14387

Szczegóły
Tytuł 14387
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14387 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14387 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14387 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

W LESIE VILLEFERE Słońce już zaszło. Nad las napłynęły olbrzymie cienie. W dziwnym półmroku późnego lata, zobaczyłem przed sobą ścieżkę, która wiła się wśród potężnych drzew, a później znikała. Wzdrygnąłem się i ze strachem spojrzałem w tył. O wiele kilometrów w tamtą stronę, leżała najbliższa wioska i wiele kilometrów przede mną następna. W trakcie mego marszu spoglądałem w prawo i w lewo, a od czasu do czasu spoglądałem w tył. Nagle zatrzymałem się, chwyciłem mój miecz, bo łamiąca się gałązka zdradziła obecność jakiegoś małego zwierzęcia. A może wcale nie było to zwierzę? Jednak ścieżka wiodła dalej, a ja szedłem nią, ponieważ nic innego nie pozostawało mi do zrobienia. Gdy szedłem tak, natknęła mnie pewna myśl: — Jeśli nie będę ostrożny, moje własne myśli doprowadzą mnie do szaleństwa. Cóż może być w tym lesie oprócz zwierząt go zamieszkujących, takich, jak jelenie i tym podobne. Cała reszta to tylko głupie bajdurzenia wieśniaków. Szedłem dalej, a półmrok zmienił się w mrok. Gwiazdy zaczęły migotać na niebie, a liście drzew zamruczały na lekkim wietrze. Nagle zatrzymałem się i ponownie chwyciłem miecz, bo tuż przede mną, za zakrętem ścieżki, ktoś śpiewał. Nie mogłem odróżnić słów, ale ich akcent był dziwny, niemal barbarzyński. Schowałem się za olbrzymie drzewo, a na czoło wystąpił mi zimny pot. Potem ukazał mi się śpiewak. Był to wysoki, szczupły mężczyzna, ale w mroku nie mogłem dokładnie dostrzec jego rysów twarzy. Skuliłem ramiona. Nie bałem się żadnego człowieka. Wyskoczyłem z wyciągniętym ostrzem. — Stój! Nie zdawał się być zaskoczony. — Proszę cię, przyjacielu, obchodź się ostrożnie z tym narzędziem — powiedział. Nieco zawstydzony, opuściłem miecz. — Nie znam tego lasu — odezwałem się przepraszająco. — Słyszałem historie o grasujących tu bandytach. Wybacz mi. Gdzie jest droga do Villefere? — Corbleu, minąłeś ją — odpowiedział. — Powinieneś był skręcić w prawo jakiś czas temu. Sam tam idę. Jeśli zechcesz mi towarzyszyć, zaprowadzę cię tam. Zawahałem się. Ale czemu powinienem się zastanawiać? — Cóż, oczywiście. Nazywam się de Montour, jestem z Normandii. — A ja jestem Caroloud le Loup. — Nie! — odskoczyłem w tył. Spojrzał na mnie ze zdumieniem. — Wybacz mi — powiedziałem — lecz twoje imię brzmi dziwnie. Czyż „loup” nie znaczy „wilk”? — Moja rodzina to zapaleni myśliwi — odpowiedział. Nie wyciągnął ręki. — Wybaczysz mi, że tak się przyglądam — powiedziałem, gdy szliśmy wzdłuż ścieżki — ale prawie w ogóle nie mogę dojrzeć twej twarzy w tych ciemnościach. Poczułem, że się śmieje, chociaż nie wydał z siebie żadnego dźwięku. — Nie ma na co patrzeć — odpowiedział. Podszedł bliżej do mnie, ja odskoczyłem, a włosy stanęły mi dęba na głowie. — Maska! — krzyknąłem. — Dlaczego nosisz maskę, m’sieu? — Jestem związany przysięgą — wykrzyknął. — Uciekając przed stadem psów, przysiągłem, że jeśli uda mi się uciec, przez pewien czas nosić będę maskę. — Przed psami, m’sieu? — Wilkami — odpowiedział szybko — powiedziałem wilkami. Szliśmy w ciszy przez jakiś czas, a potem mój towarzysz powiedział: — Dziwię się, że chodzisz po tych lasach nocą. Niewielu ludzi tu przychodzi nawet za dnia. — Śpieszę się, żeby jak najszybciej dostać się do granicy — odpowiedziałem. — Podpisano pakt z Anglikami i Książę Burgundii musi się o tym natychmiast dowiedzieć. Ludzie w wiosce usiłowali mnie powstrzymać. Mówili o wilku, który ma rzekomo żyć w tych lasach. — Tutaj ścieżka skręca do Villefere — powiedział, a ja dostrzegłem wąską, nierówną drogę, której nie widziałem wcześniej, gdy tędy przechodziłem. Prowadziła w ciemnościach między drzewami. Wzdrygnąłem się. — Czy chcesz wrócić do wioski? — Nie! — krzyknąłem. — Nie, nie! Prowadź dalej. Ścieżka była tak wąska, że szliśmy jeden za drugim, a on prowadził. Był wyższy, dużo wyższy niż ja i jakby kościsty. Ubrany był w odzież pochodzącą chyba z Hiszpanii. U biodra zwisał mu miecz. Szedł długimi, pewnymi krokami, nie czyniąc żadnego szmeru. Później zaczął mówić o podróżach i przygodach. Mówił o wielu krajach i morzach, które widział i o wielu innych, dziwnych rzeczach. Tak gawędząc coraz bardziej zagłębialiśmy się w las. Założyłem, że był Francuzem, ale mimo to miał jakiś dziwny akcent, który nie był, ani francuski, ani hiszpański, ani też angielski. Nie przypominał mi żadnego języka, jaki kiedykolwiek słyszałem. Niektóre słowa wypowiadał w dziwny sposób, niektórych z nich znów nie umiał w ogóle wymówić. — Ta ścieżka jest dość często używana, nieprawdaż? — zapytałem. — Nie, nie tak często — odpowiedział i zaśmiał się cicho. Wzdrygnąłem się. Było bardzo ciemno, a liście mruczały ocierając się o siebie na gałęziach. — Jakieś demony nawiedzają ten las — powiedziałem. — Tak mówią wieśniacy — odpowiedział — ale ja często tu bywam i nigdy nie widziałem żadnych demonów. Potem zaczął opowiadać mi o dziwnych stworach ciemności, a księżyc w międzyczasie wzeszedł i cienie rozmyły się między drzewami. Spojrzał na księżyc. — Pośpieszmy się! — powiedział. — Musimy dojść do celu zanim księżyc dojdzie do zenitu. Przyśpieszyliśmy kroku. — Mówią — odezwałem się — że wilkołak nawiedza te lasy. — Możliwe — odpowiedział i długo dyskutowaliśmy na ten temat. — Stare kobiety mówią — powiedział — że jeśli wilkołak zostanie zabity pod postacią wilka, wtedy umiera, ale jeśli zabije się go w jego ludzkiej postaci, wówczas jego dusza prześladować będzie zabójcę na wieki. Ale pośpiesz się, bo księżyc jest już prawie w zenicie. Doszliśmy do małej, oświetlonej księżycowym światłem polany, nieznajomy zatrzymał się. — Odpocznijmy przez chwilę — powiedział. — Nie, chodźmy — ponagliłem go. — Nie podoba mi się to miejsce. Zaśmiał się bezgłośnie. — Dlaczego? — zapytał. — To przyjemna polana. Jest równie dobra jak sala balowa i wiele razy już tutaj ucztowałem. Ha, ha, ha! Spójrz, pokażę ci pewien taniec. Zaczął skakać tu i tam, odrzucając w tył głowę i śmiejąc się bezgłośnie. Pomyślałem sobie, że człowiek ten jest szalony. Gdy tańczył swój dziwny taniec, rozejrzałem się wokoło. Ścieżka, którą szliśmy, kończyła się na tej polanie. — Chodź — powiedziałem — musimy iść. Czy nie czujesz tego dziwnego zapachu, który tu się roztacza? Muszą tu być wilki. Może otoczyły nas i teraz przypatrują się nam. On opadł na nogi i wyskoczył ponad moją głowę, a potem zbliżył się do mnie jakimś dziwnym, płynnym ruchem. — Taniec ten nazywa się Tańcem Wilka — powiedział, a mnie włosy stanęły dęba na głowie. — Odsuń się! — krzyknąłem. Cofnąłem się, a on z krzykiem, który rozniósł się echem po całym lesie, skoczył na mnie, i mimo że miecz zwisał mu u biodra, nie wyciągnął go. Ja zdołałem z pochwy wyciągnąć mój miecz, gdy on chwycił mnie za rękę i pchnął. Pociągnąłem go za sobą i razem upadliśmy na ziemię. Uwolniwszy jedną rękę, zdarłem mu z twarzy maskę. Z piersi wyrwał mi się przerażony okrzyk. Zwierzęce oczy płonęły pod maską, białe kły błysnęły w świetle księżyca. Twarz ta była wilczym pyskiem! W jednej chwili kły znalazły się przy mojej szyi. Zakończone pazurami palce wyrwały mi miecz z ręki. Waliłem tę obrzydliwą twarz zaciśniętymi pięściami, ale jego szczęki zacisnęły się na moim ramieniu, a jego szpony rozdzierały moje gardło. Znalazłem się na plecach. Świat wokół mnie zamglił się. Uderzyłem na ślepo. Ręka mi opadła, a potem automatycznie zacisnęła się na rękojeści noża, lecz z trudem mogłem go dosięgnąć. W końcu wyciągnąłem go i pchnąłem na ślepo. Zagrzmiał potworny, na wpół bestialski ryk. Skoczyłem na nogi, wolny. U mych stóp leżał wilkołak. Stanąłem nad nim i wzniosłem mój nóż, ale zatrzymałem się i spojrzałem w górę. Księżyc zbliżał się do zenitu. Jeśli zabiję go w jego ludzkiej postaci, jego przerażający duch prześladować mnie będzie do końca mych dni. Usiadłem, by zaczekać. Potwór wpatrywał się we mnie płonącymi, wilczymi oczami. Długie, kościste członki, zdawały się kurczyć i zaczęły na nich wyrastać włosy. Obawiając się, że oszaleję, chwyciłem miecz potwora i porąbałem go na kawałki. Później odrzuciłem miecz i uciekłem. Tłumaczyła Katarzyna Pawlak