14352

Szczegóły
Tytuł 14352
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14352 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14352 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14352 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jerzy KWIATKOWSKI 485 dni na MAJDANKU Wydawnictwo Lubelskie I Projekt okładki i karty tytułowej MIROSŁAW ZDRODOWSKI-ZDROZDOWSKI Indeks nazwisk DANIELA DEMIDOWSKA-MAREK Redaktor ZOFIA KRUSZELNICKA Redaktor techniczny t*\ TOMASZ BIELSKI Zdjęcia z Archiwum Państwowego Muzeum na Majdanku ISBN 83-222-0410-8 Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1966 OD REDAKCJI Dr Jerzy Kwiatkowski — przedstawiciel środowiska inteligenckiego, człowiek o wysokiej kulturze, obdarzony bystrym zmysłem obserwacji — trafił do obozu zagłady na Majdanku 26 marca 1943 r. z transportu więźniów z Pawiaka. Przebywał w obozie 16 miesięcy — do 22 lipca 1944 r., po czym został ewakuowany do Oświęcimia, a następnie do Sachsenhausen. Podczas pobytu na Majdanku ukończył 50 lat, jego przeżycia były więc udziałem człowieka w pełni dojrzałego. Jerzy Kwiatkowski urodził się w Wiedniu 24 czerwca 1894 r. w kresowej rodzinie chirurga i działacza społeczno-politycznego. Szkołę średnią ukończył w Czerniowcach, studia uniwersyteckie w Wiedniu, doktoryzował się na Wydziale Prawa. W okresie I wojny światowej był oficerem kawalerii, w międzywojennym dwudziestoleciu związał się na stałe z Warszawą, gdzie początkowo był prokurentem, potem wicedyrektorem Polskiego Banku Przemysłowego i kierownikiem Oddziału Warszawskiego tegoż banku, a następnie współwłaścicielem warszawskiej fabryki obrabiarek „Pionier". Na terenie fabryki nastąpiło jego aresztowanie przez gestapo. Pierwsze notatki z pobytu w obozie zaczął Autor spisywać jesienią 1945 r., bezpośrenio po uzyskaniu wolności, na terenie brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec. Po licznych uzupełnieniach, korektach i uzyskaniu „literackiego" szlifu doczekały się one opublikowania w 1966 r. Obecne wydanie ukazuje się po śmierci Autora, który po wojnie osiadł na stałe w USA. T Wspomnienia obozowe Jerzego Kwiatkowskiego wnoszą do literatury pamiętnikarskiej tego typu wiele cennych elementów o cha-lakterze dokumentalnym, zawartych zwłaszcza w obserwacjach i .zapiskach odnoszących się do okresu jego pracy w Schreibstube, czyli kancelarii obozowej. Autor „miał szczęście" trafić na Majdanek w okresie, kiedy warunki bytowania więźniów stały się już nieco znośniejsze, mimo to z kart pamiętnika wyłania się niezwykle tragiczny obraz egzystencji tysięcy ludzi wegetujących z dnia na dzień, w strachu i poniżeniu, w obliczu śmierci, z której odarto wszelkie dostojeństwo. Z lektury książki Kwiatkowskiego Czytelnik może odnieść niekiedy mylne wrażenie, że gehennę życia obozowego stwarzali sami współwięźniowie — różnego rodzaju funkcyjni, rekrutujący się zazwyczaj spośród kryminalistów. Odpowiada na to sam Autor stwierdzając, iż właśnie cała perfidia i wyrafinowanie systemu obozowego polegało na tym, że jakże często esesmani czarną robotę udręczania, szykanowania i zatruwania życia więźniom pozostawiali różnym kreaturom spośród nich samych. Zagrożenie było więc podwójne — zabijali ludzie i zabijał system. Autor należał do tych nielicznych, którzy zdołali przeżyć... Ił Pamiętnik poświęcani polskiej niewieście, która pierwsza podała mi rękę przez druty kolczaste I J\lles aussteigen! Tym okrzykiem zostaliśmy zaalarmowani po osiem-nastogodzinnej jeździe w wagonach towarowych. Słyszymy przekręcanie kluczy przy kłódkach zawieszonych u naszych drzwi, które gwałtownie się odsuwają. Przed wagonem chmara esesmanów, nawoływanie do pośpiechu: „los, los" — i już esesmani zaczynają bić kolbami tych więźniów, którzy nie potrafią dość sprężyście zeskoczyć z półtorametrowej wysokości na tor kolejowy. Razem ze mną wyskakują z wagonu: rektor Politechniki Warszawskiej inż. Kazimierz Drewnowski, prof. dr med. Mieczysław Michałowicz, lekarze: dr Jastrzębski i Zembrzuski, inż. Witold Sopoćko i inni, a rektor warszawskiego seminarium duchownego, ks. dr Roman Archutows-ki, dostaje tak potężne uderzenie kolbą w kark, że zatacza się pod koła wagonu. Wreszcie cała pięćdziesiątka z naszego wagonu jest już na peronie. Ustawiają nas piątkami i każdej piątce każą się brać pod ręce. W transporcie było około siedmiuset mężczyzn i czterysta kobiet. Rozglądam się — jesteśmy na dworcu towarowym w Lublinie. A więc wysłano nas na Majdanek, a nie do Oświęcimia, jak mówili wczoraj w V Oddziale Transportowym Pawiaka w Warszawie „wtajemniczeni" esesmani. Odetchnąłem, gdyż Oświęcim po prawie trzech latach istnienia miał już wyrobioną markę — Majdanek dopiero przed miesiącem został oficjalnie przekształcony z obozu jenieckiego Waffen SS na obóz koncentracyjny, zresztą był nim już w rzeczywistości od roku. Świta. Nastaje pochmurny, mroźny poranek 26 marca 1943 r. Nad ustawiającymi się i ruszającymi wolno naprzód kolumnami wię- źniów krążą kraczące wrony. Sąsiad mój powiada: — Witają tak nowe ofiary! — Przechodzimy przez śpiące miasto. Gdzieniegdzie wczesny przechodzień przystaje i patrząc na nas smutnym wzrokiem, w milczeniu kiwa głową. Kroczymy powoli z naszymi tobołkami, gęsto obstawieni przez esesmanów uzbrojonych w „empi", maszynowe pistolety gotowe do strzału, i trzymających na smyczy kilkadziesiąt wilków, dogów i dobermanów. Po kilku kwadransach dochodzimy do obozu — widzimy setki drewnianych bloków rozstawionych opodal szosy prowadzącej z Lublina do Chełma. To jest Majdanek. Ustawiają nas przed jakimś barakiem i czekamy; kobiety idą dalej. Widzimy więźniów w szarych ubraniach w niebieskie pasy, straszliwie wynędzniałych, uginających się i ledwo wlokących nogi pod ciężarem jednego siennika. Ktoś z naszej grupy uspokaja, że to prawdopodobnie rekonwalescenci po tyfusie. Ktoś inny radzi zjeść resztę zapasów żywnościowych, bo wszystko nam zabiorą, ale nikt nie daje temu wiary. Nadchodzi kilku esesmanów, stopni ich nie rozróżniam, i każą nam wejść do pustego baraku. Tam musimy szybko się rozebrać i trzymać w ręku wszelkie przedmioty wartościowe oraz odzież. Taki rozkaz. Stoimy nadzy i czekamy. Wierzeje baraku stajennego są na oścież otwarte, dostajemy gęsiej skórki. Czekamy może godzinę. Wreszcie zaczyna się czytanie listy transportowej; wyczytani przechodzą na drugą stronę baraku. Odczytanie siedmiuset nazwisk trwa długo. Wywołani rozstają się ze swoimi zapasami żywności i ubraniami, których nikt nie oznacza ani nazwiskiem, ani numerem. Zastanawiam się, jak później odnajdę moje futro na el-kach z wydrowym kołnierzem. W nowej grupie czekamy znowu. Ustawiają stolik, przy nim rejestrujemy się i otrzymujemy numery tłoczone na blasze z pociętych puszek konserwowych. Dostaję nr 8830. Muszę oddać złote spinki do depozytu. Więzień mówiący kiepską polszczyzną ze zdziwieniem, a może i z pewną zachłannością, uwydatniającą się w głosie, pyta, czy to prawdziwe złoto, po czym zatrzymuje spinki w garści i już woła następnego — mnie rzuca przez ramię, że spinki zapisane będą do mego depozytu, pod moim numerem, ale numeru tego nawet nie notuje. Srebrny medalik, ważna dla mnie pamiątka z pierwszej wojny światowej, rzuca ów więzień na ziemię jako rzecz bezwartościową. Rejestracja, a raczej odbieranie depozytów, pochłania znów sporo czasu. Dygo- 10 czę na całym ciele. Wreszcie każą nam grupami, po sto osób, przechodzić do łaźni. Nago i boso biegniemy po zamarzniętej ziemi do sąsiedniego budynku, oddalonego o około sto metrów. W zimnej szatni siedzi kilku fryzjerów, Żydów słowackich, którzy strzygą nam włosy na głowie, wąsy, włosy pod pachami i na całym ciele. Podczas tego zabiegu wypytujemy o warunki na Majdanku. Wszyscy mówią, że jedyne wyjście z obozu prowadzi przez komin. Słucham tylko jednym uchem — bezpośrednio przed wyjazdem z Pawiaka dostałem od brata kartkę z wiadomością, że Puc (tak mnie żartobliwie przezywano w rodzinie) za trzy tygodnie wyzdrowieje, co miało oznaczać, że za trzy tygodnie wyjdę na wolność. Po ostrzyżeniu, co też trwało dość długo, wpędzają w pośpiechu i z krzykiem naszą grupę do łaźni. Pod każdym natryskiem staje dwóch — trzech ludzi. Mydło i ręczniki zostały z naszymi rzeczami. Gorąca woda rozgrzewa nas, mimo że wszystkie okna łaźni są otwarte. Dostajemy maść siarkową do natarcia głowy i pachwin przeciwko wszom. Następuje przydział ubrań. Z jednego stosu dają koszule, z drugiego kalesony, z innych skarpetki, spodnie, marynarki, półbuty na drewnianych podeszwach i czapki. Ale pożal się, Boże, jak to wygląda! Skąd wzięto te tysiące ubrań-łachmanów? Wdziewamy koszule i kalesony na mokre ciała. Koszule są przeważnie dziecięce, nie dopinają się na szyi, wszystkie bez guzików; wielu z nas zamiast kalesonów dostaje trykoty damskie lub spodenki kąpielowe. Ubrania również trzeba brać bez przymierzenia, jak popadnie. Drewniaki niedobrane „do pary", małe, nie wchodzą na stopy. Ja dostaję takie duże, że spadają mi z nóg. Spodnie mam bawełniane, koloru kakao, z łatami na obu kolanach i siedzeniu, przy tym tak ciasne, że nie mogę ich dopiąć. Fryzjer, ujrzawszy moje przyzwoite szelki, radził, bym mu je ofiarował, bo i tak w łaźni odbiorą; więc nie dopinające się spodnie muszę trzymać w garści. Sięgają mi do połowy łydek i po obu stronach mają namalowane olejną farbą czerwone lampasy. Nie mogę dopiąć koszuli na piersi, ale za to otrzymuję marynarkę zupełnie nową, tylko, niestety, letnią na jedwabnej podszewce, z jednym jedynym guzikiem. Czapka jest za mała i trzyma się na samym czubku głowy. Na pół ubranych, z odzieżą przewieszoną przez ramię, wypędzają nas na dwór, gdzie nasza setka kończy się ubierać i usiłuje jakoś przymocować buty do nóg. Stoimy i ziębniemy na mrozie. Zauważam, że na wszystkich marynarkach, na plecach, namalowana jest li olejną, czerwoną farbą gruba pionowa linia, a po obu jej stronach litery K i L wielkości około 15 cm. W południe pędzą nas pod eskortą do niedaleko położonego I pola obozu. Każą maszerować wyrównanymi piątkami. Przed bramą z drutu kolczastego prowadzącą do I pola stoi mały budynek Blockfiihrerstube, w którym mieści się warta blockfuhrerów. Wyszli teraz i zaczynają liczyć wkraczające piątki. Kto nie maszeruje równo w szeregu, nie mogąc na przykład dać sobie rady ze spadającymi drewniakami, dostaje od esesmanów batem po głowie i przez plecy. Zamknęła się za nami brama obozu koncentracyjnego... Prowadzą nas przed blok 17. Tam znów czekamy. Wskazują nam latryny na otwartym placu, informują, że od drutów kolczastych okalających I pole rozpoczyna się strefa śmierci, tj. pas szerokości około 5 m, odgrodzony jednym tylko drutem kolczastym na wysokości 80 cm. Do każdego, kto przekroczy tę granicę, będą strzelać z posterunków znajdujących się w wieżyczkach wystawionych na zewnątrz na czterech rogach pola. Zasieki składają się z dwóch płotów z drutu kolczastego wysokości około 3 m, stojących w odstępie około 2,5 m. Przestrzeń między obydwoma płotami jest wypełniona plecionką z drutu, przeciągniętego na ukos, tj. od podstawy jednego płotu do najwyższego rzędu drutów drugiego płotu. Plecionka ta nazywa się Stolperdrat. Na wewnętrznym płocie, na porcelanowych izolatorach, w odstępach dwudziestocentymetrowych umieszczono przewodniki elektryczne z prądem wysokiego napięcia. W razie przecięcia takiego przewodu odzywa się dzwonek alarmowy w Blockfiihrerstube. Na słupach zainstalowano co 10 m silne lampy, po 500 świec każda, z kloszami kierującymi snopy światła na linię drutów. Posterunki na wieżyczkach mają poza tym ruchome reflektory. „Pas śmierci" oraz strefa między obydwoma płotami wysypana jest białym wapiennym tłuczniem, w nocy na takim tle wyraźniej rysuje się sylwetka ludzka. Wreszcie wpuszczają nas do bloku 17. Jest to pusty mieszkalny barak — jedna duża sala z nowymi trzypiętrowymi łóżkami bez sienników. Okna i drzwi jak w domach mieszkalnych. Nasze oddechy i ciepłota naszych ciał sprawiają, że w bloku zaczyna się robić nieco cieplej. Przy stole zasiada kilku więźniów pracujących w Lagerschreib-stube; zaczyna się wypełnianie obszernych kwestionariuszy, w których trzeba podać zawód, wykształcenie, imiona rodziców, nazwisko panieńskie matki, adres własny i osoby, którą należy zawiadomić na 12 wypadek śmierci więźnia, znajomość języków, rysopis, ilość psujących się zębów, datę aresztowania, przynależność do stronnictw politycznych itd. Praca dość mozolna, wymagająca pomocy dużej liczby tłumaczy, którzy umożliwiają porozumienie z więźniami najrozmaitszych narodowości. Wśród sporządzających tzw. Aufnahme jest znany literat Pomirowski, który poufnie informuje nas, iż nie należy przyznawać się do stopni oficerskich i zawodu adwokackiego, bo tacy są tępieni przede wszystkim. Od niego też dowiadujemy się z grubsza o trybie życia obozowego. Ci, którzy się już zarejestrowali, mają się ustawić przed blokiem — a tam mróz. Zaczynamy więc lawirować: stajemy coraz to w innej kolejce — a w chwili zbliżania się do stołu, niepostrzeżenie wycofujemy się. Po otrząśnięciu się z pierwszych wrażeń stoimy, ja, rektor Dre-wnowski i prof. Michałowicz, między łóżkami, patrzymy na siebie, bowiem ubiór kwalifikuje nas raczej na maskaradę na Lumpenbałl. Kiwając głową powiadam do nich: — Ładnie my wyglądamy. — Raptem gaśnie światło w bloku. Esesman pyta, kto jest elektrykiem. Zgłasza się „oberwus-magnificencja", zdobywa skądś drabinę i po dziesięciu minutach jest już światło. Teoretyk, wykładający na wydziale elektrycznym, zdał egzamin praktyczny! Podczas rejestracji kilkakrotnie przychodzi lageraltester I pola (najstarszy więzień), Niemiec, z batem w ręku, i zachrypniętym głosem, bez żadnego powodu, wymyśla nam od „scheisspolaken" (zasr... Polacy). Ogarnia nas bezsilna wściekłość. Wieczorem kończy się rejestracja — wyprowadzają nas z bloku. Dowiadujemy się, że mamy przejść na III pole, gdzie ma być gorzej niż na I polu. Znów ustawianie w piątki, znów liczenie nas na placu, potem przejście przez bramę I pola, przy której blockfiihrer liczy nas na nowo, i wreszcie na III pole, i znów blockfiihrer przy bramie, i znów liczenie. Zatrzymujemy się przy piątym bloku. Jest ciemna noc. Przed blokiem przejmuje nas nowa władza, przełożony piątego bloku, pan Feder, Żyd z Małopolski, z długim batem w ręku. On nas liczy i wprowadza do bloku. Mówi do nas per ty, a my do niego per panie blokowy. Wchodzimy do bloku przez szerokie, skrzypiące, dwuskrzydłowe wrota. Na wrotach widzę emaliowaną tablicę z napisem w języku niemieckim, obwieszczającym, że koni chorych na świerzb nie należy wprowadzać, a do stajen, w których konie już chorowały 13 na świerzb, nowe transporty koni wolno wprowadzać jedynie za zezwoleniem weterynarza wojskowego. Rozglądam się więc po tej stajni, która ma być naszym mieszkaniem. Wnętrze jest oświetlone tylko trzema żarówkami, panuje w nim półmrok. Jest zupełnie pusto, jedna wielka hala bez żadnych przegród, przepierzeń. Podłoga pokryta mocno przydeptanym błotem. Okien nie widać. Blokowy poucza nas, że wieczorem wolno wychodzić do latryny jedynie póki na środku placu apelowego na wysokim słupie świeci się czerwona żarówka; po zgaszeniu tej żarówki posterunki będą strzelać do każdej osoby przechodzącej przez plac apelowy. W nocy trzeba więc załatwiać potrzeby fizjologiczne do kalifasów. Są to duże skrzynie, o pojemności około 3/4 metra sześciennego; z obu przeciwległych stron mają przybite drągi-uchwyty do noszenia. Skrzynie te nie są szczelne, więc przez całą noc sączy się z nich mocz i kał na podłogę. W bloku nie ma łóżek, nie mówiąc już o stołach czy ławkach. Jedzenia nie dostajemy. Blokowy każe się nam kłaść spać. Czuć wilgotny zaduch. Z obrzydzeniem siadamy na podłodze, chociaż ubrani jesteśmy w łachmany, jeden ściśle przytulony do drugiego, by ciepłem ciał wzajemnie się ogrzać. Podłoga jest lodowata i nieszczelna, przez szpary wieje od dołu. Znużony wrażeniami dnia i po nie przespanej, spędzonej w wagonie towarowym, poprzedniej nocy staram się ułożyć jakoś na podłodze. Trudno jest leżeć: głowa opada do tyłu, a nie ma co pod nią podłożyć. Nie wiem, kiedy zapadłem w ciężki sen, ale niebawem budzi mnie dokuczliwe zimno. Mam zupełnie sztywne nogi i prawie ich nie czuję. Drzemię tylko i w ciągu każdej godziny kilkakrotnie się budzę. O godzinie 3.15 budzi nas blokowy. Chętnie wstaję, by się choć trochę rozgrzać. Wodociągu ani umywalni w bloku nie ma, więc w krótkim czasie wszyscy jesteśmy gotowi do apelu. Śniadania nie dają. Wynosimy z bloku wypełnione po brzegi kalifasy. Po każdej wyniesionej skrzyni zostają ślady na podłodze całego bloku i na podwórzu aż do latryny. Na apel czekamy i czekamy. Jest cholernie zimno, od przedwczoraj nic nie mieliśmy w ustach, a wiatrem podszyte łachmany, nie dopinające się na brzuchu ani przy szyi, nie chronią przed dokuczliwym przewiewem. O 4.30 przy pełnym księżycowym świetle i porządnym mrozie wyprowadza nas blokowy na plac, 14 gdzie odbywają się apele, i ustawia w pięć szeregów. Znów stoimy i czekamy. O godzinie 5 przychodzą esesmani blockfuhrerzy, każdy z nich odbiera apel swojego bloku, wpisując stan liczebny do księgi, którą zabiera ze sobą. Przy zbliżaniu się esesmana blokowy wykrzykuje komendę: „Stillgestanden, Mutzen ab, Augen links" (baczność, czapki zdjąć, w lewo patrz), i z odkrytą głową podbiega do blockfiihrera, melduje mu stan bloku. Miałem dostatecznie dużo czasu, by podczas tego apelu rozglądnąć się po moim nowym miejscu zamieszkania. Plac apelowy ma kształt prostokąta. Po obu jego stronach stoją bloki, jedenaście z lewej i jedenaście z prawej strony; ścianami szczytowymi (w których znajdują się szerokie wejścia) zwrócone są do placu apelowego, zajmującego cały środek pola. Za blokami mieszkalnymi w jednym końcu znajduje się kuchnia, w drugim — barak-umywalnia. Po apelu, trwającym może półtorej godziny, starzy więźniowie, ubrani w pasiaki, wymaszerowuja w grupach z obozu. My pozostajemy na placu. Podczas apelu zauważyłem kilku osobników szwendających się po placu, ubranych, jak austriaccy kawalerzyści — w czerwone spodnie i ciemnogranatowe bluzy o kroju wojskowym. Krój i stan mundurów bez zarzutu, na głowach cywilne czapki cyklis-tówki, na plecach dyskretne, starannie wymalowane litery K L, a na lewym ramieniu czarna opaska z białym napisem „kapo". A więc tak wyglądają kapowie, o których już na wolności wiele się słyszało. Stoimy na mrozie i znów czekamy. Po jakimś czasie przychodzi taki kapo i przemawia do nas po niemiecku. Jest to lageraltester Rockinger, o najdłuższym stażu więzień z III pola — młody, może trzydziestoletni mężczyzna, o dość eleganckim wyglądzie. Blokowy tłumaczy jego przemówienie na język polski, ale bardzo niedokładnie, połowę słów opuszcza. Niemniej dowiadujemy się, że przed każdym esesmanem i kapo mamy zdejmować czapki, a na zawołanie zbliżać się do nich biegiem. Nie wolno w czasie pracy siadać ani też stać bez ruchu. Należy zawsze szybko się poruszać. Z latryny nie wolno korzystać w czasie pracy. Nie wolno podnosić kołnierzy marynarek ani też wpuszczać marynarki w spodnie (sposób na „ocieplenie" — wytworzenie izolacyjnej warstwy powietrza). Nie wolno wkładać na siebie dwu koszul czy dwóch par kalesonów. 15 Również swetrów nie wolno nosić. Nie wolno mieć przy sobie ołówka, chustki do nosa, scyzoryka, tytoniu, papieru, nie wolno wchodzić do bloku w ciągu dnia ani prowadzić rozmów z cywilnymi robotnikami, przychodzącymi z zewnątrz do pracy w obozie. Rozrywanie koców na części i opasywanie się nimi to sabotaż — będzie karane śmiercią. Trzymanie rąk w kieszeniach jest ciężkim przestępstwem. Krótko mówiąc, wszystko jest zabronione — z wyjątkiem umierania. Po odprawie blokowy każe nam udać się do bloku, w którym magazynowane są papierowe sienniki. Każdy dostaje jeden siennik. Znów ustawiamy się piątkami, blokowy liczy nas i wyprowadza przez bramę, podając strażnikowi stan liczbowy grupy wychodzącej. Blockfuhrer notuje i sprawdza; nie utrzymujących kroku w szeregu bije laską po głowie. Idziemy między budynkami gospodarczymi, w których mieszczą się różne magazyny. Prowadzi nas blokowy. Wreszcie wychodzimy na bardzo rozległy teren ogrodów warzywnych (obszar kilkuset morgów) należących do obozu, zwanych Gartnerei. Tu na miejscu rozebranych dwóch stert słomy leży resztka, która jest już kompletnie zbutwiała i pokruszona na sieczkę. Blokowy każe nam tą zbutwiałą sieczką napychać sienniki i zanieść do obozu. W odległości 50 m od nas wznoszą się kopce. Niektórzy z więźniów podbiegają do nich, odgarniają ziemię, wyciągają buraki pastewne i obtarłszy je rękawem, zaczynają jeść. Ostrzegamy, by tego nie czynili, bo grozi im biegunka, ale nie słuchają nas, głód zwycięża rozsądek. Towarzyszący nam esesmani zauważyli ów manewr, zatrzymują tych więźniów, każą się im schylić, oprzeć ręce na kolanach i biją w siedzenia pejczami. Nieludzki krzyk wydziera się z ust katowanych. Po napchaniu sienników wracamy do obozu i znów blokowy melduje blockfiihrerowi ilość wracających. Blockfuhrer zestawia w swojej księdze tę liczbę z liczbą więźniów, którzy wyszli z obozu. W bloku rzucamy napchane słomą sienniki na stos, zabieramy puste, znów ustawiamy się piątkami i znów blokowy liczy nas na placu, a blockfuhrer przy bramie. Podczas napychania sienników rozglądam się po terenie i zauważam, iż wokół zabudowań obozowych, w promieniu mniej więcej 800—1000 metrów, stoi tyraliera posterunków SS, jeden od drugiego w odległości około 100 m. Nazywa się to Postenkette. Łańcuch 16 ów otacza tereny, na których więźniowie w ciągu dnia pracują. Wychodząc po raz trzeci z siennikami spotykamy kolumnę kobiet w pasiakach, w białych chustkach na głowie. Padają pytania: „Skąd, chłopcy?", odpowiadamy, że z Pawiaka; niewiasty wołają: „Trzymajcie się, nie dajcie się". Z daleka poznały, że to nowe „zu-gangi", tak samo jak z daleka poznać można rekruta. Spotkanie to dodało nam otuchy. Minąwszy nas, kobiety zaśpiewały piosenkę O mój rozmarynie. Napychanie i noszenie sienników trwa do południa, rozgrzaliśmy się przy robocie. O godzinie 11.45 rozlega się dzwonek — przerwa obiadowa. My obiadu nie dostajemy, gdyż nie zostaliśmy jeszcze „wciągnięci" w stan obozu. Przerwę obiadową spędzamy przed blokiem i widzimy, że wszyscy więźniowie jedzą obiad na dworze. Przerwa trwa pięćdziesiąt minut. Potem znów dzwonek i komenda: Arbeitskommando formieren"'(formować oddziały pracy). Po południu znów nosimy sienniki, tyle że jedna grupa została w obozie i przenosi trzypiętrowe łóżka z jednego bloku do drugiego. Jest przy tym norma, że ściankę czołową łóżka może więzień nieść jedną, a bocznych musi brać cztery na raz. Kto niesie mniej, dostaje baty. O godzinie 18 rozlega się dzwonek oznaczający koniec pracy. Ustawiamy się do apelu, który oficjalnie zaczyna się o 18.30. Zza drutów wracają oddziały pracy, zwane kommandami. Apel może się rozpocząć, gdy blockfiihrerstube stwierdzi, że ostatni oddział powrócił. Przed przyjściem esesmanów blokowy ćwiczy z nami zdejmowanie czapek. Przy słowie Mutzen trzeba chwytać prawą ręką za daszek, a przy słowie ab w jednym tempie uderzać czapkami o uda. Apel trwa przeszło półtorej godziny. Zrobiło się zupełnie ciemno. Wreszcie pada komenda: „Block-weise abrucken" (blokami odmaszerować). W szyku wojskowym od-maszerowujemy do bloków, przy czym blokowi utrzymują rytm pokrzykując: „Links... łinks... links..." Wracamy do bloku 5. Przed blokiem stoją metalowe, hermetycznie zamykane kotły o pojemności pięćdziesięciu litrów. Blokowy każe nam ustawić się w kolejce, obok siebie ma stos blaszanych emaliowanych misek szarego koloru. Są one przeważnie zniszczone, emalia odbita, a blacha kompletnie zardzewiała i pogięta. Na spodzie każda miska ma czerwony napis, wykonany już w fabryce: Waf-fen SS Lublin. Blokowy wlewa każdemu czerpakiem pół litra jakie- 2 _ 485 dni... 17 goś żółtawozielonkawego płynu. Łyżek nie ma. Próbuję — wywar z jakichś ziół, wyczuwam smak mięty. Nazywa się to herbata, oczywiście płyn jest nie słodzony. Chleba nie ma, bo wciąż jeszcze nie jesteśmy ujęci w stan obozu, a herbatę dano nam nieoficjalnie. Po takiej kolacji oddajemy miski, po czym blokowy wskazuje na stos koców leżących w rogu baraku i poleca, by każdy wziął sobie jeden. Wszyscy rzucają się na koce, momentalnie powstaje kłębowisko, ciżba. Zaczynają mnie odpychać, ustępuję pierwszeństwa innym w przeświadczeniu, że dla każdego przypada jeden koc. Wreszcie zbliżam się do koców, ale zostały tylko podarte albo wręcz połowy czy nawet mniejsze części. Pokazuję stojącemu w pobliżu blokowemu te resztki nie nadające się do przykrycia. Wzrusza ramionami i odchodzi. Biorę więc podarty koc i szukam swego towarzysza z poprzedniej nocy, w ciągu której przytuleni rozgrzewaliśmy się nawzajem. Jest to Struczowski, syn kolegi mego brata z Ministerstwa Oświaty, były podchorążak, wysoki, szczupły brunet, spokojny, o ujmującym sposobie bycia. Opowiada mi, że znalazł się w obozie za pracę w wywiadzie; przez osiem miesięcy był na Pawiaku w izolatce. Mówi o swoim zmarłym ojcu, ale przedmiotem jego wielkiej troski jest samotna matka, pozbawiona jego opieki. Mieszka w Warszawie na Żoliborzu. Rozścielamy podarty koc na podłodze, a drugim się nakrywamy. Fatalne, że nie ma nic do podłożenia pod głowę. Układamy się obaj na prawym boku, wtulamy się w siebie i zasypiamy; oczywiście, przy zmianie pozycji jednego z nas drugi musiał się do niego dostosować. Wieczorem temperatura znów spadła poniżej zera. Dzisiejsza noc była już lepsza od wczorajszej — marzliśmy tylko w stopy, bo koc był za krótki. Rano blokowy każe koce oddawać. Słyszę podejrzane szmery, więźniowie kombinują, jak zrobić z nich szale lub pasy na brzuch. Wyglądam na dwór — świeci księżyc — jest mroźna noc. Wracam z dreszczami do bloku. Znajduję pół koca z flaneli, więc bardzo cienkiego. W ciemnym kącie składam go trzykrotnie i owijam nim brzuch i krzyż. Robi mi się rozkosznie ciepło. Na śniadanie dostajemy pół litra nie słodzonej kawy. Przed wyjściem na plac apelowy — oczywiście znów bez żadnego mycia się — blokowy uprzedza, że będzie każdego rewidował, czy nie ma na sobie koca. Koce zaczynają fruwać w powietrzu, ja także wyciągam ukradkiem swoją flanelę i rzucam ją na ogólny stos. 18 Znów stoimy i czekamy na apel. Wpatruję się w księżyc, którego miękkie światło tak lubiłem, a który tutaj stracił tyle z romantyzmu. Jest przejmująco zimno. Sąsiad mój, dr Jastrzębski, w wieku około sześćdziesięciu lat, cały drży; nacieram mu plecy, on mi się rewanżuje tym samym. Od chwili wyjścia z wagonu zmienił się, policzki mu się zapadły, po ostrzyżeniu bródki twarz zrobiła się jeszcze drobniejsza. Niektórzy wykonują energiczne ruchy rękoma, by się trochę rozgrzać — mogą to jednak robić tylko ci, którzy stoją w środkowych szeregach; każdy stara się dostać do drugiego, trzeciego lub czwartego szeregu, bo pierwszy i piąty są widoczne, a poza tym wystawione na wiatr. Wzeszło słońce, księżyc zbladł, apel się kończy. ,yArbeitskommando formieren!" — znów wychodzimy z siennikami po słomę i ustawiamy łóżka w bloku 9. Na obiad — pierwszy pamiętny obiad — dostajemy brukiew mieszaną z burakami pastewnymi, zasypaną żytnią mąką. Jedzenie jest tak wstrętne, że mimo głodu część buraków zostawiam. Łyżek nam nie dają, musimy zupę pić prosto z miski. Usta i brody pomazane mamy zupą, obcieramy je rękawami. Niektórzy już pozbierali z ziemi jakieś patyczki i drzazgi, oczywiście nie myte ani strugane, i używają ich jako widelców. Jemy wszyscy na dworze. Nogi straszliwie bolą, siadamy więc na wilgotnej ziemi, która pod działaniem słońca w południe odtajała. Kręcą się między nami wynędzniali więźniowie z dawnych transportów. Ci nie przebierają w jedzeniu, proszą o oddanie im „niedojadków". Po obiedzie w dalszym ciągu urządzanie bloku 9. Po wieczornym apelu rozdzielają nas. Jedni przechodzą do pustego bloku 9 (wśród nich i ja), drudzy do bloku 10, częściowo już zamieszkanego. Są tu warszawiacy z pierwszego transportu z Pawiaka, z 17 stycznia 43 r., niektórzy wzięci w czasie słynnej trzydniowej łapanki ulicznej. Blokowym naszym jest Zygmunt Stauber, były kapral WP ze Lwowa. Dzieli nas na osiem sekcji. Łóżka ustawione parami, w wąskich odstępach, opierają się wezgłowiami o obie dłuższe ściany — w ten sposób tworzy się biegnący przez środek bloku szeroki korytarz. 19 Otrzymuję awans, bo Zygmunt mianuje mnie sekcyjnym. Mam pod sobą około czterdziestu ludzi. Łóżka są numerowane, muszę każdemu z mojej sekcji wyznaczyć miejsce i wręczyć blokowemu spis łóżek. Zdawałoby się sprawa prosta, ale blokowy powiada, że nie może mi dać ani ołówka, ani papieru. Muszę sobie to „zorganizować". Zastanowiłem się, bo nie rozumiałem tego określenia. Wiedziałem o organizacji rozmaitych komitetów, uczęszczałem na kursy organizacji pracy, ale jak można organizować ołówki, tego w pierwszej chwili nie pojąłem. Każdy z nas dostaje własne łóżko z siennikiem, lecz bez zagłówka, i dwa koce. Co za luksus po tych trzech ostatnich nocach. Dziś poza kawą pierwszy raz dostajemy chleb. Bochenek na ośmiu. Blokowy odlicza poszczególnym sekcyjnym odpowiednią ilość bochenków, które trzeba pokrajać i rozdzielić. Znowu zagadnienie — czym krajać chleb; trzeba „zorganizować" nóż! Po kolacji blokowy zaczyna wydawać numerki. Są to dwie małe płócienne szmatki wielkości około 12x4 cm, na których wydrukowane są nasze numery. Poza tym dostajemy po dwa czerwone płócienne trójkąty wysokości 4 cm z drukowaną literą P. Numery musimy przyszyć na lewej piersi i lewej nogawce powyżej kolana, a pod numerem umieścić czerwony trójkąt. Czerwony trójkąt oznacza, że jesteśmy więźniami politycznymi, a litera P, że Polakami. Blokowy rozdaje dziesięć igieł i odpowiednią ilość nici i teraz trzeba szyć — a przede wszystkim czekać na swoją kolej. Jeden szyje prędko i sprawnie, drugi niezdarnie robi pierwsze w życiu ściegi igłą. Dawno już był dzwonek (o 20.45), by wracać do bloku oraz (o 21) by gasić światło i iść spać — w naszym bloku życie wre. Późno w nocy, chyba po godzinie 23, blokowy gasi światło i zapowiada, że pozostali muszą przyszyć numery rano przed apelem. Budzi nas przed dzwonkiem, a więc o trzeciej rano, ale do apelu nie wszyscy zdążyli z tą robotą, część wychodzi na plac bez numerów. Okazuje się, że reszta może przyszyć numery wieczorem. W ciągu dnia robimy porządki w pustych blokach, zamiatamy, przerzucamy sienniki ze słomą, twarze pokryte mamy grubą warstwą kurzu. Jesteśmy wszyscy senni, bo dziś spaliśmy najwyżej cztery godziny, a w czasie poprzednich nocy najwyżej po sześć. Tego dnia dochodzą nas wiadomości, że cały transport z Pawiaka ma w najbliższym czasie wyjechać do Buchenwaldu. Oczywiście nazwę tę 20 słyszymy po raz pierwszy. W Warszawie mówiło się o Dachau, Oświęcimiu, Oranienburgu, Mauthausen. O Buchenwaldzie nic nie wiemy i nikt się nie orientuje, gdzie to jest, choćby w przybliżeniu. Podobno w Bawarii. W ciągu dnia spisują nas według zawodów i ustawiają grupami. Cwaniacy podają się za rolników, sądząc, że będą wysłani do chłopów na roboty „wolnościowe". Około pięćdziesięciu ludzi mają wybrać z naszego transportu do kommando Unterkunft i tylu do Standortverwaltung, i ci już wiedzą, że pozostaną w obozie. Ja jestem w grupie przeznaczonej do wyjazdu. Gdy wieczorem, po apelu, wracamy do bloku, blokowy każe nam przy drzwiach zdjąć obuwie, abyśmy nie zabrudzili podłogi. Po południu wyszorowaliśmy ją, więc jest zupełnie wilgotna, a w niektórych zagłębieniach desek stoi jeszcze woda. W bloku temperatura sięga najwyżej 5 stopni ciepła, chodzimy w skarpetkach, które momentalnie przemakają, i wielu z nas się przeziębią. Może o to właśnie chodzi! Sądziłem, że dziś pójdziemy wcześniej spać, bo przyszycie numerów nie pochłonie już dużo czasu. Okazuje się, że prawie wszystkie igły, które blokowy wczoraj wydał, „wsiąkły" i nikt się nie przyznaj e do posiadania bodaj jednej. Dziś mamy zresztą inne zajęcia. Nasz towarzysz z transportu, Ludwig Knips, który w przeddzień wyjazdu z Warszawy został z więzienia mokotowskiego przewieziony na Pawiak, po przybyciu na Majdanek zadeklarował się jako volksdeutsch i został blockschreiberem, tj. pisarzem blokowym. Już ma skórzane obuwie i przyzwoitą marynarkę oraz czapkę. Śpi obok blokowego, o godz. 3 rano nie wstaje z innymi i już trzyma się od nas z daleka. Opowiada, że pochodzi ze Śląska Cieszyńskiego, że brał udział w powstaniu śląskim i rzekomo za to siedzi — władze niemieckie odnalazły jego podanie do władz polskich o nadanie mu Krzyża Górnośląskiego. Tymczasem do mnie, jadąc w transporcie, przechwalał się w wagonie, że współpracował z Niemcami w październiku 1939 r. przy zabezpieczaniu akt naszego MSZ, a później był potentatem w Treuhandaussenstelle, mieszczącej się w gmachu MSW na Nowym Świecie. Sprawował nadzór nad wszystkimi młynami w dystrykcie warszawskim. Chodził w mundurze urzędowym z kordzikiem. Należał do Selbstschutz, syn jego służy jako ochotnik w lotnictwie niemieckim, żona jest Polką. Otóż Herr Knips 21 zaczyna sporządzać kartotekę blokową, robi to szalenie nieudolnie, ślamazarnie, raz po raz przerywa pracę, wdając się w jakieś prywatne rozmówki, a biedne haftlingi muszą stać i czekać. Jeden już w pierwszym dniu urzędowania pana schreibera dostał „po mordzie". Knips znów trzyma nas parę godzin po dzwonku na nogach. W bloku ani na polu nie ma zegara, więc nie orientujemy się, która godzina. Wczorajszej nocy marzłem mimo „luksusowych" warunków spania. Na siennikach, bardzo brudnych, nie ma oczywiście prześcieradeł. Rozbieram się do kalesonów i koszuli, jeden koc zostawiam na sienniku, a przykrywam się drugim, mocno przetartym. Oczywiście nie wolno spać w ubraniach. Zwinąłem je i użyłem jako poduszkę pod głowę. Buty schowałem pod siennik, bo ktoś mnie ostrzegał, że kradną obuwie w nocy. Ponieważ pod tym jednym kocem porządnie zmarzłem, na dzisiejszą noc umawiam się ze Struczowskim, że położymy się razem. Będziemy wtedy mieli aż trzy koce do przykrycia. Śpimy znów najwyżej cztery godziny. Rano kompletują nowy transport do Buchenwaldu. Podchodzi do nas lageraltester i pyta, kto jest ogrodnikiem. Występujemy we trzech. Zaczyna nas wypytywać o różne szczegóły. Zatrzymuje tylko mnie, ponieważ mówię płynnie po niemiecku. Powiada, że na razie zostanę jeszcze czternaście dni w obozie, tzn. do czasu ukończenia wiosennych prac ogrodniczych na III polu, i odjadę dopiero następnym transportem. Każe mi dobrać sobie do pomocy czterech fachowców, którzy też będą wyłączeni z dzisiejszego transportu. Zwracam się do księdza Archutowskiego, inżyniera Sopocki, Stru-czowskiego i kapitana Macielińskiego z zapytaniem, czy chcą zostać moimi pomocnikami. Wszyscy czterej zgadzają się chętnie, widzę po błysku w oczach ich zadowolenie, ale równocześnie wszyscy się zastrzegają, że o pracach ogrodniczych nie mają pojęcia. Uspokajam, że będę im służył wskazówkami. Lageraltester zaraz zabiera nas i wyznacza zakres roboty. Widzę, że to program na czas dłuższy niż dwa tygodnie, a poza tym zdaję sobie sprawę, że po wykonaniu prac wiosennych konserwacja ogrodu będzie wymagała dalszej, ciągłej pracy. 22 Na III polu nie ma żadnego drzewa ani krzaka. Jest kawałek murawy z kilkoma klombami przed pierwszym blokiem od ulicy, tj. blokiem 12, w którym mieści się izba chorych III pola. Poza tym twarda, goła ziemia, udeptana przez tysiące nóg i wyjeżdżona przez setki furgonów. Zaczynamy przekopywanie klombów. Księdzu Archutowskiemu przydzielam grabienie, a więc najlżejszą robotę, przy czym pokazuję mu, jak należy trzymać grabie i jak się nimi posługiwać. Poza więźniami z transportu z Pawiaka dostaję jeszcze kilku rolników umiejących obchodzić się ze szpadlem, tak że pupile moi giną w tłoku i nie zwracają uwagi swoją ignorancją. Zresztą komendant pola i lageraltester są zajęci zestawianiem transportu. Ludzie muszą być przebrani w pasiaki, muszą więc znów przyszywać numery i „win-kle", prócz tego trzeba sporządzić listy transportowe. Na godzinę 14 wyznaczone jest badanie lekarskie. Kilkuset ludzi rozbiera się na placu apelowym i nago defiluje przed lekarzem SS, komendantem szpitala obozowego. Ci, którzy mają ciężkie owrzodzenia, świerzb lub rażące defekty, odpadają — resztę lekarz uznaje za zdrowych. W ciągu dwóch godzin „zbadano" w ten sposób może sześćset osób. Esesmani pilnują, by do grupy odrzuconych z transportu nie przyłączyli się zdrowi. Potem znowu spisywanie pozostałych. Wieczorem, gdyśmy się już ułożyli do snu, otwierają się drzwi i słyszę czyjąś rozmowę z blokowym, który spędza nas w bieliźnie z łóżek. Ldusekontrolłe — kontrola zawszenia. Musimy zdjąć koszule, odwrócić na lewą stronę i pokazać lekarzowi. Kontrola trwa ponad godzinę. U kilkunastu więźniów lekarz znalazł wszy. Dziś znów będziemy mieli mniej niż pięć godzin snu. f Następnego dnia wieczorem, po apelu, likwidują blok 9 i 10. Wszystkich przeznaczonych do transportu oddziela się, przelicza i przeprowadza do dwu pustych bloków: 15 i 16. Reszta przechodzi z powrotem do bloku 5, też pustego, bez łóżek i koców, gdzie blokowym jest Feder. Bloki 9 i 10 pozostają nie zamieszkane. W bloku 5 znalazło się około stu ludzi. Bloki 9 i 10, z łóżkami i kocami, stoją puste, a tu każe się setce więźniów spać bez koców na zabłoconej i zaplutej podłodze. 23 Siadamy wokół słupa, otaczając go coraz szerszym kręgiem, jeden za drugim, i przyciskając kolana do pleców sąsiada. Chwilowo zrobiło się cieplej, ale po półgodzinie nogi zaczynają cierpnąć i nie można ich wyciągnąć, bo tak jest ciasno. Są już wśród nas pierwsi chorzy na biegunkę (enteritis). Oto skutki jedzenia surowych buraków, łupin z kartofli i picia surowej wody. Spodnie chorych są przemoczone do kolan i poniżej i z daleka cuchną charakterystycznym słodkawym odorem wydzielin, wywołującym torsje. Niestety, zmuszeni jesteśmy apelować do tych chorych, by usiedli oddzielnie, bo nie możemy znieść ich bliskiego sąsiedztwa. Znowu noc męczarni. Obok mnie siedzi skulony dr Jastrzębski. Profesor Michałowicz został już przeniesiony jako lekarz do szpitala, wygrał więc wielki los. Rektor Drewnowski dzięki interwencji kolegów z pierwszego transportu z Pawiaka otrzymał też dobry przydział, bo skrobie kartofle. Jest to praca w wilgotnym pomieszczeniu, ale ma kolosalne plusy: można siedzieć, nie musi się stać od 3.30 rano do 9 wieczór, pracuje się w ciepłym zaduchu i dostaje jeszcze dodatkową miskę zupy. Rano, jak zwykle, apel, lecz widzimy, że się przeciąga. Odbywa się ponowne liczenie, na motocyklu przyjeżdża jeden, drugi oficer, potem jeszcze kilku. Dowiadujemy się, że brak jednego więźnia. Zaczyna się szukanie, prawdopodobnie więzień przeznaczony do transportu zbiegł albo się ukrył. Poza esesmanami z sąsiedniego pola sprowadzono także kapów, którzy przeszukują wszelkie dziury, wszystkie zakamarki. Kładą się nawet do rowów i zaglądają pod mostki przed każdym blokiem. Bez rezultatu. Oficerowie SS rozmawiają z blokowymi (polskimi Żydami) tych bloków, w których transport przeznaczony do Buchenwaldu nocował. Obserwuję, jak blokowi usiłują coś tłumaczyć gestykulując. Wtem z grupy oficerów SS wezwanie: „Ein Dolmetscher". Podbiegam do. tej grupy, zdejmując po drodze czapkę. Jeden z oficerów, niski szatyn w skórzanym płaszczu, każe mi przetłumaczyć skierowane do blokowych pytanie, czy drzwi ich bloków były zabite na noc deskami. Jeden odpowiada twierdząco, drugi przecząco. Wtedy oficer rozkazuje całemu transportowi wejść do wnętrza bloku i esesmani ponownie liczą wchodzących. Ponieważ liczba więźniów zgadza się ze stanem listy transportowej, istnieje przypuszczenie, że tym razem 24 esesmani przy liczeniu się pomylili, bo przecież jednego więźnia nadal brak. Zatrzymują więc cały transport w bloku, przynoszą stół i zaczynają wyczytywać więźniów imiennie według listy transportowej. Odczytani mają się ustawić na placu apelowym. Przez cały czas poszukiwań wszyscy więźniowie stoją na apelu. Jest silny wiatr i A—5 stopni mrozu. Skostniałem tak, że nie czuję ani rąk, ani nóg. A tu na oczach oficerów SS nie można wzajem nacierać sobie pleców ani też po dorożkarsku „zabijać" rąk na rozgrzewkę. Czytanie listy transportu trwa do godziny 11. Jeszcze mała garstka nie wyczytanych pozostała w bloku, gdy na polu niespodziewanie rozlega się komenda: „Blockweise abrucken". Od samej komendy zrobiło mi się ciepło. Garstka nie wyczytanych z listy wychodzi z bloku i dołącza do stojących na placu. Wszystkim z transportu każą zdejmować drewniaki i rozdają saboty (holenderskie pantofle w całości zrobione z drewna), które mają utrudnić ucieczkę z wagonu. Każdy też dostaje bochenek chleba i kawałek kiełbasy. Wreszcie ruszają w drogę do kolei. Idą, człapiąc i szurając sabotami, otoczeni esesmanami u-zbrojonymi w gotową do strzału broń i z psami na smyczy. Między innymi odszedł z transportem Mieczysław Lurczyński, literat i malarz, który siedział na Pawiaku w jednej celi z księdzem Archutow-skim. Co się stało, że kazano więźniom odejść, zanim sprawdzenie listy transportowej dobiegło końca? Okazuje się, że to Schreibstube pomyliła się, zestawiając stan liczbowy do apelu. Po rozwiązaniu kilku bloków pozostali jedynie sami blokowi. Ponieważ jeden z nich, Ne-umeister, polski Żyd, nocował w innym zamieszkanym bloku i był tam także uwzględniony w wykazie zaprowiantowania, więc do apelu wykazany został dwukrotnie: w swoim bloku i tam, gdzie spał. Gdy apel się nie zgadza, natychmiast wzywa się schutzhaftlagera SS--untersturmfuhrera Antona Thumana. Przy okazji więc wezwania go na III pole i jego rozmowy z blokowymi wyszło na jaw, że wbrew przepisom jeden blok „transportowy" nie był zabity na noc deskami, a ja miałem sposobność poznania Thumana, tego, przed którym drży cały Majdanek, którego się boją i nienawidzą wszyscy esesmani, nie mówiąc już o więźniach. 25 Po wyjeździe transportu do Buchenwaldu pozostali w opustoszałych blokach więźniowie ściągani są na powrót do bloku 9 i 10. Wracam więc znów i ja. Blokowy zapowiada, że wieczorem, gdy wrócimy do bloku dziewiątego, będziemy musieli zdjąć obuwie, bo podłoga musi być czysta. Dlatego chodzimy po mokrej podłodze w skarpetach, z których już wyglądają brudne palce. Wskutek ciągłego przebywania na powietrzu i przemarznięcia nabawiłem się jakiegoś dziwnego zapalenia nosa. Nie jest to katar, który niemal każdy z nas przechodzi kilka razy do roku i który zwykle po okresie kulminacyjnego nasilenia mija. Jest to raczej chroniczny nadmiar wilgoci w nosie, skutkiem czego nozdrza są stale mokre i wciąż kropla wisi u nosa. Na wietrze nos trochę obsycha, ale śluz sączy się wciąż, dlatego skóra pierzchnie i robią się strupy. Nie tylko ja na to cierpię, inni także obcierają nosy rękawami lub czapkami. Tym razem łóżka wyznaczono nam w innym miejscu — ale Struczowski znów zajął łóżko nade mną — a faktycznie śpimy razem na jednym sienniku. Nie wiem dokładnie, jak długo już jestem na Majdanku, ale dotychczas ani razu się nie myłem. Następnego dnia rano przyłączam się do grupy, która nosi wodę do szorowania podłogi (przed apelem). Korzystam z tej okazji i myję się — po raz pierwszy — bez mydła i szczotki. Co za rozkosz pozbyć się lepkiego brudu z rąk i twarzy. Czuję się jak nowo narodzony po tym umyciu pod kranem. Wycieram się czapką. Wyobrażam sobie zarost na mojej, brodzie, zresztą widzę, jak wyglądają moi koledzy. W niedzielę mieli nas golić, ale my pracujemy bez przerw, każdego dnia do wieczora, więc zupełnie straciliśmy rachubę czasu i orientację w tym, jaki to dzień tygodnia. Dotąd jednak golenia nie było. Mamy pierwsze dni kwietnia, a tu nic się nie ociepla, nadal bardzo silne wiatry i mrozy w czasie nocy. Pocieszam się, że od 21 marca jest już kalendarzowa wiosna. Co tu zrobić, żeby uchronić się przed zimnem? Wpadam na pomysł. Rano wyciągam garść słomy z siennika, chowam się za łóżkiem i pakuję ją sobie pod koszulę, na plecy i na piersi. Słoma trochę kłuje. Jednak na rannym apelu czuję, że mi jest trochę cieplej. Wieczorem, kiedy zabrałem się do jej wytrząsania, pokruszona już była na sieczkę. Po kolacji odbywa się kontrola odwszenia. Kiedy staję przed 26 doktorem Jastrzębskim, tym razem dłużej przegląda koszulę i dziwnie podejrzliwie przypatruje mi się, w końcu każe stanąć na boku i czekać. Teraz zauważyłem, że moje ciało jest jak w pokrzywce — to słoma pokłuła mi tak piersi i brzuch. Dr Jastrzębski w cztery oczy powiada mi, że strasznie jestem pogryziony przez wszy, dziwił się tylko, że ani jednej wszy nie znalazł w koszuli. Oświadczam mu, że na pewno wszy nie mam i że pokuła mnie tak słoma. Kiwa niedowierzająco głową i mówi, że to wyraźne zaognienie od ukąszenia wszy. Na * drugi dzień po odjeździe transportu komendant pola feldfuhrer Groffmann wzywa mnie do kancelarii, pokazuje worek i mówi, że jest to trawa parkowa do siania. Otwieram worek, ale widzę, że to nasienie jakiegoś gatunku koniczyny. Czuję wydobywający się z worka zapach stęchlizny — nasienie jest zbutwiałe. Najpierw wyjaśniam, że to nie jest trawa parkowa, i każę mu powąchać te nasiona. Proponuję przeprowadzić próbę kiełkowania, ale do tego potrzebuję waty lub ligniny oraz stałej temperatury. Zaimponowałem mu znajomością rzeczy, więc idzie ze mną do izby chorych i każe wydać mi ligninę. Odliczam sto ziarenek, kładę do wilgotnej ligniny i umieszczam miskę w Schreibstubie — kancelarii III pola. Błogosławię go za to, bo w pokoju ciepło, w piecu aż huczy. Co parę godzin wpadam tu na pięć minut, niby dla obejrzenia, czy już trawa rośnie. Pisarze zatrudnieni w kancelarii (więźniowie słowaccy) wiedzą, że działam z polecenia feldfuhrera — patrzą z wielkim respektem na miskę, a mnie chyba tylko tolerują. Poznaję przy tej sposobności kierownika kancelarii dr. Horowitza, słowackiego Żyda — byłego dyrektora banku. Wyjątkowo skromny, cichy i taktowny człowiek, który nie tylko do mnie, ale i do wszystkich więźniów bardzo przyzwoicie się odnosi. Pracując na polu w pobliżu bramy, a także dwóch bloków (w pierwszym z nich mieści się Izba Chorych, a w drugim — kancelaria komendanta i Schreibstube) dobrze widzę, co się wokół dzieje. Jako nowicjuszowi przede wszystkim rzucają mi się w oczy Wagenkolon-nen. Są to stare, niemieckie, wysłużone wojskowe furgony z ciężki- 27 mi wielkimi kołami, z kozłem umieszczonym na wysokości dwu metrów, które zwykle ciągnione były przez cztery ciężkie meklemburs-kie konie. Otóż tutaj ciągną te wozy więźniowie. Do przodu furgonu przymocowano „szleje", linki z drutu, wrzynające się głęboko w piersi i ramiona ciągnących, takie same linki umocowano po bokach wozu (po cztery z każdego boku), z wplecionymi w nie kawałkami drzewa jako uchwytami. Dwudziestu ludzi ustawia się przy wozie w następujący sposób: dwóch prowadzi dyszel, czterech ciągnie z przodu za orczyki, ośmiu z boków, a sześciu popycha furgon z tyłu. Wożą przeważnie kartofle do kuchni. Wóz taki zabiera najmniej dwie tony. Takich wozów jest kilka w obozie, „kursują" przez cały dzień między terenem gospodarstwa warzywnego, gdzie są kopce z kartoflami, a kuchnią obozową. W ogrodach oczywiście nie ma żadnych dróg bitych, koła więc grzęzną w piaszczystej ziemi lub na rozjeżdżonych przez ciężkie wozy torowiskach, pełnych wody, błota i wybojów. Najgorsze do przebycia jest miejsce przed bramą obozową, gdzie są ogromne doły, po deszczu wypełnione błotem i wodą. Gdy załadowany wóz ugrzęźnie, kapo i esesmani krzykiem usiłują zmusić więźniów do nadludzkiego wysiłku, a potem zaczynają bić po wyprężonych plecach. Widowisko to powtarza się co kilkanaście minut. Wrażenie przerażające. Więźniowie przypominają niewolników egipskich, którzy pod ba