz, że przegrałaś zakład? - Taylor unosi brew. - Zostawiłam książeczkę czekową w domu. Taylor udaje, że rozważa jej słowa. - Dobra. Już wiem, jak mi się wypłacisz. - W łóżku? - rzuca Kate,zapomniawszy o mojej obecności. - Bo ja wiem? -Taylor śmieje się. -Anie powinniśmy zapytaćtwojej mamy? - Oj. - Kate czerwiem się jak burak. - Tylkotak dalej- wtrącam ostrzegawczym tonem - a na następną randkę umówicie się na badaniu szpiku. -Pamiętasz, że tutaj, w szpitalu, organizują bal? - kontynuuje Taylor,nagle tracąccałą pewność siebie. Kolano zaczyna mupodskakiwać nerwowo. -Wiesz, dla chorych dzieciaków. Urządzają go w jednej z sal konferencyjnych,są na nim lekarze i pielęgniarki, tak na wszelki wypadek, ale poza tym wszystko jestjak nanormalnym balu szkolnym. Wiesz, kiepskakapela,koszmarnesmokingi, poncz z płytkami krwi. - Przełyka ślinę. -No dobrze,z tym ostatnim to żartowałem. W zeszłym roku poszedłem samz chłopakami i byłodennie, więc pomyślałem, że skoro teraz obojejesteśmy w tym szpitalu, to może wybierzemy się razem? Kate namyśla się, a na jej twarzy maluje się pewność siebie,o jaką nigdybymjej nie posądzała. - Kiedy to będzie? -W sobotę. - Zdaje mi się, że nieplanowałam wykitować do końca tygodnia. - Kateuśmiechasiędo niego promiennie. -Z przyjemnością. - To fajowo. - Taylor też się uśmiecha. -Nawet bardzo. - Sięgapo czystąmiskę, ostrożnie, żeby nie potrącić przewodu od kroplów333. JOD! PlCOULT ki, wijącego się pomiędzy nim a Kate. A ja zastanawiam się, czy jejserce bije teraz mocniej i czy będzie to miało wpływ na przyjęcieleku. Czy pogorszenie nadejdzieprzez to szybciej, czy nie. Taylor obejmuje Kate ramieniem. Razemczekają na to,co masię wydarzyć. - Za głęboko wycięta -mówię. Jesteśmy w butiku. Kate stoiprzed lustrem, trzymając pod szyjąsukienkę zbladożółtego materiału. -1 będziesz w tym wyglądać jak banan. -Z podłogidobiegagłos Anny, która teżma coś do powiedzenia na tentemat. Polowanie na sukienkę balowątrwa już od kilku godzin. Katema tylko dwa dni, żeby się przygotować, i powoli zaczyna dostawać obsesji na tympunkcie: co włożę, jak się umaluję, czy kapela zagra jakiś znany kawałek. Włosy,rzecz jasna, nie stanowiążadnego problemu; po rozpoczęciu chemioterapiiwypadły co dojednego. Kate nie chce nawet słyszeć o peruce. Nie znosi peruk,mówi, ze czuje się w nich tak, jakby oblazły jąrobaki. Jest jednakzbyt samokrytyczna,żebyiść na bal zgłową jak rezerwista. Dziśowinęła głowę chustą z batiku; przypomina w niej dumną białąkrólową z Afryki. Rytuał . kupowania sukienkina bal chyba nie odpowiada wyobrażeniom Kate. Normalnedziewczyny stroją sięw kreacje, które obnażają brzuch albo ramiona - czyli akurat te miejsca, gdzieu niej skórajestzniszczona, pogrubiała, poznaczona bliznami. Opinają dziewczęce kształty we wszystkich najbardziej niebezpiecznych miejscach. Są takskrojone, żeby pokazywać zdrowe,jędrne ciało, a nie ukrywać jego brak. Sprzedawczyni, która krąży wokół nas jak koliber wokółkwiatu, zabiera sukienkę z rąk Kate. - To bardzo skromna rzecz - namawia nas. - Dekolt wcale niejest głęboki, wiele zakrywa. - A coś takiegoteż zakryje? - wybucha nagle Kate, szarpiącguziki koszuli i pokazując kobiecie swój nowy, niedawno wymieniony cewnik Hickmana tkwiący w samym środku jej klatkipiersiowej . Sprzedawczyni wzdycha głośno, zanim zdąży sięopamiętać. - Och. jęczy słabymgłosem. 334 BEZ MOJEJ ZGODY - Kate! - upominam ją ostrymtonem. Kate potrząsa głową. - Zabierajmy się stąd. Wychodzimy na ulicę. Zatrzymuję dziewczyny przed drzwiamisklepu. - To, że jesteś zdenerwowana, nie znaczy, że musisz się wyżywać nawszystkich dookoła -zwracam uwagę mojej starszejcórce. -Głupi pieprzony babus. - Kate zaciska zęby. -Widziałaś, jaksię gapiła namojąchustę? - Może wpadłjej w oko wzór. -Jasne. A może ja się jutro nie porzygam zaraz po obudzeniu. - Słowapełne wściekłościsypią sięz trzaskiem pomiędzy nami,krusząc płyty chodnika. - Nigdy nieznajdę dobrej sukienki. Ipoco ja się w ogóle zgodziłam iść z Taylorem na tenbal? - Nie wydaje cisię, że każda dziewczyna, którasiętam wybiera, ma ten samproblem co ty? Wszystkie musicie zakryć różnerurki, siniaki, przewody, worki kolostomijne i Bóg wie co jeszcze. - Co mnie obchodząinne dziewczyny. - Kate wzrusza ramionami. -Chciałam wyglądać dobrze. Naprawdę dobrze. Chociażwten jeden jedyny wieczór. - W oczach Taylorai tak jesteś piękna. -Ale w moich nie! - krzyczy Kate. -A chciałam choć raz sięsobiepodobać. Rozumiesz to, mamo? Dzień jestciepły, a ziemia pod naszymi stopamiparuje i oddycha. Słońce praży moją głowę, szyję, kark. A ja nie wiem, comamodpowiedzieć córce. Nie potrafię postawić się w jej sytuacji. Niejestem nią i nigdynie byłam,chociaż modliłam się, choć błagałam, żeby ta choroba przeszła na mnie, choć jak Faust byłamgotowazawrzećpaktz samym diabłem, żeby tylko Kate wyzdrowiała. Ale tak się niestało. - Uszyjemy ci sukienkę - rzucam pomysł. - Sama jązaprojektujesz. - Przecież ty nie umiesz szyć. - Kate wzdycha. - To się nauczę. -W jedendzień? -Kate kręci głową. - Mamo, nieporadzisz sobie ze wszystkim. Jak to się dzieje, że ja to rozumiem, a do ciebienicnie dociera? 335. JODI PlCOULT Rzuca się pędem przed siebie, zostawiając mnie na środkuchodnika. Annabiegnie zasiostrą, łapieją za tokieći ciągnie silą w stronę witryny zaraz za butikiem, z którego dopiero co wyszłyśmy. Idę za nimiszybkim krokiem. Dziewczyny weszły do salonu fryzjerskiego. W środku uwijająsięfryzjerzy, a każdy z nich żujegumę. Kate szarpie się z Anną,chce się jej wyrwać,ale Anna, kiedy chce, potrafi byćbardzosilna. - Hej- zwracana siebie uwagę dziewczyny witającej klientów. - Pracuje panitutaj? - Tylko kiedy muszę. -Robicie fryzury na szkolne bale? - Jasne - odpowiadafryzjerka. - Strzyżenie czy ułożenie? - Moja siostra chce się ostrzyc. - Anna spogląda naKate, która przestała już się wyrywać i teraz stoi w miejscu, a na jej twarzpowoliwypełza uśmiech, jaśniejąc jak robaczek świętojański złapany w słoik. - No właśnie, chcę się ostrzyc- mówi łobuzerskimtonem, odwijającchustę ze swojejłysejgłowy. Wsalonie milkną wszystkie rozmowy. Kate stoi wyprostowana, w królewskiej pozie. - Podobająnam się francuskie warkoczyki - kontynuujeAnna. -Do tego trwała -dodaje Kate. Anna chichocze. -1 może gustowny koczek. Fryzjerka przełyka ślinę. Widać, że jest lekko zszokowanai rozdarta pomiędzy współczuciem a uprzejmością. - Na pewno. cośwymyślimy -zapewnia, ponownieodchrząknąwszy. - Zawsze można. przedłużyć. Są treski. - Treski - powtarza Anna. Kate wybucha szaleńczym śmiechem. Fryzjerka odrywa wzrok od dziewczyn, rozgląda się, patrzynad ichgłowami, w stronę sufitu. - Czy to może jakaś ukryta kamera? Słysząc to, moje córki padają sobie w ramiona, śmiejąc się dorozpuku. Śmiejąsię tak, że niemogą złapać oddechu. Śmieją siędo łez. BEZ MOJEJ ZGODY - Na szpitalnym balu przypadła mi wudziale opieka nad waząz ponczem. Tak jak wszystkie napoje i potrawy przygotowanedlauczestników balu, poncz ma działanie neutropeniczne. Pielęgniarki, dzisiejszego wieczoru grające rolę dobrych wróżek, zamieniły salę konferencyjną w baśniowe pomieszczenie, nastrojowooświetlone, udekorowane pękamiserpentyn i lustrzaną kulązawieszoną pod sufitem. Kate jak winorośl owija sięwokół Taylora. Ichciała poruszają sięw takt zupełnie innejmuzyki niż tepiosenki, które grazespół. Na twarzy Kate ma obowiązkową niebieską maskę. Taylor przypiął jej do sukienki bukiecik kwiatów o płatkach z jedwabiu;sztuczne kwiaty to konieczność, ponieważ prawdziweprzenoszą zarazki, które są potencjalnie zabójcze dla pacjentów o obniżonejodporności. Ostatecznie nieuszyłamKate sukienki. Znalazłam coś odpowiedniego na Bluefly. com - prostąkreację w kolorze złota, z dekoltem wszpic. W rozcięciu widaćcewnik, aleporadziłam Kate nałożyć na wierzch przejrzystą koszulę z długimi rękawami,marszczącą się wokół talii. Uszyto jąz połyskliwej tkaniny; nawet gdybyktoś zauważył trzy dziwaczne rurki sterczące tuż obok mostka Kate, pomyślałby, że to tylko gra świateł. Przed wyjściem z domu zrobiliśmysetki zdjęć. Kiedy Katei Taylor wymknęli się już do samochodu, wróciłam dokuchni, żeby odłożyć aparat. Zastałam tam Briana. Stał tyłem do mnie. - Hej- zagadnęłam - pomachasz nam nado widzenia? A może obrzucisznaszą parę ryżem? Dopierokiedy mój mąż się odwrócił, zrozumiałam, żeschowałsię w kuchni, żeby sobie popłakać. - Nie chciałem wierzyć, że kiedyś to zobaczę - powiedział. -Niesądziłem,że dane mi będzie miećto wspomnienie. Przywarłam do niego blisko, takmocno, że nasze ciała stopiłysię w jedną bryłę, w gładką kamienną rzeźbę. - Czekaj na nas - szepnęłammu do uchai wyszłamz kuchni. Podaję kubeczekponczu chłopcu, który widocznie dopiero corozpoczął chemioterapię, bo zaczynają wypadać mu włosy; małekłaczki czepiają się klap jego marynarki. Kiedymi dziękuje, zauważam, że ma przepiękne oczy, ciemne i nieruchome jak u pantery. Odrywamod nich wzrok. Kate i Tayloranie ma na sali. , 22. Bez mojej y. gody 337. JOD! PlCOULT Źle się poczuła? A możejemu jest niedobrze? Obiecywałamsobie, że w żadnym razie nie będę nadopiekuńcza, ale przecieżzbyt wiele tutaj dzieci, żeby personel mógł wszystkich upilnować. Poprosiwszy jednego zrodziców,żeby rzucił okiem na mój stolikz ponczem, wychodzę z sali, kierującsię do damskiej toalety. Potem sprawdzam w schowku. Nic. Błąkam się po ciemnych, wyludnionych korytarzach,zaglądam nawet do kaplicy. Wreszcie przezszparę w niedomkniętychdrzwiach dociera domnie glos Kate. Drzwi prowadzą na mały dziedziniec, zalany blaskiem księżyca. Za dnia jest to ulubione miejsce lekarzy pracujących w szpitalu;wielu z nich, gdyby nieprzychodzilitutaj nalunch, przez cały dzień nie widziałoby naturalnego światła. Katei Taylorstoją, trzymając sięza ręce,a księżyc bijena nich światłem niby reflektor punktowy. Już mam się odezwać, zapytać,czy wszystko w porządku, aleKate przerywa ciszępierwsza. - Boiszsię śmierci? Taylor potrząsa głową. Ł Nie bardzo. Czasem tylko myślę, jak będzie wyglądał mójpogrzeb. Czy będą o mnie dobrze mówić. Czyktoś się rozpłacze. - Milknie nachwilę, wahając się. - Czy ktoś w ogóleprzyjdzie. - Ja przyjdę - obiecuje Kate. Taylor pochylagłowę, a ona kołyszącym ruchem przybliża siędo niego. W tymmomencie uświadamiamsobie, że właśnie po totutajprzyszłam. Wiedziałam, co zobaczę, i tak jak Brian chciałamzachować w pamięci jeszcze jedno wspomnienie o naszej córce,jeszcze jeden obrazek,kolorowy jak okruch szkła pozostawionyw dłoni przez ustępującą morską falę. Taylor zsuwa maskę z twarzy Kate i choćwiem, że powinnamgopowstrzymać, nierobię tego. Chcę, żeby moja córka przeżyła chociaż tyle. Ich pocałunek jest piękny; głowy jakby wykute z alabastru,jedna obok drugiej, gładkie niczym u posągów. Twarze profilem,jak odbite w lustrze,jak tendobrze znany przykład złudzenia optycznego. ^ Kiedy Kate wreszcie idzie do szpitala na operację przeszczepukomórek macierzystych, jest w fatalnym stanie psychicznym. Małoją obchodzi rzadki płyn, który sączy się przez rurki do cewnika. 338 BEZ MOJEJ ZGODY Jejgłowę zaprząta tylkojedno:Taylornie dzwoniani nie oddzwania już od trzech dni. - Pokłóciliście się? - pytam, a Kate potrząsa głową. -A niewspominał, że dokądś się wybiera? Może musiał wyjechać. Topewnie w ogóle nie ma związku z tobą. - Nie ma albo ma - upiera się Kate. -Skoro ma, najlepiej się na nim odegrasz w ten sposób, że wyzdrowiejesz. Inaczej nie będziesz miałasiły, żeby powiedzieć mu kilkasłów prawdy - tłumaczę jejrozsądnie. - Poczekaj,zaraz wrócę. Nakorytarzu zatrzymuję naszą znajomą pielęgniarkę Steph,którawłaśniezaczęła dyżur. Steph zna Kate od lat. Prawdę powiedziawszy, mnie samą teżdziwi milczenie Taylora. Wiedział przecież, żeKate idziedo szpitala. - Powiedzmi - pytamSteph -czy był tu dziś Taylor Ambrose? Zdziwienie w zmrużonych oczach. - Wysoki, miły chłopiec. Zaleca się domojej córki - mówiężartobliwym tonem. - Och, Saro. - wzdycha Steph. -Byłam pewna, że już o tymsłyszałaś. Taylorumarł dziśrano. Nie wspominam o tym Kate ani słowem. Przez cały miesiąc. Dopókidoktor Chance nie powie, że jej stan poprawił się już natyle, że można zabrać ją do domu. Dopóki Katesama nie wmówisobie, że bez niego jest jej lepiej niż znim. Nie mam pojęcia, jakich słów powinnam użyć; żadnez nich nie uniesie tak wielkiegociężaru, tak przytłaczającej treści. Opowiadam Kate, jak wybrałamsię do domu Taylora i rozmawiałam z jego matką. Jak zalanałzami, przyznała mi się,że chciała domnie zadzwonić, ale wgłębi duszy czuła takwielką zazdrość, że słowa, któremogłaby powiedzieć przez telefon, więzły jej w gardle. Dowiedziałam sięodniej, żeTaylor wrócił z balu rozanielony, z głową w chmurach,a potem w środkunocy obudził ją, bo poczuł się bardzo źle. Miałponad czterdzieści stopni gorączki. Może to był wirus, możegrzyb;w każdym razie doszło do zaburzenia pracy płuc, a potemdozatrzymania akcji serca. Po trzydziestu minutach reanimacjilekarze musieli daćza wygraną. Niezwierzam sięKate ze wszystkiego, co powiedziałami Jenna Ambrose, Niemówię jej o tym, że kiedy już było po wszystkim, 339. JOD] PlCOULT matka Taylora usiadła w pokoju szpitalnym i patrzyła na tegomłodego człowieka, który nie byt już jej synem. Ze siedziałatamprzezpięć godzin pewna, że Taylor w końcu się obudzi. Żedo tejpory, słysząc hałas na piętrze, myśli, że to on coś robi w swoim pokoju. I żetylko dlatego znajduje w sobie silę, aby wstać co ranozłóżka, że liczy na te ulotnezłudzenia, na te pół sekundy zapomnienia się. - Kate - mówię. - Bardzo ci współczuję. Twarz Kate marszczy się jakgnieciony papier. - Aleja gokochałam - odpowiada, jakby to mogło wystarczyć,żeby zachować Taylora przy życiu. -Wiem. - A ty nic mi nie powiedziałaś. -Nie mogłam się na to zdobyć. Bałam się,że się załamieszi przestaniesz walczyć. Kate zamyka oczy i odwraca głowę, chowając twarz w podusz' ce. Płacze takmocno, że uruchamia się aparatura monitorująca,do której wciąż jest podłączona. Alarm sprowadza do pokoju pielęgniarki. Wyciągam do niejrękę. - Kochanie,zrobiłam to, cobyło dla ciebie najlepsze. Kate nawet na mnie nie patrzy. - Nie odzywajsię do mnie - mówi cicho. - Świetnie ci to wychodzi. Przez siedem dni i jedenaście godzin Katenie chce ze mną rozmawiać. Przywożę jąze szpitala do domu, razem przestrzegamyzasad izolacji, powtarzamywszystkie konieczne czynności,bo znamyjejuż na pamięć. A w nocylezę w łóżku obokBrianai nie mogę zrozumieć, jakon w ogólemoże spać. Wpatruję sięw sufit w gorzkim przekonaniu, że choć moja córka jeszcze nie umarła, to już ją straciłam. Aż wreszcie któregośdnia przechodzę obok jej pokojui przezotwarte drzwi widzę, że Kate siedzi na podłodze obłożona fotografiami. Są tam oczywiście, tak jak się spodziewałam, jej zdjęciaz Taylorem, które zrobiliśmy przed wyjściem na bal. Widać nanich Kate odszykowaną jak spod igły,z twarzą zasłoniętą sanitarnąmaską. Taylor namalował na niej szminką uśmiech; mówił, żeto specjalnie do zdjęcia. 340 BEZ MOJEJ ZGODY A Kate, pamiętam,śmiała się z tego. Wydajesię to zupełnieniemożliwe: ten chłopak z krwi ikości, który zaledwie kilka tygodni temu zawróciłw głowie mojej córce, teraz po prostu odszedł,zniknął. Łapie mnie nagły ból, ale zaraz w mojej głowierozbrzmiewa ostrzegawcze: przyzwyczajaj się. Kate rozłożyła też inne zdjęcia. Zdjęcia ze swojego dzieciństwa. Na jednym z nich widać ją i Annę na plaży, kucają nad skorupą, w którejmieszka krab pustelnik. Nainnym jest Katew przebraniu naHalloween. Na jeszcze innym umazana serkiemśmietankowym przykłada połówkikajzerki do oczujak okulary. Na osobnym miejscu leżą jej najwcześniejsze zdjęcia, zrobione, zanim skończyła trzy latka. Jawi się na nich Kate uśmiechnięta od uchado ucha, demonstrująca wszystkie szczerby, podświetlona przyćmionym światłem słońca. Nieświadomatego,co manadejść. - Nie pamiętam siebie jako kogoś takiego - mówi Kate. Tepierwsze słowa po tak długiejprzerwiez powrotem kładą pomiędzynami most,chybotliwąszklaną kładkę, po którejwchodzę dopokoju mojej córki. Kładę dłoń na jejdłoni, która spoczywa nafotografii z zagiętym rogiem. Zdjęcie pokazuje malutką Kate z Brianem. Ojciecpodrzuca ją, mała wisi w powietrzu rozpłaszczona jak czteroiaparozgwiazda, z rozwianymi włosami,absolutnie pewna, że kiedy zacznie spadać, czeka ją bezpieczne lądowanie. Całkowicie przekonana, że towłaśnie się jej należy. - Jaka ona była piękna - mówi Kate, przesuwając palcem polśniącym, rumianym policzku tej dziewczynki, której żadna z nasnigdy niemiała okazji poznać. JESSE Kiedy miałem czternaście lat, rodzice wystali mnie na letniekolonie zorganizowane na farmie. Był to takiobóz dla trudnejmłodzieży. Wiecie, jak to wygląda: wstaje się o czwartej rano,idzie doić krowy i szuka się atrakcji. Ciekawiwas jakich? Mogępowiedzieć: od pomocników gospodarzy kupuje się drągi, a potem wystarczy się uwalić i dla zabawy można na przykład przewracać krowy. Nieważne. Pewnego dnia miałem pecha; wylosowałem pasienieowiec, czyli,jak tosię u nas mówiło: "Idź,Mojżeszu". Była tonieszczególna fucha, bo trzeba było zapieprzaći ganiać ze sto sztuk zwierzaków po pastwisku, na którymnie rosłonawet jednodrzewo, gdzie można by się schować przedsłońcem. To mało powiedziane, że nie ma głupszego zwierzęcia niżowca. Wiecie, co robią owce? Wpadająna płoty. Potrafią się zgubić w kojcu orozmiarachdwa metry na dwa. Nie pamiętają,gdzieszukać żarcia, chociaż kładzie się im je wtymsamymmiejscu codziennie od trzech lat. No,a poza tym owce to wcalenie sąpuszystefutrzaczki, które się liczy przed zaśnięciem. Owce śmierdzą,beczą, aż uszy puchną, i w ogóle są na maksawkurzające. W każdym razie tego dnia, kiedy musiałemganiaćte owce,podwędziłem komuś numer takiego pisemka, miało tytuł "Zwrotnik Raka". Przeglądałem je sobie, zaginając strony, na którychbyło widać kawałek niezłego ciała. Nagle usłyszałem wrzask. Zaznaczam, że w tamtym momencie byłem nastoprocent pewien,że to nie było zwierzę. Dlaczego? Bo jeszczenigdyw życiunie słyszałem takiego głosu. Pobiegłem tam, skąd dochodził, spodziewaBEZMO. IR.I ZGODY jąć się znaleźćjakiegoś biedakazrzuconego przez konia, z nogązawiniętą jak precel, albo frajera, co przypadkiem podziurawiłsobie flaki własną spluwą. Zamiast tego na brzegustrumienia,otoczona wianuszkiemprzypatrujących się jagniątek, leżała rodzącaowca. Nie trzeba było być weterynarzem, żeby domyślić się, że zwierzę nie robi takiego harmidru, kiedy wszystko idziezgodnie z planem. I faktycznie: spomiędzy nóg biedaczkisterczałydwa malutkie kopytka. Owca leżała na boku, dyszącciężko. Zwróciła namnie jedno czarne oko, przyćmione bólem, a potem jakby oklapła. Zrozumiałem, żesię poddała. A ja nie mogłem pozwolić, żeby cośmi zdechło na dyżurze,choćby tylko dlatego, żeci hitlerowcy, nasi niby to opiekunowie,kazaliby mi wtedy zakopać padłe zwierzę. Przegoniłem resztęowiec,przykląkłem, złapałem za patykowate, śliskie nóżki małegoi zacząłem szarpać. Rodząca owca darta się przy tym jak każda matka,z której na siłę wyrywa się dziecko. Jagnię wyszłowreszcie na zewnątrz, anogi miało poskładanejakostrza w szwajcarskim scyzoryku. Na głowie miało srebrzystyworeczek, podobny wdotyku do wnętrza policzka dotykanego językiem. Nie oddychało. Prędzej szlag bymnie trafił, niżbym zrobił owcy sztuczne oddychanie usta-usta, ale rozerwałem paznokciami tę błonę i zerwałem jąjakszmatęz szyi jagnięcia. I to wystarczyło. Po minuciemały rozprostowałte swoje chudepatyki i zaczął cicho beczeć zamamą. Tego lata urodziło nam się chyba ze dwadzieścia jagniąt. A jednakza każdymrazem, kiedy przechodziłem obok zagrodydlaowiec, beztrudu rozpoznawałem mojego baranka w tłumie innych. Był do nichbardzo podobny, alez jednym wyjątkiem:poruszał sięniecobardziej sprężyście. Jego runo zawszebyło lśniące, jakbyw każdej chwili od jego tłustych splotów odbijało sięświatłosłońca. A jeśli trafiło się na moment, kiedyprzestał hasaći można było spojrzeć mu w oczy, widziało się, że jego źrenicesą mlecznobiałe - nieomylny znak, że ten zwierzak widział już tamten świat i towystarczająco długo, żeby zapamiętać to, czego brak tutaj. Dlaczegoteraz wam o tymmówię? Bo kiedy doczekałem sięwreszcie, że Kate poruszyła się natym szpitalnymłóżkui otwo343. JODI PlCOL-LT rzyła oczy, zrozumiałem, że ona też jest już jedną nogą po tamtejstronie. - O, Boże -jęczy Kate słabym głosemna mój widok. - Ajednak trafiłam do piekła. Pochylam się w jej stronę, zakładającręcena piersi. - Nie tak łatwo mnie wykończyć, siostrzyczko, wiesz cośo tym. Wstaję i całujęjaw czoło, o sekundę dłużej niż zazwyczaj. Jaktosię dzieje, że matki potrafiąw ten sposób określić, czy dzieckoma gorączkę? Ja nie czuję nic, tylko nadchodzącąchwilę rozstania. - Jak ci leci? - pytam. Kate uśmiecha się do mnie, ale jest to tylko blady cień uśmiechu, jak obrazek w gazecie w porównaniu z malowidłem wisząCfm vi Luwrze. - Jak nigdy wżyciu -odpowiada. - Czemu zawdzięczam twojeodwiedziny? Temu, żeniedługo niebędzie można już cię odwiedzić, myślę,ale niemówię tego. - Byłem niedaleko i pomyślałem, że wpadnę. No a poza tym natej zmianie pracuje taka jedna laska, pielęgniarka. Kate wybucha głośnymśmiechem. - O rany, Jess. Będzie mi ciebie brakować. Zaskakuje mnie łatwość, z jaką te słowa przechodzą jejprzezgardło. Ją chybateż trochę to dziwi. Przysiadam na skraju łóżka,przypatrując się drobnym fałdom na kocu. - A wiesz. - zaczynam, ale Kateucisza mnie, kładącdłońnamoim ramieniu. - Daj spokój. - Jej oczy na jedną krótkąchwilęrozjaśniabłysk. -A może odrodzę sięw innym wcieleniu? - Jako kto? MariaAntonina? - Nie, nie w przeszłości, tylko gdzieś w przyszłości. Myślisz, żeto głupie, co? - Wcale nie - zaprzeczam. -1 takpewniewszyscy kręcimy sięw kółko. - Wtakim razie czym ty zostaniesz? -Padliną. - Kate krzywisię zbólu. Słychać jakiś brzęczyk. Wpadam wpanikę. - Mamkogoś wezwać? 344 BEZ MOJEJ ZGODY - Nie, nie trzeba. - Jestem przekonany, że właśnie trzeba, alenagle czuję, że gardło wyschło minawiór i pali, jakbym połknąłpiorun. Przypominam sobie starą grę, w którą grywałem samze sobą,kiedy miałem dziewięć albodziesięćlat i rodzice pozwalali mi jużjeździć na rowerze aż do zmroku. Obserwującsłońcezbliżającesiędo horyzontu, mówiłemsobie tak: jeśli wstrzymam oddechprzez całedwadzieścia sekund, to nie zrobi się ciemno. Albo jeśliuda mi się nie mrugaćoczami. Albojeśli będę stał bez ruchu, takspokojnie, że mucha usiądzie mi na policzku. Teraz to powraca; chcę zatrzymać Kate tym samym sposobem, którym chciałem powstrzymać zachód słońca, chociaż dobrze wiem, że takie rzeczysię niezdarzają. - Boisz się śmierci? - wyrywa mi się pytanie. Kate odwracasię do mnie. Po jej wargachbłądzi uśmiech. - Jak się przestraszę, to ci powiem. Po tych słowach zamykaoczy. Udaje jej się jeszcze wydusićz siebie,że musichwileczkę odpocząć ijuż śpitwardo zpowrotem. To nieuczciwe,ale przecież ona dobrze o tym wie. Żeby się nauczyć, że człowiekrzadko kiedy otrzymuje to,na co zasługuje, nietrzeba żyć bardzo długo. Wstaję zkrzesła, a piorun w moim gardle płonie, smażąc żywą tkankę, przez co nie mogęjuż go przełknąć. Mój przełyk wzbiera ślinąjak rzeka przegrodzonatamą. Wybiegam z pokoju, wktórym leży Kate, i w bezpiecznej odległości, tak aby jejnie przeszkadzać, walę pięścią w ścianę. Na jejbiałej powierzchni zostaje dziura,ale to za mato, wciąż zamato. BRIAN Podaję przepis na materiał wybuchowy. Potrzebne będzienaczynie ze szkła żaroodpornego oraz chlorek potasu, który możnakupić w sklepach ze zdrową żywnością jako substytut soli spożywczej. Do tego gęstościomierz iwybielaczdo tkanin. Wybielaczwlewamy do naczynia i podgrzewamy na gazie,dosypując miarkąchlorku potasu domomentu, kiedygęstościomierz wskaże 1,3. Wtedy wyłączamy gaz i pozwalamyroztworowi ostygnąć do temperatury pokojowej. Odsączamy kryształki, które się wytrącają. To właśnieo te kryształki nam chodziło. Ciężki jestlostego, kto zawsze czeka na swoją kolej. Wszyscywidzą bohatera,który szarżuje wpierwszej linii, ale tak naprawdę żołnierz osłaniający jego tyły też mógłbyniejedno opowiedzieć. Pomieszczenie, w którym siedzimy, to chyba najbrzydsza salasądowa na całym Wschodnim Wybrzeżu. Wciśnięty w krzesło czekam, aż zostanę wezwany do złożenia zeznań. Nagle odzywa siębrzęczyk mojego pagera. Sprawdzam numer i jęczę w duchu. Niewiem, co zrobić. Zeznaniamamzłożyć dopieroza jakiś czas, a dopracywzywają mnie natychmiast, w tej chwili. Po skonsultowaniu się z kilkoma urzędnikami dostaję wreszcie pozwolenie opuszczenia budynku sądu od samego sędziego. Wychodzę głównym wejściem; momentalnie opadają mniedziennikarze, zasypując pytaniami, oślepiającświatłami kamer. Z całejsiły staram się panować nad sobą, żebynie przyłożyć któremuśz tychsępów, pastwiących się nad zbielałymi już kośćmi, które sąwszystkim, co pozostało z żywego niegdyś ciała mojej rodziny. BEZ MOJEJ ZGODY Rano, kiedy nie mogłem znaleźć Anny, pojechałem szukać jejwdomu. Sprawdziłem wszystkiejej ulubione miejsca: kuchnię,sypialnię, hamak rozpięty natyłach. Nie było jej nigdzie. Ostatnimmiejscem, gdzie teoretycznie mógłbym ją zastać, był pokójJessego nadgarażem. Wszedłem po schodkach na górę. Jessego też tam nie było,co już dawnoprzestało mnie dziwić. Kiedyś przeżywałem przez niego co chwila zawód, aż wreszcie postanowiłem niczego nie oczekiwać od mojego syna; odtąd łatwiejprzychodziło mi godzić się z tym,co przynosi życie. Zastukałemdo drzwi, wołając Annę, potemwołałemJessego, alenikt nie odpowiedział. Miałem kluczdo tychdrzwi, ale powstrzymałem sięprzed wejściem do środka. Obróciłem się na pięcie iruszyłemschodami wdół, potrącając podrodze czerwony kubeł na segregowane odpadki, który osobiście opróżniam cowtorek, boto przecież byłby chyba koniec świata,gdyby Jesse choć raz sam przypomniał sobie o wyrzuceniu śmieci. Na podłogę wypadadziesięciopak pustych jasnozielonych butelek po piwie, pojemnik po płynie do prania, słoik po oliwie i galonowy karton po soku pomarańczowym. Wkładam wszystko z powrotem do kubła, zostawiając tylkokarton po soku. Mówiłem Jessemusto razy, że to się nie nadajedo przetworzenia, a mimo to i tak co tydzień znajduję ten kartonwkuble. Czym tenostatni pożar różniłsięod poprzednich? Tymrazemstawkabyła wysoka. To już nie stary, opuszczony magazyn ani jakaś buda nad samą wodą. Tym razem celem stał się budynek szkoły podstawowej. Jest lato, kiedy więc wybuchł ogień, nikt tam nieprzebywał, ale dla mniejest absolutnie oczywiste,że pożar nienastąpił z przyczyn naturalnych. Kiedydojeżdżam namiejsce, załogi już się zbierają. Zdążyliprzejrzeć cały budynek iuratować, co się dato. Paulie podchodziod razu, kiedy tylko mnie dostrzega. - Co tam u Kate? -W porządku - odpowiadam,wskazując głową pogorzelisko. -Jak to wygląda? - Spaliłcałe północne skrzydło budynku -mówi Paulie. -Chcesz zrobić obchód? 347. JODI PlCOULT -Tak. Pożar zaczął się w pokoju nauczycielskim. Ślady płomieni sąjak strzałki wskazujące właśnie to miejsce. Widaćteż odrobinęsyntetycznejgąbki z siedzeń, któranie zwęgliła się do końca. Ten,kto to zrobił, miał dość pomyślunku, żebypodpalić najpierw stosułożony z biurowych papierów i poduszek z kanapy. W powietrzuwciąż jeszcze unosi się zapach podpałki; tym razem była to zwykłabenzyna. Wśród spopielonych szczątków widaćodłamkiszkła- tampękła butelka zkoktajlem Mołotowa. Przechodzę na koniec korytarza, wyglądam przez wybite okno. To pewnie dzieło naszych chłopców; stłukli szybę, żeby zrobićotwór wentylacyjny. - Jak panmyśli, kapitanie, złapiemy tego fiuta? - pyta Cezar,wchodząc do pokoju. Nie zdjął jeszcze kombinezonu, a na policzku ma plamęsadzy. Przypatruje się zwęglonym szczątkomleżącym na linii ognia. Pochyla sięi dłonią w ciężkiej rękawicy podnosi z podłogi niedopałek. - Wierzyć się nie chce - mówi. -Z biurkasekretarki została kałuża, a kiep się uchował. Biorę niedopałek z jego dłoni, obracamw palcach. - Wiesz, dlaczego tak się stało? Kiedy wybuchł ogień,tegopapierosa tutaj nie było. Ktoś popatrzył sobie, jak ładnie się pali,zaciągnął się parę razy i poszedł. - Przyglądam się niedopałkowiprzy samym filtrze, tam gdzie widniejenazwa marki. Paulie, któryszukał Cezara, zagląda przez wybite okno. - Jedziemy - mówi. - Chodź do samochodu. Aha, zapamięci -zwraca siędo mnie - to nie my wybiliśmy tookno. - Przecież nie zamierzałem obciążyć waskosztami. -Chodzi mio to, że otwór wentylacyjny zrobiliśmy w dachu. Okno było już wybite, kiedy przyjechaliśmy. - Pauliecofagłowę,Cezar wychodzi, a po kilku chwilach dobiega mnie dudniący warkot silnika naszego wozu. Szybę mogła wybić zabłąkana piłka baseballowaalbo frisbee,ale przecież nawetlatem szkoła, budynek użyteczności publicznej, jest pod opieką woźnych. Wybite okno stwarza zbyt duże ryzyko - ktoś na pewno zaklęliby je grubą folią albo zabiłdeskami. Chyba ze tensam człowiek,którypodłożył ogień, wiedział, którędynależy doprowadzić tlen, tak żeby wytworzyła się próżnia,a ciśnieniewessałopłomienie i przeciągnęło je po całym budynku. BEZ MOJEJ ZGODY Spoglądamjeszcze raz na niedopałek, a potem kruszę gow dłoni. Teraz trzeba odmierzyć pięćdziesiątsześć gramów tych kryształów i rozpuścić je w wodziedestylowanej. Po podgrzaniu ponownie schłodzić. Kryształy wytrącone z tego roztworu to czystychloran potasu. Ucieramy je na puder i delikatnie przesuszamynad ogniem. Następnie należy przygotować mieszankę: pięć procent stanowi wazelina, a pięćprocent wosk. Zmieszać i rozpuścićw benzynie. Roztworem zalać pozostałe dziewięćdziesiąt procent,które stanowią uzyskane kryształychloranu potasu. Trzeba dotego użyć plastikowego naczynia. Ugnieść. Odstawić, żeby benzynaodparowała. Z powstałej masy uformować kostki i zanurzyć w roztopionymwosku, żeby uchronić je przed wilgocią. Tak przygotowany materiałwybuchowywymaga zapalnika co najmniej klasyA3. Jesse otwiera drzwi do swojego pokoju. Czekam na niego, siedząc na kanapie. - Co tytu robisz? - dziwi się. - A ty? Może miwyjaśnisz, co ty tutaj robisz? - Mieszkam - mówi Jesse. - Zapomniałeś już o tym? - Mieszkasz. A może wcale nie mieszkasz, tylko się ukrywasz? Jesse wyjmujepapierosa z paczki tkwiącej w kieszenina piersi, wtyka go do ust i zapala. Rozpoznaję markę. Merits. - Co ty gadasz? Dlaczego nie jesteś wsądzie? - Skąd wziął się podtwoim zlewem kwas solny? - pytam. -Niemamy przecież basenu. - Co to ma być, święta inkwizycja? - Jesse się krzywi. -W zeszłym roku układałem dachówki. Dobrze siętym czyści plamy pofugowaniu. Nie wiedziałem nawet, że to tutaj jeszcze jest. - Nie wiesz teżzapewne, że kiedy wleje sięto do butelki, dośrodka włoży pasekz folii aluminiowej, a całość zatka szmatą, totaka buteleczka bardzo ładnie wybucha. Zapada martwa cisza. - Chcesz mnieo coś oskarżyć? - pyta w końcu Jesse. -Bo jeślitak, to słucham. Wstaję z kanapy. 349. JODI PlCOULT - Niech ci będzie. Chcę się dowiedzieć, czy nacinałeś butelkiz koktajlem Molotowa, żeby łatwiej pękaty. Chcęwiedzieć, czy jesteśświadomy tego, że tamten bezdomny człowiek wruderze,którą podpaliłeś dla zabawy, był o włos od śmierci. - Wyjmuję zzapleców pusty pojemnik po cloroksie,chlorowymwybielaczu doprania. -Chcę wiedzieć, skąd to się wzięłow twoim kuble naśmieci, skoro nigdy nie pierzesz sam swoich brudów i nie sprzątasz tutaj, co widać i czuć na odległość, a z drugiej strony nie dalej niż dziesięć kilometrów stąd ktoś podpalił szkolę podstawową,. używając materiałów wybuchowych zrobionychdomowym sposobemz wybielaczado tkanin i płynuhamulcowego? - Stojętużprzy synu i potrząsam nim za ramiona, a on, choćmógłby mi sięwyrwać,gdyby tylko chciał, pozwala się szarpać, aż głowa mu podskakuje. -Na miłość boską, co ty wyrabiasz? Jesse podnosi na mniewzrok. - Skończyłeś? Puszczam jego ramiona. Jesse cofa się z wyszczerzonymi zębami. - Spróbuj mi zaprzeczyć - rzucamwyzywająco. -Zaprzeczyć? - krzyczy mój syn. -Pogódź się zprostym faktem, tatku, że choć przezcałeżycie przywykłeś winić mnie zazbrodnie tego świata, to tym razem pudło! Jak mi nie wierzysz,obejrzyjwiadomości. Powoli wsuwam rękę do kieszeni i kładę na dłoni Jessego niedopałek papierosamarkiMerits. - Skoro tak, to poco zostawiłeś wizytówkę? Kiedy płoniebudynek,a ogień wymyka się spod kontroli, jedynym wyjściem jest po prostu dać musię wypalić. Trzeba wycofać się, najlepiej na jakieś wzniesienie osłonięte od wiatru, skądmożna obserwować,jak budynek pożera sam siebie. Jesse podnosi rękę do ust. Jegodłoń drży, papieros spadanapodłogę,toczy się u naszych stóp. Mój syn zakrywa twarz, wpychakciuki w kącikioczu. - Nie mogłem jejpomóc -szepcze. To sąstówa zgłębi serca. Jesse garbi się,kurczy, jakby na powrót stawał sięmałym chłopcem. - Kto. Kto o tym wie? Uderzają mnie te słowa. On pytao to,czyaresztuje go policja. Chce wiedzieć, czy powiedziałem o wszystkim jego matce. BEZ MOJEJ ZGODY On domagasię kary. Robię więc coś, co z całą pewnością go złamie; przyciągam godo siebie i tulę w ramionach. Jesse płacze. W barach jest szerszyniżja, a do tegoprzewyższa mnie o pól głowy. Tamten pięciolatek,który nie nadawał się na dawcę, przeszedł długą drogę, żeby staćsię tym mężczyzną. A ja nic z tego nie pamiętam. Wtym, jak sądzę, leży cały problem. W jaki sposób człowiek dochodzi do wniosku,że skoro nie można ratować, trzeba niszczyć? Iczy winę za toponosi on sam, czy ci, którzy nie powiedzieli mu, że tobłędne myślenie, chociaż powinni tozrobić? Zrobię wszystko, co tylkobędzie trzeba, żeby piromania mojegosynazakończyła się raz na zawsze, tutaj i teraz. Ale nie powiemoniczym ani policji, anikomendantowi straży pożarnej. Pewniedlatego, że Jesse jest moim synem, albo z czystej głupoty. Być może postąpiętak dlatego, że Jesse zbyt przypomina mnie samego: aby osiągnąć swój cel, musiał wybrać ogień, musiał dowieść sobiesamemu, że potrafi zapanować nad czymś, co jest nie do opanowania. Oddech Jessego powoli się uspokaja, tak samo jak kiedyś,przed laty, kiedy usypiał mi na kolanach, a ja niosłem go na rękach do pokoju na piętrze. Zasypywał mnie setkami pytań: a doczego jest dwucalowy wąż? A calowy? Adlaczego ty też musiszmyć swójwóz? A czy szeregowy ratownik może prowadzićwózstrażacki? Nagledociera domnie, że nie mogę sobie przypomnieć, kiedy Jesse przestałpytać mnie o cokolwiek. Pamiętamjednak dobrze to wrażenie, że czegoś zabrakło w moim życiu. Utratę synowskiego uwielbienia czuje się dokładnie taksamojakból fantomowy w amputowanej kończynie. CAMPBELL Wszyscy lekarze na przesłuchaniach zachowują się podobnie: każdym,słowem, każdą sylabą swojego zeznaniaprzypominająprawnikowi, że choć sprawiedliwości być może stanie się zadość,to i tak nie będzie to żadną rekompensatą dla tych, którzy czekają, którzy umierają, podczas gdy lekarz siedzi pod przymusem nasali sądowej, zamiast być przy nich w szpitalu. Będę szczery - zawsze mnieto wkurzało. Za każdym razem, kiedy przesłuchuję lekarza, to zanim się obejrzę,zaczynamrobić mu na złość - proszęo krótką przerwę na wyjście dotoalety, zawiązuję sznurowadło,wtrącam do swoich wypowiedzi wymowne pauzy, żeby tylko przytrzymać go na krześle dla świadka choćjedną chwilędłużej. Nic nie mogę na to poradzić. Doktor Chance nie jest wyjątkiem. Od samego początku przesłuchania widać, że spieszy musię do wyjścia. Sprawdza godzinęnazegarku tak często, że można by pomyśleć,że zaraz uciekniemu pociąg. Tym razem jednak różnica polega na tym, że SarzeFitzgerald w równymstopniu zależy na tym, żeby Chanceskończył jak najszybciej iwyszedł. Bo pacjentka, która czeka, któraumiera,to jej własna córka, Kate. Aletuż obok siebie czuję ciepło ramienia Anny. Wsta j ę izadaję lekarzowi kolejne pytanie. Powoli, bez pośpiechu. - Panie doktorze, czy terapie, podczas których stosowanotkanki pobrane z ciała Anny, możnabyło nazwać "pewnymi"? -Choroby nowotworowe nie znająkryterium "pewności", panie Alexander. - Czy państwo Fitzgeraldmieli tę świadomość? -Zawsze szczegółowo objaśniamy ryzyko planowanego zabie352 BEZ MOJEJ ZGODY gu z tegopowodu, żepo rozpoczęciu leczenia wszystkie układywewnętrzne sązagrożone. Procedura, która w poprzedniej kuracji przyniosła pełen sukces, przynastępnej może zaszkodzićpacjentowi. - Doktor Chance uśmiecha się do Sary. -Muszę powiedzieć, że Kate to naprawdęzadziwiająca młoda kobieta. Niktz nas się nie spodziewał,że dożyje pięciu lat,a w tej chwili maszesnaście. - Dzięki swojej siostrze - zauważam. Doktor Chance przytakuje. - Zgadza się. Silny organizm to jedno, ale też niewielu pacjentówmato szczęście, że może skorzystać z usług idealnie zgodnego dawcy. Wstaję, trzymając ręce w kieszeniach. - Czy może pan przybliżyć sądowi, w jaki sposób doszło do tego, że państwo Fitzgerald przy poczęciu Anny skorzystali z pomocy oddziału genetyki szpitala miejskiego w Providence? -Testy wykazały, że ich syn nie wykazujezgodności tkankowej i nie może byćdawcą dla Kate. Wtedyopowiedziałempaństwu Fitzgerald o pewnej rodzinie, z którą zetknęła mnie praktyka lekarska. Żadne z ich dzieci nie wykazało zgodności z bratemchorym na białaczkę, ale kiedy trwało jego leczenie, matka ponowniezaszła w ciążę. Okazałosię,że to ostatnie dziecko jest idealnym dawcą. - Czy doradzałpanpaństwu Fitzgerald, aby poczęligenetycznie zaprogramowanego potomka, który miałby służyć jako dawcanarządówdla Kate? -Ależoczywiście, że nie. - Doktor Chancejest oburzony. -Powiedziałem im tylko, że nawet jeśli pierwsze dziecko nie ma zgodności z drugim, nie oznacza to, że kolejnedzieci także takie będą. - Czy powiedział pan państwu Fitzgerald, że to dziecko, tengenetycznie zaprogramowany dawca idealny, będzie musiałoprzez całe życie służyć Katejako dawca? -Wtedy była mowao jednorazowym przetoczeniukrwi pępowinowej - odpowiada doktor Chance. - Niestety, nastąpiła wznowa,wskutek czego należało zastosować kolejneterapiez wykorzystaniem dawcy. Gwarantowały one także większe szansępowodzenia. - A zatem mamrozumieć, że jeżeli jutro naukowcy ogłoszą 23,Bez mojej zgody 353. JODI PlCOULT opracowanie nowej metody leczenia, która zagwarantuje pełnewyleczenie Kate, pod warunkiem ze Anna obetnie sobie głowęi odda siostrze, to pan zaleci jej zastosowanie? - Rzecz jasna nie. Nigdy nie namawiałbym nikogo, abyleczyłswoje dzieckoza pomocą terapii, która zagraża życiu innego dziecka, - A czy nie to właśniepan robił przez trzynaście lat? Twarz doktora Chance'a tężeje, pojawiają się na niej zmarszczki. - Żadna z terapii nie wywołałau Anny długotrwałych ujemnych skutków ubocznych. Wyjmujęz teczki kartkę i wręczam ją sędziemu, a potem podaję doktorowi Chance'owi. - Czy zechce pan przeczytać zaznaczony fragment? Lekarz zakłada okulary i odchrząknąwszy, zaczyna: - "Zostałam powiadomiona, że znieczulenie może powodowaćpewne komplikacje, między innymi niewłaściwe reakcje naleki,ból gardła, ubytki wuzębieniu oraz uszkodzenie wypełnień dentystycznych, niesprawność strun głosowych, zaburzenia oddychania, łagodne bóle i pomniejsze dolegliwości, utratę czucia, bóległowy, infekcje, reakcje alergiczne, żółtaczkę, krwawienie, uszkodzenie nerwów, skrzepy krwi, atak serca, uszkodzenie mózgu,a w krytycznych sytuacjach ustanie pracy narządów wewnętrznych albo utratę życia". -Czy zna pan tę formułkę,panie doktorze? - Tak. Jest towyjątekze standardowego formularza, w którympacjent wyraża zgodę na operację chirurgiczną. - Proszę przeczytać nazwisko pacjenta, który miał przejść tęoperację. -Anna Fitzgerald. - A kto podpisał zgodę na zabieg? -Sara Fitzgerald. Nie wyjmując rąk z kieszeni, kontynuuję: - Azatem znieczulenie niesieze sobą ryzyko upośledzenia fizycznego bądź śmierci. Zgodzi się pan, że są to całkiem poważnedługotrwałe ujemne skutkiuboczne. - Właśnie po to wymagamy podpisania zgody na zabieg. Mato naschronić przed ludźmi takimi jak pan- odpowiada doktor 354 BEZ MOJEJ ZGODY Chance. -W rzeczywistości ryzyko jest znikome, a samzabieg pobrania szpiku kostnego zupełnie prosty. - Dlaczego Anna musiała zostaćznieczulonado tak prostegozabiegu? -Dzięki znieczuleniu zabieg będzie mniej traumatyczny dladziecka, atakże przebiegnie spokojniej. - Czy po zabiegu Anna skarżyła sięna bóle? -Raz lubdwa - odpowiada doktorChance. - Nie pamiętapan? -To było dawno temu. Jestem pewien, że Annado tej pory teżjuż o tym zapomniała. - Tak pan uważa? - Odwracam się doAnny. -Czy mam ją zapytać? Sędzia DeSalyo krzyżuje ręce na piersi. - Skoro mowa oryzyku - zmieniamgładko temat- toczy może pan nam przybliżyć szczegółybadań nad długoterminowymiskutkami ubocznymi zastrzyków z czynnikiem wzrostu, które Annaotrzymała już dwukrotnie przed każdorazowym pobraniemtkanek do przeszczepu? -Teoretycznie czynnik wzrostu nie powinien powodować żadnych następstw. - Teoretycznie - powtarzam jak echo. - Dlaczego teoretycznie? - Ponieważ badania przeprowadzano na zwierzętach laboratoryjnych - mówi doktor Chance. - Działanie tych preparatów naludzinie jest jeszcze do końca ustalone. - Wielce pocieszająca wiadomość. Chance wzrusza ramionami. - Lekarze nie mają w zwyczaju przepisywać środków, któremogą zaszkodzić zdrowiu pacjenta. -Czy słyszał pan otalidomidzie, panie doktorze? - Oczywiście. Ostatnio wznowiono badania nadmetodami leczenia raka za pomocą tego leku. - A w przeszłości uznano goza kamień milowy w tej dziedzinie - przypominam mu. - Skutki były przerażające. Aproposskutków. Czy zabieg usunięcia nerki jest ryzykowny? - Nie bardziej niż zwykła operacja - odpowiada doktor Chance. -Czy w wyniku komplikacjipodczas zabiegu Anna może stracić życie? JOD] PlCOULT - Jest to wyjątkowo mało prawdopodobne, panie Alexander. -Przypuśćmy zatem, że Anna przeszła operację bez najmniejszego szwanku. Czy takt posiadania tylkojednej nerki utrudnijej życie? - Otóż nie - mówi lekarz. -1 tojestnajlepsze w tym wszystkim. Wręczam mu ulotkę, którą otrzymałem naoddziale nefrologiijego szpitala. - Czy możepan przeczytaćpodkreślonyfragment? Doktor Chanceponownie nasuwa okulary na nos. - "Zwiększone ryzyko zachorowania nanadciśnienie. Niebezpieczeństwo wystąpienia komplikacji podczas ciąży". - Unosi nachwilę wzrok, po czym czyta dalej: - "Dawcom odradza się uprawianie sportów kontaktowych, które grożą uszkodzeniem pozostałej nerki". Zakładamręce za plecy. - Czy wiedział pan, że Annagra whokeja? Doktor Chance spoglądaw stronęAnny. - Nie. Nie wiedziałem. - Jest bramkarzem. I to już od kilku lat. -Odczekuję kilkachwil, żeby wszyscy zdali sobie sprawęze znaczeniatej informacji. - Ale skoro oddanie nerki stoi pod znakiem zapytania, porozmawiajmy ooperacjach, które się odbyły. Czynnik wzrostu, wlewlimfocytów dawcy, komórki macierzyste, pobranie limfocytówiszpikukostnego - czy w pana opinii jako fachowca taka liczbazabiegów mogła wyrządzić Annie poważne szkody? - Poważne? - Moment zawahania. -Nie. Jej zdrowie nie ucierpiało w żaden poważniejszy sposób. - Więc może te operacje przyniosły jej jakąś korzyść? DoktorChance przypatruje mi się przez dłuższą chwilę. - Oczywiście- odpowiada w końcu. - Za każdym razem ratowała życie siostrze. Siedzę wraz z Annąw sali konferencyjnej na piętrze budynkusądu. Jemy obiad. W progu salistaje Julia. - Czy tojest prywatne przyjęcie? Anna skinieniem ręki zaprasza ją do środka. Julia przysiadasię,zaszczyciwszy mnie tylko przelotnym spojrzeniem. 356 BEZ MOJEJ ZGODY - Jak siętrzymasz? - pyta Anny. - Ujdzie - pada odpowiedź. - Byle tosię już skończyło. Julia otwieratorebkę sosu do sałatek iskrapla nią obiad, który sobie przyniosła. - Nawet się nie obejrzysz, jak będzie po wszystkim. Mówiąc to, rzuca mi jedno szybkie spojrzenie. Wystarczy. Momentalnie przed oczy napływająmi wspomnienia: zapach jej skóry, maty pieprzyk poniżej piersi, znamię w kształcie półksiężyca. Niespodziewanie Anna wstaje od stolika. - Zabieram Sędziego na spacer - oznajmia. -Ani mi się waż. Na zewnątrz wciąż roisię od dziennikarzy. - To przejdęsię z nim po korytarzu. -Niema mowy. To mój pies-przewodnik i ja go muszę wyprowadzać. Tak jest ułożony. - W takimrazie idę do ubikacji - mówiAnna. - Tam chybajeszcze mogę pójśćsama? Wychodzi z sali, zostawiając nas z sobą i tym wszystkim, coniepowinno się wydarzyć, a jednak sięwydarzyło. - Zrobiła to celowo - odzywam się. Julia kiwa głową potakująco. - Inteligentny dzieciak. Czyta w ludziach jak w książce. - Odkłada plastikowywidelec na talerz. -W twoim samochodzie jestpełnopsiej sierści. - Wiem. Nie mogęuprosić Sędziego, żeby związywał włosygumką. - Dlaczego mnie nie obudziłeś? Szczerzę zęby wuśmiechu. - Bo rzuciliśmy kotwicę w strefie, gdzie zakazano używaniabudzików. Julii to jakoś nie bawi. - Czyta wczorajszanoc to był dla ciebie żart? Wmojej głowie odzywa sięstare porzekadło: Z czegośmiejesię Bóg? Odpowiedź: zludzkich planów. A ponieważjestem tchórzem, wstaję od stołu, chwytając obrożę psa. - Muszę go wyprowadzić, zanim wrócimyna salęsądową. Przy drzwiach słyszę głos Julii: - Nie odpowiedziałeśmi. JOD] PlCOULT - Nie chcesz usłyszeć mojej odpowiedzi. - Nie odwracam się,bo wtedy musiałbym spojrzeć jej w twarz. SędziaDeSarro odkłada dalszeprzesłuchania na następnydzień, na godzinę trzecią, z powodu swojej cotygodniowej wizytyu kręgarza. Odprowadzam Annę do wyjścia, gdzie spodziewam sięzastać jej ojca, aleBriana nigdzie niewidać. Sara rozgląda siędookoła zdziwiona. - Pewnie przyszło wezwanie - tłumaczy męża. - Możemy. -mówi do Anny. Szybkokładę dłoń na ramieniudziewczynki. - Odwiozę cię doremizy. Wsamochodzie Anna siedzi cicho. Zatrzymuję wóz na parkingu przed remizą, ale nie wyłączam silnika. - Wiesz - zagaduję- może tego niezauważyłaś, ale ten pierwszy dzień był naprawdę obiecujący. -Wszystkojedno. Anna wysiada bez słowa, a Sędzia wskakuje napuste przedniesiedzenie. Odprowadzamją wzrokiemi widzę, że zamiast iść prosto do wejścia, skręciła w lewo. Wycofuję samochód na ulicę, alepochwili zatrzymuję go iwbrew zdrowemu rozsądkowi wyłączamsilnik. Zamknąwszy Sędziego w środku, idę śladem Anny na tyłybudynkuremizy. Dziewczyna stoi nieruchomo jakposąg, unosząc twarz do nieba. Co mam teraz zrobić, co jej powiedzieć? Nigdy nie miałemdzieci;ledwo udaje mi się zadbać o siebie. Ale toAnnapierwsza przerywa ciszę. - Czy miałeś kiedyś pewność, że robiszcoś złego, chociaż wydawało się,że wszystkojest w porządku? -Tak. - Myślę o Julii. - Czasami mam już siebie dosyć - mamroczeAnna pod nosem. -Czasami - przyznaję - ja też mam się dość. Tym wyznaniem ją zaskakuję. Patrzy na mnie,a po chwili zpowrotemodwraca wzrok ku niebu. - Tam są gwiazdy. Nie widać ich, ale są. Wkładam ręce dokieszeni. - Kiedyś każdej nocy szeptałem życzenia gwiazdom, żeby sięspełniły. 358 BEZ MOJEJ ZGODY - Czego sobie życzyłeś? -Żebym trafiłjakieś rzadkie karty z baseballistami do kolekcji. Żeby rodzice kupili mi golden retrieyera. Żebydo naszej klasyprzyszła nowa, młoda, seksownanauczycielka. - Tata powiedział mi, że astronomowie odkryli we Wszechświecie nowe miejsce, gdzie rodzą się gwiazdy. Upłynęło dwa tysiącepięćset lat, zanim udałosięnam je zobaczyć. - Patrzymiw oczy. -Dobrze ci się układa z rodzicami? Przez chwilę chcę jej skłamać, ale potem potrząsam głową. - Kiedyś myślałem, żejak dorosnę, będę taki jak oni, ale okazało się, że nicz tego. Kiedy dorosłem, okazałosię, że wcale niechcę być donichpodobny. Promienie słońcagładzą mleczną skórę Anny, rozświetlająkontur jej szyi. - Rozumiem - mówi dziewczynka. -Ty też byłeś niewidzialny. WTOREK Łatwo przydeptać ogień przy poczqtku,Gdy płomień buchnie, nie zgasi go rzeka. William Szekspir, "Król Henryk VI" CAMPBELL Brian Fitzgerald to mójwytrych. W momencie kiedy sędzia zorientuje się,że przynajmniej jednoz rodziców popiera wniosek córki i optuje za tym, zęby przestała oddawać narządy siostrze, nie będzie już wcale tak trudno doprowadzić do usamowolnienia Anny. Jeżeli Brian zrobi to, czego od niego oczekuję, czyli powie sędziemuDeSalyo, zerozumie prawa swojej córkii postanawia ją poprzeć, tozeznanie Julii, jakiekolwiek będzie, niezmieni już wiele. A co ważniejsze, zeznanie Annybędziejuż tylko zwykłąformalnością. Brianzjawia się wsądzie wcześnie rano, razem zAnną. Ma nasobiemundur kapitana straży pożarnej. Przyklejam do ustuśmiech i wstaję z ławki. Sędzia idzie za mną. - Dzieńdobry - witam się z nimi. -Wszyscy gotowi? Można zaczynać? Brian spogląda na Annę. Potem wbija wzrok we mnie. Widzę,ze mana końcu języka jakieśpytanie, którego ze wszystkich silstara się nie zadać. Mój mózgpracuje szybko w poszukiwaniuwyjścia z tej sytuacji. - Hej - zagadujęAnnę, znalazłszy rozwiązanie. - Zrobisz cośdla mnie? Przebiegnij się z Sędzią kilka razy po schodach. Jaksię nie zmęczy, to będzie potem hałasował na sali. - Wczoraj nie pozwoliłeś mi go wyprowadzić. -Wczoraj byłowczoraj. Dzisiajci pozwalam. Anna potrząsa głową. - Nigdzie sięstąd nie ruszę. Wystarczy, że sobie pójdę, a wy zaczniecie gadać na mój temat. Zwracam sięwięc ponownie doBriana. - Wszystko w porządku? - pytam. 360 BEZ MOJEJ ZGODY W tym momencie w drzwiach pojawia się Sara Fitzgerald. Rusza prosto w kierunku sali przesłuchań,ale gdy widzi męża rozmawiającego ze mną, przystaje. Po chwili wahania powoli odwraca się od niego i znika za drzwiami. Brian Fitzgerald odprowadza żonę wzrokiem, nieprzestającpatrzeć za nią nawet wtedy,gdy drzwi się zamykają. - Trzymamy się -mówi, ale nie jest to odpowiedź na moje pytanie. -Panie Fitzgerald, czy zdarzyło się, że między panem a pańską żonąwystąpiły różnice zdań dotyczące udziału Anny w terapiach mających na celuratowanie życia jej siostry? - Tak. Na początku lekarze twierdzili, że potrzebna będzietylko krew pępowinowa. Pobiera sięją z fragmentu pępowiny, którypo porodzie zwykle wyrzuca się dokosza. Nie jest on zatem potrzebny dziecku, a takizabieg z całą pewnością nie mógł wyrządzić Annie krzywdy. - Brian szuka wzrokiem córki, uśmiechasiędo niej. -Przez jakiś czas wszystko było w porządku. Transfuzjakrwi pępowinowejdoprowadziła do remisji. Jednakże w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym nastąpiłnawrót choroby. Lekarze postanowili pobrać od Annylimfocyty. Ta terapianie miałana celuwyleczenia Kate, ale utrzymanie jejprzy życiujeszcze przez pewienczas. Staram się wyciągnąć od niego coś więcej. - Rozumiem, że pan ipańska żona nie zgadzali się w kwestiitej metody leczenia? -Nie byłem przekonany, że to jest dobre rozwiązanie. Tymrazem Anna miałabypełną świadomość tego, co się dzieje, asam zabieg nie należy doprzyjemnych. - W jaki sposób żona przekonała pana do zmiany zdania? -Powiedziała mi, że jeżeli teraz Anna nie oddatrochę krwi, toi tak wkrótce będzie trzeba pobrać od niej szpik kostny. - Jakie byływtedy pańskie odczucia? Brian potrząsa głową. Minęma mocno niewyraźną. - Nie można przewidzieć, co się uczyni w sytuacji, kiedy widzisię własne dziecko o krok od śmierci- mówi cicho. - Nagle człowiek zaczyna mówići robićrzeczy, o których nie chce nawet myśleć. Wydaje się, że zawsze jest wybór, trudny, ale jest. Tymcza361. JODI PlCOULT sem dopiero w takiej sytuacji wyraźnie widać, jak bardzo złudnejest takie myślenie. - Brian podnosi wzrok na Annę, która siedzituz obok mnie tak cicho, jakby zapomniala o oddychaniu. -Niechciałem, żeby Anna przez to przechodziła,ale nie mogłemstracićKate. - Czy Anna ostatecznie oddala szpik kostny? -Tak. - Panie Fitzgerald, czy jako dyplomowany ratownik paramedyczny, poddałby pan operacjipacjenta, który cieszy się dobrymzdrowiem? -Oczywiście, że nie. - Zatem w jaki sposób doszedł pan do wniosku, że dla dobraAnny należy poddaćją operacji chirurgicznej, która zagrażała jejzdrowiu, a jednocześnie nie miała jej przynieść absolutnie żadnych korzyści? -Nie mogłem pozwolić,żeby Kate umarła - odpowiada Brian. - Czy przy jakiejś innej okazji między panem a pańską żonąwystąpiły różnice zdań co do wykorzystania tkanek Anny w leczeniu państwa starszej córki? -Kilka lattemu Kate znówtrafiłado szpitala. Straciła tylekrwi,że nikt już nie wierzył, żeprzeżyje. Byłem zdania, że możetym razem należy pozwolić jej odejść. Sara sądziła inaczej. - Co się wtedy stało? -LekarzepodaliKate arszenik i to podziałało. Objawy białaczki ustąpiły nacały rok. - Czy mam rozumieć, że istniała terapia, która uratowała życieKate bez koniecznościwykorzystania tkanek Anny? Brianpotrząsa głową. - Chcę tylko powiedzieć. Chcę powiedzieć, że byłem wtedypewien, że Kate musi umrzeć. Sarawalczyła ze wszystkich sili Kate powróciłamiędzy nas. - Rzuca spojrzenie żonie. -Ale jejnerki tegonie zniosły. Przestają jużfunkcjonować. Nie chcę,żeby Kate cierpiała, ale nie chcę również popełnić dwa razy tegosamego błędu. Niepoddam sięi niepowiem, że to koniec, kiedyjeszcze można coś zrobić, Brian jestrozemocjonowany. Przypomina lawinę. Muszę goprzeciągnąć na moją stronę, zanim osunie sięprostona ten domek z kart, który z takim trudem i pieczołowitością wzniosłem. 362 BEZ MOJEJ ZGODY - Panie Fitzgerald, czywiedział pan,że Anna ma zamiar pozwać panai pańskążonę do sądu? -Nie. - Czy po otrzymaniupozwu rozmawiał panz córką o tym? -Tak. - Jakie byty konsekwencje tej rozmowy? -Wyprowadziłem się razem z Anną na jakiś czasz domu. - Dlaczego? -Ponieważ uznałem,że ma ona pełne prawo przemyśleć swoją decyzję, a w domu nie miała warunków, żeby spokojnie się nadtym zastanowić. - Podsumowując: wyprowadziłsię pan wrazz córką z domu. Dyskutował pan z nią długo i szczegółowo, starając się zrozumieć,dlaczego postanowiła rozstrzygnąć tę sprawę na drodze sądowej. Czy zatem teraz popiera pan wniosek pańskiej żony,aby Annaw dalszym ciągupozostała dawcą tkanek i narządów dla Kate? Odpowiedźmamy przećwiczoną. Brzmi ona: nie. Na tym jednym słowie opiera się cała moja taktyka. Brian garbi się lekkoi odpowiada: - Tak,popieram wniosek mojej żony. -Panie Fitzgerald, czypańskim zdaniem. - zaczynam i dopiero po chwili dociera domnie, co ten człowiek powiedział. -Słucham? - Nie dowierzam własnymuszom. - Chciałbym, żeby Anna oddała siostrze nerkę - mówi Brian. Gapię się naniegojak cielę namalowane wrota;świadekzrobił mnie w jajo! Czuję, że tracę grunt podnogami. Jeśli Brian niepoprzeAnny i jej decyzji o uwolnieniu od obowiązku bycia dawczyniądla siostry, o wiele trudniej będzieskłonić sędziego, abyorzekł o usamowolnieniu. Jednocześniez niespotykanąwyrazistością dociera do mniecichutkie westchnienie, które wyrywa się z piersi Anny, krótkikrzyk pękającego serca. Ten dźwięk zna każdy, kto choć raz zobaczył tęczę, która przy drugim spojrzeniu okazała się zwykłą grąświateł. - Panie Fitzgerald, czy mam rozumieć, że życzy pan sobie tego,aby Anna, w celu udzielenia pomocy Kate, poddała się skomplikowanej operacji chirurgicznej i straciła jedenz narządów wewnętrznych? JODI PlCOULT To naprawdę przedziwny widok, kiedy wielki, silny mężczyzna załamuje się na twoichoczach. - A czy pan samzna właściwą odpowiedź na topytanie? - GlosBriana jestochrypły,gardłowy. -Bo ja nie wiem, gdzie jej szukać. Wiem, co jest dobre, iwiem, co jest uczciwe, ale w tej sytuacji kategorie dobra i uczciwości nie mają zastosowania. Mogęsiedzieć i rozmyślać nad tym dowolnie długo,mogę potem panupowiedzieć, co powinno było się wydarzyć i jak to wszystko powinno teraz wyglądać. Mogę nawet dojść do wniosku,że istniejelepsze wyjście z tej sytuacji. Ale szukamgo jużtrzynaście lat, panie Alexander, i dotej pory nie znalazłem. Powoli, bardzo powoli BrianFitzgerald zgina się wpół. Jegowielka sylwetka ledwo mieści sięw ciasnym ogrodzeniu, gdziestoi krzesło dla świadka. Jasnowłosagłowa opada coraz niżej, ażw końcu czoło opierasię o chłodną drewnianą poręcz. Zanim Sara Fitzgerald rozpocznie swoje przesłuchanie jakoadwokat stronyprzeciwnej, sędzia DeSalvo ogłasza dziesięciominutową przerwę, aby świadek mógł pobyć przez chwilę sam. Annai ja schodzimy na parter, gdzie stoją automaty,w których zadolara można kupićsłabą herbatę albo jeszcze bardziej rozwodnionązupę. Dziewczyna przysiada na stołku, kolana wysoko, piętyoparte na szczebelku. Przynoszę jej kubek gorącej czekolady,ale onaodstawia go na podłogę, nie umoczywszy nawet ust. - Nigdy nie widziałam, żeby tata płakał - mówi. - Mama, owszem co jakiś czas jąbrało, kiedy Kate chorowała,ale on. Jeślizdarzało mu się rozkleić, robił to tak, żeby nikt nie widział. - Posłuchaj. -Uważasz, że to moja wina? - Anna podnosiwzrokna mnie. Że źlezrobiłam, prosząc go, żeby przyszedł dziś do sądu? - Sędzia tak czyinaczej wezwałby go na świadka. - Kręcęgłową w zakłopotaniu. -Muszę ci coś powiedzieć. Będziesz musiała zrobić toco on. Anna patrzyna mnie z niedowierzaniem. - Cobędę musiała zrobić? -Złożyć zeznanie, Anna mruga oczami, wciąż nie mogąc uwierzyć. - Kpisz sobie? 364 BEZ MOJEJ ZGODY - Bylem przekonany, że jeślisędziazobaczy, że ojciec popieratwoją decyzję, wtedy bezdłuższych ceregieli orzeknie na twojąkorzyść. Niestety stało sięinaczej. W dodatku nie mam zielonegopojęcia, co powieJulia, ale nawet jeśli staniepo twojej stronie,sąd będzie chciał się przekonać, że jesteś natyle dojrzała, żebysama decydować o sobie, bez wsparcia ze strony rodziców. - Chcesz powiedzieć, że mam zeznawaćjaknormalny świadek? Wiedziałem od samegopoczątku, że nadejdzie takimoment,kiedy Anna będzie musiała złożyć zeznanie. Kiedy sprawatoczysię o usamowolnienie osoby nieletniej, wydaje się logiczne, że sędzia zechce wysłuchać, co nieletnia osobaubiegającasię o to mado powiedzenia. Zresztą moim zdaniemAnna, choć tak się płoszyna myśl o składaniu zeznań przed sądem, wgłębi duszy chce tozrobić. Bo po co zadawałaby sobietyle trudu zezłożeniempozwu,zprocesem, gdyby nie chciała dostać szansy wypowiedzenia nagłos tego, co myśli? - Wczorajmówiłeś, żenie będę musiałazeznawać. -Anna jestwyraźnie wzburzona. - Pomyliłem się. -Wynajęłam cię, żebyś to ty powiedział wszystkim, czego chcę. - Tak się nie da. - Wzdycham. -To ty złożyłaś skargę. Ty chciałaś uwolnić się odroli, którąrodzina narzuciłaci trzynaście lat temu. A to oznacza, że sama będziesz musiała uchylić kurtyny ipokazać nam, kim naprawdęchcesz być. - Połowa dorosłych ludzi na tejplanecienie wie,kim jest,a mimo to codziennie mogą decydować o sobie - ripostuje Anna. -Żaden ztych dorosłych nie ma trzynastu lat. Posłuchaj mnie- kieruję rozmowę na kwestię, którawydaje mi się wtej sprawiekluczowa. - Wiem, że do tej pory głośne wyrażanie swoich opiniinigdynic ci nie dato. Tym razem obiecuję, żekiedy otworzyszusta, niebędzie nikogo, ktoby cię nie słuchał. Ten argument przechodzi jednak bez echa. A właściwieodnosi wręcz przeciwnyskutek. Anna splata ramiona na piersi. - Niewracam na górę - oświadcza. -Składanie zeznań to pryszcz, naprawdę. - To nie jest pryszcz, Campbell. To ponad moje siły. Nie zrobiętego za nicw świecie. 365. JOD] PlCOULT - Jeżeli odmówisz złożenia zeznań, przegramy - tłumaczę ]ej. -To wymyśl jakiś inny sposób, żebyśmy wygrali. Kto tu jest prawnikiem, ty czy ja? Na to złapać się nie dam. Bębnię palcami po blacie stołu, siląc się na cierpliwość. - Wyjaśnisz mi, z jakiegopowodu tak się zapierasz? Patrzy na mnie. - Nie-Co to znaczy nie? Nie złożysz zeznań czy nie powieszmi dlacziigo? - Sąrzeczy, o których nie mam ochoty rozmawiać. - Rysy Anny twardnieją. -Wydawało mi się, że ktojak kto, ale ty powinieneś mnie zrozumieć. Spryciara. Wie, jak podejść człowieka. - Prześpij się ztym - radzę jej krótko. -Nie zmienię zdania. Wstaję z krzesła i wrzucam nietknięty kubek z kawą prosto do kosza naśmieci. - A więc proszę bardzo - odpowiadam. - Ale nie oczekuj odemnie, że odmienię twojeżycie. SARA Dziś Z biegiem lat można zaobserwować ciekawe zjawisko - skostnienie, utrwalenie cech charakteru. Co przezto rozumiem? Otóżjeśli światło padnie na twarz Briana pod odpowiednim kątem,wciąż mogę jeszcze dostrzec bladoniebieski odcień jego oczu,który zawsze przywodził mi na myśl wyspę na dalekim oceanie,wyspę, która jest jeszcze przede mną, do której kiedyś dopłynę. Poniżej ust, rysujących się pięknymi liniami,kiedy Brian sięuśmiecha,widnieje dołeczek w brodzie, pierwszacecha, którejszukałam wtwarzach moich nowo narodzonych dzieci. Od Brianabije aura zdecydowania, silnej woli orazspokoju, płynącegoz faktu pełnego pogodzenia się z samym sobą. Zawsze miałamnadzieję, że w jakiś sposób mi się to udzieli. Te cechy charakteru sprawiły, że pokochałammojego męża; tak sobie myślę, że jeżeliteraz czasem nie potrafię go rozpoznać, to może to wcale niejest tak źle, jakmi się wydaje. Nie wszystkie zmiany są na gorsze; skorupa, któranawarstwiła się wokół ziarenka piasku,dlajednych wygląda jak podrażnienie delikatnej tkanki, a dla innych jest perłą. Brian spoglądato na mnie, to na Annę i z powrotem. Annaskubie strup na kciuku;Brian patrzyna mnie tak, jak myszna jastrzębia. Wyraz jegooczu wjakiś sposób sprawia mi ból. Czy ontak właśnie o mnie myśli? A wszyscy inni? Żałuję, że dzieli nas sala sądowa. Żałuję, że nie mogę podejśćdo niego. Posłuchaj,powiedziałabym, nietak wyobrażałam sobie 367. JOD1 PlCOLT-T nasze życie. Możliwe, że zbłądziliśmy, ale wolę zabłądzić z tobą,niż z innym dojść do celu. Posłuchaj, powiedziałabym,być może popełniłambłąd. - Pani Fitzgerald - pyta sędzia DeSalyo - czy chce pani zadaćświadkowijakieś pytania? Świadek. Dobre określeniemałżonka. Bo naczym polegają role męża iżony, jak nie na wystawianiu świadectwa sobienawzajem, na wzajemnym rozliczaniu się z pomyłek? Powoli wstaję z krzesła. - Witaj, Brian. - Mój głos wcale nie jest taki spokojny, jak nato liczyłam. - Cześć, Saro - odpowiada. Na tym kończąsię moje pomysły na rozmowę ze świadkiem. Nagle przypominami się, jak kiedyś chcieliśmy dokądś wyjechać, ale niemogliśmy się zdecydować dokąd. Wsiedliśmy więcdosamochodui ruszyliśmy przedsiebie,co pół godzinyprosiliśmy jednoz dzieci, żeby wybrało, w którą stronę mamy skręcić albo którą drogą pojechać. Tak dotarliśmy do miejscowości SealCove w stanie Maine i nie mogliśmy jechać dalej, bo Jesse, którymiał wybierać, chciał, żebyśmy skręcili prosto do Atlantyku. Wynajęliśmy chatębez prądu i ogrzewania, wiedząc, że cała naszaczwórka boi się ciemności. Dopiero kiedy Brian mi odpowiada, uświadamiam sobie, żeprzez cały ten czas mówiłam na głos. - Pamiętam. - Uśmiecha się. -Nastawialiśmy na podłodze tyle świec, że byłem absolutnie pewien, że puścimy tę chałupę z dymem. Przez pięć dnilało jak z cebra. - A kiedy szóstego dniawyszło słońce, przyleciało tyle kaczek,że nie można było wyjść na dwór. -A potem Jesse poparzył się sumakiem i tak mu spuchłatwarz, że nie mógł otworzyć oczu. - Bardzopaństwa przepraszam- wtrąca się Campbell Alexander. -Podtrzymuję sprzeciw - mówisędzia DeSalyo, Czemu mają służyćte pytania? Wyruszyliśmyw podróż bez żadnego konkretnegocelu, zatrzymaliśmy się w jakiejś zapadłej dziurze, a mimo to nie oddałabymtego jednego tygodnia za żadneskarby świata. Kiedy nie wiado368 BEZ MOJEJ ZGODY mo,dokąd się jedzie, z reguły odkrywa się miejsca, o których niktnawet nie wie, że istnieją. - Kiedy Katenie chorowała - odzywa się Brian, powoliważącsłowa - zdarzały nam się wspaniałe chwile. -Nie sądzisz, że Annie byich brakowało, gdybyKate odeszła? Campbell zrywa się na równe nogi, dokładnie tak jak się spodziewałam. - Sprzeciw! Sędzia unosi dłoń i skinięciem głowy daje znać,że chce usłyszeć odpowiedźBriana. - Nam wszystkim będzie ich brakowało- mówi mój mąż. Iw tym samym momencie dzieje się najdziwniejsza rzecz podsłońcem: Brian i ja, choć dzielą nas pręty ogrodzenia, nagle jesteśmy po tej samej stronie, przyciągamy się jak dwa magnesy. Jesteśmy młodzi i poraz pierwszy nasłuchujemy jednoczesnego bicianaszychserc, jesteśmy starzy i nie wiemy, jakim sposobem udałonam się pokonać tak niewiarygodnie długądrogę w tak krótkimczasie. Oglądamyw telewizji noworoczne fajerwerki, rok po roku,a pomiędzy nami śpi trójka dzieci, wtulonychjedno wdrugietakciasno, że wyraźnieczuję, jak Brian pęcznieje z dumy. I nagle nie ma już znaczenia, że mój mąż wyprowadził się z Anną z domu,że wniektórych kwestiach dotyczących Kate miał inne zdanie niż ja. Wedługsiebie postąpił słusznie;ja robiłam to samo, więcnie mogę go za nic winić. Człowiek czasami do tegostopnia grzęźnie w roztrząsaniu szczegółów, że zapomina o tym, żeżyje. Zawsze trzeba zdążyć na jakieś spotkanie, zapłacić kolejnyrachunek,poradzić sobiez następnym objawem choroby, którywłaśnie dał osobie znać, albotylko odfajkowaćkreską na ścianiejeszcze jeden zwykły dzień. Zsynchronizowaliśmy zegarki, wkuliśmy na pamięć swoje rozkłady dnia, tygodnia, miesiąca, żyliśmyz minuty na minutę - i zupełnie zapomnieliśmy o tym, że trzebaspoglądać za siebie i patrzeć nato, co się osiągnęło. Jeżeli dziś, zaraz, za chwilęstracimy Kate, to itak nikt nie odbierzenam tego, że była z nami przez szesnaście lat. A po latach,po stuleciach spędzonychbez niej,kiedyjuż nie będziemy moglisobieprzypomnieć jejuśmiechu, dotyku dłoni aninajpiękniejszej melodiijej głosu,Brian wciąż będzie przy mniei zawszepowie:Niepamiętasz? Przecież to wyglądało tak. 24, Bez mojej zgody' 369. JODI PlCOULT Glossędziego wyrywa mnie z zadumy. - Pani Fitzgerald, czy skończyła już pani przesłuchiwaćświadka? Ani przez chwilę nie było potrzeby, żebymprzesłuchiwałaBriana. Jego odpowiedziznamod zawsze. Nie pamiętam tylko pytań. - Jeszcze jedna rzecz - odpowiadam sędziemu i zwracam siędo męża: - Kiedy wrócicie do domu? Wczeluściach gmachu sądu stoi długi rząd automatów spożywczych. Można w nich kupićrzeczy, naktóre wcalenie ma sięochoty. W czasie przerwy zarządzonej przez sędziego DeSalyoschodzę tam, staję przed tymi zimnymi szybami i wpatruję sięw paczki cukierków, ciastek i chipsów uwięzionych w rurowatychpojemnikach. - Markizy- zza pleców dobiegamnie glos Briana. Odwracamsię. Mój mąż właśnie wsunął do szczeliny monety, siedemdziesiątpięć centów. - Najlepsze. Prosty, tradycyjny smak. - Dotykadwóch przycisków i ciastka rozpoczynają samobójczy zjazd nadno maszyny. Bierze mnie zarękę i prowadzi do stolika. Blat jest porysowany i zaplamiony, nosi na sobie pamiątki po ludziach,którzy siedzieli tutaj, uwieczniając swojeinicjały i głębokoskrywanesekrety długopisem na plastiku. - Niewiedziałam, o comam cię pytać - wyznaję Brianowi. Milczę przez chwilę, wahając się,a potem się odzywam: - Uważasz,że byliśmy dobrymi rodzicami? - Myślę o Jessem, którego przestałam zauważać już takdawno temu. OKate, której niemogłampomóc. O Annie. - Nie wiem - odpowiada Brian. - Tego niktnigdy nie wie. Podaje mi paczkę czekoladowych markiz. Chcę podziękować,powiedzieć, że nie jestem głodna, ale kiedy tylkootwieramusta,Brian wsuwa w nie ciasteczko, smaczne i szorstkie, ocierające język. W jednej chwili robię się głodna jak wilk. Brian ocieraokruszki z moich ust, jakbym była kruchą lalką zporcelany. Nieodsuwam się, nie odpychamjego ręki. Mam wrażenie, że nigdyw życiu nie miałamw ustach nicrówniesłodkiego. 370 BEZ MOJEJ ZGODY Tego samego wieczoru Brian i Anna wracają do domu. Obojeprzychodzimy powiedzieć jejdobranoc; oboje całujemy ją w czoło. Brian idzie do łazienki pod prysznic. Ja zaraz pojadę do szpitala, ale przysiadam jeszcze na momentna łóżku Kate, naprzeciwko Anny. - Będziesz mi prawić kazanie? - pyta ona. - Nie takie, jak myślisz. - Przesuwampalcem po szwie poduszki Kate. -To, że chcesz być sobą, nie oznacza, że jesteś złym człowiekiem. -Ale Janie. Unoszę dłoń, uciszając ją. - Chcępowiedzieć, że twoje pragnienia są głębokoludzkie,a to, że wyrosłaś nakogoś zupełnie innego, niż wszyscy się spodziewali, tojeszcze niepowód, żeby myśleć,że sprawiłaś komuśzawód. Dziewczynka, którejw jednej szkole dokuczają, możeprzenieść siędo innej i tam mieć samychprzyjaciół. Dlaczego? Bo w nowym miejscu nikt od niej niczego nie oczekuje. Aktoś,ktozdał na akademięmedyczną tylko z tego powodu, że wrodzinie są sami lekarze, może pewnego dnia uświadomićsobie, żew głębi serca pragnie być artystą. - Potrząsam głową, biorąc głębokioddech. -Rozumiesz,o co michodzi? - Nie za bardzo. Na tesłowa muszę się uśmiechnąć. - Chcę ci przez to powiedzieć, że kogoś miprzypominasz. Anna unosi się na łokciu. - Kogo? -Mnie - odpowiadam. Człowiek, z którym spędziło się tyle długich lat, jest jakmapasamochodowa, podarta narogach i wytarta na zgięciach od ciągłego używania;na tej mapiewidnieje szlaktak dobrzeznany, żemożna go z łatwością wyrysować z pamięci. Dlatego właśnie trzyma siętę mapę wschowku i wozi ze sobą w każdą podróż. A jednak w najmniej oczekiwanym momencie na tej dobrze znanejmapie potrafi się pojawić niespodziewany zjazd z autostradyi punkt widokowy,którego wcześniej tam nie było; w takichchwilachnigdynie wiadomo, czy to jest nowy element krajobrazu, czymoże coś, na co ani razu nie zwróciło się uwagi. 371. JODI PlCOULT Brian leży obok mnie. Nic nie mówi, tylko kładzie dtoń na mojej szyi, w głębokiej dolinie tuż nad obojczykiem. Całuje mnie,ajego usta mająsłodko-gorzki smak. Tego się spodziewałam,alenastępna rzecz zaskakujemnie całkowicie: Brianprzygryza mojąwargę tak mocno, aż czuję w ustach smak krwi. Jęcząc zbólu, próbuję jednocześnie się roześmiać, obrócić to w żart, ale Brian sięnie śmieje ani nie przeprasza. Pochyla się niżej i zlizuje krewz moich ust. W środkuaż podskakuję z zaskoczenia. To mój Brian, a zarazem nie on; i jedno, i drugiejest zadziwiające. Zajegoprzykładem dotykam językiemkrwawiącej wargi, czując śliski naskóreki miedziany posmak. Otwieram się jakstorczyk, moje ciało stajesię kołyską, oddech Briana wędruje po szyi, gardle, w dół,pomiędzy piersiami. Przez krótkąchwilę czuję jego głowę na brzuchui jak poprzednio nie spodziewałamsię, że może mnie ugryźć, takteraz nagle ze ściśniętym sercem przypominam sobie, że kiedybyłam w ciąży, mój mąż odprawiał ten rytuał co noc. Budzącsię z bezruchu, Brian wznosi się nade mną niczym drugie słońce, wypełniając mnie blaskiem iżarem. Jesteśmyjak studium kontrastów: twardość imiękkość, blond i czerń, szaleństwoi spokój- a jednak tak dopasowani, że kiedy jednego zabraknie,drugie nie będzie już do końca sobą. Jesteśmy jak wstęgaMobiusa, dwaciała przechodzące wsiebie, węzeł nie do rozwikłania. - Stracimy córkę - szepczę, choć nawet ja nie potrafię powiedzieć, czy mam na myśli Kate czy Annę. Brian całuje mnie w usta. - Przestań -mówi. Po tych słowach nieodzywamysię już anirazu. Tak jest najbezpieczniej. ŚRODA Jednak nie pada blask z owych płomieni,Lecz raczej ciemność widoma() John Milton,"Raj utracony" JULIA Kiedy wracam do domu z porannej przebieżki,Izzy siedzi nakanapie w dużym pokoju. - Dobrze sięczujesz? - pyta. - Jasne, - Rozwiązuję tenisówki, ocieram pot z czoła. - Czemupytasz? - Bo normalni ludzie nie biegająo wpół do piątej rano. Wzruszam ramionami. - Musiałam spalić trochęenergii. Idę do kuchni, gdzie dokładnie o tej godzinie powinna namnie czekać gorąca orzechowa kawa, zaparzonaprzez ekspres firmy Braun. Ale nie czeka. Urządzenie się nie spisało. Sprawdzamwtyczkę, wciskam kilkaklawiszy, alediody ani mrugną; caływyświetlacz jest ciemny. - Cholera jasna. -Szarpię za kabel, wyrywam wtyczkę z gniazda. - To jest jeszcze nowe, nie ma prawasiępopsuć. Izzy stajeobok i zaczynamajstrować przy urządzeniu. - Jest na gwarancji? -Mam to wnosie. Wiem jedno: jak się zapłaciło za sprzęt, który robi kawę, to znaczy, że ma się dostać tę zasraną kawę! -Wrzucam pustą karafkę do zlewu z takim rozmachem, że szkło pęka nakawałki. Osuwam się na podłogę,wybuchając płaczem. Izzy przyklękaobok. - Coon ci zrobił? -Dokładnie to samo co wtedy - szlocham. - Ależ zemnie cholerna idiotka. Izzy obejmuje mnie ramionami. 373. JODI PlCOULT - Ugotujemy go w oleju? - proponuje. -A może otrujemy jadem kiełbasianym albo wykastrujemy? Wybierz, co ci bardziej odpowiada. ^Ta lista tortur sprawia, że zdobywam sięna lekki uśmiech. - Ty zrobiłabyś to samo. -Tylko dlatego,że mogę liczyć na ciebie. - Myślałam - mówię, opierającczoło na ramieniu siostry - żepiorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce. -Uderza, uderza - zapewnia mnie Izzy. - Ale tylko wtedy, kiedy człowiek popisze sięgłupotą i stoi dalej w tym samym miejscu. Pierwszą osobą, którą spotykam po wejściu do sądu, nie jestwłaściwieosoba, aleSędzia. Pies Campbellawybiega truchcikiem zza rogu,kładącuszypo sobie, spłoszony podniesionym głosem swojego pana. - Hej. -Wyciągam rękę, żeby go uspokoić,ale Sędzia widocznie nie tegoode mnie oczekuje. Uczepiwszy się zębami skrajumojej marynarki- Campbellzapłaci za pranie, przysięgam - zaczynaciągnąć mnie tam, skąd przyszedł, prosto w wir słownej walki. Glos Campbella słychaćjuż zza rogu. - Straciłem przez ciebie czas. Ale wiesz,co jest najgorsze? Straciłem teżwiaręwe własną umiejętność ocenyklienta. - Co ty powiesz? - odgryza się Anna. -Wychodziwięcna to, żenie tylko ty pomyliłeś się w ocenie. Bo ja, wynajmując cię, też sądziłam, że maszcharakter. - Kiedy mnie mija, słyszę,jak mamrocze pod nosem: - Dupek. W tym momencie przypomina mi się uczucie, którego doznałam, obudziwszy się na łodzi, sama jak palec - uczucie zawodu, zagubienia, złości. Byłam zła na siebie, że dałam się w to wciągnąć. Ale dlaczego,do diabła, nie byłam zła na niego? Sędzia skacze swojemu panu przednimi łapami prosto na pierś. - Siad! - pada komenda. Campbell odwraca sięi wtedy dopieromnie zauważa. - Nie chciałem, żebyśto usłyszała. - No jasne - odpowiadam z przekąsem. Campbell wchodzi do otwartej sali konferencyjnej isiada ciężko na krześle. 374 BEZ MOJEJZGODY - Anna nie zgadza się składać zeznań. -Co w tym dziwnego? Nie potrafi stanąć zmatką twarząw twarz nawet we własnym domu, a ty chciałbyś, żebyporadziłasobie z nią na przesłuchaniu w sądzie? Czego się spodziewałeś? Campbell spogląda na mnie przeszywającymwzrokiem. - Co powiesz DeSalyo? -Pytasz ze względu na Annę czy dlatego, że boisz się przegraćproces? - Darujsobie, sumienie oddałemna tacę podczas wielkiegopostu. -To może zadaj sobie proste pytanie: dlaczegotrzynastoletnia dziewczynka tak zalazta ci za skórę? Campbellsię krzywi. - W takim razie spadaj. Idź i popsuj mi cały proces. Od początku planowałaś to zrobić. - To nie jest twój proces,tylko Anny. Aledobrze rozumiem,dlaczego wydaje ci się, że jest inaczej. - Co ty wygadujesz? -Oboje jesteście tchórzami. Chcecie odmienić swoje życie,uciecprzed tym, jacy jesteście i kim jesteście. Czego boi się Anna, wiem. Wiem,czego chce uniknąć. A ty? - Za cholerę cięnie rozumiem. -Spodziewałam się, że poczęstujesz mnie jednym ze swoichzgrabnych powiedzonek. Czy może trudno ci się śmiać, kiedyktoś tak trafnie cię rozszyfrował? Uciekaszod wszystkich ludzi,którzy stają cisię bliscy. Anna odpowiadała ci jako klientka,alenagle zaczęło cię obchodzić, co się z nią stanie,i już jest niedobrze, już czujesz się zagrożony. Mniemogłeś szybko przelecieć,ale przywiązać się - nie,wykluczone. Ty nie budujesz związków,masz tylko psa, ale nawet to jest jakaś wielka tajemnica państwowa. - Za wiele sobiepozwalasz. -Mylisz się. Wszystko wskazuje na to, że jestem jedyną osobą,któramoże ci uświadomić, że jesteś żałosnym cymbałem. Widzęjednak, że tobie towcale nie przeszkadza. Niech sobie wszyscytak myślą,w porządku, przynajmniej nikomunie będzie sięchciało przebijaćprzez ten mur, którym się odgrodziłeś od świata. - Znów spoglądam na niego, tymrazem trochę dłużej. -Wiem, 375. JODI PlCOULT jak to jest, kiedy ktoś potrafi przejrzeć cię na wylot. Kiepskieuczucie, prawda? Campbell wstaje. Twarz ma jak z kamienia. - Spieszęsię. Prowadzę dziś sprawę. - Idź, koniecznie. - Kiwam głową. -Tylko nie mieszaj sprawiedliwości z klientem, który jej oczekuje. Bo jeśli tak się stanie, tomoże się okazać. Boże uchowaj, żemasz normalne serce, tak jak wszyscy. Wychodzę, bo czuję, że płonę już ze wstydu. Zatrzymuje mnie glos Campbella: - Julio, zaczekaj. To nie jest tak, jak myślisz. Zamykamoczy i odwracam się, zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Widzę, że Campbell się waha. - Chodzi opsa. Ja.. Niespodziewany napad szczerości przerywa Vern Stackhouse,który staje w drzwiach. - Sędzia DeSalyo wstąpił na ścieżkę wojenną -mówi. - Opóźniacie rozpoczęcie przesłuchania, a w bufecie skończyłasię śmietanka do kawy. Spoglądam Campbellowi prosto w oczy, oczekując, że dokończy to, co chciał powiedzieć. - Jesteś dziś moim świadkiem- mówi. Głos mazupełnie spokojny. Dobra chwila skończyła się, nie pozostawiwszy po sobie nawet wspomnienia. CAMPBELL Coraz gorzej to znoszę. Bycie sukinsynem wcale nie jesttakiełatwe. Dopiero na sali sądowejzauważam, że trzęsą mi sięręce. Z jednej stronywiadomo, co za tym stoi. Z drugiej jednak za tenstan odpowiedzialna jest moja klientka, która siedzi za mną zimna i cicha jak głaz, oraz to, że kobieta, za którą szaleję, za chwilęna moje własne życzenie stanie przed sądem jako świadek. Kiedy do sali wchodzi sędzia, rzucam Juliijednospojrzenie; udaje,że patrzy w inną stronę. Pióro wypada mi z ręki, toczy się po stole i ląduje na podłodze. - Możesz mi je podać? - zwracam siędo Anny. - Zastanowię się. Przecież tostrata cennego czasu i środków-pada odpowiedź. Cholernepióro zostaje tam, gdzie leży. - Fanie Alexander, czymogę już prosić o wezwanie następnego świadka? - pytasędzia DeSalyo. Zanim jednakzdążę wykrztusić nazwisko Julii, wstaje Sara Fitzgerald, prosząco pozwolenie podejścia do sędziego. Nastawiam się na kolejnąkłodę rzuconąpod nogi. Bez pudła. Adwokat strony przeciwnejjestniezawodny. - Psychiatra, którą poprosiłam o złożenie zeznania, musi dziśpo południu być wszpitalu. Chciałam poprosić sąd o zmianę kolejności przesłuchań. - Panie Alexander? Wzruszam ramionami. Wszystko mi jedno; todla mnie i taktylko odroczenie egzekucji. Siadam obokAnny i patrzę, jaknakrześle dla świadka sadowi się niewysokakobieta o ciemnychwłosach zebranych w o wiele za ciasny kok. 377. JOD[ PlCOULT - Proszę podać nazwisko i adres do protokołu - zaczyna przesłuchanie Sara. -Doktor Beata Neaux - odpowiadapsychiatra. - Orrick Waytysiącdwieście pięćdziesiąt, miejscowość Woonsocket. Doktor Neaux. Czytasię jak Dr No. Rozglądam się po sali, alechyba oprócz mnie nie ma tutaj fanów Bonda. Wyjmuję zteczkinotatnik i piszęliścik do Anny: Gdyby ta pani wyszła za doktoraChance'a, nazywałaby się doktor Neaux-Chance. No chance. "Nigdy w życiu". Kącikiust Anny podskakująkugórze. Dziewczyna podnosi z podłogi moje pióro i dopisuje: A jakby się z nim rozwiodła i wyszła za pana Bustera, to byłaby doktorNeaux-Chance-Buster. "Nigdy w życiu, kolego". Zaczynamy chichotać. Sędzia DeSalvo chrząka znacząco, patrząc na nas. - Przepraszam, wysoki sądzie - mówię. Anna dopisuje pod spodem: "Tylko sobie nie myśl, że przestałam sięgniewać". Sarapodchodzido świadka. - Pani doktor, proszę powiedzieć, w czym się pani specjalizuje? -Jestem psychiatrą dziecięcym. - W jaki sposób poznała pani mojedzieci? Doktor Neaux spogląda wstronę Anny. - Mniej więcej siedemlat temuprzyszła pani do mnie ze swoim synem Jessem, który sprawiał problemywychowawcze. Od tego czasuprzy różnych okazjach zdążyłam poznać całą trójkę. Omawiałam z nimi rozmaite aktualne sprawy. - W zeszłymtygodniu dzwoniłam do pani z prośbą o przygotowanie ekspertyzydotyczącej urazu psychicznego, który może odnieść Anna po śmierci siostry. -Zgadza się. Poszukałam wiadomości na tentemat. Podobnahistoria zdarzyłasię w Marylandzie. Pewną dziewczynkę poproszono o oddanie narządu siostrze bliźniaczce. Psychiatra, którybadał obie siostry, stwierdził, że identyfikują się one ze sobą dotego stopnia, że gdyby operacja zakończyła siępełnym sukcesem,dawca odniósłby z tego faktu niezaprzeczalne korzyści. - DoktorNeaux znów spoglądana Annę. -Moim zdaniemw tymwypadkumamydo czynienia z podobnym układem wzajemnych zależności. Anna i Kate sąsobie bardzo bliskie, nie tylko pod względem 378 BEZ MOJEJ ZGODY genetycznym. Mieszkają razem. Razem spędzają czas. W sensiedosłownym żyją ze sobą od urodzenia. Jeżeli Anna odda terazsiostrzenerkę, ratując jej tym życie, będzie to ogromny dar, i tonietylko dlaKate. Sama Anna skorzysta na tym w ten sposób, że rodzina,która przecieżokreśla jejmiejscew świecie, pozostanienieuszczuplona, nie straci żadnego ze swych członków. Ciężko mi znieść tę drętwą psychologicznągadkę, ale ku mojemu bezbrzeżnemuzdumieniu sędzia słucha tego z wielką powagą i chyba bierze serio. Tak samoJulia: głowa przechylona nabok, brwi ściągnięte w skupieniu, a pomiędzy nimi, na czole, cienka kreska. Czyżbym był jedyną osobą na tej sali, którejmózgdziała bez zakłóceń? - Ponadto - kontynuuje doktor Neaux - wyniki różnych niezależnych badańdowodzą, że dzieci, którezostałydawcami narządów,mają wyższe poczucie własnej wartości i czują, że stoją wyżej w hierarchii rodzinnej. Uważają się za superbohaterów,ponieważ dokonały czegoś, czego nikt inny nie potrafił. Mniej trafnej charakterystyki Anny Fitzgerald jak dotąd jeszcze niesłyszałem. - Czyuważa pani, że Anna jestzdolna sama podejmować decyzje dotyczące własnej opieki zdrowotnej? - pyta Sara. - W żadnym razie. Alesię zdziwiłem. - Każda decyzja, którą podejmie Anna, dotknie swoimi konsekwencjami całą rodzinę - wyjaśnia doktor Neaux. - Podejmującją,dziewczynka będzie wybiegać myślami do tych konsekwencji. Z tego właśnie powodu jej decyzje nigdy niebędą niezależne. Dodatkowym czynnikiem jest tutajjej wiek. Mózg trzynastolatkinie ma jeszcze rozwiniętychpołączeń, które umożliwiają sięgnięcie myślątak daleko w przód,zatem to, co ostatecznie postanowiAnna, będzie oparte naprzewidywaniachdotyczących najbliższejprzyszłości, nie zaś na prognozie długoterminowych skutków jejdziałań. - Pani doktor - przerywa jej sędzia - co pani zaleca w tej sytuacji? -Anniepotrzebnesą wskazówki osoby bardziej doświadczonej. Osoby, która będzie troszczyć się o jej dobro. Z rodziną państwa Fitzgeraldów bardzo milo się pracuje, ale w tym wypadku. JOD] PlCOULT rodzice nie mogą zrezygnować z roli rodziców. Dziecko nie potrafi przejąćtej funkcji. Sara kończy przesłuchanie. Świadek jest mój. Zabieram siędoroboty ostro, bez patyczkowania. - Jak rozumiem, chce nas pani przekonać, że oddanie siostrzenerki przyniesie Annie niesłychane korzyści pod względem psychologicznym? -Zgadza się - odpowiada doktor Neaux. - Kontynuującten sam tok rozumowania, czy nie oznacza to takie, że jeśli Kate umrze na stole operacyjnym w trakcie przeszczeputejże nerki, to Annie grozi bardzo poważny uraz psychiczny? -Ufam, że rodzice pomogąjej uporać się z tym szokiem. - A czy nie ma żadnego znaczenia fakt - dopytuję się - że Anna twierdzi,że majuż dość oddawania siostrzenarządów? -Naturalnie, że ma, ale jak już mówiłam, obecny stanumysłuAnnyokreślają krótkoterminowe skutki jej działań. Ona nie rozumie, wjakisposób ta sytuacja ostatecznie rozwinie się w przyszłości. - A kto to może zrozumieć? - pytam. -Pani Fitzgerald ma więcej niż trzynaście lat, a żyje z dnia na dzień, bo wciąż musi pamiętać, żezdrowie i życie Kate wiszą na włosku. Zgodzi się pani z tym? Psychiatra,bardzo niechętnie, kiwa potakująco głową. - Można by posunąć się do twierdzenia, że w mniemaniu SaryFitzgerald pozytywna ocena jej starańoraz jej matczynejtroskizależy od tego, czyKate będzie zdrowa czynie. Ratowanieżyciacórce przynosi jej korzyści psychologiczne. - Oczywiście. -Pani Fitzgerald byłaby o wiele szczęśliwsza w pełnej rodzinie, nieuszczuplonej o jej starszą córkęKate. Rzekłbym nawet,żepodejmowane przez nią decyzje życiowe wcale nie są niezależne,ponieważ ma na nie wpływ stan zdrowia Kate. - To jestmożliwe. -A zatem, jak wynika z pani toku rozumowania - konkluduję- można powiedzieć, że zachowanie i uczucia Sary Fitzgerald sąidentyczne z zachowaniem i uczuciami dawcy narządów? - Cóż. -Jedyna różnica polegana tym, żepani Fitzgerald nie oddaje 380 BEZ MOJEJ ZGODY Kate własnej krwi ani szpiku kostnego, tylko rozporządza narządami swojej młodszej córki. - Panie Alexander- słyszę ostrzegawczygłos sędziego. -A skoro Sara Fitzgerald tak dobrze odpowiada profilowi psychologicznemu blisko spokrewnionego dawcy, który nie potrafipodejmowaćniezależnych decyzji, to skąd wniosek, że jest onabardziej upoważniona do dokonania tego wyboru niż Anna? Katem oka dostrzegam zdumiony wyraztwarzy Sary. Dobiegamnie łomot młotka sędziowskiego. - Ma pani rację, pani doktor - rzucam ostatnie słowa. - Rodzice nie mogą zrezygnować ze swojej roli. Jednak w niektórych wypadkach są oni taksamo bezradni jak dzieci. JULIA Sędzia DeSalvo ogłasza dziesięciominiitow( przerwę. Idę dotoalety. Kładę na podłodze obok umywalki kolorowy plecak, który przywiozłam z Gwatemali, i odkręcam kran. Drzwijednej z kabin otwierają się i wychodzi stamtąd Anna. Na mój widok wahasię, ale tylko przez chwilę;, potempodchodzi d sąsiedniej umywalki. - Hej -odzywam się. Anna podsuwa ręce pod suszarkę. Fototomóikaz jakiegoś powodu nie reaguje, cieple powietrze nie chce lecieć. Dziewczynkajeszcze raz na próbę macha palcami pod dys;(, po czym unosidłoń do oczu, jakby chciała się upewnić, żenię jest niewidzialna. Na koniec bije pięścią w rnetalową obudów? rniszyny. Podchodzę z boku i przesuwam rękę pod łylotem suszarki. Moją dłońowiewa ciepłe powietrze. Anna przyucza się do mnie; wyglądamy jak parakloszardów nad ogniskiem rozpalonym w beczce. -Campbell powiedział "li, żenie będziesz zeznawać. - Nie mamochoty o tym rozmawiać- odpowiada Anna. -Wiesz, czasem jest tak, że aby zdob)'ć to, na czym najbardziej nam zależy,trzeba zrobić coś, czego zawszelką cenę chciałoby się uniknąć. Anna opiera się o ścianę, krzyżując ręce napiersi. - Odkiedy to bawisz się wkonfucjanian? Odwraca się nagle ipodnosi z podłogi no,) plecak. - Bardzo ładny - mówi. - Podobają misię tekolory. Biorę plecak z jej ręki i przewieszam pzezamię. 382 BEZ MOJEJ ZGODY - Kiedy byłam w AmerycePołudniowej, widziałam stareIndianki tkająceten materiał. Zęby powstałtaki wzór, potrzebadwadzieścia motków przędzy. - Prawda jest taka sama. Zamotana i kosztowna - mówi Anna, choć niejestem do końca pewna, czy właśnie to powiedziała. Zanim jednak zdążę ocokolwiek zapytać,już jej nie maw toalecie. Obserwuję ręce Campbella. Kiedy zadaje mi pytania albo wygłasza komentarze,mocno gestykuluje. Wygląda to niemal tak,jakby wybijał rytm swoich słów. A jednak jego dłonie drżą nieznacznie, to chybadlatego, że nie potrafi przewidzieć, co odemnie usłyszy. - Jako kuratorprocesowy - pyta Campbell- jak pani oceniatę konkretną sytuację? Spoglądam na Annę, biorącgłęboki oddech. - Widzę tutaj młodą kobietę, która przez całe życie dźwigaogromny ciężar odpowiedzialności za zdrowie i życieswojej siostry. Dodatkowo maona świadomość,że przyszła na świat poto, aby zostaćobarczoną tą odpowiedzialnością. - Rzucam spojrzenie Sarze siedzącej zaswoim stołem. -Moim zdaniem, decydując się na trzecie dziecko, jej rodzice działali w najlepszejwierze. Chcieli ratować życie starszej córki, to prawda,jednakjednocześnie wiedzieli, że Anna będzie im bardzodroga, nietylko jako idealnie zgodny dawca dla Kate, ale także dlatego,że obdarzą ją miłością i będą troszczyć się o nią, jak najlepiejpotrafią. Po tych słowach odwracam się z powrotem do Campbella. - W pełni rozumiem także, jak doszło dotego, że dla państwaFitzgerald ratowanie życia Kate stałosię sprawą o najwyższympriorytecie. Kiedy się kogoś kocha, jest się gotowym na wszystko,aby tylko zatrzymać tę osobę przy sobie. Kiedy byłam mała, nieraz budziłam się w środku nocy, mającjeszcze przed oczami najdziwniejsze sny. Śniło mi się, żelatam albo że ktoś zamknął mnie na całą noc w fabryce czekolady, albo żejestem królową jakiejś karaibskiej wyspy. Budziłamsię zwłosami pachnącymi uroczynem czerwonym albo patrząc po sobie, widziałam jeszcze strzępki chmur uczepione rąbków koszuli nocnej. JODI PlCOULT a potem docierało do mnie, że jestem zupełnie gdzie indziej. Próbowałam wrócić do tych cudownych snów, ale nic z tego niewychodziło; nawet jeśli udało mi się zasnąć ponownie, w mojejgłowie tkał się już zupełnie inny sen. Tej nocy, którą spędziłamz Campbellem, tez się obudziłam. Leżałam wjego ramionach, aon jeszcze spal. Przyglądającsięmapie jego twarzy, wodziłam wzrokiem od ostrego urwiskapodbródka pociemnykrater ucha i z powrotem, ku wąwozom wyżłobionym przez uśmiech wokół ust. A potem zamknęłam oczy i poraz pierwszy w życiu wróciłam do snu, który przed chwilą opuściłam,dokładniew to samo miejsce, w ten sam moment sennej rzeczywistości. - Niestety, muszę przyznać - oświadczam przed sądem - żewżyciu zdarzająsię sytuacje,kiedy trzeba umieć ustąpić, zrezygnować z czegoś. Kiedy Campbell mnie rzucił, przez cały miesiąc nie wychodziłamz łóżka, chyba że rodzice kazali mi iść do kościoła albo usiąśćdo wspólnego obiadu. Przestałam myć włosy, a pod oczami porobiły mi się cienie. Teraz każdy mógł odróżnić mnie od Izzy, nawet na pierwszy rzut oka. W końcu pewnego dnia zebrałam się na odwagę, żeby wstaćz łóżka z własnej i nieprzymuszonej woli. Pojechałam do Wheelera. Wałęsałam sięw okolicach hangarudlałodzi, uważając, żebynie rzucać się w oczy, aż wpadł mi w okojeden zkolesi z drużynyżeglarskiej. Chłopak zostałw szkole na letnich kursach. Przyłapałam go,jak wyprowadzał z hangaru lekki sportowy skif. Miał jasne włosy, a Campbell byłbrunetem. Był krępejbudowy,niższyi nietak szczupły jak on. Oszukałam go, że nie mamjak wrócić dodomu, ipoprosiłam,żeby mnie podwiózł. Zanim minęła godzina,pozwoliłam mu się zerżnąć na tylnym siedzeniu jego hondy. Zrobiłam to dlatego, że pragnęłam,by obcy człowiek starłz mojej skóry zapach Campbella ijego smak z moich warg. Zrobiłam to, ponieważ czułam w sobie przeogromną pustkę i bałam się,że wiatr mnie porwie, jak balon wypełniony helem i uniesie takwysoko, że nie będzie już można nawet się domyślić, jakiego by'- lam koloru. 384 BEZ MOJEJ ZGODY Słyszałamstękanie tegochłopaka,którego imienia nie chciałomi sięnawet zapamiętać, czułam wsobie jegopchnięcia ibyłam całkowiciepusta, najzupełniej nieobecna. I nagle zrozumiałam, co się dzieje z tymi porwanymi balonami. To są utraconemiłości, które wymknęły sięz palców; to puste oczy bezwyrazu,któreco noc wschodzą na czarnym niebie. - Kiedy dwa tygodnie temu zlecono mi to zadanie - opowiadam sędziemu - i zaczęłam bliżej poznawać strukturęnapięćpanujących wewnątrz rodziny państwa Fitzgeraldów,wydawało mi się pewne, że dla dobra Anny usamowolnienie w kwestiizabiegów medycznych jest konieczne. Potem jednak przyłapałamsię na tym,że popełniam ten sam błąd co członkowie rodziny: formułuję sądy jedynie na podstawie następstw zdrowotnych, pomijając efekty psychologiczne. Względy medyczneułatwiają mi zajęcie stanowiskaw tej sprawie. Wnioseknasuwa się sam: oddawanie narządów bądź też krwi nie przynosiAnnie bezpośredniej korzyści, a jedynie przedłuża życie jejsiostry. Łowię błysk w oku Campbella. Widzę, że jest zaskoczony tąniespodziewaną odsieczą. - Niestety, podjęcie jednoznacznej decyzji nie jest aż takieproste, z tegopowodu, że choć oddanie Kate narządów nie przyniesie korzyści samej Annie i nieleży w jej najlepiej pojętyminteresie,to jednak jej rodzina również nie jest zdolna w świadomy sposób zadecydować, czy Anna powinna to zrobić. Gdybyporównać chorobę Kate do pędzącego pociągu bez hamulców,możnabypowiedzieć, że rodzina państwa Fitzgeraldów żyje odkryzysu do kryzysu, nie starając się znaleźć sposobu,żeby bezpiecznie zatrzymać ten pociąg na stacji. Wykorzystująctę samąanalogię,naciski rodziców możnaporównać do zwrotnicy na torach, co oznacza, żeAnna pod żadnym względem niejest na tylesilna, aby samej decydować o sobie, jeśli wie, czego życzą sobiejej rodzice. Pies Campbella zrywa się na nogi i zaczyna skamleć. Hałasrozbija tok mojej wypowiedzi; odruchowo odwracam głowęw tamtą stronę. Campbell odpychaod siebie pysk Sędziego, anina chwilęnie spuszczając ze mnie wzroku. 25. Bez mojej zgody 385. JOD] PlCOUl-T - Nie widzę w tej rodzinie nikogo, kto byłby zdolny do podjęcia bezstronnej decyzji w kwestiach medycznych dotyczących Anny - szczerze oświadczam sędziemu. - Ani rodzice, ani sama Anna nie sprostają temu zadaniu. SędziaDeSalyo spogląda na mnie, marszcząc brwi. - Pani Romano- pyta - co zatem chce pani doradzić sądowi? CAMPBELL Julia nie zawetuje wniosku Anny. W pierwszej chwiliprzepełnia mnie niesamowite uczucie: jeszcze nieprzegrałem. Nawet zeznanie Julii nie ukręci mojejsprawiełba. Po chwili nachodzi mnie jednak refleksja - Juliaszarpie się z tym wszystkim tak samomocno jak ja i tak samojak mnie obchodziją to, costanie się z Anną. Różni nastylkojedna rzecz - ona właśnie obnażyła swoje uczucia przedwszystkimi. Sędziajakby czekał na ten moment, żeby zacząć wariować. Chwyta zębami skraj mojejmarynarki i zaczyna ciągnąć. Za nicw świecie teraz nie wyjdę. Muszę wysłuchaćJulii do końca. - PaniRomano - pyta DeSałro - co zatem chce pani doradzićsądowi? -Nie wiem - odpowiada Juliałagodnie. - Przepraszam. Po razpierwszy, odkąd pracuję jako kuratorprocesowy, zdarzyło mi się,że nie potrafię doradzićsędziemu. Wiem, że takie zachowaniejestniedopuszczalne, ale proszę spojrzeć: po jednej stronietegokonfliktu mamy Briana i Sarę Fitzgeraldów,którzy podejmującdecyzje dotyczące ich córek, zawsze kierowali się miłością donich. Nie zmienia tego fakt, że w obecnej chwili tedecyzje niesąjuż dobre dla obu dziewcząt. Julia spogląda naAnnę, którawyprostowała się na krześlei siedzi teraz z dumnie uniesioną głową. - Z drugiej strony mamy Annę, która po trzynastu latach postanowiła stanąć w obronie swoich praw, chociaż decyzje, którepodejmie, dla jejsiostry mogą oznaczać śmierć. - Julia potrząsagłową. -Wyrok w tej sprawie musiałby być iście salomonowy, wy387. JODI PlCOULT sokisądzie. Nie mówimy tutaj jednak o rozcięciu noworodka, aleo rozbiciu całej rodziny. Czuję, że coś trąca mniew ramię. Podnoszęrękę, żebyklepnąćpsa w pysk, ale w tymmomencie dociera do mnie, że to nie Sędzia, tylko Anna. - Dobra - słyszę jej szept. Sędzia DeSalyo zwalnia świadka. - Co dobra? - pytam również szeptem. - Dobra,złożę zeznanie. Patrzę na niąz niedowierzaniem. Sędzia piszczy, raz po razuderzając nosem w moje udo, ale nie wolno mi w tym momencieryzykować i prosić o przerwę. Anna może zmienić zdanie w ułamku sekundy. - Jesteś pewna? - pytam, ale Anna, zamiastodpowiedzieć,wstaje. Cała sala zwraca wzrok na nią. - Panie sędzio - Anna bierze głęboki oddech - chciałabym cośpowiedzieć. ANNA Opowiemwam o tym, jakpierwszy raz musiałam przygotowaćsamodzielny wykład i wygłosić go przed całąklasą. Byłam wtedyw trzeciej klasiei miałam mówić o kangurach. To sąnaprawdę ciekawezwierzaki. Nie chodzi tylko o to, że nie spotyka się ich nigdzie poza Australią, jakby były jakąś ewolucyjną mutacją; kangury mają oczy jeleni i parę bezużytecznych przednich łap,zupełnie jak tyranozaur, ale najbardziej interesująca jest oczywiście torba. Kangurek, kiedy się urodzi, jest malusieńki. Wciska siędo maminej torby i mości się w środku, a nieświadoma niczegokangurzycaskaczesobie zadowolona po odludnymaustralijskimbuszu. Sama torba też nie wyglądawcale tak, jakją rysują w kreskówkach - jest różowa i pomarszczona jak wewnętrzna strona wargi, a do tego pełno w niej różnych ważnych macierzyńskich instalacji. Założę się, żenie wiedzieliścieo tym, że kangurzycamożenosić w torbie więcej niż jedno młode. Czasami zdarza się tak, żerodzi się kolejne maleństwo, któresiedzi sobie w ciepełku nadnietorby,oblepione śluzem, a jego starsza siostra wchodzimu swoimiwielkimi stopami na głowę, sadowiąc siępowyżej. Widziciezatem, że byłam dobrze przygotowana. Za chwilęmiałam stanąćprzed klasą, już Stephen Scarpinio ustawił na stole nauczycielki swój model lemura z papiermache, kiedy naglepoczułam, że robi mi się niedobrze. Powiedziałam pani Cuthbert,że jeżeli teraz zacznę moją prezentację,to może być niewesoło. - Anno - odpowiedziała nauczycielka -powiedz sobie, że czujesz się dobrze. Zobaczysz, że od razuci ulży. Więc kiedy Stephen skończył, posłusznie wstałam. Wzięłamgłęboki oddech. 389. JODI PlCOULT - Kangury - zaczęłam - to ssaki z rzędu torbaczy występującewyłącznie w Australii. Aw następnej chwili trysnęło zemnie jakz sikawkiprosto naczwórkę biednych dzieci, które bardzo pechowo siedziały tegodnia w pierwszym rzędzie. Dokońca rokuszkolnego przezywali mnie "kangurzyga". Cojakiś czas któryś z moich rówieśników leciał dokądśz rodzicamisamolotem; po jego powrocie zawsze znajdowałam w szafce papierową torebkę przypiętą do mojej kurtki na misiu w taki sposób, żeby wyglądała jak torba u kangura. Wszyscyw całej szkolewytykali mnie palcami. Skończyło się dopiero wtedy, kiedypodczas zawodów na sali gimnastycznej Darren Hong przypadkowościągnął spódnicęOrianieBertheim. Opowiadam wam o tym poto, żeby było jasne,dlaczegomamogólną awersję do wygłaszania publicznych przemówień. Trzeba jednakprzyznać, żetutaj, na krześle dla świadka, dopiero jest się czym przejmować. To nie są po prostu nerwy, takjakuważa Campbell; nie martwi mnie też to, że mogę się zaciąć. Chodzio to, że bojęsię powiedzieć za dużo. Rozglądam się po sali sądowej i widzęmamę za stołem dlaobrońcy, widzętatę, który uśmiecha się do mnie leciuteńko. I nagletracęwiarę w to, że wogóle może mi się udać. Przysiadam z powrotem na brzeżku krzesła. Już jestemgotowa przeprosić wszystkich,że zawróciłam im głowę,i uciec stąd jak najdalej,kiedy nagle rzuca mi się w oczy okropny wyraz twarzy Campbella. Mójadwokatjest cały spocony, a źrenice mawielkości ćwierćdolarówek. - Anno - pyta -może chcesz napić się wody? "A ty nie chcesz? " - ciśnie mi się na usta,kiedy na niego patrzę. Wiem, czego bym chciała. Wrócić do domu. Uciec stąd gdzieśdaleko, gdzienikt by mnie nie znał, i podać się za przybraną córkę potentatarynku pasty do zębów albo za popgwiazdę rodemz Japonii. Campbell zwraca się do sędziego; - Czy mogę naradzićsięz moją klientką? -Bardzo proszę - odpowiada sędzia DeSaIyo. Campbell podchodzi więc dopłotka ogradzającego krzesło dlaświadkai nachyla siędo mnie tak nisko, żenikt pozamną nie może go usłyszeć. BEZ MOJEJ ZGODY - Kiedy byłem mały, kolegowałem się z chłopakiem, który nazywał się JosephBalz -szepcze. -Wyobraź sobie, coby było, gdyby doktor Neaux wyszła za niego. No balls. "Nie masz jaj? ". Campbell cofasię, zanim jeszczeprzestanę się uśmiechać. Może jednak wytrzymam tutaj kilka minut. Pies Campbella nie może usiedzieć spokojnie; sądząc po jegowyglądzie, to jemu przydałaby się szklanka wody. Nietylko ja towidzę. - Panie Alexander - mówi sędzia DeSalvo - proszę uspokoićswojego psa. -Nie wariuj. Sędzia! - Co proszę? Campbell czerwienieje jak burak. - Mówiłem do psa, wysoki sądzie, zgodnie z pańskim poleceniem. Po tych słowach zwraca się do mnie: - Powiedz nam, Anno, dlaczegopostanowiłaś wnieść pozew dosądu? Kłamstwo,jak zapewnewiecie, ma własny charakterystycznysmak. Jest gorzkie, staje ością w gardle, a przede wszystkim smakuje niewłaściwie - tak jakbywłożyło się do ust nadziewaną czekoladkę, która miała być z toffi, ale okazało się, że jest ze skórkącytrynową. - Prosiła mnieo to. - wykrztuszam z siebie pierwsze słowa-kamyki, które sprowadzą lawinę. - Kto cię prosiłi o co? -Mama- odpowiadam, wbijając wzrok w czubki butów Campbella. - O nerkę dla Kate, - Spoglądam w dół, namoją koszulkę,wyciągam z niej nitkę. Myślę o prawdzie, która zaraz sięwysnujez tejplątaniny faktów. Mniej więcej dwa miesiące temuu Kate stwierdzono niewydolność nerek. Zaczęła sięłatwo męczyć,chudław oczach, zatrzymywała mocz, wymiotowałaczęsto i obficie. Przyczyny dopatrywano się w najrozmaitszych rzeczach: w nieprawidłowościachgenetycznych, w ubocznym działaniu czynnika pobudzającegokolonizację granulocytów i makrofagów,czyli krótko mówiąc, 391. JODI PlCOULT w zastrzykach z hormonem wzrostu, które Kate dostawała, żebypobudzić produkcję szpiku kostnego, jak również w urazach poprzebytych do tej pory kuracjach. Zaczęto jej robić dializy, żebyoczyścić organizm z toksyn uganiających się pocałym krwiobiegu. A potemdializa przestała działać. Pewnego wieczora, kiedy siedziałyśmy sobie we dwie w naszym pokoju, przyszła do nasmama. Towarzyszył jej tata; naten widok od razuwiedziałyśmy, że sprawa jest poważna i żenie chodzi o to,kto przypadkiem zostawił odkręconykranw kuchni. - Czytałam wInternecie- zaczęła mama - że po typowymprzeszczepie organizm dochodzi do siebie o wiele sprawniej niżpo przeszczepie szpiku kostnego. Kate, rzuciwszy mi spojrzenie, włożyłanową płytę do odtwarzacza. Obiedobrze wiedziałyśmy, do czego mama zmierza. - Nerki niekupuje się w sklepie - zauważyła. -Wiem -odpowiedziała mama. - Ale podobno też dawca nerki nie musi mieć zgodności wszystkich sześciubiałek układuHLA, wystarcządwa. Zadzwoniłam do doktora Chance'a zpytaniem, czy ja mogłabym oddaćci nerkę. Powiedział mi,że w normalnym przypadku niebyłoby przeciwwskazań. Kate bezbłędnie wychwyciła kluczowe słowo. - W normalnym przypadku? -Botwój przypadek nie jestnormalny. DoktorChance uważa,że nerka z banku dawców u dębie się nie przyjmie, bo twój organizm jest już mocno wyniszczony. - Mama wbiławzrok w dywan. - Jego zdaniem operacja ma szansę powodzenia tylko wtedy, kiedy dawcąbędzie Anna. Tata potrząsnął głową. - Tooznacza skomplikowaną operację chirurgiczną - powiedział cicho. - Dla obu dziewczynek. Zaczęłam się nad tym zastanawiać. Czy będę musiała leżećw szpitalu? Czybędzie bolało? Czy z jedną nerką da się żyć? A gdybym sama zapadłana niewydolność nerek w wieku, dajmy nato, siedemdziesięciu lat? Czy teżmogę wtedy liczyć na narząd do przeszczepu? Zanim zdążyłam zadać rodzicom którekolwiek z tych pytań,odezwała się Kate: 392 BEZ MOJEJ ZGODY - Nie chcę o tym nawet słyszeć, rozumiecie? Mam już powyżejuszu szpitala, chemioterapii, naświetlań i w ogóle to wszystko jestdo bani. Dajcie mi święty spokój. Twarz mamyzbielała. - Proszę bardzo. Chcesz popełnić samobójstwo? Nikt ci tegoniezabrania! Kate zakryła uszy słuchawkami,ale i tak było słychać muzykę. - Tonie będzie samobójstwo - zwróciła mamie uwagę - bo jajuż umieram. -Czy powiedziałaś komuś, że chcesz skończyćz oddawaniemnarządów siostrze? - pyta Campbell. Jego pies wybiega na samśrodek sali sądowej. - Panie Alexander - ostrzega sędzia DeSarro - za chwilę wezwę woźnego, żeby wyprowadził stąd pańskiego. zwierzaka. Faktycznie, pies nie daje się opanować. Szczeka, skaczenaCampbella przednimi łapami,biega w kółko. Campbellignorujewezwania obu sędziów. - Powiedz nam, czy decyzję o złożeniu pozwu podjęłaśsamodzielnie? Wiem, dlaczegoCampbell o to pyta; chce pokazać wszystkim,że jestem zdolna do podejmowania trudnych decyzji. Mam na tęokazję przygotowane kłamstewko, wijące się za zębami jakwąż. Chcęwypuścić węża na wolność,ale wymykająmi się zupełnie inne,niezaplanowanesłowa; - Ktoś mnie do tego tak jakby przekonał. Nagle czujęna sobiewzrok obojga rodziców; dla nich ta informacja to absolutna nowość. Julia też jest zaskoczona, do tegostopnia, ze wyrywajej się cichy okrzyk. TakżeCampbell nie spodziewał się takich rewelacji, bo zakrywa dłonią oczy, wbezbronnym geście wyrażającym porażkę. Właśnie dlatego sądzę, że lepiejnic niemówić; ma się wtedy mniejszą szansęspieprzeniażycia sobie i wszystkim dookoła. - Anno -pyta Campbell -ktocię do tego przekonał? To krzesło jest dla mnie za duże, taksamo jak cały ten stani ta samotna planeta. Splatam palce dłoni, tulącw nichostatnieuczucie, które udało mi się jeszcze przy sobie zatrzymać- żal. - Kate -odpowiadam. 393. JOD] PlCOULT W sali sądowej zapada cisza. Zanimzdążę cokolwiekdodać,spada grom z jasnego nieba, który dla mnie wcale nie jest zaskoczeniem; spodziewałam się tego. Kulę się na siedzeniu, ale okazuje się, że łomot, który usłyszałam przed chwilą, tonie była ziemiarozstępującasię pod moimi stopami. To Campbellzwalił się bezwładnie na podłogę. Jego pies stoi tuż obok z zupełnie ludzką,całkiemjednoznaczną miną: "A nie mówiłem? ". BRIAN Gdyby ktośwyruszył w podróż kosmiczną i powrócił po trzechlatach, okazałobysię, że na Ziemi upłynęło ich czterysta. Choćjestem tylko niedzielnym astronomem, mam jednak przedziwnewrażenie, że powróciłem z podróży na planetę, gdzie wszystkojest całkiem bez sensu. Wydawało mi się,że rozmawiając z Jessem,słuchałem go uważnie, okazuje się jednak, że wcale go niesłuchałem. Anny słuchałem naprawdę, a mimo to coś mi umknęło. Obracam w myślach te kilkazdań,które wypowiedziała mojacórka,i szukamw nich sensu, sposobem starożytnych Greków,którzy patrzącw niebo i widząc na nim pięć jasnych kropek, potrafili dostrzec w tym kształcie kontur kobiecego ciała. I wtedy spływa na mnie olśnienie: szukam sensu nie tam,gdzie trzeba. Na przykład aborygenikierowali wzrok pomiędzykonstelacje opisane przezGreków i Rzymian, wprost na czarnąpowłokę nieba,i potrafili dostrzec emuschowanego pod KrzyżemPołudnia, tam gdzie nie ma ani jednej gwiazdy. Ciemność kryjerównie wiele historii co kręgi światła. O tym właśnie myślę, patrząc na adwokata mojej córki powalonego na podłogę salisądowej nagłym atakiem epilepsji. ABC ratownictwa: udrożnić drogioddechowe, zapewnić oddech zastępczy, przywrócić krążenie. Kiedy następujegrand mai,duży napad padaczkowy, to właśnie drożnośćdróg oddechowychjest najważniejsza. Przeskakuję przez barierkę i podbiegam doCampbellaAlexandra. Psa, który stoi nad wstrząsanym drgawkami ciałem swojego pana jak strażnik, muszę odepchnąć siłą. Chory wchodzi wfazęfoniczną ataku: z jegopiersi wyrywa się 395. JODI PlCOULT okrzyk jakby wypchnięty skurczem mięśni, a ciało sztywnieje. Po chwili rozpoczyna się faza kloniczna - mięśnie raz po raz kurczą się i rozkurczają, bez żądnej koordynacji. Odwracamadwokata nabok,na wypadek gdyby miał zwymiotować, irozglądam sięza czymś co mógłbym mu włożyć między zęby. Jeśli tego nie zrobię, może odgryźć sobie język. I wtedy dziejesię rzecz niezwykła: pies przewraca teczkę swojego pana i wyciąga z niej coś, co wygląda jak gumowa kość. Aleto nie jest zwierzęca zabawka,tylkoprawdziwy klocek dlachorych na padaczkę; pies upuszcza go namoją dłoń. Z bardzo daleka dobiega mnie glos sędziego, wydającegopolecenie opróżnienia sali sądowej. Wołam Verna i każę muwezwać pogotowie. W następna chwili Julia przyklęka obok mnie. -Czy to coś poważnego? - Zwykły napad padaczkowy. Wyjdziez tego. Tulia wygląda tak, jakby miała się zaraz rozpłakać. - Niemożna nic zrobić? -Można - odpowiadam. - Przeczekać. Julia wyciąga rękę, żebydotknąć Campbella, ale nie pozwalam jej na t- - Niewiem, jak mogło do tego dojść - mówi. Aja nie jestempewien, czy sam Campbell to wie. Jedno mogę powiedzieć: pewnezjawiska niewynikają z wyraźnego następstwa zdarzeń. Dwa tysiącelat temu nocne niebo wyglądało zupełnie inaczej. Wychodzi na to, żew dzisiejszych czasachkoncepcjestarożytnych Greków dotyczące znaków zodiaku iich wpływu na losy człowieka są już mocno nieaktualne. Zjawiskoto nazywa sięrecesja: w tamtych czasach Słońce nie wschodziło w znaku Byka tylko w znaku Bliźniąt, akto urodził siędwudziestegoczwartego września, nie był spod Wagi, tylko spod Panny. Znano też trzynasty gwiazdozbiór zodiaku, Wężownika, widocznegopomiędzyStrzelcem iSkorpionem tylko przez czterydni w ciągu całego roku. Dlaczego teraz wszystko się popsuło? Bo oś Ziemi wykazujeprecesję. W życiu próżno szukać rzeczy trwałych, niezmiennych. 396 BEZ MOJEJ ZGODY Campbell Alexander wymiotuje na podłogęsali sądowej. Przychodzi do siebie, kaszląc gwałtownie, wgabinecie sędziego. - Tylko spokojnie. - Pomagam mu usiąść. -Było ciężko. Adwokat ściska głowę dłońmi. - Co się stało? Amnezja,sprzed napadu i po nim. Zwykła rzecz. - Straciłeś przytomność. Wyglądało to na duży napad padaczkowy. Alexander spogląda nakroplówkę, którą mu założyliśmyrazem z Cezarem. - To mi niepotrzebne. -Nieudawaj głupka - karcę go. - Bez środków przeciwpadaczkowych zachwilę z powrotem wylądujesz na podłodze. Campbell poddaje się. Opada na kanapęi wbija wzrok w sufit. - Byłobardzo źle? -Nie najlepiej - przyznaję. Adwokat klepiepołbie swojego psa, Sędziego,który nie odstąpił go anina krok. - Dobrze się spisałeś. Przepraszam, że nie chciałem cięsłuchać. Spogląda w dół, na swoje spodnie, mokre i cuchnące, co takżejestnaturalne w przypadku silnegoataku epilepsji. - No to przesrane - zaciska zęby. -Prawie- zgadzam się z nim,podając mu parę spodni od jednego z moich zapasowych mundurów; poprosiłem chłopaków, żeby przywieźli mije do sądu. - Pomócci? Alexander potrząsa głową, próbujączsunąć zsiebie spodniejedną ręką. Sięgam bez słowa do zamka błyskawicznego, rozpinam go, pomagam mu się przebrać. Nie myślę o tym,co robię;dokładnie w takisam sposób rozpinam koszulę kobiety, której trzeba zrobić masaż serca. Alei tak wiem, że dla Campbella tobardzociężki cios. Adwokat dziękuje mi, zapinając rozporek z wielkimwysiłkiem, ale samodzielnie. Przez chwilę siedzimy w milczeniu. - Sędzia to widział? - pyta w końcu. Milczę. Campbellkryjetwarz w dłoniach. - Boże jedyny. Na oczach całej sali? - Jak długo się z tym ukrywasz? -Od samego początku. Miałem osiemnaście lat. Wypadek samochodowy. Wtedy się zaczęło. 397. JODI PlCOL-LT - Uraz głowy? Campbell przytakuje. - Tak powiedzieli lekarze. Ściskam dłonie pomiędzy kolanami. - Anna mocno się wystraszyła. Adwokat pociera czoło. - Anna. składała zeznanie. - Tak. - Kiwam głową. -No właśnie. Campbell podnosi na mnie wzrok. - Muszę tam wrócić. -Nie w tej chwili - rozlega się głos Julii Romano. Odwracamysię obaj. Julia stoi wprogu, wpatrując się w Campbella takimwzrokiem, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Bogiema prawdą, coś w tym jest; nie sądzę, żeby miała do tej poryokazję oglądać go wtakiej sytuacji. - To ja pójdę. sprawdzić, czy chłopcy napisalijuż raport -mamroczę pod nosem i wychodzę, zostawiając ich samych. Nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda. Niektóregwiazdy, na przykład, wyglądająjak jaśniejące dziury w szacie"nocy i dopiero pod mikroskopem widać wyraźnie, że to wcale niejest pojedyncze ciało niebieskie, ale gromada kulista - miliongwiazd, które w naszych oczach są jednością. Zdarzają się teżmniej drastyczne przypadki, jak Alfa Centauri;przy powiększeniu można stwierdzić, żejest to ścisły układ gwiazdypodwójnej i czerwonego karta. WAfryce żyjeszczep tubylców, którzy mają wśród swoichpodań opowieśćo tym, że życie przyszło na Ziemię z drugiej gwiazdy Alfy Centauri, tej, którą można zobaczyć tylkoprzez supermocny teleskop w naukowymobserwatorium. Zastanawiającyjest również fakt, że zarówno Grecy, jak i aborygeni oraz IndianiezWielkich Równin, chociaż żylina różnych kontynentach, to patrząc w niebo, w ciasno zbitejgromadzie Plejad, które dla nieuzbrojonego oka są jedną jasną plamką, widzieli siedem młodychdziewcząt umykających przed niebezpieczeństwem. Możecie o tym myśleć, co wam się podoba. 398 CAMPBELL Po dużym napadzie padaczkowym człowiek czujesię jakstudent po ciężkiej balandze, który obudził sięna chodniku skacowany prawie na śmierć izaraz potem wpadłpod ciężarówkę. Tojedyne trafne porównanie, które przychodzi mi do głowy. Chociażnie, właściwie to atak chyba jest gorszy. Leżę na kanapie, całyzapaskudzony własnymi wydzielinami, w żyle mam igłę z rurkai czuję się jak siedem nieszczęść. Takiegowidzi mnie Julia, którawłaśnie weszła do gabinetu. - Sędzia to mój strażnik. Sygnalizuje napady padaczkowe -odzywam się. - Co ty powiesz. - Julia wyciąga dłoń, żeby pies mógł ją obwąchać. -Mogę się przysiąść? - Wskazuje na kanapę,na której leżę. - To nie jest zaraźliwe,jeśli oto ci chodzi. -Wcale nie o to. - Julia siada tak blisko mnie, że czuję wyraźnie ciepło jej ciała, od którego dzielą mnie centymetry. -Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Nie wygłupiajsię. Nawet moi rodzice o niczym nie wiedzą. -Wyciągamszyję, patrząc w kierunku drzwi. - Gdzie jest Anna? - Od jakdawnato trwa? Usiłuję się podnieść. Udaje mi się dźwignąć ciało o całycentymetr, zanim opuszcząmnie wszystkie siły. - Muszę tam wrócić. -Campbell. Wzdycham z rezygnacją. - Od jakiegoś czasu. -Co to znaczy"od jakiegoś czasu"? Odtygodnia, dwóch? Potrząsam głową. 399. JODI PlCOULT - "Od jakiegoś czasu" to znaczy, że zaczęło się dwa dni przedrozdaniem świadectw u Wheelera. - Podnoszę nanią wzrok. -Tegodnia,kiedy odwiozłem cię do domu, myślałem tylko o jednym: byćz tobą. Rodzice powiedzieli, że muszębyćna tejdebilnej kolacjiwklubie. Pojechałem za nimi własnym samochodem, żeby mócprysnąć i przyjechać do ciebie jeszcze tego samego dnia. Ale w drodze do klubu miałem wypadek. Wywinąłem się kilkomasiniakami. W nocy przyszedł pierwszy atak. Robili mi tomografię ze trzydzieścirazy i nic, żaden lekarz nie potrafił mi powiedzieć, dlaczego tak siędzieje. Wszyscy natomiast byli zgodni co do jednej kwestii -zostanie mito już dokońca życia. - Bioręgłęboki oddech. -Dlatego postanowiłem, że nikt innynie będzie musiał tego znosić. -Co? - A co chciałaś usłyszeć? Czym zasłużyłaś sobie na to, żebyspędzić życie w towarzystwie wariata, który w każdej chwili może zwalić się na dywan, tocząc pianę z pyska? Julianieruchomieje. - Mogłeś pozwolić mi samej o tym zadecydować. -Czy to ważne, kto by o tym zadecydował? Jużto widzę, byłabyświelceszczęśliwa, pilnującmnie jak mój Sędzia, sprzątającpo mnie,żyjąc wcieniu mojejchoroby. - Potrząsam głową. -Byłaś tak niesamowicie niezależna. Byłaś swobodnym duchem. Niemogłem ci tego odebrać. - Gdybyś dał mi wybór, to pewnie przezostatnich piętnaścielat nie roztrząsałabym, co jest ze mną nie tak? -Z tobą? -Parskam śmiechem. - Spójrzna siebie. Wyglądaszbombowo. Przewyższasz mnie inteligencją. Robisz karierę, maszrodzinę, u której możesz szukać wsparcia, i przypuszczalnie nawet wiesz, jak prowadzić budżet domowy. - I jestem samotna, Campbell - dodaje Julia. - Jak ci się wydaje, dlaczegomusiałam się nauczyć niezależności? Też mam porywczy temperament, w łóżkuzawsze zabieram całą kołdrę, a palce u nógmam nierównejdługości. Włosy mi rosną, jak chcą. Dotego przed okresem regularniedostaję świra. Ludzi nie kocha sięza to, że są doskonali, tylko pomimo to, że tacynie są. Nie wiem, co mamjej odpowiedzieć. Czuję się tak, jakbyteraz, po trzydziestu pięciulatach spoglądania w niebo,ktośmi powiedział, że nie jest błękitne, tylko bardziej zielonkawe. 400 BEZ MOJEJ ZGODY - Jeszczejedno - dodaje Julia. - Tym razem mnie nie zostawisz. To jazostawię ciebie. Gdyby to było możliwe, pewnie poczułbym się jeszcze gorzejsłysząc od niej te słowa. Staram się trzymać fason i udawać, że towcale nie boli, ale nie mamna tosiły. - Dobrze - zaciskamzęby. - Odejdź. Julia pochyla się nade mną. - Odejdę - mówi. - Za jakieś pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt lat. 26Bezmojej zgody. ANNA Pukam do drzwi męskiej toalety i odczekawszy chwilę, wchodzę do środka. Całą długość jednej ściany zajmuje obrzydliwy pisuar. Po drugiej stronie są umywalki. W jednej znich myje ręceCampbell. Ma na sobie spodniemundurowe mojego taty. Wygląda teraz całkiem inaczej, jakby ktoś zamazał wszystkie proste,ostre linie w rysunku jego twarzy. - Julia powiedziała, że chciałeś się ze mną spotkać i że mamcię szukać tutaj - mówię do niego. -Zgadzasię. Musimy porozmawiać na osobności. Pech wtym,że wszystkie sale konferencyjne są na piętrze, a twój ojciec radziłmi jeszcze przez chwilę nie pokazywać się ludziom na oczy. -Campbell wyciera ręce. - Przepraszam za to, co sięstało. Nie wiem nawet, co muodpowiedzieć, żeby zabrzmiało to przyzwoicie. Przygryzam dolną wargę. - To dlatego nie pozwalałeś mi głaskać swojego psa? -Tak. - Skąd Sędzia wie, co trzeba robić? Campbell wzrusza ramionami. - Podobno chodzio zapach albo o elektryczne impulsy czy też aurę - pieswyczuwa to o wiele szybciej niż człowiek. Ale ja itak myślę,że Sędzia poprostu bardzo dobrzemniezna. I nawzajem. -Poklepuje psa po szyi. - Odciąga mniew jakieś bezpieczne miejsce, zanimdojdzie do napadu. Zwykle mam w zapasie około dwudziestu minut. - Aha. Nagle czuję, że jestem speszona. Co prawda widziałam Kate,kiedy była bardzo, ale to bardzo chora, ale to jednak co innego. Po Campbellu czegoś takiego sięnie spodziewałam. 402 BEZ MOJEJ ZGODY - To dlatego przyjąłeś mojąsprawę? -Bo miałem nadzieję, że uda mi się dostać ataku na oczachwszystkich? Zapewniamcię, że nie. - Nie o to mi chodzi. - Odwracam wzrok. -Bo wiedziałeś, coczuje człowiek,który nie ma kontroli nad własnym ciałem. - Możliwe - odpowiada Campbell po namyśle -alegałkiw drzwiach też domagały się czyszczenia. Jeżeli chciał mnie tym rozluźnić,to mamiemu poszło. - Mówiłam ci,że tonie jest najlepszy pomysł, żebym składałazeznanie. Campbell kładzie mi ręce na ramionach. - Daj spokój. Skoro ja mogę wrócić nasalę sądową po tym kinie, które tam odstawiłem, toi tymożesz odpowiedzieć jeszcze naparę pytań,choćbyś siedziała na gwoździach. No i jak mogę oprzeć się takiej logice? Wracam z Campbellemna salę, która jest już zupełnie inna niż godzinę temu. Mójadwokat podchodzi do stołu sędziowskiego, odprowadzany spojrzeniami wszystkich zgromadzonych,którzy patrzą na niego jakna tykającą bombę, - Bardzo przepraszam za to, cozaszło, panie sędzio - zwracasię do wysokiego sądu. - Człowiek zrobi wszystko,żeby urwaćsięz roboty, choćby na dziesięć minut,prawda? Jak on możeżartować sobie z czegoś takiego? Nagledoznajęolśnienia - przecież Kate zachowuje się taksamo. Widocznie dodatkowa dawka humoruto dar, który dostaje się od Boga razemz kalectwem, chorobą albo inną ułomnością, dar,który pomaganieść ten ciężar. - Może odłożymy postępowanie do jutra? - proponuje sędziaDeSalvo. - Dziękuję, już wszystko w porządku. Zresztą zależymi natym,żeby dotrzeć do sedna sprawy. - Campbell zwraca się do protokólantki: - Czy może pani. odświeżyć mi pamięć? Maszynistka odczytuje zapis przesłuchania. Campbell kiwagłową, ale zachowuje się tak, jakby wszystkie moje słowa słyszałteraz po raz pierwszy, powtarzane mechaniczniez kartki. - Dobrze. Zatem, Anno, powiedziałaś, że to Katepoprosiła cię,abyś złożyławniosek w sądzie, domagając się usamowolnienia? Ponownie kulęsię na krześle. JODI PlCOULT - Toniezupełnie bylo tak. -Możesz to wyjaśnić? - Kate nieprosiła mnie, żebym poszła z tym do sądu. -O co więc cię prosiła? Ukradkiem spoglądam na mamę. Ona o tym wie; musi wiedzieć. Niezmuszajcie mnie do tego, żebym powiedziała to na głos. - Anno - nalega Campbell - oco prosiła cię Kate? Potrząsam głową, zaciskając mocno usta. Sędzia DeSalvo pochyla sięku mnie nad blatem swojego stołu. - Tego pytania nie można pozostawić bez odpowiedzi. -W porządku. -Czuję, jak tama pęka. Wzbierawe mniewściekła rzeka prawdy. - Prosiłamnie, żebym ją zabiła. Napoczątku zdziwiło mnieto, że nie mogłam się dostać do naszego pokoju. W drzwiach nie było zamka,co oznaczało, że Katemusiałaalbo zastawić je jakimś meblem, albo czymś zaklinować. - Kate! - krzyczałam, dobijając się do drzwi. Waliłam mocnopięściami,bo właśnie wróciłamz treningu, byłam spocona, obrzydliwie nieświeżai chciałam się wykąpać i zmienić ciuchy. - Kate,to nie w porządku. Narobiłam tylehałasu, że w końcu raczyła otworzyć. I wtedyznów coś mnietknęło; pokój był jakiś inny niż zazwyczaj. Rozejrzałamsię po kątach, ale na pierwszy rzut oka wszystko było naswoim miejscu, w każdym razie, conajważniejsze,nikt niegrzebał w moich rzeczach. Kate jednak wyglądała tak, jakbymiałacoś na sumieniu. - Co z tobą? - zapytałam, idąc do łazienki. Odkręciłam kranpod prysznicem i wtedy poczułam ten zapach, słodki i złowieszczy, ostrą alkoholowąwoń, która bardzo mocno kojarzyła mi sięz pokojem Jessego. Zaczęłam szperać po szafkach i unosićręczniki,szukając dowodów wyskoku Kate - nie kojarzcie z napojemwyskokowym, tak mi się tylko powiedziało - i w końcu znalazłamdo połowy opróżnioną butelczynę whiskey ukrytą za pudełkiemtamponów. - Co my tu mamy. -Wzięłam butelkędo ręki i wróciłam dopokoju, trzymającją w palcach, cieszącsię namyśl o wspaniałych możliwościach szantażu,jakie nagle się przedemną otworzyły. Kate leżała na łóżku, aw ręku miała tabletki. 404 BEZ MOJEJ ZGODY - Co ty wyprawiasz? -Dajmi spokój. - Kate przewróciła się na drugi bok. - Zwariowałaś? -Nie - odpowiedziała. - Po prostu mam już dość czekania nato, co i tak musi w końcu nadejść. Nie sądzisz, żestarczy już tegopapraniawszystkimżycia? Szesnaście lat to wystarczająco długo. - Wszyscy robili, co mogli, żebyutrzymać cię przy życiu. Niemożesz teraz sięzabić. Zupełnie nagle, bez ostrzeżenia, Kate zaczęła płakać. - Nie mogę. Wiemo tym. Upłynęło dobrych kilka chwil, zanim zrozumiałam, co to miało znaczyć. Ona jużpróbowała. Mamapodnosi się z miejsca, powoli. - To nieprawda. - Jej głos jest napięty do granic możliwościjakstruna. -Nie rozumiem, jak mogłaś powiedzieć coś takiego. Moje oczy wzbierająłzami. - A w jakim celu miałabym to wymyślić? Mama podchodzi bliżej. - Może źle ją usłyszałaś. Może Katemiała wtedy zły dzień, może zaczęta histeryzować. - Najej twarzypojawia się wymuszonyuśmiech, który świadczy tylko o tym, że taknaprawdę chce jejsię płakać. -Wiesz,dlaczego tak myślę? Dlatego że gdyby Kateczymś się martwiła, tona pewno by mi o tym powiedziała. - Nie mogłaci o tym powiedzieć. - Potrząsam głową. -Bałasię, że gdyby się zabiła, ty też byś umarła. - Nie mogę złapać oddechu. Tonę w smole; cośodrywa mnie od ziemiw pełnym biegu,tracęoparcie. Campbell prosi wysoki sąd o kilka minut przerwy,żebym mogła dojść do siebie. Nie słyszę odpowiedzisędziego, mójpłaczją zagłusza. - Nie chcę, żeby Kate umarła, ale wiem, że onanie chce już dłużejżyćw ten sposób. Ja mogę spełnić to, czegoona pragnie. - Nie odrywam wzroku od mamy, chociaż jej sylwetka rozpływa mi się w oczach. -Wszystko to,czego chciała, zawszedostawała ode mnie. Problem powrócił porozmowie z mamą i tatą natemat przeszczepu nerki. 405. JODI PlCOULT - Nie rób tego - powiedziała Kate, kiedy rodzice wyszli. Przyjrzałam jej się. - O czym tygadasz? Oczywiście, że to zrobię. Kiedy rozbierałyśmy się do spania,zauważyłam, żewyjęłyśmydziś z bieliźniarki takie same piżamy, z lśniącego atłasu ze wzorkiem w wisienki. Kładąc się do łóżka, pomyślałam, że wyglądamyteraz tak jak wdzieciństwie, kiedy rodzice ubieralinas identycznie, bo myśleli, żeto takie fajne. - Myślisz, że się uda? - zapytałam Kate. -Ten przeszczep nerki? Kate spojrzała na mnie. - Być może - odpowiedziała. Wychyliłasię z łóżka i zamarłaz ręką na wyłącznikuświatła. - Nie rób tego- powtórzyła, a ja dopiero teraz, za drugim razem zrozumiałam, cotak naprawdęchciała powiedzieć. Mama stoi tuż przede mną, a w jejoczach odbijająsięwszystkie błędy, które popełniła. Tata podchodzi do niej, obejmuje zaramiona. - Chodź, usiądź- szepcze, dotykając ustami jej włosów. -Wysoki sądzie -Campbell wstaje z miejsca - czy mogę? Podchodzi do mnie. Sędzia kroczy u jego boku. Jest cały rozdygotany, tak samo jak ja. Przypominam sobie, jakten pies zachowywał się godzinę temu. Skąd miał taką pewność, czego potrzebuje jegopan? Skądwiedział, w której chwilipotrzeba mutegonajbardziej? - Anno, czy kochasz swoją siostrę? -Oczywiście. - A mimo to zgodziłaś siępoczynić kroki, które mogą doprowadzić do jej śmierci? Wmojej głowie nagle coś wybucha. - Zrobiłam todlatego, żeby ona nie musiała znów przechodzićprzez to samo. Wydawało mi się, że ona tego właśnie chce. Campbell milknie,a ja w tym momencie rozumiem, że on już wie. Nagle coś we mnie pęka. - A ja. Jateż tego chciałam. Stałyśmy przy kuchennym zlewie, myjąc i wycierając naczyBEZ MOJEJ ZGODY - Nie znosiszszpitali -powiedziała Kate. -Ba -mruknęłam, odkładając do szuflady umyte łyżkii widelce. - Wiem, że zrobiłabyś wszystko, żeby nigdy już tam nie wrócić. Zerknęłam na nią. - No pewnie. Przestanę tam chodzić, jak wyzdrowiejesz. - Albo umrę. - Kate zanurzyła ręce w wodzie z płynem do mycia naczyń, starannie unikając mojego wzroku. -Pomyśl tylko: mogłabyśjeździć na każdyobóz hokejowy. Studiować za granicą. Mogłabyś robić, co tylko zechcesz, i niemartwić się o mnie. Wyciągnęła mi te marzenia prosto zgłowy, a ja poczułam, żeczerwienię się ze wstydu. Jak w ogóle mogłam myśleć o czymś takim? JeśliKate miała wyrzuty sumienia,że jest dlakogoś ciężarem, mnie serce bolało dwa razy bardziej, ponieważ o nichwiedziałam. I dodatkowo dlatego, żeznałam własne myśli. Nie zamieniłyśmy już ani słowa. Wycierałam wszystko, coKatemi podała. Obie starałyśmy się ukryć przed sobą, że znamy prawdę, prawdę o mnie, która całymsercem chciałam, żeby Kateżyła,a jednocześnie gdzieś na dnie tego serca hołubiłam potwornepragnienie wolności. Wszyscy już wiedzą, wszyscy to widzą: jestem potworem. Powodów, dla których rozpoczęłam tenproces,było wiele;z niektórych jestem dumna, z większości nie. Teraz Campbell zrozumie,dlaczegonie nadaję się na świadka. Nie chodziło oto, że boję siępublicznych wystąpień, ale o to, że żywię w sobie wszystkie testraszliwe uczucia, które są czasemaż nazbyt okropne, żebyo nich mówić. Bo jak mogę powiedzieć nagłos, że chcę, żeby Kateżyła, ale równie mocno pragnębyć sobą, a nie częściąjej? Żechcędostać szansę, aby dorosnąć, nawet jeśli ona takiej szansynie dostanie? Że śmierć Kate byłaby najgorszą rzeczą wmoim życiu. i jednocześnienajlepszą. Żeczasami, kiedy zastanawiam sięnad tymwszystkim, brzydzę się swoimiuczynkami i chcę byćznów tą osobą, którą byłam,któraspełniałapokładane w niejnadzieje. Cała sala patrzyna mnie. Za chwilę, czuję to wyraźnie, krzesłodla świadkaalbo ja sama, a może i to, ito, zapadną sięw sobie,implodują. Siedzę tutaj jakpodlupą, każdy może dokładnieobejrzeć sobie moje zgniłe wnętrzei czarneserce. Jeżelidalej 407. JODI PiCOULT tak będą na mnie patrzeć, to niewykluczone, że stanę w płomieniach i wyparuję w obłoku sinego, gryzącego dymu. Może nie zostanie po mnie nawet najmniejszy ślad. - Anno, co przekonałocię otym, że Kate chce umrzeć? - pytacicho Campbell. - Powiedziała, że jest gotowa. Campbell podchodzi coraz bliżej, aż staje przede mną. - Czy uważasz za możliwe, że z tegosamegopowodu Kate poprosiła cięo pomoc? Powoli podnoszę wzrok. Z wahaniem odpakowuję ten prezent,który Campbell właśnie mi wręczył. Ajeśli Kate pragnęła śmierci po to, żebym ja mogła żyć? Jeśli chciała zrobićdla mnieto samo, co ja robiłamdla niej przez te wszystkie lata, kiedy ratowałam jejżycie? - Czy powiedziałaś Kate,że postanowiłaś przestać służyć jejjako dawczyni narządów? -Tak - odpowiadam szeptem. - Kiedy? -Ostatniej nocy, zanim przyszłam do twojego biura. - Co odpowiedziała twoja siostra? Aż do tej chwili nie myślałam o tym, ale tym pytaniem Campbell pobudził moją pamięć. Mojasiostra zamilkła. Leżała tak cicho, że już zaczęłam myśleć, że zasnęła, ale onanagle odwróciłasię do mnie. W oczach miała nieskończoną tkliwość, a jej twarzbyłapęknięta na pół wzdłuż linii uśmiechu. Podnoszę wzrok na Campbella. - Powiedziała,że mi dziękuje. SARA Sędzia DeSalyo wpada na pomysł, żeby przenieść sprawę "wteren". Proponuje wszystkimodwiedziny w szpitalu. Kiedy wchodzimy do jej pokoju, Kate siedzi nałóżku, patrząc nieobecnymwzrokiem w telewizor. Towarzyszy jej Jesse, zmieniając pilotemkanały. Moja córkajestprzytomna, choć wychudzona, a jej skórama żółtawy odcień. - Blaszany drwal - pyta Jesse - czy strachnawróble? -Ze stracha na wróble wytrzęsą w ringu słomę. - Kate sięmarszczy. -Chynna z WWF czy Łowca Krokodyli? Jesse parska śmiechem. - Łowca. WWF to lipaz chrzanem. Wszyscy o tym wiedzą. -Spoglądana siostrę. - Gandhi czy Martin Luther King? - Nie podpiszą zgody. -To są "Gwiazdy w ringu", malutka - zwraca jej uwagę Jesse. - To Fox, a nieCNN. Myślisz,żebędą zawracać sobie głowę formalnościami? Kate błyska zębami w uśmiechu. - Jeden usiądzie na ringu po turecku, a drugi odmówi nałożenia ochraniacza na zęby. Akurat w tym momencie wchodzę do pokoju. - Cześć,mamo. - Kate macha do mnie. -Oglądamy teleturniej"Gwiazdy wringu". Powiedz, kto by wygrał pojedynek bokserski: Marcia Brady czyJan Brady? Dopiero po chwili dociera do niej, że nie przyszłam sama. Przez drzwi do małego pokoiku przenikają powoli kolejne osoby. Kate podciąga kołdrę pod samąbrodę, a jej oczy robią się corazszersze. Patrzy na Annę, alesiostra unika jejwzroku. 409. JODI PlCOULT - Cosię dzieje? - pytaKate. Sędzia występuje naprzód, biorąc mnie pod rękę. - Saro, wiem, żechcesz porozmawiać z córką, ale to ja mamteraz pierwszeństwo. - Podchodzi do łóżka,wyciągając dłoń. -Witaj, Kate. Jestem sędzia DeSalyo. Zgodzisz się porozmawiać zemną przez chwilę? W czteryoczy- dodaje. Pokój pustoszeje,wszyscywychodzą na korytarz. Ja jestem ostatnia. Patrzę, jak Kate osuwa się na poduszki, nagle opadłaz sil. - Miałamprzeczucie, że pan przyjdzie mówi sędziemu. -Dlaczego? - Bo ja już tak mam: przedniczym niemogę uciec - odpowiada Kate. Mniej więcej-pięć lat temu dom po drugiej stromeulicy, zaraz naprzeciwko naszego, został sprzedany. Nowiwłaścicielechcieli tam wybudować zupełnie nowy dom, toteż zburzyli stary. Wystarczył do tego jeden buldożer i kilka pojemników nagruz. Ekipa przyjechała pewnego ranka izanim wybito południe, z tego budynku, na którycodziennie patrzyliśmy, wychodząc na dwór, zostało tylko rumowisko. Możnaby pomyśleć,żedom mastać tam, gdzie stoi, po wsze czasy, ale prawda jest inna. Wystarczy silny wiatr albo ciężka stalowa kulado wyburzania ijuż go nie ma. Podobnie rzecz ma sięz rodziną, która tamzamieszkuje. Dziś już z trudem sobieprzypominam, jak wyglądał tamtenstarydom. Kiedy wychodzę na ulicę, nigdy niewracam pamięciądo tych miesięcy, kiedy parcela naprzeciwko świeciła pustką, jakdziura powyrwanymzębie. Trochę to trwało,ale nowi właściciele w końcu wypełnili ją nowym domem. Sędzia DeSarro wychodzi odKate zatroskany, z ponurą miną. Campbell, Brian i ja zrywamy się na równe nogi. - Zamknięcie sprawy jutro - słyszymy. - O dziewiątej rano. -Skinąwszy naYerna, sędziaoddala się korytarzem. - Idziemy -zarządza Julia. - Nie masz wyjścia, musisz zdać sięna moją łaskę iopiekuńczość. - Tak się nie mówi -odpowiada Campbelli zamiast pójść za 410 BEZ MOJEJZGODY nią, przystaje przede mną. - Współczuję ci - odzywa się, a pochwili dorzuca: - Odwieziesz Annę do domu? Kiedy tylko Julia i Campbell znikają za rogiem, Annazwracasię do mnie: - Muszę zobaczyć się z Kate. Obejmuję ją. - Oczywiście. Nikt ci tego nie zabroni. Wchodzimy do środka, tylko my i dzieci. Anna przysiada nabrzegu łóżka siostry. - Hej- mruczy Kate, uchylając powieki. Anna potrząsagłową. Upływa długa chwila, zanim udaje jejsię znaleźć właściwe słowa. - Zrobiłam, co mogłam- mówiw końcu głosem łamiącym sięjaksuche gałązki. Kate ściska jej dłoń. Jesseprzysiada zdrugiej strony. Widok całej trójki w jednymmiejscu przypomina mi wspólne zdjęcia, które robiliśmy im razna rok, zawsze w październiku. Sadzaliśmy nasze dzieciaki według wzrostu na gałęzi starego klonualbo na kamiennym murkui uwiecznialiśmyjedną chwilę z ich życia, żeby nie zapomnieć,jak wyglądały. - Alf czy Mr. Ed? - pyta Jesse. Kateuśmiecha się. - Pan koń. W ósmej rundzie. - Zakładstoi. Brian podchodzi do łóżka i całuje Kate w czoło. - Śpij dobrze, kochanie. Prześpij całąnoc. - Kiedy Anna i Jesse wychodzą nakorytarz, Brian całuje na do widzeniatakże mnie. - Zadzwoń - szepcze mi do ucha. Apotem, kiedy zostajemy już całkiem same, siadamna łóżku mojej córki. Jej ręce są tak szczupłe, że przy każdymruchu widać kościprzesuwające się pod skórą. Jejoczy wydają się starsze od moich. - Chyba chcesz mnieo coś zapytać - odzywa się Kate. -Może później - odpowiadam, dziwiąc się sobie. Kładę sięobok i biorę ją wramiona. Zaczynam rozumieć, że dzieci nie można "mieć". Dzieci sięotrzymuje,czasem na czas krótszy, niż można się było spodziewać,krótszy niż wszelkie nadzieje i oczekiwania. Ale toi tak jest lepsze, niż nigdynie mieć dzieci. JODI PlCOULT - Przepraszam cię, Kate. Moja córka odsuwa się lekko, zęby spojrzeć mi w oczy. - Nie przepraszaj- mówi z żarem -bo nie masz zaco. - Usiłuje się uśmiechnąć, widzę, jak walczyo to ze wszystkich sił. -Dobrze nam było, mamo, co? Przygryzam wargę, a do oczu napływająmi łzy. - Najlepiej na świecie- odpowiadam. CZWARTEK Tak, bracie, płomień spędza się płomieniem,Ból dawny nowym leczy się cierpieniem (. )William Szekspir, "Romeo iJulia" CAMPBELL Pada deszcz. Wchodzę do dużego pokoju i przyglądam się Sędziemu, którysiedzi z nosem przyciśniętym do olbrzymiej szyby zajmującej całą ścianę mojego mieszkania. Pies skamle, wodząc wzrokiem zakropelkami wody spływającymi zygzakiem po szkle. - Niemożesz ich złapać. - Klepię go pogłowie. -Są po drugiejstronie. Siadam obok niego na dywaniku, chociaż wiem, żezaraz muszę wstać, ubrać się i jechać do sądu, mimo że w tej chwili powinienem przeglądać i poprawiać moją mowę końcową, a nie leniuchować na podłodze w towarzystwie psa. Nic na to nie poradzę: ten deszczmniehipnotyzuje. Kiedy jeździłem z ojcem jego jaguarem, zawsze siadałem z przodu i jeśli akurat padał deszcz,oglądałem krople spadające z krawędzi szybyprosto pod wycieraczkę, jak piloci-kamikaze. Ojciec najczęściej ustawiał wycieraczkina pracę przerywaną i wtedy po mojej strome świat na długie minuty krył się podwodną kurtyną. Denerwowało mnie to jak niewiem co. "Kierowca wsamochodzie - mówił ojciec, kiedy prosiłem, żeby je włączył - może robić, co mu się podoba". - Kto pierwszy pod prysznic? Juliastoi w otwartych drzwiach sypialni. Ma na sobie jedenz moich T-shirtów, który sięga jej ażdo połowy uda. Stoi boso nadywanie, kuląc palce u stóp. - Ty - odpowiadam. - Wrazie czego ja wyjdę nabalkon. Julia wygląda przez okno. - Straszna pogoda. -W sam razna długieprzesiadywanie wsądzie - odpowiadamjej, ale bez specjalnegoprzekonania. Nie chcę dziś usłyszeć decy. JOD] PlCOL-LT zji sędziego DeSalvo, ale po raz pierwszy nie ma to nic wspólnego z lękiem, ze przegram sprawę. Zrobiłem wszystko, co może zrobić adwokat, kiedy jego klient złożytakie zeznanie, jakie złożyłaAnna. Mam też nadzieję, do cholery, że to, co zrobiłem, choć trochę pomoże jej pogodzićsię z tym, co ona zrobiła. Anna nie wygląda jużna zastraszoną iniezdecydowaną, totrzeba przyznać. Nie jest też egoistką. Jest taka jak my wszyscy - szuka odpowiedzi na pytanie, kim jest i co właściwie ma ze sobą zrobić. A prawda jest taka, ze tej sprawynikt nie wygra. Zresztątowłaśnie Annapowiedziała. Wygłosimy nasze mowy końcowe i wysłuchamy opinii sędziego, ale nawet kiedy już wyjdziemy zsądu, nie będziejeszcze po wszystkim. Zamiast udać się do łazienki, Julia podchodzi bliżej i siada poturecku obokmniena dywaniku. Wyciąga rękę, dotykając palcami szyby. - Campbell - mówi - nie wiem, jak ci to powiedzieć. Wewnątrz cały sztywnieję. - Najlepiej szybko - proponuję. -Twoje mieszkanie jest okropne. Podążam wzrokiem za jej oczami, przyglądam się szaremudywanowi i czarnej kanapie,lustrzanej ścianie i lakierowanym pólkom na książki. Są tu ostre krawędzie i drogiedzieła sztuki. Sąnajnowocześniejsze elektroniczne gadżety, dzwonki, gwizdki. Takie mieszkanie to marzenie wszystkich - itrudno nazwać je domem. - Wiesz co - odpowiadam - ja tez go nie znoszę. JESSE Pada deszcze. Wychodzę z domu i idę przed siebie. Mijam szkołę podstawową i dwa skrzyżowania. Po pięciu minutach nie majuż na mniesuchej nitki. Wtedy zrywam się do biegu, pruję takim pędem, żepłuca pękają mi z wysiłku, a mięśnie nóg rwą i pieką, a kiedy czuję, że niezrobię już ani kroku więcej, rzucam się na plecy na samym środku szkolnego boiska futbolowego. Kiedyśłyknąłem sobietutaj kwasa. Była wtedy taka sama burza jak dziś. Leżałem nawznak, patrzyłem, jak niebo wali misięna głowę, i wyobrażałem sobie, że moja skórarozpływa się nadeszczu. Czekałem na piorun, jeden łuk elektryczny,który przeszyłby mi serce, pokazując, po razpierwszy w ciągu całego mojegomarnego żywota, co toznaczyżyć pełną piersią. Dałem piorunowi szansę, ale tamtego dnia nie uderzył. Dziśjakoś też mu się nie spieszy. Co mam zatem robić? Wstaję i odgarniam włosyz oczu. Trzebaobmyślić jakiś lepszy plan. ANNA Pada deszcz. To jest taki deszcz, który słychać równie głośno jak odkręconykran pod prysznicem; człowiek zaczyna się wtedy zastanawiać,czy na pewno zakręcił wodę. To jest taki deszcz, który przywodzina myśl tamy, gwałtowne powodzie i arki unoszone falami. Totaki deszcz, któryszepcze szelestem kropel: wracaj do łóżka, tamgdzie jeszcze czućciepło twojegociała; możesz udawać, że budzikspieszy się opięć minut. Zapytajcie pierwszego lepszego ucznia,który skończył czwartą klasę, a napewno będzie to wiedział: woda jest w ciągłym ruchu. Deszcz spływa po zboczu góry do rzeki. Rzeka biegniei wpada dooceanu. Woda w oceanieparujei wznosi się ku chmurom,jak ludzka dusza. A tam wszystko zaczyna się od początku. BRIAN Pada deszcz. Tegodnia, kiedyurodziłasię Anna, też padało. Był sylwester,o wiele za ciepłyjak na tę porę roku. Zamiast śniegu z nieba lałysię strugiwody. W same święta Bożego Narodzenia zamkniętowszystkie wyciągi narciarskie, bo deszcz spłukał cały śnieg ze stoków. Kiedy wiozłemdo szpitala zaczynającą rodzić Sarę, widoczność na drodze była minimalna. Chmuryburzowe przesłoniłytej nocy wszystkie gwiazdy. Może to właśnie dlatego zaproponowałem Sarze, trzymającej w ramionach naszenowe dziecko: - Nazwijmy ją Andromeda. Możemy toskracać i mówić Anna. - Andromeda? - zdziwiła się. -To brzmi jak tytuł książki SF. - Toimię księżniczki- poprawiłem Sarę, łowiąc okiem jejspojrzenie ponad głową naszej córeczki, tym króciutkim horyzontem. - Na niebie - wyjaśniłem - jej miejsce jest pomiędzy matkąa ojcem. 27Bezmojej zsody. SARA Pada deszcz. Matoobiecujący początek dnia. Układam kartki z notatkamina stole, starając się robić wrażenie profesjonalistki. Średniomito wychodzi. Kogo ja chciałam oszukać? Nie jestem zawodowymadwokatem. Znam się tylko na wychowywaniu dzieci, ale nawetw rolimatki nieszczególnie się spisałam. - Pani Pitzgerald - sędzia wzywa mnie, żebym zaczęła. Biorę głęboki oddech, spoglądam na tenbezsensowny bełkot,który mam przed sobą, i zgarniam do ręki caty plik notatek. - Historia prawa w tym kraju - zaczynam czytać nagłos - znawiele przypadków, kiedy rodzice podejmowalidecyzje w imieniuswoich dzieci. Sędziowiezezwalali imna to,ponieważ w ich rozumieniustanowiło to część gwarantowanego konstytucją prawa doprywatności. W świetle zeznań przedstawionych w tym procesie. Nagle gdzieś blisko uderza piorun. Wystraszonałoskotem,upuszczam wszystkie notatki na podłogę. Zbieram je szybko, aleoczywiście są jużpomieszane. Próbujęje poukładać z powrotem. Nic z tego; kompletny chaos i bezsens. Do diabła ztym. Itak chciałam powiedzieć cośinnego. - Wysoki sądzie - pytam -czy mogę zacząć od nowa? Sędzia DeSalvo kiwa głową przyzwalająco. Odwracam się do niego plecamii podchodzę do mojej córki siedzącej obok Campbella. - Anno - mówięwprost do niej - kocham cię. Pokochałam cię,zanim jeszcze cię zobaczyłam, i nie przestanę cię kochać, kiedyjuż dawno mnie nie będzie. Wiem, że jako matka powinnamwiedzieć wszystko,ale przyznaję się,że tak nie jest. Każdego dnia za418 BEZ MOJEJ ZGODY daję sobie pytanie, czy dobrze postąpiłam. Codziennie zastanawiamsię, czy znam moje dzieci tak dobrze,jak mi się wydaje,i czy przez to,że staram się podołać zadaniu matkowania chorejKate, nie zaniedbuję matczynych obowiązków wobec ciebie. Podchodzę jeszcze o kilka kroków bliżej. - Wiem, że aby ratować Kate, chwytam się wszelkich możliwych sposobów. Nie potrafię postępować inaczej. Nawet jeśli sięze mną nie zgadzasz,nawet jeśli sama Kate się ze mną nie zgadza,chcę dożyć dnia, w którym będę mogła powiedzieć: "A nie mówiłam? ". Za dziesięć latchcęzobaczyć ciebie z dziećmina rękach,na kolanach, bowiem, że wtedy zrozumiesz. Tak samo jak ty mamsiostrę i wiem, że stosunki pomiędzy siostrami opierają się nasprawiedliwości. Każda chce, żeby ta druga miała tyle samowszystkiego; zabawek, klopsików do spaghetti, miłości rodziców. Bycie matką polega na czymś zupełnie innym. Matka pragnie, żeby jej dziecko dostało w życiu więcej, niż ona sama miała kiedykolwiek. Pragnie rozpalić pod nim wielkiogień, który uniósłby jeaż pod same chmury. Tego nie da się wyrazić słowami - kładę dłońna piersi - ale to wszystko mieści się tutaj, Zwracam się do sędziego DeSalvo. - Nie chciałamstawać przed sądem, ale nie miałam wyjścia. Tak działa prawo: kiedy pozew zostanie złożony, pozwany musisięstawić narozprawie, nawet jeśli pozew składa jego dziecko. W tensposób zostałam zmuszona do złożenia szczegółowych wyjaśnień,dlaczego wierzę, że wiem lepiej niż Anna, co jest dla niej najlepsze. Tłumaczeniesię z własnych poglądów jest jednak z regułybardzo trudne. Kiedy ktoś mówi:"wierzę, że jest tak i tak", możeto oznaczać dwie rzeczy: albo tenktoś wciąż rozważa inne opcje,albo pogodził się już ze stanem faktycznym. Myśląc logicznie, niepotrafię sobie wyjaśnić, w jaki sposób jednosłowo może oznaczać dwie sprzeczne ze sobą rzeczy, ale rozumiem to bardzo dobrze sercem, ponieważ sama czasami nie mam wątpliwości, że postępuję słusznie, a potem muszę zastanawiać się nad każdymkrokiem. Nawet jeśli sąd orzeknie dziś na moją korzyść,nie będę mogłakazać Annie, abyoddała siostrze nerkę. Tegonie może nikt zrobić. Ale czybędę błagać ją o to? A czy jeślipowstrzymam się odpróśb, to czy i takbędę tego pragnąć? Tego nie wiem, choć mam 419. JODI PlCOULT w pamięci to, co powiedziała mi Kate, i to, co zeznała Anna. Niczego nie jestem już pewna; nigdy zresztą nie bytam. Wiem jednakdwie rzeczy; po pierwsze, cały ten proces nie miał tak naprawdę na celu rozstrzygnięcia kwestii oddania nerki. Chodziłoo przyznanie prawado własnych, samodzielnychdecyzji. Po drugie, nikt nigdy nie podejmuje decyzji zupełnie, całkowicie samodzielnie, nawet jeśli sędzia przyzna mu takieprawo. Na koniec staję przed Campbellem. - Byłam kiedyś adwokatem, ale to było bardzodawno temu. Teraz jestem matką. Osiemnaścielat wypełniania obowiązkówmatki było trudniejsze niż jakikolwiek problem,z którym musiałam sięzmagać na sali sądowej. Na początku tej sprawy powiedział pan, panie Alexander, że niktnie musi rzucać się w ogień,aby ratować innego człowieka. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy jest się rodzicem, który patrzy, jak w pożarze ginie jego dziecko. W takim wypadku każdy zrozumie, dlaczegobiegniesię dziecku na ratunek, mało tego - wszyscy będą oczekiwać odrodzica, że tak właśnie postąpi. Biorę głęboki oddech. - W moim życiu jednak zdarzyło się tak, że wybuchł pożar,w którym znalazła się mojacórka, aja, żeby ją uratować, mogłamzrobić tylko jedno - postać w ogień jej młodszą siostrę, bo nikt inny poza nią nie wiedział, jak poruszać się w płomieniach. Czy byłam świadoma ryzyka? Oczywiście. Czy zdawałam sobiesprawę,że mogę stracić jedną i drugą? Tak. Czy miałam wątpliwości co dotego, czy mam prawo prosić o coś takiego? Naturalnie. Ale wiedziałam zarazem, że to jedyna szansa, aby zatrzymać przy sobieobiemojecórki. Czyto było zgodne z prawem? Z moralnością? Czy to było szaleństwo, głupota, okrucieństwo? Tego nie wiem,ale jestem przekonana, że postąpiłam słusznie. Skończyłam. Wracam na swoje miejsce przy stole. Z prawejstrony dobiega mnie łomot ciężkich kropel o szyby okienne. Ciekawe, czy ten deszcz kiedyś przestanie padać. CAMPBELL Wstaję, zerkam w notatki, a potem wyrzucamje do śmieci, takjak Sara. - Zgadzam się z opinią wygłoszonąprzed chwilą przez paniąFitzgerald. Ta sprawa nie toczy się o to, żeby Anna miała prawo zadecydować o własnej nerce, pojedynczej komórce skóry, krwi czyteż łańcuchu DNA. Tasprawa dotyczy dziewczyny, którastoi naprogu dorosłości, ale narazie matrzynaście lat, co bywa bolesne,lecz jest też piękne, trudne i wyczerpujące. Dziewczyna ta w tejchwili może nie wiedzieć, czego chce; przypuszczalnie nie wie teżjeszcze, kimtak naprawdę jest,ale ma pełneprawo dowiedziećsię tego. A moim zdaniem za dziesięć latta dziewczyna wyrośniena bardzo niezwykłą osobę. Podchodzę do stołusędziowskiego. - Wiemy, z jakim zadaniem musielisię zmagać państwo Fitzgerald. Zażądano od nich niemożliwego! Mieli podejmowaćświadome decyzje w kwestiach medycznych dotyczących dwóch swoichcórek - jednej śmiertelnie chorej, drugiej całkowicie zdrowej. Skoro jednak my, tak jak państwo Fitzgerald, nie potrafimystwierdzić, która decyzja w tej sprawie byłaby słuszna, ostateczny głos powinien należećdo osoby, o której ciele jesttutaj mowa. nawet jeślita osobama zaledwie trzynaście lat. Ostatecznieargumenty przedstawione w tej sprawie nauczyły nas także tego,że zdarzająsię w życiu decyzje, które rodzice powinni pozostawićswoim dzieciom, bo one wiedzą lepiej. Wiem, że kiedy Anna postanowiła złożyć pozew do sądu, niekierował nią egoizm, o który można by posądzić trzynastolatkę. Nie zdecydowała sięna to dlatego, że chciałażyćjak wszystkie. JODI PlCOULT dzieci w jej wieku. Nie chodziło o to, że miała już dość uległości,ani o to, że bała się bólu. Odwracam się doAnnyz uśmiechem na twarzy. - Wcale się nie zdziwię, jeśliAnna mimo wszystko oddasiostrze nerkę. Ale moje poglądy nie mają tutaj żadnego znaczenia. Pańskie poglądy, panie sędzio, zcałym szacunkiem, też nie mająznaczenia, podobnie jak to, co myślą Sara, Brian i Kate Fitzgerald. Tutaj liczy sięwyłącznie to, co myśli Anna. Wracamna miejsce. - Jej głos jest jedynym, któregopowinniśmy wysłuchać. Sędzia DeSalvo zarządza piętnastominutową przerwę, po której ma ogłosić swoją ostateczną decyzję. Postanawiam wykorzystać ten czas i wyprowadzam psa. Wychodzimy na mały trawiastyskwerek na tyłach gmachuGarrahiego. Vern Stackhouse maokona wścibskich dziennikarzy, którzy nie mogą się już doczekaćwerdyktu sędziowskiego. - No,dawaj, stary - poganiam Sędziego, który w poszukiwaniu odpowiedniegomiejsca przemierzył trawnik już cztery razywzdłuż i wszerz. - Przecieżnikt niepatrzy. Okazuje się, żenie do końca miałem rację. Pędzi do nas małyberbeć, najwyżejczteroletni,który wyrwał się mamie. - Piesiek! - woła, wyciągając ręce,rozradowany. Sędzia przywiera do mojej nogi. Chwilę później dogania go mama. - Przepraszam pana - mówi. - Mały przeżywa właśnie fascynację psami. Można pogłaskaćpańskiego zwierzaka? - Nie - odpowiadam machinalnie. - Topies-przewodnik. - Aha. - Kobieta prostuje się, odciągając synka na bok. -Aleprzecież pan widzi. Jestem epileptykiem, a mój pies sygnalizuje nadchodzącyatak. Myślęsobie, że możewarto by zdobyć się na szczerość tenjeden raz, pierwszy raz w życiu. No, ale z drugiej strony, trzebaumieć śmiać się z siebie, prawda? - Jestemadwokatem. - Szczerzę się do nieznajomej. -Tropięaferę ze skórami, a pies pomaga mi węchem. Zostawiamy ich. Ja pogwizduję, a Sędzia kroczy obok mnie. BEZMOJEJ ZGODY Sędzia DeSalvo wraca na salę, trzymając w ręce oprawionąw ramki fotografię swojejtragicznie zmarłej córki. Ten widokjestdla mnie jednoznaczny: przegrałem sprawę. - Podczas przesłuchań świadków - zaczyna sędzia- uderzyłamnie jedna rzecz. Wszyscy,którzy zabierali głosnatej sali, zajmowali tym samymstanowisko w dyskusji na temat, co ma wyższąwartość: jakość życia czy życie samo w sobie. Państwo Fitzgeraldzawszewierzyli, że najważniejszejestutrzymanie Kate przy życiu i przy rodzinie. Jednak ochrona jej życia jako wartości najwyższej była i jest nierozerwalnie związana zjakością życia Anny. Moim zadaniem jest stwierdzenie, czy tedwie rzeczymożnarozdzielić. Sędzia DeSalvo potrząsa głową. - Nie wydaje mi się, zęby ktokolwiekz nas, a zwłaszcza ja sam,był zdolny orzec, co ma większą wartość. Jestem ojcem. Moja córka Dena zginęła w wieku dwunastu lat, potrącona przez pijanegokierowcę. Tamtej nocy, kiedy pędziłem do szpitala,byłemgotowyoddać wszystko, byle tylko dane mi było spędzić jeszcze jedendzień zmoim dzieckiem. Państwo Fitzgeraldod czternastu lat żyją w takim zawieszeniu; każdy dzień wymaga od nich największych poświęceń, aby Kate mogła żyć jeszcze chwilę dłużej. Szanujęich wybory. Podziwiam odwagę. Zazdroszczę im, że wogóleotrzymali taką możliwość. Niemniej, jak zauważyli oboje adwokaci,w tej sprawie już nie chodzio Annęani o jej nerkę, ale o to,jak dokonywaćtakich wyborów i komu należy przyznać prawo doich podejmowania. Odchrząknąwszy, sędzia kontynuuje: - Na to pytanienie ma dobrej odpowiedzi. W takiej sytuacjimy,czyli rodzice, lekarze, sędziowie, członkowie społeczeństwa,musimy działać niejakona oślep i wybierać takie rozwiązania,które pozwolą nam spokojnie spać w nocy, albowiem moralnośćjest ważniejsza niż etyka, a miłość większa niż prawo. Sędzia zwraca się wprost do Anny, która pod jego wzrokiemnerwowo poprawia się na krześle. - Katenie chce umrzeć - mówi łagodnie -ale nie chce też dłużej żyć jak dotąd. Mam tegoświadomość iznam też prawo, co niepozostawia mi praktycznie żadnego wyboru. Decyzja w tej sprawie należydo osoby, która jest bezpośrednio w niązaangażowana. JODI PlCOULT Z mojej piersi wyrywa się ciężkie westchnienie. -Uznaję, że tąosobą jest Anna, nie Kate. Słyszę, jakAnna wstrzymuje oddech. - W trakcie tego procesu rozważano między innymi kwestię,czy trzynastoletnia osoba jest zdolna do podjęcia tak ważkich decyzji. Skłaniałbym sięku poglądowi, ze wiek jest w tejsprawienajmniej istotnym kryterium. Nie da się ukryć,że niektórzy dorośli obecni na tej sali zapomnieli o najprostszej zasadzie wpajanej dzieciom: niczego nie wolno zabierać bez pytania. Anno -mówisędzia - proszę cięo powstanie. Anna spogląda na mnie. Kiwam głową i wstaję razem z nią. - Niniejszym- oznajmia sędziaDeSalyo - przyznajęci pełneprawo do samostanowienia o sobie w kwestiach medycznychdotyczących twojejosoby. Oznacza to, że chociaż nadal będzieszmieszkać z rodzicami, którzy będą mogli kontrolować,kiedy kładziesz się spać, jakie programy możesz oglądać, a jakich nie i czymusisz zjeść do końca wszystkie jarzyny na talerzu, to w kwestiipoddawania się jakimkolwiek zabiegom medycznym ty będzieszmieć ostatnie słowo. Pani Fitzgerald, panieFitzgerald - sędziaspogląda na Sarę wydaję państwu polecenie omówienia mojego werdyktuw obecności Anny z jej lekarzem pediatrą w celuwyjaśnienia, żeod tejpory musikontaktować się bezpośrednioz państwa córką. A nawypadek gdyby potrzebne byłydodatkowewskazówki, udzielę panuAlexandrowi pełnomocnictwa wkwestiach medycznych dotyczącychAnny. Pełnomocnictwo utrzymaważność do ukończenia przez nią osiemnastego roku życia, a zadaniem pana Alexandra będzie służenie Annie pomocą w podejmowaniutrudniejszych decyzji. Nie oznacza to, że moim życzeniem jest, abyowe decyzje zapadały bez zgody i wiedzy rodziców,a jedynie to, że ostateczny wybór spoczywa tylko i wyłącznie w rękachAnny. - Sędzia zawiesza na mnie spojrzenie. -Panie Alexander,czyweźmie pan na siebie taką odpowiedzialność? Nigdy wżyciu nie musiałem się nikim zajmować. Mój pies byłjedynym wyjątkiem. A teraz będę miał pod opieką Julię. IAnnę. - Będzieto dla mnie wielki zaszczyt - odpowiadam sędziemu,uśmiechając się doAnny. -Życzę sobie, aby dokumenty zostałypodpisane od ręki, zanim opuszczą państwo budynek sądu - zarządza sędzia. - Anno, 424 BEZ MOJEJ ZGODY powodzenia. Wpadnij do mnie od czasu do czasu i daj znać, jaksięmiewasz. Młotek opada, sędzia wychodzi z sali. Wstajemy. Kiedy drzwizamykająsię za DeSarro, odwracam się do Anny, która nadal stoibez ruchu obok mnie. Widzę, że jeszcze nie otrząsnęła się z szoku. - Udałoci się - mówię. Julia podchodzipierwsza. Przechyla się przez galeryjkę, abyuściskać Annę. - Byłaś bardzodzielna. - Uśmiecha się do mnie nad ramieniem dziewczynki. -1 ty też. AleAnna zostawia nas i staje oko w oko z rodzicami. Dzieliichprzestrzeńkilkudziesięciu centymetrów i cała wieczność straconych ciepłych chwil. Dopiero teraz dostrzegam, że Anna,którą zacząłemjuż uważać za bardzo dojrzałą jak na swój młody wiek,w kontakcie z rodzicami traci pewność siebie i unika kontaktuwzrokowego. - Hej. - Brianprzekracza niewidzialną barierę,przytula córkęszorstkim ruchem. -Przecież nic sięnie stało. Po chwili dołącza do nich Sara,obejmując oboje ramionami; stoją w trójkę w ciasnym kole, jak drużyna futbolowa, która nagorąco musi zmienić taktykę gry, bo i grajuż nie jesttaka sama. ANNA No więc teraz jestem już widzialna. Do bani. Deszcz chybarozpadał się jeszcze mocniej, jeśli to w ogóle możliwe. Oczymawyobraźni widzę taką scenkę: ciężkie krople biją w samochód jakkafary, gniotąc karoserię niczym pustą puszkę po coli. Ni stąd, nizowąd robimi się duszno. Dopiero po chwili dociera do mnie, żenie ma to nic wspólnego z tąsyfiastą pogodą aniz moją ukrytąklaustrofobią, ale po prostu moje gardło jest w tej chwili jak zablokowana tętnica; połykane łzy zalewają połowę światła przełyku. Kiedy chcęcoś powiedzieć albo zrobić, wymaga to dwa razywięcejwysiłku niżnormalnie. Już odpół godziny jestem usamowolnionaw kwestiach medycznych. Campbellpowiedział, że ten deszcz to prawdziwe błogosławieństwo, bo rozgonił dziennikarzy. Może dopadną mniew szpitalu, a może nie; do tego czasu znajdę się już wśród swoichi będzie mi wszystko jedno. Rodzice pojechali tam wcześniej; mymusieliśmy zostać ipodpisywać te głupie dokumenty. Kiedyskończyliśmy, Campbell zaproponował, że mnie podwiezie, co było miłe z jego strony, bo przecież wiem, że bardzo by chciał wyskoczyć dokądś z Julią. Oboje starają się robić z tego wielką tajemnicę, ale nie najlepiej im wychodzi. Ciekawe, co robi Sędzia,kiedy oni sięspotykają. Ciekawe,czyczujesię samotny. - Campbell? - pytam ni z gruszki, ni z pietruszki. -Jak myślisz, co ja mam teraz zrobić? Adwokat dobrzewie, oco mi chodzi, i wcale się z tym nie kryje. - Waśnie skończył się proces, na którym walczyłem jak lew,żebyś otrzymała prawo do wyboru. Nie robiłem tegopo to, żebyteraz ci mówić, co myślę. BEZ MOJEJ ZGODY - No to super. - Zapadam się głębiej w fotel. -Bo ja nawet niewiem,kim tak naprawdę jestem. - Ale ja wiem. Niktw całych Providence Plantations nie dorówna ci w sztuce polerowania gałek u drzwi. Rośniesz na mądralę, wybierasz krakersyz mieszankiśniadaniowej, nie lubisz matmy, ale. Fajnie tak siedzieć ipatrzeć, jak Campbell wypełnia te rubryczki. - ... lubiszchłopaków? - Ostatnia pozycjato pytanie. - Niektórzynawet mogąbyć - przyznaję - alepotem pewniei tak wszyscy robią się tacyjak ty. Szeroki uśmiech. - Broń Boże. -Co teraz będziesz robił? Campbell wzrusza ramionami. - Chyba będę musiał wziąć jakąś sprawę, za którą mi zapłacą. -Żeby Julia mogła żyć z tobą napoziomie, do któregoprzywykła? - Cośw tym rodzaju. - Campbell wybucha śmiechem. Nachwilę zapada cisza i słychać tylko szmerwycieraczek. Wsuwam ręce poduda, przygniatamje ciałem. - Kiedy powiedziałeś na procesie. że wyrosnę na niezwykłąosobę. Naprawdę tak myślisz? - Czyżby domagała się panna komplementów, panno Fitzgerald? -Dobra, nic nie mówiłam. Campbell Alexander rzuca mispojrzenie. - Naprawdę tak myślę. Widzę cięjakopostrach młodzieńczychserc,malarkę na Montmartrze, pilota myśliwców szturmowych,odkrywczynię nieznanychkrain. - Milknie na chwilę. -Albo towszystko naraz. Miałamkiedyś takiokres, że chciałam być baletnicą, tak jakKate, ale od tego czasuzdążyłam już tysiąc razy zmienić zdanie. Chciałam zostać kosmonautką. Paleontologiem. Śpiewać w chórkach w zespole Arethy Franklin, byćczłonkiem Gabinetu lubstrażnikiem przyrody w ParkuNarodowym Yellowstone. Teraz,wzależności oddnia, wyobrażamsobie siebie w zawodziemikrochirurga, poetki, łowcy duchów. I tylko jedna rzecz nigdy się nie zmienia. -Za dziesięć lat - mówię - chciałabym mieć siostrę. BRIAN Brzęczyk pagera odzywa się dokładnie w tym momencie, kiedy rozpoczyna się kolejna dializa. Odszyfrowuję skróty -wypadek samochodowy,dwa pojazdy, ranni. - Wzywają mnie'- mówię do Sary. - Poradzicie sobie? Karetka kieruje się naskrzyżowanie ulic Eddy i Fountain,trudne dla kierowcy nawetw normalnych warunkach, a teraz,w taką pogodę, jeszcze gorsze niż zwykle. Zanim zdążyliśmy dojechać na miejsce, policjaustawiła już zapory. Oba wozy zniszczone, skręcone samą silą uderzenia w abstrakcyjną rzeźbę z powyginanej stali. Pikap poradził sobielepiej; mniejszy samochód,bmw, cały przód mastrzaskany na kształtmakabrycznego uśmiechu. Wysiadam z karetki i łapię pierwszego policjanta zbrzegu. - Troje rannych - dowiadujęsię. - Jedną kobietę już zabralido szpitala. Red przyjechał wcześniej i zdążył już zabrać się do roboty. Potężnymi nożycami hydraulicznymi rozcina karoserię bmw po stronie kierowcy, próbując dostać się do poszkodowanych. - Co tam masz? - wołamdo niego, przekrzykując wycie syren. - Kobieta z pierwszego wozu wyleciałaprzez przedmą szybę-odkrzykuje. - Cezar zabrał ją karetką do szpitala. Następna karetka już tu jedzie. W drugimwozie sąkierowca i pasażer, ale niczego więcej nie widać. Drzwi z obydwu stron zgniecione w harmonijkę. - Spróbuję wejść po dachu pikapu. - Wspinamsię naścianęśliskiego metalu i potrzaskanego szkła. Stopa wpada mi w otwórw platformie holowniczej, którego nie zauważyłem. Klnąc, wyszarpuję nogę. Powoli, ostrożniewsuwam się do sprasowanej szo428 BEZ MOJEJ ZGODY f erki i pełznę dalej. Kobieta, którąwyrzuciłoprzez szybę, musiała przelecieć nad nisko zawieszonymbmw; przedni zderzakjejforda F-150 przeorał cala burtę wozu po stronie pasażera, jakbybyła z papieru. Muszę wyczołgać się przez otwór, który niedawno jeszczebyłoknem pikapu, bo od pasażerów bmw dzieli mnie silnik. Widzęjednak, że dam radęsię wkręcić wwąską szczelinę, gdzie będęmógł dosięgnąć hartowanej szyby, pokrytej pajęczą siecią pęknięć ikarminowymi rozbryzgami krwi. I wtedy, w momenciekiedy Red odcinanożycami drzwi od stronykierowcy,a ze środkawyskakuje skomlący pies, dociera do mnie,że twarzprzyklejonadopotrzaskanego szkła to twarz Anny. - Wyciągnąćich! - krzyczę na cale gardło. -Natychmiast! Nie mam pojęcia, wjaki sposóbudaje mi się wyplątaćz tejkupy złomu. Odpycham Reda, który stoi mi na drodze. Odpinampas bezpieczeństwakrępujący Campbella Alexandra, wyciągamgo z wozu i kładę na mokrej jezdni. Krople deszczu biją dookołaniego. Sięgamz powrotem dośrodka, głębiej, tam gdzie siedzimoja córka, nieruchoma,z szerokorozwartymi oczami, przypiętapasem, takjak trzeba, Boże, to nie może być ona. Obok mnie jak spod ziemi wyrasta Paulie. Wyciąga ręcew stronę Anny, a ja, zanim zdążę pomyśleć, co robię, wywlekamgo z samochodu i sprowadzam do parteru. - Kurwa,Brian - stękaPaulie, trzymając się zaszczękę. - Odbiło ci? - To Anna. Paulie, zobacz, to jest Anna. Kiedy i do nich w końcu to dociera, próbują mnie odsunąć, wyręczyć, ale to przecież mojacóreczka, moje maleństwo, przecieżnie pozwolę im na to. Kładę Annę na sztywnych noszach, przypinam, pozwalam innym wstawićnosze do karetki. Unoszę jejpodbródek, w drugiej ręce mam jużrurę do intubacji, ale wtedyrzuca mi się w oczy ta malutkablizna po upadku na łyżwach. Niedamrady. Red odsuwa mnie na boki kończyto, co jazacząłem,a potem sprawdza puls. - Słaby, ale wyczuwamy -słyszę. Red podłączakroplówkę,a ja chwytamradio i łączę się zeszpitalem. - Trzynastoletnia dziewczynka, z wypadku samochodowego, 429. JODI PlCOULT ciężkie wewnętrzne obrażenia głowy. - Na monitorze pokazującym pracę serca pojawia się ciągła linia. Rzucam radio, trzeba reanimować. - Dawaj elektrody! -rozkazuję, rozchylam koszulę Anny, rozcinam koronkowy stanik, który tak bardzo chciała mieć,chociaż wcale go jeszcze nie potrzebuje. Red poraża ją prądem,puls powraca, ale już widać, że nastąpiłospowolnienie akcji serca z wyraźnym zaburzeniempracy komór. Podłączamy kroplówkę. Paulie zatrzymuje się z piskiem oponnapodjeździe dlakaretek i otwiera szarpnięciem tylnedrzwi. Anna jest przypięta do noszy, unieruchomiona. Red łapiemnie za ramię, przytrzymuje w kleszczowym uścisku. - Nawet o tym niemyśl - mówi, łapiąc uchwyt przy głowachnoszy. Znika razem z Anną za drzwiami pogotowia. Nie chcą mnie wpuścić do gabinetu zabiegowego. Skądś nagle pojawia sięgrupka strażaków. Przyszli pomóc. Jeden z nich idzie na górę pomoją żonę. Sara przybiega natychmiast, odchodząc od zmysłów. - Gdzie ona jest? Co sięstało? - Wypadek - udaje mi się wykrztusić. - O niczymnie wiedziałem. Dopiero na miejscu zobaczyłem, że to ona. - Moje oczywzbierają łzami. Czy mam jej powiedzieć, że Anna nie może jużsamodzielnie oddychać? Czymam jej powiedzieć, że na monitorze EKG jest już ciągła linia? Czy mam jej powiedzieć, że wciążrozpamiętuję to, cozrobiłem podczas akcji ratunkowej, od pierwszego momentu, kiedywczołgałem się do pikapu, aż do samegokońca, kiedy wyciągnąłem Annę z rozbitego bmw? Że mam śmiertelną pewność,że moje emocje przeszkodziły w zrobieniu tego, comożna i trzeba było zrobić? W tej chwili dobiega mnie głos Campbella Alexandra, a pochwili słyszę łoskot, jaki wydaje przedmiot rzucony ościanę. -Szlag by panią trafił! - krzyczy adwokat. -Proszę mi powiedzieć, czy przywieźli ją tutaj, czy nie! Drzwi sąsiedniego gabinetu zabiegowegootwierają się i wypada znich Campbell. Ma rękę w gipsie, a jego ubranie pokrywają plamy krwi. Pies kuśtyka za nimna miękkich nogach. Naszeoczy w jednej chwili się odnajdują. - Gdzie jestAnna? - padapytanie. Milczę, bo co mam mu, do cholery, powiedzieć. Campbell rozumiemniezresztą bez stów. BEZ MOJEJZGODY - Boże jedyny. - szepcze. -Tylko nie to. Z sali,do której przeniesiono Annę, wychodzi lekarz. Znamnie dobrze,widzimy się tutaj cztery razy w tygodniu. - Brian - mówi poważnymgłosem. - Twoja córkanie reagujena bodźce bólowe. Dźwięk, który wydobywa się z mojego gardła, jest niczym pierwotny krzyk, nieludzki, wszystkowiedzący. - Co toznaczy? - dopytuje się Sara, jej słowa kłują jak wbijane igły. -O co chodzi, Brian? - Annaz wielkąsilą uderzyła głową w okno,pani Fitzgerald. Spowodowało to śmiertelny uraz wewnątrzczaszkowy. W tym momencie respirator podtrzymuje pracę płuc, ale aktywność neurologiczna jestjuż zerowa. Nastąpiła śmierć mózgu. Bardzo państwuwspółczuję - mówi lekarz. - Naprawdę. -Milknie na chwilę, jakbywahając się, czy dodać coś jeszcze, wodzi wzrokiem od Sary domnie i z powrotem. - Wiem, że zapewne nie mają państwo najmniejszej ochoty myśleć o tym w takiej chwili, ale jestjeszczeczas. Czy widzą państwo możliwośćpobranianarządów od Anny? Nocąna niebie niektóre gwiazdy świecą jaśniej od innych. Przez teleskop można zaobserwować, żeto wcaleniesą pojedyncze ciała niebieskie, ale układybliźniacze, dwie gwiazdy krążącewokół siebie. Czasami jedenobrót może im zająć nawetsto lat. Układ tego typu wytwarzatakogromne przyciąganie grawitacyjne,że w jego pobliżu nie ma już miejsca na żadneinne obiekty. Przykładowo, podczas obserwacji niebieskiej gwiazdy można dostrzec, choć wcalenie takod razu, towarzyszącego jej białegokarła, którego blaskniknie, przyćmiony jej światłem. Zanim ktośgo zobaczy, jest jużtak naprawdęza późno. To Campbell odpowiada lekarzowi, nie żadne z nas. - Jestem pełnomocnikiem Anny, wyznaczonym przez sąd - wyjaśnia. - Jej rodzice nie mogądecydować w tej sprawie. -Podnosi wzrok namnie, potem spoglądana Sarę. - Ale nagórze jest pacjentka, która potrzebuje tejnerki. SARA W języku angielskim istnieje słowo orphan, które oznacza sierotę. Jest słowo widów, czyli wdowa. Brakw nim jednak określenia rodzica, który stracił dziecko. Po usunięciu narządów do przeszczepu lekarze zwożą Annęz powrotem na dół, do nas. Wchodzę do sali ostatnia. Ci, którzyprzyszli się pożegnać, stoją już na korytarzu. Jest tu Zanne,Campbell, kilka pielęgniarek, naszych dobrych, bliskich znajomych, nawet Julia Romano. Briani ja wchodzimy do pokoju,gdzie stoi szpitalne łóżko,a nanim, maleńka i cichutka, leży Anna. W jejustach tkwi rurkasięgająca ażdo samego gardła, końcówka maszyny, która terazoddycha za nią. To my będziemy musieli wyłączyćtę maszynę. Siadamna brzegułóżka i biorę w dłonie rękę Anny, wciąż jeszczeciepłą, wciąż miękką. I co się okazało? Że po tylu latach oczekiwania, przygotowywania się nataki właśnie moment, nie mampojęcia, co robić. Totakjakbypróbować namalować niebo zwykłąkredką: nie ma stów, które mogłyby oddać tak ogromną rozpacz. - Nie mogę, nie zrobię tego -szepczę. Brianpodchodzi,staje za mną. - Kochana, jej tutajjużnie ma. Maszyna utrzymuje przy życiutylko jej ciało. Osoba, która byłanasząAnną, odeszła. Odwracam się,wtulając twarz w jego pierś. - Ale przecież ona miała zostać - mówię przez łzy. Przezchwilę trwamyw milczeniu, tuląc się do siebie. Potemzbieram się na odwagę, żeby spojrzeć jeszcze raz na tę łupinę,w którejzamieszkiwało najmłodsze z moich dzieci. OstatecznieBrianma rację. Przecież to już tylko skorupa. Z jej twarzy, zjej 432 BEZ MOJEJ ZGODY rysów odpłynęła cała energia, a mięśnie zdążyły zwiotczeć. Pod tąskórą nie ma już nawetnarządów wewnętrznych, bo te wyjęli lekarze; skorzysta z nich Kate i inni, bezimienni, ci, którzy dostanąod życia drugą szansę. - Dobrze - mówię. Biorę głęboki oddech. Kładę dłoń na piersi Anny, a Brian drżącą ręką wyłącza respirator. Palcami kreślę maleńkie kółeczka naskórzemojejcórki, jakby to mogło jej w czymś pomóc. Na monitor wypełza ciągła linia;czekam, wypatrując jakiejśzmianyi wkońcu czuję,jak tuż pod moją dłoniąpowoli zamiera bicie serca, wytraca sięrytm, a jego miejsce zajmuje spokojna, głucha,nieskończona pustka. 28,Bez mojej zaody. Kiedy Jestem na mieścieI pulsujące płomyki życia,Ludzie, przemykają obok,Zapominam o mej stracie, O małej lucew wielkiej konstelacji,O miejscu, w którym była gwiazda. D.H. Lawrence,"Zanurzenie". Kate 2010 Zastanawiam się, dlaczego nie istnieje ustawowy limit cierpienia. Dlaczego nie maregulaminu, wktórym stałoby czarno nabiałym, że można budzić się z płaczem, ale tylko przez miesiąc. Że poczterdziestu dwóch dobach człowiek przestajeodwracać się naglena ulicy, przytrzymującrękąszalejące serce, pewien, że usłyszałswoje imię z tamtych ust, jej ust. Żeza posprzątaniebałaganu,który zostawiła na biurku, nie grozi kara grzywny,że można zdjąćz drzwi lodówki obrazki, które narysowała, i odwrócić do ścianyjej szkolną fotografię, choćby tylko z takiego powodu, że na jejwidok wszystkie bolesne wspomnienia powracają na nowo. Że zezwala się odmierzać czas, który upłynąłod jej śmierci, tak samojak kiedyśliczyło się jej kolejne urodziny. Przez długiczastata twierdził, że widzi Annę w nocyna niebie, żeczasem udaje mu się pochwycić jedno jej spojrzenie albozłowić okiem zarys jej profilu. Z uporem powtarzałnam, że gwiazdy to są ludzie, którzy za życia cieszyli się tak wielką miłością innych, że po śmierci przeniesiono ich na firmament niebieski, abytam żyli wiecznie. Mama teżprzez długi czas wierzyła, że Anna doniej powróci. Zaczęta nawetwypatrywać znaków: widziała jew roślinach kwitnących wcześniej niż zwykle,jajkach zpodwójnym żółtkiem, rozsypanej soli, którasama układała się w kształtliter. A ja? Ja znienawidziłam się do cna. Boto wszystko, oczywiście, byłamoja wina. Gdyby Anna niepozwała naszych rodziców,gdybytego dnia nie musiałazostać w sądzie ze swoim adwokatem. JOD] PlCOULT i podpisywać dokumentów - wtedy nie znalazłaby się na tym konkretnym skrzyżowaniu w tym konkretnym momencie. Zostałabynatym świeciei to ja nawiedzałabym ją w snach. Chorowałam bardzo długo i bardzo ciężko. Przeszczep niechciał sięprzyjąć, aż nagle, w niewytłumaczalny sposób, zaczęłam powracać do życia. Pięłam siępo wysokiej stromiżnie, aleudałosię. Od ostatniego nawrotuchoroby upłynęło już osiem lat- nawet doktor Chance nie potrafi wyjaśnić, co się stało. Twierdzi,że to jakiś opóźniony dobroczynny efekt kombinacji tretinoinyi arszeniku, ale ja wiemlepiej. Po prostu ktośmusiałodejść -a Anna zajęła moje miejsce. Można poczynić naprawdę interesujące obserwacje, kiedy żali rozpacz spadają nieoczekiwanie. Dotknięta tragedią rodzinajest jak rana, z której zerwano plaster z opatrunkiem. A żadendom nie wygląda najpiękniejod kuchni - i nasz też nie jestwyjątkiem. Pamiętam dni, kiedy odrana do wieczora siedziałamw pokoju zesłuchawkami na uszach, żeby tylko nie słyszeć płaczumamy. Pamiętamcałe tygodnie, kiedy tata pracował dwadzieściacztery godziny nadobę, żeby nie wracać do domu, który stał siędla nas za duży. A potem, pewnego dnia rano, mama zauważyła,że w całym domu nie zostało już nic do jedzenia, nawet jednej pomarszczonejrodzynki,nawet okruszka razowego krakersa. Poszła więc do sklepu. Tata zapłacił jeden rachunek, potem drugi. Ja usiadłam przedtelewizorem. Leciał akurat jakiś stary odcinek "I Love Lucy". Zaczęłam go oglądaći nagle roześmiałam się głośno. Natychmiast poczułam się, jakbym zbezcześciła progi świątyni. Nakryłam dłonią usta, czerwieniąc się ze wstydu. Obok mniena kanapie przed telewizoremsiedział Jesse i to on powiedział: "Ją też by to rozbawiło". Widzicie, to jest tak: dopóki człowiek chce się trzymać gorzkich wspomnieńo tych,którzy odeszli, dopóty będą go one ranić. Ale chwile, z których składa się życie, płyną jak rzekai choć napierwszy rzut oka nic się nie zmienia, to w pewnym momencie,spojrzawszy wstecz, za siebie, widać wyraźnie, ile bólu i cierpienia wypłukały wody czasu. 438 BEZ MOJEJ ZGODY Zastanawiam się, czy Anna patrzyna nas,czy wie, co się znami dzieje. Czy wie, ze przez długi czas byliśmy bardzo blisko z Julią i Campbellem, takblisko, że nawetposzliśmyna ich ślub. Czywie, że teraz już nie widujemy się z nimi wcale, i czy rozumie dlaczego. Po prostu było nam zbyt ciężko w ich towarzystwie, bonawet kiedy nie rozmawialiśmy o Annie, jej obecność czuło się pomiędzy słowami, niby snującysię zapach spalenizny. Zastanawiam się, czy Anna była narozdaniu dyplomów akademiipolicyjnej, kiedy Jesse kończył tam naukę, i czy wie, żew zeszłymroku jej brat otrzymał wyróżnienie od burmistrza za udział w szczególnie udanej akcji antynarkotykowej. Ciekawe, czy wie, że po jej śmierci tatazaczął pić i popadł w głębokie uzależnienie, z którego potemwyciągnął się zwielkim trudem. Czy wie,że ja zaczęłam uczyć dziecitańca i że za każdym razem, kiedy widzę parę dziewczynek wykonujących plies przy drążku, myślę onas, o mnie i o mojej siostrze. Muszę przyznać, że Annawciąż potrafi mniezaskoczyć. Naprzykład, blisko rok po jej śmierci mama przyniosła do domu wywołane fotografie z mojej uroczystości rozdania świadectw ukończenia szkoły średniej. Usiadłyśmy przy kuchennymstole i zaczęłyśmy je przeglądać, starając się skupiać uwagę na naszychrobionych do zdjęcia uśmiechach, przemilczając fakt, że na każdej fotografii kogoś brakuje. I wtedy, nazawołanie, jak dźinnz butelki, naostatnim zdjęciupojawiłasię Anna. Nie byio w tym nic niezwykłego - po prostuaparat przeleżał tyle czasu nieużywany. Zobaczyłyśmy ją naplażowym ręczniku, wyciągającąrękę w stronę obiektywu, najwidoczniej niezadowoloną, że robi się jej zdjęcie. Siedziałyśmy z mamą w kuchni, dopóki słońce nie zaszło. Takdługo wpatrywałyśmy się wAnnę, aż wrył się nam w pamięć każdy szczegół, od koloru jej gumki do włosówdo wzorkuna materiale, zktórego uszytebyło jej bikini. Wpatrywałyśmy się w tozdjęcie, ażAnna zaczęłarozpływać sięnam w oczach. Dostałam od mamy odbitkę tej fotografii. Nie oprawiłam jejjednakw ramki, ale włożyłam do koperty, zakleiłam i schowałamw szafce na dokumenty, na dnie bocznej szuflady. Wiem, że tamjest; wyciągnę ją tego dnia, kiedy obraz Anny zacznie zacierać misię w pamięci. Koniec książki.