Jerzy KWIATKOWSKI 485 dni na MAJDANKU Wydawnictwo Lubelskie I Projekt okładki i karty tytułowej MIROSŁAW ZDRODOWSKI-ZDROZDOWSKI Indeks nazwisk DANIELA DEMIDOWSKA-MAREK Redaktor ZOFIA KRUSZELNICKA Redaktor techniczny t*\ TOMASZ BIELSKI Zdjęcia z Archiwum Państwowego Muzeum na Majdanku ISBN 83-222-0410-8 Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1966 OD REDAKCJI Dr Jerzy Kwiatkowski — przedstawiciel środowiska inteligenckiego, człowiek o wysokiej kulturze, obdarzony bystrym zmysłem obserwacji — trafił do obozu zagłady na Majdanku 26 marca 1943 r. z transportu więźniów z Pawiaka. Przebywał w obozie 16 miesięcy — do 22 lipca 1944 r., po czym został ewakuowany do Oświęcimia, a następnie do Sachsenhausen. Podczas pobytu na Majdanku ukończył 50 lat, jego przeżycia były więc udziałem człowieka w pełni dojrzałego. Jerzy Kwiatkowski urodził się w Wiedniu 24 czerwca 1894 r. w kresowej rodzinie chirurga i działacza społeczno-politycznego. Szkołę średnią ukończył w Czerniowcach, studia uniwersyteckie w Wiedniu, doktoryzował się na Wydziale Prawa. W okresie I wojny światowej był oficerem kawalerii, w międzywojennym dwudziestoleciu związał się na stałe z Warszawą, gdzie początkowo był prokurentem, potem wicedyrektorem Polskiego Banku Przemysłowego i kierownikiem Oddziału Warszawskiego tegoż banku, a następnie współwłaścicielem warszawskiej fabryki obrabiarek „Pionier". Na terenie fabryki nastąpiło jego aresztowanie przez gestapo. Pierwsze notatki z pobytu w obozie zaczął Autor spisywać jesienią 1945 r., bezpośrenio po uzyskaniu wolności, na terenie brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec. Po licznych uzupełnieniach, korektach i uzyskaniu „literackiego" szlifu doczekały się one opublikowania w 1966 r. Obecne wydanie ukazuje się po śmierci Autora, który po wojnie osiadł na stałe w USA. T Wspomnienia obozowe Jerzego Kwiatkowskiego wnoszą do literatury pamiętnikarskiej tego typu wiele cennych elementów o cha-lakterze dokumentalnym, zawartych zwłaszcza w obserwacjach i .zapiskach odnoszących się do okresu jego pracy w Schreibstube, czyli kancelarii obozowej. Autor „miał szczęście" trafić na Majdanek w okresie, kiedy warunki bytowania więźniów stały się już nieco znośniejsze, mimo to z kart pamiętnika wyłania się niezwykle tragiczny obraz egzystencji tysięcy ludzi wegetujących z dnia na dzień, w strachu i poniżeniu, w obliczu śmierci, z której odarto wszelkie dostojeństwo. Z lektury książki Kwiatkowskiego Czytelnik może odnieść niekiedy mylne wrażenie, że gehennę życia obozowego stwarzali sami współwięźniowie — różnego rodzaju funkcyjni, rekrutujący się zazwyczaj spośród kryminalistów. Odpowiada na to sam Autor stwierdzając, iż właśnie cała perfidia i wyrafinowanie systemu obozowego polegało na tym, że jakże często esesmani czarną robotę udręczania, szykanowania i zatruwania życia więźniom pozostawiali różnym kreaturom spośród nich samych. Zagrożenie było więc podwójne — zabijali ludzie i zabijał system. Autor należał do tych nielicznych, którzy zdołali przeżyć... Ił Pamiętnik poświęcani polskiej niewieście, która pierwsza podała mi rękę przez druty kolczaste I J\lles aussteigen! Tym okrzykiem zostaliśmy zaalarmowani po osiem-nastogodzinnej jeździe w wagonach towarowych. Słyszymy przekręcanie kluczy przy kłódkach zawieszonych u naszych drzwi, które gwałtownie się odsuwają. Przed wagonem chmara esesmanów, nawoływanie do pośpiechu: „los, los" — i już esesmani zaczynają bić kolbami tych więźniów, którzy nie potrafią dość sprężyście zeskoczyć z półtorametrowej wysokości na tor kolejowy. Razem ze mną wyskakują z wagonu: rektor Politechniki Warszawskiej inż. Kazimierz Drewnowski, prof. dr med. Mieczysław Michałowicz, lekarze: dr Jastrzębski i Zembrzuski, inż. Witold Sopoćko i inni, a rektor warszawskiego seminarium duchownego, ks. dr Roman Archutows-ki, dostaje tak potężne uderzenie kolbą w kark, że zatacza się pod koła wagonu. Wreszcie cała pięćdziesiątka z naszego wagonu jest już na peronie. Ustawiają nas piątkami i każdej piątce każą się brać pod ręce. W transporcie było około siedmiuset mężczyzn i czterysta kobiet. Rozglądam się — jesteśmy na dworcu towarowym w Lublinie. A więc wysłano nas na Majdanek, a nie do Oświęcimia, jak mówili wczoraj w V Oddziale Transportowym Pawiaka w Warszawie „wtajemniczeni" esesmani. Odetchnąłem, gdyż Oświęcim po prawie trzech latach istnienia miał już wyrobioną markę — Majdanek dopiero przed miesiącem został oficjalnie przekształcony z obozu jenieckiego Waffen SS na obóz koncentracyjny, zresztą był nim już w rzeczywistości od roku. Świta. Nastaje pochmurny, mroźny poranek 26 marca 1943 r. Nad ustawiającymi się i ruszającymi wolno naprzód kolumnami wię- źniów krążą kraczące wrony. Sąsiad mój powiada: — Witają tak nowe ofiary! — Przechodzimy przez śpiące miasto. Gdzieniegdzie wczesny przechodzień przystaje i patrząc na nas smutnym wzrokiem, w milczeniu kiwa głową. Kroczymy powoli z naszymi tobołkami, gęsto obstawieni przez esesmanów uzbrojonych w „empi", maszynowe pistolety gotowe do strzału, i trzymających na smyczy kilkadziesiąt wilków, dogów i dobermanów. Po kilku kwadransach dochodzimy do obozu — widzimy setki drewnianych bloków rozstawionych opodal szosy prowadzącej z Lublina do Chełma. To jest Majdanek. Ustawiają nas przed jakimś barakiem i czekamy; kobiety idą dalej. Widzimy więźniów w szarych ubraniach w niebieskie pasy, straszliwie wynędzniałych, uginających się i ledwo wlokących nogi pod ciężarem jednego siennika. Ktoś z naszej grupy uspokaja, że to prawdopodobnie rekonwalescenci po tyfusie. Ktoś inny radzi zjeść resztę zapasów żywnościowych, bo wszystko nam zabiorą, ale nikt nie daje temu wiary. Nadchodzi kilku esesmanów, stopni ich nie rozróżniam, i każą nam wejść do pustego baraku. Tam musimy szybko się rozebrać i trzymać w ręku wszelkie przedmioty wartościowe oraz odzież. Taki rozkaz. Stoimy nadzy i czekamy. Wierzeje baraku stajennego są na oścież otwarte, dostajemy gęsiej skórki. Czekamy może godzinę. Wreszcie zaczyna się czytanie listy transportowej; wyczytani przechodzą na drugą stronę baraku. Odczytanie siedmiuset nazwisk trwa długo. Wywołani rozstają się ze swoimi zapasami żywności i ubraniami, których nikt nie oznacza ani nazwiskiem, ani numerem. Zastanawiam się, jak później odnajdę moje futro na el-kach z wydrowym kołnierzem. W nowej grupie czekamy znowu. Ustawiają stolik, przy nim rejestrujemy się i otrzymujemy numery tłoczone na blasze z pociętych puszek konserwowych. Dostaję nr 8830. Muszę oddać złote spinki do depozytu. Więzień mówiący kiepską polszczyzną ze zdziwieniem, a może i z pewną zachłannością, uwydatniającą się w głosie, pyta, czy to prawdziwe złoto, po czym zatrzymuje spinki w garści i już woła następnego — mnie rzuca przez ramię, że spinki zapisane będą do mego depozytu, pod moim numerem, ale numeru tego nawet nie notuje. Srebrny medalik, ważna dla mnie pamiątka z pierwszej wojny światowej, rzuca ów więzień na ziemię jako rzecz bezwartościową. Rejestracja, a raczej odbieranie depozytów, pochłania znów sporo czasu. Dygo- 10 czę na całym ciele. Wreszcie każą nam grupami, po sto osób, przechodzić do łaźni. Nago i boso biegniemy po zamarzniętej ziemi do sąsiedniego budynku, oddalonego o około sto metrów. W zimnej szatni siedzi kilku fryzjerów, Żydów słowackich, którzy strzygą nam włosy na głowie, wąsy, włosy pod pachami i na całym ciele. Podczas tego zabiegu wypytujemy o warunki na Majdanku. Wszyscy mówią, że jedyne wyjście z obozu prowadzi przez komin. Słucham tylko jednym uchem — bezpośrednio przed wyjazdem z Pawiaka dostałem od brata kartkę z wiadomością, że Puc (tak mnie żartobliwie przezywano w rodzinie) za trzy tygodnie wyzdrowieje, co miało oznaczać, że za trzy tygodnie wyjdę na wolność. Po ostrzyżeniu, co też trwało dość długo, wpędzają w pośpiechu i z krzykiem naszą grupę do łaźni. Pod każdym natryskiem staje dwóch — trzech ludzi. Mydło i ręczniki zostały z naszymi rzeczami. Gorąca woda rozgrzewa nas, mimo że wszystkie okna łaźni są otwarte. Dostajemy maść siarkową do natarcia głowy i pachwin przeciwko wszom. Następuje przydział ubrań. Z jednego stosu dają koszule, z drugiego kalesony, z innych skarpetki, spodnie, marynarki, półbuty na drewnianych podeszwach i czapki. Ale pożal się, Boże, jak to wygląda! Skąd wzięto te tysiące ubrań-łachmanów? Wdziewamy koszule i kalesony na mokre ciała. Koszule są przeważnie dziecięce, nie dopinają się na szyi, wszystkie bez guzików; wielu z nas zamiast kalesonów dostaje trykoty damskie lub spodenki kąpielowe. Ubrania również trzeba brać bez przymierzenia, jak popadnie. Drewniaki niedobrane „do pary", małe, nie wchodzą na stopy. Ja dostaję takie duże, że spadają mi z nóg. Spodnie mam bawełniane, koloru kakao, z łatami na obu kolanach i siedzeniu, przy tym tak ciasne, że nie mogę ich dopiąć. Fryzjer, ujrzawszy moje przyzwoite szelki, radził, bym mu je ofiarował, bo i tak w łaźni odbiorą; więc nie dopinające się spodnie muszę trzymać w garści. Sięgają mi do połowy łydek i po obu stronach mają namalowane olejną farbą czerwone lampasy. Nie mogę dopiąć koszuli na piersi, ale za to otrzymuję marynarkę zupełnie nową, tylko, niestety, letnią na jedwabnej podszewce, z jednym jedynym guzikiem. Czapka jest za mała i trzyma się na samym czubku głowy. Na pół ubranych, z odzieżą przewieszoną przez ramię, wypędzają nas na dwór, gdzie nasza setka kończy się ubierać i usiłuje jakoś przymocować buty do nóg. Stoimy i ziębniemy na mrozie. Zauważam, że na wszystkich marynarkach, na plecach, namalowana jest li olejną, czerwoną farbą gruba pionowa linia, a po obu jej stronach litery K i L wielkości około 15 cm. W południe pędzą nas pod eskortą do niedaleko położonego I pola obozu. Każą maszerować wyrównanymi piątkami. Przed bramą z drutu kolczastego prowadzącą do I pola stoi mały budynek Blockfiihrerstube, w którym mieści się warta blockfuhrerów. Wyszli teraz i zaczynają liczyć wkraczające piątki. Kto nie maszeruje równo w szeregu, nie mogąc na przykład dać sobie rady ze spadającymi drewniakami, dostaje od esesmanów batem po głowie i przez plecy. Zamknęła się za nami brama obozu koncentracyjnego... Prowadzą nas przed blok 17. Tam znów czekamy. Wskazują nam latryny na otwartym placu, informują, że od drutów kolczastych okalających I pole rozpoczyna się strefa śmierci, tj. pas szerokości około 5 m, odgrodzony jednym tylko drutem kolczastym na wysokości 80 cm. Do każdego, kto przekroczy tę granicę, będą strzelać z posterunków znajdujących się w wieżyczkach wystawionych na zewnątrz na czterech rogach pola. Zasieki składają się z dwóch płotów z drutu kolczastego wysokości około 3 m, stojących w odstępie około 2,5 m. Przestrzeń między obydwoma płotami jest wypełniona plecionką z drutu, przeciągniętego na ukos, tj. od podstawy jednego płotu do najwyższego rzędu drutów drugiego płotu. Plecionka ta nazywa się Stolperdrat. Na wewnętrznym płocie, na porcelanowych izolatorach, w odstępach dwudziestocentymetrowych umieszczono przewodniki elektryczne z prądem wysokiego napięcia. W razie przecięcia takiego przewodu odzywa się dzwonek alarmowy w Blockfiihrerstube. Na słupach zainstalowano co 10 m silne lampy, po 500 świec każda, z kloszami kierującymi snopy światła na linię drutów. Posterunki na wieżyczkach mają poza tym ruchome reflektory. „Pas śmierci" oraz strefa między obydwoma płotami wysypana jest białym wapiennym tłuczniem, w nocy na takim tle wyraźniej rysuje się sylwetka ludzka. Wreszcie wpuszczają nas do bloku 17. Jest to pusty mieszkalny barak — jedna duża sala z nowymi trzypiętrowymi łóżkami bez sienników. Okna i drzwi jak w domach mieszkalnych. Nasze oddechy i ciepłota naszych ciał sprawiają, że w bloku zaczyna się robić nieco cieplej. Przy stole zasiada kilku więźniów pracujących w Lagerschreib-stube; zaczyna się wypełnianie obszernych kwestionariuszy, w których trzeba podać zawód, wykształcenie, imiona rodziców, nazwisko panieńskie matki, adres własny i osoby, którą należy zawiadomić na 12 wypadek śmierci więźnia, znajomość języków, rysopis, ilość psujących się zębów, datę aresztowania, przynależność do stronnictw politycznych itd. Praca dość mozolna, wymagająca pomocy dużej liczby tłumaczy, którzy umożliwiają porozumienie z więźniami najrozmaitszych narodowości. Wśród sporządzających tzw. Aufnahme jest znany literat Pomirowski, który poufnie informuje nas, iż nie należy przyznawać się do stopni oficerskich i zawodu adwokackiego, bo tacy są tępieni przede wszystkim. Od niego też dowiadujemy się z grubsza o trybie życia obozowego. Ci, którzy się już zarejestrowali, mają się ustawić przed blokiem — a tam mróz. Zaczynamy więc lawirować: stajemy coraz to w innej kolejce — a w chwili zbliżania się do stołu, niepostrzeżenie wycofujemy się. Po otrząśnięciu się z pierwszych wrażeń stoimy, ja, rektor Dre-wnowski i prof. Michałowicz, między łóżkami, patrzymy na siebie, bowiem ubiór kwalifikuje nas raczej na maskaradę na Lumpenbałl. Kiwając głową powiadam do nich: — Ładnie my wyglądamy. — Raptem gaśnie światło w bloku. Esesman pyta, kto jest elektrykiem. Zgłasza się „oberwus-magnificencja", zdobywa skądś drabinę i po dziesięciu minutach jest już światło. Teoretyk, wykładający na wydziale elektrycznym, zdał egzamin praktyczny! Podczas rejestracji kilkakrotnie przychodzi lageraltester I pola (najstarszy więzień), Niemiec, z batem w ręku, i zachrypniętym głosem, bez żadnego powodu, wymyśla nam od „scheisspolaken" (zasr... Polacy). Ogarnia nas bezsilna wściekłość. Wieczorem kończy się rejestracja — wyprowadzają nas z bloku. Dowiadujemy się, że mamy przejść na III pole, gdzie ma być gorzej niż na I polu. Znów ustawianie w piątki, znów liczenie nas na placu, potem przejście przez bramę I pola, przy której blockfiihrer liczy nas na nowo, i wreszcie na III pole, i znów blockfiihrer przy bramie, i znów liczenie. Zatrzymujemy się przy piątym bloku. Jest ciemna noc. Przed blokiem przejmuje nas nowa władza, przełożony piątego bloku, pan Feder, Żyd z Małopolski, z długim batem w ręku. On nas liczy i wprowadza do bloku. Mówi do nas per ty, a my do niego per panie blokowy. Wchodzimy do bloku przez szerokie, skrzypiące, dwuskrzydłowe wrota. Na wrotach widzę emaliowaną tablicę z napisem w języku niemieckim, obwieszczającym, że koni chorych na świerzb nie należy wprowadzać, a do stajen, w których konie już chorowały 13 na świerzb, nowe transporty koni wolno wprowadzać jedynie za zezwoleniem weterynarza wojskowego. Rozglądam się więc po tej stajni, która ma być naszym mieszkaniem. Wnętrze jest oświetlone tylko trzema żarówkami, panuje w nim półmrok. Jest zupełnie pusto, jedna wielka hala bez żadnych przegród, przepierzeń. Podłoga pokryta mocno przydeptanym błotem. Okien nie widać. Blokowy poucza nas, że wieczorem wolno wychodzić do latryny jedynie póki na środku placu apelowego na wysokim słupie świeci się czerwona żarówka; po zgaszeniu tej żarówki posterunki będą strzelać do każdej osoby przechodzącej przez plac apelowy. W nocy trzeba więc załatwiać potrzeby fizjologiczne do kalifasów. Są to duże skrzynie, o pojemności około 3/4 metra sześciennego; z obu przeciwległych stron mają przybite drągi-uchwyty do noszenia. Skrzynie te nie są szczelne, więc przez całą noc sączy się z nich mocz i kał na podłogę. W bloku nie ma łóżek, nie mówiąc już o stołach czy ławkach. Jedzenia nie dostajemy. Blokowy każe się nam kłaść spać. Czuć wilgotny zaduch. Z obrzydzeniem siadamy na podłodze, chociaż ubrani jesteśmy w łachmany, jeden ściśle przytulony do drugiego, by ciepłem ciał wzajemnie się ogrzać. Podłoga jest lodowata i nieszczelna, przez szpary wieje od dołu. Znużony wrażeniami dnia i po nie przespanej, spędzonej w wagonie towarowym, poprzedniej nocy staram się ułożyć jakoś na podłodze. Trudno jest leżeć: głowa opada do tyłu, a nie ma co pod nią podłożyć. Nie wiem, kiedy zapadłem w ciężki sen, ale niebawem budzi mnie dokuczliwe zimno. Mam zupełnie sztywne nogi i prawie ich nie czuję. Drzemię tylko i w ciągu każdej godziny kilkakrotnie się budzę. O godzinie 3.15 budzi nas blokowy. Chętnie wstaję, by się choć trochę rozgrzać. Wodociągu ani umywalni w bloku nie ma, więc w krótkim czasie wszyscy jesteśmy gotowi do apelu. Śniadania nie dają. Wynosimy z bloku wypełnione po brzegi kalifasy. Po każdej wyniesionej skrzyni zostają ślady na podłodze całego bloku i na podwórzu aż do latryny. Na apel czekamy i czekamy. Jest cholernie zimno, od przedwczoraj nic nie mieliśmy w ustach, a wiatrem podszyte łachmany, nie dopinające się na brzuchu ani przy szyi, nie chronią przed dokuczliwym przewiewem. O 4.30 przy pełnym księżycowym świetle i porządnym mrozie wyprowadza nas blokowy na plac, 14 gdzie odbywają się apele, i ustawia w pięć szeregów. Znów stoimy i czekamy. O godzinie 5 przychodzą esesmani blockfuhrerzy, każdy z nich odbiera apel swojego bloku, wpisując stan liczebny do księgi, którą zabiera ze sobą. Przy zbliżaniu się esesmana blokowy wykrzykuje komendę: „Stillgestanden, Mutzen ab, Augen links" (baczność, czapki zdjąć, w lewo patrz), i z odkrytą głową podbiega do blockfiihrera, melduje mu stan bloku. Miałem dostatecznie dużo czasu, by podczas tego apelu rozglądnąć się po moim nowym miejscu zamieszkania. Plac apelowy ma kształt prostokąta. Po obu jego stronach stoją bloki, jedenaście z lewej i jedenaście z prawej strony; ścianami szczytowymi (w których znajdują się szerokie wejścia) zwrócone są do placu apelowego, zajmującego cały środek pola. Za blokami mieszkalnymi w jednym końcu znajduje się kuchnia, w drugim — barak-umywalnia. Po apelu, trwającym może półtorej godziny, starzy więźniowie, ubrani w pasiaki, wymaszerowuja w grupach z obozu. My pozostajemy na placu. Podczas apelu zauważyłem kilku osobników szwendających się po placu, ubranych, jak austriaccy kawalerzyści — w czerwone spodnie i ciemnogranatowe bluzy o kroju wojskowym. Krój i stan mundurów bez zarzutu, na głowach cywilne czapki cyklis-tówki, na plecach dyskretne, starannie wymalowane litery K L, a na lewym ramieniu czarna opaska z białym napisem „kapo". A więc tak wyglądają kapowie, o których już na wolności wiele się słyszało. Stoimy na mrozie i znów czekamy. Po jakimś czasie przychodzi taki kapo i przemawia do nas po niemiecku. Jest to lageraltester Rockinger, o najdłuższym stażu więzień z III pola — młody, może trzydziestoletni mężczyzna, o dość eleganckim wyglądzie. Blokowy tłumaczy jego przemówienie na język polski, ale bardzo niedokładnie, połowę słów opuszcza. Niemniej dowiadujemy się, że przed każdym esesmanem i kapo mamy zdejmować czapki, a na zawołanie zbliżać się do nich biegiem. Nie wolno w czasie pracy siadać ani też stać bez ruchu. Należy zawsze szybko się poruszać. Z latryny nie wolno korzystać w czasie pracy. Nie wolno podnosić kołnierzy marynarek ani też wpuszczać marynarki w spodnie (sposób na „ocieplenie" — wytworzenie izolacyjnej warstwy powietrza). Nie wolno wkładać na siebie dwu koszul czy dwóch par kalesonów. 15 Również swetrów nie wolno nosić. Nie wolno mieć przy sobie ołówka, chustki do nosa, scyzoryka, tytoniu, papieru, nie wolno wchodzić do bloku w ciągu dnia ani prowadzić rozmów z cywilnymi robotnikami, przychodzącymi z zewnątrz do pracy w obozie. Rozrywanie koców na części i opasywanie się nimi to sabotaż — będzie karane śmiercią. Trzymanie rąk w kieszeniach jest ciężkim przestępstwem. Krótko mówiąc, wszystko jest zabronione — z wyjątkiem umierania. Po odprawie blokowy każe nam udać się do bloku, w którym magazynowane są papierowe sienniki. Każdy dostaje jeden siennik. Znów ustawiamy się piątkami, blokowy liczy nas i wyprowadza przez bramę, podając strażnikowi stan liczbowy grupy wychodzącej. Blockfuhrer notuje i sprawdza; nie utrzymujących kroku w szeregu bije laską po głowie. Idziemy między budynkami gospodarczymi, w których mieszczą się różne magazyny. Prowadzi nas blokowy. Wreszcie wychodzimy na bardzo rozległy teren ogrodów warzywnych (obszar kilkuset morgów) należących do obozu, zwanych Gartnerei. Tu na miejscu rozebranych dwóch stert słomy leży resztka, która jest już kompletnie zbutwiała i pokruszona na sieczkę. Blokowy każe nam tą zbutwiałą sieczką napychać sienniki i zanieść do obozu. W odległości 50 m od nas wznoszą się kopce. Niektórzy z więźniów podbiegają do nich, odgarniają ziemię, wyciągają buraki pastewne i obtarłszy je rękawem, zaczynają jeść. Ostrzegamy, by tego nie czynili, bo grozi im biegunka, ale nie słuchają nas, głód zwycięża rozsądek. Towarzyszący nam esesmani zauważyli ów manewr, zatrzymują tych więźniów, każą się im schylić, oprzeć ręce na kolanach i biją w siedzenia pejczami. Nieludzki krzyk wydziera się z ust katowanych. Po napchaniu sienników wracamy do obozu i znów blokowy melduje blockfiihrerowi ilość wracających. Blockfuhrer zestawia w swojej księdze tę liczbę z liczbą więźniów, którzy wyszli z obozu. W bloku rzucamy napchane słomą sienniki na stos, zabieramy puste, znów ustawiamy się piątkami i znów blokowy liczy nas na placu, a blockfuhrer przy bramie. Podczas napychania sienników rozglądam się po terenie i zauważam, iż wokół zabudowań obozowych, w promieniu mniej więcej 800—1000 metrów, stoi tyraliera posterunków SS, jeden od drugiego w odległości około 100 m. Nazywa się to Postenkette. Łańcuch 16 ów otacza tereny, na których więźniowie w ciągu dnia pracują. Wychodząc po raz trzeci z siennikami spotykamy kolumnę kobiet w pasiakach, w białych chustkach na głowie. Padają pytania: „Skąd, chłopcy?", odpowiadamy, że z Pawiaka; niewiasty wołają: „Trzymajcie się, nie dajcie się". Z daleka poznały, że to nowe „zu-gangi", tak samo jak z daleka poznać można rekruta. Spotkanie to dodało nam otuchy. Minąwszy nas, kobiety zaśpiewały piosenkę O mój rozmarynie. Napychanie i noszenie sienników trwa do południa, rozgrzaliśmy się przy robocie. O godzinie 11.45 rozlega się dzwonek — przerwa obiadowa. My obiadu nie dostajemy, gdyż nie zostaliśmy jeszcze „wciągnięci" w stan obozu. Przerwę obiadową spędzamy przed blokiem i widzimy, że wszyscy więźniowie jedzą obiad na dworze. Przerwa trwa pięćdziesiąt minut. Potem znów dzwonek i komenda: Arbeitskommando formieren"'(formować oddziały pracy). Po południu znów nosimy sienniki, tyle że jedna grupa została w obozie i przenosi trzypiętrowe łóżka z jednego bloku do drugiego. Jest przy tym norma, że ściankę czołową łóżka może więzień nieść jedną, a bocznych musi brać cztery na raz. Kto niesie mniej, dostaje baty. O godzinie 18 rozlega się dzwonek oznaczający koniec pracy. Ustawiamy się do apelu, który oficjalnie zaczyna się o 18.30. Zza drutów wracają oddziały pracy, zwane kommandami. Apel może się rozpocząć, gdy blockfiihrerstube stwierdzi, że ostatni oddział powrócił. Przed przyjściem esesmanów blokowy ćwiczy z nami zdejmowanie czapek. Przy słowie Mutzen trzeba chwytać prawą ręką za daszek, a przy słowie ab w jednym tempie uderzać czapkami o uda. Apel trwa przeszło półtorej godziny. Zrobiło się zupełnie ciemno. Wreszcie pada komenda: „Block-weise abrucken" (blokami odmaszerować). W szyku wojskowym od-maszerowujemy do bloków, przy czym blokowi utrzymują rytm pokrzykując: „Links... łinks... links..." Wracamy do bloku 5. Przed blokiem stoją metalowe, hermetycznie zamykane kotły o pojemności pięćdziesięciu litrów. Blokowy każe nam ustawić się w kolejce, obok siebie ma stos blaszanych emaliowanych misek szarego koloru. Są one przeważnie zniszczone, emalia odbita, a blacha kompletnie zardzewiała i pogięta. Na spodzie każda miska ma czerwony napis, wykonany już w fabryce: Waf-fen SS Lublin. Blokowy wlewa każdemu czerpakiem pół litra jakie- 2 _ 485 dni... 17 goś żółtawozielonkawego płynu. Łyżek nie ma. Próbuję — wywar z jakichś ziół, wyczuwam smak mięty. Nazywa się to herbata, oczywiście płyn jest nie słodzony. Chleba nie ma, bo wciąż jeszcze nie jesteśmy ujęci w stan obozu, a herbatę dano nam nieoficjalnie. Po takiej kolacji oddajemy miski, po czym blokowy wskazuje na stos koców leżących w rogu baraku i poleca, by każdy wziął sobie jeden. Wszyscy rzucają się na koce, momentalnie powstaje kłębowisko, ciżba. Zaczynają mnie odpychać, ustępuję pierwszeństwa innym w przeświadczeniu, że dla każdego przypada jeden koc. Wreszcie zbliżam się do koców, ale zostały tylko podarte albo wręcz połowy czy nawet mniejsze części. Pokazuję stojącemu w pobliżu blokowemu te resztki nie nadające się do przykrycia. Wzrusza ramionami i odchodzi. Biorę więc podarty koc i szukam swego towarzysza z poprzedniej nocy, w ciągu której przytuleni rozgrzewaliśmy się nawzajem. Jest to Struczowski, syn kolegi mego brata z Ministerstwa Oświaty, były podchorążak, wysoki, szczupły brunet, spokojny, o ujmującym sposobie bycia. Opowiada mi, że znalazł się w obozie za pracę w wywiadzie; przez osiem miesięcy był na Pawiaku w izolatce. Mówi o swoim zmarłym ojcu, ale przedmiotem jego wielkiej troski jest samotna matka, pozbawiona jego opieki. Mieszka w Warszawie na Żoliborzu. Rozścielamy podarty koc na podłodze, a drugim się nakrywamy. Fatalne, że nie ma nic do podłożenia pod głowę. Układamy się obaj na prawym boku, wtulamy się w siebie i zasypiamy; oczywiście, przy zmianie pozycji jednego z nas drugi musiał się do niego dostosować. Wieczorem temperatura znów spadła poniżej zera. Dzisiejsza noc była już lepsza od wczorajszej — marzliśmy tylko w stopy, bo koc był za krótki. Rano blokowy każe koce oddawać. Słyszę podejrzane szmery, więźniowie kombinują, jak zrobić z nich szale lub pasy na brzuch. Wyglądam na dwór — świeci księżyc — jest mroźna noc. Wracam z dreszczami do bloku. Znajduję pół koca z flaneli, więc bardzo cienkiego. W ciemnym kącie składam go trzykrotnie i owijam nim brzuch i krzyż. Robi mi się rozkosznie ciepło. Na śniadanie dostajemy pół litra nie słodzonej kawy. Przed wyjściem na plac apelowy — oczywiście znów bez żadnego mycia się — blokowy uprzedza, że będzie każdego rewidował, czy nie ma na sobie koca. Koce zaczynają fruwać w powietrzu, ja także wyciągam ukradkiem swoją flanelę i rzucam ją na ogólny stos. 18 Znów stoimy i czekamy na apel. Wpatruję się w księżyc, którego miękkie światło tak lubiłem, a który tutaj stracił tyle z romantyzmu. Jest przejmująco zimno. Sąsiad mój, dr Jastrzębski, w wieku około sześćdziesięciu lat, cały drży; nacieram mu plecy, on mi się rewanżuje tym samym. Od chwili wyjścia z wagonu zmienił się, policzki mu się zapadły, po ostrzyżeniu bródki twarz zrobiła się jeszcze drobniejsza. Niektórzy wykonują energiczne ruchy rękoma, by się trochę rozgrzać — mogą to jednak robić tylko ci, którzy stoją w środkowych szeregach; każdy stara się dostać do drugiego, trzeciego lub czwartego szeregu, bo pierwszy i piąty są widoczne, a poza tym wystawione na wiatr. Wzeszło słońce, księżyc zbladł, apel się kończy. ,yArbeitskommando formieren!" — znów wychodzimy z siennikami po słomę i ustawiamy łóżka w bloku 9. Na obiad — pierwszy pamiętny obiad — dostajemy brukiew mieszaną z burakami pastewnymi, zasypaną żytnią mąką. Jedzenie jest tak wstrętne, że mimo głodu część buraków zostawiam. Łyżek nam nie dają, musimy zupę pić prosto z miski. Usta i brody pomazane mamy zupą, obcieramy je rękawami. Niektórzy już pozbierali z ziemi jakieś patyczki i drzazgi, oczywiście nie myte ani strugane, i używają ich jako widelców. Jemy wszyscy na dworze. Nogi straszliwie bolą, siadamy więc na wilgotnej ziemi, która pod działaniem słońca w południe odtajała. Kręcą się między nami wynędzniali więźniowie z dawnych transportów. Ci nie przebierają w jedzeniu, proszą o oddanie im „niedojadków". Po obiedzie w dalszym ciągu urządzanie bloku 9. Po wieczornym apelu rozdzielają nas. Jedni przechodzą do pustego bloku 9 (wśród nich i ja), drudzy do bloku 10, częściowo już zamieszkanego. Są tu warszawiacy z pierwszego transportu z Pawiaka, z 17 stycznia 43 r., niektórzy wzięci w czasie słynnej trzydniowej łapanki ulicznej. Blokowym naszym jest Zygmunt Stauber, były kapral WP ze Lwowa. Dzieli nas na osiem sekcji. Łóżka ustawione parami, w wąskich odstępach, opierają się wezgłowiami o obie dłuższe ściany — w ten sposób tworzy się biegnący przez środek bloku szeroki korytarz. 19 Otrzymuję awans, bo Zygmunt mianuje mnie sekcyjnym. Mam pod sobą około czterdziestu ludzi. Łóżka są numerowane, muszę każdemu z mojej sekcji wyznaczyć miejsce i wręczyć blokowemu spis łóżek. Zdawałoby się sprawa prosta, ale blokowy powiada, że nie może mi dać ani ołówka, ani papieru. Muszę sobie to „zorganizować". Zastanowiłem się, bo nie rozumiałem tego określenia. Wiedziałem o organizacji rozmaitych komitetów, uczęszczałem na kursy organizacji pracy, ale jak można organizować ołówki, tego w pierwszej chwili nie pojąłem. Każdy z nas dostaje własne łóżko z siennikiem, lecz bez zagłówka, i dwa koce. Co za luksus po tych trzech ostatnich nocach. Dziś poza kawą pierwszy raz dostajemy chleb. Bochenek na ośmiu. Blokowy odlicza poszczególnym sekcyjnym odpowiednią ilość bochenków, które trzeba pokrajać i rozdzielić. Znowu zagadnienie — czym krajać chleb; trzeba „zorganizować" nóż! Po kolacji blokowy zaczyna wydawać numerki. Są to dwie małe płócienne szmatki wielkości około 12x4 cm, na których wydrukowane są nasze numery. Poza tym dostajemy po dwa czerwone płócienne trójkąty wysokości 4 cm z drukowaną literą P. Numery musimy przyszyć na lewej piersi i lewej nogawce powyżej kolana, a pod numerem umieścić czerwony trójkąt. Czerwony trójkąt oznacza, że jesteśmy więźniami politycznymi, a litera P, że Polakami. Blokowy rozdaje dziesięć igieł i odpowiednią ilość nici i teraz trzeba szyć — a przede wszystkim czekać na swoją kolej. Jeden szyje prędko i sprawnie, drugi niezdarnie robi pierwsze w życiu ściegi igłą. Dawno już był dzwonek (o 20.45), by wracać do bloku oraz (o 21) by gasić światło i iść spać — w naszym bloku życie wre. Późno w nocy, chyba po godzinie 23, blokowy gasi światło i zapowiada, że pozostali muszą przyszyć numery rano przed apelem. Budzi nas przed dzwonkiem, a więc o trzeciej rano, ale do apelu nie wszyscy zdążyli z tą robotą, część wychodzi na plac bez numerów. Okazuje się, że reszta może przyszyć numery wieczorem. W ciągu dnia robimy porządki w pustych blokach, zamiatamy, przerzucamy sienniki ze słomą, twarze pokryte mamy grubą warstwą kurzu. Jesteśmy wszyscy senni, bo dziś spaliśmy najwyżej cztery godziny, a w czasie poprzednich nocy najwyżej po sześć. Tego dnia dochodzą nas wiadomości, że cały transport z Pawiaka ma w najbliższym czasie wyjechać do Buchenwaldu. Oczywiście nazwę tę 20 słyszymy po raz pierwszy. W Warszawie mówiło się o Dachau, Oświęcimiu, Oranienburgu, Mauthausen. O Buchenwaldzie nic nie wiemy i nikt się nie orientuje, gdzie to jest, choćby w przybliżeniu. Podobno w Bawarii. W ciągu dnia spisują nas według zawodów i ustawiają grupami. Cwaniacy podają się za rolników, sądząc, że będą wysłani do chłopów na roboty „wolnościowe". Około pięćdziesięciu ludzi mają wybrać z naszego transportu do kommando Unterkunft i tylu do Standortverwaltung, i ci już wiedzą, że pozostaną w obozie. Ja jestem w grupie przeznaczonej do wyjazdu. Gdy wieczorem, po apelu, wracamy do bloku, blokowy każe nam przy drzwiach zdjąć obuwie, abyśmy nie zabrudzili podłogi. Po południu wyszorowaliśmy ją, więc jest zupełnie wilgotna, a w niektórych zagłębieniach desek stoi jeszcze woda. W bloku temperatura sięga najwyżej 5 stopni ciepła, chodzimy w skarpetkach, które momentalnie przemakają, i wielu z nas się przeziębią. Może o to właśnie chodzi! Sądziłem, że dziś pójdziemy wcześniej spać, bo przyszycie numerów nie pochłonie już dużo czasu. Okazuje się, że prawie wszystkie igły, które blokowy wczoraj wydał, „wsiąkły" i nikt się nie przyznaj e do posiadania bodaj jednej. Dziś mamy zresztą inne zajęcia. Nasz towarzysz z transportu, Ludwig Knips, który w przeddzień wyjazdu z Warszawy został z więzienia mokotowskiego przewieziony na Pawiak, po przybyciu na Majdanek zadeklarował się jako volksdeutsch i został blockschreiberem, tj. pisarzem blokowym. Już ma skórzane obuwie i przyzwoitą marynarkę oraz czapkę. Śpi obok blokowego, o godz. 3 rano nie wstaje z innymi i już trzyma się od nas z daleka. Opowiada, że pochodzi ze Śląska Cieszyńskiego, że brał udział w powstaniu śląskim i rzekomo za to siedzi — władze niemieckie odnalazły jego podanie do władz polskich o nadanie mu Krzyża Górnośląskiego. Tymczasem do mnie, jadąc w transporcie, przechwalał się w wagonie, że współpracował z Niemcami w październiku 1939 r. przy zabezpieczaniu akt naszego MSZ, a później był potentatem w Treuhandaussenstelle, mieszczącej się w gmachu MSW na Nowym Świecie. Sprawował nadzór nad wszystkimi młynami w dystrykcie warszawskim. Chodził w mundurze urzędowym z kordzikiem. Należał do Selbstschutz, syn jego służy jako ochotnik w lotnictwie niemieckim, żona jest Polką. Otóż Herr Knips 21 zaczyna sporządzać kartotekę blokową, robi to szalenie nieudolnie, ślamazarnie, raz po raz przerywa pracę, wdając się w jakieś prywatne rozmówki, a biedne haftlingi muszą stać i czekać. Jeden już w pierwszym dniu urzędowania pana schreibera dostał „po mordzie". Knips znów trzyma nas parę godzin po dzwonku na nogach. W bloku ani na polu nie ma zegara, więc nie orientujemy się, która godzina. Wczorajszej nocy marzłem mimo „luksusowych" warunków spania. Na siennikach, bardzo brudnych, nie ma oczywiście prześcieradeł. Rozbieram się do kalesonów i koszuli, jeden koc zostawiam na sienniku, a przykrywam się drugim, mocno przetartym. Oczywiście nie wolno spać w ubraniach. Zwinąłem je i użyłem jako poduszkę pod głowę. Buty schowałem pod siennik, bo ktoś mnie ostrzegał, że kradną obuwie w nocy. Ponieważ pod tym jednym kocem porządnie zmarzłem, na dzisiejszą noc umawiam się ze Struczowskim, że położymy się razem. Będziemy wtedy mieli aż trzy koce do przykrycia. Śpimy znów najwyżej cztery godziny. Rano kompletują nowy transport do Buchenwaldu. Podchodzi do nas lageraltester i pyta, kto jest ogrodnikiem. Występujemy we trzech. Zaczyna nas wypytywać o różne szczegóły. Zatrzymuje tylko mnie, ponieważ mówię płynnie po niemiecku. Powiada, że na razie zostanę jeszcze czternaście dni w obozie, tzn. do czasu ukończenia wiosennych prac ogrodniczych na III polu, i odjadę dopiero następnym transportem. Każe mi dobrać sobie do pomocy czterech fachowców, którzy też będą wyłączeni z dzisiejszego transportu. Zwracam się do księdza Archutowskiego, inżyniera Sopocki, Stru-czowskiego i kapitana Macielińskiego z zapytaniem, czy chcą zostać moimi pomocnikami. Wszyscy czterej zgadzają się chętnie, widzę po błysku w oczach ich zadowolenie, ale równocześnie wszyscy się zastrzegają, że o pracach ogrodniczych nie mają pojęcia. Uspokajam, że będę im służył wskazówkami. Lageraltester zaraz zabiera nas i wyznacza zakres roboty. Widzę, że to program na czas dłuższy niż dwa tygodnie, a poza tym zdaję sobie sprawę, że po wykonaniu prac wiosennych konserwacja ogrodu będzie wymagała dalszej, ciągłej pracy. 22 Na III polu nie ma żadnego drzewa ani krzaka. Jest kawałek murawy z kilkoma klombami przed pierwszym blokiem od ulicy, tj. blokiem 12, w którym mieści się izba chorych III pola. Poza tym twarda, goła ziemia, udeptana przez tysiące nóg i wyjeżdżona przez setki furgonów. Zaczynamy przekopywanie klombów. Księdzu Archutowskiemu przydzielam grabienie, a więc najlżejszą robotę, przy czym pokazuję mu, jak należy trzymać grabie i jak się nimi posługiwać. Poza więźniami z transportu z Pawiaka dostaję jeszcze kilku rolników umiejących obchodzić się ze szpadlem, tak że pupile moi giną w tłoku i nie zwracają uwagi swoją ignorancją. Zresztą komendant pola i lageraltester są zajęci zestawianiem transportu. Ludzie muszą być przebrani w pasiaki, muszą więc znów przyszywać numery i „win-kle", prócz tego trzeba sporządzić listy transportowe. Na godzinę 14 wyznaczone jest badanie lekarskie. Kilkuset ludzi rozbiera się na placu apelowym i nago defiluje przed lekarzem SS, komendantem szpitala obozowego. Ci, którzy mają ciężkie owrzodzenia, świerzb lub rażące defekty, odpadają — resztę lekarz uznaje za zdrowych. W ciągu dwóch godzin „zbadano" w ten sposób może sześćset osób. Esesmani pilnują, by do grupy odrzuconych z transportu nie przyłączyli się zdrowi. Potem znowu spisywanie pozostałych. Wieczorem, gdyśmy się już ułożyli do snu, otwierają się drzwi i słyszę czyjąś rozmowę z blokowym, który spędza nas w bieliźnie z łóżek. Ldusekontrolłe — kontrola zawszenia. Musimy zdjąć koszule, odwrócić na lewą stronę i pokazać lekarzowi. Kontrola trwa ponad godzinę. U kilkunastu więźniów lekarz znalazł wszy. Dziś znów będziemy mieli mniej niż pięć godzin snu. f Następnego dnia wieczorem, po apelu, likwidują blok 9 i 10. Wszystkich przeznaczonych do transportu oddziela się, przelicza i przeprowadza do dwu pustych bloków: 15 i 16. Reszta przechodzi z powrotem do bloku 5, też pustego, bez łóżek i koców, gdzie blokowym jest Feder. Bloki 9 i 10 pozostają nie zamieszkane. W bloku 5 znalazło się około stu ludzi. Bloki 9 i 10, z łóżkami i kocami, stoją puste, a tu każe się setce więźniów spać bez koców na zabłoconej i zaplutej podłodze. 23 Siadamy wokół słupa, otaczając go coraz szerszym kręgiem, jeden za drugim, i przyciskając kolana do pleców sąsiada. Chwilowo zrobiło się cieplej, ale po półgodzinie nogi zaczynają cierpnąć i nie można ich wyciągnąć, bo tak jest ciasno. Są już wśród nas pierwsi chorzy na biegunkę (enteritis). Oto skutki jedzenia surowych buraków, łupin z kartofli i picia surowej wody. Spodnie chorych są przemoczone do kolan i poniżej i z daleka cuchną charakterystycznym słodkawym odorem wydzielin, wywołującym torsje. Niestety, zmuszeni jesteśmy apelować do tych chorych, by usiedli oddzielnie, bo nie możemy znieść ich bliskiego sąsiedztwa. Znowu noc męczarni. Obok mnie siedzi skulony dr Jastrzębski. Profesor Michałowicz został już przeniesiony jako lekarz do szpitala, wygrał więc wielki los. Rektor Drewnowski dzięki interwencji kolegów z pierwszego transportu z Pawiaka otrzymał też dobry przydział, bo skrobie kartofle. Jest to praca w wilgotnym pomieszczeniu, ale ma kolosalne plusy: można siedzieć, nie musi się stać od 3.30 rano do 9 wieczór, pracuje się w ciepłym zaduchu i dostaje jeszcze dodatkową miskę zupy. Rano, jak zwykle, apel, lecz widzimy, że się przeciąga. Odbywa się ponowne liczenie, na motocyklu przyjeżdża jeden, drugi oficer, potem jeszcze kilku. Dowiadujemy się, że brak jednego więźnia. Zaczyna się szukanie, prawdopodobnie więzień przeznaczony do transportu zbiegł albo się ukrył. Poza esesmanami z sąsiedniego pola sprowadzono także kapów, którzy przeszukują wszelkie dziury, wszystkie zakamarki. Kładą się nawet do rowów i zaglądają pod mostki przed każdym blokiem. Bez rezultatu. Oficerowie SS rozmawiają z blokowymi (polskimi Żydami) tych bloków, w których transport przeznaczony do Buchenwaldu nocował. Obserwuję, jak blokowi usiłują coś tłumaczyć gestykulując. Wtem z grupy oficerów SS wezwanie: „Ein Dolmetscher". Podbiegam do. tej grupy, zdejmując po drodze czapkę. Jeden z oficerów, niski szatyn w skórzanym płaszczu, każe mi przetłumaczyć skierowane do blokowych pytanie, czy drzwi ich bloków były zabite na noc deskami. Jeden odpowiada twierdząco, drugi przecząco. Wtedy oficer rozkazuje całemu transportowi wejść do wnętrza bloku i esesmani ponownie liczą wchodzących. Ponieważ liczba więźniów zgadza się ze stanem listy transportowej, istnieje przypuszczenie, że tym razem 24 esesmani przy liczeniu się pomylili, bo przecież jednego więźnia nadal brak. Zatrzymują więc cały transport w bloku, przynoszą stół i zaczynają wyczytywać więźniów imiennie według listy transportowej. Odczytani mają się ustawić na placu apelowym. Przez cały czas poszukiwań wszyscy więźniowie stoją na apelu. Jest silny wiatr i A—5 stopni mrozu. Skostniałem tak, że nie czuję ani rąk, ani nóg. A tu na oczach oficerów SS nie można wzajem nacierać sobie pleców ani też po dorożkarsku „zabijać" rąk na rozgrzewkę. Czytanie listy transportu trwa do godziny 11. Jeszcze mała garstka nie wyczytanych pozostała w bloku, gdy na polu niespodziewanie rozlega się komenda: „Blockweise abrucken". Od samej komendy zrobiło mi się ciepło. Garstka nie wyczytanych z listy wychodzi z bloku i dołącza do stojących na placu. Wszystkim z transportu każą zdejmować drewniaki i rozdają saboty (holenderskie pantofle w całości zrobione z drewna), które mają utrudnić ucieczkę z wagonu. Każdy też dostaje bochenek chleba i kawałek kiełbasy. Wreszcie ruszają w drogę do kolei. Idą, człapiąc i szurając sabotami, otoczeni esesmanami u-zbrojonymi w gotową do strzału broń i z psami na smyczy. Między innymi odszedł z transportem Mieczysław Lurczyński, literat i malarz, który siedział na Pawiaku w jednej celi z księdzem Archutow-skim. Co się stało, że kazano więźniom odejść, zanim sprawdzenie listy transportowej dobiegło końca? Okazuje się, że to Schreibstube pomyliła się, zestawiając stan liczbowy do apelu. Po rozwiązaniu kilku bloków pozostali jedynie sami blokowi. Ponieważ jeden z nich, Ne-umeister, polski Żyd, nocował w innym zamieszkanym bloku i był tam także uwzględniony w wykazie zaprowiantowania, więc do apelu wykazany został dwukrotnie: w swoim bloku i tam, gdzie spał. Gdy apel się nie zgadza, natychmiast wzywa się schutzhaftlagera SS--untersturmfuhrera Antona Thumana. Przy okazji więc wezwania go na III pole i jego rozmowy z blokowymi wyszło na jaw, że wbrew przepisom jeden blok „transportowy" nie był zabity na noc deskami, a ja miałem sposobność poznania Thumana, tego, przed którym drży cały Majdanek, którego się boją i nienawidzą wszyscy esesmani, nie mówiąc już o więźniach. 25 Po wyjeździe transportu do Buchenwaldu pozostali w opustoszałych blokach więźniowie ściągani są na powrót do bloku 9 i 10. Wracam więc znów i ja. Blokowy zapowiada, że wieczorem, gdy wrócimy do bloku dziewiątego, będziemy musieli zdjąć obuwie, bo podłoga musi być czysta. Dlatego chodzimy po mokrej podłodze w skarpetach, z których już wyglądają brudne palce. Wskutek ciągłego przebywania na powietrzu i przemarznięcia nabawiłem się jakiegoś dziwnego zapalenia nosa. Nie jest to katar, który niemal każdy z nas przechodzi kilka razy do roku i który zwykle po okresie kulminacyjnego nasilenia mija. Jest to raczej chroniczny nadmiar wilgoci w nosie, skutkiem czego nozdrza są stale mokre i wciąż kropla wisi u nosa. Na wietrze nos trochę obsycha, ale śluz sączy się wciąż, dlatego skóra pierzchnie i robią się strupy. Nie tylko ja na to cierpię, inni także obcierają nosy rękawami lub czapkami. Tym razem łóżka wyznaczono nam w innym miejscu — ale Struczowski znów zajął łóżko nade mną — a faktycznie śpimy razem na jednym sienniku. Nie wiem dokładnie, jak długo już jestem na Majdanku, ale dotychczas ani razu się nie myłem. Następnego dnia rano przyłączam się do grupy, która nosi wodę do szorowania podłogi (przed apelem). Korzystam z tej okazji i myję się — po raz pierwszy — bez mydła i szczotki. Co za rozkosz pozbyć się lepkiego brudu z rąk i twarzy. Czuję się jak nowo narodzony po tym umyciu pod kranem. Wycieram się czapką. Wyobrażam sobie zarost na mojej, brodzie, zresztą widzę, jak wyglądają moi koledzy. W niedzielę mieli nas golić, ale my pracujemy bez przerw, każdego dnia do wieczora, więc zupełnie straciliśmy rachubę czasu i orientację w tym, jaki to dzień tygodnia. Dotąd jednak golenia nie było. Mamy pierwsze dni kwietnia, a tu nic się nie ociepla, nadal bardzo silne wiatry i mrozy w czasie nocy. Pocieszam się, że od 21 marca jest już kalendarzowa wiosna. Co tu zrobić, żeby uchronić się przed zimnem? Wpadam na pomysł. Rano wyciągam garść słomy z siennika, chowam się za łóżkiem i pakuję ją sobie pod koszulę, na plecy i na piersi. Słoma trochę kłuje. Jednak na rannym apelu czuję, że mi jest trochę cieplej. Wieczorem, kiedy zabrałem się do jej wytrząsania, pokruszona już była na sieczkę. Po kolacji odbywa się kontrola odwszenia. Kiedy staję przed 26 doktorem Jastrzębskim, tym razem dłużej przegląda koszulę i dziwnie podejrzliwie przypatruje mi się, w końcu każe stanąć na boku i czekać. Teraz zauważyłem, że moje ciało jest jak w pokrzywce — to słoma pokłuła mi tak piersi i brzuch. Dr Jastrzębski w cztery oczy powiada mi, że strasznie jestem pogryziony przez wszy, dziwił się tylko, że ani jednej wszy nie znalazł w koszuli. Oświadczam mu, że na pewno wszy nie mam i że pokuła mnie tak słoma. Kiwa niedowierzająco głową i mówi, że to wyraźne zaognienie od ukąszenia wszy. Na * drugi dzień po odjeździe transportu komendant pola feldfuhrer Groffmann wzywa mnie do kancelarii, pokazuje worek i mówi, że jest to trawa parkowa do siania. Otwieram worek, ale widzę, że to nasienie jakiegoś gatunku koniczyny. Czuję wydobywający się z worka zapach stęchlizny — nasienie jest zbutwiałe. Najpierw wyjaśniam, że to nie jest trawa parkowa, i każę mu powąchać te nasiona. Proponuję przeprowadzić próbę kiełkowania, ale do tego potrzebuję waty lub ligniny oraz stałej temperatury. Zaimponowałem mu znajomością rzeczy, więc idzie ze mną do izby chorych i każe wydać mi ligninę. Odliczam sto ziarenek, kładę do wilgotnej ligniny i umieszczam miskę w Schreibstubie — kancelarii III pola. Błogosławię go za to, bo w pokoju ciepło, w piecu aż huczy. Co parę godzin wpadam tu na pięć minut, niby dla obejrzenia, czy już trawa rośnie. Pisarze zatrudnieni w kancelarii (więźniowie słowaccy) wiedzą, że działam z polecenia feldfuhrera — patrzą z wielkim respektem na miskę, a mnie chyba tylko tolerują. Poznaję przy tej sposobności kierownika kancelarii dr. Horowitza, słowackiego Żyda — byłego dyrektora banku. Wyjątkowo skromny, cichy i taktowny człowiek, który nie tylko do mnie, ale i do wszystkich więźniów bardzo przyzwoicie się odnosi. Pracując na polu w pobliżu bramy, a także dwóch bloków (w pierwszym z nich mieści się Izba Chorych, a w drugim — kancelaria komendanta i Schreibstube) dobrze widzę, co się wokół dzieje. Jako nowicjuszowi przede wszystkim rzucają mi się w oczy Wagenkolon-nen. Są to stare, niemieckie, wysłużone wojskowe furgony z ciężki- 27 mi wielkimi kołami, z kozłem umieszczonym na wysokości dwu metrów, które zwykle ciągnione były przez cztery ciężkie meklemburs-kie konie. Otóż tutaj ciągną te wozy więźniowie. Do przodu furgonu przymocowano „szleje", linki z drutu, wrzynające się głęboko w piersi i ramiona ciągnących, takie same linki umocowano po bokach wozu (po cztery z każdego boku), z wplecionymi w nie kawałkami drzewa jako uchwytami. Dwudziestu ludzi ustawia się przy wozie w następujący sposób: dwóch prowadzi dyszel, czterech ciągnie z przodu za orczyki, ośmiu z boków, a sześciu popycha furgon z tyłu. Wożą przeważnie kartofle do kuchni. Wóz taki zabiera najmniej dwie tony. Takich wozów jest kilka w obozie, „kursują" przez cały dzień między terenem gospodarstwa warzywnego, gdzie są kopce z kartoflami, a kuchnią obozową. W ogrodach oczywiście nie ma żadnych dróg bitych, koła więc grzęzną w piaszczystej ziemi lub na rozjeżdżonych przez ciężkie wozy torowiskach, pełnych wody, błota i wybojów. Najgorsze do przebycia jest miejsce przed bramą obozową, gdzie są ogromne doły, po deszczu wypełnione błotem i wodą. Gdy załadowany wóz ugrzęźnie, kapo i esesmani krzykiem usiłują zmusić więźniów do nadludzkiego wysiłku, a potem zaczynają bić po wyprężonych plecach. Widowisko to powtarza się co kilkanaście minut. Wrażenie przerażające. Więźniowie przypominają niewolników egipskich, którzy pod batem faraońskich strażników zwozili głazy do budowy piramid. Tak wygląda „Mythos des XX Jahrhunderts" w praktyce! Inne kolumny w podobnych zaprzęgach rozwożą chleb, inne wiadrami, ześlizgującymi się wciąż z kija, czerpią ekskrementy z dołów kloacznych i wywożą je na komposty położone na terenie ogrodów. Inni wywożą śmiecie. Nieustannie świszczą baty, ilekroć wóz ugrzęźnie w drodze. Najbardziej makabryczny widok przedstawiają wozy, które codziennie rano stoją przed Izbą Chorych. Więźniowie zupełnie nagie trupy wrzucają na wóz, jak rzeźnicy połcie słoniny. Ciała zmarłych są wynędzniałe, jakby wyschnięte — tylko skóra i kości. Sterczą żebra klatki piersiowej, a brzuchy zupełnie zapadnięte. Nogi i ręce to jakby nagie piszczele, nie ma pośladków, pod skórą dokładnie rysują się kości miednicy. W twarzy sterczy nos i kości policzkowe. Ciała cuchnące, oblepione kałem, ręce i nogi czarne od brudu, w większości już zupełnie sztywne, z sinymi plamami odleżyn. Feldfiihrer, który poprzez szyby swojej kancelarii przygląda się temu „pogrzebo- 28 wi", otwiera teraz okno i ryczy, że ładowanie trupów odbywa się ślamazarnie. Więźniowie chwytają trupy za ręce i nogi i z rozmachem wrzucają na wysoki wóz, jedno ciało na drugie. Tworzy się kłębowisko ciał, rąk i nóg sterczących we wszystkie strony. Zamykam oczy Ecce homo! Wkrótce i mnie zaprzęgnięto do wozu. Za bramą stała trzytono-wa przyczepa samochodowa, naładowana ziemią. Lageraltester ściągnął nas, około dwudziestu ludzi, z pola i kazał tę przyczepę zaciągnąć w inne miejsce, gdyż poprawiano ową główną drogę prowadzącą do wszystkich pól. Pcham wóz, a on nawet nie drgnie. Lageraltester podejrzewa, że nam się nie chce pchać i zaczyna na nas krzyczeć. Jedno koło przyczepy stoi w wyboju i dlatego trudno wóz ruszyć z miejsca. Niemiec widząc, że krzyki jego nie skutkują, zaczyna nas bić na oślep: po głowach i plecach, obchodząc wóz dookoła. Mimo batów nie dajemy rady. Wtedy lageraltester zatrzymuje przemasze-rowujący oddział trzydziestu więźniów. Ale ani pomoc więźniów, ani rzęsiste smaganie nie pomogło. Wobec tego lageraltester zabiera nas do obozu. Później przez druty widziałem, jak po jakimś czasie przyjechał ciągnik samochodowy i przez długą chwilę szarpał wóz, ale też bezskutecznie. Dopiero po odkopaniu koła szpadlami wóz rusza. Wniosek — że tu w obozie żądają niemożliwych rzeczy. Pracę, której motor ledwie daje radę, powinien wykonać zagłodzony, niedospany więzień. Nic dziwnego, bo najmniej wartościową rzeczą jest tu życie ludzkie. Nie ma znaczenia fakt, że przy takim natężeniu sił kilku ludzi dostanie przepukliny lub straci życie. Najsympatyczniejszym pojazdem ciągnionym przez więźniów jest wóz z chlebem. Wjeżdża on codziennie na pole i wtedy rozlega się kilkakrotnie powtarzany okrzyk: „Brot hołen", i zaraz wybiegają stubendiensty z poszczególnych bloków z nosiłkami po przydział. Codziennie rano podczas apelu przejeżdża rowerem przez pole esesman pełniący nadzór nad kucharzami. Wielki, bo dwumetrowej wysokości chłop. Ponieważ droga idzie pod górę, więc woła pierwszego z brzegu więźnia i każe mu biec, i popychać rower z tyłu, aby on, esesman, nie zmęczył się zbytnio. A jest to przestrzeń około czterystu metrów. Po chwili widzę, jak esesmani na rowerach eskortują więźniów 29 na przesłuchanie do Politische Abteilung. Esesman jedzie, a więzień musi biec przed rowerem. Przy apelu wieczornym komendant pola, Groffmann, bije jakiegoś więźnia. Właściwie nie można tego nazwać biciem — jest to trening--ćwiczenie, by jednym uderzeniem powalić człowieka na ziemię. Upatruje sobie jakąś ofiarę — o pretekst oczywiście nietrudno — po czym wyciąga więźnia z szeregu, ustawia go naprzeciw siebie, podchodzi do niego, namacuje wątrobę i znów cofa się, wykonuje półkolisty ruch ramienia, by sprawdzić, czy jest w odpowiednim oddaleniu, potem staje w rozkroku, jak przy boksie, i jednym krótkim ciosem uderza w upatrzone miejsce. Trening na spokojnie, zupełnie na zimno, bez uniesienia. Biada, gdy powalony długo się nie podnosi, wtedy dostaje kopnięcia lub baty. Gdy wstanie, cios jest powtórzony z tym samym obmacywaniem. Innym razem, u drugiego więźnia, komendant pola trenuje sierpowe ciosy lub uderzenia w serce. Oględziny więźniów wskazują z dnia na dzień na coraz większe zawszenie. Ci, u których znaleziono wszy, następnego dnia rano, po apelu, są odsyłani do odwszenia. Na początku było ich kilku, ale liczba wzrasta coraz bardziej. Odwszenie polega na tym, że odbywa się kąpiel pod prysznicem i dostaje się „świeżą" koszulę i ubranie. I coż z tego, kiedy wszy pozostały w kocach na łóżku. Na „świeżych" koszulach więźniowie znajdują już wszy w łaźni, a z reguły pozostają na nich gnidy, z których po sześciu dniach wylęgają się roje małych wszy. Bielizna nie jest gotowana, lecz gazowana w Gas-kammer, a potem prana w letniej wodzie i dlatego nie można wszy wytępić. O ile Gaskammer działa bez zarzutu przy zastosowaniu jej do ludzi, to skuteczność jej działania na wszy pozostawia dużo do życzenia. Jedynym pozytywnym rezultatem odwszenia jest kąpiel, a negatywnym, że się dostaje inną odzież, która zwykle jest znacznie gorsza od tej, którą się posiadało. A przecież wiadomo, że następnej nocy nowe wszy przejdą z własnego koca lub od sąsiada. Niektórzy zdążyli sobie już poszczególne części garderoby zmienić, najczęściej u tych, którzy odjechali do Buchenwaldu. Wiadomo było, że zostaną oni przebrani w pasiaki, więc który z nich miał cie- plejszą marynarkę lub spodnie, zamieniał się z nami, a my oddawaliśmy im najgorsze łachmany. Apel ranny trwa normalnie półtorej godziny, gdyż o godz. 6 jest wyznaczony wymarsz do pracy. Ogólny stan pola i ilość mieszkańców każdego bloku uwidoczniona jest przez Schreibstube w tzw. Appelplan, codziennie wręczanym rapportfuhrerowi. Blockfuhrer sprawdza, czy stan podany mu w meldunku zgadza się ze stanem rzeczywistym. Chorych lub zmarłych nie trzeba meldować, gdyż wynosi się ich do apelu i układa w błocie lub na śniegu na lewym skrzydle danego bloku, a po apelu znowu zanosi się przed blok i liczy jako żywych. Blockfiihrerzy meldują rapportfuhrerowi istotne stany bloków. Gdy kancelaria pomyli się przy sporządzaniu planu apelowego lub esesmani przy liczeniu — wtedy apel „nie zgadza się" i musi być ponownie odbierany. Oznacza to przedłużenie apelu przynajmniej o pół godziny, bo tyle trwa ponowne liczenie. W każdym razie trzeba stać tak długo, aż się apel „zgodzi". Blokowy Zygmunt opowiada, że jeżeli Schreibstube się pomyli, to rapportfiihrer wzywa głównego pisarza i doraźnie odlicza mu kilkanaście batów. Jeżeli zaś dyferencji nie można ustalić, odczytuje się imienną listę wszystkich bloków, aż się okaże, kogo brak, chyba że wcześniej koledzy sami zgłoszą, że ktoś uciekł lub coś się z nim stało. Wtedy stoi całe „pole" na placu apelowym, a blockfiihrerzy i inni wezwani esesmani zaczynają przeszukiwać bloki, zaglądają pod sienniki, potem szukają w składach, szopach, warsztatach, latrynach, w rowach przepustowych, pod mostkami tak długo, aż się zguba znajdzie. Wszyscy się modlą, by to jak najkrócej trwało, gdyż stanie w tych przewiewnych łachmanach na mrozie bez ruchu, na baczność, prowadzi do ciężkich przeziębień. Gdy się apel zgadza, rapportfiihrer składa raport z apelu całego pola feldfiihrerowi i wtedy pada ponownie dla całego pola komenda: „Mutzen ab". Jednoczesne uderzenie czapkami o nogi musi być tak mocne, by je usłyszano (jak mówi nam blokowy) aż na dworcu w Lublinie, odległym w linii prostej o 2—3 km. Gdy uderzenie czapek nie wypada równocześnie, zdejmowanie czapek powtarzane jest kilkakrotnie, aż wypadnie dobrze. Bezpośrednio po tym pada komenda: ,J±rbeitskommando for-mieren!". Więźniowie poprzydzielani do poszczególnych kolumn roboczych ustawiają się w miejscu dla każdej grupy ustalonym i wyma- 30 31 szerowują do pracy, najczęściej poza druty. Grupa, która pozostaje do pracy na terenie pola, nazywa się Innenkommando. W trakcie pracy nikomu, prócz blokowego i tzw. stubendienstu, nie wolno przebywać w bloku, dlatego w ciągu dnia chorzy leżą lub siedzą pod blokami. Trupy rozebrane z ubrania kładzie się pod blokiem na ziemi i dopiero po rannym apelu, po „zdjęciu ich ze stanu", przenosi do krematorium. Jeżeli więc ktoś umrze o godz. 9 rano, jego trup jest przynoszony na apel wieczorny i następnego dnia — na ranny. Opowiadają koledzy, że w lutym 1943 r. odbywał się regularnie jeszcze trzeci apel, w południe. W takiej sytuacji nieboszczyk mógł po śmierci jeszcze trzykrotnie „stawać" do apelu. Blockfuhrerzy i kapowie podczas apelu często podchodzą do konających leżących nieruchomo i mocno kopiąc w skroń szpicem buta sprawdzają, czy nieruchomo leżący po kopnięciu poruszy się czy też nie. Apel wieczorny jest bardziej skomplikowany od rannego, bo w ciągu dnia zachodzą różne zmiany; przychodzą nowe transporty, zmarłych odlicza się ze stanu liczbowego, chorych przenosi się na I pole (gdzie mieści się szpital, zwany „rewirem"), przenosi się więźniów z bloku do bloku lub na inne pola itd. Bywają wypadki, że apel się nie zgadza, bo nowo przybyły więzień zabłądzi i wróci z pracy z obcą grupą na inne pole. Wtedy tam jest nadwyżka, a na innym polu więźnia brak. Wieczorem blockfuhrerstuby wszystkich pól porozumiewają się ze sobą telefonicznie, czy się apel zgadza, i dopiero po tym może być ściągnięty Grosse Postenkette (łańcuch posterunków), który otacza obóz. Z uwagi na to, że po apelu wieczornym więźniowie nie maszerują już do pracy, esesmani nie spieszą się z zakończeniem apelu. Ceremonia wlecze się więc w nieskończoność. Komendant pola wzywa do siebie blokowych, ka-pów, vorarbeiterów (przodowników), wydaje im dyspozycje, komunikuje stwierdzone usterki, wymierza karę chłosty itp. Grosse Postenkette rozstawiana jest naokoło terenu obozowego, na którym więźniowie w ciągu dnia pracują, rano przed wyruszeniem do pracy i stoi do zakończenia apelu wieczornego. W nocy zaś tzw. Kleine Postenkette stoi w rejonie budynków gospodarczych i tuż za drutami od strony pola, tak, aby w każdej chwili mogła zatrzymać więźnia, któremu by udało się przedostać przez zasieki z drutu kolczastego. Jeżeli apel się nie zgadza i brak któregoś więźnia, 32 wtedy całe polt, czyli wszyscy więźniowie stoją na placu apelowym, a także Grosse Postenkette na swoich posterunkach. Opowiadano mi, że Postenkette stała raz dwie doby bez przerwy, gdyż tak długo trwały poszukiwania zbiega. Dowiaduję się, że w marcu było największe nasilenie zachorowań na tyfus plamisty i że rozsadnikiem choroby jest blok 10, na którym wciąż zdarzają się nowe przypadki zachorowań. Zawszenia nie można więc bagatelizować. Tymczasem zaprzestano u nas w bloku przeprowadzania Lausekontrolle. Prawdopodobnie dano za wygraną. Ja też znajduję od czasu do czasu wszy. Okropne jest to, że taka bestia może bezkarnie całą noc łazić po człowieku, czuje się ją, ale co z tego, skoro w nocy nie ma światła w bloku i dopiero rano można ją zatłuc. Te, które u siebie znajduję, są na razie „cudze", przechodzące z innych łóżek. Wszyscy tu czujemy się bezsilni w walce z wszami. Jako sekcyjny rano przed pracą i wieczorem po apelu mam dużo zawracania głowy z moją funkcją. Dzieliłem chleb w ten sposób, że brałem grupę ośmiu ludzi i dawałam im cały bochenek, by sami podzielili (notabene jedna ósma bochenka chleba jest porcją na całą dobę). Chodziło mi o przyspieszenie rozdziału. Lecz niezadługo zaczęli zgłaszać się ludzie z reklamacjami. Jeden przyniósł swoją „pajdkę" na pokaz i skarży się, że chleb nie był na równe osiem części pokrajany, a inny — że wcale mu chleba nie wydano. Blokowy obliguje mnie, żebym każdemu oddzielnie dawał do ręki jego porcję. Na bloku są trzy a może tylko dwa noże. Trzeba więc czekać, aż ten upragniony nóż dotrze do naszej sekcji. Czterdziestu ludzi stoi i patrzy na te pięć bochenków chleba leżące na moim łóżku. Wreszcie dostaję nóż i zaczynam dzielić chleb. W trakcie tego woła mnie blokowy po dalszy „fasunek" dodatków: margaryny, kiełbasy, marmolady, twarogu. Dodatki te nie są codziennie dawane. Na przykład margaryna jest tylko dwa razy w tygodniu, tak samo kiełbasa. Zostawiam nie rozdany chleb pod opieką moich ludzi; po powrocie kończę dzielić chleb i okazuje śię, że brakuje jednej czy dwóch porcji. Zdarza się to nawet wtedy, gdy nie jestem 3 — 485 dni... 33 odrywany od roboty — więźniowie-kryminaliści kradną spod ręki. Niektórzy biorą dla „kolegów", a za chwilę przychodzi kolega i powiada, że o niczym nie wie. Inni zgłaszają się dwukrotnie po chleb. Najprościej byłoby sporządzić tabelę z listą nazwisk, rodzajami dodatków i dniami tygodnia, ale do tego trzeba mieć... papier i ołówek. Kilkakrotnie sam pozostałem bez chleba, bo nie mogę się tłumaczyć, że chleb mi skradziono. Niektórzy zgłaszają się po swój przydział w godzinę po rozdaniu chleba, bo w tym czasie byli w obcych blokach. Nie ma innej rady, ogłaszam, że chleb będę wydawać wtedy, gdy cała sekcja, w pełnym składzie, zgromadzi się u mnie. Ale i wtedy zdarzają się nieporozumienia. Mam czterdzieści porcji, a tu zgłasza się tylko trzydziestu dziewięciu ludzi — więc czekamy. Wreszcie okazuje się, że ktoś z bloku poszedł do szpitala, a blokowy, nie wiedząc z której sekcji on ubył, dał mi przydział według stanu z dnia poprzedniego. Chleb jest wydawany na bloki zgodnie ze stanem rannego apelu, a jeśli podczas dnia ktoś z bloku ubył z powodu wypadku śmierci lub przeniesienia na rewir — nadwyżka porcji staje się własnością blokowego. Przy wydawaniu chleba blokowy nie chce sprawdzać, z której sekcji ubyło mu ludzi, ale wieczorem wywołuje sekcyjnych i każe sobie zwracać nadwyżki. Kto nie zwróci chleba, następnego dnia dostaje o jedną porcję mniej. Chleb jest w obozie twardą walutą, za którą wiele można kupić — oczywiście nie za jedną pajdkę. Rozdzielenie pięciu bochenków chleba, zdawałoby się taka prosta rzecz, napotyka więc mimo znajomości algebry i logarytmów — na kolosalne trudności. A co zrobić z jedną lub dwiema nie odebranymi porcjami chleba? Nie ma szafy, w której by można je zamknąć, a spod koca czy spod siennika, tzn. miejsc powszechnie używanych w obozie jako schowków, wyciągną mi na pewno. Do kieszeni też nie schowam, więc muszę przy tych porcjach siedzieć i pilnować ich aż do dzwonka poprzedzającego gaszenie czerwonego światła na polu — kiedy właściciele tych porcji powrócą do bloku. Takim samym problemem jest podział marmolady czy twarogu robionego z proszku rozpuszczonego w wodzie. Dostaję go przeważnie po rozdaniu chleba. Jak wtedy rozdać go ludziom? Najczęściej już nikt nie ma chleba, który momentalnie jest pożerany. Albo jak podzielić miskę marmolady na trzydzieści dziewięć równych porcji?! Zasadniczo przypada na twarz jedna łyżka stołowa. 34 Ale czasami, gdy marmolada jest dobra, blokowy zatrzymuje jej więcej dla siebie, a gdy do sera za dużo doleje się wody, wtedy znów przyjęta miara jest niedobra. Dlatego najpierw wydaje się tylko po skąpej łyżce na chleb, na papier, na wyciągniętą dłoń (nie mytą od dnia przyjazdu), przy tym trzeba starać się każdego zapamiętać, by ktoś dwukrotnie nie pobrał. Resztę dzieli się ponownie, biorąc odrobinę na czubek łyżki. Trzydzieści osiem par oczu patrzy podejrzliwie na każdą łyżkę, czy aby sąsiad nie dostał pełniejszej i czy aby jemu nie strząśnięto mocniej łyżki z marmoladą. Głód wyzwala w człowieku pierwotne instynkty, opadają tu wszelkie maski. I znów pozostają mi nie podjęte porcje marmolady — jednego lub dwóch ludzi. Na kolację dostajemy czarną kawę, do której trzeba się ustawić sekcjami, a sekcyjny musi stać przy kotle i liczyć ilość porcji wydanych dla jego sekcji. Wciąż są kontrowersje, bo albo ktoś z obcej sekcji chytrze wsunie się do kolejki, albo należący do tej sekcji po wypiciu swojej porcji miskę odstawi i po raz drugi stanie na końcu ogonka. Przy kotle stoi zwykle blokowy albo jeden z pięciu czy sześciu stubendienstów, a więc z personelu, który obsługuje blok, dba o jego czystość i nie wychodzi do pracy. Rzecz zrozumiała, że złodzieje, rekrutujący się tylko z grupy więźniów kryminalnych, zasługują na karę. Takim wymierzane są policzki, uderzenia czerpakiem po głowie i plecach, czasem też blokowy wyciąga bat i zaczyna bić. Przy tej szarpaninie, oczywiście, niejedna porcja kawy czy zupy znajdzie się na podłodze. Gdy w kotle jeszcze coś zostanie, wydaje się „Nachschlag", po polsku zwany „repetą". Dokładkę daje się kolejno każdego dnia innej sekcji. Ale nigdy nie zostaje tyle, by cała sekcja mogła być obdzielona choćby po ćwierci litra, więc jest stałe popychanie się, walka o to, by znaleźć się wśród pierwszych w kolejce po repetę. Po rozdaniu kawy odbywa się rozdział chleba (187 gramów) i dodatków, który trwa najmniej półtorej godziny. Porcja margaryny równa jest wielkości pudełka od zapałek, przy czym tak jest dzielona, aby dla blokowego, stubendienstu i pisarza blokowego pozostało na smażenie kartofli. Kiełbasę końską, normalnej grubości, dzieli się na kawałki długości około pięciu cm. Jej zawartość jest rzadka, rozwodniona. Psuje się tak szybko, że następnego rana już trochę cuchnie. Misek jest tak mało, że wystarcza najwyżej dla trzech sekcji. Trzeba więc szybko jeść, bo następne sekcje wydziera- 35 T ją miski z rąk. Naczyń, oczywiście, nie płucze się, bo w bloku nie ma wody. Łyżek także nie ma. Z jednej miski piją kawę czy zupę trzy osoby. Jakie rojowisko bakterii gruźlicy, kiły, tyfusu brzusznego przedstawia brzeg takiej miski! Czasem zamiast dodatków dostajemy kartofle parowane w łupinach. Ale są i takie dnie, kiedy dostaje się jedynie kawę i 187 gramów chleba. Kartofle są nadgniłe, nadżarte rakiem ziemniaczanym, a między kartoflami znajdują się często źdźbła słomy. Każdy dostaje około 8—10 drobnych kartofli, oczywiście bez soli. Kładą nam je do czapek albo w róg podwiniętej do góry marynarki. Kartofle dla świń są w znacznie lepszym gatunku i staranniej opłukane. Nasze również i z tego powodu są obrzydliwe, że nie są gotowane, tylko parowane. W bloku ustawiana jest skrzynia, do której wrzucamy łupiny. Widzę, że niektórzy więźniowie już grzebią w niej, wyciągają i jedzą łupiny. Każdego dnia inna sekcja ma dyżur w bloku. Do obowiązków dyżurujących należy przyniesienie rano kotłów ze śniadaniem i odniesienie pustych do kuchni. Poza tym trzeba rano wynieść kalif asy, przynieść wieczorem kotły z kolacją, a potem po opłukaniu odnieść je do kuchni i spod latryny przynieść puste kalifasy. Sekcyjny wyznacza ludzi ze swej sekcji do tych czynności. Wyznaczeni często nie wykonują tych robót, po prostu gdzieś się ulatniają albo nawet będąc w bloku (wśród 300 ludzi), na nawoływania nie reagują. Blokowy, który natychmiast jest o tej zwłoce informowany przez stuben-dienst, leżąc jeszcze w łóżku wymyśla sekcyjnemu, że źle sprawuje swoją funkcję. Sekcyjny łapie wtedy pierwszego z brzegu człowieka ze swojej sekcji, bo brak jest na przykład czwartego do wyniesienia skrzyni. Ludzie często odmawiają posłuszeństwa, tłumaczą się tym, że to nie ich dyżur — a tu pośpiech konieczny, bo jeszcze tyle prac trzeba wykonać przed apelem. Nie pozostaje nic innego, tylko opornego wziąć za rękaw i siłą zaciągnąć do roboty. Przy takim braku subordynacji i uchylaniu się od pracy, przypadającej na każdego, dochodzi do gwałtownych wystąpień, szamotania się, zawiści. Uchylający się od obowiązków dyżurnego krzywdzi przede wszystkim swego kolegę, ale uraza skierowana jest przeciw sekcyjnemu, a nie przeciw temu, który się wymigał od ogólnego 36 obowiązku utrzymywania bloku w czystości. Mimo iż w zasadzie stu-bendienst ma dbać o czystość bloku, to jednak sami więźniowie muszą wykonywać grubszą robotę. A więc dyżurna sekcja musi także z Waschbarake, gdzie się mieszczą wodociągi (umywalnie są w budowie), przynieść około 20—30 wiader wody, oprócz tej przyniesionej w większych kadziach, o pojemności 30 do 40 litrów. Wodę wylewa się na podłogę, a gdy błoto rozmięknie, podłogę szoruje się szczotkami, a wodę usuwa suwakiem z przybitą gumą (jakich używamy do czyszczenia jezdni asfaltowych). Woda spływa między szpary albo pod specjalnie podnoszone, ruchome deski. W ten sposób kilkaset litrów wody dostaje się codziennie pod podłogę bloku i wsiąka w podwaliny i w ziemię. W miarę posuwania się tej roboty więźniów stłacza się pod samo wejście, w końcu muszą opuścić blok, chociaż nie było dzwonka na apel. Niektórzy blokowi wcześniej wypędzają ludzi — wydają kawę za blokiem przy drzwiach, wobec czego więźniowie muszą wyjść z bloku, a wrócić mogą do niego dopiero wieczorem. Nasz blokowy jest na tyle przyzwoity, że tego nie robi. Rano, przed wyjściem, trzeba zaścielać łóżka. Czynność ta pochłania dużo czasu. Wąskie przejście między łóżkami, szerokości około 50 cm, stanowi dostęp do sześciu miejsc spania. Najwyżej więc dwie osoby mogą równocześnie słać łóżka. Przede wszystkim słoma w siennikach musi być poruszona, aby nie było dołów, koc zaś wetknięty między siennik i deskę łóżka, obciągnięty, a kanty koca wzdłuż brzegów łóżka ostre, tak, by z bokiem łóżka tworzyły dokładnie kąt dziewięćdziesięciu stopni. Potem trzeba specjalną deską prasować i wygładzać koc, aby powstała idealnie równa płaszczyzna. Mało tego, czarne pasy koców muszą być wszystkie w jednej linii. Gdy się stanie przy pierwszym łóżku i patrzy na cały rząd w bloku, wszystkie pasy muszą tworzyć jedną idealnie prostą linię. Ułatwiliśmy sobie tę robotę w ten sposób, że na desce każdego łóżka narysowana jest dyskretnie kreska w miejscu, gdzie musi znaleźć się pierwszy pas koca. Ale nie wszystkie koce mają tę samą ilość pasów czarnych, a niektórzy mają kolorowe koce. Zbiera się więc jednolite koce na I i II kondygnację — a na III daje się zbieraninę, bo tamtej już z dołu nie widać. Trzeba też nieraz słomą z sienników z III kondygnacji dopychać sienniki w dolnych rzędach, aby można było łóżka dokładnie zasłać. Na górze więc zostają sienniki z samą sieczką, tak że ludzie leżą niemal na twardych deskach. 37 Jest też zakaz trzymania czegokolwiek pod siennikami. Na razie nie mamy co, ale niejeden schowa tam czasem do rana choćby kromkę chleba, aby mieć co przegryźć do gorzkiej kawy. Ścielenie łóżek zaczyna się od góry, potem środkowy rząd, na końcu dół. Ci na najwyższej kondygnacji mają najmniej roboty — siennik jest anemiczny, płaski, więc odpada poprawianie słomy, a przy różnych kocach nie trzeba pilnować linii pasów. Jest to jakby ekwiwalent za twarde spanie i dlatego flejtuchy najbardziej rwą się do miejsc na najwyższym piętrze. Po zaścieleniu łóżka trzeba stać przy nim aż do opuszczenia bloku, bo jeżeli sąsiad z wyższej kondygnacji czegoś zapomniał i po deskach bocznych włazi na górę — do tego w butach — to trzeba koc otrzepać z błota czy piachu i na nowo wygładzać powierzchnię i układać kanty. Czasem płakać się chce z powodu bezwzględności współtowarzyszy. Łóżko podeptane, a tu już dochodzą z szorowaniem podłogi i każą wyjść. W ciągu dnia blokowy robi przegląd porządków i zapisuje numery łóżek źle posłanych, a wieczorem przed spaniem odmierza na bloku baty (3—8 razów), przy czym stubendienst mocniej pochyla głowę delikwenta, aby tył był dobrze wypięty. Gorzej, gdy blockfuhrer przy codziennej kontroli swoich bloków (czasem ma dwa, a czasem 3 bloki) stwierdza, że łóżka są źle posłane; wtedy sam pan blokowy musi się schylić i jemu dają baty, a poza tym blockfuhrer wpisuje do książki kontrolnej bloku uwagę, że na bloku zauważył usterki. Weszło to już w zwyczaj w obozie, że blockfuhrer, kontrolując blok, sprawdza, czy pasy koców na łóżkach są w jednej linii, czy śmieci nie ma przed barakiem, czy może ktoś śpi w bloku albo przebywa w nim ktoś spoza personelu blokowego. Ale że wszy łażą po kocach, że ciężko chory lub umierający leży przed blokiem, że blokowy pobił więźnia tak, że stał się on niezdolny do wyjścia do pracy — tego blockfuhrer nie widzi i to go nie interesuje. Bettenbau — powtarzają esesmani blokowym. Bettenbau — wrzeszczą blokowi do więźniów. A porządne „zbudowanie" łóżka wymaga około 15 minut. Z powodu niezabicia deskami drzwi bloku, w którym nocowali więźniowie odchodzący do Buchenwaldu, komendant pola Grof-fmann został zdegradowany do funkcji zwykłego blockfiihrera. Przy- 38 chodzi nowy komendant pola, a wraz z nim nowy rapportfuhrer, a mianowicie: SS-unterscharfuhrer Kaps. Nowy komendant mało się polem interesuje, całą władzę przejmuje w swoje ręce Kaps. Życie zmienia się zasadniczo, gdyż po apelu wieczornym wprowadza on dwie godziny pracy pod hasłem: „Schmucke dein ifem"(ozdabiaj twój dom), a więc upiększanie obozu. Po prostu okrada nas z dwu godzin odpoczynku. Prace są różne. Na przykład, przez kilka wieczorów wynosimy z III pola do magazynu, położonego za drutami, różne belki, deski, łaty pozostałe po jakimś rozebranym baraku. Są to sztuki różnej długości i ze sterczącymi gwoździami. Z tymi nierównymi sztukami trzeba maszerować w równych piątkach przez bramę; jest to bardzo trudne i niejeden z nas przy tej okazji został draśnięty lub zraniony wystającym gwoździem. Idąc z powrotem, każdy z nas musi przynieść do obozu sześć cegieł. Jesteśmy ponaglani przez esesmanów do pośpiechu, więc prawie biegnąc po śliskim błocie i przez bajora, niesiemy te cegły do obozu. W ciągu jednego wieczora mamy obrócić cztery razy: tam — z drzewem, z powrotem — z cegłami. Ostatnio przez kilka wieczorów przekopujemy place między blokami pod ogród warzywny. Ziemia jest tak twarda, że trzeba ją najpierw kilofami rozbijać, a potem dopiero kopać. Samochody ciężarowe z przyczepami przywożą czasem ziemię, którą nosiłkami (tra-gami) nanieść trzeba na wyznaczone miejsca i uformować z niej rabaty pod kwiaty. Miejsca, w których mają być usypane grządki, są wskazywane mi, jako odpowiedzialnemu za prace ogrodnicze, dopiero po wieczornym apelu, a więc wtedy, gdy trzeba zacząć już tę ziemię nosić i usypywać. Zamiast kierować usypywaniem ziemi, muszę wówczas na poczekaniu przygotowywać paliki i trasować miejsca pod rabaty. Rzadko można się kimś wyręczyć i posłać po coś, na przykład po paliki. Wysłany korzysta z okazji i znika na cały wieczór, mając pewność, że go nie zamelduję, ja natomiast zostaję zwymyślany za to, iż mimo upływu np. pół godziny paliki nie są jeszcze wbite. Noszenie trag z ziemią musi się odbywać szybkim krokiem, a z pustymi nosiłkami trzeba biec. Ci, którzy mają półpełną tragę, a więc taką, na której ziemia nie jest kopiasto usypana, lub ci, którzy normalnym krokiem idą z pustą tragą, dostają baty. Esesmani i kapowie ustawiają się zwykle wzdłuż szlaku, którym chodzą kolumny w jedną i drugą stronę; wywijając batami i krzycząc, stale przynaglają wszystkich do pośpiechu. Popędzanie tych setek wygłodnia- 39 łych ludzi, uginających się pod ciężarem pełnych nosiłek, oglądających się błędnym wzrokiem, z której strony spadnie na nich bat, klaszczące odgłosy uderzeń pejczów, okrzyki bólu, przekleństwa ka-pów i esesmanów, robią przytłaczające, koszmarne wrażenie. Czasami esesmani i kapowie wyładowują swoją wściekłość na Bogu ducha winnych więźniach za to, że sami nie mogą usiąść w wygodnych pantoflach w swoich ogrzanych pokojach. Kaps oczywiście nie stoi do końca roboty, pokazuje lageralteste-rowi co ma być zrobione i odchodzi do kantyny na piwo. A roboty wyznacza tyle, że całe pole z trudnością może wykonać ją do zmierzchu. W czasie kopania udeptanego, twardego placu przy naciskaniu nogą na szpadel kilkakrotnie ześlizguje mi się drewniany but i golenią uderzam o kant szpadla. Nie przywiązuję do tego stosunkowo lekkiego uderzenia żadnej wagi. Na drugi dzień rano czuję ból w nodze, miejsce uderzone jest zaczerwienione. Wieczorem stwierdzam, że noga mi spuchła. Trzeciego dnia samo nawet chodzenie sprawia mi trudność, więc po apelu wieczornym zapisuję się u pisarza blokowego Knipsa, do ambulatorium. Lekarz więzień ogląda nogi i z zadowoleniem konstatuje, że tylko jedna noga spuchła, gdy najczęstszym objawem choroby u nowo przybyłych jest puchnięcie obu nóg, spowodowane trybem życia obozowego, a więc bezustannym staniem w ciągu 16—18 godzin i wynikającymi stąd niedomaga-niami serca, a także przyjmowaniem tylko płynnych pokarmów. Później przychodzi puchnięcie rąk i chory rzadko wraca już z rewiru. Dostaję bandaż i kompres na nogę. Przy sposobności mogłem stwierdzić, że ambulatorium jest bardzo źle zaopatrzone w leki. Nie ma ani aspiryny, ani piramidonu, ani jodyny. Jest tylko maść ichtiolowa, cynkowa i „biały proszek" przeciwko biegunce, która jest tu bardzo rozpowszechniona. Lekarze więc nie są w stanie udzielić skutecznej pomocy lekarskiej. Niektórzy więźniowie zgłaszają się do ambulatorium, żeby nie pracować dodatkowo przez te dwie godziny. Ale lageraltester nie zwalnia mnie, każe lekarzom przyjąć poza kolejką — dwukrotnie zdejmują mi opatrunek, podejrzewają, że symuluję. i Właśnie teraz, kiedy każdy krok sprawia mi ból, rano przy apelu dowiaduję się, że z dwoma więźniami mam iść do Lublina, do willi nowego feldfuhrera i wykonać tam pilne roboty w ogrodzie. Idziemy z lagerkapo Wyderką (pomocnikiem lageraltestera) w asyście dwu esesmanów. Ja utykam na nogę i muszę opierać się na szpadlu, wciąż pozostaję w tyle, tak że esesman musi przystawać i czekać aż się zrównam z innymi. Pracujemy w ogrodzie warzywnym. Przez cały dzień w trójkę, bez przerwy obiadowej, przekopujemy ziemią ogrodową. Obiadu nie dostaliśmy. Esesmani i kapo Wyderką byli wezwani na poczęstunek do feldfuhrera — jego żona i dzieci przez cały dzień przypatrują się nam i naszej pracy. Potem jeden z esesmanów poszedł do restauracji, a gdy wrócił, usiadł w pobliżu nas, na ławce bez oparcia, teraz z kolei drugi esesman i kapo Wyderką poszli do knajpy. Po chwili słyszę jakiś chrobot, spoglądam z boku i widzę nogi esesmana jakby zawieszone w powietrzu. Karabin leży na ziemi. Co się stało? Widocznie esesman po skonsumowaniu „setki" lub „czterdziestki" stracił równowagę i spadł z ławki, ale momentalnie poderwał się z ziemi. Gdy przekopaliśmy wszystkie grządki i już przygotowaliśmy się do wyjścia, nieoczekiwanie zjawia się były komendant Groffmann i poleca nam rozebrać stojącą w ogrodzie wygódkę. Apetyczna robota! Na szczęście nadszedł obecny komendant i wstrzymał rozbiórkę, gdyż „sławojka" potrzebna jeszcze będzie dla innych pracujących tu więźniów. Ledwo dowlokłem się do obozu, tak mocno bolała mnie noga. Esesmani nie zwracają na to uwagi, gdyż puchnięcie nóg jest w obozie zjawiskiem powszechnym — początkiem wykańczania się. Myślę o tym, czy dziś po apelu też będzie robota. Wchodzę na pole i widzę leżące jesiony (10 sztuk), około dwudziestoletnie, nie wiadomo skąd przywiezione. Mają strasznie okaleczone korzenie — dla mnie oczywiste było, że wykopywali je niefachowcy i że przy wykopywaniu brak było także fachowego kierownictwa. Szkoda tych drzew. Pole ustawia się do apelu. Woła mnie lageraltester i powiada, że po apelu mam zebrać ludzi i posadzić drzewa. Wyjaśniam, że najpierw trzeba wykopać szerokie doły o głębokości metra i do tego w gruncie twardym jak skała, że korzenie są 41 pokaleczone, że trzeba je poprzycinać, bo inaczej się nie przyjmą. Na to wzrusza tylko ramionami i oświadcza, że rapportfiihrer rozkazał i na to nie ma rady. Pokazuje mi, gdzie drzewa mają być posadzone: cztery — przy drodze wjazdowej mają tworzyć kwadrat, trzy — przed Izbą Chorych, dwa — przed warsztatami samochodowymi, jedno drzewo — przed kancelarią. Każde z tych miejsc oddalone jest od poprzedniego o 150 m, tak że samo ich obejście z moją bolącą nogą pochłania sporo czasu. Mam zapowiedziane, że jeżeli drzewa nie będą dziś posadzone, dostanę Arsch volle. Podczas apelu dowiaduję się od kolegów, że przed wieczorem wzięto nagle kilkunastu ludzi z kilofami i poza obozem, koło jakiegoś domu chłopskiego, kazano im wykopać kilka jesionów. Nic dziwnego, że używając do kopania kilofów uszkodzono prawie wszystkie korzenie. Po apelu bierzemy się do kopania, ale więcej niż dwu ludzi razem przy jednym dole kopać nie może, bo wzajemnie sobie przeszkadzają. Na każdym kroku stwierdza się brak kompetencji i brak planu pracy. Esesmanom zdaje się, że jeżeli do jakiejś pracy przydzielą dużo ludzi, to będzie ona prędzej wykonana. I tak było w tym wypadku. Efekt jest taki, że tylko część ludzi pracuje, a reszta się przygląda. O przycięciu korzeni nie ma mowy, brak sekatora, także noża ogrodniczego, a za mało czasu, by chodzić po blokach i szukać noża kuchennego. Poza tym wiem, że stare drzewa z tak okaleczonymi korzeniami przyjąć się nie mogą. Tymczasem zmierzch już zapada i nie ma innej rady, trzeba drzewa „posadzić", a raczej zakopać takie, jakie są. Oczywiście cała odpowiedzialność za nieprzyję-cie się drzew spadnie na mnie, a nie na tego, kto je w tak bezmyślny sposób kazał wykopać. Przy sadzeniu muszę pilnować, aby drzewa stały w równej linii, a noga tak mnie boli, że siłą zmuszam się do chodzenia. Jest już zupełnie szaro i trudno wizować. Koledzy pracują z całym poświęceniem, bo wiedzą, że chodzi tu o skórę nas wszystkich. Ostatnie drzewa zakopujemy już w zupełnej ciemności. Ledwo można odróżnić kontury poprzednich. Nerwowe napięcie minęło. Wlokę się na blok i uprzytamniam sobie, że od rana nic nie jadłem. Na bloku dostaję swoją ósemkę chleba. Kawy oczywiście już nie ma. Rozbieram się. Noga jest rozogniona, pulsuje. Lekarz powiedział mi wczoraj, że mam zapalenie okostnej. Jestem straszliwie 42 utrudzony. Z cichym jękiem kładę się do łóżka, z jękiem zasypiam. Trapią mnie koszmarne sny. Śni mi się, że wszyscy śpią, a ja muszę wykonywać dodatkowe roboty. W samym śnie wiem, iż mi się to śni, ale nawet gdy zapadłem w głębszy sen, gnębiła mnie ta sama /.mora pilnej pracy. Rano wstaję zupełnie wyczerpany. Niestety, ten kompleks snów prześladuje mnie od tygodnia, każdej nocy, i pozbawia wypoczynku. Rano po odliczeniu apelu, kiedy jeszcze wszystkie bloki są ustawione, przychodzi lageraltester do mojego bloku i woła: „Gartner". Występuję z szeregu. Oburzony krzyczy: — Aleś mnie skompromitował u feldfiihrera! Przy bramie wjazdowej nie dobrałeś drzew według wielkości koron! Btick dich (schyl się)! Chcę mu tłumaczyć. Ale on powtarza: — Btick dich! — i przed frontem mojego bloku dostaję 15 batów. Nie syknąłem nawet. Po „wyfasowaniu" porcji zawiadamiam lageraltester a, że do pracy muszę dziś mieć sekator i piłkę ogrodniczą. — A do czego? — pyta. — Do przycięcia koron, bo każdemu świeżo posadzonemu drzewu trzeba mocno przyciąć korony! Tableau — to była cała moja zemsta, ale 15 batów już mi nikt nie odebrał. Incydent ten obiega całe pole. Koledzy przyznają, że się porządnie trzymałem. W ciągu przedpołudnia dostaję zapotrzebowane narzędzia, pożyczone na I polu, i lageraltester, zażenowany, mówiąc już tonem przyjacielskim, każe sobie tłumaczyć, dlaczego przycina się korony, czy to przesąd, czy względy biologiczne? Z niedowierzaniem słucha moich objaśnień. Przy robocie starłem sobie naskórek na kostce lewego małego palca. Nie przywiązywałem do tego żadnej wagi. Tymczasem po jakimś czasie spostrzegłem, że palec czerwienieje — myślę, że to przejdzie, ale miejsce staje się coraz bardziej bolesne. Przy najbliższej zmianie opatrunku na nodze korzystam z okazji i pokazuję spuchnięty palec lekarzowi. Lekarz naciska go i od razu wytrysku] e ropa. Zakłada mi opatrunek. : 43 Następnego dnia po wieczornym apelu dostajemy znów polecenie zabezpieczenia posadzonych drzew od wiatru przez opasanie ich z czterech stron drutem. Pali, do których można by te drzewa przywiązać, nie ma. Trzeba więc przygotować kołki do wbicia w ziemię, małe listewki, na których owinięty naokoło pnia drut będzie się opierał, i odpowiednią ilość drutu. Na tę robotę mam jedną siekierę i jedne obcęgi. Kołki trzeba dopiero ciosać. Cóż z tego, że do roboty wyznaczono trzydziestu ludzi, kiedy nie ma czym robić. Jak przystało na obóz koncentracyjny — tylko drutu kolczastego mamy pod dostatkiem, a ten oczywiście utrudnia sytuację. Kaleczymy sobie palce przy robocie, przy czym większość z powodu braku narzędzi tylko przypatruje się, jak kilku nieszczęśników, na zmianę manipulując obcęgami i siekierą, zaciąga drut wokół drzewa. Pracujemy w ciemności i prawie po omacku przez całą godzinę. A potem, gdy okaże się, że robota nie jest należycie wykonana, to w reprymendzie przede wszystkim podkreślą, że przecież tylu ludzi było przydzielonych do roboty. Kiedy wracamy do bloku, wszyscy już śpią. Tym razem kawę, chociaż już zimną, zostawiono dla nas w miskach. Następnego dnia od rana mży drobny kapuśniaczek i wiatr zacina. Manewrujemy tak, aby blok chronił nas trochę od wiatru. Niestety, na naszym wzgórzu jest taki wydmuchów, że z każdej strony zawiewa. Marynarka przemokła na mnie zupełnie, koszula też jest mokra. Kapo Wyderka włożył na siebie płaszcz przeciwdeszczowy i każe nam pogłębiać rowy wzdłuż bloków, by woda ściekająca z okapów mogła nimi spływać. Jest najedzony, wyspany, ma ciepłe ubranie i zagryza cukierki. Spotykam przy mej pracy kierownika szkoły powszechnej w Ku-tach, Horodyskiego. Wysoki, barczysty, sześćdziesięcioletni mężczyzna. Spoczywa na nim obowiązek utrzymania całego placu apelowego w czystości. Jest to obszar mniej więcej pięciomorgowy. Obejście tego terenu pochłania wiele czasu. Horodyski cały dzień chodzi z taczkami, miotłą i łopatą i zamiata. Jest jednak bezsilny wobec ciągłych wiatrów, które wciąż zrywają z dachów papę. Baraki stoją zaledwie dwa lata, a papa na dachach jest już popękana, pozbijana, tak że widać gołe deski. Ledwo na jednym końcu pozbiera papę, ;i już w drugim nowe kawałki, odrywane przez wiatr, toczą się po ziemi i trzeba za nimi gonić. Na placu nie wolno nam rozmawiać z więźniami z innego kom-mando. Z bliska widzę, jak okropnie wygląda Horodyski. Zgarbiony, pochylony, pod oczami krwawe sińce, przez głowę, ucho i policzek biegnie czerwona pręga. Podchodzę z jakimś narzędziem pracy i udaję, że pracuję; pytam go, co się stało. Powiada, że go tak lager-a I tester skopał i zbił batem za to, że kawałki papy fruwały po placu apelowym. Skostniałem zupełnie na tym deszczu, palce mam sine, zgrabiałe. Jako „ogrodnik" pracuje u mnie gospodarz wiejski, Krzyżanow-ski, który od dwóch tygodni ma trzy wielkie karbunkuły na brodzie, tzw. figówki. Chodzi codziennie na opatrunek, lecz taka choroba nie kwalifikuje do przyjęcia na rewir. Na deszczu bandaże z papieru rozmakają i po kawałku odrywają się od brody, odsłaniając wrzody, każdy co najmniej wielkości śliwki. Ropa sączy się z tych wrzodów, kapie na ubranie, na szpadel i na ziemię. Jeżeli jutro ten szpadel weźmie do ręki inny człowiek, oczywiście zaraz się zarazi. W ciągu dnia ambulatorium jest nieczynne. Krzyżanowski musi więc czekać na opatrunek aż do apelu wieczornego. Obiad jemy na dworze, mimo że pada deszcz. Nie ma nawet gdzie przykucnąć, żeby nogi choć przez 15 minut odpoczęły. Deszcz pada aż do wieczora. Nie mogę doczekać się powrotu na blok, żeby się pod kocem trochę rozgrzać i zdjąć z siebie mokrą marynarkę i spodnie, które aż przylepiły się do ciała. Po kolacji na bloku zrobił się ruch. Pisarz dostał z Arbeitseinsatz przydział pracy dla wielu więźniów, więc wywołuje poszczególnych ludzi i komunikuje o przydziale oraz o miejscu zbiórki danego kom-mando po rannym apelu. Tymczasem powstaje nowy kłopot. Okazuje się, że nasz blok ma też uszkodzony dach, jak wszystkie inne bloki. Woda kapie w niezliczonych miejscach, tworząc kałuże na podłodze. To jeszcze nie straszne, ale w kilku miejscach woda sączy się wprost na górne łóżka. Dziury w dachu nie załatasz, a łóżka nie przesuniesz. Na wielu łóżkach najwyższej kondygnacji spanie jest wykluczone, a w kilku innych miejscach woda przecieka przez sienniki górnych łóżek na środkowe. W nocy rozlega się po całym bloku kapanie wody na podłogę. Jest szalony wicher i deszcz smaga ścianę bloku, jakby kto groch na nią sypał. Z trwogą i lękiem myślę, jak 44 45 jutro rano w tym mokrym ubraniu wyjdę do pracy i znów na deszczu będę pracować. W nocy łapią mnie okropne kurcze nóg. Staram się wyciągnąć nogi spod koca i masować mięśnie. Przy tym ból taki, że ledwo się powstrzymuję od krzyku. Instynktownie zeskakuję z łóżka na mokrą podłogę, robię parę kroków, kurcz mija, więc kładę się z powrotem obok Struczowskiego. Niestety, odtąd kurcz stał się nieodłącznym moim towarzyszem podczas snu, a nawet rano przy wkładaniu spodni, przy jakimś specjalnym poruszeniu nogą — i tak samo mnie trapi, jak koszmarne sny o dodatkowej pracy. Lekarz powiedział mi, że wielu więźniów cierpi na to. Przyczyną jest sforsowanie mięśni nóg, nie przyzwyczajonych do stania od godz. 3 rano do 9 wieczór, a poza tym chodzenie w drewniakach, przez które zatraca się miękkość ruchów całej stopy. Rano pada deszcz w dalszym ciągu. Każą nam pracować w ogrodzie. Ubrania przez noc nie wyschły. Widzę, jak prowadzą do szpitala Horodyskiego, którego wczoraj dotkliwie pobito. Dwóch ludzi go prowadzi, on ledwie nogi ciągnie. Deszcz leje bezlitośnie. Przychodzi do nas lager-altester. Bujam, że do ogrodu potrzebne są nam paliki i że musimy je sami ociosać. Godzi się na to. Zabieram więc „moich ogrodników" do bloku 21, gdzie jest magazyn. Tam każę z desek i listew leżących na stosie wyjmować gwoździe, prostować je, ciosać paliki, słowem — udawać, że mamy bardzo dużo roboty. Ksiądz Archuto-wski trzęsie się z zimna. Mimo iż nosi buty na drewnianych podeszwach, ma całkiem mokre stopy, bo po spodniach woda ścieka do butów. Sadzam go więc za stosem belek, przynoszę trociny, aby włożył w nie nogi i tochę je sobie osuszył, bo nie ma tu nawet kawałka szmaty czy worka. Przez chwilę siedzi na belkach i odpoczywa. Skarży się na ból i obrzęki nóg, więc na to, na co wszyscy cierpią. To są skutki osłabienia serca i zaburzeń w krążeniu krwi — z czego później powstaje wodopuchlina. Ksiądz trzęsie się jak w febrze. Nagle staje przed nami Bubi, lagerjungster, trzynastoletni wyrostek, zmora III pola, sadysta, o którym coś niecoś słyszałem już w Warszawie na wolności. Przy stuku i hałasie nie słyszeliśmy, kiedy skrzypiące wrota bloku się otworzyły. Bubi, spostrzegłszy siedzącego więźnia, doskakuje do niego i uderza go ręką w twarz, po czym każe temu wysokiemu mężczyźnie schylić się i bije go batem po siedzeniu. Ma bat z drutem, uderzenia więc są bar- dzo bolesne. Cichy jęk wydobywa się z ust kapłana. Stary, siwy Żyd, blokowy Bass, stojący opodal mnie, mruczy pod nosem przekleństwa pod adresem Bubiego. Po południu zaczyna padać śnieg. Podczas apelu sypie tak gęsty i tak wielkimi płatami, że na klapach marynarki i na ramionach tworzy się gruba warstwa śniegu. Śnieg przedostaje się za kołnierz i pod klapy na koszulę, gdzie topnieje i spływa strużkami na piersi. Dziś nie ma dodatkowej pracy po apelu. W bloku musimy zdjąć buty i po mokrej podłodze chodzimy boso. Porozumiewamy się z kolegami, którzy dłużej są na Majdanku, by dla księdza Archutowskiego znaleźć inne zajęcie, jakąś pracę pod dachem. Ja u siebie więcej zrobić nie mogę ponad to, że codziennie po apelu zwalniam go i odsyłam do ambulatorium, gdzie te dwie godziny dodatkowej pracy odsiaduje pod drzwiami. Dowiedzieliśmy się, że w kommandzie Leichentrager (nosiciele trupów) ktoś zachorował i potrzeba jednego człowieka. Ksiądz Archutowski przechodzi więc do tego kommanda. Wprawdzie przykra to praca — trzeba zbierać trupy z całego naszego pola, ładować na wóz i odwozić do krematorium — ale plus jest ten, że robota trwa tylko kilka godzin rano, a potem cały dzień można się obijać, w każdym razie być pod dachem. Dr Jastrzębski przeszedł do Izbych Chorych, gdzie wprawdzie pracował 2—3 godziny pod dachem, ale do apelu musiał oczywiście stawać razem z nami. Dziś z wysoką temperaturą został odstawiony na rewir. Poza tym dowiaduję się, że Pomirowski, który nas spisywał po przyjeździe, bezpośrednio potem zachorował na tyfus i zmarł. Jak informują nas warszawiacy ze styczniowego transportu, przed kilku dniami zmarł na flegmonę redaktor „Wieczoru Warszawskiego", Hieronim Wierzyński, brat Kazimierza; był w bloku na III polu. W Izbie Chorych na III polu wykończył się też niedawno Steinhagen, współwłaściciel fabryki obrabiarek „Steinhagen—Stran-sky". Obaj moi znajomi. Ten ostatni zachorował na enteritis — biegunkę. Więźniowie zapadają na tę chorobę masowo — skutek jednostronnego, jałowego odżywiania się, głównie brukwią. Diety na * 46 47 Izbie Chorych nie ma żadnej. Chorzy dostają tak jak wszyscy — kapustę lub brukiew. Gdy biegunka trwa ponad czternaście dni, chory dostaje z kolei gruźlicy kiszek i nie ma już dla niego ratunku. Przyjaciele Steinhagena zdołali przez robotników cywilnych nawiązać łączność z miastem i dostali dla niego ryż i leki. Kleiki gotował mu kapitan Antoni Wolf, na wolności intendent szpitala Ujazdowskiego, ale widocznie było już za późno i sam Steinhagen zdawał sobie sprawę z tego, że jest stracony. W tym okresie zmarł również Jełowiec-ki, dyrektor departamentu RGO, aresztowany w związku z tzw. aferą szwedzką, tj. wykryciem kontaktu Warszawy z Londynem, nawiązanego przez personel szwedzkiego poselstwa. Więźniowie boją się iść na rewir (tak nazywają tu — pożal się Boże! — szpital), wcale nie różniący się od zwyczajnych bloków mieszkalnych. Na III polu Izba Chorych mieści się w bloku 12, tak jak inne, brudnym i prymitywnym. Posiada tylko dwa małe pomieszczenia, oddzielone przepierzeniami od sali. W jednym mieszkają lekarze i pielęgniarze, a w drugim odbywa się ambulatoryjne leczenie. Na jednej ogólnej sali z łóżkami trzypiętrowymi leżą chorzy cierpiący na różne choroby: tyfus, enteritis, flegmona itd. Ale najczęściej dopiero w szpitalu chorzy zarażają się tyfusem, który ich wykańcza. Chorzy na biegunkę skarżą się, że nie ma w szpitalu podkładów ani cerat na łóżka i kiedy kalifaktorzy zabierają sienniki przemoknięte kałem, oni leżą wtedy na gołych deskach. Poza tym co dwa tygodnie przychodzą na rewir komisje i przeprowadzają „selekcję", to znaczy wybierają ciężko chorych i odsyłają do gazu. A dostanie się do szpitala nie jest łatwe, bo nie wystarczy wieczorem mieć 39 stopni gorączki. O przyjęciu na rewir decyduje bowiem pomocnik komendanta rewiru, esesman z tytułem SDG (Sanitatsdiens-tgehilfe), podczas przyjęć w godzinach rannych. Często się zdarza, że ludzie będący już w agonii, ale nie mający ponad 39 stopni, nie „odpowiadają" urzędowym warunkom przyjęcia na rewir. Tu w obozie bez końca trwa wielkie umieranie. Z transportu warszawskiego, który przybył 18 stycznia 43 r. w liczbie 1600 mężczyzn, 600 osób umieszczono w 10 bloku. W ciągu trzech miesięcy została z tej liczby tylko połowa i jeszcze w dalszym ciągu są przypadki zachorowań na tyfus. Większość zmarła na tyfus i zapalenie płuc, część spotkał gorszy los, a mianowicie w połowie lutego 43 roku ogłoszono w bloku „warszawiaków" rejestrację tych, którzy czują się chorzy i są 48 niezdolni do pracy. Zgłosiło się 86 Polaków, przeważnie spośród inteligencji, która podczas czterotygodniowego pobytu w obozie zyskała opinię „darmozjadów". Nie czyniono żadnych trudności i skrzętnie odnotowano każdego zgłaszającego się. Potem przeniesiono ich do blokowego Janusza Olczyka na blok 15, w którym mieli odpoczywać; po krótkim pobycie zabrano wszystkich do Gaskammer. Był wśród nich Michał Sobański z administracji „Kuriera Warszawskiego". Obawiając się tych wszystkich podstępów i selekcji, wielu więźniów decyduje się „przechodzić" (w dosłownym tego słowa znaczeniu) tyfus plamisty. Jest to niebywały wysiłek organizmu, a z drugiej strony — niebezpieczeństwo „chodzącej zarazy" dla innych, bo wszy nie brak. Co do procentu śmiertelności, najlepiej orientują się pracujący przy Izbie Chorych na naszym polu. Leży tam około 150 chorych na różnego rodzaju schorzenia i codziennie wynoszą 15—20 trupów, co stanowi 10 proc. Innymi słowy, cała Izba Chorych wymiera w ciągu 10 dni! Tylko „dzięki" przypływowi nowych chorych utrzymuje się stale ta sama liczba zajętych łóżek. W pierwszej połowie kwietnia 1943 r. następuje na III polu likwidacja Izby Chorych i przeniesienie jej na I pole. Odbywa się to w sposób bardzo prosty. Wszystkich chorych wypędza się z łóżek. Każdy tak jak stoi, w koszuli, zarzuca na plecy koc i z gołymi nogami, boso, wędruje na I pole. Obłożnie chorych, którzy nie mogą iść, wypędza się, także nagich, okrytych tylko kocem, do wozu stojącego przy wejściu do baraku. Jest to ten sam wóz, którym przed chwilą odwieziono trupy do krematorium. Tych, którzy absolutnie nie mogą wstać o własnych siłach, wynoszą na wóz kalifaktorzy. Oczywiście na wozie znajdują się też konający. Jest ponury chłodny dzień. Temperatura wynosi 5—6 stopni ciepła. Chorzy upchani zostali na wozie jak śledzie w beczce. Teraz pielęgniarz włazi na kozioł i zaczyna się liczenie chorych. Musi on wiedzieć, ilu ma zameldować przy wyjeździe. Na wozie jest ponad dwadzieścia osób. Chorzy na tyfus, z gorączką powyżej 39 stopni, są nieprzytomni i kręcą się na wozie. Pielęgniarz liczy kilkakrotnie i za każdym razem wychodzi mu inna liczba. Wtedy zaczyna spisywać po nazwisku i znów ma trudności z tyfusowymi w gorączce. Wściekły, klnie po słowacku i po niemiecku na chorych i zapewnia, że i tak 4 — 485 dni... 49 wszyscy wyzdychają. Trzyma ich na tym wozie przeszło godzinę, nie mogąc poradzić sobie z policzeniem dwudziestu kilku ludzi. Zastanawiam się nad losem chorych: czy poprawi się ich byt w „prawdziwym" rewirze? Czy gorączkujący i łaknący napoju będą musieli za miskę kawy oddawać kalif aktorom całodzienną porcję chleba? I kto będzie kierownikiem szpitala? Przygotowałem z moimi ludźmi kawałki gruntu między blokami do sadzenia warzyw, przede wszystkim kartofli. Od dwóch tygodni zawartości latryn nie wywozi się do Gartnerei, lecz rozlewa się na te kawałki ziemi między blokami. Tłumaczę lageraltesterowi, że kał ludzki jest zbyt ostry, że poza tym są to nadmierne ilości i że bezpośrednio przed sadzeniem nawozić nie można. Kiwa potakująco głową razem z Wyderką i odpowiadają, że nic nie poradzą, bo rap-portfuhrer tak kazał. Pewnego dnia lageraltester posyła mnie wraz z dziesięcioma ludźmi i ciężkim wozem, który normalnie obsługuje dwudziestu więźniów, do Gartnerei po kartofle do sadzenia. Pusty wóz grzęźnie już teraz na piaszczystej drodze. Przyjeżdżamy wreszcie do kopców, gdzie ładuje się na wozy kartofle dla kuchni. Tworzy się kolejka, bo z jednego kopca biorą kartofle dla pięciu pól i dla kuchni esesmanów. Więzień kierujący wydawaniem każe mi czekać. Stoję i rozglądam się. W oddaleniu może dwustu kroków widać domy wsi Dziesiąta, włączonej niedawno do miasta Lublina. Wzdłuż drogi prowadzącej koło domów stoją posterunki. Na rozległych polach Gartnerei pracują setki więźniów. Widzę też w pobliżu wielkie, szerokie, płaskie usypiska z kompostem, jest też duży, szeroki dół z gnojówką, w którym pracuje kilkunastu więźniów. Widać, jak przed domami i na podwórzach wiejskich krzątają się ludzie, prowadzą normalny tryb życia. Tak więc ten rzadko rozstawiony kordon esesmanów oddziela dwa różne światy. Na terenie Gartnerei stoją resztki kilku domów, więźniowie kończą właśnie rozbiórkę. Dowiaduję się, że są to tereny wywłaszczone i wcielone do obszaru ogrodnictwa obozowego. Moja kolejka po kartofle jeszcze daleka. Czekają też inni więźniowie — to stałe ekipy Wagenkolonne — więc przysiadam się do 50 nich. Wtem staje przede mną jakiś kapo, Niemiec z grubym kijem w ręku. Najpierw uderza mnie pięścią w twarz i pyta, co tu robię. Tłumaczę mu cel przybycia. No to on wrzeszczy, że nie chce mi się odkryć nowego kopca i dlatego siedzę bezczynnie. Odpowiadam, że kierujący wydawaniem kazał czekać. Wtedy padają słowa: „Buck dich", i kijem grubości trzonka od łopaty dostaję kilka silnych uderzeń w pośladek. Tenże kapo oświadczył, że mało dostałem, a to z tego powodu, że mu grzecznie odpowiedziałem. A więc jeszcze nauka savoir vivre'u w obozie koncntracyjnym. Idę do kierującego wydawaniem kartofli i pytam, który kopiec mogę odkryć. Nie godzi się na to, ale wobec incydentu, którego był świadkiem, wyjątkowo pozwala, abyśmy zaraz, nie czekając kolejki, ładowali kartofle. Mamy już wóz gotowy. Lageraltester polecił nam wziąć pełen wóz, gdyż nadwyżka kartofli przeznaczona jest do prywatnego użytku feldfiihrera, rapportfuhrera i kapo w. Ciągniemy wóz pod górę. Na zakręcie utknęliśmy w piasku. W oddaleniu 50 metrów pracują kobiety więźniarki, coś sadzą. Jesteśmy tak zmęczeni i wyczerpani, że nawet nie patrzymy w ich stronę. Przybiega jakaś tęga, wysoka Niemka w mundurze, w butach z cholewami i z batem w ręku. Wykrzykuje, żeśmy się tu celowo zatrzymali, aby porozmawiać z kobietami. Gdy wyjaśniam, że wóz ugrzązł nam w piasku, bo jest nas za mało, uderza mnie w twarz, pytając, dlaczego przy rozmowie z nią nie zdejmuję czapki. Zapisuje mój numer i zapowiada, że złoży na nas meldunek Thumano-wi. Rozkazuje, byśmy natychmiast stąd odjechali. Pchnęliśmy wóz z wysiłkiem może 15 metrów i znów stanęliśmy, ale herod-baba już się oddaliła. Była to aufseherin, strażniczka z obozu kobiet. Kilka razy utykamy jeszcze z wozem na drodze, wreszcie przyjechaliśmy pod bramę naszego pola, meldujemy się przy bramie i wjeżdżamy za druty. Odetchnąłem, zdawało mi się, że wróciłem do domu, bo ta ekspedycja za druty po kartofle była przykra i nie wiadomo czym się jeszcze skończy. Jeżeli baba naprawdę złoży meldunek u Thumana, to biada mojej skórze. Zaczynamy sortować kartofle, większe dla feldfiihrera i kapów, mniejsze do sadzenia. Zgłasza się wielu blokowych i stubendienstów, aby każdemu dać miskę kartofli — teraz każdy jest przyjacielem — ale jeżeli któregoś z nich przyłapią z kartoflami, to mnie za to skórę złupią. Kartofle nosimy w workach do magazynu mieszczącego się 51 w bloku Schreibstube. Mam tam już prawo wstępu, doglądam przcież miski z nasieniem kiełkującej trawy, która, nawiasem mówiąc, ani myśli kiełkować. Oddzielnie ustawiam kartofle przeznaczone do sadzenia. Na drugi dzień znaczymy pola, ja sam idę po worki do magazynu i zaczynamy sadzenie. Nagle przybiega do mnie Bubi i pyta, czy to ja zabierałem worki z kartoflami. Potwierdzam. W odpowiedzi na to uderza mnie w twarz (musiał przy tym wspiąć się na palce) i powiada: — Toś ty ukradł mój worek z kartoflami. Odpowiadam: — Panie Bubi, worki do sadzenia były oddzielnie ustawione, zresztą może pan sprawdzić worki, bo jeszcze połowy nie posadziliśmy. Idziemy razem. Wskazuje na jeden z worków, że to jego. Uspokojony nieco tym, że odnalazł kartofle, przyznaje się, że „swój" worek umyślnie postawił przy kartoflach na sadzenie, żeby mu go nikt z kapów nie zabrał. Tylko o najważniejszym zapomniał ten szczeniak: uprzedzić ogrodników, że tam schował „swoje" kartofle. Opuszczają mnie najbliżsi towarzysze. Inżynier Sopoćko potrafił już nawiązać kontakt ze światem. Żona jego przyjechała do Lublina i już przesłała mu przez jakiegoś robotnika pieniądze i żywność, dzięki czemu udało mu się wkupić do kuchni do skrobania kartofli. Kapitan Macieliński miał tak spuchnięte nogi, że nie mógł wcale chodzić i na apelu mógł tylko siedzieć; lekarze powiedzieli mu, że gdy kilka dni poleży i gdy serce trochę odpocznie, to i nogi stęchną. Odchodzi też Struczowski. Skarżył się już od kilku dni na gorączkę, dreszcze. Na pewno ma grypę. Powiedziano mi, że również ksiądz Archutowski odszedł z gorączką na I pole; podobno jest podejrzenie zapalenia płuc. Struczowski odchodząc, zostawił mi swoją ciepłą kurtkę z grubego sukna, rodzaj lodenu, zapinaną pod samą szyję, z podszewką z płótna, grubo pikowaną kłakami z konopi. Pierwszorzędny prezent, tym bardziej że kurtka ma z przodu dwie ukośne kieszenie. Można więc czasem „od niechcenia" wsunąć w nie i zagrzać ręce. Ja oddaję mu swoją marynarkę. Szybko odpruwam mój numer i przyszywam na nowej kurtce. Struczowski był bogaczem: daje mi na własność dwie marchwie, 52 1 .1 na przechowanie łyżkę, lusterko, scyzoryk, wszystko z prawem używalności. Żegnamy się serdecznie, ale w przekonaniu, że za tydzień znów się zobaczymy na polu. Z moich czterech pomocników, wyreklamowanych przed kilkoma tygodniami z transportu do Bu-i henwaldu, ani jeden nie został przy mnie. Przy apelach rannych z dnia na dzień powiększa się liczba tych, którzy już stać nie mogą i na siedząco odbywają apel, a są i tacy, których trzeba kłaść w błocie; dla nich razem z trupami jest miejsce na lewym skrzydle. Czasem zdarzało się, iż ten, któremu jeszcze wczoraj odmówiono przyjęcia na rewir, rano był już trupem. Niejeden zmarł tak cicho, w nocy, że sąsiedzi dopiero wtedy to zauważyli, kiedy rano, po dzwonku, szarpnął go ktoś za nogę, by wstawał, a on iuż przed Panem Najwyższym stanął do Apelu. Przywiązanie do ciepłego ubrania jest tak wielkie, że niejeden więzień, idąc na rewir, nie chce się z nim rozstać, chociaż wie, że w szpitalu odbiorą mu ubranie, które wraca do ogólnego magazynu Bekleidungskammer. Po wyzdrowieniu rekonwalescenci dostają już inne ubrania, pobrane przez rewir w magazynie. W mojej sekcji był stolarz Ruszkowski z okolic Radomska, który miał watowaną kitajkę, i watowane spodnie po jeńcu rosyjskim. Zachorował na opuchlinę nóg i nie mógł chodzić; przesiedział kilka dni przed blokiem, wynoszono go do apelu, który odbywał na siedząco. Mimo moich kilkakrotnych nalegań, by poszedł na rewir, nie chciał lam iść. Mówił, że nie chce stracić ciepłego ubrania. Następnego dnia już tylko mógł leżeć na apelu, a nazajutrz skonał w czasie apelu w swoim ciepłym ubraniu. Podczas przerwy obiadowej można rozpoznać tych, którzy kwalifikują się na wykończenie. Taki po zjedzeniu zupy kładzie się jak długi na ziemię i leży nieruchomy, a gdy rozlegnie się dzwonek, koledzy muszą mu pomagać przy wstawaniu. Człowiek jest bezradny wobec umierających, zwłaszcza tych w nocy, nawet nie można im podać miski wody. Tak samo wobec „gamlów", kończących się na naszych oczach i noszących znamię śmierci na twarzy. Tym też nikt z nas pomóc nie może — a pomoc byłaby tak łatwa: kilka misek pożywnej strawy, kilo cukru i możność porządnego wyspania się. Stale jesteśmy wszyscy tak śpiący, że nawet w ciągu roboty, gdy 53 przez kilka minut stoję nieruchomo, zaraz zamykają mi się oczy i zaczynam drzemać. Przy apelach można zaobserwować, jaka jest różnica w wyglądzie więźniów z dawniejszych transportów a naszym blokiem. My po 2—3 tygodniach mamy jeszcze jakieś resztki tłuszczu na sobie i silniejsze organizmy. Ale i u nas wyczerpie się niezadługo ten zapasik tłuszczu. Chorych, którzy rano przed apelem w ambulatorium „zdali egzamin", bo mieli ponad 39 stopni gorączki, nie prowadzi się wprost do szpitala — muszą przedtem przejść „odwszenie". Polega to na tym, że dostają gorący prysznic w łaźni obozowej, tam, gdzie nas kąpali po przyjeździe, potem nową koszulę, przeważnie z gnidami wszy— i dopiero wtedy odsyłani są na rewir. Tam stoją przed kancelarią, aż się rozpocznie przyjmowanie, badanie i rejestracja. Większość podczas chłodnych dni dostaje przy tej okazji zapalenia płuc, a o to właśnie chodzi. Odwszenie przed przyjściem na rewir to tylko pretekst, bo na rewirze jest gorsze zawszenie niż na innych polach. Badanie nowo przybywających na rewir jest ostre, jeżeli przeprowadza je niemiecki lekarz SS. Polscy lekarze przepuszczają wszystkich chorych. Zdarza się więc często, że aż połowa chorych, nawet po przeprowadzeniu odwszenia i po długim czekaniu na wpisanie w kolejce na dworze, przed kancelarią, wraca na pole, gdyż lekarz SS odmówił im kwalifikacji na rewir. Po kilkakrotnych takich większych zwrotach więzień-lekarz ambulatorium danego pola dostaje monit, że „zdrowych" wysyła na rewir, i siłą faktu sam musi przykładać odtąd surowszą miarę przy kwalifikowaniu chorych do szpitala. W tym właśnie tkwi perfidia organizacji obozów SS, że cały system udręczania ludzi był wprawdzie przez nich samych obmyślany, ale realizacja jego przerzucona została na samych więźniów, którzy jako lageraltesterzy, kapowie, vorarbeiterzy, blokowi, lekarze, kalif aktorzy pod osobistą odpowiedzialnością muszą realizować na jakimś małym odcinku założenia tego diabelskiego reżimu męczenia ludzi. Poszczególne wydarzenia jako sporadyczne fakty nie są straszne, np. niewyspanie się, chodzenie boso po mokrej podłodze, ciągłe stanie bez chwili spoczynku dla nóg, praca w deszczu bez okrycia, woda przeciekająca z dachów na łóżka, niewystarczające pod względem ilości i jednostronne odżywianie, niemożność zachowania diety, „■ 54 pozbawienie możności mycia się, zawszenie, brak lekarstw itp. Być może każdemu z nas zdarzyło się na wolności, że nie wyspał się i iownocześnie był przez 12 godzin na nogach, każdy z nas przemókł ilo nitki i czasem się przeziębił. Ale te udręczenia stosowane łącznie i w permanencji przechodzą wytrzymałość człowieka, zbierają żniwo śmierci wśród słabszych, a u odporniejszych przygotowują podłoże illa gruźlicy, biegunki, flegmony itp. Przed tyfusem plamistym i brzusznym nikt się nie może uchronić, a właśnie tędzy i lepiej od-karmieni słabiej wytrzymują wysoką temperaturę od cherlaków. Sam system jako taki ludzi wykańcza i nie można twierdzić, że to wina blokowego, że np. budzi więźniów codziennie o godzinie 3.15 rano. Dopiero dla tych, którzy ani rusz nie chcą zachorować i u-nirzeć, został drąg żelazny, sznur, rewolwer lub Gaskammer. Wikt nasz nie zmienia się — codziennie brukiew na obiad, czasem można z zupy wyłowić pół kartofla. Jedynym realnym pożywieniem jest ósemka chleba. W handlu obozowym kosztuje ona 10 zł, a więc cały bochenek 80 zł; ale były też czasy, i to jeszcze w styczniu 1943, kiedy za bochenek płacono 100 i 200 zł, a za jednego papierosa 17 zł. Pewnego dnia dowiedziałem się od blokowego, iż jest zbiórka pieniężna na feldfiihrera i każdy musi dać 5 zł. Śmieję się w duchu / tego ogłoszenia, bo przecież według przepisów więźniowi nie wolno mieć pieniędzy, a u kogo je znajdą, ten zaraz dostaje baty. Ale esesmani są chytrzy i na to wymyślili sposób. Oto blokowy wydaje sekcyjnym chleb i zastrzega, że wolno wydawać chleb tylko za pieniądze. Ci, którzy mają już jakimś sposobem zdobyte pieniądze, płacą haracz. Ale większości nie wydano chleba, robiąc na tym podwójny interes, bo za pajdkę chleba uzyskano nie 5, lecz 10 zł. Jer szcze przy nas wyniesiono kilkadziesiąt chlebów na słowacki blok i sprzedano po 80 zł za bochenek. Nadwyżka, tj. 40 zł na każdym bochenku, została w kieszeni blokowego, drugą część dostał ten, na którego cześć urządzano benefis. Za tydzień znów zbiórka, tym razem na lageraltestera. Sprzedaję więc pożyczoną mi na słowo pajdkę za 10 zł, 5 zł wpłacam, a drugie 5 zł zostało mi na następną składkę, ale głodny poszedłem spać. Chodzę stale głodny, bo nawet na tych głodowych porcjach trzeba coś oszczędzić. Gdy prócz kawy dają nam na kolację paro- 55 wane kartofle, chowam je na następny dzień na „drugie śniadanie". Zimne kartofle nie solone, nadgniłe lub robaczywe, wiadomo, są obrzydliwe, ale czymś trzeba zapchać żołądek. Raz na tydzień, w czwartek rano, dają zamiast kawy zupę zrobioną z gotowanego proszku mąki jęczmiennej z zapachem grzybowym. Nazywa się ją tutaj „berlaj". Pochodzenia tego wyrazu nie mogłem zbadać. Podobno oznacza to klej szewski. Kromkę chleba, wypiekanego w znaczym stopniu z mąki kasztanowej i trocin drzewnych, zostawiam sobie do rana. Margarynę w ilości 20—30 gramów dostajemy dwa razy w tygodniu. Chciałbym ją sobie rozdzielić na dwa razy, ale nie mam naczynia, w którym można by ją przechować. Wreszcie znalazłem w śmieciach puste blaszane pudełko po pudrze, niestety, bez przykrywki. Wyczyściłem je i schowałem zaraz pod siennik. Bardzo się z tej zdobyczy cieszyłem. Następnego dnia dostajemy margarynę; sięgam pod siennik pewnym ruchem, ale okazuje się, że pudełka już nie ma. Ktoś mi je ukradł. Niewiele strat materialnych odczułem tak boleśnie, jak kradzież tej puszki. Jakże się zmienia skala ocen i potrzeb... Kapo Wyderka ma sukę z rasy foksterierów, która się właśnie oszczeniła. Trzymanie psów jest zwykłym więźniom zakazane. Nawet ten fakt świadczy, jak ważną rolę odgrywał w obozie taki kapo. Z zazdrością patrzę na żarcie, które jego pies dostaje. „Muszka" ma stale mleko, kaszę, pęcak, ale ani razu — brukwi. Ma też swoją budę w bloku magazynowym. Niedzielę odróżniamy od innych dni tylko po tym, że apel zamiast wieczorem odbywa się w południe, by esesmani mogli mieć „wychodne" na miasto. Ale to nie przeszkadza rapportfuhrerowi rozkazać nam pracować do wieczora. Widzimy przez druty, że na drugim i czwartym polu więźniowie spacerują sobie, a my musimy „upiększać" III pole. Mimo to w poniedziałek rano mamy być ogoleni. Fryzjerzy blokowi golą i strzygą w niedzielę po południu. Jest dwóch albo trzech fryzjerów na cały blok, więc przeciętnie jeden na stu ludzi. Po kilku na zmianę urywamy się z roboty i idziemy na blok do golenia. Stoi mydelniczka, pędzel, którym cały blok się na-mydla. Ustawiamy się w kolejce i czekamy na mniej lub więcej bolesny zabieg, gdyż brzytwy są zupełnie tępe. Jeżeli fryzjer dostanie papierosa, wtedy wyciąga z kieszeni inną brzytwę. Ale skąd tu wziąć papierosa? Ogolono mnie więc tępym nożem. Odarty ze skó-iy, po ogoleniu czuję się jednak zupełnie inaczej. W niedzielę po południu jest trochę więcej swobody, bo esesmani nie chodzą po polu, a w nocy przebywanie na polu jest im nawet zakazane. Jeżeli zaś w wyjątkowych wypadkach któryś wchodzi w nocy na pole, blockfiihrerstube zapala czerwone światło na słupie, aby wartownicy na wieżach widzieli, że na polu jest esesman. W niedzielę nie ma kolacji, wydają tylko chleb z kiełbasą, więc jest trochę więcej czasu. Wtedy leżąc na łóżku czytamy pod kocem szmatławiec „Nowy Głos Lubelski", przeszmuglowany przez któregoś z robotników. Zawsze z komunikatów można się czegoś dowiedzieć. Teraz zabieramy się do pisania pierwszych grypsów do domu. Oficjalnie w ogóle nie wolno pisać ani też otrzymywać listów. Ale wiem, że podczas przerwy obiadowej odbywają się w Waschba-racke, tj. nie dokończonym baraku z umywalniami, spotkania z robotnikami cywilnymi, którzy przynoszą listy, pieniądze, lekarstwa; dlatego stale tam grasuje lageraltester, kapo Wyderka i Bubi, którzy wychodzących więźniów rewidują. Słyszałem, że jakiemuś prokuratorowi odebrali pieniądze, lekarstwa, a poza tym szperali po baraku, ho wielu otrzymane pieniądze schowało sobie tam na miejscu, bojąc się trzymać je w bloku. To dobrowolne rezygnowanie z przerwy obiadowej opłaca się widocznie naszym kapo. Zresztą, powetują sobie brak odpoczynku po przerwie obiadowej. Zwykle kręcą się przez jakieś 15 minut po rozpoczęciu robót, a potem każdy z nich znika w jakimś bloku na dłuższą drzemkę, wystawiając przed blokiem wartę. Esesmani także kładą się po południu na jedno ucho, tak że przeważnie do godziny 3 po obiedzie panuje na polu względny spokój. Koledzy wskazali mi więźnia, który podobno jest skrzynką pocztową: przyjmuje listy do wysyłki przez robotników wolnościowych. Napisałem na kawałku papieru gryps do brata w Warszawie, donosząc, że jestem na Majdanku, że jestem zdrowy, i prosząc o nawiązanie kontaktu i przesłanie pieniędzy oraz papierosów. Z listem tym wybieram się do umywalni, ale nie znajduję poszukiwanego człowieka; powracam kilkakrotnie, lecz na próżno. Chowam więc gryps w szparkę taczki, a po rozpoczęciu roboty zatykam w ziemię. Wie- czorem spotykam inżyniera Witolda Sopoćkę i żalę się, że chciałem wysłać list do brata, ale nie mogłem spotkać tego więźnia w umywalni. Sopoćko załamuje ręce i powiada: — Bój się Boga, to przecież kapuś! Twoje szczęście, żeś go nie spotkał. Twój list byłby się dostał w ręce Wyderki! Witold proponuje mi wyekspediowanie listu za pośrednictwem robotnika, przez którego właśnie jego żona nawiązała z nim kontakt. Doręczenie listu kosztuje normalnie 100 zł, czasem więcej. Sumę umówioną wypłaca adresat oddawcy listu w Lublinie. Komplikuje się sprawa, gdy trzeba wysłać list poza Lublin. Przyjaciel mój załatwił mi to bezpłatnie, być może polecił żonie tę transakcję sfinansować. Wysłanie listu poza Lublin jest jeszcze i z tego powodu utrudnione, że na poczcie działa specjalna cenzura, a to ze względu na znajdujący się tu obóz koncentracyjny. List pisany ołówkiem na jakimś papierze pakunkowym, złożony kilkanaście razy i zmięty, bo wyniesiony pod skarpetką w obuwiu, z kopertą zaadresowaną inną ręką nawet wyglądem zwraca na siebie uwagę. Tak samo i treść listu, w której poza wiadomościami o zdrowiu są przeważnie prośby o przesłanie jedzenia i pieniędzy. Duża część tych grypsów nie dochodzi do adresatów, nie wiadomo, czy z powodu niesumienności posłańców, czy też z powodu zatrzymania listu przez cenzurę. Nie słyszałem, aby wysyłający lub adresat miał jakieś przykrości na skutek doniesienia cenzury pocztowej. Wysłanie listu do brata podziałało na mnie podniecająco. Fantazja zaczęła pracować, już samo ułożenie listu, w którym w słowach oględnych chciałoby się jak najwięcej treści przeszmuglować, było głębokim przeżyciem. Jestem o tyle w lepszej sytuacji psychicznej aniżeli inni więźniowie, że tuż przed wyjazdem na Majdanek otrzymałem od brata zapewnienie, iż zwolnienie moje jest kwestią 2—3 tygodni. Jako niepoprawny, naiwny optymista wyliczyłem sobie ten termin od daty mego aresztowania i łudziłem się, że może jeszcze przed odjazdem pociągu na Dworzec Wschodni w Warszawie przybiegnie jakiś pan z gestapo, zdyszany, i wyłączy mnie z transportu. Bo przecież zdarzały się takie wypadki! Myślę, że mój wyjazd na Majdanek skomplikował sprawę zwolnienia, gdyż trzeba było już bawić się w korespondencję, ale że jest to tylko kwestia dni. Przeżywam więc obóz trochę jak widz, który będąc w „Grand Guignol" w Paryżu wie, iż zobaczy cztery makabryczne jednoaktówki, pełne krwi, zbrodni i tajemniczości, ale że potem, w nocy pójdzie na dobrą kolację do „La Coupole". A mimo to na widowni niejedna kobieta, zdarzy się, krzyknie głośno z przejmującej ją grozy i niejeden ctranger opuści pospiesznie teatr po pierwszym akcie. To przeświadczenie o rychłym zwolnieniu ustosunkowuje mnie zupełnie inaczej do mego losu. Uważam siebie za widza, w najgorszym razie statystę, ale nie za aktora tej tragedii, która się tu rozgrywa. Patrzę z zainteresowaniem, współczuciem, obrzydzeniem i grozą na poszczególne obrazy — sceny, ale tkwi we mnie przekonanie, że to wszystko nie dotyczy mnie, że jestem „przechodniem". I to mi daje siłę do przetrwania najgorszych chwil, chroni przed załamaniem psychicznym. Przed innymi kolegami jest perspektywa bezterminowego pobytu w obozie. W najlepszym razie doczekania tu końca wojny. Inteligenci upadają na duchu i załamują się już po pierwszym spoliczkowaniu i pobiciu. Dla mnie uderzenie jest bezwzględnie przykrym incydentem, ale to jakoś po mnie spływa, gdyż hitlerowców uważam nie za ludzi, lecz bydlęta. Zresztą za kilka dni będę w gronie rodziny. Z młodym studentem z Warszawy, Kleniewskim, który u mnie pracuje, układamy sobie nawet plan zajęć na pierwsze godziny po naszym zwolnieniu. Ustaliliśmy zgodnie, że najpierw pojedziemy do łaźni, potem udamy się do jego siostry zamieszkałej w Lublinie i będziemy spać 24 godziny, a potem dopiero zjemy coś konkretnego. Obecnie jednak jestem w takim stanie wyczerpania fizycznego, że przychodzą chwile, kiedy pragnę dla siebie ciężkiej choroby, żeby tylko móc leżeć i spać. Jakkolwiek by w szpitalu było, to tych dwóch rzeczy mogą używać chorzy do woli, a poza tym nie mokną na deszczu i nie marzną na wietrze. Jakim luksusowym sanatorium wydaje mi się teraz Pawiak w zestawieniu z obecnymi warunkami życia! Taką aluzję do „poprzedniego mieszkania" zrobiłem w grypsie do brata. Wieczorem dowiaduję się, że następnego dnia jedziemy do miasta, aby zakupić różne krzewy, a potem przewieźć je do obozu. Miałem dobrać sobie kilku ogrodników ze szpadlami i być z nimi w pogotowiu. Pracujemy właśnie w pobliżu bramy i czekamy. Widzę, że kilku naszych blokowych ciągnie przez bramę lekki chłopski wóz i 58 59 zastanawiam się, dokąd oni jadą. W tej też chwili słyszę, że mnie wołają za bramę. Biegnę i dowiaduję się, że już mam jechać po krzewy. Chcę zawołać moich ogrodników, wtedy blokowi mówią mi, że właśnie oni jadą jako ogrodnicy. Ponieważ ja jestem „prawdziwym" ogrodnikiem, więc posyłają mnie do dyszla i każą ciągnąć, a oni popychają. Idą jeszcze z nami: kapo Wyderka z nieodłącznym Bubim, rapportfiihrer Kaps i dwaj esesmani. Ostatni trzej mają „empi", ręczne pistolety maszynowe, i przy bramie ładują magazynki kilkunastostrzałowe. Przejeżdżamy przez wieś-przedmieście Dziesiąta. Domy stoją puste, podwórza wymarłe. Dowiadujemy się, że ludność z części wsi została przez SS wysiedlona, aby utrudnić nawiązywanie kontaktu z obozem. Po przebyciu około 2 km zajeżdżamy przed samotnie w polu stojące gospodarstwo chłopskie. Jest to rzekomy ogrodnik. Tu po długich targach kupuje Kaps cztery tuje, które ja oczywiście sam muszę wykopać. Potem jedziemy może jeszcze 2—3 km, do lasu. Kaps z całą powagą ostrzega nas, że w razie próby ucieczki warta będzie do nas strzelać. Tymczasem sam zabawia się strzelaniem do wron z karabinu. Trafia kilka sztuk; nie darmo ma opinię najlepszego strzelca wśród esesmanów w obozie. Skrzętnie chowa wrony i obiecuje sobie z nich dobrą potrawkę. Pierwszy raz słyszę, że Niemcy jedzą wrony. Czyżby u nich w Vaterlandzie już tak źle było? Kaps poleca nam wykopać kilka jałowców. Ja wykopuję najmniejsze, bo wiem, że jałowce w ogóle trudno się przyjmują, a sztuki wielkości 1 m prawie nigdy. Blokowi wywijają szpadlami i udają, że pracują, a faktycznie całą pracę zostawiają mnie, pokpiwając, że przecież jestem ogrodnikiem. Jest pierwszy dzień wiosenny — czyste niebo, słońce świeci, w lesie zacisznie. Oni prędko się zgrzali, zdjęli już marynarki, następnie swetry i pracują w samych koszulach, a mimo to pot leje się z nich. Tak samo zrzucił z siebie wszystko, prócz spodni, Wyderka. Nic dziwnego, wszyscy są spasieni jak wieprze. Ja natomiast pracuję w mojej ciepłej kurtce i mimo że muszę bezustannie kopać i zrobić trzy razy tyle, co każdy z nich, absolutnie się nie zgrzałem. Wnioskuję z tego, że mało jest w moim organizmie kalorii. Proszę wszystkich, by wykopywali krzewy z dużymi bryłami ziemi. Wóz zaczyna się wypełniać krzewami. Z daleka widzimy, że do lasu zbliża się jakaś furmanka. Kaps natychmiast każe przerwać ro- 60 botę i odjeżdżać. Ujechaliśmy może kilometr. Kaps znów zatrzymuje nas i każe kopać, a gdy wóz załadowaliśmy po brzegi, dał rozkaz powrotu do obozu. Ale jeszcze po drodze, gdy gdzieś zobaczy stary, „tadny" jałowiec wysokości 2 m, każe wykopywać. Melduję mu, że te krzewy się nie przyjmą, ale nie zwraca na to uwagi i przy każdym napotkanym jałowcu każe się zatrzymywać i wykopywać. Krzewy podczas jazdy obsuwają się z wozu na jedną lub drugą stronę. Oceniając na oko, na wozie jest co najmniej tona samej ziemi. Wreszcie wjeżdżamy na gminną drogę, która prowadzi pod uórę. Co 20 minut przystajemy i odpoczywamy. Mija nas chłop wracający z roboty z parą koni w uprzęży. Po uzyskaniu zgody esesmana proszę go, aby zaprzągł konie do naszego wozu i podciągnął trochę pod górę. Widzi, że jesteśmy z obozu. Ludność okoliczna dobrze zna nasz strój. Chłop popatrzył na mnie, wzruszył ramionami, zaciął konie batem i odjechał. Jakoś dowlekliśmy się, mimo upalnego słońca, do obozu. Blokowi zostawili mnie na placu i sam muszę wyładować wóz. Przychodzi lageraltester i przygląda się krzewom. Pyta Wyderkę, ile to kosztowało. Wyderka odpowiada bez zająknięcia, że tysiąc złotych. „Ekspedycja" tak zasmakowała Kapsowi, że zapowiada, iż następnego dnia znów pojedziemy. Nie uśmiecha mi się ta majówka. Nie jem wieczorem chleba, zostawiam go na posiłek podczas roboty w lesie. Rano, gdy się obudziłem, stwierdziłem, że mi chleb skradziono. Na szczęście tym razem bierze Kaps jednego z furmanów cywilnych, którzy stale obsługują obóz i otrzymują po 100 zł dniówki, czyli 3000 zł miesięcznie (w niedzielę pracują pół dnia). Poza tym dostają jeszcze po cenach kontyngentowych paszę dla koni. Mają się więc świetnie. Blokowi żydowscy, z grubym Jakubem (tragarzem spod dworca głównego) na czele, urządzili sobie i Kapsowi prawdziwą majówkę. Przywieźli ze sobą jajka na twardo, kiełbasę i litr wódki, nie mówiąc oczywiście o chlebie. Proszę jednego z nich o kawałek chleba i dostaję go. Podczas przerwy, gdy siadłem na uboczu, Wyderka rzuca mi protekcjonalnie jedno jajko. Po zakończeniu uczty blokowy wysypuje resztę soli na ziemię. Co za marnotrawstwo! Po jakimś czasie, nie zauważony przez nikogo, zbliżam się do tego miejsca i z mchu zbieram sól. Jaka rozkosz po tak długim nieużywaniu soli! Jesteśmy w tym samym lesie i znów wykopujemy jałowce. 61 W drodze powrotnej Kaps każe zatrzymać się przy opuszczonych domach wsi Dziesiąta i poleca wykopać z ogrodów chłopskich krzewy bzu, irysy, lilie, smolinoski i inne byliny. Znowu blokowi zwalają robotę na mnie. Wracając, wstępujemy do Lublina do ogrodnika przy ulicy Bychawskiej, by kupić 150 sztuk rozsady bratków i około 200 goździków. Za to wszystko płaci Jakub. Ogrodnik zaczyna wykopywać bratki, a ponieważ wybiera sztuki niepokaźne, Wyderka poleca mnie wyjmować flance. Bubi podnosi szpadel do kopania i przy tym depcze kilka krzaczków. Ogrodnik widząc, że wybieram bratki, przestaje kopać, mnie zostawia całą robotę, a sam w najlepsze zasiada do rozmówki z blokowymi i esesmanami. Podchodzi do mnie jakiś wytworny pan i przygląda się mojej pracy. Okazuje się, że to syn ogrodnika. Wtedy mówię mu, że jestem bardzo wyczerpany i głodny, że mi wszystko przed oczami miga, i pytam, czy mógłby mi dać trochę cebuli. Na to odpowiada: — Przecież pan stosunkowo dobrze wygląda, a cebuli w kwietniu nie ma. Proszę go, aby dał mi chociaż jedną. Na tej samej parceli widzę nowocześnie zbudowaną piękną piętrową willę ogrodnika, jeszcze nie otynkowaną. Mówię: — Przecież w domu na pewno ma pan parę cebul... Odpowiedział, że się postara, i odszedł. Ja w dalszym ciągu kopię, zbieram flance do płaskich skrzynek i ładuję na wóz. Dżentel-men-ogrodnik inkasuje od Jakuba 500 zł, ale cebuli nie dał. Po co? Przecież „stosunkowo dobrze wyglądam"... Pierwsze kontakty ze społeczeństwem miejscowym wywarły na mnie ujemne wrażenie. Czy ludzie nie zdają sobie sprawy, jak my tu żyjemy i cierpimy? A może to po prostu wielki, niewiarygodny egoizm?... Kaps każe mi sadzić jałowce po obu stronach nowo budującej się drogi, tak, by przy bramie były niższe krzaki, a dalej coraz wyższe. Nie mamy sznura ogrodniczego do wyznaczania prostej linii. Z kawałków drutu sztukuję taki „sznur". Sadzenie trwa dwa dni. Inni kopią doły, a ja tylko sadzę, chcę, by jałowce najprawidłowiej były 62 posadzone, żeby miały najlepsze warunki przyjęcia się. Minął zaledwie tydzień, a tu przychodzi komendant pola i oświadcza, że przyszła brama wjazdowa będzie po drugiej stronie placu, a więc między blokami kuchni i umywalni, wobec tego jałowce winny być posadzone odwrotnie: największe koło obecnej bramy, która ma być kiedyś skasowana, a coraz mniejsze w kierunku placu apelowego i przyszłej bramy. Trzeba więc wszystko wykopywać, dołować i na nowo sadzić. Słońce mocno przypieka. Korzenie wysychają, bo wszystka ziemia, która była przy nich, już się obsypała. Szansę przyjęcia się jałowców są coraz mniejsze. Esesmanom się zdaje, że sadzonki można co kilka dni przerzucać z miejsca na miejsce, tak jak piątki więźniów przy apelu. Arbeitseinsatz stworzył dwa oficjalne kommanda pracujące na polu (Innenkommando): Gartner ze stałymi etatami dla 30 ludzi i Kommando Zelent z etatami na 50 ludzi. Inżynier Zelent jest adiunktem na Politechnice Warszawskiej. Nawiązuję z nim coraz ściślejszy kontakt, ponieważ nasze prace łączą się, i współpracując, musimy dużo szczegółów ze sobą uzgadniać. Jest on małomówny, a dla swoich podwładnych, tak jak on — więźniów, jest wzorowym szefem. Wszyscy podwładni tytułują go inżynierem. Ponieważ ja prowadzę analogiczny dział robót ogrodniczych i mam też 30 robotników, zaczynają mnie moi ludzie, a za nimi inni więźniowie, tytułować inżynierem. Prostuję stale, że nim nie jestem — kolegom przyznałem się, że posiadam inny tytuł naukowy — ale ta tytułomania nie daje się wyplenić i dla Majdanka zostałem „inżynierem". Z czasem przestałem prostować i wielu więźniów jest przekonanych, że jestem nim naprawdę, a inni, zaufani, mówią: — Wiemy, że jesteście doktorem, ale już przyzwyczailiśmy się do „inżyniera". Inżynier Zelent plantuje plac apelowy, reguluje rowy i rynsztoki, wysypuje gruzem ścieżki wzdłuż bloków i zakłada szeroką drogę wjazdową, prowadzącą na plac apelowy. Ogrodnicy przekopują każ-ily kawałek ziemi między blokami pod warzywa, usypują grzędy pod kwiaty wzdłuż całego placu apelowego, a teraz przekopują brzegi placu apelowego koło kancelarii pod kwietniki. To samo dzieje się na innych polach, tylko w znacznie mniejszych rozmiarach, bo inni komendanci nie są tak gorliwi i tego typu roboty wykonywane są tylko do apelu wieczornego. Główna droga obozowa jest rozkopana, bo się ją niweluje, a z nadmiaru ziemi usypujemy bankiety. Wszędzie głębokie rowy, bo zakłada się na polach kanalizację. Kilkaset morgów na Gartnerei zaoranych jest pod warzywa. Gdzie popatrzeć, wszędzie goła, świeżo wzruszona ziemia. Gdy po deszczach i chłodach przysycha, wiatry podrywają z niej tumany pyłu. Czasami przybiera to charakter istnej burzy piaskowej, jak na pustyni. Wicher niesie ziarenka piasku z taką szybkością, że kłują one twarz jak igły. Robi się wtedy tak ciemno, że kommanda pracujące za drutami, wewnątrz Postenkette, dostają polecenie powrotu do obozu, bo posterunki nie widzą dalej niż na odległość pięciu kroków. Opowiadał mi jeden z kolegów z Lublina, że burze takie są częstym zjawiskiem na Lubelszczyźnie. Przyczyną ich powstawania jest lekka tutejsza gleba (glinka nawiana, zwana lessem) i że nazywają się „kurzawicami". W czasie tej burzy powstają w niektórych miejscach wydmy piaskowe z falistą powierzchnią. Wydmy te miejscami sięgają 15 m wysokości. Kiedyś, w dawnych latach, podczas takiej burzy jeden z królów polskich zbłądził tu w podróży. Obserwujemy to na Majdanku, gdzie na obszarze kilkuset morgów poruszono substancję ziemną i nie ma żadnych ozimin, które by tę ziemię wiązały i trzymały. Kaps dostał nowy worek koniczyny na trawniki i wszędzie każe ją siać. Jest duży klin między ukośną ścieżką, prowadzącą od bramy do kancelarii, a szeroką drogą wjazdową, którą się buduje. Jeżdżą tamtędy i maszerują oddziały. Po apelu dowiaduję się, że tego wieczora ma być naniesiona na ten plac ziemia i posiana trawa. Jest to obszar przeszło ćwierćmorgowy. Ziemi do nasypania jest tak mało, że ledwo starczy na warstwę 2—3-centymetrową, którą pierwszy deszcz zmyje z pochyłej powierzchni. Proponuję, aby przedtem wzruszyć grunt kilofami, przekopać, a potem dopiero nasypać próchnicę, bo inaczej trawa się nie przyjmie. Komendant godzi się na to, ale z zastrzeżeniem, że dziś wieczorem wszystko będzie zrobione. Nawet laik zorientowałby się, że tej roboty jednorazowo nie można wykonać: wzruszyć ziemię kilofami, przekopać, wyrównać grabiami i nanieść na wierzch warstwę świeżej ziemi. Kaps każe je- dnak wszystko i )bić od razu. Można więźnia zmusić, by zjadł obiad w ciągu 5 minut, by się 2—3 ludzi pod jednym prysznicem „wykąpało" w ciągu 2 minut, by eskortowany do przesłuchania biegł przed rowerem, by więzień wciąż spieszył się jak przed odjazdem pociągu, ale z przyrodą tak nie można. Ona wymaga normalnej, rzetelnej pracy i tyle zwraca, ile się w nią pracy włoży. Robota, mimo pośpiechu, przeciąga się na dwa wieczory. Oczywista, że wykonana jest byle jak, bowiem więźniów, którzy przez ca ty dzień gdzie indziej ciężko pracowali, niewiele obchodzi, jak ten kawałek będzie przekopany. Odpowiedzialność za wynik pracy ponosi „ogrodnik", jak mnie w obozie nazywają, więc niech on się ' martwi. A ja przecież nie mogę pójść do Wyderki i powiedzieć, że ci i tamci źle kopią i tylko z lekka, po wierzchu ziemię skrobią. Gdy drugiego dnia już przy zupełnym zmierzchu ziemia została naniesiona i zagrabiona, przychodzi Kaps i powiada, że trzeba jesz-j c/c trawę posiać. Tłumaczę, że jest duży wiatr, który może znieść nasiona, że trzeba je zmieszać z ziemią, że poza tym w nocy nie widać śladów stóp i mogą powstać „łyse" miejsca, a znów w innych trawa może być nasiana drukrotnie. Kaps bardzo niechętnie zgodził się na odłożenie siania, i to pod warunkiem, że nazajutrz będzie to zrobione z samego rana. Więc znów zasada: „schnell, schnell", a jak mówi przysłowie: „Co nagle, U) po diable." Jest u tych esesmanów, prawie bez wyjątku, tak wielki brak elementarnej orientacji, wiedzy praktycznej w zakresie najprostszych zajęć gospodarskich, że zastanawiam się niekiedy, co oni robili przed wojną. Czy żaden z nich nie urodził się na wsi ani nie miał ogródka? Gdybym ja jako więzień z własnej inicjatywy w taki sposób, jak oni każą, wykopywał jesiony, tak je po nocy sadził, tak sadził i wysadzał jałowce i tak w nocy chciał siać trawę, to zarzucono by mi sabotaż, rozmyślne niszczenie mienia. Nikt by nie uwierzył w taki brak podstawowych wiadomości. W bloku moim jest aplikant adwokacki Przedgórski, który cho-il/.i do roboty z kommando Unterkunft. Przygotowują oni teren pod budowę baraków administracyjnych położonych blisko szosy, na której odbywa się normalny ruch. Koledzy z tego kommanda opowiadają, że po szosie „spaceruje" wiele osób z Warszawy, które 64 - 485 dni... 65 wśród pracujących więźniów wypatrują swoich najbliższych i że niektórzy z oddalenia 100 m potrafili rozpoznać swoje żony czy narzeczone. Razem z kommando Unterkunft pracują robotnicy „wolnościowi". Mają oni białe opaski z pieczęcią komendy obozu, poza tym legitymacje. Wchodząc do obozu, dostają markę-żeton z numerem. Żetony wiszą na tablicy z numerkami. Przy wyjściu z obozu żeton musi być oddany. Istnieje więc ścisła kontrola, czy wszyscy „wolnościowi" robotnicy opuścili obóz; numer bez żetonu wskazuje, który robotnik jeszcze przebywa na terenie obozu. Może się komuś nasunąć myśl, że każdy z więźniów mógł się przebrać za robotnika i z jego żetonem wyjść z obozu i że robotnik mógł potem skłamać, że żeton zgubił. Jednak dotychczas ani razu nie zdarzył się taki wypadek. Podczas roboty z „cywilami", tak nazywamy tutaj robotników „wolnościowych", nawiązują się kontakty. Oczywiście łatwiejsza jest sprawa, gdy więzień, poznawszy się z robotnikiem, prosi go o skontaktowanie się z rodziną — aniżeli wtedy, gdy rodzina poleca robotnikowi odnaleźć nieznajomego więźnia wśród kilkunastu tysięcy ludzi rozlokowanych na pięciu polach, bez możliwości komunikowania się ze sobą. Każdy cywil ma swój rejon pracy, może więc np. pracować wewnątrz Postenkette wśród budynków administracyjnych, ale nie mieć prawa wstępu na pola. Inny, który np. pracuje przy kanalizacji, ma prawo wstępu na III — ale już nie na IV pole. Wśród cywilów niejaki Zieliński zasłynął swoją przedsiębiorczością. Zbiera on listy-grypsy i jeździ z nimi nawet do Warszawy i osobiście doręcza rodzinom. Przedgórski proponuje mi, bym skorzystał z okazji i napisał list do rodziny. Oczywiście chętnie z tej okazji korzystam. W liście podaję, jaką kwotę, już uzgodnioną, wypłacić ma brat Zielińskiemu. Zieliński wyjeżdża następnego dnia i ma doręczyć list ojcu aplikanta w Warszawie, który z kolei ma się telefonicznie skomunikować z moim bratem. W trzy dni potem podczas obiadu, przy tradycyjnej brukwi, pyta mnie Przedgórski: — Czy znacie panią Marię X? Była dziś na szosie i pytała o was. Dech mi zaparło, czuję skurcz serca, fala gorącej krwi uderza mi do głowy. Odpowiadam potakująco. — Mam dla was list od niej. Siadajcie obok mnie na ziemi. Po- łóżcie waszą dłoń obok mojej, to go wam niepostrzeżenie wsunę. — Zaczyna manipulować coś przy bucie, niby że skarpetkę poprawia. Po chwili czuję jego rękę i zwitek papieru. Równocześnie powiada: — Mam jeszcze dla was mydło, chusteczkę, papierosy, pieniądze i jakieś lekarstwo. Zostały na miejscu pracy, ale wieczorem wam przyniosę. Kartka pali mnie w rękę. Tu, na oczach wszystkich, nie mogę jej rozwinąć, na blok nie puszczają, podczas roboty przed kancelarią też nie będę mógł listu czytać, a w Waschbaracke (umywalnia) czatuje Wyderka. Co robić? Pójdę do magazynu pod pretekstem, że mi potrzebne jakieś narzędzia do roboty po południu. Siedzi tam magazynier, kolega, Eugeniusz Malanowski z I transportu warszawskiego, poza nim nie ma nikogo. Stoję w tyle magazynu za stosem desek i rozwijam kartkę. Jej pismo! Przelatuję zdania, bezwiednie wstrzymując oddech. Chciałbym te słowa jak najprędzej wchłonąć, wtedy mi już nikt ich nie odbierze. List napisany jest jej stylem, po męsku, bez roztkliwiania się, zawiera apel do mego rozsądku życiowego i zapowiedź stałego kontaktu. Na zakończenie kilka słów czułych, jakich mi nigdy przedtem nie mówiła... List nie zawiera zresztą żadnych konkretnych danych o zwolnieniu, ale jest on dla mnie objawieniem. Jest to życiodajny zastrzyk energii, antidotum psychiczne przeciwko wszystkim moralnym toksynom życia obozowego. Słyszę jakiś dzwonek, co to? ,^Arbeitskommando formieren!" Wracam do rzeczywistości — prawda, jestem w obozie koncentracyjnym! Z głośnym stukotem drewniaków wybiegam z baraku. W innych, jaśniejszych barwach widzę plac apelowy i otaczające mnie druty, z lekceważącym uśmiechem wykonuję „Mtitzen ab" przed pierwszym napotkanym zbirem niemieckim w mundurze SS. Nie mogę doczekać się wieczornego apelu. Stoimy już uszeregowani na placu, gdy wraca kommando Unterkunft z Przedgórskim. Dopiero po apelu wręcza mi w bloku niebieską chustkę do nosa (jedwabna, z zapachem jej perfum, „Normandie"), kawałek mydła, 100 machorkowych, 500 zł i buteleczkę z kroplami na serce, koraminą. Odtąd służy mi chusteczka jako ręcznik. Papierosy daję na przechowanie w magazynie. Magazynier podnosi jedną z desek w podłodze i tam chowa moje papierosy, pieniądze i lekarstwo. Za doręczenie Przedgórski przyrzekł Zielińskiemu 20%, tj. 100 zł. Godzę się na to * 66 67 chętnie. Mając od Wyderki pozwolenie na umycie się, zaraz po skończeniu dwugodzinnej pracy dodatkowej idę do umywalni i na-mydlam całe ciało. Przed spaniem czytam jeszcze kilkakrotnie list od Mary, starafn się każde słowo pamiętać i zasypiam błogo. Mydło noszę w kieszeni, żeby mi nie ukradli. Niestety, nie napisała mi Mary dokładnie, co mi posyła, tylko nadmienia, że różne drobiazgi. Za kilka dni, znów podczas obiadu, pyta mnie Przedgórski, jak mi na imię. Powiadam: — Jerzy. — Na to on informuje mnie, że ma dla mnie list, ale schował go w miejscu pracy. Przyniesie wieczorem. Wcześniej już prosił mnie, aby po apelu mógł stale być u mnie przy wieczornych pracach, bo na innych kommandach Niemcy biją, a u mnie na razie wszystko odbywa się spokojnie. Pracuje już z nami od tygodnia. Wieczorem nie przyniósł listu. Powiada, że myślał, że to dla mnie, a okazało się, że to list do innego Jerzego. Wręczył go tamtemu, ale ma się dowiedzieć, czy naprawdę list był dla niego. Następnego dnia w południe Przedgórski nie zbliża się już do mnie. Udaje, że drzemie. Podchodzę więc sam i pytam o list. Odpowiada, że wczoraj podczas obiadu, nie wiedząc, komu ten list doręczyć... podarł go i zagrzebał w ziemi. Pytam, w którym miejscu? Z całym spokojem odpowiada, że tam, gdzie wczoraj siedział. Obiady jadamy na placu między blokami 9 i 10. Bądź mądry, jak to znaleźć? Teraz przy ludziach nie mogę szukać, a potem, podczas pracy, kiedy plac apelowy jest pusty i z daleka widać na nim każdego więźnia, jeszcze trudniej będzie grzebać w ziemi. Po południu biorę trzech zaufanych ludzi z grabiami i udajemy, że grabimy między blokami plac, który już był przekopany. Miejsce, gdzie siedział wczoraj Przedgórski, rezerwuję dla siebie. Ostrożnie poruszam ziemię. Po dłuższym szukaniu wygrzebuję strzępy papieru — poznaję charakter pisma brata. Strzępów jest bardzo dużo — wielkości przeciętnie około 1 cm kw. Oglądam się, czy mnie kto obserwuje, na rogu wystawiam wartę i zaczynam zbierać skrawki do kieszeni, a potem jeszcze raz przerzucam ziemię i znajduję jeszcze kilka strzępów listu. Przychodzą przy tej robocie refleksje. Wtedy, kiedy ten list, już porwany w strzępy, leżał w ziemi, Przedgórski mówił, że ma go na budowie, na miejscu pracy, a wieczorem — że go innemu Jerzemu wręczył. Po co takie krętactwo? Mniejsza o to, grunt, że mam list! Ale gdzie go złożyć? Jeżeli pospieszne przeczytanie listu nastręcza trudności, to co dopiero złożenie około 60—100 skrawków w czytelną całość. Na wietrze jest to niemożliwe, tylko w bloku. Ale do tego trzeba czasu, trzeba się wczytać w każdy strzęp, szukać dalszego ciągu na drugim skrawku. Na nieszczęście list jest pisany po obu stronach i to, jak z prowizorycznego rozłożenia materiału na najwyższym piętrze łóżka wynika, pisany na dwóch kartkach, tj. na czterech stronach. Na to trzeba dużo czasu. Nic mi nie pomoże, że część materiału złożę, gdy trzeba będzie pracę przerwać, wszystko rozrzucić i znów zaczynać od początku. Sytuacja prawie beznadziejna. Idę więc do Przedgórskiego i proszę, by spowodował, aby Zieliński wysłał depeszę do brata z prośbą o powtórzenie neści listu. Godzi się na to. Następnego dnia komunikuje mi, że /ieliński żąda na koszt depeszy pajdki chleba. Wprawdzie ja tu nie /awiniłem, ale daję chętnie pajdkę. Za kilka dni mają być Święta Wielkanocne. Liczę na to, że będziemy mieli dzień wolny od pracy i że mimo wszystko może zdążę chociaż fragment listu ułożyć na łóżku. Skrawki ciążą mi w kieszeni. Nie mogę się doczekać świąt. Codziennie wieczorem przeglądam poszczególne elementy mojej łamigłówki-mozaiki, by się zaznajomić z fragmentami wyrazów. Słowa oderwane: „żałoba", „weksel", ekscytują moją wyobraźnię. W ciągu dnia obkładamy rabaty darniną przywożoną na przyczepach samochodowych. Jutro już święta, wreszcie może czegoś się dowiem z listu brata. Budzą nas o godzinę później, tj. o 4.15. Jeszcze nie wiemy, czy będziemy pracować, po rannym apelu dowiadujemy się, że komin anda nie wyruszają z obozu, wszyscy mają pracować na polu. kommando „Zelent" ma brukować drogę wjazdową. Gartner ma darniować rabaty. Nie wiadomo, z jakich przyczyn nie dają nam śniadania. Pracujemy więc na czczo, na głodno. Dowiadujemy się, /c mamy tylko do południa pracować. Na obiad dostajemy pęcak co za przysmak po tylu tygodniach jedzenia brukwi! Jestem bardzo śpiący. Tak bym chętnie, jak inni, położył się spać, a tu muszę odszyfrowywać list. Ledwie porozkładałem na kocu wszystkie skrawki, gdy otwierają się drzwi i blokowy woła: „Achtungf" Przyszła jakaś „szarża". Wszyscy zrywamy się na równe nogi i stoimy tak długo na baczność, aż ten półbóg bąknie łaskawie: „Wei-icrmachen". Zeskakując z łóżka, jednym ruchem zagarnąłem wszy- 68 69 stkie strzępy do kieszeni. Wszedł teraz kapo Henryk Silberspitz i zarządza apel odzieżowy. Ustawia wszystkich w kilku szeregach wzdłuż korytarza w bloku i przegląda jednego więźnia po drugim. Trzepie ręką po barkach, sprawdza, czy kurzy się z ubrania. Jeśli się kurz unosi — a dzieje się to prawie u wszystkich — bije więźnia kilka razy po twarzy. To samo spotyka tych, którzy mają zabłocone buty. Szczotek do czyszczenia ubrań czy obuwia, a także pasty do butów oczywiście nie ma. Nie ma również trzepaczek, którymi można by ubranie wytrzepać. Jedyny sposób, to chwycić marynarkę w garść i walić nią o węgieł baraku. Co do obuwia — poucza nas kapo — mamy je myć pod kranem i to ma zastąpić pastę. Apel trwa przeszło dwie godziny — Silberspitz spoliczkował prawie 80% ludzi. Mnie się upiekło, gdyż w pewnym momencie niepostrzeżenie przeskoczyłem do tej grupy, która już była po kontroli. Nie ma co mówić, mamy wesołe „Alleluja". Rano nie dali śniadania, potem robota — a teraz ogólne policzkowanie. Po wyjściu kapo idę do umywalni i myję pod kranem moje buty. Jak prymitywnie pomyślana była umywalnia, widać to już teraz, chociaż jeszcze nie jest ukończona. Nie ma podłogi, schodów wyjściowych, drzwi itd. W odstępach co 5 m umieszczone są krany, pod nimi zbite z dwóch długich desek koryta (długości około 10 m). Do koryta nalewa się wodę, w której jednocześnie mają się myć całe grupy więźniów. Ale nawet te prymitywne urządzenia nie są dostępne dla ogółu. Blokowi, szrajberzy używają do mycia wiader, których my z kolei używamy do noszenia wody przy szorowaniu podłogi, a wieczorem do noszenia dodatków, np. sera, twarogu, marmolady, kiszonej kapusty itp. Dlaczego używanie umywalni jest ogółowi zakazane, to dla mnie niejasna sprawa, bo skoro się już ją wybudowało... Po umyciu butów wracam do bloku. Na placu apelowym natrafiam na widok nieoczekiwany. Dwie drużyny grają w piłkę nożną. Nie chcę oczom wierzyć, nawet są ubrani po sportowemu. Wszystko tęgie, krępe postacie. Dopiero gdy usłyszałem słowa: „tadi" i „pojd sem", wszystko stało się dla mnie jasne. To prominenci, słowaccy kucharze, zażywają sportu dla lepszej przemiany materii. My, to jest 90% obozu, ledwie włóczymy nogami i staramy się unikać każdego najmniejszego wysiłku, staramy się siedzieć, leżeć, spać pod- czas każdego wolnego kwadransa, a ci muszą wyładowywać nadmiar energii i sił. Nawet w kacecie są różne stopnie równości. Przechodzę obok nich bez zatrzymania. Mam jakieś cztery godziny czasu do zmierzchu; kładę się na łóżko, męczę się i kombinuję, lecz składam tylko fragmenty listu, gdzieniegdzie jakieś zdanie, ale sensu ich ani konkretnych wiadomości nie mogę wydobyć. Podnieca mnie ta praca, ale przy nadejściu zmierzchu muszę dać za wygraną. Sądzę, że li rat po otrzymaniu depeszy natychmiast znowu napisze i tym się pocieszam. Ten podarty list to jedna z pierwszych lekcji cierpliwości w obozie. Mieć list od brata w kieszeni i nie móc go odczytać! Przedgór-skiemu nie robię żadnej wymówki, bo to mi nie przywróci listu, ;i zrażę go sobie na przyszłość. Postępowanie jego jest jednak dla mnie niezrozumiałe. Wiem od kolegów, że ci, którzy pracują w kommando Unter-kunft i skomunikowali się ze swymi rodzinami, codziennie otrzymują przez cywilów drugie śniadanie: chleb z boczkiem, kotletami, jajka, naleśniki, a nawet wódkę. Część z tych wiktuałów przynoszą ze sobą na pole i zjadają zamiast obozowej brukwi. Prym wśród nich wodzi Przedgórski. Zieliński przynosi mu codziennie paczki od ojca. A kiedy wreszcie mnie co przyniesie? Przecież Mary odwiedziła go w mieszkaniu i poza listem dała mu przesyłkę dla mnie. Czyżby nie było w niej nic do jedzenia dla mnie? Medytuję nad tym i zasypiam. W drugi dzień Wielkanocy mamy już normalnie pracować. Ze świętami łączyli warszawiacy (ci ze styczniowego transportu) nadzieje, że będą zwolnieni. Krążyła po obozie taka plotka, zwana w żargonie obozowym „parolą". I nic z tego. Jestem tu zaledwie miesiąc, .i czuję się całkowicie wyczerpany fizycznie. Najgorzej z nogami, dopiero skończyła się opuchlizna z powodu uderzenia o szpadel, a leraz tworzą się na całej stopie odciski od twardego obuwia. Naokoło pięt powstały zgrubienia, coś w rodzaju wianka o grubości centymetra; mam też kilka odgniecionych paznokci, obolałych i krwią nabiegłych. Ruszają się i zdaje się, że wkrótce cztery paznokcie odpadną mi z palców. Zauważyłem też, że od czasu Pawiaka, kiedy sobie obciąłem paznokcie, ani trochę nie urosły. Ten drobny *■ 70 71 szczegół uprzytamnia mi, jak nasze organizmy stopniowo się wykańczają. Tłuczenie wszy stało się obowiązkową czynnością rano i wieczorem. Tylko że nie ma do tego, jak za króla Słońce, srebrnych szczyp-czyków i młoteczków; po prostu rozgniata się je między paznokciami, a potem ociera ręce o spodnie. Takim rękami jemy następnie np. chleb. Dostałem jakichś swędzących wyprysków na brzuchu i udach. W nocy budzę się i drapię do wściekłości. Ropień na palcu nie chce się goić, wżera się coraz głębiej i lekarz co kilka dni wycina obumarłe tkanki. Następnego dnia zgłaszam się do ambulatorium. Lekarz spojrzał na mnie i potwierdził moje obawy: świerzb. Daje mi maść do smarowania i przewiduje, że za trzy dni będzie to opanowane. Tymczasem świerzb przeszedł już na całe plecy, tak że muszę prosić kolegę, żeby wieczorem smarował je maścią. Gdy nikt nie widzi, czochram się o kant łóżka — jak świnia o słup. Lekarz bardzo pięknie zaordynował, abym po kilkudniowym smarowaniu wziął kąpiel, czystą koszulę, nowy koc. A jest wręcz odwrotnie. O kąpieli nie ma mowy, w dalszym ciągu noszę brudną koszulę, tę, którą otrzymałem w dniu 26 marca, po przyjeździe; jest zupełnie sztywna, pokryta skorupą powstałą z maści, brudu, potu i kurzu. I tak począwszy od koszuli, a skończywszy na starym kocu wciąż na nowo się zakażam. Smaruję się wciąż, ale nie mogę opanować choroby. Po świętach mamy miłą niespodziankę. Do obozu nadeszły paczki żywnościowe! Ale nikomu się ich nie doręcza. Zresztą w większości adresaci już nie żyją lub wyjechali z transportami. Pewnego dnia po apelu wołają kilku ludzi z każdego bloku. Mnie kazał przyjść lageraltester oddzielnie z dwoma ogrodnikami. Idziemy pod okno pokoiku w baraku Schreibstube, gdzie rezyduje Rudolf Pietro-niec (kapelmistrz 36 pułku piechoty w Warszawie). Mieści się tam podręczny magazyn. Stamtąd pobiera się chleb na bloki. Dziś cały ten pokój zawalony jest paczkami. Jest jakiś esesman, lageraltester, Wyderka i Bubi. Wszyscy otwierają paczki i wyjmują z nich cebulę, słoninę, boczek, cukier, tytoń, jaja itd., a tylko sam chleb, i to ciemny, razowy, rzucają przez okno na koce rozpostarte na ziemi. Każdy blok dostaje po dwa koce chleba. 72 Grupa ciekawych stoi pod oknem. Przychodzi kapo Silberspitz z batem i każe się rozejść. Ludzie odchodzą na trzy kroki i znów się gapią. Ja odszedłem zupełnie na bok. W pewnej chwili Silberspitz wpada między więźniów i zaczyna batem bić ich po głowach. Gdy się wszyscy rozbiegli, wracam z moimi ludźmi i staję przy wysłannikach z bloków. Znów przychodzi Silberspitz i pyta, co tu robię. Odpowiadam, że lageraltester kazał mi czekać z ogrodnikami. — Powiedziałem, że nikt tu nie może czekać! —wrzasnął i chla-snął mnie batem. Odwróciłem się, zabrałem moich ludzi i zrezygnowałem z przyrzeczonego nam chleba. Przynieśli go inni. W bloku na oko dzieli się chleb na kupki dla sekcji, a sekcje dzielą między sobą. Niektóre kawałki miały jeszcze na sobie przywarte plasterki słoniny, inne kromki smarowane były smalcem. Większość chleba jest zupełnie zielona i spleśniała. Ale głód jest mocniejszy — co zepsute, wydłubujemy, a resztę zjadamy. Na każdego wypada po 4—5 kromek. Część zawijamy w papier i chowamy na później. Przy podziale powstają niesnaski, że jeden dostał więcej, a drugi mniej, że ten miał grubiej smarowane smalcem, a drugi — cieniej. Teraz dopiero zaczyna się plaga kradzieży. Więźniowie-krymina-liści kradną, co się da. A więc obuwie, marynarki, koce. Podczas snu każdy stara się mieć wszystkie swoje manatki pod głową, ale nawet spod głowy, spod siennika wyciągają chleb, a także obuwie. Oczywiście okradziony musi wtedy iść do roboty boso. Przeprowadzić rewizję jest szalenie trudno. Jak zrewidować w krótkim czasie 300 sienników? A poza tym złodziej może kradzione rzeczy wyrzucić przez górne okienko i rano zaraz po dzwonku wybiec i zanieść daną rzecz na inny blok do wspólnika. Wraca taki z roboty, kładzie się na swoim łóżku i obserwuje swoich sąsiadów: co kto je, co kto ma. Gdy ten ktoś się oddali, np. stanie w ogonku po kawę, wtedy złodziej jednym ruchem ściąga upatrzoną rzecz albo czeka do nocy. Podczas nocy często rozlegają się okrzyki: „łapaj złodzieja!" Ale nim się światło zapali, złodziej dawno już jest w swoim łóżku. Więźniowie polityczni są więc bezsilni wobec złodziei i cały swój majątek muszą stale nosić ze sobą. Jeżeli podczas kolacji nieopatrznie położy się chleb na łóżku, to potrafią go, nie wiadomo, z której strony, nawet spod ręki wyciągnąć. Ostatnio wprowadza się w blokach dyżury nocne. Ale dyżurni śpią albo działają w porozumieniu ze złodziejami. W razie alarmu 73 zwykle za późno zapala się światło w bloku. Po rozdaniu chleba blokowy poleca nam zrobić paczki, wypisać na nich nazwisko i numer i w ciągu dnia deponować u niego. Tak się złożyło, że o godz. 8 rano dostaję rozkaz wyjścia do roboty na cały dzień za druty; zezwolono na zabranie ze sobą przydziału chleba. Idę więc do bloku i szukam swojej paczki. Widzę, że jest inaczej zawiązana. Rozwijam i konstatuję, że już wyjęto spory kawałek chleba. Ponieważ chleb oddałem rano, przed wyjściem na apel, splądrowali mi więc paczkę nie zwykli więźniowie, lecz stubendienst — porządkowi, których pieczy te paczki zostały powierzone. Złodziejstwa stubendienstu są jedną ze stałych plag obozu. Nie można w żadnym wypadku remonstrować, bo mają oni swoje sposoby zemszczenia się. Zwichrzą koc na łóżku, nasypią trochę słomy, żeby blokowy zapisał numer łóżka, a wiadomo — za to dostaje się baty. Poza tym dysponują wieloma innymi sposobami szykanowania. Niektórzy więźniowie zabierają chleb ze sobą do pracy, ale jest to zakazane i kapowie to tępią. Chleb jest walutą obozową, za niego dostaje się papierosy, bieliznę, gazety. Płaciłem nawet nim za wysłanie depeszy. Znowu zaczął się okres deszczów. Całą noc pada i znów ze strachem myślę, czy ustanie do rana, czy też trzeba będzie cały dzień pracować na deszczu. Rano chcę się ubrać, a tu przykra niespodzianka. Połowa mojej marynarki, którą miałem przykryte nogi, jest kompletnie przemoczona. Ponieważ jest to grube sukno, „watowane" konopiami, więc prędko nie wyschnie. Trudno, nie ma rady, zapasowy garnitur nie wisi w szafie, wkładam więc na siebie zimną, mokruteńką marynarkę i wychodzę na deszcz, by przez cały dzień na nim pracować. Przyszła więc kolej i na moje łóżko—wicher widocznie znów oderwał kawałek papy. Współpracuję teraz bardzo ściśle z inżynierem Zelentem i Albinem Bonieckim, rzeźbiarzem z Warszawy. Nadchodzi dzień 1 Maja, który Niemcy obchodzą jako „narodowosocjalistyczne święto pracy". Kaps postanowił wystawić na ten dzień na polu „pomnik". Ma on stanąć między kuchnią i umywalnią, a więc naprzeciw projektowanej przyszłej bramy. Zelent muruje fundament pod pomnik, mnie polecono usypać naokoło duże rondo. Znowu przypędzili setki więźniów do wytężonej pracy po wieczornym apelu. Ledwo usypaliśmy rondo o wymiarach wytyczonych przez Kapsa, a już nazajutrz rano orzeka on zmianę — rondo musi być dwa razy większe. Pomnik powinien robić wielkie wrażenie. Gdyśmy następnego dnia rozsypali ziemię z 5 czy 6 samochodów ciężarowych, Kaps dopatrzył się, że plac w tym miejscu jest pochyły i że cały obszar wielkości morgi trzeba splantować, zdjąć z jednej strony warstwę grubości 40—50 cm i rozsypać tę ziemię po całym placu apelowym. Tę kolosalną masę ziemi muszą usunąć więźniowie naszego pola w ciągu kilku wieczorów. Moja robota poszła na marne, bo właśnie pod rondem ma być poziom obniżony. Wieczorem, po odejściu robotników cywilnych, Kaps kradnie (firmie wykonującej kanalizację) z bauho-lu, a więc z terenu za drutami, gdzie są budynki administracyjne, rurę kanalizacyjną długości około 5—6 metrów, o przekroju 50—60 cm. Rura zrobiona jest z betonu mieszanego z drobnym żwirkiem. Wnosi się ją na pole, na miejsce, gdzie ma stanąć pomnik. Ustawienie rury-kolumny nastręcza wiele trudności, gdyż nie ma ani lewarów, ani rusztowań. Po prostu więźniowie podnoszą jeden koniec rury do góry, pod kątem 45 stopni, a potem dwoma drągami, połączonymi sznurem długości 2 metrów, stopniowo podnoszą rurę coraz wyżej. Z drugiej strony stoją więźniowie też z takimi drągami, aby rurę zatrzymać, gdyby nie stanęła pionowo, a groziło jej przewrócenie się na drugą stronę. Wszyscy wiedzą, co im grozi, gdyby rura upadła i pękła. Po ustawieniu „kolumny" sprowadził Kaps kamieniarzy ze specjalnie przygotowanymi młotkami, takimi z kolcami, aby odbić gładką powierzchnię cementu, zlikwidować szwy wynikłe z lania cementu i stworzyć jednolitą szorstką powierzchnię. Zelent z Bonieckim zaprojektowali cokół sześciokątny z trzema stopniami, a teraz Boniecki opracowuje zakończenie, kapitel, na razie z drzewa, bo brak czasu na wykonanie czegoś trwalszego. Roboty ziemne prowadzone są gorączkowo — ale bez katowania więźniów, od czasu, jak kieruje nimi Zelent. Rozkazy jego są krótkie, stanowcze, oschłe, jak w wojsku, ale nigdy nawet słowem nie obrazi godności swego robotnika. Pomaga mu grupa kolegów z brygadzistą Marcinem Grytą. Któregoś dnia Zelent dostaje wypieków, 74 75 temperatury, dreszczy. Nasza diagnoza: grypa. Wyderka pozwala mu pójść na blok 11. Jest to przytułek dla uprzywilejowanych. Mieszka tu cała kuchnia. Ponieważ część z nich pracuje na nocną zmianę, więc w dzień śpią. Nikt się nie doliczy, czy jest ich np. 32 czy 33 w łóżkach, oczywiście, jeżeli blokowy zgodzi się na przyjęcie obcego. Na drugi dzień grypa nie ustępuje, trzeciego dnia gorączka skacze ponad 39 stopni. Zelent musi odejść do szpitala. Jego komman-do, które obejmowało wtedy przeszło 100 ludzi, rozpada się na kilka grup. Jedną obejmuje mularz Jan Luba, drugą — Mleczko, trzecią — samozwaniec Bolesław Reich, rodem z Lublina. Ten ostatni przyszedł dopiero przed kilkoma dniami do obozu. Miał jakieś kontakty z SS, gdyż chwali się, że razem z Kapsem stale popijali w knajpach. Twierdzi, że jest volksdeutschem, i stara się mówić po niemiecku, ale kaleczy ten język, że aż uszy więdną. Ten z miejsca orientuje się w atmosferze, bierze gruby kij do ręki i zaczyna po niemiecku wymyślać więźniom pracującym pod kierownictwem Luby i Mleczki. Ci ani słowa po niemiecku nie umieją. Wobec tego, że tylko Reich wymyśla po niemiecku i bez pardonu na lewo i prawo wali kijem po plecach i głowie, z miejsca uzyskuje przewagę, mimo iż nikt nie mianował go przodownikiem. Zwycięża maksyma: Starszy], kagda bijot. Tym postępowaniem w ciągu kilku dni zwraca uwagę esesmanów i kapów na swoją Fuhrernatur i w krótkim czasie uzurpuje sobie władzę Zelenta. Nigdzie chyba nie sprawdza się prawdziwość powiedzenia: „władza leży na ulicy" tak, jak właśnie w obozie. Ci, którzy nie mają skrupułów i chcą po trupach dojść do władzy, muszą się tylko po nią schylić i wziąć kij do ręki. Reich wynalazł sobie drut grubości 6—8 mm i długości metra, kazał opleść go słomą i tym drutem bije więźniów. Moi ludzie nic sobie nie robią z Reicha, ponieważ nie podlegają mu, i nie bardzo się zwijają, gdy kapo w pobliżu nie widać. W jakiejś chwili Reich zaczął ich także popędzać, oczywiście w języku „niemieckim". Porwała mnie pasja i postępując może nierozsądnie z punktu widzenia oportunizmu obozowego, podchodzę do niego i po niemiecku, podkreślając akcent wiedeński, komunikuję mu, że wypraszam sobie ingerencję wobec moich ludzi. Mina mu zrzedla i łamaną niemczyzną stara się wytłumaczyć, że vorarbeiter musi pilnować, by każdy więzień, również z obcego kommanda, intensywnie pracował. Odpowiadam mu, że po pierwsze, jeszcze opaski vor- ;u beitera nie ma na ramieniu, a po drugie, że ja jestem obecny przy moich ludziach i sam za nich ponoszę odpowiedzialność. Odchodząc proponuję mu, już po polsku, dalsze porozumiewanie się ze mną w iczyku polskim, gdyż widzę, że niemiecki sprawia mu dużą trudność. Rozmowę prowadziłem głośno, w otoczeniu kilkudziesięciu więźniów. Daje ona efekt niespodziewany — Reich zapałał do mnie przyjaźnią". Zaczyna mnie podczas pracy odwiedzać i wdawać się w rozmówki prywatne. Zwierza mi się z tego, że odebrał jakiemuś więźniowi 5 rubli w złocie i oddał Kapsowi. Teraz posądzają go, iż /abrał więcej, a tylko część dał Kapsowi. Widzę, co to za ptaszek, i mam się na baczności, ale czuję, że niewypowiedzianym życzeniem I ego jest zawarcie ze mną paktu o nieagresji. Po kilku dniach Reich rozstał się nawet z drutem żelaznym oplecionym słomą, zostawił go ^Jia terenie moich kwietników. Chodził teraz z kijem drewnianym, Bidocznie zakazali mu bić drutem. )W Wreszcie jest 30 kwietnia, pomnik ustawiony, rondo już gotowe, przecięte czterema ścieżkami, całość przypomina kształt krzyża Virtuti Militari. Na rondzie są nasypy na rabaty kwiatowe. W święto I Maja feldfiihrer dyskutował z Kapsem, czy na cokole mają być ustawione żabki czy też jakieś płaskie urny na kwiaty. Służę jako I1 umącz w rozmowie feldfiihrera z Bonieckim. Zaśmiewamy się potem obaj z gustu esesmanów. Boniecki na uwieńczenie kolumny wykonuje grupę trzech „gołębi" wzbijających się do lotu. Jako mate-i iał służy mu drut kolczasty, który oblepia cementem barwionym na Mękitno. Pracuje w warunkach prymitywnych. W baraku umywalni /robiono przepierzenie i w ten sposób stworzono dla niego małą pracownię. Ma więc dach nad głową. Często go odwiedzam pod pretekstem spraw służbowych. Dowiaduję się, że Zelent zachorował na tvtus; prawdopodobnie te wszystkie poprzednie grypy i zapalenia pluć, zarówno u dra Jastrzębskiego, księdza Archutowskiego, jak i Struczowskiego — to także tyfus. Ładna perspektywa, przecież odziedziczyłem po nim kurtkę i zamieniłem swój koc na jego lepszy, oczywiście z całym żywym inwentarzem — kiedy ja teraz zachoruję „grypę "9 76 77 Nazwisko schutzhaftlagerfuhrera Thumana jest postrachem w obozie. Thuman jest posiadaczem złotej odznaki partyjnej, która zapewnia mu prerogatywy u komendanta obozu. Przez cały dzień jest na nogach i w ciągłym ruchu. To jeździ motocyklem, to znów dosiada ślicznego karego wałacha, to znów zjawia się pieszo, jakby wyrósł spod ziemi, między budującymi się blokami gospodarczymi. Potrafi też wpaść do bloku przed apelem, aby sprawdzić, czy kapo-wie wstali już po pierwszym dzwonku. Podczas wymarszu kommand do pracy stoi prawie codziennie przy bramie i zatrzymuje podejrzanych, rewiduje ich, konfiskuje podwójne koszule, a numery tych więźniów każe notować dla ukarania winnych. O godz. 7 rano zjawia się na rogatce przy szosie chełmskiej, aby dopilnować rewidowania robotników wchodzących na teren obozu do prac kanalizacyjnych; sprawdza, ile mają przy sobie żywności, szuka wódki — aby, broń Boże, czegoś tam nie przemycili dla więźniów. On też zatrzymuje furmanki przewożące cement, piasek, cegłę i inne materiały budowlane, zagląda pod kozły, czy nie ma tam czegoś z żywności. A jeżeli znajdzie, zabiera woźnicę, każe mu ostrzyc głowę, przebrać i trzyma go w obozie parę miesięcy. Jeżeli się przydarzy, że woźnica złapie w obozie tyfus i przejedzie się na tamten świat, to już jego osobisty pech. W ciągu dnia zatrzymuje też Thuman pojedynczych więźniów dźwigających paczki lub worki i sprawdza, czy przypadkiem nie niosą kartofli lub marchwi z ogrodów obozowych. W południe lub wieczorami zatrzymuje na drodze lub przy bramie wracające z pracy oddziały i znów „filc" (rewizja) — czy nie przenoszą ze sobą kiełbasy lub wódki nabytej od robotników cywilnych. Zdarza się, że wieczorem, gdy kapo wie, już po dzwonku do spania, zebrani w jakimś pokoju siedzą przy wódce i harmonii, niespodziewanie wkracza Thuman i rozpędza towarzystwo. Wszędzie go pełno, zjawia się niespodziewanie, jakby spod ziemi, i jest utrapieniem całego Majdanka. Na III polu w bloku 1 i 2 mieszczą się warsztaty samochodowe i garaże. Nazywa się to Fahrbereitschaft. Pracują tam przeważnie Polacy, a blokowym jest kapitan Sławomir Turobiński. Stoi tam śliczna 8-cylindrowa „Tatra", wóz komendanta obozu, z wbudowanym radioaparatem. W nocy siadają Polacy na zmianę, w ustalonym porządku, do „Tatry", włączają radio i słuchają audycji polskiej /. Londynu. Dwie warty stoją na podwórzu i pilnują, aby żaden esesman nie nakrył ich na słuchaniu radia. Kiedyś w nocy warta zawiodła — dostrzegli Thumana zaledwie w odległości 6—8 kroków. Słuchający zdążył przełączyć aparat na jakąś muzykę niemiecką i udawał, że zamiata dywaniki w samochodzie. Thuman go zapisał, „przestępca" dostał tylko 50 batów, chociaż przygotowany był na znacznie cięższą karę. Thumana boją się wszyscy, wiadomo bowiem, iż jednym uderzeniem w twarz powali najsilniejszego, a wezwani do niego na przesłuchanie za różne przekroczenia dostają 300, a nawet 400 batów i to na jednym „posiedzeniu". Chodzi zawsze z opuszczoną głową, a spode łba i spod daszka czapki rzuca świdrującymi oczkami to w lewo, to w prawo. Biada, gdy jakiś więzień, którego mija nawet w oddaleniu kilkudziesięciu kroków, nie zdejmie czapki. Thuman s/czuje więźniów psem Borysem, który mu zawsze towarzyszy. Specjalnie tresowany wilczur wielkimi skokami podbiega do „przestępcy", łapie go za łydkę i trzyma tak długo, póki ten czapki nie /ilejmie. Wtedy momentalnie go puszcza. Wysoka szkoła tresury csesmańskiej! Wśród setek pracujących Thuman zauważy tego, który stoi bezczynnie lub „puszcza dymek" z papierosa albo rusza szczękami. Natychmiast owego więźnia i kapo lub vorarbeitera zapisuje i obaj wieczorem, po apelu, otrzymują „wypłatę". Baty są różnego rodzaju. A więc: bykowce, których uderzenie icst najboleśniejsze, następnie baty z 2—4 rzemyków z umieszczonym wewnątrz nich drutem żelaznym i wreszcie — baty plecione / wąskich pasków skórzanych; niektóre długie na metr, inne krót-s/.o. Do zasadniczego umundurowania każdego esesoficera i esesmana należy w obozie bat, tak jak rewolwer czy pas służbowy. Również wszyscy kapowie i blokowi chodzą z batami, których nigdy, / wyjątkiem godzin spania, z rąk nie wypuszczają. Jest to zewnętrz-n;i oznaka władzy. Pewnego dnia podczas wieczornego apelu pole-t ono blokowym przeprowadzić rewizję i odebrać wszystkie skórzane H/crokie pasy. Myśleliśmy, że potrzebne są esesmanom do ekwipunku Na drugi dzień wezwano kilku rymarzy i kazano im szyć nowe Poza normalnym biciem batami przez głowę, plecy, na stojąco, i.ikże wymierzaniem razów w pośladki, do którego trzeba schylić , i wesprzeć ręce na kolanach, są oficjalne egzekucje; służą do 78 79 tego specjalne stoły zwane Bock, czyli kozły. Kozioł ma dwie nogi niższe, a dwie — wyższe. Blat nie jest z desek, lecz z listew i ma kształt niecki. Ten blat-niecka jest pochyły. Przy niższych nogach prawie przy samej ziemi przybita jest listwa. Delikwent musi stanąć przy koźle i włożyć nogi za listwę, wtedy dwaj kapowie biorą go za ręce i ciągnąc do przodu, kładą tułów w ową nieckę, tak że ręce zwisają poza kozłem. Pośladki są więc mocno wyprężone, a ciało niemal kompletnie unieruchomione. Listwą przytrzymująca pięty uniemożliwia wierzganie nogami bądź podniesienie ich do góry i rozluźnienie naprężonych pośladków. Gdy kozioł w czasie apelu wieczornego postawiony jest na placu, tam, gdzie zwykle stoi komendant pola, to już na niejednym skóra cierpnie. Przed apelem zawiadamia się pisarzy blokowych o tym, którzy więźniowie winni być wezwani j do rapportfuhrera, a wtedy już wiadomo, co to znaczy. Regulaminu pisanego nie ma w obozie, tak że więzień właściwie i nie wie dokładnie, co jest zakazane. Tylko ostrzeżenia starszych, doświadczonych więźniów i własne doświadczenia obozowe, zdobyte, niestety, razem z odbieranymi policzkami, kopnięciami lub batami, uczą nowicjusza, „zuganga", co jest dozwolone, a co nie. Więź-1 niowie otrzymują karę chłosty najczęściej za znalezione u nich pie-1 niądze, biżuterię, podwójną bieliznę, grypsy, nie mówiąc już o kradzieżach i próbie ucieczki. Ale znam takiego, który za nierówny dc bór koron drzew sadzonych w nocy dostał także w d... Gdy więc końcowym „Mutzen auf zawoła lageraltester: „Die zum raj. portfiihrer bestelten", wezwani wybiegają z szeregów i zaczyna egzekucja. Przeważnie informowani są, za co otrzmują chłostę i na wstępie dostają krwawe chlaśnięcie przez twarz. Dopiero poter pada rozkaz „Leg Dich" i przeważnie lageraltester oraz inni kapc wie, zgłaszający się już na ochotnika, zaczynają delikwenta bić. Są zasady i teorie bicia. Do „dobrego" bicia musi bijący staną w rozkroku, wolno się zamachiwać i szybko odrywać bat od ciałE „należy" bić długimi batami i uderzać samym końcem. Gdy konie bata nie trafia na ciało, lecz uderza o stół, takie uderzenia nie są baj( dzo bolesne. Czasem każą samemu delikwentowi liczyć razy. Prze ważnie nie wiadomo, na ile batów jest się skazanym. Jeżeli dwó< kapów bije, tzn. jeden z prawej, a drugi z lewej strony, i na zmiar uderzają, tak jak chłopi przy młóceniu cepami, to czasem liczy sil jedna para uderzeń za jedno uderzenie. Na przykład lageraltestfl 80 Kockinger ma opinię, że nie umie bić, bo bije zbyt szybko, nerwowo i z niedostatecznym rozmachem. Natomiast bardzo boleśnie bije były komendant pola, a obecny blockfiihrer Groffmann. Więźniowie wiedzą, którzy kapowie i esesmani są groźni przy koźle, a którzy I znośni. Przy zbiorowych egzekucjach leje się z kapów pot i wtedy Zmieniają się oni przy każdym delikwencie. Po dwudziestu mocnych uderzeniach pęka skóra i powstają głębokie rany cięte. Po początkowych uderzeniach wymierzonych w pośladki niektórzy kapowie biją po krzyżu i wyżej i te uderzenia są znacznie groźniejsze dla zdrowia. Mało kto potrafi po męsku wytrzymać chłostę. W miarę bicia wydobywają się z ust delikwenta coraz głośniejsze jęki. Niektórzy nieludzko wyją i ryczą. Najbardziej na ogół są opanowani Polacy; podziwiam tych, którzy do krwi palce sobie pogryźli, a nie krzyknęli głośno. Biada naiwnemu, który pod spodnie położy sobie ka-walck koca. Wtedy odgłos uderzenia jest głuchy i sprawa wychodzi n;i jaw; za to dostaje się dodatkowe bicie. Jeżeli komendant pola lub asystujący przy tym Thuman nie powie, ile uderzeń ma dostać więzień, bicie trwa do chwili, kiedy komendant każe zaprzestać. Ci, którzy się szarpią i starają się wyrwać, dostają zawsze więcej od tych, którzy zachowują się biernie. Wreszcie pada słowo weg. Delikwent wyprostowuje się automatycznie, ale z bólu zapomina, że ma nogi unieruchomione, traci równowagę i pada na wznak. Jest to prawic normalne zakończenie bicia, chyba że ktoś doświadczony pamięta, że trzeba wysiąść z kozła. Jeżeli leżący na ziemi nie podnosi się natychmiast, bo utracił przytomność albo jest wyczerpany bólem, wtedy dostaje kopnięcia specjalnie wymierzone w okolicę serca, w brzuch, w nerki, a czasem w ciemię głowy; po tym sypią się na nu-go dodatkowe baty. Bicie na koźle odbywa się też w ciągu dnia po złapaniu delikwen-l.i na gorącym uczynku przez komendanta pola lub lageraltestera. Wynosi się wtedy kozioł przed kancelarię i zaczyna bicie. Po tych egzekucjach więźniowie robią zimne kompresy, a przy otwartych ranach zgłaszają się do lekarza. Lecz, niestety, w ambula-Inrium zwykle brak środków dezynfekcyjnych, a nie zawsze też pu-•>/iv,ają takiego więźnia do lekarza. Podobny wypadek zdarzył się w warsztatach samochodowych Fahrbereitschaft, w których kapem był I ntz Illert, zawodowy kasiarz. W warsztatach tych pracował adwo-k.ii i były poseł na sejm, Jan Nosek, zatrudniony przy myciu samo- 1KS dni... 81 chodów. Illert dowiedział się jakimś sposobem, że Nosek dostał z domu pieniądze i żądał od niego ujawnienia dróg, jakimi je otrzymał. Gdy Nosek odmówił wskazania łącznika, przez którego dostał pieniądze, Illert osobiście wymierzył mu bykowcem około 150 batów, a był typem atletycznej budowy i często popisywał się swoją siłą. Uderzenia jego były straszne dla Noska. Po zakończeniu bicia Illert zabronił blokowemu wysłać pobitego do szpitala obozowego. Prymitywne warunki „domowego" leczenia w bloku nie uchroniły Noska od zakażenia i chociaż na trzeci dzień odesłano go do szpitala, zakończył życie przed upływem 24 godzin. Gdy pytano Illerta, z jakiego powodu pobił Noska, zameldował, że Nosek sabotował jego rozkazy. Działo się to na początku maja 1943 r. Za „wzorowe prowadzenie się" Illert bezpośrednio po tym został zwolniony z obozu i wstąpił do SS—Panzerjaegerdivi- sion. Przyszedł der Wonnemonat Mai, miesiąc rozkoszy. W kilka dni po wzniesieniu „pomnika" po apelu wieczornym dowiadujemy się, że już jest ciepło i od następnego dnia mamy stanąć do pracy bez obuwia, bez marynarek i bez czapek. Tłumaczy się to koniecznością oszczędzania odzieży. Akurat tego dnia wieczorem była łagodna temperatura wiosenna, więc nie bardzo się tym przejęliśmy. Buty musimy oddać blokowemu z kartką z nazwiskiem i numerem włożonym do wewnątrz, tak samo czapki. Marynarki muszą być na łóżku złożone w kostkę z widocznym numerem. Jednak ci więźniowie, którzy pracują poza Postenkette, a więc na oczach ludności cywilnej, nie są objęci tym zarządzeniem, bo po co mają ci na wolności wiedzieć, jak tu oszczędza się drewniane podeszwy. Akurat na drugi dzień rano jest mgła i chłodno. Przebieramy nogami podczas apelu i staramy się stać tylko na palcach, aby jak najmniej ziębić stopy. Zaczynamy sobie opowiadać o kuracji według teorii księdza Kneip-pa, o kąpielach powietrznych, o nudystach, aby nie popaść w bezsilną rozpacz z powodu pastwienia się nad nami i przyspieszania fabrykacji bronchitów i zapaleń płuc u tych, którym wszy nie dały rady. Tylu moich kolegów odeszło na rewir, zaczynam więc bliżej interesować się warunkami szpitala mieszczącego się na I polu. Chorzy rozdzieleni są tam według chorób, a więc blok 3 jest dla rekonwalescentów, blok 4 — dla chorób wewnętrznych, blok 5 — dla chirurgii, blok 6 — dla gruźlików, blok 7 — dla stanów beznadziejnych, blok 8 — dla tyfusowych. Kierownikami bloków byli z początku słowaccy lekarze, a później, po nadejściu transportów warszawskich, obsadzono stanowiska lekarzami polskimi, także i lekarzami — Żydami z getta warszawskiego. Wszyscy oni pracują z największym poświęceniem, aby móc sprostać zadaniom przy bardzo ograniczonej ilości i jakości środków leczniczych. Prowadzi się też potajemnie prywatną apteczkę, w której zgromadzono środki lecznicze uzyskane i-óżnymi nielegalnymi drogami. By przyspieszyć ubytek więźniów, esesmani wybierają spośród chorych niezdolnych do pracy, słabszych i starszych do zagazowania. Co 14 dni przeprowadza się w szpitalu tzw. selekcje. Dokonują ich komisje składające się z kilku esesmanów, zazwyczaj pijanych, kierownika krematorium oberscharfuhrera Mussfelda i rewirkapo Bendena. Selekcja polega na tym, że ciężko chory, z gorączką, musi przejść przed komisją 8 kroków. Z ogólnego stanu chorych, który na rewirze wynosi około 1000 ludzi, wybiera się do gazówki przeciętnie 30—40%, czyli miesięcznie 60—80% ogólnego stanu chorych. Przed taką komisją stawał właśnie teraz, w połowie maja 1943 r., jako gamel kpt. Antoni Wolf z Warszawy, który w marcu leżał na biegunkę na Izbie Chorych na III polu i zaraził się tam tyfusem plamistym. Potem leżał w bloku 5 chirurgicznym. Mimo przejścia dwóch tak wyczerpujących chorób zdał on egzamin pomyślnie. Z bloku chirurgicznego wzięto tego dnia do zagazowania 84 chorych (m.in. także legionistę Kwiat-kowskiego), a więc prawie 50% stanu chorych. Na I polu „stosowana" jest dieta, tzn. kleik z kaszy i dla gorączkujących herbata lub kawa. Rewirkapo jest kelnerem z Hamburga, nazywa się Benden. Jako komunista internowany jest od 1933 r. kolejno w różnych obozach koncentracyjnych i jako więzień ma nr 1. Chodzi pierwszorzędnie ubrany, w ciepłe dni w białych spodniach i bluzie z czerwonym trójkątem. Jemu podlegają wszyscy lekarze — więźniowie. O ile personel lekarski stoi na wysokości zadania, to personel pomocniczy, a szczególnie kalifaktorzy (ale nie Polacy), wyzyskuje i okrada chorych na każdym kroku. Posada kalif aktor a 82 83 jest opłacana, w maju 1943 r. haracz za to „stanowisko" dochodził do 5000 zł. Posady te daje kapo nr 1. Dlatego też jego pupile są „silniejsi" zarówno od kierownika oddziału, jak też od naczelnego lekarza bloku. Z powodu niechęci, z jaką niektórzy Słowacy będący na funkcjach odnoszą się do Polaków, ci ostatni mogą być tylko w wyjątkowych wypadkach wysłuchani lub dojść do głosu. Od rekonwalescentów wracających z rewiru dowiaduję się, że ksiądz Archutowski umarł na tyfus, jak również dr Jastrzębski. O Struczowskim nikt nie może mi udzielić informacji; opisuję jego wygląd, wtedy mówią, że wysoki brunet, rekonwalescent po tyfusie został pielęgniarzem. Przypuszczam, że to on, i cieszę się, że się tak dobrze urządził. Wszyscy powracający skarżą się na ogromne zawszenie na rewirze oraz na to, że poważny procent chorych właśnie na rewirze zaraża się tyfusem. Każdy chory gorączkujący z nie rozpoznaną chorobą kierowany jest na blok tyfusowy na obserwację, a po 14 dniach pobytu w tym bloku każdy bez wyjątku zapada na tyfus, mimo iż po kilku dniach obserwacji stwierdzono, że gorączka spowodowana była inną chorobą. W ciągu miesiąca zdołałem bardzo ogólnie zorientować się w składzie więźniów na III polu. Dominują dwie narodowości: Polacy i Rosjanie, poza tym są tu Żydzi (w omawianym okresie na III polu było ich kilkuset) i Niemcy (kilkudziesięciu). Obok faktycznych więźniów politycznych jest wielu takich, którzy zostali zatrzymani w łapankach, oraz dość liczna grupa takich, którzy w obozie znaleźli się za przestępstwa kryminalne. Ci są najgorsi. Wobec niedostatecznego obozowego wyżywienia okradają bez najmniejszych skrupułów swoich kolegów i doszli w tym do artyzmu. Są ponadto głośni i zawadiaccy, więc oni nadają ton obozowi. Nie brak wśród nich morderców, mających już kilka istnień ludzkich na sumieniu, bandytów, zawodowych złodziei kieszonkowych, a także alfonsów, którzy się szczycą swymi wyczynami, jak np. blokowy z 14 bloku, Zygmunt Meller. Są specjaliści od szmuglu z gettem i z tego tytułu uwięzieni, jak blokowy 15 bloku Janusz Olczyk. Ich sposób wyrażania się wywołuje u wielu więźniów, zwłaszcza pochodzących ze wsi, żywy rezonans i działa zaraźliwie. Ludzie prości spośród Polaków nie chcieli się dać zdystansować pod tym względem innym nacjom. 84 Powstał wulgarny, ordynarny, prostacki słowiański język obozowy. Ponadto Polacy i Rosjanie przyswoili sobie wiele słów niemieckich, np. „mica" mówią na czapkę, „deka" — na koc, „antretować" zamiast ustawiać się itd. Polacy posługują się rusycyzmami, a Rosjanie znów przyswoili sobie niektóre polskie wyrażonka. Najulubieńszym zwrotem i najczęściej wymawianym jest słowo „pierdolić", które jest synonimem dla: rugać, odczepić się, żreć, ględzić itd. (coś w rodzaju angielskiego czasownika to get) — zależnie od dodania cząstki wy-, od-, za-, na-, z-, w-. Więźniowie polityczni są traktowani pogardliwie. Ponieważ inteligent nie przyswaja sobie bogatych wiązanek wyzwisk, musi więc z góry dawać za wygraną przy byle jakich krótkich spięciach. Samo przebywanie w takim bloku jest już dla inteligenta dostateczną karą. Inteligent musi się poza tym duchowo naginać, dostrajać do ogólnego poziomu obozu, jeżeli nie chce popadać w stałe konflikty i nie reagować na setki różnych poczynań i sytuacji, przeciwko którym by na wolności odruchowo czynnie reagował. Wielka część więźniów mówi sobie z miejsca „ty", według zwyczaju panującego w większości kryminałów. Poza tym więźniowie polityczni są specjalnie wystawiani na szykany ze strony esesmanów. Chodzi przecież o zniszczenie inteligencji polskiej. Jest więc niebezpieczne dla życia przyznawać się, że jest się adwokatem, dziennikarzem, oficerem, księdzem. Lekarze natomiast są poszukiwani, a inżynierowie cenieni. Ponieważ pełnienie funkcji blokowego i stubendienstu wymaga pewnej brutalności w stosunku do więźniów, więc wynika z tego automatycznie odpowiedź, z jakich środowisk rekrutują się oni najczęściej, bądź dlaczego blokowi ze środowiska inteligencji po krótkim sprawowaniu funkcji byli z nich zwalniani. Tylko ten, kto potrafi bić, gnębić, wymyślać i być bezwzględnym wobec podwładnych, ma szansę wybicia się na kierownicze stanowisko. Funkcja stubendien-sta to synekura, za którą płacą blokowemu po 1500 zł i więcej. Dlatego też stubendiensty, zaopatrzeni w baty i drągi, budzą rano więźniów przed dzwonkiem, aby za nich wody nanosili i blok wyszorowali. Stubendiensty kontrolują tylko, czy łóżka są porządnie posłane, złe poprawiają i zapisują numery, poza tym przynoszą obiad, pobierają chleb i dodatki i myją miski po obiedzie. Jak na sześciu wypasionych chłopów, niewyczerpująca robota. Kuchnia wystawia obiady już o godz. 10, personel blokowy je więc do syta przed inny- 85 mi, zbiera krążki kiełbasy pływające gdzieniegdzie po wierzchu zupy w kotle, a więźniowie dostają samą brukiew. Stubendienst dzieli kiełbasę, a na drugi dzień u personelu blokowego można kupić cały wianek kiełbasy. Do stubendienstu rzadko należą Polacy, a prawie nikt z inteligencji. Zarywanie nocy dla personelu blokowego nie jest tak przykre, jak dla nas, gdyż wysypia się on w ciągu dnia. Przy lekko uchylonych drzwiach stoi warta na zmianę, a blokowy, pisarz i stubendienst śpią na górnych łóżkach na samym końcu bloku — tak, by zdążyli nie zauważeni ześliznąć się z łóżek. Tym bardziej garną się więc do siebie zawsze więźniowie polityczni, chociaż na ogół nie ma w obozie zwyczaju pytania, za co kto siedzi, chyba że się ktoś sam zwierzy. Wśród chłopów jest wielu przyzwoitych ludzi. U mnie jako ogrodnicy pracują chłopi-gospodarze z okolic Włodzimierza Wołyńskiego i Kowla. Jest ich około dwudziestu z masowego aresztowania. Są to włościanie o wielkim wyrobieniu obywatelskim i społecznym. Rozmowa z nimi podczas pracy sprawia mi przyjemność. Odbijają oni korzystnie od nowych zugangów, którzy nie ścielą porządnie łóżek, mają odprute numery na ubraniu, palą papierosy podczas roboty, opuszczają ją samowolnie i wałęsają się koło kuchni albo siedzą bezczynnie lub wsparci na łopatach patrzą bezmyślnie w niebo, nie dbając o zachowanie wobec Niemców pozorów dobrej pracy. Doświadczeni więźniowie też unikają pracy, ale albo udają, że się ruszają, albo wystawiają warty, żeby nie dać się zaskoczyć. Z reguły więźniowie potępiają blokowych za bicie, ale zdarzają się i tacy, którzy twierdzą, że blokowy musi karać, bo nie ma sposobu na poskromienie złodziei lub tych, którzy np. załatwiają czynności fizjologiczne w nocy po kątach bloku, gdyż nie chce się im pójść na kubeł, który stoi na końcu bloku, albo leżąc na górnych łóżkach, oddają mocz pod siebie, tak że ścieka on na śpiących niżej. Są nawet wypadki znalezienia kału w słomie sienników. Pewnego dnia lageraltester Rockinger, podniecony, przybiega podczas apelu do blokowych i powiada, że wyszedł zakaz noszenia batów i że blokowi muszą je zostawiać na blokach. O wyraźnym zakazie bicia nie mówi. Podczas mojej pracy mam z nim częsty kontakt. Jest niebywale tchórzliwy i uległy wobec Kapsa. Pewnego dnia Kaps, już po apelu, polecił ogrodnikom skrapiać wężami pożarni > /ymi gazony obsiane trawą. Było 8 sztuk węży, 4 nowe i 4 stare Niektóre miejsca obsiane trawą są tak oddalone od hydrantu, że v\oda z węża złożonego z czterech starych kawałków nie dochodzi Kaps zakazał używania nowych wężów. Po odejściu Kapsa Rockin-i;cr każe mi wziąć nowe węże na dosztukowanie; powiadam, że Kaps zakazał. Na to on odpowiada: — Teraz ja tu rozkazuję. Biorę więc nowe węże i dosztukowuję. W trakcie podlewania Kaps wraca niespodziewanie na pole i pyta, dlaczego wziąłem nowe węże. Odpowiadam, że lageraltester mi polecił. Kaps na to nie zareagował. Na drugi dzień rozmawiałem z Rockingerem i mówię, że mogła być heca z wężami, gdyż Kaps zobaczył, że się ich używało wbrew rozkazowi. Na to Rockinger: — A czemu mi nie powiedziałeś, że zakazał? Przypominam, że mu wczoraj mówiłem. Wtedy zaperzył się i uparcie powtarzał: — Nic mi nie mówiłeś. Kaps na szczęście tej sprawy w ogóle nie poruszał, ale miałem przykład braku charakteru i odwagi ponoszenia odpowiedzialności za swoje dyspozycje. W razie awantury Kaps by oczywiście uwierzył lageraltesterowi, że zwykły haftling nie zawiadomił go o zakazie używania wężów, i baty byłyby murowane, oczywiście dla mnie. W tym czasie dowiaduję się w kancelarii, że feldfuhrer i Kaps stale stawiają Rockingerowi zarzuty, iż jest zbyt łagodny i miękki wobec więźniów i że nawet przezwali go „Dr Unblutig" (niekrwa-wy). Rozważam pro i contra ewentualnej zmiany, w każdym razie trzeba stwierdzić, że Rockinger jest niesprawiedliwy, pochopny, na /;ipas zwalający winę z siebie na podwładnych, bojący się własnego cienia, może więc następny lageraltester byłby lepszy? Ponieważ Rockinger został 'lageraltesterem dopiero w połowie marca, więc larsi koledzy wciąż jeszcze wspominają poprzedniego łageraltestera Schmucka, z zielonym trójkątem, bandytę z Hamburga, wyjątkowego kanalię, który przy biciu wpadał w zwierzęcy szał, a przy tym pił i brał łapówki pod płaszczykiem zakupu instrumentów dla tworzącej się orkiestry obozowej. Ponieważ od czasu nadejścia pierwszego transportu z Pawiaka, tj. od 18 stycznia 43 r., do czasu odejścia pierwszego transportu z Majdanka do innego obozu, tj. do 20 marca 13 r., nie potrafił zorganizować biurowości w kancelarii, nie kazał 86 87 sporządzić imiennych spisów i kartotek ani w blokach, ani w kancelarii pola, więc zdegradowano go na zwykłego kapo do Lagergut i przeniesiono na IV pole. Przedtem u niego i u wszystkich kapo zamieszkałych wspólnie w bloku kancelarii dokonano „filcu" (rewizji) i kazano im zamieszkać w swoich blokach. Opowiadają też o innym postrachu więźniów, Galbavim, który też był lageraltesterem. Człowiek o atletycznej budowie, wagi może 120 kg, zwierzę w ludzkiej skórze, bestialsko znęcał się nad więźniami. Został jednak zwolniony i jest na usługach gestapo i SD w Lublinie. Krążą pogłoski o jego powrocie do obozu i wszyscy, którzy go znają, drżą na myśl o tej możliwości. Mary z bratem byli znów w Lublinie i przysłali mi przez robotnika grypsy, pieniądze i trochę jedzenia. Najważniejsze są grypsy, bo są konkretnym dowodem, że się mną opiekują. Powtarzają oni poprzednie wiadomości, że zwolnienie jest na dobrej drodze. W tym okresie, tj. w pierwszej połowie maja, Wy derka przynosi niebywałą nowinę, emocjonującą nas wszystkich — że powstał rząd polski z ks. Januszem Radziwiłłem na czele, że tworzy się Wojsko Polskie, że w Lublinie są nawet rozplakatowane komunikaty, iż więźniowie obozów koncentracyjnych mają być zwolnieni, z wyjątkiem tych, którzy złapani byli z bronią w ręku, także z wyjątkiem skazanych za szpiegostwo przeciw Niemcom i komunistów. Zawrzało w obozie. Zwolnienia mają nastąpić w ciągu dwóch tygodni. Politische Abteilung rzekomo przystąpiło do przeglądu akt personalnych i robienia wykazów zwolnień. Natrój jest pełen podniecenia, wszyscy łudzą się, że nasze dni w obozie są policzone. A właśnie w ostatnich czasach nasze pole zaczęło się zapełniać, gdyż przychodziły nowe transporty ze Lwowa, Włodzimierza Wołyńskiego, Kraśnika, Białegostoku, Kowla itd. Głoduję. Jestem teraz zatrudniony przy sadzeniu grochu, więc zajadam się tą surowizną, aby czymś wypełnić żołądek. Na skutek ciągłych burz piaskowych dostałem zapalenia spojówek. Przypominam sobie, że brat mój w Warszawie przez całe lato 1940 r. na to chorował. Choroba wywołana była kurzem unoszącym (ie. z gruzów i nie zamiatanych ulic. Mimo chodzenia do okulisty zakrapiania oczu, nie mógł brat w ciągu kilku miesięcy wyleczyć spalenia. Tu w ambulatorium są tylko jedne krople do oczu — uniwersalne. Specjalisty oczywiście nie ma, perspektywa wyleczenia prawie żadna. Ale nie przejmuję się tym, bo przecież jeszcze w maju będę na wolności. Pieniądze otrzymane od brata prędko wylałem. Ceny na polu są horrendalne. Półkilogramowy wianek kiełbasy kosztuje 60—80 zł. Jest to kiełbasa obozowa, rozwodniona, małą zawartością tłuszczu, oczywiście konina. Innym razem kupi-um pół kilograma cukru za 80 zł. Cukier był zmoczony wodą dla większenia ciężaru, zresztą i tak tylko „na oko" ocenia się ciężar, ukier był w woreczku z jakiejś damskiej pończochy. Jadłem go po łaszeniu światła i po każdym połknięciu garstki tej odżywki zdawa- 0 mi się, że jakaś fala ciepła od serca rozlewa się po całym organizuje. Zjadam połowę zawartości, a resztę chowam na następny wie- 'ór. Rano wstaję żwawy, rześki i przekonuję się, że cukier naprawię „krzepi", że jakieś ilości kalorii w sobie zawiera. Następnego i Inia wieczorem chcę zjeść resztę cukru, szukam więc w sienniku, ale laremnie, ktoś ukradł cukier ze słomy. Mam jeszcze dodatkową 1'izykrość, bo zobowiązałem się zwrócić woreczek. Pieniądze moje prędko się rozeszły, zwłaszcza przy takich li- ■ liwiarskich cenach. Zresztą nawet za pieniądze niełatwo jest dostać kawałek kiełbasy i cukru. Nic dziwnego — popyt jest ogromny, 1 podaż mała. Kapowie mają masę pieniędzy z grabieży biżuterii, ■tota, gotówki, z łapówek, każdy z nich ma wśród robotników cywilnych swoich dostawców, którzy przynoszą mleko, wódkę, surowe mięso, bułeczki maślane, boczek itd. Mają więc ciężkie pieniądze Kkko „zarobione" i dla nich cena nie gra żadnej roli. Każdy robotnik może przynieść ze sobą ograniczoną ilość produktów, tj. tylko vle, ile potrafi zmieścić w kieszeniach. Wobec kontroli przy wej-ciu przez główną bramę obozową nazywa się to posiłkiem, który ■ izynoszą dla siebie na cały dzień. Ustalone już zostały maksymalne normy owego posiłku i tak np. jeśli idzie o mleko, wolno każdemu abrać ze sobą „tylko" 2 litry. Innymi dostawcami są furmani. Ci wśród piasku, cementu, cegły itd. przewożą wódkę, kilka paczek z ciastkami z cukierni, w każdej po dziesięć sztuk, jaja, wędliny, 11 rób, no i większe objętościowo rzeczy — małe strucle, placki itd. vle znów to wszystko przeznaczone jest dla kapów i blokowych, a 88 89 zwykły więzień przeważnie musi obejść się smakiem, gdy każą mu podjechać z taczkami pod wóz, z którego przekładają do taczek towar, potem przykrywają darniną lub cegłą i polecają zawieźć do bloku, w którym mieszka kapo. Czasem jakaś nadwyżka zostaje dla zwykłych więźniów. Ceny są kilkakrotnie wyższe niż w mieście; np. za bułeczkę maślaną, która w Lublinie kosztuje 5 zł, tu trzeba zapłacić 20 zł, za gazetę, której cena urzędowa wynosi 20 gr, płacimy 10 (dziesięć) złotych. W ogóle wszystko kosztuje 3—4 razy więcej niż w pokątnym handlu na wolności. Furmani, którzy zarabiają około 3000 zł miesięcznie i ponadto dostają po cenach kontyngentowych paszę, jeszcze dorabiają sobie grube tysiące miesięcznie szmu-glem żywności. Na tym jednak nie kończy się handel w obozie. Robotnicy i furmani skupują koszule, obuwie, ubrania, oczywiście nie od zwykłych więźniów, ale od tych, którzy pracują w magazynach, albo od blokowych i kapów. Cywile ci przychodzą w podartych butach, przewiązanych sznurkami, które następnie zostawiają na polu czy gdzieś i w obozie, a wkładają na nogi nowe buty. Wynoszą też na sobie po 2—3 koszule, po dwie pary spodni itd. Płacą za to stosunkowo małe sumy albo wymieniają na wódkę lub żywność po cenach obozowych — a za ubranie i buty biorą bajońskie sumy w Lublinie; podobno za używany garnitur płacą w mieście 15 000 zł. ! Nie dość tego — pośredniczą oni także w handlu złotem i biżuterią. Zanoszą te kosztowności do handlarzy w mieście i przynoszą żądane kwoty. Oczywiście, na tym też zarabiają, gdyż żaden z więźniów nie ma możliwości sprawdzenia, ile oni faktycznie uzyskują ze sprzedaży. Za doręczenie pieniędzy biorą, jak już wspominałem, 20 % od doręczonej sumy. Przy okazji zabierają jeszcze z obozu grypsy. Cena: 50 zł od listu. Robotnicy ci faktycznie niewiele robią. Przychodzą koło godziny 8 rano. Najpierw obchodzą bloki, roznoszą zamówienia swoim abonentom: temu mleko, bułki, tamtemu gazetę, boczek itd., potem każdy z nich udaje się na miejsce pracy do robót kanalizacyjnych, pokręci się przy układaniu rur i montażu dwie lub trzy godziny i koniec roboty, tym bardziej że tu jest punkt zborny pisarzy, stubendienstów i innych, którzy przychodzą, aby coś sprzedać lub kupić. Potem na „swoim" bloku „cywil" zmienia raz dwa buty lub wdziewa koszulę i spodnie, zabiera parę grypsów, inkasuje pieniądze i koło godziny 12 wraca wraz z innymi robotnikami do domu. Często już koło godziny 10 wałęsają się po polu, bo nie mają co robić, i zatrzymuje ich tylko ten wzgląd, że nie wypada im wobec esesmanów tak wcześnie wracać do domu. Są oni płatni nie od godziny, pracują na akord. Swoją drogą dziwi mnie, że przedsiębiorca nie interesuje się postępem robót i tym, że robotnicy całymi tygodniami mogą się tak wałkonić. Ostatecznie chodzi przecież o dobro polskich więźniów, o stworzenie im warunków do zachowania minimum higieny przez założenie klozetów i umywalni w poszczególnych blokach. Z tego robotnicy cywilni zdają sobie bardzo dobrze sprawę. Ale niestety, niektórzy, jak sądzę, nie dostrzegali w ogóle ani straszliwego głodu, który cierpią więźniowie, ani wymierania setek i tysięcy ludzi. Dlaczegóż więc mieliby myśleć o przyspieszeniu poprawy warunków bytowych w obozie? Są również inne możliwości przesyłania żywności dla więźniów mianowicie przez pośredników. Jest to droga trochę skomplikowana, bo paczkę trzeba doręczyć któremuś z cywilnych robotników, \cn przekazuje ją więźniowi, który z nim razem pracuje, a ten z kolei ma przynieść paczkę do obozu i wręczyć właściwemu adresatowi. Trudność jest w tym, że trzeba znaleźć zaufanych ludzi — towar przechodzi przez ręce robotnika-cywila i więźnia-pośrednika, zanim trafi do rąk adresata. Na tych więźniów-pośredników są urządzane /nsadzki, „filce" przeprowadzane osobiście przez Thumana podczas marszu powrotnego do obozu, często przy bramie, a czasem jeszcze na polu podczas apelu. Pewnego razu w ciągu jednego wieczoru odebrano parę kilogramów czekolady, kilkanaście kilogramów kiełbasy i boczku, wódkę, surową kurę, jaja itd. Wszystko to było przeznaczone dla opływających w dobrobycie kapów. Komendant obozu kazał wtedy cały łup położyć na stole i sfotografować. Od brata dostałem teraz powtórzenie poprzedniego listu, w którym wylicza, co Mary przekazała dla mnie podczas dwóch pobytów w Lublinie i co on sam, kiedy był razem z Mary, wręczył Zielińskie-mu dla mnie. A tymczasem ja poza chusteczką, mydłem (które, nawiasem mówiąc, po kilku dniach mi skradziono) i lekarstwem — nic nie dostałem. Pokazuję ten list Przedgórskiemu. Przyrzeka mi interweniować u Zielińskiego, ale codziennie, przez kilka dni mówi, że Zieliński nie stawia się do pracy. Od innych kolegów wiem, że to 90 91 r nieprawda. Po iluś tam dniach Przedgórski oświadcza mi, że Zielińs-ki twierdzi, jakoby tych rzeczy, o których była mowa w liście, nie dostał, że jajka gotowane, owszem, leżały w domu Zielińskiego (od 2—3 tygodni) do mojej dyspozycji, ale nie miał „okazji" ich przynieść. Wreszcie przyznaje się, że kilka kromek chleba smarowanych masłem i poprzek!adanych wędliną otrzymał od Zielińskiego, ale myślał, że to dla niego i sam je zjadł. Nie poczuwa się jednak do obowiązku zwrócenia mi czegoś ze swoich przesyłek, mimo iż codziennie zajada pierwszorzędne przysmaki. Na moją prośbę, by ponownie nalegał na Zielińskiego i przyniósł moje rzeczy, wybucha gniewem i pyta, czy może jego podejrzewam o przywłaszczenie tych rzeczy. Rozmawiałem z aplikantem "spokój nie i daleki byłem od posądzania go o to, ale właśnie jego oburzenie zdradziło, że nie ma czystego sumienia. Obecne zachowanie jego wobec mnie potwierdza podejrzenia. Mówił mi kiedyś pisarz blokowy, Knips, że Przedgórski też zaofiarował mu się jako pośrednik w doręczaniu paczek i sam wszystko zjadał, a Knipsowi nic nie oddawał. Knips odgrażał się, że zadenuncjuje aplikanta u lageraltestera za te malwersacje. Wobec takich machinacji ze strony „kolegi" mającego stopień akademicki nie pozostaje nic innego, jak napisać do brata, by mi żywności nie przysyłał, i prosić go tylko o pieniądze. Tymczasem gryzę surowy groch, wtedy, kiedy moje przesyłki pochłania pan aplikant. Podtrzymuje mnie wiadomość o rzekomym zwalnianiu więźniów po stworzeniu zapowiedzianego rządu Radziwiłła. Zresztą brat w liście donosi, że moja sprawa indywidualna jest na dobrej drodze, ale uległa zwłoce, gdyż nowy transport z Pawiaka na Majdanek został koło Celestynowa rozbity przez polską organizację; zabito siedmiu esesmanów i gestapo jest zaabsorbowane tym wypadkiem, w związku z czym inne sprawy odłożone zostały na później. Daję wiarę tym informacjom i z ufnością patrzę w przyszłość. Często przedstawiam sobie w wyobraźni, jak to będzie, gdy wrócę do domu i do fabryki, jak będę rozmawiał z majstrami; widzę ich twarze, a nie mogę sobie przypomnieć nazwiska człowieka, który przez szereg lat po dwadzieścia razy w ciągu dnia do mnie przychodził. Widzę mój telefon w gabinecie, ale numeru nie mogę sobie przypomnieć. Wobec tego staram się odtworzyć numer telefonu brata, dawniejszy śp. matki, i mam wątpliwości co do cyfry: 2 czy 3. O, niedobrze, tracę pamięć, ;i więc brak fosforu w organizmie, objaw, na który skarży się wielu więźniów. Organizacja i układ władz obozowych jest następujący: na czele obozu stoi lagerkommandant (komendant obozu) Florstadt, który ma stopień SS-sturmbannfiihrera. Każdy może go poznać, gdyż ani na chwilę nie wyjmuje z ust grubego cygara. Na polu rzadko przebywa. Jeździ tylko samochodem. Obóz dzieli się na pięć pól, na każdym polu stoją 22 bloki mieszkalne, czyli razem 110 bloków. W każdym z nich jest 300 miejsc do spania, więc teoretycznie obóz mieści 33 000 więźniów. Liczba ta nie odpowiada rzeczywistości, gdyż bloki szpitalne na połowie I pola są mniej zagęszczone, znajdują się tam sale szpitalne, apteki, ambulatoria, mieszkania dla pielęgniarzy i lekarzy, a V pole jest tylko dla kobiet. Faktycznie więc dla więźniów mężczyzn przeznaczona jest ivlkp połowa I pola oraz II, III i IV pole. Na I polu mieści się główna kancelaria, na IV — kilka bloków zamieniono na warsztaty kozy karskie i szczotkarskie. Wyrabiają tam podłużne kosze — opako-uanie dla ciężkich pocisków artyleryjskich. Ciągły ruch i stały tłok panuje więc tylko na II, III i IV polu. W budowie jest VI pole. Na każdym polu komendantem jest feldfiihrer, ma on do pomo-' \ rapportfiihrera, który prowadzi stany więźniów i dział apeli, ■ i lakże arbeitseinsatzfuhrera, który prowadzi dział pracy. Im podlegają blockfiihrerzy, którzy rano i wieczorem dyżurują w Blockfiihrerstube przy bramie, odbierają swoje bloki przy apelu i w pewnych godzinach pełnią służbę na polu, kontrolując podległe im baraki. Feldfiihrer i jego pomocnicy mają prawie wszyscy stopnie imtcrscharfuhrerów, a więc stopnie kaprali, i odpowiedni do stopnia horyzont myślenia i umiejętność dowodzenia większymi jednostkami. Poza blockfiihrerami są jeszcze kompanie wartownicze, które "1'sługują wieże i dostarczają ludzi do Postenkette, a także do konwojowania kommand wyruszających poza obręb Postenkette. Mate-nal ten już jest zupełnie surowy, są to przeważnie volksdeutsche z Kumunii, Węgier i Jugosławii. Poza tym są tu całe kompanie Litwinów ze swoimi oficerami w mundurach litewskich. Cieszy mnie zawsze, ilekroć słyszę, jak esesmani rozmawiają ze sobą po rumuń- 92 sku lub serbsku, łatwiej im to idzie niż w języku rzekomo ojczystym. Niektórzy meldują się z wieży dyżurnemu podoficerowi, objeżdżającemu na rowerze posterunki, łamaną niemczyzną: „Posten Nr... nichts Neues!" Na każdym polu najstarszym wśród więźniów jest lageraltester. Jako pomocnika ma lagerkapo. Lageraltester I pola jest równocześnie lagerschreiberem, tzn. szefem głównej kancelarii obozowej. Podlegają mu kancelarie poszczególnych pól, a przez to pośrednio i la-geraltesterzy pozostałych trzech pól męskich. Pole kobiece ma zupełnie odrębną administrację, tak jakby się mieściło w innej miejscowości. Poza tym są zwykli kapowie. Są to wyłącznie Niemcy i to w 90% pospolici przestępcy, głównie bandyci, których poznajemy po zielonych trójkątach. Wśród Niemców znajdują się nieliczni więźniowie polityczni. Są to przeważnie komuniści, i to z kierowniczych kręgów partii. Wszyscy robotnicy, ale bardzo oczytani i z dużym zasobem ogólnej wiedzy. Dalej są następujący funkcyjni: blokowi, pisarze blokowi, personel kancelaryjny na każdym polu, no i stuben-dienst. Tych ostatnich także zaliczam do władz, bo chodzą z kijami i w swoich blokach posługują się nimi bardzo często. Lagerschreibstube prowadzi kancelarię całego obozu, sporządza raporty dzienne i miesięczne, prowadzi kartotekę imienną i według numerów itd. i Zakładów Inżynieryjnych w Modlinie. W październiku 1942 r. przyjechał pierwszy transport Polaków ze Lwowa. Wśród nich był magister prawa Mieczysław Domiczek. Po kilku miesiącach z 13 000 Słowaków zostało trzystu kilkudziesięciu. Wtedy poobsadzano funkcje ostatnimi Mohikanami słowackimi, którzy już przeszli cały staż obozowy — wszystkie kancelarie, magazyny i zakłady. Złożyli sobie wtedy sami uroczyste przyrzeczenie, że będą się wzajemnie popierać i nikogo spoza swojego grona nie dopuszczą na kierownicze stanowiska. Słowa tego dotrzymują wiernie i tworzą zwartą grupę. Bezwzględnością i brutalnością w stosunku do więźniów starają się dokumentować swoją lojalność, podkreślać, że czują się związani i. obozem jako część integralna systemu rządzącego nim i wreszcie chcą wywołać wrażenie, że są niezastąpieni. Wszyscy mówią płynnie po niemiecku, pochodzą ze środowisk mieszczańskich i mają przeważnie średnie wykształcenie. Mogą się od biedy porozumieć również z Polakami i Rosjanami, są więc do pewnego stopnia predysty-nowani do zajęcia stanowisk kierowniczych. Poza tym wszyscy oni sa pierwszorzędnie ubrani — no cóż, jest w czym wybierać, bo w masie ubrań zabieranych od nowo przybywających transportów. Świetnie się też odżywiają, bowiem zapasy żywności odbierane przed kąpielą świeżym zugangom nie są przecież wyrzucane na śmietnik. Majdanek powstał w 1941 r. Przywieziono tu wówczas transporty jeńców radzieckich. W ciągu kilku tygodni na stutek zbrodniczego traktowania większość z nich wyginęła. Rozbudowa obozu trwała jednak dalej i na Majdanek przybywały nowe transporty jeńców i więźniów. W 1942 r., po przybyciu transportów Żydów słowackich i polskich, zakończono budowę pięciu pól więźniarskich. Na każdym z nich postawiono oprócz 22 baraków mieszkalnych 2 administracyjno-gospodarcze. Wokół pól wzniesiono podwójne ogrodzenia z drutu kolczastego, między którymi zainstalowano przewody wysokiego napięcia. W pierwszym okresie ściągnięto z innych obozów, jak Buchenwald, Sachsenhausen, grupę kapów niemieckich. Razem z nimi przywieziono kilku Polaków, m.in. Krzysztofa Radziwiłła, Karabanika — nauczyciela gimnazjalnego z Jarosławia, i Żurawskiego — urzędnika z Państwowych Feldfuhrerem II pola był w czasie mego przyjazdu do obozu SS--rottenfuhrer (starszy strzelec) Groffmann, z zawodu Eierkalker, robotnik z Gdańska, zatrudniony przy wapnowaniu jaj. Tu był komendantem 20 bloków. Przyjmując, że jeden blok liczy 300 ludzi, teoretycznie więc biorąc — 6000 ludzi. Schutzhaftlagerfuhrer Thu-man jest z zawodu stolarzem, a pamiętają go kapowie jeszcze z Da-chau, gdzie był tylko unterscharfuhrerem (kapralem) i stał na wieżyczce z karabinem maszynowym. Lageraltester Rockinger (zielony trójkąt), rzekomo były student filologii, siedział w kryminale podobno za zamordowanie kochanki. Lagerkapo Peter Wyderka (Ślązak) był funkcjonariuszem policji kryminalnej w Berlinie i równocześnie stal na czele bandy; skazany został za napady bandyckie, którymi kierował. Są jeszcze: kapo Ossi (imię), zielony trójkąt, berlińczyk, zawodowy kasiarz, o którym mało kto wie, że nosi piękne polskie nazwisko Radziejowski i nie rozumie ani słowa po polsku, kapo Hei-ni Silberspitz, młody, bo 18-letni wyrostek z Krakowa, wreszcie last but not least lagerjiingster Bubi, 13-letni chłopak, syn właściciela garbarni z okolicy Bydgoszczy czy Konina, który swoich własnych rodziców na Majdanku zadenuncjował i powiesił. To chyba wystarczy dla charakterystyki. O tym małym potworze słyszałem jeszcze na wolności w Warszawie, bezpośrednio przed moim aresztowaniem, gdy nieliczni pierwsi więźniowie Majdanka z wielkiej styczniowej łapanki w 1943 r. zostali wykupieni i z końcem stycznia wrócili do Warszawy. Ten mały, krępy chłopak — postrach wszystkich więźniów, to sadysta z instynktami zbrodniczymi. Zawsze wlecze za sobą po ziemi bat prawie tak długi, jak on jest wysoki. Nikt nie zna jego nazwiska, wiadomo tylko, że jest Żydem, bo nosi gwiazdę Dawida. Swoją „karierę" obozową zawdzięcza temu, że protegował go poprzedni lageraltester Galbavi (bandyta), homoseksualista. Nawet po zwolnieniu Galbaviego zachował Bubi dalej swoje wyjątkowe stanowisko: wtedy zaczął się nim opiekować kapo Wy derka. Oto panowie życia i śmierci 6000 ludzi. Kapo Wyderka tak zasłynął swoimi okrucieństwami, że fotografia jego miała być opublikowana w 1942 r. w jakiejś angielskiej gazecie; on szczyci się i chwali tym numerem pisma, które nie wiadomo jakimi drogami dotarło do jego rąk — może w formie uznania ze strony naczelnych władz SS. Mam o tyle łatwiejszą sytuację w obozie, że płynnie mówię po niemiecku, a co ważniejsze, rozumiem, co do mnie mówią. Wielu moich kolegów mówi po niemiecku, ale rozumieją jedynie język literacki. A tu mówią starsi strzelcy, kaprale — a więc chłopi, robotnicy — narzeczem bawarskim, dialektem saskim lub najmniej zrozumiałym „plattdeutsch", spod granicy duńskiej. Ci prości esesmani myślą, że ich narzecze jest par excellence językiem niemieckim. A gdy się zniecierpliwią, że ich ktoś nie rozumie, zaczynają bić, twierdzą, że bat jest najlepszym „dolmetscherem" (tłumaczem). Po kilku tygodniach pobytu w obozie przekonałem się, że wszyscy, którzy służyli w wojsku, znacznie łatwiej umieją się nagiąć do twardego reżimu, aniżeli ludzie, którzy nigdy nie zetknęli się z życiem koszarowym. Na Majdanku w chwili mego przyjazdu przebywało około 10 000 więźniów-mężcźyzn, głównie Polaków, Rosjan, Żydów. Są również w mniejszym procencie Niemcy (przeważnie na funkcjach kapo), Francuzi, Czesi. Prawie cała podbita przez Hitlera Europa ma tu swoich przedstawicieli. Więźniowie dzielą się na różne grupy i kategorie. Politycznych nazywają schutzhaftlinge. Mają oni trójkąty (zwane winklami) w kolorze czerwonym, zwrócone ostrym końcem ku dołowi oraz skrót „Sch". Na trójkątach nadrukowane są litery oznaczające narodowość, a więc P —- Polacy, F — Francuzi, C — Czesi, I — Włosi, N — Norwedzy, Su (Sowiet-Union) — Rosjanie. Niemcy noszą winkle bez litery. Berufsverbrecher, skrót BV, zawodowi zbrodniarze, zwani w obozie befauer, noszą zielone trójkąty zwrócone wierzchołkiem na dół. Po odsiedzeniu kary w więzieniu zbrodniarze odsyłani są do obozów koncentracyjnych. Sicherungsverwahrte, skrót SV, zwany esfauer, „przechowani dla zabezpieczenia" (społeczeństwa przed zbrodniarzem), są to recydywiści, którzy byli kilkakrotnie karani (a więc arystokracja wśród kryminalistów), a w czasie przewrotu hitlerowskiego bądź w dniu wybuchu wojny byli na wolnej stopie. Noszą oni zielony trójkąt wierzchołkami do góry. Asoziale, skrót „Aso", aspołeczni, to aresztowani za uchylanie się od pracy, nieprzestrzeganie wojennych przepisów gospodarczych, potajemny ubój bydła itd. Mają czarny trójkąt wierzchołkiem na dół. Bibelforscher, skrót „Bifo", badacze Pismo Świętego, aresztowani z powodu nieuznawania władzy świeckiej i odmowy służby wojskowej — fioletowy trójkąt wierzchołkiem w dół. Homoseksualiści, skrót „Homo" lub § 175 — różowy trójkąt wierzchołkiem w dół. Auslandische ZMlarbeiter, skrót AZA, obcokrajowi robotnicy cywilni, aresztowani za ucieczkę z przymusowej pracy w Niemczech, za pobicie pracodawcy — podłużny czerwony prostokąt. Sonderaktion der Wehrmacht, skrót SAW, żołnierze wydaleni z armii — czerwony trójkąt wierzchołkiem do góry. SS-Sonderkommando, esesmani wydaleni z Waffen-SS — czerwony trójkąt z czarną obwódką wierzchołkiem do dołu. Juden, Żydzi, powód aresztowania: „Żydzi i cykliści są winni" — trójkąt czerwony wierzchołkiem na dół, noszony na trójkącie żół- 96 7 — 485 dni... 97 tym do góry, tak iż widoczne są spod czerwonego trójkąta trzy żółte rożki. Tworzą one sześcioramienną gwiazdę, litera J. Zigeuner, Cyganie, ten sam powód aresztowania, co u Żydów — czarny trójkąt z literą Z. Pfaffen, księża, noszą czerwone trójkąty jak zwykli schutz-haftlinge. Russ. Kriegsgefangene, jeńcy rosyjscy, którzy zbiegli z obozów jenieckich — czerwony trójkąt. Ścisłe zaliczanie do poszczególnych kategorii jest stosowane tylko wobec więźniów niemieckich. Rzadko się zdarza, by polski bandyta miał zielony trójkąt lub polski szmugler — trójkąt czarny. Wszyscy Polacy dostają czerwone trójkąty, co oczywista nie przesądza o faktycznym charakterze ich przestępstwa. Jeżeli idzie o Rosjan, podstawy ich zakwalifikowania są chwiejne. Istnieje w teorii grupa „rosyjskich jeńców", ale nie ma dla nich ustalonych odmiennych barw trójkątów i istnieje tendencja, aby się rozpłynęli i znik-nęli w masie cywilnych Rosjan. Rosjanie byli z początku schutzhaftlingami, a potem przerobiono ich ryczałtem na AZA. Właściwie jest zupełnie obojętne, jaki trójkąt się nosi, bo wszyscy mają te same warunki wyżywienia i są przeznaczani do tych samych prac. Jednak pod względem wpływów zielone winkle mają najwyższy kurs, bo z ich szeregów rekrutują się przeważnie ka-powie. Wśród Niemców istnieje jeszcze specjalna grupa, tzw. Eh-renhaftlinge. Tytuł ten i przywileje z nimi związane nadaje Reichssi-cherheitshauptamt. Ehrenhaftling ma prawo do noszenia długich włosów, do własnego łóżka i również innych udogodnień, jak częsta korespondencja itd. Ponieważ na Majdanku jest mało Niemców i wszyscy zajmują stanowiska kapów i inne wysokie funkcje, więc nie wyodrębnia się specjalnie ehrenhaftlingów. Na polu sensacja: każdy blok dostaje kilka stołów i kilkadziesiąt taboretów. Również ręczniki dla każdego więźnia. Ale radość nasza była krótka. W ciągu dnia porozstawiano stoły w bloku, przy łóżkach taborety, ale już wieczorem, przed apelem, ułożono je w rogu bloku, tworząc stos pod sam sufit, żeby więźniowie ich nie poplamili lub nie połamali. W niedzielę po południu musimy je szorować, ale nikomu nie wolno na nich siadać. Siedzimy więc w dalszym ciągu podczas przerwy na gołej ziemi i często podczas burz piaskowych jemy zupę z trzeszczącym w zębach piaskiem. Ręczników również nam blokowy nie wydał, bo jest za nie odpowiedzialny i obawia się, że je pokradniemy. Cóż z tego, że obecnie pozwolono korzystać z umywalni, skoro nie możemy używać ręczników. Thuman wprowadził jeszcze jedną innowację. Kazał zdjąć z latryn dachy, aby podczas deszczu nikt nie szukał tam schronienia. Na każdym kroku stara się nam życie obrzydzić, stwarzając przy tym pozory pewnej dbałości o nasze wygody. Jestem tu chyba już siedem tygodni, a jeszcze nam koszul nie zmienili. Koszule są sztywne z brudu, pełne wszy i gnid. Niektórzy mają w szwach na wysokości obojczyków takie ilości gnid, że wygląda to tak, jakby kto ikrę ze śledzia grubo rozsma-rował. Więźniowie ich nawet nie zdrapują. Rosjanie podlegają specjalnym obostrzeniom. Nie wolno ich brać do robót za drutami, aby nie stwarzać okazji do ucieczki. Swoją drogą to dziwne, bo istnieje przecież większe prawdopodobieństwo, że Polacy będą się starali uciec, gdyż każdy dom da im schronienie i nie zwrócą na siebie uwagi obcym językiem. Rosjanie więc zatrudnieni są tylko na polu. Pisarze blokowi osobiście odpowiadają za to, by nikt mający znak SU nie wkręcił się do kommanda za druty. Nocami nieustannie odzywa się słowik. W okolicy nie ma drzew ani krzaków, prócz tych, które niedawno posadziłem i które ledwo się zazieleniły. Czyżby samica uwiła sobie gniazdko wśród drutów kolczastych i siedzi na jajeczkach, a pan małżonek, siedząc na drucie, umila jej czas śpiewem? Zdaje się, że życie jest silniejsze od drutów kolczastych. Śpiew słowika daje dużo radości. Często wpadam do pracowni Bonieckiego, by ogrzać się trochę. Widzę, jak postępuje jego praca. Zrobił już na ukoronowanie kolumny kapitel w kształcie urny z wieńcem z liści laurowych. Pytam go, skąd ten pomysł z liśćmi wawrzynu. Na to Albin uśmiechnął się tyl- 98 99 ko. Gołębie nie bardzo się udały, przypominają raczej młode orły. Manipuluje on jakimś pudełkiem blaszanym po tytoniu fajkowym, | opala je w ogniu, aby usunąć czerwoną farbę i napisy. Już po zakończeniu prac dowiedziałem się od Bonieckiego, iż w momencie nakła- ! dania kapitelu wrzucił w głąb pustej kolumny blaszane pudełko z prochami polskiego więźnia, które potajemnie otrzymał z krema- j torium. Przy składaniu prochów obecni byli: B. Jasieńczyk, vorar- ' beiter kuchni, i harcerz Henryk Szcześniewski, który tam, na Maj- \ danku, słynął z tego, że nigdy nie zaklął. Minutą ciszy uczcili oni pamięć nieznanego więźnia „kaceciarza". Inicjator mauzoleum, Ze-lent, leży chory na tyfus. Pomnik zaprojektowany przez polskich więźniów i zaakceptowany przez Kapsa z okazji „święta narodowo-socjalistycznego" stał się mauzoleum zakatowanych na śmierć polskich więźniów Majdanka. „Gołębie", będące uwieńczeniem pomnika, wzbudzają powszechny zachwyt esesmanów. Boniecki zdobywa takie uznanie, że Kaps poleca mu wykonanie jakiejś rzeźby dekoracyjnej do ogrodu. Boniecki „w trymiga" (jakby powiedział Wiech) zorientował się w sytuacji i robi model żółwia dziesięciokrotnie powiększonego, żółwia, który we wszystkich fabrykach pracujących dla Niemców i we wszystkich warsztatach, narysowany węglem na ścianach lub kredą na podłodze, widniał jako symbol powolnej pracy. Kaps jest zachwycony, a także więźniowie, tylko każda ze stron z innego powo- ■ du. Jako ogrodnik mam wybrać odpowiednie miejsce dla rzeźby naj terenie ogrodu i stworzyć właściwe otoczenie. Wybieram miejsce ' przy bramie — aby żółw widoczny był dla wszystkich, którzy do pracy wychodzą, a także dla idących z innych pól czy warsztatów samochodowych, znajdujących się między bramą naszego pola a bramą główną. Buduję z kamienia łupanego duży postument o przekroju 2 m i wysokości metra. Na naszym polu zgromadzona została duża ilość kamienia wapiennego z własnych kamieniołomów, prócz tego płyty nagrobkowe z kirkutu żydowskiego w Lublinie. Zwozili je tu furmani cywilni i oczywiście wszystkie płyty były w kawałkach, widocznie rozbijano je zaraz na cmentarzu. Są to przeważnie płyty z piaskowca, ale znajdzie się też i szary marmur, i drogi czarny granit szwedzki. Napisy hebrajskie, w większości zwietrzałe, nie do odczytania, ale niektóre są świeże, lśniące złotą farbą. Na polu pracuje kommando złożone z około 30 steinklopferów, czyli więźniów ze słabymi nogami, którzy na siedząco rozbierają płyty cmentarne na tłuczeń do wysypania drogi wjazdowej i ścieżek koło bloków. Z kawałków tych płyt układam postument, aby przynajmniej część / nich uchronić od całkowitego zniszczenia. Jako tło dla rzeźby służy szpaler jałowców, z przodu zakładam rabatę z nagietkami i irysami. Obszar ziemi naokoło postumentu obsiany został trawą, a tuż przy postumencie posadziłem powój. Żółw wzbudza wesołość wśród więźniów i jest przedmiotem ogólnego zainteresowania. Po jakimś cza- I sic dowiaduję się, iż w którejś z tajnych gazetek pojawiła się fotografia naszego żółwia. Najbardziej dumny z żółwia jest rap- I portfuhrer SS-unterscharfiihrer Kaps! Kontakt z domem nawiązuję tym razem za pośrednictwem mego „ogrodnika" Kleniewskiego. Jest to młody ziemianin; siostra jego, inż. Janina Ostaszewiczowa, mieszka w Lublinie przy ul. Moniuszki 2 d. Dopiero w maju przez furmana udało się jej odnaleźć brata, mimo iż od stycznia przebywał w obozie. Gdy Kleniewski zaproponował mi korzystanie z tej drogi, skwapliwie zgodziłem się. Furman zastrzega się, że paczek nie będzie przewoził. Staram się o wyjaśnienie sprawy przesyłek dostarczanych mi przez Zielińskiego. Ile z nich zginęło? Brat z rezerwą i niedomówieniami pisze o tym, mając na uwadze fakt, że list przejdzie przez kilka rąk. Wnioskuję, iż uważa on osobę Przedgórskiego za niegodną zaufania. Takie typy, jak Zie-liński, winny być w opinii publicznej napiętnowane jako hieny. Z przykrością muszę stwierdzić, że wielu robotników i furmanów spośród tych, którzy się z obozem stykają, nie zdaje egzaminu i często pod ich adresem słyszę „pobożne" życzenia więźniów, by każdy z łych wyzyskiwaczy choć przez 4 tygodnie znalazł się w obozie i na własnej skórze odczuł, co to znaczy prawdziwy głód, i by sam zmuszony był płacić lichwiarskie ceny za kawałek chleba. Będąc jeszcze na wolności, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie stosunki w obozie koncentracyjnym. Pamiętam, jak Warszawa poruszona była wielką łapanką w styczniu 1943 r. i natychmiastowym wywiezieniem kilku tysięcy osób na Majdanek. Wyobrażaliśmy sobie, że to wielkie nieszczęście łączy wszystkich jakby w jedną rodzinę — a już pierwsi, którzy w styczniu i na początku lutego wracali Majdanka, opowiadali, jak to niektórzy czekali na śmierć swoich 100 101 1 'i współtowarzyszy, by w ten sposób uzyskać dodatkową porcję chleba. Jak się to wszystko potwierdziło! Nawet wielu „cywili" zarabia-'acych legalnie po parę tysięcy złotych miesięcznie, a znacznie więcej nielegalnie na handlu ubraniami i biżuterią wynoszonymi z obozu pobiera bez skrupułów paskarskie ceny od więźniów za bochenek suchego chleba. Niejeden z cywili robi majątek, wykorzystując nasz głód. Chodzę stale głodny — głód to dominujące we mnie uczucie, a myśli o jedzeniu zaprzątają całkowicie umysł. Będąc w Gartnerei po nasienie, które sam odważałem, w pewnej chwili stanąłem na wadze i szybko się zważyłem. Byłem bez obuwia i marynarki (zabranych od tygodnia). Okazało się, że straciłem prawie 20 kg w ciągu 7 tygodni. Organizm zużył wszystkie zapasy tłuszczu, żebra wyraźnie ry-suią się pod skórą, brzuch się zapadł, pośladków w ogóle nie mam, nogi i ręce wyglądają jak piszczele. W pierwszych tygodniach pobytu organizm miał z czego czerpać, ale co będzie po dalszych 7 tygodniach? Jeżeli znów stracę 20 kg, to nie będę miał siły podnieść się z siennika. A co dalej, to już wiadomo. Prawie codziennie zdarza się że ktoś z mego bloku kładzie się na ziemię w czasie apelu, wtedy „odchodzi" na rewir i albo tam umiera, albo nie zdaje „egzami-nu""przed komisia selekcyjną, dokonującą przeglądu, i zostaje odesłany do komory gazowej. Co jakiś czas słyszy się, ilu to chorych znów odstawiono do zagazowania. Rzadko kiedy chory wraca z rewiru na pole jako rekonwalescent. Ci nieliczni, których rodziny potrafiły nawiązać kontakt z obozem i są zaopatrywani w żywność, trzymają się jeszcze w formie. Reszta topnieje z dnia na dzień. Są tacy, o których rodziny pamiętają i wysyłają żywność, ale bywa i tak że część z takiej paczki ukradnie cywil, a część „kolega" przez omyłkę sam zje i do adresata albo nic nie dochodzi, albo znikoma część. Do takich ja należę. Powstaje we mnie głęboki żal do tych hien, szakali. Nie określiłbym tego uczucia nawet jako złość, jest to raczej wielkie przygnębienie z powodu myśli, że człowiek może się tak upodlić. Czyżby ogólne osłabienie moje spowodowało nawet zmiany w reakcji psychicznej? Zamiast wściekłości powstaje uczucie litości. Bilans mój kiepsko wygląda. Mam ropień na palcu, który nie chce się goić, świerzb, którego od tygodni nie mogę opanować i który wciąż się odnawia, zapalenie oczu, każdej nocy bolesne kurcze w obu nogach, a do tego wszystkiego koszmarne sny, zanik pamięci. Zaobserwowałem poza tym, że paznokcie już mi nie rosną, że zrobi-l\ się zupełnie miękkie; opanowuje mnie nieustanna senność i jesz-/c jedna plaga — zawszenie. Na domiar złego obecnie przyplątało mc cnteritis — niebywały rozstrój żołądka. Nie przypominam sobie, bym zjadł coś podejrzanego. Chodzę na stronę 9—10 razy dziennie, I wychodzi ze mnie przeźroczysty śluz. Jest to prawdopodobnie reak-[ cja organizmu na zbyt jednostajne odżywianie i brak innych konie-jc/nych pokarmów. Najwidoczniej przyszła i na mnie kolej. Równe I prawa, dla wszystkich. Taki był też początek u wielu tych, którzy | później powędrowali do komina. Biorę się w garść. Mimo zwierzę-! -L^o głodu, jaki odczuwam, nie jem już od trzech dni, co mnie jesz-»/r bardziej osłabia, ale ostry rozstrój kiszek mija. Żeby można In I o chociaż wszy się pozbyć, już siódmy tydzień się kończy, a myś-iiiv nie byli w kąpieli, koszul także nam nie zmieniali. Kapo Silberspitz został zwolniony. Wielkie poruszenie na polu. I ageraltester Rockinger woła więźnia adwokata Gackiego (byłego posła) i zmusza go do napisania listu do swojej żony z poleceniem wypłacenia Silberspitzowi 3000 zł, by w ten sposób zabezpieczyć mu hyt w pierwszych tygodniach wolności. Co za ordynarny szantaż! Dzień w dzień dziesiątki nagich trupów wywozi się z pola, a wycieńczeni głodem często podczas długich apeli oddają swoje ostatnie tchnienie. Setki ludzi przypatruje się temu bezradnie i nawet obojętnie. Taki los i mnie czeka, gdybym konał na placu. Śmierć straciła mpełnie swój majestat, swoją niecodzienność, przestała być straszna. Jeszcze przed chwilą kolega rozmawiał z nami — a oto przestał |uż oddychać, a przejście zdaje się takie łatwe, tylko powrót stamtąd jest niemożliwy. Śmierć stała się czymś tak powszednim, że nie robi już żadnego wrażenia. Pozbawiona została romantycznej aureoli bohaterskiego zgonu żołnierza na polu chwały. Jaką tajemniczością owiany był mit grecki, który nakazywał kłaść zmarłym pod język 102 103 obol, by mogli opłacić Charonowi przeprawienie ich przez błotnisty Styks, który siedmiokrotnie opasywał Hades. My tu stoimy codziennie nad Styksem, drugi brzeg bardzo bliski, a przeprawa bezpłatna. Wystarczy przestać oddychać, aby świat esesmanów, kapów, drutów kolczastych przepadł w wieczności. Jakie to łatwe! Rzeczywiście można powiedzieć, że apele odbywają się sub specie aeternitatis. Apel! Jedyna pora dnia, kiedy wszystkie usta muszą zamilknąć, kiedy nie słyszy się wyuzdanych przekleństw. Jedyny czas w ciągu doby, kiedy mogę się skupić, spokojnie odmówić pacierz i zapatrzony w chmury, w księżyc czy zachodzące słońce, oderwać się od rzeczywistości i odszukać w pamięci moich najdroższych zmarłych i wezwać ich pomocy; kiedy mogę myślą odwiedzić moich najukochańszych w Warszawie, którzy się mną opiekują. To jest ten codzienny moment obcowania z najbliższymi, z niego czerpię siły na dalsze ciężkie godziny. W okresie pełni schodzimy z apelu wieczornego przy świetle księżyca, ale także rano, gdy ustawiamy się do apelu, jest on jeszcze na niebie. Jego zielone światło nie nastraja amoroso. Codziennie też oglądamy i przeżywamy podczas apelu wschód słońca, zwycięstwo światła nad ciemnością; dla tego zjawiska miłośnicy przyrody specjalnie każą się wcześnie budzić w górach i opowiadają o tym przy ta-ble cThóte jako o wyczynie. Plac apelowy znajduje się na szczycie pagórka, z którego roztacza się piękny widok na panoramę Lublina. Obojętnie, z jakiej strony wieje wiatr, na placu apelowym jest zawsze wietrznie i zimno. Mogą mieć rację ci, którzy twierdzą, że miejsce to zostało złośliwie wybrane na założenie obozu, by więźniowie stale marzli. Pokazują się pierwsze czerwone promienie słońca, domy Lublina skąpane są w purpurowym blasku; w szybach także odbijają się owe czerwienie, tak jakby za nimi płonął ogień. Gdy poszczególne bloki już się ustawią, wynoszą stubendiensty tych, którzy po wczorajszym rannym apelu zmarli, a także ciężko chorych, i układają ich na ziemi, często w błocie, na lewym skrzydle każdego bloku. Opowiadał mi ksiądz rektor Archutowski, jak to pod okiem szefa krematorium SS-oberscharfiihrera Mussfelda musiał w pośpiechu wyładować z wozu trupy. Stojąc na wozie z drugim więźniem, Oba- 104 i ;j, z rozmachem przerzucali trupy przez ściankę na stos, gdzie miały > /ckać na swoją kolejkę do pieca. Obsługujący krematorium, uży-^ając długich, żelaznych drągów zakończonych trzema hakami, któ-i wbijali w jamę brzuszną, zaciągali trupa po trupie na ruszty i wsu-A.ili do pieca. Słuchając księdza Archutowskiego i patrząc na to wszystko myślałem, jaką wspaniałą śmierć i pogrzeb ma nawet najbiedniejszy chłop we wsi, który umiera na własnym łóżku, opłakiwany przez swoją rodzinę, a później umyty, w czystej koszuli, zostaje włożony z pietyzmem choćby do najprymitywniej skleconej trumny, którą ksiądz pokropi i odprowadzi na wieczny spoczynek na cmentarz. Tu zaś SS-oberscharfiihrer Mussfeld przepatruje u każde-m> trupa uzębienie i jeżeli znajdzie złoty ząb, to go obcęgami wyrywają. Popiół z krematorium wywozi się na kompost w Gartnerei i miesza ze śmieciami z całego obozu i ekskrementami z latryn. Nie dopalone kości idą do młynka, który miele je na mączkę kostną. Mączka dokładnie odważana w worki po 50 kg, skrupulatnie księgowana w księdze magazynowej, sprzedawana jest jako nawóz sztuczny. Tu się sprawdzają dosłownie i w tempie przyspieszonym słowa: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz". Zeszłoroczny kompost został w zimie wywieziony na pola w Gartnerei, gdzie sadzą teraz brukiew i kapustę dla kuchni obozowej. Gdy rodzina, powiadomiona po kilku miesiącach o śmierci więźnia, prosi o przesłanie jego prochów, po uiszczeniu odpowiedniej opłaty dostaje w puszce trochę popiołu, który akurat teraz wygarnięty został z pieca. Prochy, o które zabiegają najbliżsi, zostały już IMawno wywiezione na kompost. "t mil Napisałem do brata, dzieląc się radosną nowiną, iż sądząc z pogło-rk o tworzeniu rządu przez Radziwiłła, niezadługo będę w domu. U nas na polu nowość, bo kapowie zmienili swoje zimowe ubra-ia z czerwonymi spodniami dompteurow więźniów na letnie polskie mundury wojskowe. Nie wiadomo, skąd wzięły się one w obozie. Przebranie to jest dla nas bardzo niekorzystne, gdyż kapowie stali ic przez to mniej widoczni. Przedtem na 300 kroków, nawet w tłumie więźniów widać było czerwone spodnie, a teraz w chwilach naj- 105 mniej spodziewanych wyrastają niepostrzeżenie, jak spod ziemi. Również w ubraniu naszym, ogrodników, nastąpiła zmiana. Po dwutygodniowej kuracji kneipowskiej chodzenia na bosaka pozwolił nam feldfuhrer na chodzenie w drewniakach, ponieważ kopanie i wpychanie szpadla gołą stopą w twardą ziemię jest trudne. Przez p. Ostaszewiczową dostałem od brata pieniądze, maść przeciw świerzbowi i odpowiedź na mój list; pisze, że wiadomości o rządzie Radziwiłła są mocno przesadzone. List na pierwszy rzut oka jest bardzo oględnie napisany, widocznie by nie zaprzeczyć zbyt ostro wiadomości o masowym zwalnianiu więźniów z obozu. Sytuację moją osobistą przedstawia brat następująco: do p. Ostaszewiczo-wej ma w najbliższym czasie przyjechać moja kuzynka Ninka z walizką z ubraniem dla mnie, bo liczą na indywidualne zwolnienie mnie lada dzień, i Giga zastanawia się, że może lepiej zrobi, gdy z Warszawy przyjedzie do Lublina, żeby się ze mną w drodze nie rozminąć. Wiadomości więc doskonałe. Na moje pytanie odpowiada brat wyraźnie, że telegramu, za którego wysłanie dałem Przedgór-skiemu pajdę chleba, nie otrzymał. Dzielę się radosnymi wiadomościami z Kleniewskim. Gdy Przedgórskiemu komunikuję, że brat nie dostał depeszy, mówi z całym spokojem: — Czego pan chce, za pajdę chleba miał panu Zieliński depeszę wysłać? Za to płaci się sto złotych. — To po co w ogóle brał chleb ode mnie? Uważam sytuację za zupełnie wyjaśnioną. Podejrzany wydaje mi się Przedgórski również przez to, że wracając z roboty, zdejmuje z ramienia opaskę vorarbeitera i gdy po apelu feldfuhrer woła vorar-beiterów na omówienie jakichś spraw czy incydentów — aplikant nigdy się tam nie zjawia. Sprawa jest jasna, sam się mianował vor-arbeiterem i by mieć większą swobodę podczas robót wśród cywilów, sprokurował sobie taką opaskę. O Zielińskim dowiaduję się, że na tę samą sumę doręczoną więźniowi brał trzykrotnie pokwitowania. Raz przy doręczaniu pieniędzy, drugi raz, kiedy przyszedł po kilku dniach i oświadczył, że zgubił pierwszy kwit, a potem jeszcze po raz trzeci wyłudził kwit pod jakimś pretekstem i przedstawiał rodzinie, inkasując za każdym razem pieniądze. Maść przysłana przez brata skutkuje i po trzech dniach świerzb znika zupełnie. Z tego widać, jak niewiele warta była maść obozowa. Furman mój nie chce przyjmować żadnego procentu za doręczenie przesyłki. Ponieważ wjeżdża on rzadko na nasze pole, a często jeździ na pole sąsiednie albo przywozi materiał do dużego garażu, budującego się naprzeciwko bramy naszego pola, poddaję Kapsowi myśl, żeby zrobić rabaty na bankietach usypanych wzdłuż drogi obozowej w rejonie naszego pola i obsadzić kwiatami Blockfiihrerstube. Rapportfiihrer ^odzi się na to, więc Kleniewski może wychodzić codziennie do pielęgnowania kwiatów i grzebie się przy nich dotąd, aż furman przyjedzie i da mu znak głową, czy ma coś dla niego czy nie. Jeżeli ma, to zajeżdża między stosy z materiałami budowlanymi — tam Kleniewski odbiera przesyłki i oddaje mu listy. Pani Ostaszewiczową ma u siebie zdeponowane dla mnie pieniądze i w miarę możliwości przesyła mi je przez furmana. Do niektórych więźniów zaczynają nadchodzić paczki, ale podczas urzędowego otwierania paczek w obecności esesmana z poczty, niby dla kontroli, Wyderka wyjmuje wszystko, pozostawiając jedynie chleb. Piszę więc do brata, by mi przysłali na próbę paczkę z sucharami ze słodkiej mąki na jajach i smażonymi na tłuszczu. Sądzę, że takie suchary nie wzbudzą pożądliwości kapo w. Kaps poleca Bonieckiemu wykonanie dalszych rzeźb do ogrodu. f i Teraz więc Boniecki modeluje żaby siedzące na brzegu basenu z wodą lub wyłażące z wody na brzeg. Poza tym wykonał już pingwina, któremu z dzioba tryska woda, i najbardziej udane dzieło: jaszczura, wielkości pół metra, wyłażącego na mur. Jest to aluzja do Związku Jaszczur-• /ego. Wyszczerzony pysk jaszczura skierowany jest ku oknu „gabine-ui" feldfuhrera, mieszczącego się w narożnym pokoju, tuż obok bloku 12. Przygotowuję z murarzami podmurówkę z kamieni pod fragment starego muru ze zwietrzałej cegły; z jednej jego strony będą posadzone I w liny i z nich jaszczur wdrapywać się będzie na słoneczny mur. Najprzyjemniejsze momenty mojej pracy w obozie to dyskusje z kolegą Bonieckim na tematy estetyczne, ustawianie alegorycznych i/eźb (żółw, jaszczur), praca przy zakonspirowanym mauzoleum i praca nad upiększeniem naszego pola — a więc robota, która Niem-fom żadnej praktycznej korzyści nie przynosi. 106 107 Na III polu zaszły zapowiedziane zmiany. Rockinger zdjął opaskę „Lageraltester"; pokazują mi jego następcę: Niemiec, lat czterdziestu kilku, twarz zwyrodniała, czoło dziwnie ukształtowane, typ lombrozowski. Po apelu wieczornym wołają wszystkich blokowych, pisarzy, kapów i vorarbeiterów do feldfuhrera i tam odbywa sią odprawa. Przemawia nowy lageraltester. W ręku trzyma długi bat (mimo niedawno wydanego zakazu noszenia batów). Nazywa on bat swoim barometrem, bo jest miernikiem pracy i dyscypliny. Ma głos zachrypnięty, zapijaczony. A więc to ten, którego sprowadził feldfuhrer na miejsce „Dra Unblutiga". Szkoda, że Rockinger odszedł, czuję, że teraz zaczną się gorsze czasy. Rockinger chodzi z jakimś kommando do pracy i przeprowadza się na inny blok. Nowy lageraltester nazywa się Burzer, ma czerwony trójkąt. Przyprowadził on na pole słowackiego Żyda, Friedricha, który obejmuje w kancelarii ważny dział — Arbeitsdienst, poza tym kilku nowych kapów. Friedrich będzie decydował o przydziałach do poszczególnych kommand, ma więc jedno z najbardziej ważnych stanowisk. Już po kilku dniach zaczął zresztą pokazywać, przy wychodzeniu kommand do pracy, nowe porządki. Sypią się policzki, a potem brutalne kopanie w brzuch. W tydzień po przyjściu Biirzera, gdy rano wyszliśmy do apelu, dowiadujemy się, że przy dzwonku umocowanym na słupie, stojącym na środku placu apelowego (na którym znajduje się czerwone światło), znaleziono wiszącego blokowego Neumeistra. Był to porządny człowiek, lat około 35, inteligentny Żyd z Warszawy, który w stosunku do więźniów zachowywał się bardzo przyzwoicie. Blokowi żydowscy wykluczają możliwość samobójstwa, gdyż nie objawiał on żadnych tego typu zamiarów, a jego osobiste sprawy też nie mogły być powodem tak rozpaczliwego kroku. W ciągu dnia kapo Wyderka opowiadał wszystkim, że Neumei-ster popełnił samobójstwo, gdyż trapiły go wyrzuty sumienia za zbrodnie popełnione na więźniach. Nie bardzo to jest przekonywające. Powoli zaczyna przeciekać prawda. Burzer ze swoim pupilem, kapo Karlem Gałką z Wiednia, byłym esesmanem, zamkniętym za jakieś przestępstwo w obozie, przyszli pijani około północy do bloku 5, na czele którego stał Neumeister, i zażądali od niego wydania złota. Neumeister twierdził, że go nie ma, wtedy zaczęli go dusić; doszło do szamotania i krzyków. Wówczas kazali mu się ubrać i wyjść z nimi. Wyprowadzili go na pole i tam znów zaczęli go „prze- 108 sluchiwać". Widocznie tam przyznał się, że biżuterię ma schowaną u pewnego Polaka. Jednak Burzer z Gałką tym się nie zadowolili. Neumeistra powiesili na jego własnym pasku, po czym poszli do owego Polaka i kazali mu oddać kosztowności. Ten o niczym nie wiedząc, wydał im wszystko. Ponieważ nie było żadnego śledztwa w sprawie „samobójstwa", więc wszyscy panicznie boją się cokolwiek na ten lemat mówić, aby ich nie spotkał podobny los. Trupa Neumeistra odcięto po apelu i po wyruszeniu kommando do pracy odniesiono do krematorium. Ułożono go na noszach, przykryto pustym siennikiem. Jedynym, który miał odwagę oddać mu ostatnią posługę, był blokowy z szóstki, gruby Jakub, żydowski tragarz spod dworca głównego w Warszawie. Odprowadził on zwłoki aż do bramy pola. To najlepiej świadczy, że fakt ten z samobójstwem nie miał nic wspólnego, bo wtedy wielu innych blokowych i stubendienstów asystowałoby przy wynoszeniu ciała. Po apelu wieczornym wzywają Zelenta i mnie do Kapsa. Kaps mianuje nas obu vorarbeiterami (przodownikami) oddziałów pracy, które prowadzimy, i każe nam samym postarać się O opaski — bo me ma opasek zapasowych. Kilka dni potem na jego polecenie urządzono karne ćwiczenia >lla blokowych, kapów i vorarbeiterów — za zbyt łagodne traktowanie więźniów i za opuszczanie się w obowiązkach. Po apelu wieczornym na placu apelowym zostaje 10 blokowych, 5 kapów i 15 vorar-lieiterów — razem około 30 osób. Zaczyna się od „Hinlegen" (padnij) i „Auf (wstań), i tak 20 razy powtórzone bez przerwy. Przy 15 i azie zdawało mi się, że serce wyskoczy mi gardłem, przy ostatnich komendach nie byłem w stanie prawidłowo podnieść się z ziemi. Po-uin krótki marsz i piątkami biegiem pod górę placu apelowego, lam kazali nam się położyć na ziemi i turlać w dół. Teraz znów rap-portfuhrer staje na baczność i zaczyna zbiórkę. Ustawiamy się za nim w dwuszeregu, tymczasem on wykonuje zwrot,, wszyscy więc muszą się rozbiec i na nowo ustawiać za jego plecami. Komenderu-ie: „Abtreten" — wszyscy biegną do swoich bloków. A gdy pierwszy więzień dobiegał już do bloku, on wołał znów: „Achtung". Wszyscy Majemy na baczność. Wtedy pada komenda: „Antreten" — i znów I a kies ćwiczenia. ,^\btreten" — znów wszyscy rozbiegają się do blo- 109 ków, znów: ,Ąchtung" — i tak dokoła Macieju po 5—6 razy. Zlani potem, z rękarni czarnymi od brudu, w ubraniach utytłanych w kurzu, wracamy do bloków. Wszystkie mięśnie w nas grają. Wysłano mnie i jeszcze jednego więźnia z kommando ogrodników do odstawienia kartofli do domu Thumana. Rozwożenie kartofli wchodzi w zakres kompetencji botaników. Eskortują nas dwaj esesmani. Na terenie Gartnerei ładujemy kartofle do worków i nakładamy na ręczny wózek. Po przejściu Postenkette konwojujący nas esesmani zdejmują karabiny i trzymają je gotowe do strzału. Zbliżamy się do Lublina. Na skraju miasta, na wzgórzu, z którego I roztacza się widok na obóz, stoi czerwony dom — Das rotę Haus — j w którym mieszka Thuman. Wychodzi jego żona (wygląda rzeczywiście na żonę skromnego stolarza, którym był Thuman jeszcze do wybuchu wojny) i każe nam znosić worki do piwnicy. W obozie powstał wielki ruch. W połowie maja nadszedł nowy transport Żydów z Warszawy. Przyjechało parę tysięcy osób — mężczyźni, kobiety i dzieci, nawet niemowlęta. Esesmani przestają się już nami interesować na polu, wszyscy mają pełne ręce roboty. Żydzi przyjechali w nocy i umieszczono ich w tzw. Rosengarten („ogród róż")| Nazwa ta brzmi bardzo romantycznie, ale tam ani ogrodu, ani róż nie ma. Po prostu obok budynku, w którym mieści • się łaźnia i Gdskammer, jest morgowy plac ogrodzony drutem kolczastym. Tamipod gołym niebem trzymano wszystkich aż do rana, a rano zaczęło się przyjmowanie transportu. Przede wszystkim oddzielono mężczyzn od kobiet i dzieci. Walizy i tobołki odbierają Niemcy przed wejściem do łaźni, tam każą się rozbierać i strzygą. Potem specjalna komisja dokonuje przeglądu, każe otwierać usta i podnosić ręce do góry, a to dla skontrolowania, czy przypadkiem ktoś nie usiłuje przeszmuglować biżuterii. Komisja ta segreguje więźniów; zdrowych i młodych kieruje do jednej łaźni, a osoby starsze, chore i młodociane (z wyjątkiem matek) — do drugiej. Do tej ostatniej wpuszczają znacznie więcej osób aniżeli wskazywałaby liczba pryszniców, tak że kąpiel w takich warunkach byłaby prawie niemożliwa. Mimo to kierują tam wciąż następnych, robi się coraz ciaśniej, w końcu' stoją już w takim ścisku jeden przy drugim, że z tru- 110 dem za ostatnim można zamknąć drzwi. Niestety, z pryszniców nie spływa woda, za to po chwili z niepokaźnych otworów, umieszczonych w suficie, sączy się gaz „cyklon". Esesman patrzy przez wziernik w drzwiach i czeka, kiedy skłębiona masa przestanie się ruszać; potem zamyka otwory gazowe i puszcza w ruch wentylatory. Komora pozostaje zamknięta aż do apelu wieczornego, po czym przyjeżdżają ciągniki, każdy z trzema przyczepami, i odwożą trupy do krematorium mieszczącego się naprzeciw, po drugiej stronie drogi, między I i II polem. Obok stoi tam też barak-pralnia. Ponieważ Gas-kammer nie może być w ciągu dnia opróżniona, bo leży w środku obozu i wszyscy widzieliby wywożone trupy, resztę niezdatnych do pracy Żydów, którzy nie mieścili się w Gaskammer, odesłano do szopy przy krematorium. A gdy apel wieczorny się skończył i ruch w obozie ustał, wtedy zabrano się do likwidowania owej reszty. Otwierają drzwi szopy i każą Żydom rozbierać się i wchodzić pojedynczo do sąsiedniego pomieszczenia. Przy drzwiach w drugim pomieszczeniu stoi dwu oprawców z żelaznymi rurami; każdy wchodzący Żyd dostaje kilka uderzeń w głowę, a gdy zwali się z nóg, wołają następnego, którego ciało rzucają na trupa pierwszego i tak dalej, aż wy tłukli wszystkich. Spod ścian szopy na podwórze wypływa struga krwi. Ściany kaźni obryzgane są krwią i mózgiem. Jednego dnia zagazowano i ubito łomami tylu Żydów, że piec w krematorium nie był w stanie pochłonąć ich w ciągu całej doby. Na terenie Gartnerei, w wąwozie, budują strzelnicę. Więźniowie widzieli ułożony na żelaznych szynach stos drzewa, a na nim trupy; potem Niemcy oblali to wszystko mieszanką benzynowo-spirytusową i podpalili. Następnego dnia po nadejściu transportu wysoka, ciemna smuga dymu snuła się nad wąwozem, a gdy wiatr zawiał w kierunku obozu, czuć było zapach palonych kości, włosów i tłuszczu. Ogień ten pali się dzień i noc i na stos dorzuca się następne trupy. W ciągu dnia przysłano na III pole nowe grupy Żydów (po kilkaset osób w każdej). Zajmują puste bloki. Zaczyna się znana nam procedura z przyszywaniem numerów, opasek itd. Żydzi tak są stłoczeni, że śpią po dwóch w jednym łóżku. Nie wolno nam się z nimi kontaktować, ale dowiedzieliśmy się już, że przywiezieni zostali z Warszawy, gdzie w getcie w kwietniu 1943 r. było zbrojne powsta- lii N nie. Wielu esesmanów zginęło. Niemcy użyć musieli do walk czołgów. Obecnie całe getto jest w likwidacji. W ciągu następnych dni nadchodzą nowe transporty Żydów, a równocześnie na polu odbywa się selekcja Żydów z pierwszego transportu. Wszyscy z danego bloku muszą się rozebrać (przy czym esesmani dokładnie pilnują, aby wszyscy Żydzi stanęli do przeglądu) i ustawić na placu apelowym. Komisja składa się z szefa krematorium SS-oberscharfuhrera Mussfelda, kapo Bendena, kilku esesmanów i lageraltestera. Każdy więzień staje przed komisją i albo go z miejsca przydzielają do grupy gamli, albo każą mu przebiec około 20 metrów. Pracując niedaleko, przyglądam się tej selekcji. Każdy dziarsko ruszał z kopyta, a niejeden biegł ze śmiercią w zawody. Gamli odstawiają do bloku 19, a więc tego, który dotychczas wśród więźniów miał opinię najlepszego. Do niego należał duży plac, który od strony bloku 18 odgrodzony był wysokim parkanem z desek. W marcu i w kwietniu przebywali w nim więźniowie oczekujący na zwolnienie. Nie chodzili już wtedy do roboty, cały dzień spędzali w bloku, dostawali więcej jedzenia, żeby trochę podreperować swój wygląd. Mogli cały dzień spać. Zastanawiałem się kiedyś, jak ja wyglądam. Czy w przypadku zwolnienia musiałbym być odkarmiony i przejść przez blok 19, czy też mógłbym być z miejsca wypuszczony? Teraz blok 19 zmienił swe przeznaczenie, obecnie przetrzymują w nim tych, którzy wieczorem mają pójść do gazu. Raczej trzeba by powiedzieć, że blok ten wrócił do swego pierwotnego przeznaczenia. Dawniej miał nr 15 i w nim właśnie w lutym 1943 r. umieszczono osiemdziesięciu kilku Polaków z I transportu warszawskiego, którzy jako pierwsi poszli do Gaskammer. Apel wieczorny odbył się w szybkim tempie, zaraz też padł rozkaz udania się do bloków, oczywiście z zakazem opuszczania ich pod karą śmierci. Rzeczywiście, za chwilę pole było jakby wymarłe. Ale patrzymy przez szpary w bramie bloku. Po kwadransie czekania widzimy, że na placu apelowym w prawdziwie grobowym milczeniu formuje się pochód około 120 Żydów. Suną bezszelestnie jak cienie. Ani jeden okrzyk lęku czy rozpaczy nie rozproszył ciszy. Na przedzie niosą na noszach jednego, który już się gazu nie lęka. Obraz wart pędzla Bocklina! Po upływie pół godziny słyszymy nawoływania, że można już z bloków wychodzić. Mamy ścisły kontakt z V polem kobiecym, gdyż nie ma tam kuci mi, więc obiady dla nich gotowane są u nas i specjalna kolumna wozi im obiady w kotłach. Jest to droga, przez którą Żydzi mogą nawiązywać kontakt z żonami. Teraz dowiedzieli się tego, co my, starzy więźniowie, wiemy już od dawna, że matkom odbierają dzieci i odsyłają do gazowania. Która matka nie chce oddać dziecka do pazu, może z nim razem pójść na śmierć. Dużo kobiet decyduje się dobrowolnie — wybierają śmierć razem z dzieckiem. Słyszymy plącz, zawodzenie matek, którym przemocą odebrano dzieci. Jęk i szloch zawisły nad obozem. Panują one, powiedziałbym, w codziennej atmosferze, gdyż codziennie nadchodzą nowe transporty Żydów. Więc nadal kontynuuje się gazowanie, zabijanie łomami żelaznymi w szopie krematorium, przeprowadza się selekcje na III polu wśród mężczyzn i na V polu wśród kobiet, a niezależnie od lego odbywa się jeszcze odbieranie niemowląt i małych dzieci. Wciąż mam w uszach płacz i lament — płaczą matki za dziećmi, dorosłe kobiety opłakują niedołężne stare matki i ojców, rozpaczają mężowie, których żony nie chciały rozstać się z dziećmi. Przyjechał teraz nowy transport, tak duży, że Rosengarten (co za okrutna ironia zawiera się w tej nazwie!) nie mógł wszystkich pomieścić, więc kilka tysięcy osób umieszczono na placu między IV i V polem, w składach węgla. Stamtąd partiami zabierają ich wraz /. walizami do łaźni. Żydzi, dowiedziawszy się przez druty od tych /. IV pola, co ich czeka, niszczą i drą banknoty. Droga ze składu wę-jda do łaźni usłana jest podartymi banknotami 500-złotowymi, 100-dolarowymi, a nawet 500-dolarowymi. Eskortujący esesmani pilnu-ją, aby żaden więzień nie zbliżył się do kolumny i czegoś od nich nie wziął, a po jej przejściu nie podniósł czegoś z ziemi. Pracując w tym czasie na zewnątrz pola, któregoś dnia znaleźliśmy mały, brudny woreczek, wielkości jaśka, w pobliżu naszej Blockfiihrerstube. Oddaliśmy go esesmanom, a oni wysypali jego zawartość na ziemię. Były w nim kawałki suszonego chleba, które kazali nam zabrać. Dzielimy chleb uczciwie na cztery części. Jest Iwardy jak kamień. Trzeba go długo w ustach trzymać, żeby trochę zmiękł, wtedy można go powoli zgryźć. Mam tego chleba na tydzień, smakuje jak delicje. Mając już smutne doświadczenia, noszę 112 K _ 485 dni... 113 chleb we wszystkich kieszeniach, a resztę w woreczku, który oddaję Bonieckiemu na przechowanie w jego pracowni. Bardzo dużo daje mi ten suszony chleb, zbierany na czarną godzinę przez jakiegoś biednego Żyda. Dopiero na Majdanku zrozumiałem głęboki sens modlitwy: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj". Żydzi przyjeżdżają z konserwami mięsnymi i rybnymi, z wytwornymi walizami wypchanymi garniturami, pidżamami, jedwabną bielizną, z termosami, z instrumentami muzycznymi, z tym wszystkim, z czym wyjeżdża się na letnisko lub w dalszą podróż turystyczną. Jeżeli przychodzi mniejszy transport, to w ogóle nikogo do obozu nie przyjmują, lecz wszystkich, bez wyjątku, z miejsca pakują do komory gazowej. Ubrania, obuwie i walizki są odsyłane do Bekleidungs-kammer, gdzie specjalne kommando więźniów pod dozorem esesmanów zatrudnione jest przy przeszukiwaniu odzieży, w której ewentualnie może być ukryta biżuteria i banknoty; w poszukiwaniu banknotów dolarowych oddziera się od butów obcasy i podeszwy; w walizkach szuka się drugiego dna, zdziera materiał, którym wewnątrz są wyklejone. Od chwili wydania Żydom numerów możemy nawiązywać z nimij kontakt. Dowiaduję się o ich bohaterskich wyczynach podczas po-i wstania w getcie. Do obozu napływają z transportów tysiące, tysiące Żydów, dla których trzeba na poczekaniu znaleźć jakieś zajęcie. Dc mojego kommanda przydzielili około 200 Żydów i mam zaraz ict zatrudnić. Z braku innej roboty każę przekopywać kawałki grunti między blokami, które były już raz przekopane. Zabrakło nawę szpadli — Wyderka każe więc kopać łopatami i szuflami. Robota jest lekka, bo w miękkiej ziemi. Chodzę między nimi i szukam intei ligentów. Jest wśród nich wiceprezes stronnictwa syjonistycznego! poseł na sejm i znany historyk dr Schipper, zamieszkały przy Tłc mackiem. Niskiego wzrostu, lat około 60, pogodny, nie traci fanta^ zji, boso przekopuje ziemię, opowiada mi przy tym o powstaniu i tym, że stracił bogatą bibliotekę dzieł historycznych. Jest też naczep ny rabin polowy WP Posner, wysoki, przystojny mężczyzna. Jes także Kaczko, kawaler Krzyża Niepodległości, właściciel kilku be koniarni, poza tym — dentysta dr Włodawski z synem, z ul. FoksalJ jakiś Bassis i wielu innych, których nazwiska nic mi nie mówią. Stał 114 ram się stworzyć im możliwie znośne warunki pracy. Tych, którym po kilku dniach zaczęły puchnąć nogi, biorę do pracy siedzącej, do pielenia chwastów ze świeżo zasianej trawy. Pokazałem, jak to mają robić, i odszedłem do innej pracy. Za pół godziny przybiegają do mnie z porozbijanymi głowami. To lageraltester Biirzer tak ich pobił dębową laską. Idę więc do Biirzera i pytam, dlaczego kazał im przerwać pracę. Powiada, że wyrywali zieleń, więc ich przepędził. Wyjaśniam mu, że to chwasty, że zagłuszać będą trawę. Odpowiada, że tak jak jest, też jest dobrze i dalej nie trzeba plewić. Kilka dni przedtem chwalił się przede mną, że pod Monachium ma ogromne gospodarstwo ogrodnicze, obejmujące ponad 100 hektarów, że kilkaset osób u niego pracowało, a tu sprzeciwia się plewieniu chwastów we wschodzącej trawie. Równocześnie mówił wiele o tym, że szalenie lubi kwiaty i że na całym III polu ma być zasadzone morze kwiatów. Przy jednej z selekcji wybrano dziewiętnastu słabych, niezdolnych do pracy Żydów i zamknięto ich w bloku 19. Widocznie jednak za mało ich było, aby uruchomić komorę gazową, więc zostawiono ich tam na noc. Na drugi dzień rano znaleziono ich wszystkich powieszonych. „Parola" zaczyna działać; mówią, że Żydzi ze strachu przed zagazowaniem wybrali sobie taką śmierć. W ciągu następnych dni krąży inna wiadomość, że to Biirzer z Wyderką, pijani, poszli w nocy do bloku 19 i wszystkich powiesili. Więźniowie w sąsiednim 20 bloku istotnie słyszeli w nocy jakieś jęki i głośne rozmowy. Nie prowadzi się żadnego śledztwa, jedyną reakcją władz obozowych było wydanie zarządzenia, iż w wypadku samobójstwa więźniów nie wolno usuwać trupów do czasu zjawienia się komisji SS. Całe pole oga-rnął strach. Początkowo Żydzi umieszczani byli w pustych blokach, ale później transporty rozdzielano na wolne miejsca w blokach już zamieszkanych, pakując po dwu Żydów na jedno wąskie łóżko. Zaczęły się /lote czasy dla kapów i blokowych. Okazało się, że mimo ostrej rewizji udało się wielu Żydom przemycić część biżuterii i złota. Połykali pięciorublówki, brylanty i potem opłacali blokowych, by ci polis Lte zwalali im wypróżniać się do misek w bloku. Jeden taki zabieg kosztuje 5 dolarów. _ . Kapo Wyderka zaczyna grasować. Ma on uzdolnienia detektywa, po minie więźnia poznaje, czy ma on nieczyste sumienie. Takiego podejrzanego zabiera ze sobą do Waschbaracke lub do jakiegokolwiek innego bloku, każe mu się rozebrać i obmacuje każdy szew w ubraniu. Nie było prawie wypadku, by Wyderka zatrzymał kogoś, kto by nie miał przy sobie czegoś wartościowego. Oddaje mu przy tym usługi Bubi, który kręci się między Żydami, rozmawia ich żargonem i ci niemal spowiadają się przed nim ze swych tajemnic, me orientując się, z kim mają do czynienia. Potem Wyderka już na pewniaka wyciąga od nich dolary, a Bubi dostaje za te usługi cukierki. Część skonfiskowanej biżuterii oddaje Wyderka, jak i inni kapowie, esesmanom, większość jednak przylepia się do jego palców. W obozie ma opinię milionera. Esesmani szukają też kosztowności na własną rękę. Pomijając już rewidowanie ubrań i waliz, rozpruwanie poduszek i Jaśków, często komendant obozu schutzhaftlagerfuhrer Thuman, I rap-portfuhrer Kostial i inne „szyszki" obozowe własnoręcznie szpadlami przekopują Rosengarten, w którym Żydzi najczęściej spędzają pierwszą noc lub w ciągu dnia czekają na swoją kolejkę do łaźni albo komory gazowej. Znajdują tam całe garście pierścionków, drogich kamieni, złote dolary i ruble. To samo dzieje się na placu między IV i V polem, gdzie jest skład węgla. Tu jednak sprawa komplikuje się nieco, bowiem codziennie brany jest stąd węgiel do kuchni. Jeden oberscharfuhrer pilnuje drugiego, by któryś z nich nie robił poszukiwań na własną rękę. Czasem jakiemuś więźniowi uda się także dostać do Rosengarten lub do składu węgla. Pokazano mi dwóch takich, którzy w ciągu kilkunastu minut znaleźli zakopane w ziemi zawiniątko pełne pierścionków, a poza tym wygrzebali z piasku pudełko od landrynek pełne złotych dolarów. Teraz ceny na polu zaczynają skakać do góry. Kapowie, blokowi mają złoto, a Żydzi płacą niebywałą cenę za chleb. Pewnego dnia podchodzi do mnie młody więzień z gwiazdą żydowską, wymienia moje nazwisko i pyta, czy to ja właśnie jestem. Potwierdzam. Okazuje się, że to syn właściciela domu przy ul. Żurawiej, gdzie miesz- kałem, z którym od siedmiu lat byliśmy w procesach z powodu różnych koniecznych remontów, których stary Abram Pfefer nie chciał wykonać. Syn zajmował się administracją domu, mówił poprawnie po polsku i absolutnie nie miał semickiego wyglądu. Zapominamy wzajemne urazy, postanowiłem się nim zaopiekować. Opowiedział mi, że jest tu z żoną i 7-letnim synkiem, że żonie chcieli zabrać dzie-rko, ale oświadczyła, że woli z dzieckiem umrzeć. Wiadomość tę otrzymał właśnie przed kilkoma godzinami od żony. Następnego ilnia, wskazując mi smugę dymu, ze łzami w oczach powiedział: „Patrz pan, to jest pogrzeb mojej żony i dziecka". Wyznał mi, że ma zamiar popełnić samobójstwo, uznawszy swój los również za beznadziejny. Powstrzymuję go od tego zamiaru, pocieszam, chociaż sam nie wierzę w to, co mówię; ale widzę, że on kurczowo chwyta się moich słów. Dla tych tysięcy Żydów nie ma w obozie ani takiej ilości narzędzi pracy, ani roboty, więc każą im przez cały dzień maszerować i ćwiczyć na placu apelowym. Jak my wszyscy chodzą bez butów, marynarek i czapek. Mimo to godzinami ćwiczą: „Miitzen ab", „Mutzen ititf", przykładając ręce do głów. Wielu z nich, nie przyzwyczajonych do słońca, dostało już silnego porażenia słonecznego. Twarze obrzmiewają im do tego stopnia, że powiek nie mogą otworzyć. Posyłają też ich do kamieniołomu do noszenia kamieni, a ponieważ nie dano im nosiłek, więc noszą kamienie w rękach. Obecnie na gwałt każą darniować skarpy naokoło bloków; Żydzi noszą darń, ale z braku nosiłek używają do tego starych drzwi lub desek wyjętych z łóżek. Niektórzy starają się ułatwić sobie robotę, otrząsając wszystką ziemię z korzeni. Przynoszą więc kępy trawy z obnażonymi korzeniami, które w słońcu momentalnie wysychają. Żydzi z wielkim trudem naginają się do reżimu obozowego. Nie można z żadnym z nich rozpocząć rozmowy, gdyż w tej chwili inni przerywają robotę i skupiają się. Nie umieją też ze sobą rozmawiać lak jak inni, którzy niby pracują, a odwróceni od siebie rozmawiają I nic zwracają niczyjej uwagi. Trzeba ich nawet uczyć wystawiania w.nt. Jest jedno słowo, które przyjęło się powszechnie wśród nich, u mianowicie „sechs", którym się Żydzi nawołują i ostrzegają, gdy lupo lub jakiś esesman nadchodzi. ()d przybycia transportu Żydów do obozu cofnięty został rozkaz i) obowiązku nadliczbowej pracy więźniów po apelu wieczornym, 116 117 bowiem tak wielka jest ilość rąk do pracy, że dla wszystkich nie ma zatrudnienia; dlatego też Kaps przestał przetrzymywać nas po apelu. Niestety, do wyjątków należy Gartner, bo dopiero po apelu (nawet w chłodne dni) wolno podlewać kwiaty i trawniki. Z tego powodu blokowy Zygmunt zwalnia mnie z funkcji sekcyjnego, gdyż wracam na blok zawsze ostatni, a sekcja nie może z podziałem chleba i dodatków czekać na mój powrót. Niemcy traktują Żydów gorzej niż Aryjczyków i przy byle okazji biją ich niemiłosiernie. Burzer ma swój specjalny sposób bicia. Grubą dębową laską celnie uderza w kark, gdzie przebiega granica pierwszego kręgu i potylicy, i powala ofiarę na ziemię. Często podchodzi z tyłu do Żyda, który stoi wyprężony przed jakimś esesmanem, i wymierza sobie wzrokowo miejsce na karku, w które ma uderzyć. Jeżeli Żyd po jego ciosie nie przewróci się, lecz odskoczy, to jest z tego oczywiście niezadowolony, tak jak myśliwy, który spudłował, celując do cietrzewia. Bestialstwo lageraltestera dopinguje kapo w do analogicznych wyczynów. Tworzy się różne kommanda, aby w ciągu dnia wypchnąć te tysiące Żydów z pola. Jedno z takich kommand obejmuje kapo Karl Gałka, prawa ręka Biirzera. Podobno Gałka dostał zalecenie, aby codziennie do obozu wracało o dziesięciu Żydów mniej. I rzeczywiście, codziennie przynoszą jednego lub dwóch zabitych, kilku z rozbitymi głowami, z sińcami i poprzecinaną od bicia skórą. Bije on grubym kijem. Zresztą, gdyby nawet Gałka takiego polecenia nie miał, to i tak jego postępowanie byłoby bezkarne, nikt nie uczyniłby mu żadnej wymówki za bicie ludzi bez najmniejszego powodu. Rano rozgrywają się tragedie, gdy pisarze blokowi przyprowadzają nowych ludzi do punktu zbornego kommanda Gałki. Więźniowie próbują uciekać, ale nadaremnie, bowiem numery ich są zapisane. Wtedy otwiera się pole do łapownictwa. Pisarze blokowi codziennie wieczorem dostają z kancelarii od Friedricha, prowadzącego Arbeitsdienst, polecenia, ilu więźniów mają przydzielić do poszczególnych kommand. Są „świetne" kommanda, złotodajne w dosłownym tego słowa znaczeniu, np. krema- torium, Bad und Gaskammer (gdzie się gazuje odzież i bieliznę dla zabicia wszy); dobre kommanda — jak magazyny odzieżowe i obuwia, warsztaty szewskie i krawieckie, SS-kantyny, SS-kuchnie, kompost, Gartnerei, kuchnia dla więźniów; wreszcie przeciętne kommanda — przy budowie nowych baraków i dróg w obozie, bo jest stały kontakt z cywilami. Ale są także złe kommanda: Lagergut, budowa VI pola, Wagenkolonne, i karne: Bunkerbau, Latrinenkom-mando oraz te, gdzie są kapowie typu Gaiki. Złe kommando może się zmienić na dobre, jeżeli z niego zabiorą takiego kata, jak Gałka lub kommandofuhrer SS-rottenfiihrer Fritsche, przezwany „Jastrzębiem". „Jastrząb" jest nawet wśród esesmanów znienawidzony. Katuje więźniów w straszny sposób. Gdy więc pisarz wieczorem podaje więźniom, do jakiego kommanda zamierza ich przydzielić, zaczynają się targi. Jeżeli to jest złe kommando, za 100 zł dostaje się przydział do lepszego, a tylko ci, którzy nie mają,się czym opłacić, idą ilo najgorszych kommand. Do Latrinenkommando przydzielają często kogoś indywidualnie na 14 dni. Obecnie oczyszcza latryny i ciągnie wóz z ekskrementami lekarz, ukarany za jakieś przewinienie, (idy się ktoś chce z jakiegoś kommanda wydostać, to tę zmianę musi Friedrich przeprowadzić w kancelarii, bo w wykazie danego kommanda trzeba zmienić numer więźnia. Kapo dozorujący prace 11 ostaje wykaz numerów wszystkich więźniów tej grupy, aby w razie ucieczki wiadomo było, który z więźniów uciekł. Pisarz musi więc zanieść Friedrichowi łapówkę za przepisanie numeru do innego kommanda, a to już więcej kosztuje. By usprawnić wymarsz poszczególnych kommand, a z pola wychodzi około 5000 więźniów w różnych grupach, Arbeitseinsatz ustala porządek. Każda grupa ma swój stały numer i niezmienną liczbę ludzi. Otrzymuje ona codziennie Arbeitsdienstzettel z nazwą, numerem kommanda, liczbą więźniów. Kartkę tę oddaje kapo na bramie, meldując głośno numer i stan grupy. Kommando bez za-trzymywania się przechodzi przez bramę. Blockfuhrerzy notują numer, sprawdzają liczbę wymaszerowujących więźniów, bijąc laską po głowie tych, którzy źle idą w szeregu. Arbeitsdienstzettel dostaje kommandofuhrer, który z innymi esesmanami, uzbrojonymi w nabi-ic „empi" i „rozpylacze", czeka na swoje kommando. Liczba esesma- 118 119 nów zależy od liczby więźniów. Przy bramie nie może być żadnych zatrzymań i parę tysięcy osób musi w ciągu 10 minut od wydania rozkazu: ^rbeitskommando formieren", wymaszerować z placu. Gdy powstaje zwłoka, tzn. nie ma kompletów ludzi w danych komman-dach, za to odpowiedzialni są blokowi i pisarze blokowi, że nie dostarczyli więźniów. Ponieważ jednak kommando wyjść musi, więc łapie się z rezerwy stojącej na placu apelowym pierwszego lepszego więźnia i uzupełnia komplet. A gdy ten „zastępca" nie może iść, bo ma np. chore nogi, to dostaje kije i kopniaki, a w ostateczności zdrowi więźniowie biorą go na barki i wynoszą, aby przez bramę wyszła taka liczba więźniów, jaka uwidoczniona jest w Arbeitsdienstzettel. Przy bramie stoi prawie codziennie Thuman i pilnuje wymarszu; za opóźnienia i przerwy między wychodzącymi kommandami robi wymówki komendantowi pola, ten znów ruga arbeitsdienstfiihrera. Efekt: niedługo potępi wybiega goniec na plac apelowy i woła głośno: „Sdmtłiche Blockdłteste, sdmtliche Blockschreiber". Wszyscy więźniowie obecni na placu powtarzają to wezwanie i za chwilę biegną blokowi i pisarze w kierunku kancelarii i ustawiają się przed budynkiem w szeregu. Wychodzi arbeitsdienstfiihrer i zaczynają się karne ćwiczenia. Trwają one, zależnie od humoru, 15 minut do godziny. Ostatnio kazano wszystkim wejść do basenu z wodą i potem w mokrych ubraniach turlać się po głównej drodze wjazdowej, ubitej z potłuczonej cegły. Wszyscy byli czerwoni od stóp do głów. Tak samo wymarsz po przerwie obiadowej musi odbyć się w ciągu dziesięciu minut. Obecnie odbywa się segregacja więźniów na Żydów i Aryjczyków. Aryjczycy przechodzą do bloków 14, 15 i 16. Aryjczycy z mojego bloku, dziewiątego, przechodzą do bloku 15, do blokowego Janusza Olczyka. Z żalem rozstaję się z blokowym Zygmuntem Stau-berem, najporządniejszym blokowym spośród wszystkich na całym III polu. Z bloku 9 odszedł także pisarz Knips. Zrobił karierę, bo wzięto go do Schreibstube. Mnie już w ogóle nie zauważa, kiedy przychodzi czasem do starego bloku. Następcą jego został mój ogrodnik, Jerzy Noak, nauczyciel gimnazjalny z Białegostoku, 28-letni, chudy, mający prawie dwa metry wzrostu. Przyjechał z transportem białostockim w końcu kwietnia i jako inteligenta ściągnąłem go do moich ogrodników. Stał biedak bosy, zamyślony i dziabał szpadlem ziemię w jednym miejscu. Wielkiej pociechy z niego jako „botanika" nie było, ale to człowiek o wielkiej erudycji, mówiący biegle po niemiecku, francusku, włosku, znający poza tym angielski, interesujący się wszelkimi przejawami życia. Pierwszorzędny partner do dyskusji i wyszukiwania problemów dyskusyjnych. Zamknięty został przez Niemców za opiekę roztaczaną nad biblioteką miejską i za wybitny wpływ, jaki wywierał na życie kulturalne miejscowej inteligencji. Zainteresował się nim jako „kolegą po fachu" lageraltester Roc-kinger i mianował go schreiberem na miejsce Knipsa w 9 bloku. < )czywiście Noak nie miał do tego najmniejszych kwalifikacji, gdyż nie był ani brutalny, ani bezwzględny. Raczej miękki, subtelny, w warunkach obozowych nie potrafił zdobyć sobie autorytetu. Po przeniesieniu Aryjczyków do trzech bloków został z funkcji usunię-iy, a do bloku 15 wrócił Knips, którego słowaccy Żydzi pozbyli się / kancelarii, jako jednostki wybitnie niekoleżeńskiej. Noak „hospitował" u mnie przez jakiś czas jako ogrodnik, aby mieć stałe miejs-przydziału, a potem znów dostał pracę kancelaryjną. Przez pocztę obozową zaczynają nadchodzić pierwsze paczki. )ostałem zamówione przeze mnie w liście suchary. Są one bardzo bożywne i dają mi wiele siły. Innym więźniom, którzy dostają takie rzeczy, jak jaja, boczek, cukier, cebula, wszystko albo część zawartości zabierają, prym w tym wodzi Wy derka i Bubi. Wydawanie paczek odbywa się w następujący sposób: podczas apelu wieczornego więźniowie dostają numerki na paczki i po apelu ustawiają się przed blokiem 13 po ich odbiór. Ale nie wyczytują tu nazwisk, lecz jedynie numery. Daje to szerokie pole do nadużyć. Pisarze nie wydają więźniom wszystkich numerów, zwykle zatrzymują sobie kilka, a potem posyłają zaufanych więźniów ze Stubendienstu po odbiór paczek. Mój pisarz, volksdeutscher Knips, zatrzymał ostatnio 19 numerków i rozdał swoim „typom", którym przewodzi volksdeutscher Stanisław Bonder z Okęcia. Potem odbywa się wspólne rozpakowanie paczek i komasowanie chleba, tłuszczu, cukru itd. Bonder zaraz też zaczyna sprzedawać chleb i połowę pieniędzy z utargu zatrzymuje dla siebie, a Knips za pobrane pieniądze kupuje wódkę. Sprawę kradzieży dziewiętnastu paczek stawia wobec Knipsa przed frontem 120 121 15 bloku przy rannym apelu blokowy Janusz Olczyk; w odpowiedzi Knips przypomniał Olczykowi grabież złotych zębów „gamlom", którzy w lutym poszli z bloku Olczyka do komory gazowej i... obaj zamilkli. Przy wieczornym apelu rozmawiają już przyjaźnie ze sobą, jakby nic między nimi nie zaszło. Dostajemy nowe „udogodnienia". Zabrano nam zagłówki, które dopiero niedawno dostaliśmy w 15 bloku. Musimy spać na gołych lennikach, bo ubrań pod głową układać nie wolno. Jest to bardzo niewygodne, ale człowiek wraca tak zmęczony, iż jak kłoda zwala mc wieczorem na swoje wyrko. Zawiadamiam brata, by na razie poza sucharami smażonymi na tłuszczu nic więcej nie przysyłał, bo i tak poszłoby to dla Wyderki i Bubiego. Mój administrator domu i syn gospodarza w jednej osobie, który mi tyle razy groził eksmisją z powodu zaliczenia komornego na koszt koniecznych remontów pieców lub podłóg, dowiedziawszy się, że otrzymuję paczki, prosi o podzielenie się z nim sucharami. Zapominam o starych, zdaje się tak odległych i nieistotnych, sporach i daję mu suchary. Nie może się nachwalić, ile one posiadają wartości odżywczej. Żydzi w ciągu kilku dni zorientowali się, jakie kommanda są złe i gdzie biją. Wielu takich, którzy nigdy w życiu nie mieli szpadla w ręku, a najwyżej kwiatek i doniczkę z ziemią w mieszkaniu, deklaruje się jako ogrodnicy. Traktuję to bardzo pobłażliwie. Ale zgłasza się do mnie pewien Żyd, dziennikarz, i proponuje mi za zatrudnienie pewnego zespołu Żydów w moim kommandzie stałą tygodniową opłatę od osoby; wymienia przy tym nazwiska nawet tych, którzy już u mnie pracują. Jest to zgodne z ogólnym duchem obozu i zwyczajem. Dowiaduje się jednak — ku swemu zdziwieniu, że wobec takiej propozycji on u mnie w ogóle pracować nie może. Zależnie od otrzymanej co dzień rano dyspozycji dobieram do mojego komj manda pewną liczbę Żydów z rezerwy. Codziennie spotykam się błagalnymi spojrzeniami ludzi kompletnie wycieńczonych, proszą cych o pracę u mnie. Kija jako nakazanej atrybucji stopnia vora beitera w ręku ani razu nie miałem, a jednak moje kommando konuje nienagannie wszystkie polecone nam prace. Te błagaln| spojrzenia i napraszania się do pracy są dla mnie potwierdzenier że obrałem słuszną drogę, zgodną z moim sumieniem. Kaps odchodzi z awansem — został mianowany komendantem IV pola. Przychodzi nowy komendant pola i nowy rapportfuhrer Sieberer. Wielka to dla nas korzyść to odejście Kapsa, amatora wie-Li/ornych robót na polu, przetrzymywania więźniów przy pracy, gdy ttdnej roboty dla nas nie było. Poza tym my, ogrodnicy, i tak często lamy wieczorem robotę, ponieważ lageraltester Burzer prawie co-liennie po południu chodzi do Gartnerei i przynosi po parę skrzy-|k z flancami kwiatów. Podkreśla on stale, jak bardzo lubi kwiaty, przy każdej skrzynce pyta mnie, jakie to kwiaty, bowiem nie iie po listkach odróżnić astrów od nagietek czy lwich pyszczków. >strzegłszy moją zdziwioną minę, od niechcenia nadmienia, iż w )ich zakładach prowadził tylko warzywnictwo. Równocześnie l;i mnie, czy na pewno te małe roślinki z dwoma drobnymi listka-jeszcze w tym roku zakwitną. Wnioskuję, że coś z tym jego ogro-liclwem nie jest w porządku. Przyniesione flance muszą być z roz-bu lageraltestera oczywiście tego samego dnia posadzone. Ale co hiwia podwójną robotę, to fakt, iż dostaję codziennie zbieraninę. J/e więc kwiaty w mieszanych grupach, następnie, w miarę do-Irizania nowych kwiatów, uzupełniam stare rabaty jednolitymi mianami, aby uniknąć pstrokacizny. Nie mogą mi powiedzieć z h\ ile dostanę skrzynek, lecz przynoszą je co kilka dni. W wyniku przypadkowości niektóre odmiany kwiatów były kilkakrotnie sa-)ne i wysadzane, aby uzyskać harmonijny wygląd rabat, za co je-|m odpowiedzialny. Wszystkie kwiaty i krzewy przywiezione przed kilku tygodniami i i zagród chłopskich przyjęły się. Bzy nawet zakwitły. Stare ja-oczywiście nie przyjęły się, szpilki żółkną i zaczynają oblaty-więc co jakiś czas wyjmuję po jednej sztuce z ziemi i wyrzu-lesiony nie chcą ruszyć, mimo iż codziennie lejemy pod nie Mki kubłów wody. Gruby blokowy Jakub wciąż mnie wyciąga 111 i/mowy i pyta: ♦ 122 123 __. Ogrodnik, co tam będzie rosnąć, daktyle czy pomarańcze? Oj dostaOiesz w d..., jeżeli one się nie przyjmą. Całe szczęście, że Kaps odszedł, nowy rapportfuhrer może nie będzie wiedział, kto to sadził. 2,araz na drugi czy trzeci dzień po objęciu swego stanowiska nowV rapportfuhrer spotyka mnie przy grządkach z rozsadami wa-rzywnymi i pyta, czy jestem ogrodnikiem i dlaczego buraki nie zostały jeszcze poprzerywane. Odpowiadam, że jeszcze jest czas i że to w najbliższych dniach będzie zrobione. W tej chwili dostaję potężne uderzenie w twarz, tak że się zatoczyłem, a ponieważ tuż za mna był niski rów ściekowy biegnący wzdłuż bloku, więc tracąc rów-nowagę> oparłem s*e ramieniem o ścianę bloku. Wyprostowuję się, dostaj? drugie uderzenie, po czym Sieberer bez słowa odchodzi. Wołam więc moich ludzi, rzucamy inną robotę i zaczynamy przerywać buraki, na co rzeczywiście jest jeszcze czas. Na drugi dzień woła gonjec na polu: „Gartner vorarbeiter". Inni więźniowie to jak echo ^tarzają. Zgłaszam się, goniec woła mnie do rapportfuhrer a. Ładna heca — myślę i biegnę do kancelarii. Sieberer siedzi w swoim pokoju przy biurku. Ja staję stramm, na baczność, przy drzwiach i mrucz? obligatoryjnie: tjch bitte um Erlaubnis eintreten zu ^rfe«"(formuła). Popatrzył na mnie spode łba, spuścił głowę, pokazuje mi jakieś zawiniątko na biurku i mówi: „Zabierz to". Zabrałem roy^C' ze Jest *° jakieś nasienie do siania. Robię znów Stel-lung, uderzam obcasami drewniaków i wychodzę. Na dworze ostroż n;e rozwijam paczkę, ale to nie wygląda na nasienie. Patrzę, a to makowiec oblany lukrem. Było tego ciasta może kilogram. Zanie-m6\yiłem. Jeszcze cztery miesiące temu byłbym tę paczkę rzucił w twarz temu, który mnie czynnie znieważył, a tu — niebywała rzec/, iak na °boz koncentracyjny — chęć dania mi satysfakcji wedle men talnoS^ górala ze Styrii. Czyżby po tym, jak postąpił, przyszły ja kjeś refleksje? To mało prawdopodobne. Przypuszczam, że raczę i j^oś inny, dla niego rniarodajny, musiał się pochlebnie wyrazić o mnie jako fachowcu, który zna swoją robotę. Makowiec dzielę mic jzy kilku moich najlepszych współpracowników. Sam go nie tkn;j łern- Dziś zdarzył się niebywały ewenement w obozie. Wołają niespodzianie, że wszyscy blokowi, schreiberzy i vorarbeiterzy idą do kąpieli. Zebrała się za chwilę grupa kilkudziesięciu osób i maszerujemy do kąpieli. Z jaką rozkoszą zrzuciłem z siebie tę skorupę brudu, len istny pancerz, którym stała się koszula. Co za niebywała reakcja skóry po natarciu jej pod gorącą wodą mydłem z gliny kaolinowej i /myciu warstwy brudu, gdyż dotychczasowe mycie pod kranem nie mogło zastąpić gorącego prysznicu. Kąpiel trwa 15 minut, dostaję połataną koszulę, takie same kalesony (lekko szarego koloru z powodu prania bielizny w letniej wodzie z niedostateczną ilością myta), ale to jest wykwint w porównaniu z tym, co przed chwilą z sie-ic zdjąłem. Jakaż przepyszna cyrkulacja krwi po kąpieli. Czuję się ;ak, jakby mi odjęto 10 lat. Zapowiadają, że co środę o godz. 14 bezie nasza grupa chodzić do kąpieli. Biirzer wynalazł sobie nowy sport: bicie przy wydawaniu paczek. Jtół, przy którym odbywa się otwieranie przesyłek i kontrola ich zawartości, stoi przy otwartych drzwiach bloku, przed wejściem leży "rewniana wycieraczka. Więzień z wywołanym numerem musi z sze- wybiec, stanąć przed stołem i zdjąć czapkę. Każdy machinalnie taje na wycieraczce i dostaje od Biirzera ulubione jego uderzenie: iską w kark. Jeżeli od razu nie zorientuje się, co przeskrobał, dołuje dalej laską, aż do chwili, kiedy cofając się przed uderzeniami, druchowo zejdzie z wycieraczki. Wolno było stanąć (według uro-tń Biirzera, ale głośno nigdy nie wypowiedzianych) na wycieraczce, Jy się już podchodziło do stołu po odbiór zrewidowanej paczki, ale lk długo trwało rozpakowywanie i kontrola, trzeba było stać na inni przed wycieraczką. Domyśliłem się tego obserwując, kogo on (.• i kiedy przestaje bić. Tłumaczę to towarzyszom stojącym w po-łi/.ti. Mimo tego oddaleni ode mnie, ci, którzy nie mają zmysłu ob-n wacyjnego albo tacy, którzy po prostu zagapią się — dostają kije. )l<> typowy przykład bicia więźniów w obozie za nic; z drugiej stropy jest to przykład, jak łatwo przy odrobinie zmysłu obserwacyjne-l> i orientacji uniknąć bicia. Kontrola paczek polega na wyjmowaniu poszczególnych przed-Iłotów, rozpoławianiu bochenków chleba i innego pieczywa w po-iikiwaniu listów i pieniędzy. Wyderka i asystujący mu kapowie ~" . 124 125 \ obecnie coraz mniej rekwirują z zawartości paczki. Zabierają natomiast lekarstwa i tytoń. Listy luźno włożone do paczki idą do cenzury i nie są doręczane więźniom. Czynności otwierania paczek dokonuje więzień z Poststelle, Adam Panasiewicz, radiotelegrafista z poczty warszawskiej. Nadzwyczaj prawy i uczciwy człowiek, który każdego ze znajomych prywatnie informuje o nadejściu dla niego paczki i w ten sposób uniemożliwia przywłaszczanie sobie paczek przez pisarzy. Zdarzają się jednak nadal wypadki, że więźniowie znajdują w śmieciach opakowanie z paczki ze swym nazwiskiem, którą zabrał pisarz blokowy, posławszy z numerkiem zaufanego stubendiensta po odbiór. Ponieważ mnożą się skargi z powodu kradzieży paczek, „władza", tzn. Słowacy pełniący funkcje w kancelarii, wprowadziła dalszą innowację, mianowicie: wywołany numer musi podać swoje nazwisko i imię, wtedy wydający sprawdza zgodność danych. Ale i to niewiele pomaga, gdyż pisarz z góry wie, dla kogo paczka jest przeznaczona i na numerku wypisuje ołówkiem imię i nazwisko, które jego zaufany komplis ma podać. Teraz zdarza się, że i tacy, którzy numerków nie mają, ustawiają się przy wydawaniu paczek i nadsłuchują, czy ktoś nie wymienia ich nazwiska. Czasem przyła-pują takich złodziei, ale reakcja ze strony esesmanów jest dziwnie! łagodna, tak iż nie odstrasza to pisarzy od uprawianego procederu. Oczywiście, orientują się oni dobrze, komu nie mogą zabrać paczki.j Nie można zadzierać z takim, który potrafi rozmówić się po niemie-l cku, bo mógłby pójść wprost do esesmana ze skargą. Ale przeważająca część więźniów to biedni, prości ludzie, niezaradni, dla których schreiber jest tym, kim dla chłopa na wsi był komendant posterunki policji. Bojaźliwy, woli nie zadzierać z Niemcami, a jeżeli się nawel] dowie o kradzieży, to idzie do schreibera z pokorną prośbą —* i z wdzięcznością, jako całkowite zaspokojenie roszczeń, przyjmuj* kawałek chleba z zabranej mu paczki. Malwersacje polegają jeszcze na czymś innym. W kartotekacl więźniów zdarzają się mylne zapisy nazwisk — po prostu przepisane je z list, które jakiś esesman czy gestapowiec w pośpiechu sporządzi^ przy wysyłaniu transportu do obozu. Kiedy przychodzi wykaz paczek na pole, każdy blokowy szuka danego nazwiska w swojej blokowej kartotece i jeżeli je odnajdzie, odbiera numer na paczkę. Jeżeli pisownia nazwiska się nie zgadza, paczka uznana jest za niedo-ręczalną. Wykaz ten idzie potem na II i IV pole do ponownego od- czytania, a paczki z nazwiskami niezidentyfikowanymi, jako niczyja własność, rozdzielane są między esesmanów, więźniów pracujących na poczcie, Słowaków w kancelarii, blokowych i pisarzy. Często dostają oni oficjalne numery do pobrania bezpańskich paczek albo po prostu paczki rozdzielane są „ ciepłą" ręką zaraz po ukończeniu wy-■ l.iwania. Jest tyle kombinacji i tyle osób zainteresowanych kradzieże sprawa ta przybrała formy zorganizowanej akcji. Ludzie cho-specjalnie do kancelarii, by się dowiedzieć, jak „oficjalnie" się ywają i w grypsach zawiadamiają rodziny, jak mają pisać nazwis-adresata, aby paczki były im doręczane. Prof. Noak widnieje artotekach jako Nowak i do czasu „sprostowania" pisowni swego wiska w Białymstoku traci sporo nadchodzących paczek. Wyczu-się wyraźnie złą wolę ze strony Słowaków. Adamowi Panasiewi-wi należy się specjalna karta honorowa w historii Majdanka, ż już po rozdaniu 2—3 kolejnych partii paczek pamięta, jako ra-»>wy poczciarz, nazwiska i twarze kolegów i każdego awizuje bez-losrednio, wołając z daleka: „Dla pana dziś paczka". Na prośbę Irieźniów chodzi specjalnie do kancelarii i sprawdza w spisie, dla nadeszły paczki. Tępi nadużycia kancelistów i jemu setki więź-liów zawdzięczają podtrzymanie swoich sił. Teraz, gdy zaczęły nad-tłodzić paczki pocztą oficjalną, złodzieje mają szerokie pole do nalania. Paczki układane są w bloku w jednym miejscu, w pobliżu Vka blokowego. Dyżuruje przy nich straż nocna, a mimo to nocy paczki są wykradane. Również spod głowy kradną paczki, i złodzieje, fachowcy, robią to nawet elegancko, gdyż w schowanym wezgłowia pudełku rozcinają bok, wyjmują zawartość, a pudełko (nstawiają puste. Czego w nocy nie ukradnie złodziej, to w ciągu lin,: zabierze stubendienst czy niejeden blokowy. Zresztą blokowi Dhicrają i tak haracz od każdej paczki, bo w dniu wydawania ich, rdząc przy wejściu do bloku, kontrolują każde pudełko i wybierają Indie z niego, co im się spodoba. Czynią to wprawdzie dość oględne, ale jeżeli ze stu paczek wniesionych do bloku weźmie blokowy (flko po jednym jajku i kostce cukru, to za jednym zamachem zdo->wa 100 jajek i 100 kostek cukru. Pewnego dnia przy apelu wieczornym pisarz Knips ogłasza, że 4i/emy pisać do domu. Dla każdego ma pocztówkę; informuje l/v tym, jak ma brzmieć adres nadawcy: „Schutzhaftling X... Nr... łudzony... syn... (imiona rodziców) Konzentrationslager Lublin". 126 127 Numeru pola i bloku nie wolno podawać. Kartki mają być jutro przed rannym apelem oddane Knipsowi, przy czym zawiadamia, że muszą być pisane po niemiecku, że nie wolno opisywać trybu życia w obozie, nie wolno pisać o ewentualnej chorobie, natomiast musi być passus: jestem zdrów i dobrze mi się powodzi. Najchętniej zapc wne widziałaby cenzura listy, w których by więźniowie pisali, że tak dobrze powodzi się im w obozie, iż nie chcą go opuścić. Kartki za wierają więc tylko prośby, polecenia, co należy przysłać więźniom, oraz różne pytania, dotyczące spraw rodziny. W naszym bloku jest około dwudziestu więźniów mówiących po niemiecku, ale tylko 10 umiejących pisać w tym języku. Wszyscy oblegają mnie, by im pisać kartki. W sąsiednim bloku dowiaduję się, że wielu pisze po polsku i że w kancelarii powiedzieli, iż pożądane jest, aby najwyżej 50% korespondencji było w języku polskim. Zwracam się do Knipsa i (ubiegającego się o Krzyż Górnośląski), dlaczego informował nasi inaczej. Ten z całym cynizmem odpowiada: — Gdybym ogłosił, że połowa listów może być pisana po polj sku, to wszyscy pisaliby po polsku, a tak to może tylko jeden luli dwóch napisać po polsku. Zarzucam mu, że w ten sposób uniemożliwia ludziom kontakt z rc dzinami, bo w ciągu jednej wieczornej godziny nie sposób napisa wszystkich kartek po niemiecku. Z obojętną i bezczelną miną mówi:! — A czy mi zależy, by oni do domu pisali? A własna jego żona pisze do niego listy po polsku, bo po niemie cku nie potrafi. Nieoczekiwanie u niektórych w obozie budzi się germańsk krew. Alfons Zygmunt Meller, blokowy bloku 14, twierdzi, że sil nazywa Raoul von Móller i napisał podanie o przyjęcie go do arml niemieckiej. Razem z nim wniosło takie podania dwóch stubendien stów z bloku 14 o polskich nazwiskach, typy znane w bloku z kra dzieży chleba i z innych oszustw obozowych. W południe zaledwie wydano nam zupę, a tu odzywa się dzwc nek apelowy; pozostawiamy więc pełne miski — jest Antreten. Przy chodzą esesmani i odbierają apel. Stoimy już może godzinę — przy icchał Thumar,, Florstadt i inni wyżsi esesmani. Nikt z blokowych i mc wie, co się stało. Wreszcie widzimy, że esesmani prowadzą w kierunku dzwonka apelowego jakiegoś Żyda w wieku około lat 10, tęgiego, łysego blondyna, ubranego w stary mundur żandarmerii niemieckiej. W takich mundurach chodzi w obozie wielu Żydów, /.yd robi wrażenie zupełnie spokojnego. Z naszego miejsca nie widać, co się dzieje przy słupie. Po 15 minutach pada komenda: „Ar-heitskommando formieren", i wtedy ku naszemu przerażeniu spo-sirzegamy, iż przy dzwonku na słupie wisi właśnie ten Żyd w mun-ilurze. Najbliżej stojącym ogłoszono, że powieszony został za usiłowanie ucieczki. Zamierzona ucieczka polegała na tym, że podczas roboty przy budowie baraków wewnątrz Postenkette zasnął w jakimś zakamarku i nie wrócił na obiad na pole. W bramie kapo musiał oczywiście zameldować, że w jego kommandzie brak jednego więźnia, zresztą stwierdziliby to sami esesmani przy sprawdzaniu liczby powracającego oddziału. Rozpoczęto więc zaraz poszukiwania z psami i znaleziono go śpiącego. Wyrok od zaraz wydał komendant obozu Florstadt. Wieszał kapo Wyderka. Florstadt, Thuman, leldfiihrer, rapporthfiihrer i inni kazali sobie ustawić taborety koło zaimprowizowanej szubienicy i na tle wisielca kazali się sfotografować. Sieg Heil! Przybywają co jakiś czas nowe transporty Żydów. Bez przerwy odbywa się gazowanie, selekcje na polu, bo ci, którzy dwa tygodnie temu byli silni, dziś nie porafią już wszyscy przebiec lekko 20 kroków. Wykańcza się w forsownym tempie budowę nowego krematorium koło V pola. Majster murarski Luba, więzień z naszego pola, chodzi tam, bo ustawia komin. Stare krematorium zostało unieruchomione i teraz wywozi się trupy do lasu, gdzie pali się je na stosach. Robi to Waldkommando. Odgrzebuje też ono trupy pogrzebane prowizorycznie i pali je w lesie. ■■:&. Rapportfiihrer posłał mnie do szefa Gartnerei SS-unterschar-fiihrera z prośbą o podarowanie mu jakiejś pnącej rośliny, której mi nawet Sieberer nie umie określić. Zwiedzam przy sposobności trzy ogromne, nowocześnie urządzone cieplarnie, zapełnione różnymi 128 ') - 485 dni... 129 LI kwiatami. Esesmani na Gartnerei to zawodowi ogrodnicy i do więźniów odnoszą się łagodnie. Toteż wszyscy starają się dostać do tego kommanda. Robota nie jest ciężka i wśród 1500—2000 więźniów można się zgubić; pracuje się wspólnie z kobietami z.I pola. Pracując na parcelach tuż przy drodze, a więc przy brzegu wsi Dziesiąta, można się zobaczyć, a nawet porozmawiać z kimś z rodziny, niby przechodzącym tą drogą lub stojącym w furtce którejś z zagród gospodarskich. W cieplarni wystawione są warty więźniów. Ja, chociaż obcy, liczę się jako więzień. We wszystkich zakamarkach siedzą czu- ! łe pary: obejmują się i całują, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie. Widziałem takie scenki w Paryżu w jasny dzień na ulicy I i dziwiłem się. Wytłumaczono mi, cudzoziemcowi ze Wschodu, że I to stolica świata i że taki zwyczaj. Kiwałem niedowierzająco głową. ] Tu, na Majdanku, zrozumiałem, że można się przy obcych ludziach wcałowywać w czyjeś usta i nie wiedzieć o Bożym świecie. Pracujący w Gartnerei mieli jeszcze ten przywilej, że jedli wszystkie nowalie, jak rzodkiewkę, sałatę, ogórki, truskawki itd., i jeszcze przynosili je na pole dla swych blokowych i pisarzy. Zabudowania Gartnerei położone są na wzgórzu. Czekając na szefa, który właśnie przed moim przyjściem wyjechał motocyklem na objazd Gartnerei, rozglądam się i oto rzuca mi się w oczy obraz, który przypomina mi fragmenty z filmu faraońskiego Sumurum. Tysiąc Żydówek przenosi ziemię kompostową z jednego końca Gartnerei na drugi. Dwie kobiety niosą jedną nosiłkę i tak posuwa się wąż 500 nosiłek. Ciągnie się on po falistym terenie. Kobiety, niektóre młode, piękne, jakby wykute w kamieniu, w łachmanach, z opadającymi na ramiona włosami, brudne, z oczami tępo patrzącymi gdzieś w dal, zamyślone — może o mężu, którego od niej oderwano, lub o dziecku, które zagazowano — nie zwracają w ogóle uwagi' na otoczenie. I tak chodzą dzień po dniu z nosiłkami tam i z powrotem. W ten sposób zamęcza się na śmierć kobiety w obozie, a po-; pioły zmarłych też nie doznają spokoju. Wyrzucane na kompost i1 ładowane na nosiłki, przenoszone są na cały teren Gartnerei. Na moim polu esesmani z Arbeitseinsatz wynajdują najidiotycz-niejsze roboty dla Żydów, aby bez przerwy byli w ruchu, a reszta, dla której nie można znaleźć żadnego zatrudnienia, przez cały dzień 130 maszeruje i ćwiczy na placu. Wyprowadzanie ich do gazu tak spowszedniało, że się tego nie robi już pó apelu wieczornym — po uprzednim zamknięciu więźniów w blokach — lecz po prostu w cią->;u dnia. Żydzi idą na śmierć w wielkim opanowaniu i spokoju. Właśnie około godz. 5 po południu przed bramą czekała taka grupa, bo brak było jednego Żyda do kompletu. My, ogrodnicy, przypadkowo i pracowaliśmy w pobliżu bramy. Wtedy któryś z Żydów poprosił wodę z wiadra, inny o kawałek chleba, by — jak dosłownie po-iedzieli — przed śmiercią chociaż raz się napić do syta lub .najeść. Volksdeutscher Bolesław Reich wyżywa się teraz na Żydach, bo Bst tu przecież w modzie, że się Żydów bije i maltretuje. Każe się nosić ziemię z lewego końca pola na prawy, a z prawego na lewy, \ to w szybkim tempie. W czasie tej pilnej roboty staje Reich w wą-kim przejściu między blokiem 22 i nasypem, na którym stoi Wasch-^aracke. Tutaj ścieżka jest tak wąska, że dwoje nosiłek nie może się ominąć i jedna para niosących musi zejść do rowu ściekowego, bielącego wzdłuż ścieżki. A właśnie noszą ziemię poza blok 22. Po-staje więc na tym odcinku korek. Reich wtedy staje w przejściu }wałi wszystkich niemiłosiernie po grzbiecie. Jednego Żyda uderzył głowę tak, że mu kark przeciął. Żyd stracił przytomność, a może ylko z bólu upadł i leżał nieruchomo na ziemi. Na ścieżce zrobiło momentalnie pusto i po III polu gruchnęła wieść, że Reich zabił ty da. Trupa odsunęli na skarpę, aby można było przechodzić koło Sego. Za godzinę, kiedy skończyła się praca, trup ożył, zerwał się ziemi i schował się gdzieś w bloku, tak iż do nocy nie można go yło znaleźć. Pracujący u mnie dr Włodawski słabnie z dnia na dzień, a co-iennie spodziewa się zwolnienia. Opowiadał mi, że jego ojciec je^ rcze za carskich czasów kupił na podstawie ogłoszenia jakąś dział* : w Nikaragui czy Ekwadorze przy zasiedlaniu terenów dawnej pu-czy, przy czym każdy nabywca działki, której wartość równała się ilkuset dolarom, dostawał równocześnie obywatelstwo tego kraju, lodzice Włodawskiego zachowali to obce obywatelstwo. Od tego asu upłynęło kilkadziesiąt lat i już dorosło trzecie pokolenie. Jesz-w getcie zwąchali się wszyscy ci „obywatele" Nikaragui, stanowiący grupę 30—50 osób, i poczynili kroki, by jako obcokrajowcy 131 byli internowani, a następnie wymienieni na obywateli niemieckict internowanych w państwach alianckich. Włodawski dostał wiadoi mość od syna, który uchował się na wolności i z Niemcami obrabiał! sprawę zwolnienia rodziny, że lada dzień przyjedzie samochodem d^ Lublina, aby zabrać ojca, matkę i braci z Majdanka. Tymczasem Włodawski niknie prawie w oczach, dostał wodopuchliny. Prosiłer więc inż. Szachowskiego, blokowego bloku 11 (w którym nocuje ki chnia), o umożliwienie mu przeleżenia całego dnia, bo jeśli zgłosi się na rewir, to z miejsca odeślą go do gazu. Leżał tam przez 2— Ą dni. Włodawski już nie stoi, a siedzi rano przy apelu. Rozmawiaml z nim często i dodaję mu ducha. Po apelu dałem jego synowi kilka naście kostek cukru na wzmocnienie ojca. Tymczasem po obiedzi* przyszedł do mnie z wiadomością, że ojciec zjadł cukier, ale nieste ty, przed chwilą zmarł. Gdy w bloku 11 zorientowano się, że kona, przeniesiono go pospiesznie do bloku 9, by blokowy bloku 1! nie musiał się tłumaczyć, skąd znalazł się u niego obcy trup. Bloku wy bloku 9 żąda od syna wydania złotego mostka, który miał ojciec! Syn zaprzecza temu, twierdzi, że ojciec złotego mostka nie miał I Cały wieczór ciągają młodego chłopaka do Wyderki, do lagera' stera, do rapportfuhrera w sprawie skradzionego rzekomo mostkuj a przecież mógłby spokojnie przy ciele ojca posiedzieć i pożegnai się z nim. Gdy chłopak prosi o wydanie mu porcji chleba ojca, któr blok pobrał, blokowy odmawia. Na drugi dzień „staje" dr Włodav ski po raz ostatni do apelu. Leży w kurzu placu apelowego, na twa rzy jego zastygł wyraz łagodnego zamyślenia. Nie doczekał się bi« dak zwolnienia. Za dwa dni rzeczywiście zabrali wszystkich „Nik| raguańczyków", między innymi i młodego Włodawskiego, i wywief do innego obozu. Na naszym polu jest ponad 100 młodych żydowskich chłopc w wieku 11—14 lat. Chłopcy do lat 10 od dnia rozłączenia roc pozostali przy matkach i wraz z nimi przeszli na pole kobiece. D2 ciom tym zabrano ich własne ubranka, chociaż magazyn obozot nie ma dziecinnych ubrań; wydano im ubrania dla dorosłych. P tkowo dzieciaki porozrzucane były po blokach między starszymi, n było dla nich korzystniejsze. Każdy blokowy pilnował, aby do^ .1 po dwie miski zupy i zbędne pajdki chleba. Ale obecnie komen« ił umieścić je w jednym bloku. Jest tam wśród nich kilku śpie-w z chóru synagogi warszawskiej. Głosy piękne. Pomysłowe taki stworzyły sobie chór „rewelersów" i wieczorami, a najczę-w niedzielę po południu, obchodzą bloki i śpiewają różne pionki liryczne, sentymentalne i wesołe, za co zbierają różne datki. Ijwiększe powodzenie ma piosenka o, weselu rabina: „Jedli gęsi, tli kaczki, aż dostali wszyscy sr... Mazeltop, mazeltop, mazeltop". 1 Ponieważ wydawanie paczek odbywa się coraz normalniej, pro-|m w liście brata, by prócz sucharów przysłał mi także inne pro-fcty, jak boczek, suszoną kiełbasę, smalec, cebulę, jajka itd. Po-jm mu pisać na pudełku, przy adresie, nr kolejny paczki i datę iłania, abym się orientował, jak długo są w drodze. Prosiłem też, I paczki przesyłał przez RGO w Lublinie, gdyż koledzy przekonali że przesyłki kierowane tą drogą dochodzą pewniej i bez naru-fcnia zawartości. Dostałem od brata wiadomość, że Hanka, moja wierna, nieza-Jna przyjaciółka z lat studenckich, zamieszkała ostatnio we Lwo-na własną rękę wszczęła starania o moje zwolnienie i że jakiś Itosunkowany" Niemiec wziął od niej a conto starań 20 000 zł. lka powiadomiła brata, że sprawa mego zwolnienia jest kwestią lu dni. Brat i Mary zawiadamiają mnie o tym w grypsach, z któ-wyczuwam nastrój podniecenia, towarzyszący pisaniu. Nastrój oczywiście, udziela się i mnie. Wtajemniczam w tę sprawę kilku Mch kolegów, między innymi Noaka, i wręczam mu pełnomocni- 0 do podejmowania paczek, które nadejdą po moim zwolnieniu. It napisał mi jeszcze, że referent Goerke z gestapo warszawskie- ^, który mnie przesłuchiwał i prowadził moją sprawę, przeniesiony Ukłuł do innego miasta i brat uważa to za moment korzystniejszy ) mojej sprawy. Goerke podczas śledztwa namawiał mnie kilka-tnie, bym się przyznał do popełnionych czynów, że ma zrozumie- 1 dla patriotycznej działalności Polaków, że wreszcie mój czyn nie takim strasznym przestępstwem i żebym mu ułatwił pracę i rnał się. Kilkakrotnie przerywał pisanie protokołu na maszynie tawiał ustępy: „Upominany do powiedzenia prawdy, zeznał...", w dalszym ciągu zaprzeczałem. Wreszcie zirytował się i powie-Inł: „No, w takim razie odczujesz na swoich kościach, co to jest 132 133 obóz koncentracyjny". Nazwisko jego zapamiętałem, gdyż protokół zakończony był dopiskiem: „protokołował Goerke". Przy wysyłce naszego transportu z Pawiaka właśnie on był z ramienia gestapo. Przy odczytywaniu personaliów więźniów ustawionych na podwórzu więziennym użyto mnie jako tłumacza. Goerke poznał mnie, a gdyśmy wracali do swoich cel, zagadnął mnie na klatce schodowej. Najwidoczniej czekał. Nawet go nie zauważyłem, ale on złapał mnie za klapę marynarki. Dopiero teraz Goerkego poznałem. Powiedział wtedy: „Dlaczego kłamałeś — pojedziesz przez to z transportem". Nic mu nie odpowiedziałem i poszedłem dalej. Pomyślałem sobie: „Ty jesteś małym referentem, a tam moi przyjaciele działają u góry". Wyczułem jednak, że ma do mnie osobisty żal. Z listów późniejszych dowiedziałem się, że wszystkie rozmowy w mojej sprawie odbywały się właśnie z nim i że Goerke nastawiony jest do mnie wrogo. Może teraz, po jego odejściu, wzrosną moje szansę na wyjście z Majdanka, chociaż ogólnie wiadomo, że zwolnienia nie mogtj już być załatwiane przez dane gestapo, tylko przez Reichssicher-heitshauptamt w Berlinie. Przychodzi polecenie ustawienia na wszystkich polach szubienic. Robią to niefachowcy, więc przymocowują do słupa, na którym wisi dzwonek i umieszczone jest czerwone światło, drewniany trójkąt wraz z kółkiem do przeciągania sznura. Nigdy nie byłem świadkiem egzekucji przez powieszenie, ale na tyle jestem zorientowany i wiem, że w takiej sytuacji następuje śmierć nie przez uduszenie, lec/ przez zerwanie rdzenia kręgosłupa, spowodowane raptownym zawi śnięciem ciała na skutek wytrącenia podstawy spod nóg. Tu umiesz czono kółko na wysokości może 2 m nad ziemią. Dzwonek apelowy, nad którym znajduje się daszek z siedzącym na nim kogutem natu ralnej wielkości, wyciętym z drzewa i pomalowanym na czerwono, umocowany jest po stronie południowej słupa. Po przeciwnej mieści się szubienica. Wisielczy dowcip więźniów określił natychmiast miej sce kaźni słowami: „pod kogutem". Koguta tego zaprojektował Bo niecki; zrobiony został na wzór kura umieszczanego na wieżach ko ścielnych, daszek symbolizuje kapliczkę. Jest to miejsce, na któu więźniowie, modląc się podczas apelu, skierowują swój wzrok. Następnego dnia po umocowaniu szubienicy zaobserwowałem 134 a: Wyderka przed apelem wieczornym chodzi z długim sznurem przewieszonym przez ramię i że robi próbę, podnosząc się na sznu- i/.c do góry; sprawdza, czy szubienica jest mocna. Czuję, że się na i oś zanosi. Apel odbył się migiem, ale po nim każą się blokom usta- hićw carre naokoło słupa. Zjawia się komendant obozu Florstadt, I Imman i inni bonzowie. Ich nadejście poprzedza głośne „Mutzen ". Podprowadzają pod szubienicę jakiegoś Żyda i komendant lasza, że Żyd powieszony zostanie za usiłowanie ucieczki. Wołają umacza, by to po polsku przetłumaczył. Występuje Wyderka i / czeska mówi: „Ta osoba benzie obwieszona"... itd. Żyd sam zakłada sobie pętlę na szyję — opuszczam wzrok i wbijam w ziemię, mc chcę patrzeć na tortury wieszanego człowieka. W milczeniu odmawiam „Wieczne odpoczywanie". Cisza na placu trwa może 10 minut. Pada komenda: „Miitzen auf. Esesmani zapuszczają motory motocykli i odjeżdżają. Trup wisi nieruchomo, niemal palcami dotykając ziemi. Przy wieszaniu asystował Wyderka i kapo Gałka. Od-(jiaszerowujemy do swoich bloków. Z odległości jakichś 20 kroków yidzimy, jak Gałka kopie trupa w pośladek, następnie obraca wiszą-ciało w jedną stronę, a po chwili puszcza sznur swobodnie i ten Bczyna się odkręcać wraz z trupem w stronę przeciwną; potem na leżach tysięcy więźniów Gałka oddaje mocz na nogi wisielca. Dziś przekonał mnie ten były esesman, a obecny kapo, o „wyższości" nordyckiej rasy germańskiej nad Semitami. Od kolegów powieszo-i dowiaduję się, że rzekoma ucieczka na tym polegała, iż znowu /.vd podczas pracy położył się wśród materiałów budowlanych w długiej rurze kanalizacyjnej i tam w ciągu dnia znaleziono go śpią-irno. Ci, co się przyglądali egzekucji, opowiadają, że kiedy Wyder-k.i podciągnął na kółku skazańca do góry, biedak zaczął się dusić i wykonywał różne rozpaczliwe ruchy kończynami. Egzekucja trwa-l.i długo, bo czekano, aż ustaną drgania ciała. Po prostu uduszono /Iowieka. Po kilku dniach tuż przed apelem wieczornym zobaczyłem ko-ndanta pola asystującego kilku więźniom, którzy, stojąc na drabi-, zdejmują szubienicę. Co to znaczy? Esesmani uznali za koniecz-| podniesienie szubienicy do wysokości około 4 m, bo przy obecnej łkości trup prawie dotykał ziemi. Prawdopodobnie idzie 135 esesmanom o to, aby wszyscy więźniowie widzieli cały przebieg egzekucji i by przez to zwiększyć oddziaływanie „wychowawcze". Zegara na placu apelowym nie ma, ale musiało być już późno i apel miał się lada moment zacząć, czy może miał się zjawić komendant obozu. A tymczasem dzieje się rzecz dla mnie w pierwszej chwili niepojęta. Oto komendant pola włazi na drabinę i własnoręcznie wbija gwoździe, przymocowując szubienicę na nowym miejscu. W pierwszej chwili pomyślałem po prostu, że ten człowiek nie szanuje swego munduru, a przecież Waffen SS to elita armii Fiihrera, ale już po chwili zrozumiałem, że w żyłach tego esesmana płynie krew zbira, kata i oprawcy. Żyłka kata na tyle była silna, że musiał choć kilka gwoździ wbić do szubienicy. Po apelu odbywa się znów kaźń. Z kommando żydowskiego usiłował uciec jakiś Żyd, którego złapali. Ponieważ była to już prawdziwa próba ucieczki, a nie przyłapanie na drzemce, komendant obozu postanowił ukarać całe kommando. Tak więc 50 ludzi otrzymało rozkaz rozebrania się do naga, następnie wejścia do basenu z zimną wodą, po czym każdy otrzymał na mokre, nagie ciało po 25 batów. Nieludzki krzyk dochodził naszych uszu. Nasz blok jest szóstym z kolei w linii frontowej, więc prawie nic nie widzimy. Kilkunastu ciekawych odchodzi na bok, zbliżając się do bloków mieszkalnych, by zobaczyć, co się tam na przedzie dzieje. Gdy komendani pola to zauważył, wyjął rewolwer i oddał kilka strzałów do tej grup] więźniów. Trafił jednego Polaka w udo, reszta rozprysnę!a się. T< dowód, jaki sadystyczny szał ogarnął go przy biciu Żydów, skon z błahego powodu strzela do więźniów — a przecież dla umożliwia nia nam lepszej obserwacji kaźni sam ustawił nas w czworoboki Teraz znów każą nam się ustawić w carre naokoło szubienicy. Delii went skazany na śmierć dostał również porcję 25 batów. Korzystaj? z zamieszania przy ustawianiu się bloków, wycofuję się do tylnyc rzędów. Znów zaczęła się męczeńska śmierć nie tyle przez powiesza nie, co raczej przez uduszenie. Wy derka winduje na kołku wisielo aż do wysokości 3 metrów. Dziś egzekucja trwa trochę krócej, pad komenda: „Mutzen auf, Blockweise abriicken". Trupa zdejmują zanoszą przed jego blok. Rano dowiaduję się, że podobno tru| ożył. Co się z nim stało, nie wiadomo. Fakt, że go nie ma pr; bloku. Jestem w ambulatorium u dra Lewinera, rentgenologa z Wars2 I1C vy, który mi codziennie zakrapia oczy i z którym wobec częstego .ontaktu poznałem się bliżej. Opowiadam mu o najdziwniejszej paroli" — zmartwychwstaniu wisielca. Dr Lewiner rozgląda się, czy .lo nie podsłuchuje, i powiada szeptem: — Byłem wzywany do powieszonego o godzinie dziewiątej wie-■/.orem. On rzeczywiście odżył, na szubienicy stracił tylko przytom-iość. W każdym razie dużo szczegółów z przebiegu egzekucji doszło leszcze do uszu skazańca. — Znów się rozgląda, po czym dodaje-__ W nocy drugi raz go powiesili. Z rewiru nadchodzą wiadomości, że wybieranie do gazu odbywa się w dalszym ciągu, jedną rzecz tylko zmienili. Od czerwca 1943 r. przeprowadza się selekcję tylko wśród Żydów. Często zdarza się, że na polu zjawia się ciężko chory Żyd (np. blokowy lub syn blokowego), który uprzedzony w przeddzień o wiZycie komisji selekcyjnej, opuścił rewir i jako „zdrowy" wrócił na pole. W ten sposób niektó-i/.y unikają komisji. Tu jako prominenci mają także wiele sposobów ukrycia się przed selekcjami. Stojąc na apelu wieczornym zobaczyłem, że na szosie obozowej to ustawione są kompanie esesmanów, jak okiem sięgnąć, w jed- i drugą stronę. Szykuje się jakaś przeprawa. Przypatruję się, czy |a karabiny — nie, są bez broni. No, to już nie zapowiada się tak /nie. Apel skończył się w mig. Wtedy otwiera się brama obozo- i 4 kompanie esesmanów wmaszerowują na nasze pole Równo- iiie pada komenda: „Sdmtliche bhckdlteste, blockschreiber, u, und vorarbeiter". Biegniemy naprzód. Jednocześnie esesmani wizą i wybierają na oko z szeregów poszczególnych bloków więź-..v i ustawiają przy naszej grupie. Cholera wie, co to znaczy. /c wybierają na ślepo do rozwałki? Feldfuhrer stoi blisko mnie, go i myślę, że może pochwycę jakieś słowo, które mnie Kompanie esesmanów ustawiły się w różnych miejscach l.i. Komendant pola zwraca się do dowódcy najbliższej kompanii, >i a stoi przy basenie, i powiada: „Tu ma pan ludzi wyznaczonych, . raz postąpi pan według instrukcji". Ciarki przeleciały mi prze/ \ Jakiś unterscharfuhrer bierze mniej jeszcze 5 więźniów i pro- II') III M ..i. /"i I- > k ■ ■ .. i 136 wadzi do 8 baraku. Wszyscy stoją w szeregach na polu, a baraki są zupełnie puste. Po drodze myślę sobie, co on tam z nami będzie robił. Najgorsze myśli przychodzą mi do głowy. W bloku poleca nam esesman przetrząsnąć wszystkie łóżka w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów. Nie mówi jednak, czego mamy szukać — broni, dolarów czy bielizny. Każe wszystkie sienniki zrzucać na ziemię i wytrząsać słomę. Odetchnąłem. Wprawdzie grozi nam, że jeżeli coś zataimy, będziemy rozstrzelani, no ale z groźbami już się oswoiliśmy. Po chwili przychodzą inni esesmani, każdy z grupą 6 więźniów, tak że za chwilę zaroiło się od ludzi. Wszystkie koszule, skarpetki, szale, ręczniki itd. mamy rzucać na środek bloku. Z patroszenia sienników powstaje okropny kurz. Przychodzi mi na myśl moje łóżko: kto się w nim grzebie? Nie miałem nic ukrytego, ale samo napychanie słomą siennika, trzepanie koców itd. pochłania masę czasu. Przetrząsanie sienników trwa przeszło dwie godziny, do zmierzchu. Przychodzi ktoś i woła, żeby przerwać robotę. Idę do mojego bloku. Panuje tu wzorowy porządek. Pytam się, czy nie było kontroli? Owszem, ale unterscharfiihrer, który ją przeprowadzał, kazał tylko zaglądać pod sienniki, a gdzieniegdzie pod koce. Akurat ja miałem szczęście wpaść na jakiegoś gorliwca. Jestem szary na twarzy od kurzu, idę przede wszystkim się umyć. Podobno nic nie znaleziono, w każdym razie nie natrafiono na broń, a nie można przypuszczać, iż dowództwu obozu chodziło, biorąc pod uwagę zmobilizowanie aż tylu esesmanów, tylko o konfiskatę zapasowych koszul i skarpet. Stratny jest Wy derka, gdyż w tym zamieszaniu zginęła mu paczka banknotów, 74 000 zł w pięćsetkach, które były schowane w sienniku u jakiegoś więźnia. To był zdaje się jedyny konkretny rezultat wielkiego „filcu", zwanego też hipischem. Byłem świadkiem tragikomicznej sytuacji. Przyszedł transpor Żydów z Międzyrzeca, słynnego ze szczotkarstwa. W tym fachu tel są specjaliści: od sortowania, wiązania włosów itd. Na IV polu zon ganizowana jest w dwu blokach wytwórnia szczotek i jacyś cywilu przemysłowcy niemieccy przyszli, by w towarzystwie feldfiihrera wj brać pewną ilość szczotkarzy. Wszyscy Żydzi chcieli dostać się do U spokojnej pracy pod dachem, wszyscy się tłoczyli i niemal nie uduś li tych cywilnych Niemców. Ani bicie batami, ani strzelanie z n 138 wolwerów w powietrze nie skutkowało. Wreszcie kazano im położyć się w szeregach twarzą do ziemi, a esesmani stali z batami i który ze s/.czotkarzy chciał podskoczyć z ziemi, dostawał batem przez plecy. Dopiero wtedy komisja mogła, obchodząc te leżące szeregi, wybrać spośród nich potrzebnych fachowców. Zaczynają się samobójstwa Żydów, którzy widzą beznadziejność raj ej sytuacji w obozie, nie mówiąc już o tym, że nerwowo gorzej /noszą obóz aniżeli Aryjczycy. Co drugi, trzeci dzień meldują, że raz w tym, raz w innym bloku jakiś Żyd powiesił się w nocy. Czynią 10 tak cicho, że śpiący na tym łóżku, na którym desperat się powiesił, nic nie słyszą. Niektórzy idą na druty. Przełażą w jasny dzień, przeważnie przed apelem rannym, przez pojedynczy drut odgradza-ący od strefy śmierci i nie zważając na nawoływania posterunku wieży, podchodzą do parkanu z drutu kolczastego, zwanego 'chlauch. Gdy nawoływania nie pomagają, posterunek strzela. Jeśli kula trafia w głowę lub w serce, to dobrzte, ale gdy roztrzaska tylko ^ i trzeba leżeć parę godzin aż do nadejścia komisji i czekać na ibranie na rewir dla ostatecznego wykończenia — to gorzej. Eses-lani są teraz mniej pochopni do strzelania, gdyż do 1942 r. dostawali za każdego zastrzelonego więźnia 6 dni urlopu poza kolejką, u obecnie już nie ma tej premii. Jeden z Żydów wybrał straszną śmierć. Tuż przed rannym apeli1 in, wtedy, gdy bloki ustawiały się na polu i latryna była już pusta, •-koczył do dołu kloacznego i utopił się w ekskrementach. Apel 11 wał parę godzin i po rozpaczliwym przeszukaniu wszystkich zakamarków wpadła komuś do głowy myśl, by kijami przeszukać doły kloaczne. W jednym z nich namacano ciało ludzkie. Inny powiesił »u; w wąskiej studzience kanalizacyjnej, która jest w budowie. Po wśliznięciu się do studzienki ułożył na jej górnym brzegu kawałek iiiry w poprzek i na niej się powiesił. Jeden z inteligentnych Żydów powiedział podczas takiego prze-< i.jgającego się apelu rannego, kiedy to szukano ciała samobójcy, uł>v się apel zgadzał: „Liczą nas jak złoto, a traktują jak gówno". W tym powiedzeniu jest tyle trafności i tak doskonale odzwierciedla mu) mentalność obozową, że chętnie bym te słowa postawił jako motto mego pamiętnika. ' . 139 Moi żydowscy ogrodnicy jakoś się urządzili. Wiceprezes syjonistów, dr Schipper, przyjęty został do kartoflami, do skrobania kartofli. Kilkutygodniowy pobyt w obozie odbił się na jego wyglądzie, ale czerstwy, starszy pan trzyma się dobrze nerwowo i jeszcze innych podtrzymuje. Mam zawsze satysfakcję, gdy rozmawiam z nim, uśmiechniętym i pełnym otuchy. Kaczko, kawaler Krzyża Niepodle- j głości, wkupił się do pracy w jakimś magazynie. W ostatnim dniu pracy u mnie znęcał się nad nim Bubi: właził na drabinę i z tej wysokości wylewał całą zawartość konewki ogrodniczej za kołnierz jego koszuli. Straszni są ci kapowie, jakże znęcają się nad ludźmi! Gdy przyła-pią w ciągu dnia więźnia kręcącego się koło kuchni, usiłującego wyżebrać miskę zupy lub zabrać parę kartofli, albo też przychwycą kogoś z zapalonym papierosem, albo przy rewizji znajdą kilka marchwi w kieszeni — biją nieludzko. Pierwsze uderzenia mają na celu powalenie więźnia na ziemię, potem zaczyna się kopanie szpicem buta gdzie popadnie: w okolicę serca, w głowę, w brzuch, a obcasem — w nerki. Czasem taki biedak dostanie 10—15 kopnięć w głowę i leży nieruchomo. Wtedy myślę, że czaszka już mu pękła i ze już nie żyje. Tymczasem zdarza się, że po godzinnym omdleniu jesz cze się ocknie i potrafi zwlec z pryczy. Tak samo dech zapiera patrzącym, gdy Wyderka, Biirzer, Gałka, Bubi i inni usiłują kopaniem w głowę i serce zmusić do wstania ciężko chorych, leżących podczćis apelu. Znęcania te są prawie codzienną częścią składową rytuału rannych apeli. Zelent wraca na pole jako rekonwalescent po tyfusie. Cieszę sii; z jego powrotu; stosunkowo mało go znałem, ale intuicyjnie wyczu wam w nim prawego człowieka i ciągnie mnie do niego. Wśród więźniów zaczynają krążyć plotki o majątkach, jakie ko mendant obozu Florstadt, schutzhaftlagerfiihrer Thuman i inni esc mani zrobili na Żydach. Krąży fama, że tylko część przedmioto wartościowych oddana została władzom, ich przełożonym, a res> i zatrzymali sobie. Oczywiście, nikt tego nie widział. Kapowie swoją rękę rewidują i rzekomo oddają to, co znajdą, feldfuhrero\ 140 Ale opowiadają, że Wyderka i kapo „Iwan" — emigrant rosyjski Konstanty Bielski, żerujący na IV polu, posiadają miliony. Wyderka swój skarb ma zakopany gdzieś w Waschbaracke i wciąż wieczorami i nocami koło niego krąży. Kapo „Iwan" przekupuje esesmanów i ci prowadzą go do Lublina, gdzie ma kochankę. U niej przechowuje złoto i przez nią eskpediuje dalej. Mówią też o dwóch słowackich Żydach: Marmorsteinie i Fuchsie, że ci też posiadają miliony w biżuterii. Fuchs mieszka na innym polu, ale widziałem go wiele razy, ^clyż SS-oberscharfiihrer, szef składu węglowego, wypożyczał mnie od komendanta III pola dla zaprojektowania ogrodu ozdobnego na pustym półmorgowym placu przed zwałami węgla. Fuchs jest zawsze wytwornie ubrany, po sportowemu, i wypielęgnowany. Jest /rfem kommanda, które rąbie drzewo opałowe na drobne polana. Skfad węgla i drzewa opałowego mieści się na tzw. Zwischenfeld, między IV i V polem. Sagi drzewa są tak ustawione, że tworzą w jednym miejscu małe, wyborne schowanko, w którym stoi stół. Na i\m stole Fuchs leży w czasie pracy i czyta gazetę lub śpi. Na placu u a- ma nikogo prócz rębaczy. Warta widzi więc z daleka, kiedy nad-'hodzi szef składu opałowego, SS-oberscharfiihrer. Zaobserwowa-!■ m, że Fuchs jest z tym esesmanem prawie w familiarnych stosun-! ;h. Jest to po prostu potentat obozowy. Około godz. 10 dostaje swoich ludzi z kuchni esesmańskiej gęstą, zawiesistą zupę, na Morą i mnie czasem zaprasza. Kiedyś opowiadał mi, jak mu się uda-przez szefa krematorium Mussfelda wyciągnąć rodzonego brata, ;tóry podczas selekcji na rewirze przeznaczony został do gazu. Po-uda on też najświeższe wiadmości radiowe: o tym, co mówił Chur-, Benesz, o stanie operacji wojennych; jest świetnie o wszystkim Muformowany. Opowiadają o nim, że ma cztery kilogramy biżute-. Bardzo możliwe, bo podczas wydawania opału do kuchni można a leźć wśród węgla niejeden drobiazg wartościowy. A czynność ta leży do Fuchsa. Drugim krezusem obozowym jest Marmorstein, również słowac-Żyd, który podobno przy rewidowaniu Żydów z transportu zna-t i oddał Thumanowi biżuterię wartości 2 milionów złotych, /ywiście, to była tylko część tego, co on faktycznie znalazł. 141 '"fił Spotykając się z Fuchsem i doglądając codziennie postępu wytrasowanych robót ziemnych, mam okazję obserwowania przez druty życia na sąsiednim, V polu, gdzie przebywają kobiety. Tu wytworny milioner Fuchs — a tam w szmatach te kobiety, które niedawno jeszcze nosiły biżuterię, będącą teraz w posiadaniu Fuchsa. Są one w stanie największej abnegacji, opuszczenia i zaniedbania. W oddaleniu 20 metrów od grupy więźniów urządzających ogródek, za druta-mi, stoją na V polu latryny bez żadnych zasłon czy ścianek ochronnych. Kobiety nie zwracają najmniejszej uwagi na pracujących mężczyzn. Podnoszą suknie do góry i załatwiają potrzeby fizjologiczne, jakby były wewnątrz czterech ścian. To nie są już ludzie, to są manekiny, to są strzępy ludzi. Zatraciły życie wewnętrzne i wszelką zdolność odczucia, ograniczając się do czysto wegetacyjnych funkcji. Komendant obozu Plorstadt mieszka w tzw. Weisses Haus — will z ogromną werandą, znajdującej się niedaleko szosy. Widać ją z nasze go placu apelowego. Willa ta została wewnątrz przebudowana i urzą dzona z wielkim luksusem: trzykrotnie układano i zrywano posadzki parkietową, bo jej desenie nie podobały się pani komendantowej Poza tym wyposażona jest w najnowocześniejsze elektryczne aparat do ogrzewania, gotowania, sprzątania, frigidairy, ba, nawet elektrycz ne zapalniczki są w każdym pokoju. Istnieje nawet kommando „Weis ses Haus", które chodzi na posługi do mieszkania komendanta. Wiadomości o zwolnieniach okazały się prawdziwe. Do obozu zj< chała komisja gestapo ze Lwowa i zwolniono niektórych więźniów z li panek ulicznych w tym mieście. Po apelu wieczornym więźniom prz] wiezionym ze Lwowa polecono zgrupować się koło stołu, gdzie ode/* tują nazwiska. Ci, którzy z transportów lwowskich nie zostali odczyt ni, winni zgłosić się sami. Dowiadujemy się o nowej nomenklatur/ „aktionshaftlinge", tzn. więźniowie złapani podczas ogólnej akcji u' cznej. Po spisaniu ich personaliów przeprowadza się poufny wywiu czym się każdy z nich trudni, czy nie popełnił jakiegoś przestępstw oczywiście z punktu widzenia niemieckiego. Za przekroczenie pr/x| sów kodeksu karnego niektórych odsyła się do kryminału, a za kołu z „Volksempfindem", tym nieskodyfikowanym zwyczajowym pi * 142 wem, które gestapo naciąga jak gumę według swego „Empfinden" — do obozów koncentracyjnych. Takie badanie lojalności trwa 5— 10 miesięcy i potem więźniów wypuszczają, o ile nie znaleźli nic, do czego mogliby się przyczepić, a „aktionshaftling" jeszcze do tego czasu żyje. Zwolniono z łapanki lwowskiej około 70 ludzi. Zatrzymani stają się pełnowartościowymi „cechowymi" schutzhaftlingami. Bezpośrednio po tym przyjeżdża gestapo warszawskie i w analogiczny sposób badają i zwalniają w dwóch partiach około 150 ludzi /. łapanki styczniowej. Odchodzi m.in. Kleniewski, przez którego siostrę miałem łączność z moim bratem. Najwyższy czas, by odszedł, gdyż od tygodnia ma paskudną flegmonę na stopie, a boi się pójść na rewir, bo jeszcze nie ustaliło się na mur, że Aryjczyków nie bodą już brać do gazu. Proszę Kleniewskiego i innych zwolnionych |olęgów, by się z bratem moim skomunikowali i poinformowali go 0 naszych warunkach bytu — o tym wszystkim, o czym trudno napi-ć w liście. Listu nie mogę mu dać, bo zwalniani więźniowie prze->dzą w łaźni analogiczną kontrolę, jak przy przyjęciu do obozu, i ychodząe z kąpieli, dostają po drugiej stronie pryszniców już po-ujdne, cywilne ubranie. Potem prowadzą ich do Politische Abtei-ng, gdzie podpisują deklarację, iż o stosunkach panujących w obo-nikomu żadnej informacji nie udzielą. Ciekaw jestem, kiedy na mnie przyjdzie kolej. Były 2—3 wypad-indywidualnych zwolnień prawdziwych schutzhaftlingów, ale wte-/walniany więzień do ostatniej chwili nic o tym nie wie. Pisarz lokowy dostaje wieczorem w kancelarii polecenie, by więzień na-kjpnego dnia, bezpośrednio po apelu, zjawił się ogolony i świeżo li/yżony w kancelarii pola. Ale to jeszcze nic nie mówi, gdyż czę-w/.ywają więźniów na przesłuchanie do Politische Abteilung III podpisania jakiegoś pełnomocnictwa nadesłanego z domu do ko-mlanta obozu itp. Dopiero gdy esesman eskortujący więźnia za-'nwudzi go po drodze do łaźni, dany osobnik orientuje się, „w vii rzecz", ale już się nie może porozumieć z kolegami i zabrać ja-hs poleceń na wolność. Niektórzy ze zwalnianych mieli z domu i .i przez cywilów, więc domyślali się, o co chodzi, gdy wzywano nieceniem ogolenia się i ostrzyżenia. Ale takich przypadków iptem 2 czy 3. A ile ja już takich zawiadomień o zwolnieniu ałem z domu? jeszcze inne zwolnienia, ale tylko na IV polu. Tam przetrzy- 143 muje się specjalną kategorię więźniów: „Geiseln" (zakładników), którzy zbiorowo wzięci byli z jakiejś wsi za niedostarczenie kontyngentu lub za jakiś akt sabotażu popełniony w jej pobliżu. Z góry jest już oznaczony (lecz im niewiadomy) termin internowania. Mają oni numery wydrukowane na czerwonych, nie białych, szmatkach, są trzymani w oddzielnych blokach i mają pewne drobne ulgi w traktowaniu. Są to wyłącznie chłopi ze wsi. Kontakt ze światem zewnętrznym staje się coraz ściślejszy. Na skutek zwolnienia z obozu Kleniewskiego deleguję za druty jako obserwatora Kazimierza Wszelakiego z Kraśnika, krewnego prezesa sądu. Jest to pozytywny typ spryciarza, nagiął się do reżimu, pracować nie lubi, ale nie daje się na tym przyłapać; potrafi on w obecności esesmanów przenieść każdą paczkę. Jako skrytka służy mu konewka, z którą dla zasady stale chodzi, nawet gdy deszcz pada, tak iż blockfuhrerzy dyżurujący przy bramie traktują ją jako narzędzie pracy. Poza tym ma sierp, co prawda tępy, ale udaje, że nim ścina trawę na szkarpach, część trawy wpycha do konewki, a pod trawą niesie to, co mu „nasz" furman oddał. Był on w ciężkich opałach w walce partyzanckiej. Niemcy spalili mu dom i cegielnię. Żona z dziećmi musiała się dłuższy czas ukrywać. Przez furmana nawiązuje i on kontakt z domem, a ponieważ pisarze kradną paczki, więc każe je adresować na moje nazwisko, bo mnie Knips nie odważy się ukraść paczki. Poza tym zaznajamiam się bliżej z jednym z robotników firmy kanalizacyjnej, którego moi koledzy chwalą jako wyjątkowo solidnego i uczynnego człowieka. Przyniósł mi on 20 pocztówek. Listy pisane na pocztówkach — tak sobie wyrozumowałem — nie zwracają takiej uwagi cenzury jak grypsy na świstkach papieru. Za zabranie pocztówki chcę mu zapłacić, on jednak odmawia przyjęcia pieniędzy, twierdząc, że poczuwa się do obowiązku pomagania więźniom. Ustalam z nim, że brat będzie pisał na jego adres i że on będzie mi doręczał listy. Już bez u-zgadniania z nim polecam bratu, by co miesiąc pewną kwotę przekazywał mu za fatygę. Kontakt ten jest pierwszorzędny, gdyż dostaję świeżą pocztę od brata, podczas gdy furman czasem przez kilka dni musi list wozić, kiedy nie ma jazdy w stronę III pola. Tak samo i wysłanie odpowiedzi idzie bardzo sprawnie. Listy odczytuję u Bo- ■*. 144 incckiego w pracowni — Wszelaki stoi na warcie — a w razie po-11 /.eby natychmiast piszę odpowiedź, tak iż o godzinie 1 w południe I. utka jest wrzucona do skrzynki. Dostaję teraz listy trzeciego dnia po wrzuceniu ich w Warszawie. Wszelakiego wysyłam czasem na zwiady rekonesansowe. Chodzą wersje, że na terenie Gartnerei jest możliwość kontaktowania się z rodzinami. Daję Wszelakiemu czterech ludzi z nosi I karni i polecam przyniesienie goździków „brodaczy". Zasiano tam tego takie mnóstwo, że teraz nie wiedzą, co z tymi goździkami i obić, i każdemu, kto się zgłasza, dają dowolne ilości. Jest to oczywiście doskonały pretekst do swobodnego poruszania się na kilku-sctmorgowym obszarze. Teren, gdzie pracuje kommando Kompost i układa pryzmy kompostowe, znajduje się w odległości około 150 m od drogi biegnącej równolegle do przedmieścia Dziesiąta. Wzdłuż drogi rozstawiona jest Postenkette, co 100 m posterunek. () 30 m w głąb pola, a więc już na terenie obozowym, jest studnia, / której ludność cywilna czerpie wodę. W kommandzie Kompost s;i spryciarze, którzy udając, że pracują na grządkach położonych przy samej drodze, zaznajomili się z kobietami zamieszkałymi w najbliższych domach. Kobieta taka awizuje, że w jej domu przebywa krewny jakiegoś więźnia i pragnie się z nim zobaczyć. Gdy może podać, na jakim polu i bloku ów więzień mieszka i w jakim kommandzie pracuje, można go sprowadzić już w popołudnie. W takim wypadku wezwany więzień wyrusza w południe z komin andem Kompost, a kolega z Kompostu z kommandem tamtego. Rozumie się, że trzeba wtajemniczyć w to kapo, za co dostaje on odpowiedni procent. Gdy wezwany więzień się zjawi, łącznik daje /.nak kobiecie, która cały dzień siedzi w oknie lub czatuje przy furtce. Wyczekuje ona chwili, kiedy przy studni nie ma więźniów (stoi tam puste wiadro), a wtedy idzie ze swoim wiadrem — naładowanym wiktuałami — czerpie wodę do pustego wiadra i odchodzi. Potem przychodzi łącznik i zabiera wiadro z wiktuałami. Po jakimś czasie poterunki SS zmądrzały. Teraz trzeba także opłacać esesmana. Taksa wynosi 100 zł, pół litra wódki i kawałek kiełbasy. Za to esesman obrabia już oba sąsiednie posterunki — z lewej i prawej strony. Więźniowie, którzy utrzymują stały kontakt z rodzinami zamieszkałymi w Lublinie, mają umówione miejsca, w których odbierają paczki. Po apelu wieczornym ściąga się Posten-kette i cała Gartnerei jest dostępna dla ludności cywilnej. Wtedy rodziny chowają paczki dla swoich najbliższych pod jakimś krzakiem, w rogu kompostu lub między kamieniami. Taki kontakt jest oczywiście możliwy tylko dla tych, którzy stale pracują w kommandzie Kompost, bo zaraz z samego rana trzeba zabrać przesyłkę ze schowka i albo zjeść, albo tak ulokować, by esesman jej nie znalazł. Esesmani, którzy wyruszają jako kommandofuhrerzy z kommandem Kompost, mają złote życie, bo niemal każdy im płaci, by zbyt natarczywie się nie przypatrywali. To było jeszcze do wytrzymania. Ale potem zwiedzieli się o tym i obcy esesmani. Każdy, jeśli nie ma służby, przychodzi w rejon Kompostu i obserwuje więźniów, którzy zbliżają się do granicy terenu obozowego, a także cywilów podchodzących do» linii Postenkette, czy nie schylają się, czy nie podrzucają czegoś. Jeden z kolegów z mego bloku, B., szofer z Lublina, ma jedwabne życie. Prawie co dzień zajada pierogi, kotlety, owoce, pije wódkę dostarczaną mu przez żonę. Przy konsumowaniu takiej „wałówki" nie można rozmawiać, najwyżej krzyknąć kilka słów. Spotkania z rodziną ograniczają się więc do wzajemnego widzenia. Kontakt ten jest cenny tylko dla lubliniaków — dla reszty, wobec funkcjonowania poczty, przesyłanie pocztą jest pewniejsze i tańsze, gdyż nie trzeba dawać łapówek. Wszelaki kilkakrotnie umawia się ze swoją żoną koło kompostu, ale właściwie mało może z nią rozmawiać. Zależy to od posterunków. Czasem na dobre posterunki czeka się nawet dwa dni, a i wtedy trzeba rozglądać się na wszystkie strony, bo różni wyżsi i niżsi dygnitarze SS patrolują na rowerach i pieszo cały teren Gartnerei. Wywiad nasz, dotyczący grypsów wychodzących z obozu, ustala, że obaj stubendiensty 14 bloku blokowego „Raula von Mellera", a mianowicie: Eugeniusz G. i Tadeusz S., są kapusiami na tajnych usługach niemieckich. Zresztą sam fakt, iż obaj z szefem Mellerem zgłosili się do niemieckiego wojska, już ich zdyskwalifikował, Ostrzeżenie podane mi przez Zelenta przekazuję dalej między zaufanych kolegów. 146 Skutkiem sprawnego doręczania przesyłek pocztowych i przesiąkania przez kommando Kompost wielkich ilości żywności, z dnia na dzień w obozie spadają ceny chleba, cukru itd. Chleb przestał być dla Aryjczyków atrakcją, nikt go nie żąda i nie przyjmuje jako zapłaty. Walutą obozową stał się obecnie boczek; 1/4 kg boczku to jednostka monetarna, w której oblicza się ekwiwalent za odzież, obuwie, wódkę, tytoń itd. Ja osobiście dzięki regularnie nadchodzącym [łączkom zaczynam się fizycznie wzmacniać. Wprawdzie blokowy /„ygmunt Stauber powiedział nam bezpośrednio po naszym przyjściu ilo obozu, że najtrudniejsze są tu pierwsze trzy lata (wtedy uważaliśmy to za dowcip), ale zdaje mi się, że już dziś znacznie łatwiej znoszę obóz aniżeli w pierwszym miesiącu pobytu. Przystosowałem się do nowego reżimu. W 1916 r. zachorowałem na katar sienny z dość ciężkimi objawami. Odtąd stale sprowadzano mi z fabryki farmaceutycznej w Rosto-| cku toksynę przeciwko tego rodzaju katarowi i rokrocznie, od marca I do maja, brałem serię 12 stopniowanych zastrzyków. Zastrzyki przynosiły mi ulgę, ale mimo to w okresie kwitnienia traw i zbóż, w czerwcu i w lipcu, miewałem zawsze zapalenie spojówek, astmę i inne "1'jawy. W lutym 1943 r. przyszło aresztowanie i absolutna niemożność przeprowadzenia kuracji. Z lękiem myślałem o 8 czerwca, dniu in\eh urodzin, kiedy stale obserwowałem pierwsze objawy kataru. l \ inczasem tego roku nie miałem żadnych objawów. I to był już :iy prezent urodzinowy. Pierwsza dekada bywała stale najgorsza, ;m w miarę przekwitania zbóż następowało zmniejszenie uczule-Teraz w obozie kichnąłem podczas pierwszej dekady może pięcie razy i kilka razy miałem mocne swędzenie oczu. I to wszyst-Nie wiem, czy mam słuszność, ale wydaje mi się, że zastrzykami ej wzmagałem swą idiosynkrazję, a nie immunizowałem orga-111/mu. Przecież tu, na Majdanku, jestem przez 18 godzin na dobę ttB powietrzu, otoczony ze wszystkich stron polami i łąkami, i Jeszcze inną ciekawą obserwację zrobiłem na sobie. Przez długi egas w ogóle nie posiadałem mydła, a kiedy dostałem mydło do pra-|(|h, używałem go tylko do mycia rąk. Twarzy ze względów oszczędnościowych nim nie myłem. Prawdopodobnie wskutek tego zlikwi-ijnwało się też moje wieloletnie zapalenie skóry twarzy, które naj- 147 ■iii przeróżniejsi pofesorowie i docenci dermatologii leczyli najrozmaitszymi maściami, miksturami, olejkami, otrąbkami, pudrami, specjalnymi mydłami i naświetleniami. Obóz koncentracyjny pokazał właściwą, a tak prostą terapię: unikanie mydeł, maści itd. i mycie twarzy czystą wodą. Wszyscy w obozie odczuwamy wzmożony apetyt na czosnek i wszyscy zamawiamy go w listach. Potrafię zjeść całą główkę w ciągu dnia. Po kilku tygodniach takiego zażerania się czosnkiem zaobserwowałem, że paznokcie, które po miesięcznym pobycie w obozie zmiękły, z powrotem twardnieją, a może nawet stają się twardsze niż kiedykolwiek na wolności i nie kruszą się. Za to górne brzegi uszu zaczynają mi się łuszczyć i schodzą z nich wciąż grube strupy. Lekarz mnie pociesza, że to z odmrożenia. Nawet nie wiedziałem, że w pierwszych dniach pobytu w obozie odmroziłem sobie uszy. Ropień na palcu zagoił się prawie w okamgnieniu po kilkakrotnym zjedzeniu porcji cukru. Świerzbu się też pozbyłem, wszawica mi nia dokucza, gdyż co tydzień zmieniam koszulę. Na szczęście uniwersalnjw płyn do oczu okazuje się skuteczny i zapalenie spojówek też ustępuje. * Pogodę mamy przepiękną, rzadko kiedy pada deszcz. Taka pogoda jest najlepsza dla więźniów obozu koncentracyjnego, ale co zrobią biedni rolnicy, wszystko im na pieprz zeschnie. Zrobiliśmy sic wszyscy meteorologami. Rano obserwujemy chmury, kierunek wiatru, wschody słońca w różnych gamach kolorów i odcieni. Ulewne deszcze nie są takie straszne, jak drobne kapuśniaczki-trzydniówki, gdyż podczas ulewy można stanąć pod ścianą baraku, a zaobserwowaliśmy, że wiatr zawsze zacina z jednej strony, więc stojąc przy odpowiedniej ścianie człowiek nie moknie. Zaczynam się zastanawiać, po co nosiliśmy w Warszawie parasole, skoro można było nie wy chodzić na deszcz lub używać tramwajów i taksówek, a w ostatec/ ności zatrzymać się pod murem. W obozie nauczyliśmy się obyw ■ bez parasoli i nieprzemakalnych burberry. Najgorzej, gdy ule* spadnie podczas apelu, wtedy jesteśmy bezsilni. Natomiast gdy p; drobny deszcz i trzeba pracować, wtedy się najgorzej przemaka. Pewnego dnia apel wieczorny przeciąga się w nieskończoność, bo icldfiihrer nie przychodzi, więc nie ma komu go zdać. Wreszcie zjawia się rapportfuhrer Kostial i odbiera apel. Na drugi dzień i przez cały następny tydzień znowu nie ma feldfiihrera. Ponoć widziano, lak go prowadzono bez pasa. Niektórzy powiadają w tajemnicy, że /ostał aresztowany i osadzony na Zamku w Lublinie. Powód? Mówią szeptem: „złoto żydowskie". Po tygodniu jednak feldfuhrer zjawia się z powrotem. Kapo wie podtrzymują wersję, że był na śledztwie w Zamku i że tam siedzą już inni esesmani. Na polu poruszam się dość swobodnie, esesmani znają mnie już \ jako „Gartnera", moderca Burzer też jest dla mie łaskaw, a po pijanemu — co się często zdarza — okazuje mi nawet łaskawość, gdyż podaje mi rękę: rzecz niebywała... haftlingowi, i to w sytuacji, kiedy ' i ni przed nim uciekają, gdyż jako pijany jest najgroźniejszy. W ta-im stanie, bełkocząc, chwali mi się, że jest oficerem rezerwy, że prócz zakładów ogrodniczych ma 18 000 morgów na Węgrzech itp. idy jest trzeźwy i wykonuję przed nim przepisowe „Mtitzen ab", ii ja mnie i w ogóle mnie nie widzi. Dziś przyszedł do mnie Wyderka i powiada: — Wiesz, że jesiony się przyjęły? Potakuję, mimo iż tego nie zauważyłem. Podchodzę do drzew i lic wierzę oczom: jeden w drugiego wszystkie puściły pędy, pączki rozwinęły. Moja reputacja ogrodnika jest uratowana. Powoli orientuję się, kto z wybitniejszych osobistości znajduje u; na Majdanku. Jest tu prof. Poniatowski, ks. Krzysztof Radziwiłł, ! m| na II polu, wojewoda krakowski Gnoiński na IV polu, u nas w 'i< imi III pola Jagodziński z PPS, wśród kobiet jest Irena Panenko-i.i. posłanka Preissowa, Irena Iłłakowiczowa oraz Kurcyuszowa, ;a prezydenta m. Warszawy, Słomińskiego. w ;i 148 149 Na III pole przybył transport więźniów z Zamku lubelskiego. Większość dostaje Fluchtpunkte, tj. czerwone punkty (wielkości 10--złotówki) na białym tle, noszone na lewej piersi, na spodniach pod numerami i na plecach. Oznacza to, że więźniowie ci są podejrzani o planowanie ucieczki i nie wolno im wychodzić z pola na żadne roboty. Fluchtpunkty świadczą o tym, że gestapo uważa danych ludzi za grube ryby i poleca ich „specjalnej opiece". Jeżeli zaś więzień przebywający w obozie próbuje uciec i złapią go, komenda obozu nadaje mu z własnej inicjatywy fluchtpunkt. Tym razem prawie cały transport, tj. 85 więźniów, dostaje „punkty". Dowiaduję się w Schreibstube, iż wysłano ich do obozu, gdzie mają być przetrzymani do rozprawy sądowej przed Sondergericht. To już poważna rzecz. Widmo śmierci unosi się nad nimi. Dostają specjalny izolowany blok 3 u Pietrońca i mają tworzyć kompanię karną. Trzeba się nimi zająć; polecam Pietrońcowi, by wybrał mi kilku „równych" chłopców jako ogrodników. Dostaję Wacława Lipskiego z Pomorza, prawnika i dziennikarza z warszawskiego „Dziennika Narodowego", Józefa Serafina, prawnika z Kraśnika, szwagra jego Tadeusza Kaszubskiego, prawnika z Lublina, oraz Szwajcera, porucznika lotnika. Dojrzewają pierwsze strąki grochu, więc fluchtpunkty pracują na tych zagonach. W dwa tygodnie później przywożą esesmani na III pole dalszy transport więźniów politycznych z Zamku w Lublinie. Więźniowie ci, jak widać, musieli przejść w gestapo „Pod zegarem" ciężkie badania. W łaźni oraz podczas kwalifikowania więźniów do pracy (na przegląd haftlingi stawali nago) zwraca uwagę na siebie więzień nr 5741, którego pośladki i nogi pokryte były bliznami i ropiejącymi ranami. Przydzielają go do bloku 15, do Janusza Olczyka. W czasie przerwy obiadowej podchodzi do niego Andrzej Szwajcer z mojego bloku. Muszą się znać od dawna. Obserwuję, że codziennie każdą wolną chwilę spędzają razem na uboczu. Komunikują się z-nim również Lipski, Serafin i innni „zamkowcy" z poprzedniego transportu. Dowiaduję się od Lipskiego, że ów pokiereszowany więzień to mgr Jan Zaprawa (Ostromęcki), jest porucznikiem i pracuje w Ruchu Podziemnym. Gestapo uwięziło go w grudniu 1942 r. i był izolowany w lochach „Pod zegarem". Tam poddano go róż- mviii torturom. Później umieszczono go na Zamku w Lublinie w ilj „szpagatów". Przez szereg dni wożono Zaprawę na badania na mI Uniwersytecką, a wieczorem wynoszono go z samochodu do 'li na noszach — pobitego, pokrwawionego i nieprzytomnego. Po-(m ślad po nim zaginął. Krążyły połgoski, że gestapo go zamordowało. Okazało się, że znalazł się w celi szpitalnej Zamku, ale lekarz więzienny Kostecki miał orzec, że „nadaje się tylko do piachu". Podobno obaj: Zaprawa i Szwajcer, zawdzięczają bardzo dużo opiece odważnej Ireny Antoszewskiej oraz strażnikowi „Frankowi". Interesuję się nimi coraz więcej i myślę, jakby im pomóc. Dowiaduję się d Lipskiego, że pomimo tortur Zaprawa nie załamał się psychicznie, tak samo jak i Szwajcer. Zdarza się pierwszy wypadek ucieczki więźnia-Aryjczyka. Zosta-b on złapany i, straszliwie skatowany, przyprowadzony na nasze pole. Tu mu jeszcze esesmani i kapowie dokładają. Oto człowiek--maska stoi przed kancelarią. Wyderka i Bubi przynoszą czerwoną i białą farbę olejną i malują mu na twarzy, a raczej na ranach twarzy, duży fluchtpunkt. Na nosie, policzkach i górnej wardze czerwone koło, a poprzez czoło, skronie, uszy i brodę biały krąg. Takie same znaki, tylko przesadnie duże, malują na marynarce z przodu i z tyłu. Zabierają go do Politische Abteilung na przesłuchanie, skąd kierują na rewir, gdzie dostaje zastrzyk wyzwalający go z męczarni. Zaznajomiłem się z nowym obozowym zwyczajem. Jeżeli kogoś przyłapią na jakimś zakazanym uczynku i ma być ukarany, to go „aresztują", tzn. stawiają między drutami przy wejściu do Blockiiihrerstube. Stoi tam na tłuczniu z odkrytą głową, bez jedzenia do zmierzchu, a na nocleg, dla większej pewności, prowadzi się więźnia na IV pole. Mój gospodarz domu, Pfefer, dostał jakąś robotę w Ausenkom-inando, gdzie ma kontakt z cywilami, i opowiada mi, że nawiązał łączność ze swym przyjacielem — Polakiem w Lublinie. Kilkakrotnie dałem mu pocztówki do ekspedycji. Wieczorem napisałem kartkę do Mary i szukam Pfefera rano, przed apelem, w bloku. Mówią, że może jest w Waschbaracke. Pędzę tam i rzeczywiście go zastaję. Chętnie bierze pocztówkę, odpina bluzę — zebrę (pasiaki) i wtyka kartkę do kieszeni cywilnej marynarki, którą ma pod spodem. Spojrzałem na niego, nie wiem, czy zrozumiał moje spojrzenie. Uścisnąłem mu rękę. Usłyszeliśmy dzwonek na apel. Wieczorem przychodzę znowu do bloku Pfefera i pytam o niego, ale dostaję sprzeczne odpowiedzi. Gruby Jakub, który ten blok objął, pyta: — Kogo szukasz, ogrodniku? Powiadam: — Pfefera. Znieruchomiał i wpatruje się we mnie. — A skąd ty go znasz? Mówię, że był właścicielem domu, w którym mieszkałem. Żydzi, którzy się naszej rozmowie zaczęli przysłuchiwać, potakują. Wtedy blokowy odpowiada: — Nie ma Pfefera. — Jak to nie ma? — pytam. — Uciekł — mówi Jakub. Staram się panować nad sobą, by się nie zarumienić lub jakimś gestem nie zdradzić radości z powodu tej nowiny. Okazuję zainteresowanie wydarzeniem i myślę, czy zabrał moją pocztówkę do Mary. — Podobno na miejscu pracy zostawił pasiak — powiedział jeszcze Jakub — widocznie przebrał się w dostarczone mu ubranie. Nie przyznaję się, że widziałem, iż to ubranie miał na sobie już rano. Więc kartkę do Mary zabrał... Szczęśliwej drogi. Jak dotąd, nie złapali go, gdyż do naszego obozu nie wrócił, a uciekinierów ze względów ewidencyjnych i „wychowawczych" odtransportowują zawsze do obozu macierzystego. Przenoszą do mojego bloku kapo Meierovitza, potentata, gdyż jest w Arbeitseinsatz i decyduje o wszelkich transportach, przy działach pracy itd. Jest doskonale poinformowany o wszystkich wy darzeniach w obozie. Nazwisko jego wydaje mi się nie bardzo nie mieckie, a sposób bycia też odbija od manier innych Niemców. Mówią, że pochodzi z Frankfurtu — dziennikarz o wielkiej kultu- rze wewnętrznej, pierwszorzędne wychowanie, ogłada, szerokie horyzonty. Stoimy przy apelu obok siebie — te 30 minut rozmowy z nim to dla mnie powrót do dawnej sfery zainteresowań i sposobu wyrażania myśli. W krótkim czasie Meierovitz nabiera do mnie zaufania i wyjawia w tajemnicy pewne fakty. Są oddziały, które pracują w godzinach wieczornych i nie stają do apelu. Są to oddziały „komenderowane" i przy odbiorze apelu przez blockfuhrera blokowy melduje, że tylu a tylu więźniów z kom-manda jest „komenderowanych". Dopiero w nocy, gdy dana grupa wraca na pole, blockfiihrerzy odnotowują w bramie, że ów oddział powrócił do obozu. Pewnego dnia wszyscy „komenderowani" niespodziewanie zjawiają się na apelu wieczornym. Zwraca to naszą uwagę, więc pytam Meierovitza, a ten mówi mi w tajemnicy, że nie wszystkie oddziały „komenderowane" wróciły, że kommando Effek-tenkammer zostało zatrzymane i odesłane do szopy przy unieruchomionym krematorium między I i II polem, że wszyscy z obsługi krematorium są skazani na zagładę. Mieszkają oddzielnie, by nie mieli kontaktu z więźniami. Esesmani wtykają im wódkę i zakąski. Zresztą we wszystkich obozach co pewien czas likwiduje się personel krematorium. Dostałem z domu wiadomość, że termin mego zwolnienia uległ zwłoce, ponieważ Reichssicherheitshauptamt, który decyduje o tych sprawach, rzekomo z powodu bombardowania Sudetów przeniesiony został z Berlina. Argument zupełnie przekonywający — trzeba czekać. Z bloku 16 uciekł w nocy jakiś więzień. Za karę pozostałych jego towarzyszy zamyka się w bloku. W ciągu dnia nie wolno im nigdzie wychodzić, nie dostają jedzenia, nie stają nawet do apelu. Jest wielkie zaniepokojenie, co się z nimi stanie. Wejście do bloku zabito deską. Przed blokiem stoi warta. W tym bloku są przeważnie Polacy. Po 24 godzinach polskie bloki: 14 i 15, organizują pomoc w ten sposób, że pewną ilość kotłów z zupą i kawą odstawia się i wieczorem zanosi po kryjomu na szesnastkę. Czuwa nad tym kapo Wa-wrzyniak, Polak, obywatel niemiecki z Westfalii. W południe trze- 152 153 ciego dnia lageraltester Biirzer odbija deskę i wchodzi na kontrolę. Widząc to, wpadam do swojego bloku, łapię dwa bochenki chleba pod marynarkę i pędzę do szesnastki. Biirzer już wyszedł i chce z powrotem przybić deskę na bramie. Nagle zobaczył, że biegnę w jego kierunku. Stanąłem niepewny. — Czego chcesz? Wahając się mówię, że chciałbym podać kolegom chleb. — Aber selbstverstandlich (ależ naturalnie) — odpowiada. Jestem zaskoczony jego ludzkim odruchem. Następnego dnia otwierają blok, wszyscy wychodzą na „wolność". Odetchnęliśmy z ulgą. U nas przy wieczornym apelu codziennie ten sam widok. Zawsze wnosi się kilku zabitych i kilku tak ciężko poranionych, że zdrowi dźwigają ich na własnych plecach lub prowadzą pod ręce. Najczęś ciej mają pokaleczone i porozbijane głowy. Jeżeli każdego dnia nie wspominam o tych morderstwach i katowaniu, to nie dlatego, że wypadki te ustały, lecz że po prostu spowszedniały nam. Człowiek oswaja się z tego rodzaju sprawami i zdaje mu się, że tak musi być. W naszym bloku zwraca ogólną uwagę więzień Lutman ze Lwowa. Pracuje w dobrym kommandzie, bo w Kompoście. Jest doktorem filozofii, był pracownikiem Ossolineum, ale życiowo jest straszliwie niezaradny; zupełnie się opuścił i chociaż dostaje sporo paczek, nie potrafi sobie zorganizować życia, wystarać się o koszulę czy ręcznik. Niknie w oczach. W tajemnicy dowiaduję się o szczegółach likwidacji kommando Effektenkammer. Więźniowie pracujący w tym kommandzie współdziałali przy ograbianiu Żydów ze złota, biżuterii i walut — po prostu zbyt dużo wiedzieli. Reichssicherheitshauptamt dostał meldunek o malwersacjach na Majdanku, w które wmieszani byli esesmani i niektórzy oficerowie z komendy obozu. Więźniowie z kommando Effektenkammer i wyżsi funkcyjni obozowi mogli złożyć obciążające zeznania. Wobec tego miejscowi esesmani postanowili uniemożliwić dochodzenie przez „rozwałkę" całego kommanda Effektenkammer. Skierowano ich do starego krematorium, gdzie pojedynczo wpusz- 154 zano do drewnianej szopy i jednego po drugim wystrzelano. Ży-zi z kommand Bekleidungskammer i Entlausung w parę dni później rozpoznali po numerach i pokrwawionych wytwornych ubra-piach, że znajomi ich z Effektenkammer, którzy bez śladu znik-lięli, zostali zamordowani. Ale w dniu rozwałki jeden Żyd z kom-landa Effektenkammer leżał chory w szpitalu. Wyszło to na jaw, gdy komisja z Berlina była już na Majdanku i prowadziła śledztwo. Członkowie komisji przyszli na rewir, stwierdzili obecność żyjącego i wydali surowe polecenie opiekowania się tym koronnym świadkiem pod groźbą przykrych konsekwencji. Żyda zabrano z rewiru i przesłuchano. Otrzymujemy nową propozycję handlową. Do zbiórek po 5 zł na blokowego, na schreibera, na urządzenie kancelarii itd. przyzwyczailiśmy się. Mając gotówkę, godzimy się na to. Ale teraz stajemy wobec śmielszej propozycji — kupowania sera i soku z rabarbaru. Sprzedaje to lageraltester; towary pochodzą z kantyny esesmań-skiej, a lageraltester pobiera trzykrotnie wyższe ceny. Znów ta sama hipokryzja, pieniędzy nie wolno mieć, a towar trzeba kupować. Na każdy blok przydzielana jest pewna ilość towaru, którą blokowy musi rozprzedać. W kilka dni po tej transakcji esesmani urządzają po apelu ogólny „filc" — trzeba wszystko wyciągnąć z kieszeni i wrzucić do czapki leżącej na ziemi. Odbierają nam wtedy chustki do nosa, scyzoryki, pieniądze, lusterka itp. Muszę oddać scyzoryk i 50 zł, które nieopatrznie mam przy sobie. Na drugi dzień lageraltester wręcza mi jako ogrodnikowi inny scyzoryk. Blokowi prowadzą handel na własną rękę. Pewnym nielicznym kategoriom więźniów wolno nosić skórzane obuwie, poza tym noszą je kapowie, blokowi, schreiberzy, vorarbeiterzy. W każdą środę odbywa się wymiana podartego obuwia na całe; blokowi zrobili z tego interes. Od cywilnych robotników biorą podarte obuwie, w którym tamci przychodzą do obozu. Co środa posyłają cały kontyngent skórzanego obuwia przyznany im dla bloków do Bekleidungskammer do wymiany i od razu, tego samego dnia, sprzedają nowo otrzymane obuwie cywilom, którzy w starych łapciach przyszli, a w nowych wychodzą. Gdy zaś więzień mający prawo do noszenia obuwia skórza- 155 nego odda swoje do wymiany, natrafia na ogromne trudności lub dostaje takie buty5 że woli zatrzymać swoje stare. Nie mogę tego u-znać za czyn patriotyczny, polegający na uszczuplaniu zapasów niemieckich — jak twierdzą chełpliwie niektórzy blokowi, gdyż czerpią oni z tych „patriotycznych" czynów osobiste korzyści, a poza tym jest to majątek polski i im mniej obuwia jest w magazynie, tym mniej mają go do swej dyspozycji więźniowie. Przy apelu wieczornym odczytują nam zarządzenie, tłumaczone na miejscu przez tłumaczy, że odtąd praca więźniów, którzy osiągną przeciętną wydajność, będzie wynagradzana, ci zaś, którzy przekroczą normy, uzyskają premię. Natychmiast powstają różne plotki, niektórzy nawet wnioskują, że obóz nasz będzie przekształcony w obóz pracy. Zarządzenie jest rozplakatowane; studiuję je nazajutrz i rzuca mi się w oczy, że nie ma tam ani nagłówka z nazwą urzędu, który wydał ów komunikat, ani podpisu, jest tylko data sprzed dwóch miesięcy, początek maja, bez podania miejscowości. Zakończenie komunikatu brzmi nie jak pismo urzędowe, lecz jak propagandowa ulotka: „A więc pracujcie". Podejrzewam, że jest to jakiś niemiecki trick propagandowy, potrzebny może dla neutralnej zagranicy lub dla innych celów SS. Utarła się u nas moda wzajemnego pozdrawiania się więźniów bez zdejmowania czapki, tylko skinięciem głowy, najwyżej przyłożeniem palców do niej. Chodziło o to, by koleżeńskie pozdrowienie różniło się od ukłonu składanego przymusowo naszym katom. ' Wszystkich fluchtpunktów, skoncentrowanych dotychczas w 3 bloku, przenoszą na IV pole. Zanim nadeszła eskorta Pietroniec wygłasza do ustawionych przed blokiem więźniów patriotyczne przemówienie i wzywa, by się z godnością trzymali. Odchodzą mili moi pomocnicy: Lipski, Serafin, Kaszubski, Szwajcer i inni. Bliski zrealizowania plan ucieczki Zaprawy i Szwajcera z Gartne-rei uniemożliwiła ciężka choroba Zaprawy. Dostał zapalenia płuc, miał wodę w płucach. Dzięki zabiegom Staszka Zelenta dostaje się on na V pole na rewir i tam roztacza nad nim opiekę prof. Michało-wicz i dr Henryk Wieliczański. Ci więźniowie-lekarze pomimo arcy-prymitywnych warunków, braku lekarstw oraz braku narzędzi chirurgicznych pracują z wielkim poświęceniem. Poprzednio, gdy nie było tych i innych jeszcze lekarzy polskich, rewir był oddzielnym polem-trupiarnią i konający więźniowie bronili się przed przeniesieniem na rewir. Więźniowie-lekarze są na V polu blokowymi. Od blokowego często zależy życie jego współtowarzyszy niedoli. Może on bardzo dużo pomóc, a jeszcze więcej zaszkodzić. Jakaś firma z Lublina przeprowadza ogólną naprawę dachów. W związku z tym w obozie pełno jest robotników cywilnych, zatrudnionych przy tej pracy. Komendant pola zarządza niespodziewanie rewizję zawartości paczek zdeponowanych w blokach i konfiskuje szaliki, swetry itd. pochowane w pudełkach żywnościowych. To samo dzieje się w pracowni Bonieckiego, gdzie z ukrytej paczki zabierają sweter przysłany mi przez brata. Na szczęście nie znaleźli 500-złotowego banknotu wetkniętego w cukier. Wszystkie skonfiskowane rzeczy wrzuca się do dużej skrzyni z brudną bielizną w Waschbaracke, skąd mają być odesłane do Bekleidungskammer. W skrzyni tej odnajduję mój sweter i za cenę 25 dkg boczku magazynier pozwala mi zabrać go z powrotem. Na pole przyszli obcy esesmani i zarządzili zbiórkę wszystkich dzieci żydowskich. Nie po raz pierwszy, a więc nic nadzwyczajnego, mimo to dzieci, wiedzione jakimś instynktem, zamiast się gromadzić, rozpryskują się po całym polu. Esesmani przy pomocy blokowych i stubendienstów puszczają się w pogoń za dziećmi i wyłapują je jak hycle bezpańskie psy na ulicy. Nie będę opisywał, ile było przy tym płaczu. Część dzieci uciekła do kuchni. Tam stanął przy wejściu szef kuchni, gruby, niski unterscharfuhrer Wellmaier, i zakazuje esesmanom wstępu. Esesmani odchodzą z kwitkiem, zabiera-jąc z pola tylko dziewięćdziesięcioro dzieci. Wiemy, dokąd je prowadzą — do gazu! Następnego dnia szef kuchni dostaje rozkaz od Thumana: wydać pozostałe dzieci, które się u niego schroniły. 156 157 Pietroniec zachorował na tyfus plamisty. Leży samotnie na opustoszałym 3 bloku. Codziennie odwiedza go lekarz, opiekuje się nim stubendienst Chyliński, cukiernik z Tarnopola, niemłody, bardzo przyzwoity i rozsądny człowiek. Odwiedzam go też codziennie, znoszę mu nowinki lagrowe. Administracja obozu dzieli się na poszczególne działy, które! podlegają komendantowi obozu. Oto one: 1) Politische Abteilung — otrzymuje z gestapo personalia więźniów, Schutzhaftbefehl (rozkaz aresztu ochronnego) oraz krótkie motywy uwięzienia. Dla każdego więźnia zakłada się tu teczkę, do której wszywa się wszystkie dokumenty oraz korespondencję dotyczącą jego! osoby itd. Politische Abteilung prowadzi własną kartotekę więźniów, przyjmuje transporty, załatwia odnośną korespodencję, a równocześnie decyduje, do jakiej kategorii więźniów należy zaliczyć daną osobę. Szefem oddziału jest kryminalsekretar Grundmann. U niego odbywają się dodatkowe przesłuchania więźniów na żądanie właściwego gestapo. Politische Abteilung otrzymuje z gestapo rozkazy wykonania wyroków śmierci bądź też rozkazy zwolnienia. 2) Abteilung III, na czele którego stoi schutzhaftlagerfuhrer Thuman, mający stopień SS-untersturmfuhrera (podporucznika) — zajmuje się wewnętrznym życiem obozowym, a więc: prowadzeniem wszelkiego rodzaju ewidencji, codziennych raportów i stanów, wykonywaniem władzy dyscyplinarnej nad więźniami, przeprowadzaniem śledztwa w wypadku przekroczeń wewnętrznych oraz prowadzeniem kartotek więźniów ze szczególnym uwzględnieniem wymierzanych kar. Wszystkie codzienne raporty, tzw. Starkemeldungen, podpisuje I rapportfuhrer SS-oberscharfuhrer Kostial. Jest to prawa ręka Thumana, jakby się w korcu maku dobrali. Taki sam pies jak jego szef. 3) Arbeitseinsatz — zajmuje się przydziałem pracy dla więźniów. Zawiera umowy z różnymi fabrykami i przedsiębiorstwami, którym dostarcza siły roboczej. Firmy te płacą za każdego niewykwalifikowanego robotnika 6 zł, a za wykwalifikowanego 8 zł i więcej dziennie. Ponieważ Arbeitseinsatz zabiega o to, aby wykazać jak największą dochodowość obozu, stara się więc możliwie dużo więźniów zatrudnić na płatnych stanowiskach, wyciągając ich nawet z kommand pracujących dla własnych potrzeb obozu. Wskutek tego wewnętrzne kommanda bywają w pewnych okresach ograniczone do minimum i składają się w znacznym procencie z „gamli", tzn. ludzi osłabionych, chorowitych, o małej wydajności. Na Aussenkomman-ilo nikt z władz obozowych nie dba o wyniki pracy — to już zmartwienie fabryki, która tak czy inaczej musi z góry ustaloną stawkę zapłacić. Stawki te są bezkonkurencyjne, gdyż „wolnościowi" robotnicy otrzymują zapłatę bez porównania wyższą. Mimo niższej wydajności pracy więźniów, spowodowanej gorszym wyżywieniem i brakiem zainteresowania tym, co robią, praca ich kalkuluje się przedsiębiorstwom. Pozostały w obozie słaby, „wybrakowany" materiał ludzki musi bezwzględnie wykonać pewne pensum prac. Wewnątrz obozu na każdym kroku sprawują kontrolę zarówno oficjalnie przydzieleni do różnych kommand, jak też przygodnie przechodzący esesmani. A ileż razy jeszcze i posterunek z wieży krzykiem ponagli do roboty więźniów pracujących samotnie. Ci harują najciężej, a że i tak ich siły są już mocno nadszarpnięte, coraz bardziej wyczerpują się i wykańczają. Arbeitseinsatz zestawia periodyczne wykazy zatrudnionych w różnych kommandach, więźniów znajdujących się w szpitalach, należących do personelu blokowego itd. Stan więźniów, co do których wiadomo, gdzie są zatrudnieni, jest zawsze mniejszy od faktycznego stanu apelowego. Mimo najsurowszej kontroli zawsze pewna liczba więźniów chowa się, łazikuje, obija po obozie i jest nieuchwytna. Dochodzi do tego, że Arbeitsdienst często zmniejsza etaty stuben-dienstu, a nawet schreibstuby, aby zdobyć więcej rąk do pracy. Na czele Arbeitsdienst stoi SS-hauptscharfuhrer Troll, a jako kapo pracuje niemiecki dziennikarz Meierovitz. Przydziałów do kommand nie wolno samodzielnie zmieniać, choć są kommanda, do których się ludzie palą, i inne, z których uciekają. Arbeitsdienst zestawia również transporty do innych obozów, więc decyduje o losie każdego więźnia. Prowadzi też swoje kartoteki ze specjalnym uwzględnieniem zawodu i kommand, w jakich więzień pracuje. 4) Szpital, zwany Haftlingskrankenbau, w skrócie HKB lub rewir, na czele którego stoi lekarz SS-lagerarzt dr Rindfleisch. Prowadzi on kartotekę chorych. 159 158 5) Krematorium z osławionym oberscharfuhrerem Mussfeldem. Tam odbywają się rozwałki skazanych przez gestapo na śmierć i, oczywiście, palenie zwłok. 6) Effektenkammer — magazyn, w którym teoretycznie przechowywane są w papierowym worku rzeczy każdego więźnia. Faktycznie przechowuje się tam tylko ubrania więźniów-Niemców, a gdy któryś z nich odjeżdża do innego obozu, odsyła się wraz z nim jego worek. Effektenkammer też prowadzi kartotekę. 7) Bekleidungskammer — magazyn, w którym są pasiaki i różnego rodzaju stara odzież, pochodząca nie wiadomo skąd, bo aresztowani nigdy w takich łachmanach do obozu nie przyjeżdżali. Nj wszystkich ubraniach są wymalowane czerwoną farbą litery KL. Ma> gazyn ten prowadzi kartotekę z wyszczególnieniem odzieży wydane każdemu więźniowi. 8) Poststelle (poczta) — prowadzi specjalną kartotekę przesyle! z rubrykami na poszczególne miesiące, a prócz tego ewidencję kore> spondencji więźniów; zatrudnieni tam esesmani przeprowadzaj! cenzurę listów. 9) Bauhof — jest składnicą materiałów budowlanych i oprao wuje projekty rozbudowy obozu. W zakresie dysponowania materiałami budowlanymi nie podlega jednak komendantowi obozu i w ogóle korzysta z pewnej autonomii, co jest przyczyną stałego antagonizmu między komendanturą a Bauhofem. 10) Standortverwaltung — dział administracyjny obozu, zaopatruje w prowiant kuchnie na poszczególnych polach; podlegają mu ogrody warzywne, majątek ziemski przylegający do obozu, tzw. La-gergut, warsztaty szewskie, stolarskie, pralnie itd. Ten dział jest także w wojnie z Thumanem. Zakazał mu pobierania warzyw z Gartne-rei, zasekwestrował umeblowanie pokoju stołowego, który Thuman kazał sobie zrobić w warsztacie obozowym, itp. 11) Unterkunftskammer — magazyn z wszelkim sprzętem potrzebnym do obsługi obozu z mydłem, proszkiem do szorowania, miskami, kubłami, miotłami, szczotkami, nasionami, smarami, łańcuchami, drutami itp. Jest poza tym SS-Kuche (kuchnia dla esesmanów), SS-Kantine, SS-Unterkunftskammer (magazyn dla esesmanów), Bad und Gas-kammer (łaźnia i komora przeznaczona do gazowania robactwa i ludzi). 160 Mamy now ', niezwykły „zugang". Przyjechało około 50 więźniów z obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Sami Niemcy / zielonymi trójkątami. Przyjechali w pasiakach, mają przewieszone przez ramię małe torby z różnymi drobiazgami, przypominające wyglądem torby konduktorów tramwajowych. Dowcipni warszawiacy / miejsca nazwali ich „tramwajarzami". Okazuje się, że sprowadzono ich dla powiększenia kadry kapów. Są przerażeni warunkami bytu w Majdanku i opowiadają nam o życiu w Buchenwaldzie. Tam bloki są podzielone na sypialnie i jadalnie. W jadalniach stoją wąskie, wysokie szafki. Z każdej korzysta sześciu więźniów; trzymają w nich swoje ręczniki, bieliznę, paczki żywnościowe, miski, kubki, łyżki i noże, gdyż każdy ma tam własne nakrycie. Na łóżkach są poduszki ze słomy, tzw. zagłówki, powleczone poszewkami. Łóżko jest nakryte prześcieradłem, a koc obciągnięty powłoczką. Więźniowie są przydzieleni do poszczególnych stołów, każda grupa ma swego stołowego, który po apelu wieczornym zastaje na swoim stole przygotowane porcje chleba z dodatkami. Wydawanie kolacji idzie więc bardzo sprawnie. W blokach panuje wzorowa czystość, w obozie nie ma ani jednej wszy, jedzenie jest znacznie smaczniejsze i obfitsze, więźniowie dostają za pracę premie, za które mogą sobie w kantynie kupować papierosy, chleb, sałatkę jarzynową, marmoladę, mydło, piwo itp. Jest tam również czynne kino, są zainstalowane głośniki radiowe, nadające komunikaty prasowe i muzykę, jest duża orkiestra, składająca się z kilkudziesięciu więźniów — gra codziennie podczas wymarszu do pracy i przy powrocie. Jest „nawet" urządzony Puff (dom publiczny) dla więźniów. Opieka lekarska i szpital stoją na znacznie wyższym niż u nas poziomie. Nic dziwnego, że „tramwajarze" są przygnębieni prymitywnymi warunkami na Majdanku. Skądinąd opowiadają, że Bettenbau (ścielenie łóżek) w Buchenwaldzie doprowadzone jest do takiej perfekcji, takie wysokie są pod tym względem wymagania, że wielu więźniów woli spać na podłodze obok łóżka, byle oszczędzić sobie pracy przy jego ścieleniu. Powłoczką o kraciastym biało-niebieskim wzorze musi być złożona na brzegu łóżka pod kątem 90 stopni tak, by kant biegł prostą linią między białymi i niebieskimi kwadracikami. Opowiadają poza tym, że w Buchenwaldzie jest bunkier (więzienie podziemne), w którym zamyka się więźniów za przewinienia i często już stamtąd nie wychodzą. Nie ma tam komory gazowej, ale za to stosują „szpryce", za- 161 strzyki z benzyny z lizolem, które po kilku minutach powodują śmierć. Esesmani chodzą po blokach i na chybił trafił wybierają więźniów do „szprycy". W początkach lipca formuje się w Majdanku transport około 1000 więźniów do Buchenwaldu. Pod wpływem opowiadań „tramwajarzy" dużo więźniów dobrowolnie zgłasza się na wyjazd, by poprawić sobie warunki bytowe. W swoim czasie lageraltester Rockin-ger powiedział mi, że zatrzymuje mnie tu na dwa tygodnie, bym wykonał wiosenne prace ogrodnicze, ale teraz obecny lageraltester Biirzer oświadcza, że mowy nie ma o moim wyjeździe, bo jestem w obozie niezbędny jako ogrodnik. Tymczasem Rockinger sam wyszedł na wolność, bo zgłosił się na front do SS i podanie jego zostało załatwione pozytywnie. Niespodziewanie po apelu wieczornym każą nam zabrać wszystkie paczki żywnościowe i ustawić się na placu apelowym. Znów jakaś niespodzianka. Wyprowadzają nas w kierunku IV pola — tam kolumny maszerujące przed nami skręcają w bramę IV pola. III pole kompletnie opustoszało, został tylko lageraltester i obsługa kancelarii. Stoimy na placu apelowym, zaczyna się przydzielanie bloków. Trwa to przeszło 2 godziny. Na placu niebywały zgiełk i wrzawa. Wreszcie prowadzą nasz blok do baraku nr 1, gdzie nie ma ani jednego łóżka, tylko goła podłoga, na której układamy się do snu. Taki tu ścisk, że gdy ktoś chce obrócić się z jednego boku na drugi, jednocześnie inni muszą robić to samo. Rano wstaję jak połamany. O myciu nie ma mowy. Zbudzili nas o godzinę wcześniej, byśmy zdążyli ustawić się do apelu. Przy apelu powstają już kontrowersje, gdyż na III polu ustawialiśmy się od prawego skrzydła, a tu jest moda od lewego. Komendę objęli blokowi z IV pola, którzy traktują nas jak bydło. Więźniowie z kommand pracujących za drutami ruszają do pracy, a pozostali muszą maszerować i ćwiczyć na placu. Podczas marszu obserwuję pole, a przede wszystkim stan trawników. Ku memu zadowoleniu widzę ogromną różnicę na korzyść III pola. Rabaty są tu zachwaszczone, kwiaty przekwitłe nie wycięte, widać niedbalstwo, brak opieki. W ciągu przedpołu- 162 dnia przychodzi goniec i wywołuje kilkudziesięciu więźniów —- do roboty na III pole — m.in. Zelenta i mnie. Na obiad wracamy na IV pole, tak samo na apel wieczorny i spanie. Apel wieczorny trwa przeszło dwie godziny. Uciekł jakiś Żyd i odbywa się chłosta wszystkich Żydów z tego kommanda. Poza przepisowymi 25 razami niektórzy dostają dodatkowe baty: chodzi o wymuszenie na nich jakichś zeznań. Jestem tu obcy, więc nie mogę się dowiedzieć szczegółów owej ucieczki. Noc spędzam znów na gołych deskach. O III polu myślę jak o własnym domu, z którego mnie wyeksmitowano. Następnego dnia już całe kommando ogrodników biorą do roboty na III pole. Na obiad znów wracamy na IV pole. Bardzo kłopotliwe jest to zbieranie się na odgłos dzwonka; jakaś oferma zawsze gdzieś się zawieruszy i całe kommando, stojąc na placu, nie może pójść na obiad, który i tak jest krótki, bo przerwa trwa zaledwie 50 minut. Na szczęście dowiaduję się, że około pięćdziesięciu więźniów, między nimi i ja, jesteśmy na wieczorne apele przeniesieni z powrotem na III pole. Wracam z moimi paczkami i cieszę się tak, jakbym wrócił do domu. Każde kommando ma wyreklamować samo dla siebie pewną liczbę więźniów — mnie przyznano dwunastu ludzi, ale w Schreibstube zmuszają mnie, bym w tej liczbie uwzględnił trzech protegowanych przez nich, a nie znanych mi ludzi. Ja reklamuję dla siebie ludzi naj-porządniejszych, którzy są już na pewniaka wyłączeni z transportu. Mający fluchtpunkty pozostali na IV polu i nie mogę z powrotem ściągnąć do siebie swoich dawnych czterech pracowników. Ci mieli pierwszorzędną łączność z miastem! Dochodziło do tego, że robotnik cywilny specjalnie wyznaczony z ramienia organizacji przynosił im po godzinie 11 rano obiad w menażkach na 4—5 osób, składający się z zupy, mięsa i jarzyny, i to taki ciepły, że nawet nie trzeba go było odgrzewać. Kiedyś zaprosili mnie na zrazy z kaszą, innym razem na pierogi. Następnego dnia przychodzi z IV pola na nasze około 80 ludzi. Razem jest nas ponad 100 osób. Jesteśmy zgrupowani w 14 bloku, ale ja nocuję w trójce, gdzie pozostał tylko blokowy Pietroniec, który już wyzdrowiał, i pisarz Gregorowicz. Apel trwa obecnie 5 minut. Mam idealne warunki do spania. Cisza w bloku, świeże powietrze, tylko pokazała się nowa plaga: pchły. Nie dają nam spać, mimo iż 163 oblewamy koce żrącym płynem dezynfekcyjnym. Plaga pcheł jest, niebywale dokuczliwa. O wyłapaniu ich nie ma mowy. W ciągu dnia kilkanaście razy zdejmuję koszulę i wytrząsam masę robactwa. Potem spuszczam spodnie i robię to samo. Ponieważ wszyscy wytrząsają pchły, a jest sucha, upalna pogoda, więc insekty z ziemi wskakują na przechodzących ludzi i zabawa zaczyna się od nowa. III pole nie na długo opustoszało. W upalny dzień szosą maszeruje duża kolumna, unosi się nad nią tuman kurzu. Kolumna skręca [ do obozu. Ledwo znalazła się przy szlabanie, ledwo weszła na drogę obozową, a tu szosą sunie już nowa gąsienica — rój ludzi. Dłuższy czas stoją przed szlabanem, potem skręcają do obozu. Pracuję wtedy z moimi ludźmi przy koszeniu chwastów wzdłuż drogi prowadzącej od szosy, oczywiście wewnątrz Postenkette. Widzę te kolumny' zupełnie z bliska. Sami chłopi — starcy, kobiety, dzieci, stosunkowo mało mężczyzn. Wszystko obładowane dużymi tobołami, kożuchami, garnkami. Pot się z tych ludzi leje, dźwigają cały swój dobytek. Wiele kobiet niesie na ręku niemowlęta. Esesmani pędzą ich do Ent-lausung, ale nie przebierają w ubrania obozowe, ograniczają się tylko do odebrania dobytku. Wprowadzają ich na III pole i do jednego bloku przydzielają 1000 do 1200 osób. W każdym łóżku mają spać dwie osoby, więc 600 osób na łóżkach, a 400 na podłodze, w przejściach. Nowo przybyli pochodzą z powiatu biłgorajskiego, zamojskiego i hrubieszowskiego. Opowiadają, że do wsi przyszło wojsko niemieckie i kazało w określonym terminie zaprowadzić cały żywy inwentarz do najbliższego miasteczka celem zarejestrowania. Tam odebrano im bydło, a konwojentów zatrzymano. Następnie kazano wszystkim opuścić wieś i pognano ich pieszo lub zawieziono koleją na Majdanek. Nie zdają sobie sprawy, że są w obozie koncentracyjnym. W ciągu kilku dni III pole kompletnie się zapełnia. Ogółem przybyło około 14 000 chłopów. Ogólny stan obozu wynosi obecnie 27 000 osób — spore miasteczko na obszarze kilku hektarów! Chłopi, mimo wojny przyzwyczajeni do obfitego jedzenia, odczuwają dokuczliwy głód. Ratujemy dzieci zawartością naszych paczek. Cały mój cukier, suchary, jajka itd. w ciągu 5 minut rozdzieliłem między matki z niemowlętami na ręku. Koledzy robią to samo, 164 ale jest nas 100 Polaków schutzhaftlingów na 14 000 nowo przybyłych. Koło basenu, gdzie matki piorą pieluszki, robi się tłok — zakazano im wstępu do Waschbaracke. Po kilku dniach lageraltester i stamtąd je przepędza. Do podlewania kwiatów czerpiemy brudną wodę z basenu, który nie ma odpływu, i napuszczamy dla owych kobiet świeżej. Tłumaczę esesmanom, że woda do podlewania musi się ustać w słońcu. Starszymi dziećmi chłopskimi opiekuje się harcerz Szcześniew-ski, który dzieli się z nimi swoją żywnością (mimo że sam paczek nie dostaje) i wśród kolegów przeprowadza zbiórkę żywności. Spośród przyjezdnych z Buchenwaldu przydzielono nam lagerka-po Krausego. To bardzo przyzwoity człowiek, potrafi wziąć więźnia w obronę i nie pędzi nas nieprzytomnie do pracy. Lageraltester Biirzer wynalazł sobie jakąś kobietę, którą „kupił" za... miskę kartofli. Przesiaduje cały dzień w jej bloku i nie krępuje się w obecności tysiąca osób spać z nią w jednym łóżku. Którejś nocy słyszymy w pobliżu bloku 3 jęki i krzyki: „Rodacy, ratujcie!" Zrywamy się z Pietrońcem na równe nogi i ostrożnie wyglądamy przez lekko uchylone drzwi bloku. Nie opodal znajduje się basen. Widzimy tam sylwetki trzech mężczyzn: wołającego o ratunek, wysokiego szczupłego Gałkę i jakiegoś krępego, niższego mężczyznę. Po chwili słyszymy znany nam ochrypły głos Biirzera. A więc to on. Razem z Gałką wciągają do basenu nieznanego człowieka, który ze wszystkich sił się broni... W pewnym momencie krzyki milkną. Podenerwowani kładziemy się do łóżek. Rano przed apelem podchodzimy do basenu i widzimy pływającego tam trupa z rękami związanymi sznurem. Oficjalnie uznano go za samobójcę. Okazało się, że to mąż oblubienicy Biirzera. I znów ze strony władz obozowych nie ma żadnej reakcji. Zdegenerowany morderca grasuje bezkarnie po polu i wybiera sobie ofiary. Na chłopów-wysiedleńców padł lęk. Kobiety ulegają byle opry-szkowi, który zagadnie je po niemiecku. Ot, ruja, splunąć albo zapłakać. Chłopi nie muszą stawać do apelu, gdyż do wieczora by się ich tam nie doliczono, ale za to esesmani przez większą część dnia 165 trzymają ich ustawionych szeregami na polu. Nie dość tego. Niespodziewanie w całym obozie zamyka się wodę. Przy apelu wieczornym Niemcy ogłaszają, że kto będzie używał wody do picia lub mycia, zostanie ukarany śmiercią. Thuman przychodzi na pole, każe wyłączyć wodociągi z sieci wodnej i zabiera klucz ze sobą. Kobiety pozbawione są możności prania pieluszek, nie ma wody do picia mimo upałów dochodzących do 35 stopni w słońcu. W drewnianych blokach powietrze nagrzane jak w piecu piekarskim. Jest jedna jedyna studnia z pompą ręczną, ale stamtąd czerpie się wodę do kuchni i urzędujący tam esesmani pilnują jej. Rozgrywają się tragedie. Kobiety płaczą, a tu nie ma żadnego sposobu zdobycia dla nich wody; my sami poza kawą ranną i wieczorną nie mamy nic do picia, a pracujemy w straszliwej spiekocie. Po dwóch dniach Thuman przychodzi na pole do feldfuhrera z wymówkami, że kwiaty koło Blockfuhrerstube nie są podlane. Alarmują mnie i każą zestawić kolumnę z pięćdziesięciu ludzi, którzy muszą wziąć z kuchni 50-litrowe kubły do zupy i kartofli i nosić nimi wodę do podlewania. Okazuje się, że hydrant pożarniczy przy basenie ma oddzielną linię i jest czynny, ale klucz do niego ma la-geraltester. Nosimy więc wodę za bramę, podlewamy kwiaty i aż serce się kraje, że nie można jej używać do picia i prania bielizny! Do basenu nie wolno nikomu podchodzić, a gdy zdarzy się, że kilku chłopów niepostrzeżenie dopadnie z miskami do naszego kubła, mo mentalnie wyczerpują zeń wszystką wodę, a tak się przy tym nawzajem popychają, że jeden drugiemu wylewa wodę z miski. Skutki decyzji władz obozowych nie dają na siebie długo czekać. Starsze kobiety pokładają się na placu apelowym i codziennie liczę, po 8—10 trupów, mimo iż ci ludzie nie są ani bici, ani specjalnie głodzeni. Dostają to samo wyżywienie, co my, mogą się w ciągu dnia wyspać. Cóż ci chłopi zawinili? Chyba tyle, że są Polakami. Na ich gospodarstwach osiedlają się teraz volksdeutsche z Chorwacji Słowenii, Serbii, a oni, naiwni, wciąż się martwią o to, kto będzie kosił siano, co stoi jeszcze na łąkach, kto będzie zbierał żyto i pszc nicę. Łudzą się, że wrócą do swych gospodarstw! Goździki na moich rabatach przepięknie zakwitły. Nie było tak wspaniałych u mnie w Komorowie. Nic dziwnego, nie miały takiej opieki i tylu pracujących przy nich bezpłatnie. Orgia kolorów: ciem-nokrwiste, karmazynowe, amarantowe, jasnoczerwone, rozmaite odcienie różowego, kremowego, białe i pstre. Przychodzi Thuman i każe mi zrobić wiązankę z 30—40 sztuk. Zastrzega, że muszą to być tadne, ledwie rozwinięte kwiaty. Stoi mi nad karkiem i powtarza basem: „Schneller!" (prędzej). Diabli mnie biorą, widzi przecież, kanalia, że na jednym krzaku jest 8—10 kwiatów, jedne w pączkach, inne przekwitające, trzeba więc wybrać najładniejszy kwiat, przesunąć palcami wzdłuż łodygi aż do ziemi i przy korzeniu ściąć. Staję na baczność i mówię, że prędko mogę wyciąć cały krzak, ale jeżeli mam wybierać ładne kwiaty, potrzebuję na to czasu. Popatrzył na mnie spode łba i powiedział: — Więc odeślij kwiaty do kancelarii — i poszedł. Czerwony Krzyż czy też RGO organizuje opiekę na znajdującymi się w obozie wysiedleńcami, ale opieka ta ogranicza się tylko do dostawy mleka dla małych dzieci. Zanim jednak przejdzie ono przez różne instancje esesmanów, lageraltesterów i blokowych, jest już tam więcej wody niż mleka. Codziennie przyjeżdżają komisje lubelskiego gestapo, które sporządzają wykazy wysiedleńców. Transport do Buchenwaldu nie odszedł, stale odracza się termin. Na IV polu w bloku 1 odbywają się często przesłuchania więźniów. Gestapowcy nieludzko biją przesłuchiwanych. Blok ten oddalony jest może o 15 m od ogrodu, w którym pracuję, więc słyszę jęki katowanych. Na nasze pole przenoszą z powrotem różne kommanda z IV pola, jest więc do kogo usta otworzyć; dotychczas musiałem się z moimi przyjaciółmi porozumiewać przez druty. Niektórzy przerzucają przez druty paczki, przeważnie z jedzeniem, ale jest to ryzykowne, gdyż posterunki z wież strzelają i jednemu roztrzaskali kolano. Więźniowie kryją się za węgłami bloków i stamtąd rzucają paczki. Czasem nawet ktoś przerzuci butelkę wódki; są tacy żonglerzy, którzy butelki te nieomylnie chwytają w powietrzu. 167 166 Na skutek zamieszania, jakie panuje na naszym polu w związku z przybyciem tu tylu tysięcy wysiedlonych chłopów, esesmani me mogą nas, więźniów, dość bacznie obserwować Korzystamy z tego Tzaczynamy powoli, jeden po drugim, wkładać drewniak, Uchodzi nam to bezkarnie. W ciągu tygodnia całe pole ma na nogach obu-wie. 26 lmca na II polu odbyła się katownia. Przez cały dzień bito wszystkich więźniów pracujących w Aussenkommando Entlausung, ogółem osiemdziesięciu, i wszystkim zadawano pytanie, czy sprzeda-ją odzież z magazynu, czy mają pieniądze itp. Bez względu na odpowiedź każdy dostawał niezliczoną ilość razów. Biło dwudziestu esesmanów na zmianę; m.in. Dębski dostał 208 batów. Pobitymi zaopiei kowal się pieczołowicie dr Zembrzuski i dr Klonowski, nakładając skatowanym opatrunki, robiąc zastrzyki itd. Dostajemy nowego arbeitseinsatzfiihrera Gossberga, opasłegC olbrzyma Chodzi z popękaną bambusową laską i na powitanie wal nią każdego więźnia dwa razy przez głowę. Siła uderzenia zależy o( teso czy ma być ono „pieszczotliwym" dowcipem, czy oznaką pa gardy Gossberg, ten dopiero pokazuje, jak się przeprowadza karu ćwiczenia! Nie pozwala ludziom przy pieleniu chwastów siadać r ziemi. Muszą kucać, od czego strasznie cierpną im nogi. Na nasze pole przeniesiony zostaje dyscyplinarnie milioner Ma, morstein Osioł obładowany złotem przejdzie przez najwyżsi mury Odbywa on „karę" w ten sposób, że zamieszkał razem z V, geraltesterem, któremu kucharz gotuje specjalne obiady Do apelu nie staje Wobec innych więźniów zachowuje się arogancko. Kilku krotnie Thuman wzywa go na śledztwo, po czym słyszę czasem un wki iego rozmowy z Biirzerem, w których zdaje relację z przebić przesłuchania, najwidoczniej zadowolony. Wkrótce Marmorstc przenosi się ze spaniem do bloku 5, gdzie blokowym jest Rajchm z Łodzi, prezes związku restauratorów. Leży tam jego syn, chory i tyfus; ojciec boi się oddać go na rewir. 168 Biirzer prawie stale chodzi pijany. Wybranka jego serca nie jest mu bardzo wierna. W poszukiwaniu jej lageraltester lata nocami po blokach. Raz przyłapuje ją z yolksdeutschem Stanisławem Bonde-rem w na pół pustym bloku 15. Bonder dostaje od zazdrosnego rywala porządne cięgi i chodzi przez kilka dni z zupełnie siną twarzą. Kiedyś w nocy ściągają mnie z bloku 3 do 15 (do którego należę), bo Biirzer sprawdza stan więźniów. Mam od niego pozwolenie spania w trójce. Przeliczył nas, mnie o coś zagadnął, zabełkotał i wy-s/edł. Stoimy bosi w koszulach. Chcielibyśmy się położyć, ale blokowy nie pozwala, bo Biirzer przy odejściu nie dał komendy: „Wei-tiimachen". Stoimy tak dwie godziny, w końcu postanawiamy posiać kogoś do Wyderki. Blokowy obawia się, że jeżeli Biirzer ponownie wpadnie do bloku i zobaczy, żeśmy się położyli bez pozwolenia, może urządzić wielką chryję. Wyderka przychodzi i każe nam c spać, ale tymczasem nadchodzi Biirzer i tłumacząc po pijanemu, . on tu jest najstarszy, rozkazuje nam wrócić do łóżek. Nosi go coś blokach, jaką ofiarę wyszuka sobie dziś w nocy? 3 sierpnia podczas śniadania słyszę, że przy latrynie powiesił się ikiś samobójca. Nic to nowego na Majdanku. Przed apelem, jak co zień, wyruszam w moją zwykłą drogę, którą i królowie pieszo odbywają, i widzę trupa wiszącego na rzemieniu w pozycji prawie klę-zącej. Nogi ugięte w kolanach spoczywają na ziemi. Jakże ten człowiek mógł się powiesić? Nogi i spodnie zakurzone i brudne, twarz isiniaczona. Kto to? Przecież to Marmorstein! Przyglądam się po-ycji trupa, widać, że przywleczono go tu i zawieszono na pasku dla (pozorowania samobójstwa. Domyślam się, kto to zrobił. Podczas apelu wszyscy mówią o Marmorsteinie. Potem dostęp lo latryny zostaje zamknięty. Stoję przy rabacie z kwiatami koło iloku 18, sąsiadującego z latryną, i udaję, że pracuję. Nadchodzi ^ldfiihrer z Biirzerem i mówi do lageraltestera: —- Trzeba mu spodnie oczyścić, żeby nie były takie zakurzone. Odgadłem! Ale nie przypuszczałem, że feldfiihrer był w to wta-tmniczony; przecież aresztowano go kiedyś „za złoto" i przetrzymano rzeź dziesięć dni na Zamku. Później pracuję przy kancelarii, obcinam rzekwitające nagietki — mam tu dobry punkt obserwacyjny. Nad-:>dzi Thuman, każe szukać Burzera, który jest gdzieś na terenie 169 pola, prawdopodobnie u oblubienicy. Biirzer przybiega pędem. Thuman zabiera go do sieni kancelarii i pyta, kto zamordował Marmorstei-na. Biirzer odpowiada, że nie ma pojęcia. Wtedy Thuman każe mu położyć się na koźle i zaczyna go bić batem. Biirzer, stary, zahartowany haftling, nie wydaje ani jednego jęku. Dostał może z pięćdziesiąt razów. Wreszcie Thuman przerywa bicie i każe wezwać blokowego Rajch-mana, u którego w bloku Marmorstein sypiał. Ja wciąż w odległości 10 metrów gorliwie obcinam przekwitłe nagietki. Rajchman twierdzi, iż nic nie wie, że nikt w nocy do bloku nie przychodził, a Marmorstein wyszedł z bloku nad ranem. Thuman każe mu się położyć i zaczyna bić. Rajchman jęczy i płacze. Thuman odkłada bat i mówi: — Będę cię tak długo bił, aż powiesz prawdę. Rajchman znów zaklina się, że nic nie wie. Spadają na nieg nowe cięgi. Dostał może sześćdziesiąt. Wreszcie Thuman zasapć się, przestał bić. Z kolei każe sprowadzić syna Rajchmana (rękom walescenta po tyfusie), który jest pisarzem blokowym u ojca. Wiem że gdybym tylko wspomniał o czyszczeniu spodni trupa, Thuma? przestałby bić tych dwóch niewinnych ludzi, ale wiem również, ż ' nazajutrz rano j a wisiałbym jako „samobójca" przy latrynie! Podczas obiadu odwiedzam Rajchmanów, by im wyrazić wspót czucie i zapytać o zdrowie. Stary Rajchman bardziej ucierpiał c syna. Ze łzami przyznaje mi się, że przecież nie mógł wsypać Burz ra, bo wiedział, że ten by go w nocy powiesił. W południe Biirzera wzywają na przesłuchanie do Thumana, południu rozchodzi się wiadomość, że przyznał się do morderstwa' I, o dziwo, jaka kara? Zostaje zdegradowany z lageraltestera n;, kapo! Zmienia opaskę i następnego dnia wychodzi z jakimś koni mando do pracy, mieszka jednak nadal w kancelarii, gdzie mu gotu je Aleksander Kaźmierczak, kucharz z „Batorego". Lageraltesterem zostaje kapo Ott, który poprzednio był na III polu, a ostatnio przebywał jako rekonwalescent na rewirze, sk;) izolowana i nikomu z haftlingów nie wolno się tam zbliżyć. Esesi> ni pilnują, by nie zaplątał się między odjeżdżającymi żaden więzi Podczas pobytu gestapowców na polu wzywa mnie feldfuhrer i i wymówkę, dlaczego ściek kanałowy nie jest oczyszczony. Odpo\ 174 da za to Luba. Mówię więc, że robota ta nie należy do mego kom-manda, za co dostaję dwa uderzenia trzciną w odkrytą głowę i polecenie wezwania właściwych ludzi. Oddalając się, słyszę za sobą głos .gestapowca z Zamku: „Vielleicht móchtest du laufen" (Może zechciałbyś pobiec). Dowiaduję się, że chłopi zostali rozmieszczeni przez PCK po okolicznych wsiach. Chwała Bogu, że nie wywozi się ich do Niemiec. Codziennie ubywa po tysiącu ludzi, a czasem więcej. Niestety, nikt nie wskrzesi niemowląt i starszych osób, które wskutek braku wody i najprymitywniejszych warunków higienicznych marnie zginęły w obozie. Widzę rozciągnięte w kurzu placu apelowego zwłoki staruszki i godzinami płaczącą nad nią córkę. Po polu wałęsa się kruczowłosa kobieta o inteligentnej twarzy i urodzie typu południowego — być może jest to nauczycielka wiejska. W obozie doznała pomieszania zmysłów. W czasie odjazdu jednej z ostatnich partii wysiedleńców otwierają z powrotem wodę na polu. Do tego czasu musiałem codziennie hrać po kilkadziesiąt kubłów z hydrantu do podlewania nagietek koło bramy, by nie więdły. Do naszych bloków przychodzą niektóre kommanda z IV pola, przybywają też nowe transporty. Zaczyna się znów normalne życie [obozowe, nieco lżejsze pod rządami nowego lageraltestera Otta. Blok 15 znów zapełnia się samymi Polakami. Urządzam się teraz w len sposób, że na dźwięk dzwonka obiadowego kładę się na najwyż-s/vm łóżku w tyle bloku i momentalnie zapadam w głęboki sen, z którego budzi mnie dzwonek nawołujący do pracy. Ustawiam moje kommando, wyruszamy do roboty, a potem wracam do bloku i zja-«l;im na pół ciepłą zupę, odstawioną mi przez stubendiensta. Jem, kiyjąc się między łóżkami. Trzymam tu trochę narzędzi ogrodni-«/vch, tak bym w razie kontroli zawsze mógł wytłumaczyć swą obe-uiość w bloku podczas pracy. 45-minutowy sen w porze obiadowej Im rdzo mnie wzmacnia. 175 Z powodu nadmiaru ludzi i braku możliwości zatrudnienia wszystkich, codziennie rano przed wyruszeniem kommand do pracy przeprowadza się selekcję. Eliminuje się chorych, gamli, wycieńczonych, niezdolnych do pracy na skutek pobicia oraz zbędnych. Blokowi odprowadzają ich na ogrodzony wysokim parkanem plac przy bloku 19 (w którym znów jest punkt zborny dla Żydów kierowanych do komory gazowej). Siedzą tam na gołej ziemi lub stoją w słońcu lub deszczu, a przy furtce tkwi cerber z kijem i nikogo nie wpuszcza przed apelem wieczornym. Gdy w ciągu dnia wypadnie jakaś dodatkowa praca, vorarbeiterzy dobierają sobie spośród nich do pomocy odpowiednią liczbę ludzi. Więźniowie natarczywie napraszają się o wzięcie ich do roboty. Nie jest to bynamniej żywiołowy pęd do pracy, ale chęć wyrwania się z owego więzienia w więzieniu i swobodnego poruszania się przy robocie, patrzenia na innych ludzi i ewentualnej możliwości zorganizowania sobie kartofli lub miski zupy. Niektórzy z tych „ochotników" zaraz po wyjściu z furtki dają nura i wałęsają się między blokami. Moloch złotego cielca pochłonął dalszą ofiarę. Aresztowany został Kaps, komendant IV pola. Coraz głośniej się mówi, że to on zastrzelił Biirzera. Prawdopodobnie uczynił to nie z pobudek ideowych, lecz chciał unieszkodliwić kogoś, kto wiedział o dokonywanej przez niego grabieży żydowskiej biżuterii. Przedtem prawdopodobnie za to samo Biirzer powiesił Marmorsteina. Znów szlagier. Uciekł kapo Steiner z Fahrbereitschaft. Pojechał do Lublina z esesmanem, z którym stale jeździł do jakiegoś warsztatu samochodowego. Steiner chodził w szarych spodniach do konnej jazdy bez czerwonych lampasów, w eleganckich butach z cholewami, w jedwabnej sportowej koszuli i jako Niemiec miał od komen danta pozwolenie na zachowanie długich włosów. Kiedy więc odpruł od spodni numer i zielony trójkąt, nie zwracał na ulicy niczyjej uwagi. Towarzyszący mu esesman puszczał go w Lublinie samego i Steiner zawsze wracał. W końcu jednak zawiódł jego zaufanie. Po nieważ dawniej Steiner odwiedzał od czasu do czasu siostrę jednego z więźniów, więc mszcząc się za jego ucieczkę, stawiają tego więźniu 176 między drutami przy bramie. Stoi tam przez kilka dni, bez obiadu, na tłuczniu, z odkrytą głową. Lageraltester Ott opowiada mi, że jego poprzednik, Rockinger, który poszedł do SS, znów dostał się do obozu koncentracyjnego — tym razem w Buchenwaldzie, skąd nadeszła owa wiadomość. Sprawa dla mnie zrozumiała. W czerwcu Rockinger przechwalał się, że w ciągu ostatniego miesiąca wydał 50 000 zł. Oczywiście wszystko pochodziło z rabunku i łapówek. Gdy poszedł do wojska i dostawał żołd w wysokości paru marek, nie mógł sobie pozwolić na zaspokajanie wszelkich zachcianek, jak to było w obozie. Prawdopodobnie więc w dalszym ciągu kradł lub rabował — no i znalazł się znów za drutami. Okazuje się, że nazwanie posiadaczy zielonych trójkątów „berufsverbrecherami" jest trafne. W moim kommandzie pracuje Wiktor Domański, aktor filmowy z Warszawy. Nygus wielki, ale pierwszorzędny do zbierania najnowszych „paroli" na polu. Jak pójdzie o godzinie 2, to wraca o 6, mimo że zwalniał się tylko „na pół godziny". Potem okazuje się, że w tym czasie się golił, spał itd. Mam wiadomość od brata. Był w Lublinie, ale nie mógł się o mnie dopytać. Przyszedł na niewłaściwe miejsce, nie do kompostów. W RGO zostawił dla mnie bogatą paczkę. Zapowiada przyjazd za tydzień. Żyję w niebywałym podnieceniu, oczekując chwili zobaczenia się z nim. Przygotowuję długi list do kuzynki, który chcę mu wręczyć. Thuman zarządza, by wykopać i oddać mu kartofle zasadzone między blokami. Tableau! Miał zatarg z szefem Gartnerei, który mu nagadał jakichś impertynencji, więc postanowił zaopatrzyć się w kartofle u nas. A tymczasem tutaj lageraltester Ott i wszyscy niemieccy kapo wie każą codziennie kopać kartofle dla siebie, a za ich przykładem po kryjomu kopią je także blokowi i schreiberzy. Udawałem, że tego nie widzę. W końcu inni więźniowie zaczęli wyrywać z korzeniami całe krzaki ziemniaków. Teraz, gdy kazano mi wyko- 177 pać wszystkie kartofle, zebrałem zaledwie około półtora korca, a posadziłem cztery. Ott zrozpaczony przychodzi do mnie i pyta, co robić — a równocześnie zastrzega się, by mu jeszcze pół korca zachować na później. Thuman natomiast, zobaczywszy żałosny rezultat zbiorów, wyrokiem salomonowym kazał każdemu blokowemu dać po 15 batów. Wyrok bez mała sprawiedliwy, ale ponieważ kapo-wie, którzy go wykonywali, też nie mieli czystego sumienia, a Thuman przy chłoście do końca nie asystował, bicie to stało się raczej symboliczną ceremonią wymiaru kary. W dalszym ciągu są skargi na pocztę. Paczki nie dochodzą, giną, zwłaszcza co cenniejsze. Słowacy pracujący na poczcie wymyślili nowy sposób: widząc paczkę porządnie opakowaną, rozwiązują ją, zawijają w inny papier i adresują do swych zaufanych przyjaciół. Im samym, jako Żydom, w dalszym ciągu ani listów, ani paczek otrzymywać nie wolno. Lageraltester Ott dostał od Thumana polecenie, by działki po kartoflach obsadzić sałatą lub jarmużem. Jest to dla mnie pierwszorzędny pretekst, by chodzić do Gartnerei. Odwlekam jednak te wyprawy do czasu przyjazdu mego brata, by wtedy mieć podstawę do przebywania na owym terenie. 8 września około godziny 4 po południu zawiadamiają mnie, że brat na mnie czeka. Rzucam wszystko i melduję w kancelarii, że wychodzę do Gartnerei. Pędzę do kompostu, ale tam łącznik komunikuje mi, że brat czekał całe popołudnie, ale już odszedł i przyjdzie tu jutro rano o godzinie 7. Będą te same posterunki. Spędzam noc w podnieceniu, chciałbym to widzenie mieć za sobą, bo dużo nerwów mnie kosztuje. Wreszcie dzwonek ranny, apel, nie mogę doczekać się 7 godziny; zabieram mego adiutanta Wszelakiego i jeszcze jednego kolegę z nosiłkami. Łącznik-obserwator prowadzi mnie do posterunku, który woła uradowany, że brat czeka, że był tu już wczoraj. Jestem oddalony od granicy terenu obozowego o jakieś 10 m. Wszelaki zajął punkt obserwacyjny na pagórku w odległości 30 m i śledzi, czy nie zbliża się skądś esesman. Brat pojawia się w furtce gospodarstwa wiejskiego i wychodzi na środek drogi. Posterunek radzi mu, by stanął w furtce, bo wtedy mniej będzie zwracał uwagę, i zachęca mnie do rozmowy z bratem. O czym tu rozmawiać, 0 co zapytać, co powiedzieć? Co w mojej sytuacji jest istotne? Rozmowa się nie klei. Pytam brata o moje zwolnienie. Opowiada, że Organisation Todt ma prawo reklamowania pewnej liczby więźniów z obozów koncentracyjnych, że Hanka zapłaciła 20 000 zł za umieszczenie mego nazwiska na szóstym miejscu listy, ale uwzględniono tylko trzy pierwsze nazwiska, że w następnym wniosku mam się znaleźć na czołowym miejscu. Posterunek każe mi się cofnąć, bo ktoś nadjeżdża. Potem daje znak ostrzegawczy — podchodzę bliżej i kucam na ziemi, jakbym w niej grzebał. Brat opowiada mi, że organizacja wydała wyrok śmierci na szpicla Sobczaka, który mnie wsypał. Teraz znów Wszelaki woła od tyłu, bym się cofnął, bo do kompostu zbliża się jakiś esesman. Denerwuje mnie to do najwyższego stopnia. Po piętnastu minutach wracam na stare miejsce. Mówię bratu, że źle wygląda, u niego też spostrzegam objawy zdenerwowania. Rzucam na drogę list do kuzynki, jakieś dzieci podbiegają, podnoszą go i oddają bratu. Dowiedziałem się, że gestapowiec Goerke, referent mojej sprawy, przeprowadził u mnie, na Żurawiej, rewizję 1 zabrał wszystkie moje ordery i krzyże oraz ordery śp. naszego ojca. Potem pyta mnie, czy chcę wódki. Odpowiadam, że chętnie. Na poczekaniu kupuje u właścicielki zagrody litrową butelkę i kobieta wynosi ją w wiadrze w kierunku studni i kładzie między główkami kapusty. Mówię bratu, że w listach będę używać wyrazu „gajowy" jako kryptonimu dla esesmanów. Znów Wszelaki awizuje, że nadchodzi esesman. Żegnam się z bratem i jestem zadowolony, że widzenie nasze się skończyło. Czuję się ogromnie podekscytowany. Właściwie nic sobie nie powiedzieliśmy, ale ta krótka chwila całkowicie wyrwała mnie z mego wewnętrznego letargu. Zastanawiam się, czy dobrze się stało, że w ogóle widziałem brata, bo najistotniejsze rzeczy tak czy tak komunikowaliśmy sobie w grypsach. Brat jeszcze stoi przy furtce — ja wycofałem się do Wszelakiego. Pracująca na polu więźniarka, która zaobserwowała naszą rozmowę, razem z koleżanką przechodzi w głąb Gartnerei; zbierają tam kapustę i składają na nosiłki. Teraz podchodzą do miejsca, gdzie leży wódka, wsuwają butelkę pod kapustę. Esesman krąży w pobliżu, one kierują się jeszcze dalej, w głąb terenu, gdzie pracują inne kobiety. Wreszcie skręcają i zbliżają 178 179 się z nosiłkami do sterty kompostu. Wszelaki jednym ruchem wtyka butelkę w pryzmę śmieci. Esesmani kręcą się i węszą, czują, że coś się święci. Jeszcze widzę brata z daleka, wreszcie odchodzi. Chwała Bogu, że to się skończyło. . Po godzinie idziemy z nosiłkami wyładowanymi jakąś zieleniną do kopalni piasku — tam pracuje nasza kolumna, która wozi piasek na III pole do wyrobu płyt betonowych. Wódka wędruje w piasek i za godzinę jest już na polu, a podczas przerwy obiadowej znika z fury i wędruje do mojej paczki żywnościowej. Daję łyk Wszelakiemu furmanom, muszę zapłacić haracz pisarzowi Knipsowi; dla mnie zostaje pół butelki. Szanuję ją i piję tylko jeden łyk, zostawiając resztę na szereg wieczorów. . . Kładę się do łóżka i zaczynam w spokoju przetrawiać wrażenia i otrzymane od brata nowiny. Historia z przywilejem Organisation Todt wygląda mi na grubsze oszustwo. Szkoda, że dali się nabrać na 20 000 zł. Ale cieszę się, że szpicel Sobczak dostał wyrok śmierci. Takie kanalie winny być bezlitośnie tępione. Sobczak był szefem działu dyscyplinarnego Ubezpieczalm Warszawskiej mianowanym już przez niemieckiego zarządcę komisarycznego Kurtha. Miał do mnie pretensje już od momentu wylegitymowania go w moim gabinecie, gdy zjawił się w listopadzie 1942. Sobczak przyszedł wówczas na skutek mej skargi, wniesionej do komisarycznego zarządcy Ubezpieczalni na inspektora tejże instytucji który po przeprowadzeniu kontroli listy płac i potrąceń składek na' rzecz Ubezpieczalni zagroził mojemu personelowi — mimo iż kontrola nie ujawniła żadnych usterek — że w razie jakichś niedokładności urzędniczki sekreteriatu fabryki pójdą na szubienicę i będą sobie mogły tylko wybrać miejsce, gdzie chcą wisieć: na Okęciu czy na Żoliborzu. W trakcie rozmowy z Sobczakiem, który przesłuchiwał mój personel i ustalał przebieg sprawy, użyłem określenia, że powieszono rzekomych komunistów. Wtedy Sobczak zerwał się z krzesła. — Halt! — zawołał i zwrócił się do towarzyszącego mu urzędnika ze słowami: — Jest pan świadkiem, co ten pan powiedział. — A mnie oświadczył: — Pan zakwestionował wiarygodność urzędowej enuncjacji gubernatora dystryktu warszawskiego dr. Fischera. Liczyłem się już wtedy z ewentualnym aresztowaniem, a zwłaszcza gdy w kilka dni później, będąc w Ubezpieczalni, dowiedziałem 180 się od jednego z naczelników wydziału, że przed rokiem 1939 Sobczak był komisarzem Polskiej Policji Kryminalnej w Poznaniu, a obecnie jest oficerem gestapo i sprawuje na terenie Ubezpieczalni funkcję szefa działu dyscyplinarnego. 18 lutego 1943 r. siedziałem u siebie w fabryce i pisałem na maszynie artykuł do prasy podziemnej. W pewnej chwili usłyszałem na schodach jakieś ciężkie kroki. Zdążyłem wyciągnąć z maszyny na pół zadrukowany papier i schować go do szufladki w stoliku, gdy bez pukania wszedł do mego pokoju Sobczak z jakimś oficerem. Nie zdążyłem usiąść przy biurku, a Sobczak już stał na środku gabinetu. Bez słowa wyjaśnienia zaczął dokonywać rewizji. Wyciągnął szufladkę spod maszyny, gdzie schowałem rozpoczęte pismo. Zaczyna je czytać. Po chwili podniósł słuchawkę, połączył się z kimś, powiedział, że znalazł kompromitujące papiery, i spytał, czy winowajcę ma zaraz przywieźć. Następnie oświadczył, że zabiera mnie ze sobą, a w razie próby ucieczki zrobi użytek z broni. Przy pomocy wewnętrznego telefonu połączyłem się z drugim zarządcą, moim wspólnikiem, i poprosiłem, by natychmiast do mnie przyszedł. Na widok Sobczaka zbladł. Gdy powiedziałem mu, że chcę się pożegnać, twarz jego zrobiła się woskowobiała. Podałem mu rękę bez słowa. Obaj z Sobczakiem wsiedliśmy do samochodu stojącego na dziedzińcu fabrycznym i pojechaliśmy na al. Szucha. Tam przekazał mnie dyżurnemu urzędnikowi, rzucił na stół zakwestionowane papiery i powiedział: — Tacy są dla nas najgroźniejsi. Zaprowadzono mnie do tzw. tramwaju, czyli celi w podziemiach dawnego Ministerstwa Oświaty. Tu, siedząc przez cztery godziny w milczeniu, twarzą do ściany, uświadomiłem sobie, gdzie się znalazłem i co mnie czeka. O dwa piętra wyżej znajduje się gabinet, w którym mój brat urzędował jako naczelnik wydziału prawnego. Z przyjściem Niemców skończyła się jego kadencja. Teraz ja z kolei w podziemiach tego gmachu rozpoczynam nowy etap mego życia. Infandum regina iubes renovare dolorem. Wszystkie wspomnienia sprzed pół roku znów stanęły żywo przede mną. Przypominam sobie dzielnych kolegów z Pawiaka, którzy wracali z przesłuchań przy al. Szucha ciężko skatowani, przypominam sobie spotkania z różnymi luminarzami sztuki i dygnitarzami Zarządu m. st. Warszawy — w podziemnych celach VIII,' a potem VII oddziału Pawiaka; pamiętam zetknięcie się w ciasnej celi z 181 s S 3 '3 ,«j £ 1 W szopach obok Wascherei, po starym krematorium, w którym zabijano więźniów żelaznymi łomami lub rozstrzeliwano, urządzono obecnie skład starych ubrań i bielizny. Dębski z Entlausung opowiada mi, że ściany szopy są gęsto podziurawione od kul rewolwerowych. To ślady po egzekucjach. Domański brał udział w seansie spirytystycznym ze spodeczkiem i „duch" powiedział, że 21 września 43 r. nastąpi zawieszenie broni. Ogromna radość i oczekiwanie na ten dzień. Z wiadomości nadchodzących z frontu można się domyślić, że armia niemiecka cofa się na całej linii. Gartnerei robiła dotychczas trudności z wydawaniem flanców do obsadzania kartoflisk. Nagle przychodzi arbeitsdienstfuhrer i powiada, że dzięki interwencji komendanta obozu w Gartnerei dostaniemy flance. Obojętne, co zasadzimy, byle zasadzić, gdyż za trzy dni Thuman wraca z urlopu i na ten czas wszystkie tereny muszą być obsadzone. Zanim zdążyłem przygotować grunt, więźniowie pracujący w Gartnerei niespodziewanie przynoszą mi około dziesięciu nosiłek z sadzonkami sałaty i rzepy zimowej i wysypują je w miejscu, gdzie jest najsilniejsza operacja słoneczna. W obozie robi się wszystko w odwrotnej kolejności: zamiast najpierw przygotować ziemię, zaczyna się pracę od wykopywania sadzonek. Muszę więc na gwałt strugać kołki, pozaznaczać sznurami linie i wyszukać ludzi, którzy już choć raz w życiu coś sadzili. Na tych przygotowaniach upływa pół dnia. Efekt pracy okazał się, oczywiście, zgodny z przewidywaniami. Mimo zadołowania flanców, przyjęła się ich tylko połowa, bo sadzenie trwało dwa dni. Młode roślinki nie potrafiły się nagiąć do obozowego systemu sadzenia. Zresztą, co za sens sadzić sałatę w połowie września! Noce chłodne, grzędy w miejscach zacienionych. Ale tu nie chodzi o efekt, tylko o to, by więźniów wciąż pędzić do pracy, za którą przecież nie trzeba im płacić. Lageraltester Ott zakomunikował mi, że odchodzi ze swego stanowiska, które obejmuje po nim lageraltester I pola, Hessel. Jednocześnie na nasze pole przenosi się Lagerschreibstube, główna kancelaria obozowa, na czele której stoi również Hessel, jako I la-gerschreiber. Widzę, jak Ott oprowadza nowego lageraltestera po polu. Wysoki, barczysty blondyn w złotych okularach, w wieku około 35—40 lat, o typowym wyglądzie pruskiego oficera. Przenosi się on tutaj wraz z całą kancelarią, obsadzoną przez Słowaków, a następnego dnia przeprowadza się do nas całe I pole. Natomiast rewir z I pola, na którym zajmował połowę bloków, przesuwa się na V pole, a kobiety z V pola przechodzą na I. Rewir więc zyskuje na tym, gdyż otrzymuje teraz całe pole, kobiety zaś dostają pole najładniej urządzone ze wszystkich, z nowoczesnymi barakami mieszkalnymi. Na II polu zainstalowano niedawno Lazarett fur sowiet--russische Kriegsversehrte (szpital dla radzieckich inwalidów wojennych), dla mężczyzn więźniów-cywilów pozostaje tylko III i IV pole. Po dokonaniu przeprowadzki Hessel odbywa ze wszystkimi funkcyjnymi odprawę i ze sposobu jego przemawiania widzę, że jest to typ wybitnie niesympatyczny. Osobiste zetknięcie się z nim w pełni potwierdza opinię, jaką przyniósł ze sobą z I pola. Stale bezsensownie zatrudnia się ludzi — byle tylko trzymać ich w ciągłym ruchu. Z końcem września na kilkumorgowym obszarze sieje się w Gartnerei marchew. Nie żal nasienia, nie żal sił ludzkich, byle więźniowie pracowali; tempo! tempo! Mamy dziś 26 września 1943 r. Pół roku temu przyjechałem na Majdanek. Sądzę, że najcięższe momenty mam za sobą. W trakcie apelu wieczornego wywołują Knipsa. Wraca i podaje mi trzy flucht-punkty: — Ma pan to przyszyć. — Dlaczego? — pytam. — Nic nie wiem, nic mi nie mówili. Co się stało? Po apelu pędzę do kancelarii, do dr. Horowitza, ale on też nie umie udzielić mi żadnych informacji. Następnego dnia zwracam się w tej sprawie do nowego lageraltestera. Także nic nie wie, lecz przypuszcza, że albo próbowałem uciec podczas aresztowania, albo też tu, w obozie, zdekonspirowano jakieś moje nielegalne 185 184 ko„,ak,y Ze .wiaten, zza drutów. Alę przecież miejsca. Musi w tym kryć s.e punkt na pietsi, poniżej trójkąta, w odznaczenia, dn* punk. przyszywam„ a trzeci na plecach. Zwracam się jeszcze z pytaniem., czy znane mu sa powody punktem. Śmieje się tylko i mówi z w w Politische Abteilung, Jest to rzecz bardzo W T. sche Abteilung udzielanie wszelkich nione. Jednakże dostaję *°m™ własnoręcznie napisał dejrzany o ucieczkę), a J sprawie"przyszło z gestapo^warszawsk«J ke! Tu pertraktuje z Bronk;e^V^^ ki o moje zwolnienie chylną opinią a^d nosiło się numerem, Gossberga mnie flucht-slyszał. Nie Słowaków i moje akta. Politi-zabro-Thuman „Fluchtverdacht" (po-— zarządzenie w tej ten Goer-:fabry-z przy- na Majdanek, aby jestem za- tłumaczyć. Nie mogę niego dumny, ryb", i mam wrażenie, ze mnie jakby z większą atencją jest to, że nie wolno ^^ mniejsza o to, pracuję na polu, a do załatwienia. Przykrzejszy jest przejść na IV pole, W Feldfiihrer, który zna mnie chyba zostanę na III polu. Byłoby to przyj aciół i wyrobione stosunki, a czynać od nowa. fluchtpunktu, ale jestem z gestapo zaliczony do „grubych g§Jedzy odnoszą się teraz do konsekwencją dla mnie esesmana. Ale p^rnZ^ mam spraw poz P g będę musiał takt z yfluchtpunkty. ^, zapewnia, że mam tam za- Jerzego Mainhardta 186 ^m Pole III tonie w kwiatach. Rabaty wzdłuż całego placu apelowe-^M go rozkwitły wszystkimi kolorami. Ponieważ teren nie jest tu równy, |V lecz w głębi wznosi się lekko ku górze, bardzo efektownie wygląda szeroki pas kwitnących astrów i lwich pyszczków. Pracując przy drutach, słyszę zachwyty esesmanów i więźniów z innych pól, którzy podziwiają tę orgię kolorów. Mam teraz bardzo miłe zajęcie. Od kilku tygodni prawie codziennie dostaję rozkaz — zapotrzebowanie na bukiety. Uczę się układać je i wiązać. Są one najczęściej przeznaczone dla różnych schar- i sturmfuhrerów; znam ich gusty, bo przeważnie sami odbierają kwiaty. Esesmani żądają przeważnie pstrokacizny. Najchętniej dobieram kwiaty dla kapo Meierovitza, który się podkochuje w jakiejś pielęgniarce z V pola. Posiada on nieprzeciętną kulturę wewnętrzną i subtelne wyczucie piękna. Wiążąc bukiet zapominam o tym, gdzie jestem, zdaje mi się, że pracuję w swoim ogrodzie w Komoro wie. Tak, Komorów to też była zaprawa do warunków w Majdanku. Kiedy moi goście (kochany Fendruś) wkładali wieczorem narzutki, ja chodziłem nadal w szortach i sportowej koszulce bez rękawów. Może dlatego potrafiłem tu wytrzymać na mrozie w marynarce bez kamizelki. Dziś poszedłem z oddziałem Żydów po wapniaki do wykładania brzegów rabat kwiatowych. Byliśmy aż za VI polem, które jest w trakcie budowy. Mijamy nowe krematorium, dopiero się je wykańcza. Opodal, za prowizorycznym parkanem, leży cała sterta trupów, a na szynach kolejowych stos drzewa przygotowanego do palenia. Ta skomasowana ilość trupów wydziela tak ciężki odór, że mimo zasłonięcia nosa chustką dostaję torsji. Zelent wpadł na nowy pomysł. W jego kommandzie pracuje inżynier Eustachy Górecki, człowiek niezwykle zdolny. Potrafi rysować równie dobrze lewą, jak i prawą ręką. Potrafi lewą ręką kreślić litery pismem lustrzanym. Cudownie gra w szachy, nie patrząc na figury — wygrywa partie odwrócony plecami do szachownicy; gdy mu relacjonują posunięcia partnera, pyta go czasem, dlaczego zagrał w ten sposób i pozwala mu cofnąć ruch. Szcześniewski natomiast, który pracował przy restauracji zamku w Zamościu, zna na pamięć ar- 187 chitekturę tej budowli. Wspólnie sporządzili oni szczegółowy plan i Zelent podsunął feldfiihrerowi myśl, by dla dekoracji pola postawić taką miniaturową twierdzę; inne pola ozdobiły swe ogródki prymitywnymi miniaturami „Burgów" w stylu gotyckim. Feldfiihrer zapalił się do tego planu. Nasza wiara wzięła się do roboty. Nie mówi się oczywiście, że to Zamość, tylko jakiś wytwór fantazji. Wyrabiamy tysiące miniaturowych cegiełek z cementu, czworokątnych i pięcio-kątnych na załamania muru. Zamek stawiamy na nasypie koło Waschbaracke. Fundamenty robimy z betonu. Twierdza ma w przekroju około 7 metrów, buduje się wały forteczne, mosty zwodzone i szkarpy. Majstrowie murarscy wyczarowują cacko. W obozie koncentracyjnym staje miniatura zamku z Zamościa! Co za radość! Robota pali się w rękach. Ja już obmyśliłem projekt obsadzenia twierdzy karłowatymi koniferami, cotoneastrami i rozmaitymi skalnymi roślinami, które widziałem w szkółce Gartnerei. Górecki opracował tarcze herbowe i nadproża, odmienne dla każdej z trzech bram. Hessel godzinami wysiaduje przy tej robocie. Jako zwierzchnik jest on bardzo przykry. Codziennie wyznacza ściśle określone pensum pracy i wydając dyspozycję, zawsze kończy ją sakramentalną klauzulą: — Jeżeli do apelu tego nie wykonasz, bekommst du den Arsch voll (to dostaniesz w d...). Ścieki wzdłuż bloków wykłada się betonowymi płytami. Jeżeli za czasów Otta brukarze układali dziennie 50 sztuk, obecnie Hessel żąda, by układali 75. Przedtem płyty leżały i schły po zalaniu form cały tydzień, teraz, na skutek braku materiału, każe on już po trzech dniach brać płyty do roboty. Oczywiście masa materiału pęka przy układaniu i w związku z tym trzeba górne brzegi rowów na nowo darniować. Ponieważ robota musi być wykonana w wyznaczonym terminie, pod wieczór wykańcza się ją prowizorycznie, bo wtedy Hessel biega i sprawdza, czy wszystko już zrobione, a następnego dnia rano rozbiera się część ułożoną byle jak i wykonuje solidnie. Jesteśmy skazani na pobyt w obozie do końca wojny (o ile ktoś dożyje), a roboty prowadzone są w takim tempie, jakbyśmy mieli go opuścić za dwa tygodnie. Hessel ma idee fixe na punkcie betonowych obwódek. Po wyłożeniu rowów ściekowych po obu stronach placu apelowego otrzymujemy rozkaz obramowania betonowymi płytami wszystkich rabat. Całymi wagonami idzie cement na obwód- 188 ki rabat i wykładanie rynsztoków. Co za marnotrawstwo materiałów! Z punktu widzenia władz niemieckich jest to sabotaż, ale SS stoi ponad tego rodzaju orzeczeniami. Niespodziewanie przyjeżdża do nas szef bauhofu, oficer SS nie podlegający komendantowi obozu. Gdy zobaczył budujący się Zamość, kazał natychmist robotę wstrzymać i rozebrać budowlę, a cegły rozbić na tłuczeń do wysypywania ścieżek i dróg. Szkoda, że nie udało się projektu zrealizować do końca. Zelent, Szcześniewski, Górecki i zatrudnieni przy budowie murarze składają sobie ślubowanie, że jeśli dożyją chwili odzyskania wolności i niepodległości, na tym samym miejscu postawią miniaturę Zamościa. Gdy w środę chcę ze stałą grupą funkcyjnych udać się do kąpieli i proszę Hessla o zwolnienie na pół godziny, spotykam się z odmową, popartą argumentem, że mam za dużo pracy, żebym mógł chodzić do łaźni. Dzięki pomocy prof. Michałowicza i dr. Wieliczańskiego Zaprawa zostaje na rewirze. Jest pisarzem w 3 bloku, ozdrowieńców (Schonungsblock). Funkcja ta zapewnia mu dach nad głową oraz chroni przed ciężką pracą, stwarzając warunki do nabrania sił. Nawiązuje on kontakt ze światem z zewnątrz. Poprzez kanał łącznikowy „Henryka" vel „Janusza" (Zaprawy) idą grypsy i nadchodzi pomoc dla licznych więźniów. Jest to robota bardzo niebezpieczna, bo w razie wsypy grozi szubienica. Zaprawa przychodził na IV pole w odwiedziny do Szwajcera, Lipskiego i Kaszubskiego, kontaktuje się również ze mną. Dowiaduję się, że w zimie 1942/43 przywieziono na Majdanek mgr. Józefa Marszałka z Warszawy, wybitnego działacza organizacji wiejskich i jednego z dyrektorów Państwowego Banku Rolnego. Zaprawa chce go teraz odnaleźć. Nasze wspólne dochodzenia ustaliły, że Marszałek był na III polu i wskutek fizycznego wycieńczenia został na wiosnę 1943 r. selekcjonowany do gazu. Marszałka aresztowano w przeddzień Święta Niepodległości, 10 listopada 1939. Aresztowano wtedy setki najwybitniejszych obywateli Warszawy i początkowo optymiści tłumaczyli sobie, że to były tymczasowe, prewen- 189 cyjne aresztowania dla zapobieżenia jakimś patriotycznym manifestacjom w dniu 11 listopada. Naiwni... Lipski, Serafin, Kaszubski i Szwajcer wracają z IV pola na nasze. Lipskiego zatrudniam u siebie, przydzielam mu łuszczenie suchych nasion kwiatów w warsztacie ślusarskim, gdzie od rana pali się w piecu, rzekomo dla rozżarzenia żelaza. Pozostałych trzech przyjmuje Zelent. Między mną a Zelentem nawiązały się teraz bliskie stosunki. On pierwszy rozpoczął rozmowę ze mną; powtórzył mi plotki szerzone przez L., przyznał się, że przez dłuższy czas mnie obserwował i w końcu przekonał się do mnie, L. zaś w oczach poważnych kolegów stracił na dobrej opinii. Uderzyła mu do głowy przyjaźń z Wyderką i zaczął bić i maltretować więźniów w bloku 15 — czego sam bywam częstym świadkiem. Bijąc, powala ofiary na ziemię, kopie w żebra, uderza stołkiem po głowie itd. Zziębnięty przysiadam się kiedyś do Lipskiego i pomagam mu łuszczyć nasiona. Rodziny nasze łączy długoletnia przyjaźń — stryj jego, superior jezuitów, często bywał w domu moich rodziców, kiedy jeszcze chodziłem do gimnazjum. Rozmawiamy o przedwojennym życiu Warszawy, odkrywamy dużo wspólnych znajomych. Lipski opowiada mi o swojej pracy konspiracyjnej na terenie Lubelszczyzny podczas wojny, ja jemu — o uzbrojeniu przeze mnie, wspólnie z mym prokurentem Jerzym Terpiłowskim, zaufanych robotników fabrycznych w rewolwery, o ćwiczeniach w strzelaniu, przeprowadzanych w sobotę po fajerancie, o zabiegach w sprawie kupna karabinu maszynowego, przerwanych na skutek mego aresztowania. W kilka dni później Lipski prosi mnie na rozmowę, ale zastrzega się, że dopiero po apelu — abyśmy mogli swobodnie spacerować po placu. Spotykamy się wieczorem. Wtedy oznajmia mi, że partyzanci planują odbicie obozu. Na czele organizacji z ramienia PSZ stoi właśnie on, a por. Szwajcer obejmuje komendę III pola. Zadaniem więźniów ma być akcja wewnątrz, a więc opanowanie wieżyczek wartowniczych. Resztę roboty, tj. rozprawę z kompaniami wartow- niczymi, tzw. Standarte, załatwią partyzanci. Potem zwierza mi się, że z grupą przebywających w obozie Rosjan, wśród których ukrywa się pewien rosyjski generał, nawiązano kontakt z zewnątrz i obie akcje będą skoordynowane. Więźniowie mają dostać granaty ręczne. Chodzi o stworzenie na każdym bloku i na każdym polu zespołów, które byłyby przygotowane do akcji i świadome tego, co mają czynić, gdy padnie hasło oswobodzenia. Lipski pyta mnie o zdanie i upewnia się, czy może liczyć na moją pomoc. Bez wahania przyrzekam mu współpracę, ale zaczynam krytycznie omawiać poszczególne fazy akcji. Sposób dostarczenia do obozu i przechowania tu większej ilości granatów ręcznych budzi we mnie poważne wątpliwości. Nie można wtajemniczać w tę sprawę dużej liczby więźniów, bo przedwcześnie mogliby popaść w panikę. Odbicie dwóch, trzech tysięcy ludzi może się udać, ale nie piętnastu czy osiemnastu tysięcy osób. Nie chodzi przecież o samo rozbicie obozu, ale o uprowadzenie więźniów do lasu, gdzie mogliby się przebrać i rozproszyć po okolicy albo bronić się w lesie. Pytam, w jaki sposób moglibyśmy otrzymać doraźną pomoc, gdyby esesmani chcieli niespodziewanie zagazować cały obóz, o czym różne strachajły nieraz przebąkują. Lipski odpowiada, że w razie jakiegoś niebezpieczeństwa będzie się na każdym polu podpalało jeden barak i natychmiast przyjdzie pomoc z pobliskich lasów. Intuicyjnie wyczuwam, iż w tę sprawę bezwzględnie powinien być wtajemniczony Zelent i dlatego proponuję, że go zapytam, czy chce na ten temat porozmawiać. Zelent godzi się na rozmowę z Lipskim, ale zaznacza, że sam takich informacji zza drutów nie posiada. Rozmowa między nimi dwoma odbywa się następnego wieczoru. Plany przedstawione przez Lipskiego wyglądają na nierealne. Cała impreza nie była, moim zdaniem, do przeprowadzenia i nic nie wskazywało na możliwość przyjścia odsieczy z zewnątrz. Były jeszcze inne koncepcje, np. odbicia więźniów przez PPR. Doszła do mnie wiadomość, że grupa działaczy PPR z Pawłem Dąbkiem z IV pola na czele planowała również akcję odbicia obozu albo ucieczki zbiorowej. Obydwa te plany nie mogły być zrealizowane, bowiem Niemcy po kilku indywidualnych ucieczkach zaostrzyli kon-i rolę i ochronę obozu, wprowadzając po apelu podwójną Postenkette. Podwładnym Lipskiego w pracy podziemnej na wolności był Pie-ironiec. Nie wtajemniczam go w nasze rozmowy, ale ten gaduła sam 191 190 przechwala mi się w sekrecie, że drogą poufną dostał dla Lipskiego szyfr. Z miejsca powtarzam to Lipskiemu, by pouczył go o konieczności trzymania języka za zębami. Zaprawa utrzymuje stały kontakt z Komendą Okręgu Lubelskiego AK, od której przychodzą instrukcje. Tworzy się siatka konspiracyjna na Majdanku. Na V polu odbywa się zebranie, następuje podział funkcji i ustalone zostają sygnały celem zaalarmowania innych pól Majdanka oraz zaalarmowania i zsynchronizowania zbrojnej akcji oddziałów Podziemia. Hessel znów nie pozwolił mi pójść do kąpieli, odraczając ją na przyszły tydzień. Na nasze pole przybył wysoki rangą gość. Przekazano do obozu Theo Papsta, który w SA był gruppenfiihrerem (stanowisko generała), a w SS zajmował stopień majora. Ostatnio mieszkał w Krakowie i rzekomo — według jego relacji — został aresztowany za utrzymywanie bliskich stosunków z jakąś arystokratką, Polką. Wiadomość o jego przybyciu obiega całe pole. Boczą się na niego niemieccy kapowie. George Groener, niemiecki dziennikarz, który mieszkał dłuższy czas we Francji, a aresztowany był na emigracji w Jugosławii, w niedzielę, podpiwszy sobie (dwa kieliszki mu wystarczają), na placu apelowym wymyśla mu od świń partyjnych itd. Odchodzę, bo nie chcę być świadkiem zajścia; o dziwo, uszło mu to bezkarnie. Mamy blockfuhrera rottenfuhrera Mullera, którego koi. Malano-wski (urzędnik Dyrekcji Monopolu Tytoniowego) zna sprzed wojny z Warszawy, ale tylko z widzenia. Jest to volksdeutsch, rodzice jego mieli sklep przy ul. Rybnej na Pradze-Kamionku. W obozie ma opinię specjalisty od „filcu". U każdego więźnia, którego rewiduje, zawsze coś znajdzie. Naiwni twierdzą, że ma takie „szczęście", de facto ma on wśród więźniów swoich szpicli; oni to podpatrują kolegów i denuncjują. Wtedy Muller idzie na pewniaka. Byłem świadkiem, 192 Fragment ogrodzenia III pola Budka strażnicza przy wejściu na III pole Tysiące par butów pozostałych p0 zamordowanych więźniach Majdanka jak kiedyś wiec :orem przyszedł na nasz blok i nie rozglądając się, wali wprost do jakiegoś łóżka i spod siennika wyciąga butelkę wódki, a z kieszeni jakiegoś więźnia pierścionek. Miiller udaje, że po polsku nie rozumie. Często chodzi pijany. I* Dziś zdarzyło się coś bardzo przykrego. Przy bramie III pola funkcję gońca sprawuje Eli Szydłower, dwunastoletni chłopiec, Żyd z Łodzi. Sympatyczne to i ładne dziecko, bardzo starannie wychowane. Jako laufer jest nawet przyzwoicie ubrany. Z satysfakcją rozmawiam z tym malcem, który wyjątkowo nie przesiąkł wulgarną atmosferą obozową. Nie pozwala sobie na poufałość w stosunku do starszych więźniów, jest zawsze czysty i zachowuje się tak, jakby był nadal pod dobroczynnym wpływem swojej matki, która tak świetnie umiała go wychować. W pewnej chwili do kancelarii wchodzi Miiller i szuka swego roweru. Jest kompletnie zalany, ledwo trzyma się na nogach. Głosem przepitym woła: „Lllldufer". Eli podbiega do niego spod bramy. Miiller pyta, gdzie podział się rower, który zostawił pod jego opieką. Eli wyjaśnia, że jakiś unterscharfiihrer zabrał rower, chociaż Eli mówił mu, że to rower Miillera. Esesman odpowiedział, że za 15 minut wróci. Wysłuchawszy chłopca, Miiller uderza go w twarz za to, że pozwolił zabrać rower. Chłopakowi łzy zakręciły się w oczach. Ale nie na tym koniec. Miiller wyciąga rewolwer z pochwy i oświadcza, że go zastrzeli, jeżeli za 10 minut nie odnajdzie roweru. Gdzie biedak ma szukać roweru, skoro esesman wyjechał z obozu. Chłopak więc ucieka i chowa się za jakiś blok. Po upływie 10 minut Miiller zaczyna go szukać. Ktoś usłużny, słysząc nawoływanie Miillera, wskazał mu, gdzie jest chłopak. Miiller wyciąga przestraszonego malca i prowadzi przed kancelarię. Tam każe wynieść kozioł i zaczyna go niemiłosiernie bić grubą laską dębową, potem zmienia laskę na bat. Chłopak krzyczy wniebogłosy, a Miiller z pijackim uporem wciąż pyta: — Gdzie jest rower? — i bije. Wreszcie chłopak wyrywa mu się i ucieka. Miiller sięga po rewolwer, mierzy... ale nie strzela. Biedny Eli, niewinnie skatowany. - 485 dni... 193 i! 1 ii Rano apel się przeciąga. Dowiadujemy się, że znowu ktoś w nocy uciekł. Przed kilkoma tygodniami wprowadzone zostały nocne warty, które mają pilnować, by nikt nie wychodził z bloku w nocy. Warty upraszczają sobie sprawę: stawiają stół przy wierzejach bloku i na nim kładą się spać. Wrota we wszystkich blokach skrzypią, więc w wypadku ucieczki wartownicy musieliby być zaalarmowani. Feldfuhrer zapowiedział, że blokowy i pisarz blokowy są odpowiedzialni osobiście za ucieczkę więźnia w ciągu nocy. Wzywają więc obecnie blokowego i pisarza — dwóch słowackich Żydów — do feldfuhrera. Zaczyna się badanie połączone z biciem po twarzy, potem okładanie batami na koźle. Wreszcie odprowadzają ich do pustego bloku 13. Wchodzą tam także feldfuhrer Gossberg i Hessel. Z bloku dochodzą jęki, na placu apelowym panuje cisza, jakby kto makiem zasiał. W końcu jęki milkną. Po chwili pada komenda:„Ar-beitskomrnando formieren!" W trakcie ustawiania się oddziałów dochodzi do nas wieść, jakoby od Hessla, że obaj Słowacy z rozpaczy, że w nocy uciekł im więzień z bloku, powiesili się. Widziałem, jak wynosili tych „samobójców". Mieli zmasakrowane twarze, ubrania poplamione zakrzepłą krwią i popielate od kurzu, jakby od tarzania się po ziemi. Zdaje mi się, że nie ma takiego więźnia, który by uwierzył w ten akt rozpaczy, wynikający z poczucia odpowiedzialności owego blokowego i schreibera! Feldfuhrer Gossberg często chodzi tak pijany, że się zatacza. Kto może, ucieka mu z drogi. W kancelarii urządza libacje wraz z kilkoma esesmanami i nieodstępnym Hesslem. Zdarza się wtedy, iż pod-ochocony wódką, woła jakiegoś przypadkowo spotkanego Żyda, sadza pod ścianą, kładzie mu na głowę jabłko i zabawia się w Wilhelma Telia, celując do jabłka. Na drugi dzień po jednej takiej libacji dostaje 10 dni aresztu domowego; ktoś go zadenuncjował. Warunki na naszym polu wyraźnie zmieniły się na gorsze — to, co było za czasów lageraltestera Otta, wydaje się sielanką. Ott został kapem w Poststelle, a teraz jest desygnowany na lageraltestera na V polu, które jest kompletnie zaniedbane, gdyż kobiety źle splantowały teren; zresztą całe otoczenie jest w żałosnym stanie 194 opuszczenia. Ott po nominacji chce mnie zabrać, jako ogrodnika, na V pole. Dr Horowitz podobno ma zostać kierownikiem kancelarii na budującym się VI polu, na którym mają być urządzone warsztaty rzemieślnicze. I też chce mnie zabrać — do tamtejszej kancelarii. Atmosfera na III polu pod każdym względem jest nieprzyjemna. Niemal wszystkie bloki obsadzone są blokowymi Słowakami. Również cała Lagerschreibstube składa się ze Słowaków. Mają oni niebywały tupet i pewność siebie. Wszyscy, wraz z Ferdynandem, blokowym 13 bloku, spasionym typem handlarza żywym towarem, są zaufanymi Hessla. Lipski i Szwajcer zachorowali na tyfus i odchodzą. Obaj dostają się do bloku tyfusowego majora lekarza Hanusza, który jest nie tylko specjalistą leczenia tyfusu, ale równocześnie okazał się troskliwym opiekunem więźniów i człowiekiem o wysokiej etyce. Projekt odbicia obozu na razie przepadł — w najlepszym razie musi ulec odroczeniu. RGO zafundowała Polakom zastrzyki przeciw tyfusowi plamistemu, który się pod jesień znów zaczął wzmagać. Ilość surowicy jest ograniczona, ale więźniowie boją się z nich korzystać, gdyż krąży plotka, że esesmani chcą nas wy truć. Również Meierovitz odszedł na rewir, z grypą. W kilka dni po jego odejściu przyszła wieść, że Hessel spowodował skreślenie Me-ierovitza z listy RD (Reichsdeutsch) i zaliczenie go do Żydów (Jude) i że polecono już Meierovitzowi przyszyć sobie gwiazdę. Potem zdementowano tę pogłoskę, podobno zarządzenie anulowano. Hessel wzywa do kancelarii mówiących biegle po niemiecku i umiejących pisać na maszynie. Z całego pola zgłosiło się 8—9 więźniów, wśród nich i ja, ale Hessel mnie z miejsca eliminuje. Mając „punkt" nie mogę być pisarzem, a to ze względu na ograniczoną możliwość poruszania się po obozie. 195 Śpię obok Knipsa, który stale choruje na rozstrój żołądka z powodu niepohamowanego obżarstwa. Z natury wygodnicki, każe sobie pierwsze lepsze wiadro stawiać w pobliżu łóżka. Zbyt jest leniwy, by chodzić na skrzynię, tzw. kibel, a z drugiej strony zbyt delikatny, by wiadro śmierdziało mu pod nosem. Dlatego stawia je raczej w pobliżu łóżka jakiegoś szarego haftlinga. Nikt nie ma odwagi zaprotestować przeciw używaniu do zaspokajania potrzeb fizjologicznych wiadra, którego następnego dnia używa się do fasowania marmolady, twarogu czy innych dodatków. Knips ma inny, lepszy wikt, ja również tych dodatków nigdy nie biorę, ale 90% ludzi je jada. Porwała mnie w końcu pasja, gdy kilkakrotne moje złośliwe uwagi i aluzje nie dawały żadnego efektu, i powstała awantura, w czasie której ryczałem nieopanowanie na cały blok. Za kilka dni przeniesiono Knipsa do Poststelle. Chwała Bogu, że ten ciemny typ wyniósł się z naszego polskiego bloku. Na funkcję pisarza przychodzi fabrykant łódzki, Krongold, bardzo kulturalny człowiek, w wieku około 35 lat, studia odbył w Bel- • gii. Zajmuje łóżko Knipsa. Wieczorami, leżąc w łóżkach sąsiadujących ze sobą, rozmawiamy jeszcze długo po zgaszeniu światła — snujemy wspomnienia o Paryżu, Bretanii, Cdte d'Azur. Niestety, nie zawsze światło gasi się o przepisowej godzinie, gdyż blokowy Olczyk często zaprasza do siebie „ruskich" z krematorium i gra z nimi w karty. Gra przeciąga się często do 12 w nocy. Żarówki świecą mi wprost w oczy. Ale z blokowym trudno wojnę prowadzić. Szwajcer i Lipski powoli wracają do zdrowia, tak samo kpt. Marian Smagacz. Zarówno Szwajcer, jak i Smagacz dostają się do bloku 3, zwanego Schonungsblock, na funkcję żywnościowego czy pielęgniarza. Jest tam dr Henryk Wojtkowski. Na skutek gwałtownego szerzenia się tyfusu plamistego władzej zakładają na III polu filię rewiru i bloki nr 20, 21 i 22 przeznaczają! na bloki tyfusowe. Przeniesieni tam zostają: dr Hanusz, dr Metera dr Tomaszewski, a razem z nimi inż. Witold Sopoćko, jeden ; pierwszych moich ogrodników, który, po przejściu tyfusu na wiosnę,] utknął jako pielęgniarz na rewirze. Bloki te zostały otoczone parka-j nem z drutu kolczastego. Całe to ogrodzenie wraz z wkopywaniem słupów, zrobieniem bramy i przybiciem kilkunastu rzędów drutów kolczastych musiał wykonać Zelent w ciągu jednego wieczoru. Dostał rozkaz koło godziny 16, a skończył robotę po północy. Hessel ryczał: „Schnełl, schnell!" — a potem przez trzy dni bloki stały puste, zanim ekspozytura tyfusowa zaczęła się przeprowadzać z V pola na III. Od szeregu tygodni więźniowie kopią głębokie rowy koło krematorium; mają to być pozycje obronne na wypadek niespodziewanego ataku partyzantów na obóz. Mówi się, że takie rowy mają być wykopane naokoło obozu. W każdym razie na terenie Gartnerei i w obozie od strony szosy zbudowano kilka gniazd dla karabinów maszynowych, które będą wkopane w ziemię i przykryte grubymi deskami z nasypami ziemi. Gossberg znów się upił i bez powodu tak straszliwie pobił laską bambusową blokowego 13 bloku, Svobodę, Czecha-volksdeutscha, pochodzącego z Rosji, że ten kwalifikuje się na rewir. Gossberg nie zgodził się na przeniesienie Svobody do szpitala, więc przyjaciele czynią starania o to, by lekarz SS pod jakimś pretekstem przyszedł na pole, zobaczył niby przypadkowo poranionego i oficjalnie kazał go przenieść na rewir. Na rewirze spisano ze Svobodą protokół — przeciwko Gossbergowi prowadzone jest dochodzenie. Dowiaduję się, że Pryłucki, syn posła i redaktora żydowskiego, uciekł z IV pola. Kazał sobie wyjąć złoty ząb, za który kupił obuwie skórzane. Ubranie cywilne już miał. Pracując w jakimś Aussenkom-mando uciekł. Czekała podobno na niego jakaś Polka w dorożce. l'o dwóch dniach złapano Pryłuckiego i — o dziwo — nie powieszono go. Dano mu tylko baty, fluchtpunkt i przydzielono na V pole. Czyżby po powieszeniu 30 czy 40 Żydów za „usiłowanie ucieczki" i po zagazowaniu tysięcy miała nastąpić zmiana w ich traktowaniu? W nocy już są przymrozki, na wodzie w wiadrach wewnątrz bloku tworzy się cienka warstwa lodu. Ale oto wielka i miła niespodzianka: dostajemy płaszcze i kurU 197 196 ki. Na razie nie wolno ich nosić. Człowiek jednak spokojniej patrzy na nadchodzącą zimę, skoro wie, że ma jakieś okrycie. Mróz zwa-rzył w nocy późne odmiany astrów, praca moja, jako ogrodnika, kończy się. Jakie zatrudnienie znajdę w zimie z moim fluchtpun-ktem? Podczas pracy często przygląda mi się i rozmawia ze mną blockfiihrer Eberle. Jest on Bawarczykiem i mieszka nad samą granicą szwajcarską. Lubi dużo opowiadać, niestety, trudno go zrozumieć. Nigdy nie widziałem w jego ręku bata; wśród więźniów ma opinię najbardziej „ludzkiego" spośród esesmanów. Jest on wyjątkową postacią wśród naszych katów. Na III polu z powodu szerzącego się tyfusu plamistego zarządzona została Lagersperre. Od jutrzejszego dnia, tj. 25 października, wszelki kontakt naszego pola ze światem zewnętrznym ma być zerwany. Zaraz pomyślałem o listach — nie będę mógł wysyłać i otrzymywać ich drogą poufną. Niektóre niezbędne kommanda, m.in. po-czciarzy, przeniesiono na IV pole; chodzi tam Noak, który zatrudniony jest razem z Knipsem na poczcie. Pole jest kompletnie izolowane. Żywność przywozi obca kolumna do bramy pola i odchodzi, a od bramy ciągną wozy już nasi ludzie. Wszyscy chorzy kierowani są do filii rewiru urządzonej na naszym polu. Większość więźniów nie ma przydziału pracy, ale apele odbywają się jak przedtem: rano i wieczorem, z tym że rano apel odbywa się trochę później, bo o godzinie 6; wstajemy więc o 4.30, ale jak dawniej, na plac apelowy wychodzimy przy świetle księżyca. Widok Lublina utkwił mi mocno w pamięci — ze wzgórza Majdanka patrzę na to miasto codziennie przez całą wiosnę, lato i teraz w jesieni. Bez trudu potrafiłbym w każdej chwili nakreślić jego panoramę, rozmieszczenie poszczególnych gmachów i wież. Patrzę też codziennie na potężną bryłę silosu, stojącego blisko dworca kolejowego. Dworca samego nie widać. Silos — bodajże pierwszy w Polsce — zbudowany został przez Państwowe Zakłady Przemysłu Zbożowego. Roboty wykonywała firma: „Inż. Mieczysław Szydłowski i Ska", a finansował ją Polski Bank Przemysłowy, w którym byłem wicedyrektorem. Dawne dzieje, 198 1928/29 rok! Raz w tygodniu przyjeżdżałem z Warszawy, by kontrolować postępy robót i uzgodnić dalsze zaliczki dla firmy na budowę. Stojąc na rusztowaniach szóstego piętra, patrzyłem obojętnie na zielone pagórki okalające Lublin, na których dziś stoi Majdanek. Całe III pole ma pójść do łaźni, mamy dostać „czystą" bieliznę i ubranie. Równocześnie ma być przeprowadzone odwszenie bloków. W jaki sposób będzie to robione, nikt nie wie. Dyspozycje nie zostały jeszcze wydane. Dopiero wieczorem, o godz. 10, wzywają blokowych do kancelarii i wydają instrukcję dotyczącą odwszenia. Jest ona, jak wiele jej podobnych, niejasna, nieżyciowa, wytwarzająca bałagan typowo esesmański, zadająca kłam powszechnej opinii, że Niemcy są świetnymi organizatorami. O godz. 4 rano, kiedy jesteśmy na pół ubrani, niespodziewanie zwalają do naszego bloku sienniki z innych bloków. Zwalają je bezładnie, tworząc w przejściach między łóżkami wysokie sterty-zatory. Nasz blok jest jednym z tych, w których mają być gazowane sienniki z całego pola. Laik nawet pomyślałby, że do leżących na spodzie sienników gaz nie dojdzie. Każą przydzielone nam płaszcze, których jeszcze nosić nie wolno, pozostawić w bloku. Stoję do ostatniej chwili przy drzwiach i pilnuję, aby mi mego płaszcza nie ukradziono. Na stole stawiają szklankę z żywymi wszami, po czym wnoszą kilka puszek cyklonu, używanego też do gazowania ludzi; obsługa w maskach gazowych otwiera puszki, zamyka blok i zabija drzwi deskami. Równocześnie inni pasami papieru zaklejają wszystkie szpary w ścianach bloku i w drzwiach. Jest to beznadziejna praca, bo prawie w każdej parze desek jest szpara. Wiemy już, jakie łachy dostaniemy po odwszeniu. Kto ma przyzwoite ubranie i nie chce go stracić, już wcześniej musi postarać się o pierwsze lepsze łachmany, które bez żalu zda w łaźni, a po powrocie do bloku znów włoży swoje stare ubranie. Postarałem się więc o spodnie, które mi sięgają do pół łydek, a Pietroniec, który świeżo objął na polu magazyn podręczny, tzw. Geratekammer, daje mi porządnie na pierwszy rzut oka wyglądającą marynarkę letnią. Chodzi mi przecież o uratowanie pikowanego Spencera, pozostawionego mi przez Struczowskiego jeszcze w kwietniu. Pociłem się w nim w lecie, gdyż vorarbeiterom pozwolono chodzić w marynarkach, nie po to, 199 by go na jesieni oddać. Chodzimy poprzebierani jak na maskaradzie i jeden śmieje się z drugiego. Dobre ubrania są schowane głęboko w zakamarkach. Czuję, że coś po mnie łazi. Znane uczucie. Wstępuję do obcego bloku i ściągam koszulę, jest na niej około 20 wszy. Tłukę je, wychodzę na pole, ale znów coś po mnie łazi. I znów tłukę kilkanaście sztuk. Na marynarce nie ma ani jednej sztuki. Skąd się one biorą? Wreszcie odkrywam, że w kołnierzu marynarki jest dziura, w której wylęgają się rojami. Nie ma rady, trzeba czekać, aż pod działaniem ciepła ostatnia weszka się obudzi i wy lezie na koszulę. Po upływie godziny mam spokój. To jest ilustracja, w jakim stanie są ubrania dostarczane z Bekleidungskammer do podręcznych magazynów na poszczególne pola. Zapakowano siennikami i kocami bloki 14, 15, 16, 17 i tam je zagazowano; reszta bloków, ogołocona z pościeli, stoi pusta. Więźniowie idą kolejno, blokami, do łaźni. Koło godz. 5 po południu przychodzi kolej na mój blok. Przed łaźnią pod gołym niebem rozbieramy się do naga i podchodzimy w kilku kolejkach do fryzjerów siedzących również na dworze. Strzygą nam włosy na całym ciele (z wyjątkiem głowy, bo ta jest zawsze strzyżona). Na szczęście jest dziś słoneczny dzień, bez wiatru, ale bądź co bądź koniec października. Zabieramy ze sobą obuwie i przed kąpielą w łaźni wchodzimy jeszcze do Gaskammer. Stoimy tam stłoczeni, tak jak Żydzi czekający na zagazowanie. Z Gaskammer przechodzimy pojedynczo do łaźni. W drzwiach kontrolują, czy kto nie zabrał ze sobą skarpetek, chustek do nosa itp. Po prysznicu (trzech mężczyzn pod jednym sitkiem) dostajemy „czyste" koszule i jakieś stare łachmany. Mamy spać na łóżkach bez sienników, na gołych deskach, bez koców i płaszczy. Noce są chłodne, przecież w tym roku już z początkiem października woda w blokach zamarzała. Szukam innej możliwości przenocowania. W Waschbaracke jest warsztat ślusarski, zajmujący dawną pracownię Bonieckiego. Ponieważ suszą się tam moje kwiaty i łuszczy się nasiona, uważam to za moje condominium. Właśnie kilka dni temu przywieźli tam prasowane bele wiórów drzewnych do wypychania sienników. Z Wszelakim zsuwamy bele razem, tworząc rodzaj tapczanu, i kładziemy się obok siebie, następnie Serafin, technik Barański, emerytowany maszynista kolejowy, zwany „Stryjkiem", i inni. Razem około 15 osób. Tu, w małej izbie, jest znacznie cieplej niż w bloku, tym bardziej że 200 napaliliśmy sobie w piecyku. Znaleźliśmy jeszcze parę koców. Śpimy więc znośnie. Przez ścianę jest Vermessungskommando Zelenta, które sporządza makietę obozu. Zelent zaprasza mnie do siebie, ale nocleg mam już urządzony. Rano skarżą się wszyscy, którzy spali w pustych blokach, na dokuczliwe zimno w nocy. Tak wyglądała dezynfekcja III pola. Gdyby nawet wszyscy więźniowie dostali idealnie odwszoną bieliznę i odzież, to powrót ich na zawszone łóżka, z których usunięto jedynie sienniki i koce, przekreśla cały sens kąpieli i zmiany odzieży. Typowo esesmański sposób rozwiązywania problemów. Po kilku dniach otwierają zagazowane bloki. Wszy w szklance spacerują sobie w najlepsze, a cóż dopiero mówić o tych, znajdujących się pod warstwą kilkunastu sienników. Wszystko to jest jeden wielki humbug, tylko po to, by nas umęczyć. Wszystkich Świętych, Zaduszki — to normalne dni pracy. Jestem myślą przy grobie swojej żony i córeczki, przy grobie mego ojca, matki, która zginęła podczas ostatniego bombardowania Warszawy, 25 września 1939 r., w przeddzień kapitulacji. Wiem, że brat uporządkuje ich groby na Powązkach, ale ja nie mogę się przy nich pomodlić. Taki to los niemal każdej polskiej rodziny: matka lub ojciec zabici przez bombę niemiecką, syn lub córka w obozie koncentracyjnym! 3 listopada rano, przed apelem, spostrzegamy, że za drutami ustawiono w równych odstępach karabiny maszynowe z lufami skierowanymi na obóz. Przy nich grupy esesmanów w płaszczach i w e-kwipunku bojowym. Widocznie stali tam przez całą noc. Mówimy sobie: dicke Luft, coś groźnego wisi w powietrzu. Apel odbywa się normalnie, po czym każą nam się cofnąć tak, by między blokami był większy odstęp. Zajmujemy więc cały plac apelowy. Wtedy pada rozkaz, by Żydzi wystąpili z poszczególnych szeregów i tworzyli oddzielne grupy. Teraz esesmani sprawdzają, czy wśród Aryjczyków nie pozostali jeszcze jacyś Żydzi. Grupy żydowskie podprowadzają naprzód, bliżej hydrantu, oddziałom aryjskim każą się cofnąć w głąb placu apelowego, a więc w rejon między kuchnię i Waschba- 201 racke. Co to ma wszystko znaczyć? Słyszę, jak mi serce wali. Samochody ciężarowe, prowadzone przez esesmanów, podjeżdżają przed filię rewiru mieszczącą się w blokach 20, 21 i 22. Hessel z feldfiihre-rem wypędzają z tych bloków wszystkich Żydów, bosych i w samych tylko koszulach, każą im włazić do samochodów. Niektórzy tłumaczą, że są mieszańcami. Hessel kiwa głową i mówi, że to już „tam" wyjaśnią. Niektórych ciężko chorych, z wysoką gorączką, wynoszą do samochodów i brutalnie wrzucają do środka. Nie mając koców, chorzy dygocą z zimna. Mój przetrzebiony 15 blok stoi w oddaleniu 10 kroków od najbliższego samochodu, więc z bliska obserwuję to niemiłosierne, nieludzkie załadowywanie ludzkiego towaru. Samochody odjeżdżają i zatrzymują się na przedzie placu. Stoimy może godzinę. Wreszcie otwiera się brama i wyprowadzają Żydów, skręcają na lewo, a więc do krematorium. Z naszego pola wyszło ich może 2000. Ledwo ci wyszli, a tu w kierunku V pola ciągną jakieś inne oddziały męskie. Na I polu są kobiety, na II polu szpital dla inwalidów radzieckich, więc te oddziały to jacyś obcy ludzie. Patrzymy na szosę prowadzącą do Lublina, na drogę wiodącą do obozu, na jednej i na drugiej roi się od ludzi, nad którymi unoszą się tumany kurzu. W kierunku krematorium jadą liczne samochody osobowe, maszerują oddziały wojskowe. Jest niebywały ruch, cała fala ludzka płynie w jedną stronę. Nagle jakaś muzyka, żałosne Tango Milonga, potem walce Straussa. Jest to muzyka z płyt nadawana przez jakiś głośnik. Dźwięki niosą się od strony krematorium. Skąd się wziął ten głośnik? Dotychczas nigdy się nie odzywał. Muzyka gra nieustannie. Płyta po płycie. Nad obozem krąży nisko samolot, warkot straszliwy, tak iż własnego głosu nie słyszę. Między płytami krótkie przerwy i wtedy słychać przytłumione terkotanie, przypominające odgłosy strzałów z ręcznego karabinu maszynowego. Ale oto na placu apelowym zjawił się rottenfiihrer Eberle. Ob-stępujemy go i pytamy, co się w obozie dzieje. Odpowiada z emfazą, że w dniu dzisiejszym na całym terenie Europy okupowanej przez Niemców wykańczani są Żydzi. Zgnębieni, stwierdzamy przy nim, że potem przyjdzie kolej na nas. Zaklina się, że to wykluczone. Mówi nam, że rewir wcześnie rano został przeniesiony na IV pole i że wszystkich Żydów grupuje się na V polu, skąd oddziałami, po 100, wyprowadzani są na teren krematorium i tam rozstrzeliwani. 202 i Ciągle jeszcze nadchodzą transporty Żydów z okolicznych obozów pracy. Ogarnia nas nie dające się opisać zdenerwowanie i przygnębienie. Wszyscy mają wypieki na twarzach. Kommanda, oczywiście, nie wyruszyły do pracy, w napięciu nerwowym chodzimy po placu apelowym. Słyszę nawoływanie kolegów, by rozejść się do bloków. Wracam do mojego bloku — wszystko tu jeszcze w znośnym porządku. Ale jak wyglądają bloki żydowskie, pożal się Boże! Jakby przeszła przez nie horda Hunów. Dziś nie ma obiadu, bo cały personel z kuchni zabrali, ale nikt o jedzeniu nie myśli. Kancelaria przestała istnieć. Wszystko jest zdezorganizowane. Głośnik gra przez cały dzień i od czasu do czasu ta seria strzałów z automatycznej broni. Drogą koło naszego pola ciągną wciąż nowe kolumny Żydów i Żydówek... Zapada zmierzch, dźwięki muzyki wciąż wypełniają powietrze. Nasuwają się refleksje... Poszedł wszechwładny Friedrich z Arbeits-einsatz, poszedł przyzwoity człowiek — dr Horowitz, poszli polscy Żydzi, a wśród nich wiceprezes syjonistów — dr Schipper, Kaczko, mój pisarz blokowy Krongold, dr Lewiner, zdegenerowany Bubi, nowo kreowany Żyd Meierovitz... i tylu innych. Wreszcie muzyka milknie, rzeź się skończyła. Noc spędzam niespokojnie, bezsennie. Łóżko obok mnie puste — mój sąsiad Korn-gold, miły causeur, nie żyje. Ale dopiero następnego dnia w pełni zdałem sobie sprawę z tego, co zaszło. Po stracie bliskiej osoby uświadamia sobie człowiek, że ona nie żyje wtedy, gdy się zetknie z przedmiotami należącymi do tej osoby, z problemami jej dotyczącymi, wtedy, gdy na wszystko znajduje tylko jedną odpowiedź: już nigdy, nigdy! Stada wron krążące nad naszymi głowami w dniu przyjazdu naszego transportu — ten złowróżbny prognostyk — sprawdził się. 4 listopada zaczęło się gorączkowe formowanie nowych kom-mand, organizowanie personelu kancelarii, bloków, poczty, Politi-sche Abteilung, łaźni, kuchni, SS-kantyny, SS-kuchni, Effekten-kammer, Bekleidungskammer itd. — a więc tych wszystkich kom-mand i funkcji, które dotychczas obsadzone były przez słowackich Żydów. Panasiewicz i Noak zostają przydzieleni do Lagerschreibstu-be. Knips zostaje blokowym bloku 6. Ja pozostaję nadal ogrodni- 203 kiem, gdyż nie mogę opuszczać pola, nie ma więc dla mnie innego zajęcia. Nie martwię się tym, bo z polem tym już się szyłem. Powoli dowiadujemy się szczegółów rzezi Wczoraj obóz był kompletnie odcięty od świata, nawet oficerowie SS gestapowcy którzy wjeżdżali na teren obozu, musieli podawać posterunkom hasło, które specjalnie na ten dzień było wydane. Do miejsca azm ese mani obozowi nie mieli dostępu, były tam obce oddziały gestapo i SD. Około godz. 6 rano wezwano wszystkich blokowych V pola do kancelarii rewiru - jeszcze przed złożeniem raportu dziennego (na rewirze nie ma normalnego apelu). Zarządzona została ewakuacja całego V pola, z tym że chorzy żydowskiego .pogodzenia miel zostać Aryjczycy zostali z rewiru przeprowadzeni na IV pole, tak ze do godz. 8 rano V pole było już całkowicie opróżniony Kapitan Antoni Wolf, blockschreiber w bloku 21 V pola (u dr. Sztaby), mówi mi, że około godz. 6 rano tuż za drutami,]p^r krematorium, gromadzili się obcy esesmani z bronią au^mji ze śniadaniami w teczkach. Druty kolczaste w parkanie koło bloku 22 porozkręcano i w ten sposób zrobiono furtkę, przejście do krema o-rium. Żydów wpędzano do bloków, po czym grupami po lOOwpro-wadzano" do bloku 22, gdzie się rozbierali, a potem ™^P^ sionymi rękami, biegli gęsiego do rowów „obronnych , gdzie koszo no ich karabinami maszynowymi. Na warstwę krwawiących i drgających jeszcze trupów wbiegała następna setka. „HWłn Wolf był w bloku 21 do godz. 8.30 rano i przez okno, z odległości około 50 m, widział pierwsze rozstrzeliwania. Akcją ^to-wał Żyd Friedrich (z Arbeitseinsatz), któremu esesmani przyrzekli, Te wyjcie z tego z życiem. Ustawiał i obliczał setki, nastepmepe-dził ich do szybkiego rozbierania. Wiadomo, w obozie ^eMracyy nym musi być wszystko schnell, schnell, nawet do śmierci trzeba się WLji tej zamordowano ponad 18 tysięcy żydów. Zdarzył się jednak wypadek, że jakiś zdesperowany Zyd rzucił się na esesmana z nożem i zranił go. Reszta była tak terroryzowana ze szła bez oporu na rzeź. Z samego Majdanka zlikwidowano 4300 Zydow, reszta to transporty z obcych obozów. Wraz z Aryjczykamiprzesmu-glowało się na IV pole również kilku Żydów z rewiru. Po wykryciu tego faktu przetransportowano ich w ciągu dnia na V pole Rozstrzelano wszystkich lekarzy żydowskich, a stan chorych spadt 204 3 listopada z 1500 na 712. Po ukończeniu rzezi esesmani znienacka zastrzelili także Friedricha, celując do niego spoza drzwi. Tyle zyskał, że nie musiał się rozbierać i że śmierć nastąpiła niespodziewanie. 3 listopada późnym wieczorem zabrano 300 Żydówek (których nie zdążono wskutek ciemności rozstrzelać) z V pola z powrotem na I pole i dopiero 4 listopada je zamordowano. Krąży wersja, że 3 listopada po południu przyszła depesza z Centralnej Inspekcji Obozów Koncentracyjnych w Oranienburgu polecająca wstrzymanie egzekucji, dzięki temu rzekomo dużo Żydów ocalało. Nie wiem, jakim sposobem, być może jeszcze dalsze transporty miały nadejść 4 listopada i te transporty zawrócono z drogi, ale na Majdanku nie pozostał spośród internowanych tam Żydów ani jeden przy życiu. Doły wypełnione po brzegi trupami zostały zasypane cienką warstwą ziemi. 5 listopada. Widzę feldfiihrera Gossberga prowadzącego żydowskiego gońca z III pola. Czy zmartwychwstał? Nie, okazało się, że jakimś sposobem przedostał się na IV pole i tam ukrywał się przez, dwa dni. Gossberg zaszczyca go jeszcze po drodze łaskawą rozmową, po czym z tryumfem oddaje w ręce oprawców w krematorium. W kancelarii panuje niebywały bałagan. Noak opowiada, że Hessel nie może opanować sytuacji, nie umie poinformować nowo przydzielonych do pracy w biurze więźniów o sposobie załatwiania bieżących spraw. Wścieka się, że nowicjusze nie mają o niczym pojęcia, i już kilku pobił. Na własnej skórze odczuwam plusy owego bałaganu w kancelarii, gdyż poprzednio Hessel włóczył się godzinami po polu i uwagi jego nie uszła najmniejsza nawet słomka czy rzu-1 ona w krzaki miska, a teraz od kilku dni w ogóle na pole nie przychodzi. II 'I 13 listopada. W>yWają mnie do kancelarii. Hessel oświadcza, że przydziela mnie d<> swojego biura i że zaraz mam rozpocząć pracę. Wcale się tym nie ucieszyłem, wiedząc już od Noaka, jaki chaos panuje w kancelarii, i znając z własnego doświadczenia przykry charakter Hessla. Zabowiada mi, że będę spał w pokoju przy kancelarii, gdzie śpią wszySCy pisarze, i że natychmiast mam przenieść tam swoje rzeczy z bloku 15. Przynoszę moje koce i paczki żywnościowe. Zaczynam pra<;e_. Mam prowadzić kartoteki obozowe: numeryczną, obejmującą 2Q 000 numerów, i alfabetyczną, poza tym kartotekę zmarłych, zakładników i Niemców. Jednocześnie usiłuje mi wyjaśnić urzędowy biec papierków i to, na jakiej podstawie dokonywać mam wpisów do kartotek. Robi to jednak tak chaotycznie, iż mimo największego skupienia, nie mogę jego informacji powiązać w logiczną całość. Dos>edłem do wniosku, że praca w tej kancelarii jest na poziomie diunustów magistrackich i chodzi tu raczej o sprawność manipulacyjną oi-az o ogólną orientację, gdzie i jakie segregatory stoją oraz co jest w nich zawarte. Kancelaria zawalona jest papierkami, gdyż na wszystkich polach po odejściu Żydć)W tworzyły się nowe zespoły pracowników, którzy oczywiście są nowicjuszami w tego typu zajęciach. Miast pozwolić nam spokojnie pracować, Hessel biega między nami, zagląda każdemu przez ramię, aby sprawdzić, co robi, każe rozpoczętą pracę przerywać, daje now^, a pierwszą każe kontynuować komu innemu. Za godzinę znowu jakieś zmiany. Wszystko zaczęte, nic nie skończone; jeden papierek jtest dawany kolejno pięciu więźniom do załatwienia i w trakcie tego odbierany, tak że nie wiadomo, co kto załatwił. 206 Hessel przy tym podnosi głos, ryczy, krzyczy, a Noaka uderzył nawet w twarz. Co piąte słowo to Scheisspolacken; wreszcie zasiadł w swoim pokoju obok kancelarii, ale co chwila odrywa któregoś z nas od pracy i musimy biegiem stawiać się w jego pokoju. Diabelski młyn. Praca kancelaryjna polega w większości na obliczaniu stanów więźniów, prowadzeniu ewidencji przenosin z pola na pole, przychodów, rozchodów itp. Zestawienia nasze muszą zgadzać się z danymi apelu na wszystkich polach. Nie ma tu spokoju, nieodzownego warunku dla takiej pracy. Jestem zmaltretowany tym chaosem i krzykiem. Po południu Hessel pokazuje mi jakiś spis nazwisk, a tego dnia miałem ich w ręku może 20, i pyta, kto przy nazwiskach postawił fajeczki. Gdy przypatruję się fajeczkom, czy są moją ręką stawiane, i z nazwisk staram się uprzytomnić sobie, czy ja je dziś czytałem — dostaję niespodziewanie uderzenie w twarz. — No, a może zrobiły to krasnoludki? — pyta ironicznie. Pracuję dalej, za godzinę znów jakieś nieporozumienie, Hessel chce mnie kopnąć w pośladek, ale stoję kilka centymetrów za daleko i trafia w próżnię. Wymyśla mi od doktorów, dyrektorów i wyrzuca z kancelarii. Bogu dziękuję w duszy, zabieram prędko moje koce i paczki i wracam do bloku. Po drodze spotykam Zelenta, składam ręce jak do modlitwy i dziękuję Bogu, że po jednym dniu mogłem wyrwać się z tej obłąkańczej atmosfery w kancelarii. Ledwo rozgościłem się w bloku, zająłem swoje łóżko i zjadłem kolację, a tu przychodzi goniec (jest godzina 9 wieczorem) i mówi, że Hessel rozkazuje mi wrócić do kancelarii do pracy. Zaczęła się gehenna. Jestem odpowiedzialny za stan kartoteki, której nikt mi nie zdaje, bo ten, który ją prowadził, już nie żyje. Kartoteka numeryczna biegnie od nr 1 do 20 000. W innych obozach wydaje się numery kolejno, tak iż znając ostatnio wydany numer wiadomo, ilu więźniów, począwszy od założenia obozu, przez niego przeszło. Na Majdanku zaś jest zwyczaj, że numery, które się zwolniły np. na skutek śmierci więźniów, wyjazdu do innego obozu lub zwolnienia, nadawane są ponownie. W kartotece numerycznej figurują więc pod każdym numerem wszyscy kolejni posiadacze tego numeru. Na jednej kartotece mieści się 8 zapisów. Jeżeli kartka jest 207 kompletnie zapełniona, odkłada się ją i wystawia nową na ten sam numer. Z pobieżnego przeglądu kartoteki widzę, że przeciętnie każdy numer był już 8 razy nadawany. Chcę zbadać, jak się nazywali moi poprzednicy, kto poprzednio nosił numer 8830. Moje nazwisko pięknie wykaligrafowane figuruje na pierwszym miejscu. A więc jestem dziewiąty! A co się stało z moimi poprzednikami? Ilu wyjechało do innych obozów, a ilu wyszło przez komin? Idę do kartoteki zmarłych. Szukam nazwisk tych, o których nie mogłem się dopytać. Znajduję tam Struczowskiego (zmarł na tyfus plamisty w kwietniu), Horodyskiego pobitego przez Rockingera, Krzyżanowskiego, ogrodnika, który chorował na wrzody (figówkę), dr. Jastrzębskiego, ziemianina Responda, który pracował u mnie w sierpniu. Potwierdza się poprzednia wiadomość. Totenmeldung Marmorsteina, zamordowanego przez Burzera w porozumieniu z feldfuhrerem, podaje jako przyczynę śmierci „zapalenie płuc". W kancelarii jako pierwszy pisarz pracuje Stanisław Olszański, urzędnik państwowy z Zamościa, były pisarz z kancelarii I pola, który już tam z Hesslem razem pracował. Prowadzi on bieżące sprawy, jak pisanie dziennych raportów obozowych (Starkemeldung), raportów dla aprowizacji (Kuchenrapport) itd. Olszański przed kilku tygodniami przeprowadził się z I pola na III i był pisarzem w 6 bloku. Znałem go raczej powierzchownie. Sprawami związanymi z Arbeits-einsatz zajmuje się Tetych, urzędnik Banku Polskiego w Zamościu. Noak prowadzi ewidencję więźniów według wieku (Alterseinstu-fung) oraz wolnych numerów, Panasiewicz zatrudniony jest jako pisarz maszynowy. Jest jeszcze Węglarz ze Lwowa, który leży w sypialni z wysoką gorączką, prawdopodobnie ma tyfus i dziś odchodzi na rewir. Olszański mówi słabo po niemiecku. Odnosi się do mnie z rezerwą. Starkemeldung (stan więźniów) skomplikowany, bo zawierający wiele rubryk, w pierwszych dniach pisze na maszynie sam Hes- sel. Przejściowo pracuje u nas student medycyny Lech. Spokojny, zrównoważony, sympatyczny. Pobity któregoś dnia przez Hessla choruje i odchodzi na rewir. Tam lekarze zatrzymują go jako pielęgniarza. Protesty Hessla wobec Arbetseinsatz i żądanie odesłania go z powrotem do kancelarii nie pomagają. Argument: Lech jako medyk predestynowany jest do pracy w szpitalu, a nie w kancelarii. Starkemeldung posiada rubryki: Schutzhaftlinge, Berufsverbre-cher, Asoziale, Sicherungsverwahrte, Homosexuelle, Bibelforscher, Juden, Zigeuner, Auslandische Zivilarbeiter, Sonderaktion Wehr-macht, a każda z tych kategorii dzieli się jeszcze na grupy narodowościowe. Do stanu liczbowego z poprzedniego dnia dodaje się nowo przybyłych, a potem odejmuje się ubytek, przy czym zmarli, zwolnieni i rozstrzelani (exekutiert) wymieniani są imiennie. Przy odchodzących transportach dołącza się listę transportową jako ale-gat, a odejmuje zbiorowo np.: 307 Sch (Schutzhaftlinge) — w tym 15 RD (Reichsdeutsch), 254 P (Polaków), 20 Fr (Francuzów), 17 It (Włochów); dalej 18 BV (Berufsverbrecher) — w tym 15 RD i 3 Tsch (Czechów); 104 J (Żydów) — w tym 4 RD i 100 P (Polaków) itd. Ogólny stan więźniów wykazany w Starkemeldung musi się zgadzać z liczbą więźniów stwierdzoną przy apelu na poszczególnych polach. Poza tym przygotowuje się na poszczególne pola Appelplan, wykazujący liczbę więźniów na każdym polu, a dla naszego pola szczegółowy plan z liczbą więźniów w każdym bloku i wyszczególnieniem komenderowanych, tj. tych, którzy do apelu nie stają. Kancelaria do apelu nie staje, ponieważ w trakcie apelu często są potrzebne jakieś informacje; apel więźniów kancelaryjnych odbiera sam rapportfuhrer w kancelarii, do której przychodzą blockfuhrerzy i meldują stany poszczególnych bloków. Jest to oczywiście dla kancelarii wielkie udogodnienie, szczególnie teraz, w porze deszczowej, czy później —r'w zimie. Wobec zapadającej wcześnie nocy skasowano przerwę obiadową i apel wieczorny odbywa się o godz. 4 po południu. Dopiero po apelu wydaje się obiad, a o godz. 7 wieczorem kawę. Po likwidacji Żydów w obozie przeprowadza się remanent. Wszystkie pola, tj. III, IV i V, sporządzają imienne spisy więźniów z podaniem ich numerów, a w kartotece sprawdza się, czy tacy w niej figurują. Kartoteka zawiera numer, imię i nazwisko, kategorię więźnia (Haftlingsart), narodowość, datę i miejsce urodzenia, zawód, pole i blok. W razie przeniesienia kogoś z jednego pola na drugie zmiana musi być uwzględniona w kartotece. Jest to nadzwy- 14 _ 485 dni... 209 208 czaj ważne (oczywiście z punktu widzenia obozu). Politische Abtei-lung i Abteiiung III, na czele której stoi właśnie Thuman, przesyłają po południu, przed samym wieczornym apelem, numery więźniów, którzy mają być wezwani na następny dzień bezpośrednio po apelu rannym. Kartoteka sprawdza, gdzie dani więźniowie przebywają, i powiadamia odpowiednie kancelarie o obowiązku dostarczenia tych więźniów na drugi dzień rano. Wezwanie podpisuje Hessel i blockfuhrerzy sami odnoszą je na właściwe pole. Biada, jeżeli wiadomość dotrze na niewłaściwe pole. Rano przychodzi odpowiedź, że danego więźnia tam nie ma. Trzeba go szukać, a tymczasem kom-manda udały się już do pracy i więzień mógł wyjechać np. z całą grupą samochodem ciężarowym na robotę do Lublina lub Piask. Wtedy sprawa jest beznadziejna. Jeżeli zaś poszukiwany pracuje np. w Gartnerei, można go w ciągu godziny ściągnąć i błąd w kartotece zatuszować przed Thumanem. Sprawdzanie wykazów więźniów z kartoteką pochłania mnóstwo czasu, ślęczymy nad tym cały tydzień, harujemy wieczorami i nocami, bo w ciągu dnia trzeba się zajmować bieżącą pracą. Śpimy po 4 do 5 godzin na dobę. Ciekawe, że w Starkemeldung Żydzi figurują nadal. Hessel jest wyjątkowo przykry, prawie codziennie któryś z nas dostaje w twarz. Ledwo skończyliśmy mozolne sprawdzanie, a już oświadcza nam po południu, że do rana mamy przeliczyć Żydów według kartoteki. Jest nas pięciu, więc każdy bierze po 500 kart i liczymy. Hessel dyryguje. Stawiam z głupia frant pytanie, czy kapo Me-ierovitza też mam zaliczyć do Żydów. Hessel odpowiada: — Rzecz jasna. Przecież to mieszaniec, jego matka była żydowską prostytutką. — W jego głosie wyczuwa się radość, że ten człowiek został zgładzony. Hessel przyczynił się przecież do tego w wysokim stopniu. Dzielę się owym oświadczeniem z Noakiem i mówię: — Czoło chylić przed tą żydowską prostytutką, skoro potrafiła synowi dać tyle kultury, erudycji i subtelności. Matki niemieckie powinny się od tej prostytutki uczyć, jak należy wychowywać synów. Nad rarem sprawdzamy wyniki obliczeń i dochodzimy do wniosku, że konkretnej sumy podać nie możemy. Komunikujemy Hesslo-wi (gdyż o godz. 11 poszedł spać), że przy każdorazowym liczeniu wychodziły nam coraz to inne cyfry. Po południu, tj. po ukończeniu bieżącej pracy, Hessel oświadcza, iż musimy jeszcze raz przeliczyć 210 Żydów. Ubiegłej nocy nie zmrużyliśmy oka ani na chwilę. Jesteśmy zupełnie wypompowani, ostatnio sypialiśmy zaledwie po parę godzin, a tu trzeba całą noc uważnie liczyć. Na moją propozycję, by żydowskie karty wyłączyć i dopiero potem zabrać się do liczenia, Hessel się nie zgadza, gdyż opóźniłoby to robotę. Mam już doświadczenie, że przy zbiorowej pracy słabnie poczucie odpowiedzialności, bo zawsze można insynuować komuś drugiemu, że to on zrobił błąd. Mordujemy się do rana, znów liczby nam się nie zgadzają, w końcu postanawiamy, że podamy Hesslowi sumę, jaka figuruje w Starkemeldung. Gdy mu tę liczbę komunikuję, widzę w jego oczach zadowolenie i słyszę dumną odpowiedź: — Wiedziałem, że taka suma musi wypaść. Żydzi nadal figurują w raportach jako żyjący. Na V polu odbywa się kontrola i rewidowanie odzieży i obuwia 18 000 zamordowanych Żydów. Siedzi tam całe kommando, które wszystko pruje i rozkłada na kawałki. Podobno znajdują tam wielkie sumy pieniędzy. Hessel polecił kpt. Grudowskiemu, głównemu pisarzowi rewiru, przynieść sobie 10 tys. zł z zebranych sum. Kto zjawia się w kancelarii? Herr Knips. Nie wiem, jakimi drogami trafił, ale był to bodaj jedyny wśród nas, który zabiegał o przydział do Schreibstube. Imponuje Hesslowi swoim tupetem i blagą. My, codziennie przezywani przez Hessla Scheisspolacken, unikamy wszelkich pozasłużbowych z nim rozmów, a Knips płaszczy się przed nim, zresztą kilkakrotnie akcentuje, że jest volksdeu-tschem, że był urzędnikiem w dystrykcie warszawskim, że jego brat, Leon, jest wysokim funkcjonariuszem w dystrykcie lubelskim i że synowie jego jako ochotnicy wstąpili do lotnictwa niemieckiego. Solidarnie bojkotujemy Knipsa. Noak opowiada, że kiedy pracował razem z nim na poczcie, Knips był pod obserwacją, gdyż podpatrzono, jak rozwijał paczki i przywłaszczał sobie różne rzeczy. Kapo Ott zapowiedział nawet, że za następnym razem złoży oficjalny meldunek i wyleje go z poczty. Knips miał szczęście, bo 3 listopada został blokowym, a po tym krwawym dniu nastąpiło przetasowanie wszystkich kommand. 211 Moje pomysły usprawnienia pracy, wypowiadane swobodnie wobec kolegów, podchwytuje Knips i lata do Hessla, przedstawiając je jako swoje własne. Pokochali się i po kilku dniach słyszę, jak Hessel opowiada jakiemuś esesmanowi, że Knips jest jego najlepszym pracownikiem. Bez żalu ustępuję mu pierwszeństwa, nie mam ambicji być tu pierwszą siłą. Ale gdy trzeba pracować, a nie tylko mówić, Knips zawodzi i Hessel tak mu daje w pysk, że tłucze Knipsowi okulary. Spada na nas nowa nadzwyczajna robota — porównanie kartoteki Oddziału III (Thumana) z naszą, a w szczególności ustalenie stanu liczebnego Rosjan. Z Abteilung III przychodzi esesman Eggi, volksdeutsch z Chorwacji, zresztą przyzwoity człowiek. Sprawdzanie trwa od rana do późnej nocy, dopiero później mogę się zająć bieżącą pracą. Taka sytuacja trwa znów cały tydzień. Pracujemy we trójkę z Knipsem i z esesmanem. Stwierdzamy, że w Abteilung III kilku więźniów figuruje w rubryce Żydów, chociaż u nas zapisani są jako Rosjanie-Aryjczycy, ale nie zwracam na to uwagi. Mamy przecież skontrolować i uzgodnić liczbę więźniów rosyjskich, a nie żydowskich. Chodzi tu o życie ludzi. Knips natomiast w swojej części kartoteki odnajduje kartę Rosjanina o rosyjskim nazwisku i imieniu Szymon, dentysty z Odessy. I już przyskakuje do esesmana i powiada: — Jeżeli on jest dentystą rodem z Odessy i ma na imię Szymon, to musi być Żydem. Podczas przerwy w pracy wraz z innymi kolegami daję upust swemu oburzeniu na takie postępowanie. Z całą stanowczością odpowiada: — Ja mam w tej sprawie inne zapatrywania i swego podejścia nie zmienię. Natychmiast donoszę o tym incydencie Zelentowi, by fakt ten zanotował w pamięci i by w odpowiednim czasie renegat ów został pociągnięty do odpowiedzialności. Następnego dnia Knips wynajduje jeszcze jednego Żyda, do wieczora głośno o tym opowiada, tak że esesman volens nolens notuje nazwiska i obu więźniów wzywa na przesłuchanie do Thumana. Obydwaj „Rosjanie" giną z powierzchni. Zelent oświadcza mi, że Lublin został już poinformowany o wyczynach Knipsa. 212 Na polu nadal trwa poszukiwanie ukrywających się Żydów. Jest w kuchni Żyd, który obecnie nosi nazwisko Krawczyk; przed rzezią specjalnie się ze swym pochodzeniem nie krył, ale w kartotekach figuruje jako Aryjczyk. Ktoś go denuncjuje. Gossberg wzywa Krawczyka do kancelarii i stwierdza, że jest obrzezany, więc zaczyna go nieludzko bić. Krawczyk tłumaczy się, że to był zabieg chirurgiczny. Gossberg każe mu podać, gdzie mieszka jego rodzina. Krawczyk oświadcza, że nikt z jego bliskich nie żyje. Gdzie rodzice są pochowani? Z wahaniem wymienia jakąś wieś. Potem Gossberg pyta go o narodowość. Krawczyk mówi, że jest Ukraińcem. Każą mu odmawiać Ojcze nasz. Łamanym polsko-ukraińskim językiem plecie coś piąte przez dziesiąte. Jakiś nie znany mi więzień, wezwany w charakterze tłumacza, robi poważną minę i nie kwestionuje autentyczności modlitwy i języka. Krawczykowi każą stać cały dzień w sali kancelaryjnej, ale na noc pozwalają mu wrócić do kuchni. Nie uzyskali stuprocentowej pewności co do jego żydowskiego pochodzenia. Niejednokrotnie przekonałem się już, że Niemcy, tacy uwrażliwieni na aryjskość, nie mają wyczucia, kto jest Semitą. Na IV polu zjawił się kapo Silberspitz. Jak się okazało, jego rzekome zwolnienie na wiosnę w istocie było przetransportowaniem z Majdanka na lubelski Zamek, gdzie siedział do tej pory. Komendant obozu polecił przepędzić robotników cywilnych, pracujących przy instalacji klozetów. Dotyczy to właściwie tylko IV i V pola, gdyż u nas w dalszym ciągu obowiązuje Lagersperre. Z powodu kwarantanny na III polu kontynuowanie robót polecono Zelentowi, który w ciągu dwóch tygodni doprowadził do końca prace w trzech blokach: 14, 15 i 16. W każdym bloku zainstalowano osiem misek klozetowych, wymurowano betonowe koryta z wodą spływającą z otworów symetrycznie umieszczonych w rurze wodociągowej, przeprowadzonej nad umywalnią. Wszystko to jest oddzielone od sali jadalnej murowaną ścianką. Z drugiej strony sala ta jest odizolowana od sypialni drewnianym przepierzeniem. Szeroka brama baraku została zabita deskami i uszczelniona. Z boku zrobiono wejście z normalnymi drzwiami i przedsionkiem. W tak opatrzonych blokach będzie można łatwiej przetrwać zimę. 213 W naszym pokoiku sypialnym mamy piecyk, na którym wieczorami przyrządzamy sobie jedzenie. Przeważnie smażone kartofle i smażoną cebulę. Noak sprowadza do nas na Stubendiensta swego znajomego ogniomistrza, Jana Małyszkę z Białegostoku. Ściele on łóżka, przynosi nam z bloku posiłki, sprząta pokój i smaży kartofle. Cały dzień siedzi w cieple. Rzecz jasna, traktujemy go jak kolegę, a nie jak służącego; jest to dobry przydział służbowy, lepszy niż praca na deszczu i mrozie lub w sąsiedztwie, pod kierownictwem Hes-sla. „Najlepsza siła biurowa", Knips, dostaje dreszczy, wmawia w siebie, że to grypa; na drugi dzień dreszcze ustępują, na trzeci pojawia się wysoka temperatura. Tyfus. Żałuję jego odejścia nie dlatego, by mi żal było z nim się rozstać, ale dlatego, że brak teraz bufora między Hesslem a mną. Zaczęto wydobywać z rowów trupy Żydów i palić je na stosach na otwartym polu. Krematorium ledwie może nadążyć z paleniem „normalnych ubytków". Obliczają, że palenie Żydów potrwa do marca 1944. Przy południowo-wschodnim wietrze nad całym obozem unosi się fetor rozkładających się trupów i swąd palonych kości, włosów, tłuszczu. Straszne powietrze, którym stale musimy oddychać. Kancelaria zajmuje prawie połowę bloku, jest więc bardzo duża. Siedzi nas tam pięciu. Jest tylko jeden piec. W czasie mrozów piec nie jest w stanie ogrzać sali. Ręce mam zupełnie sine, jakby odmrożone. Trudno w ciągu całych godzin wertować zgrabiałymi palcami kartoteki. Hessel od rana do wieczora siedzi w swoim pokoiku przy zamkniętych drzwiach i każe sobie rozpalać piec do czerwoności. Znów ma do mnie o coś pretensje i bije mnie w twarz, zresztą spotyka to każdego z nas po kolei; kto się znajdzie pod ręką, temu się dostaje. Kiedyś po takim incydencie przyszedł do mnie Olszański. Wyciąga rękę i mówi, że chce przeprosić za to, co o mnie myślał. Patrzę 214 zdziwiony, nie rozumiem, o co chodzi. Wyznaje mi, że bezpośrednio po jego przejściu z Hesslem na III pole ktoś mu doniósł, że jestem mężem zaufania i zausznikiem szefa kancelarii i należy przede mną mieć się na baczności. Ale obserwował mnie codziennie w kancelarii i przekonał się, że Hessel traktuje mnie tak samo, jak wszystkich innych i że nic mnie z nim nie łączy. Olszański mówi słabo po niemiecku i często nie rozumie, co mówi szef kancelarii. Prosi mnie teraz, bym przysłuchiwał się poleceniom wydawanym mu przez Hessla, a potem sporządzał odpowiednie pisma. Godzę się na to i załatwiam całą korespondencję wykraczającą poza szablon, którą on, Olszański, przedstawia następnie Hesslowi jako własną pracę. Wszelaki zachorował na tyfus, po nim technik Barański, Serafin, maszynista kolejowy zwany „Stryjkiem" — słowem cała ta paczka, która po odwszeniu spała w ślusarni. Zachorowali dokładnie w dwa tygodnie od daty pierwszego tam noclegu. Mnie i tym razem tyfus ominął. Dopiero przeczytawszy Totenmeldung Struczowskiego zdałem sobie sprawę, że powinienem był zachorować w kwietniu. Spaliśmy ze Struczowskim w jednym łóżku, odziedziczyłem po nim ciepły spencer, wymieniłem swój podarty koc na jego; wszy tam było co niemiara, ale jakoś mi się upiekło! Lipski już jest po tyfusie, podczas choroby odwiedzałem go kilkakrotnie. Knips również leży na naszym polu w 21 bloku. Przysłał do mnie kartkę z prośbą, żebym go odwiedził, bo w paczce przekazanej mu przez nas na rewir rzekomo brak cukru; prosi o żywność itp. Pokazuję jego kartkę kolegom i oznajmiam, że wezwanie to pozostawiam bez odpowiedzi. Pamiętając o setkach paczek skradzionych przez Knipsa różnym biednym, głodującym, porządnym ludziom, w pierwszym rzędzie tym, którzy byli nieobecni na polu, bo znajdowali się na rewirze, i z których niejeden już umarł z wycieńczenia — odmawiam tej szui udzielenia jakiejkolwiek pomocy, solidaryzuję się z ograbionymi kolegami. Niech wie, co znaczy być głodnym. Lagersperre skończyła się 25 listopada. Wreszcie nawiążemy kontakt ze światem. Dotychczas funkcję gońców, utrzymujących łączność z innymi polami i biurami, pełnili esesmani. Teraz jako goniec IV pola zjawia się — o ironio — młody chłopak z fluchtpun-ktem. Po wymordowaniu Żydów brakuje po prostu ludzi. 215 Jestem w bliskim kontakcie z dr. Hanuszem, szefem ekspozytury rewiru na naszym polu, a także z Witoldem Sopocką, dawnym moim ogrodnikiem. Żona, aby być bliżej niego, osiadła w Lublinie — jak wiele żon aresztowanych — i prawie codziennie posyła mu listy lub paczki. W okresie Lagersperre zaufany robotnik przynosił mu wiadomości na IV pole, skąd przez druty przerzucał je do nas, na III pole. Korzystałem z uczynności Witolda i wysyłałem listy do rodziny, niestety, odpowiedzi od nich w tym okresie otrzymać nie mogłem. Doktora Hanusza poznałem jeszcze w marcu, gdy w bloku 11, tam, gdzie teraz mieści się kancelaria, była Izba Chorych. Wtedy dowiedziałem się, że jest majorem WP, jeńcem, poniewierającym się od chwili wzięcia go do niewoli we Francji po różnych obozach koncentracyjnych. Pochodzi z Przemyśla. W obozie wyspecjalizował się w leczeniu tyfusu plamistego, lecz skarży się na brak laboratorium, w którym by mógł przeprowadzać badania naukowe. Dokonał epokowego wynalazku. Wymyślił fantastyczną metodę leczenia tyfusu. W wypadkach cięższych wyciąga on płyn mózgowy przy pomocy punkcji z części lędźwiowej kręgosłupa rekonwalescenta i wstrzykuje go, posługując się tą samą techniką, do kanału pacierzowego pacjenta przechodzącego kryzys. Podobno prawie w 99% osiągnął wyniki pozytywne, trudno mu jednak było przeprowadzać doświadczenia naukowe dla ustalenia cyklu dawek i terminu pobierania płynu, gwarantujących najskuteczniejsze działanie. Nie ma mikroskopu ani najprymitywniejszych probówek. Wprawdzie posyłał do Lublina pewne materiały do analizy, ale podejrzewa, że Niemcy umyślnie komunikowali mu fałszywe dane. W każdym razie — dziwnym zbiegiem okoliczności — przeczytał w numerze „Miinchener Medizinische Wo-chenschrift", który przypadkowo trafił do obozu, artykuł SS-lager-arzta obozu koncentracyjnego Majdanek dr. Rindfleischa (pośredniczącego w wysyłaniu próbek do laboratorium w Lublinie i znającego metodę leczenia obmyśloną przez Hanusza), w którym opisuje on ową metodę, podając ją oczywiście jako swój wynalazek. Zrabowali nam niepodległość, kraj, majątki, fabryki, meble, dlaczego nie mieliby sobie przywłaszczyć również zdobyczy naukowych? Gdy mam wieczorem wolną chwilę, mimo oficjalnego zakazu odwiedzam Hanusza, Sopoćkę, Meterę i Tomaszewskiego, którzy mieszkają w bloku tyfusowym. Oczywista, im nic nie grozi, bo już przeszli tyfus. Hanusz miewa czasem autentyczne dobre wiadomości. Jest to wielki patriota i lekarz bardzo oddany chorym. Co prawda trochę nerwus, ale po tylu latach obozu i odpowiedzialnej pracy w takich warunkach trudno się temu dziwić. Lagerkapo Tomasik został przeniesiony na V pole dla ukończenia budowy dużego bloku z salą operacyjną i różnymi gabinetami lekarskimi. Krążą słuchy, że urządzenie sali operacyjnej, jak i aparat rentgenowski będą ofiarowane przez PCK. 8 grudnia koło godz. 18 alarmują nas, że przyszedł transport kobiet i że w łaźni mamy przeprowadzić Aufnahme. Dlaczego my, mężczyźni, skoro zawsze kobiety same przyjmowały swoje transporty? Jest jasna noc, śnieg skrzypi pod nogami. W szatni ustawiamy stoły do pisania. Dokoła pełno esesmanów. Okazuje się, że nie będziemy sporządzać kwestionariuszy z personaliami, tylko wypełniać formularze dla Effektenkammer. Wprowadzają 97 kobiet, przeważnie w chłopskiej odzieży, 10 ubranych po miejsku. Przyjechały z Sierpca i Ostrołęki. Esesmani każą się kobietom rozbierać, one ociągają się, Niemcy krzyczą, by zdejmowały nawet koszule. Obok stołu leżą duże papierowe worki. Kobiety ustawiają się w dwóch rzędach i podchodzą do stołu. Tu podają imiona i nazwiska, które kolega mój wypisuje na workach, po czym w dwóch kolejkach, każda ze swoim workiem, zgłaszają się — jedne do mnie, inne do Ol-szańskiego. Na dużym kwestionariuszu spisujemy personalia i notujemy, sztuka po sztuce, odzież wkładaną przez nas do worków. Załatwienie jednej osoby trwa dość długo. Reszta stoi nago w temperaturze 4—5 stopni i dygoce z zimna. Kobiety-chłopki są tak przerażone i oszołomione, że zapominają o swej nagości i poruszają się całkiem swobodnie. W kolejce stoi jakaś młoda, przystojna dziewczyna; gdy zbliżyła się do stołu po worek, esesman wtyka jej laskę między nogi. Odważna dziewczyna pyta łamaną niemczyzną: — A co by pan zrobił, gdyby ktoś tak obszedł się z pańską siostrą? Esesman zarumienił się i cofnął laskę. Podchodzi do mnie ładna 30-letnia kobieta o inteligentnym wyglądzie. Piękne, piwne oczy, nienaturalnie rozszerzone ze strachu. W jednej ręce trzyma worek, na drugiej ma przewieszoną odzież. Podając swe personalia, puszcza worek i drżącą ręką stara się zakryć łono i piersi. Jest krawcową 216 217 T z Ostrołęki, męża też przywieźli. Patrzy na mnie przerażona, nie wie, kim jestem. Mówię do niej: — Trzeba zaciąć zęby. Musi się pani mocno trzymać przez pierwsze trzy tygodnie; jak pani tyle przetrwa, to już dalej jakoś pójdzie. Staram się włożyć w te słowa całą siłę przekonania. Widzę, że niewiasta bezwiednie się prostuje, cieszę się, że potrafiłem podtrzymać ją na duchu. Przypominam sobie ranek 19 lutego 1943 r., kiedy to po pierwszej nocy spędzonej na Pawiaku, w piwnicy bez okien, wspólnie z dyrektorem wydziału technicznego Zarządu m. Warszawy, inż. Ol-szewskim, zaprowadzono nas do odwszenia. Obsługujący piec dezynfekcyjny inż. Żurawski (właściciel Leszczkowa), starszy pan w okularach, przelotnie zagadnął mnie, kim jestem, i po otrzymaniu odpowiedzi rzucił przed siebie: — Trudno, stało się, musi pan zapomnieć o tym, co było. Głowa do góry. Zaczyna pan nowe życie. Mówił na pół odwrócony, bo właśnie nadchodził esesman. Błogosławiłem go i dziś jeszcze błogosławię za te słowa otuchy. Potem przeszwarcował mi do celi Nowy Testament. Po kąpieli kobiet wprowadzają mężczyzn, przeszło 200, powtarza się ten sam proceder. Jest wśród nich dwóch Mizgierów ze wsi Mizgiery. Praca kończy się około godziny 12 w nocy. Wracamy na III pole pod eskortą 2 erkaemów. Na ceremonię spisywania kobiet zbiegli się różni niemieccy kapowie, którzy widocznie na własną prośbę otrzymali od dyżurnych blockfuhrerów rozkaz eskortowania nowo przybyłych do łaźni. Pozbiegali się jak do jakiegoś domu publicznego. „Dowcipni" koledzy pytają, jakie wrażenie zrobiły na mnie nagie niewiasty. Uśmiecham się i nic nie odpowiadam. nak podają mi same nazwiska. Trzeba więc szukać w kartotece imiennej. Została ona założona w lecie 1943 r. i w razie śmierci lub wyjazdu poszczególnych ludzi, karty ich uległy zniszczeniu. Figurują tam więc tylko ci, którzy w danej chwili znajdują się w obozie. Jeżeli poszukiwanej osoby w tej kartotece nie ma, szukam w oddzielnej, ułożonej alfabetycznie, kartotece zmarłych. Nigdy jednak nie można mieć stuprocentowej pewności. Polskie nazwiska często są przekręcane i w akcie zgonu figurują w nieprawidłowym brzmieniu. Lecz jeżeli i tam nie ma poszukiwanego (a szukam według różnych wariantów pisowni), to jest jeszcze możliwe, że wyjechał z transportem. Czasem dostaję do sprawdzenia te same nazwiska po 2—3 razy od różnych kolegów. Mówię o tym Zelentowi, ten poleca mi załatwianie tego typu spraw tylko dla niego, gdyż cała akcja jest scentralizowana w jego rękach. Poza tym dostarczam Zelentowi różnych danych dotyczących stanu liczbowego, podziału na narodowości, śmiertelności itd. Dopiero teraz dowiaduję się, że komendant Majdanka, Florstadt, z powodu machinacji dokonanych ze złotem i biżuterią żydowską został aresztowany. Dochodzenie w związku z zamordowaniem Marmorsteina i Biirzera dało rezultat i pochłonęło dalszą ofiarę złotego cielca. Dobrze spisują się satelici Hitlera, jego wierna SS, która przeszła doskonałą national-sozialistische Erziehung. Florstadt ma na sumieniu masakrę Żydów z 3 listopada. Opowiadają, że odesłany został jako kapo do Dachau. Komendantem Majdanka mianowano obersturmbannfuhrera Weissa z Dachau. Starzy kapowie znają go i chwalą. Od razu daje się odczuć zmiana reżimu, gdyż Weiss dopuszcza do obozu pomoc RGO i Czerwonego Krzyża. Najcenniejszym działem w kancelarii jest kartoteka. Dotychczas siedzieli przy niej słowaccy Żydzi, Polacy nie mieli tu dostępu. Udzielanie jakichkolwiek informacji z kancelarii osobom postronnym było i jest surowo zakazane. Ale prawie od pierwszego dnia mej pracy tutaj zaczęły napływać od moich znajomych pytania o los różnych ludzi. Gdy mam numer, bardzo łatwo mogę ustalić, gdzie dany osobnik przebywa, czy wyjechał, czy zmarł. Przeważnie jed- Pięć razy w tygodniu przysyłają nam bardzo pożywne zupy, np. pęcak z mięsem, grochówkę z boczkiem, a ponadto chleb, mleko dla chorych więźniów. Akcją rozdziału kieruje Zelent. Niemcy stosują szykany i nazywają te zupy Scheisssuppen ze złości, że nie oni je dostają. Nie wszyscy Polacy otrzymują paczki, a więc część z nas, otrzymujących żywność z domu, zrzeka się tych zup na rzecz potrzebujących pomocy. Ponieważ niektórzy blokowi (niestety, Polacy) 218 219 zaczynają handlować zupami RGO, Zelent ustanawia w blokach mężów zaufania i centralizuje wydawanie zup, asystując przy tym osobiście. Pomagają mu Kaszubski i Korabiowski. Do takich, którzy egzaminu nie zdali, należy blokowy bloku 16, inż. S., nafciarz z Bo-rysławia. W świecie nafciarskim był małą płotką, ale w obozie nie pozbył się mentalności geszefciarskiej. Wyczyny jego doszły nawet do wiadomości żony, która zaklinała go w listach, by inaczej podchodził do ludzi i postępował uczciwie wobec kolegów obozowych. Bije on więźniów, nie zwraca depozytów gotówkowych i wartościowych, złożonych w zaufaniu przez prostych ludzi u „pana inżyniera — Polaka", i przeprowadza różne kombinacje kosztem więźniów. Zarobił sobie na kiepską opinię. Jestem wobec niego grzeczny, ale zachowuję dystans. Wiktor D., który odszedł z mojej grupy na stubendiensta do alfonsa Mellera, stacza się coraz niżej i więźniowie skarżą się na niego. Zerwałem z nim całkowicie. Od listopada zaczęły się radzieckie nocne naloty. Syrena obozowa daje sygnał, ale już na 10—15 minut wcześniej gaśnie światło na drutach. Gdy w bloku pali się przez przeoczenie jakaś lampka, posterunki krzyczą z wieżyczek: „Licht aus!" Jeżeli tego wołania nikt nie usłyszy i światła nikt nie zgasi — strzelają wprost do bloku. Niektóre bloki są mocno podziurawione, ale szczęśliwym trafem nikt nie został nawet ranny. Potem, znacznie później, odzywają się syreny w mieście. Ale to tylko są przeloty, najczęściej nie słychać nawet huku motorów. Światło na drutach, czyli na tzw. schlauchu, pali się od godz. 3 po południu do 8 rano. Gdyby tych lamp nie palono całą noc, a podczas mgły także w ciągu dnia, i gdyby ogrodzenie nie było pod prądem, to bezsprzecznie starczyłoby tej energii elektrycznej dla całej Warszawy i nie trzeba by używać naftowych lamp czy eksplodujących karbidówek. Praca w Schreibstube jest dla nas koszmarem. Każdego ranka rozpoczynamy ją z myślą, kto z nas dziś oberwie od Hessla. Kiedy bezpośrednio zwraca się do człowieka z krzykiem, wtedy tylko jed- 220 na myśl zaprząta uwagę — uderzy czy nie uderzy. Ludzie nie mający nawet ścisłego kontaktu z Hesslem starają się uciec z pola. I tak pracujący u Zelenta Ryszard Rode przenosi się do kommanda Beklei-dungskammer na IV polu. Najpierw zapisuje się u dr. Hanusza jako chory, po czym Hanusz odsyła go z rewiru III na rewir V, a stamtąd inny polski lekarz wypisuje na IV pole. Znalazłszy się już na IV polu, Rode ogromnie szczyci się swoim pomysłem. Panasiewicz chce w podobny sposób uciec z kancelarii. Udaje chorego i odchodzi na rewir do Hanusza. Tam pomaga mu w prowadzeniu kartotek i korespondencji. Hessel dowiedział się o kombinacji Rodego — wzywa dr. Hanusza i wali go w nieludzki sposób. Słyszę wszystko doskonale przez cienką drewnianą ściankę. Najpierw bije dłonią po twarzy, następnie pięścią. Przy każdym ciosie Hanusz uderza głową o ścianę. Wychodzi z pokrwawioną twarzą, ledwo trzyma się na nogach. Hessel żąda-natychmiastowego odesłania Panasiewicza do kancelarii. Hanusz, dla zachowania pozoru, trzyma go jeszcze u siebie dwa dni i odsyła do Schreibstube. Dokładnie jedenastego dnia od daty przyjęcia Panasiewicza na rewir z powodu fikcyjnej choroby dostaje on temperatury i prawdziwego tyfusu. Przypadek przyszedł mu z pomocą. Postawił na swoim. Połowa baraku 12, w którym mieści się nasza kancelaria, jest odgrodzona, a w niej mieści się sypialnia oraz jadalnia dla wszystkich kapów. Codziennie wieczorem odbywa się tam pijatyka, w której prym trzyma Hessel. O naj obojętniej szych nawet sprawach rozprawiają tak głośno, że my, nieobeznani, myśleliśmy z początku, że kłócą się z sobą. Ileż ci kapowie musieli nakraść i nagrabić, żeby móc prowadzić taki hulaszczy tryb życia. Codziennie mięso, drób, ryby, torty, wódka, likiery itp. luksusy. Trzymamy się od nich z daleka, bo traktują nas na zasadzie Herrenvolku: mówią do nas per ty, podczas gdy my do nich musimy zwracać się per pan. Od byłego lageraltestera Otta dowiaduję się, kim jest Hessel: skrzypek kawiarniany z Frankfurtu nad Odrą, który przed wybuchem wojny był trzykrotnie karany za różne przestępstwa i 1 września 1939 r. przysłany do obozu koncentracyjnego jako SV (więc z zielonym trójkątem). Dzięki różnym machinacjom i wysługiwaniu się esesmanom zmienił sobie trójkąt na czerwony (oznaka więźniów 221 politycznych). Popiera go I rapportfuhrer Kostial, dla którego nasza kancelaria sporządza wszystkie raporty. Kostial urzęduje w Abtei-lung III i jest prawą ręką Thumana, szefa Abteilung III. Obozem więc rządzi ten triumwirat i w tym układzie pozycji Hessla nikt nie jest w stanie podważyć. Nie przebiera on w środkach dla osiągnięcia swego celu. Stwarza pozory, że wszyscy źle pracują, że tylko on jeden pracuje doskonale i dlatego jest niezastąpiony i niezbędny. Gdy nadchodzi jakiś esesman, Hessel z byle powodu zaczyna krzyczeć, a jeżeli chwilowo nie ma o co przyczepić się, to przypomina jakąś sprawę sprzed tygodnia i za nią łaje, ale tak, jakby się ona wydarzyła w tej chwili. Gdy niespodziewanie zjawi się Thuman, Hessel bezczelnie łapie jakieś stare wykazy aktów zgonu lub inne nieaktualne już świstki — aby tylko upozorować ogrom swojej pracy. Udało mu się wpoić w swoich przełożonych przekonanie, że pracuje 18 godzin na dobę, bo musi poprawiać byki popełniane przez tych Scheisspolacken. Olszański pisze bez zarzutu Starkemeldungi, które są skomplikowanym bilansem dziennym. Ale aby zataić przed Kostialem, że nie robi tego Hessel, nie wolno mu rozpoczynać tej pracy przed apelem wieczornym, bo wtedy właśnie przychodzi do nas Kostial. Gdy zbliża się ta godzina, Hessel siada do maszyny, pisze nagłówek i czeka; idzie o to, by Kostial zastał go przy maszynie. Po apelu —a więc wtedy, gdy zaczyna się nasz wolny czas — zwraca się do Olszańskiego: — So, teraz możesz pisać dalej. Kiedyś, podpiwszy sobie, Hessel chwalił się, że w 1940 r. był blokowym w Dachau. Blok liczył 1000 więźniów. Byli to przeważnie polscy księża — cała kapituła gnieźnieńska z biskupem sufraganem. Kpiąc opowiada, jak to księża wieczorem po pracy wchodzili za piec i wzajemnie się spowiadali lub odmawiali różaniec. Chełpi się tym, że jest ateistą i że tym Pfaffen (klechom) dawał szkolę. Kiedyś w zimie księża wnieśli na drewniakach mnóstwo śniegu do bloku. Jak ich za to ukarać? Jedzenia nie wolno cofać. Zmusza on tischalteste-rów (najstarszych więźniów od każdego stołu), by ci w imieniu całego bloku zadeklarowali dobrowolne zrzeczenie się czterech kolejnych obiadów niedzielnych na rzecz sąsiedniego bloiu cygańskiego. I triumfująco kończy Hessel opowiadanie: — Przecież wolno im było się zrzekać, ja byłem w porządku. Od niego też dowiedzieliśmy się, że polskich „partyzantów" z 1939 r. trzymano w osobnych blokach, dodatkowo ogrodzonych drutami. Obóz w obozie. W blokach okna były wyjęte, a każdy miał tylko jeden koc; dostawali tylko połowę tego, co składało się na całodzienne wyżywienie więźnia. W ciągu zimy 1939/40 większość z nich wykończyła się. Hessel przywłaszczył sobie skrzypce zrabowane jakiemuś Żydowi, który w naiwności swej „wybrał się" na Majdanek ze skrzypcami. Co kilka dni wyjmuje instrument, zagra parę taktów, przeważnie tej samej melodii, i zaraz je odkłada. Ma opanowaną w pewnej mierze technikę, ale całej grze brak wyrazu. Licząc się z możliwością „filcu" w blokach, swoją podręczną kasę — portfel z 20 000 zł — dał na przechowanie do młodego Czecha, który pełni funkcję kelnera u kapów. Oczywiście 20 000 zł to nie jest dla niego wielka suma, gdyż na sam wikt wydaje codziennie 1000 zł. Co prawda ma na swoim całkowitym wyżywieniu feldfiihrera i rapportfiihrera III pola. Natomiast Kostial nigdy u nas nie jada. Hessel jest znienawidzony przez kapów-Niemców. Na wiosnę, w jakąś niedzielę, urządzili oni sobie na I polu improwizowany koncert z harmonią, skrzypcami i gitarą i zaprosili na niego Hessla. Hessel natomiast zarządził, aby muzykanci przyszli do niego. Gdy kapo-wie nie zastosowali się do jego życzenia, wpadł do bloku i zakazał gry. Doszło do bójki, wtedy Hessel oberwał porządnie od kapów i złożył na nich meldunek o rzekomy bunt. Przeprowadzono śledztwo, kilku kapów skazano na baty, ale kary nie wykonano. To jest tylko ogólna charakterystyka naszego szefa. Do nas, Polaków, odnosi się on z jawną pogardą, manifestując to przy każdej okazji. Stara się na każdym kroku poniżyć nas i upokorzyć. Mówiąc o nas, używa określenia Scheisspolacken, i wszystkie nieporządki, niedociągnięcia na polu wobec Thumana i feldfiihrera przypisuje Polakom. Apel wieczorny przesunięty został na godz. 2 po południu. Apel poranny odbywa się nadal o godz. 6. Dla kancelarii zmiany te są obojętne, gdyż pracę kończymy normalnie, gdy nie ma zugangów, koło godz. 8 wieczorem. Dopiero wtedy wychodzę na spacer po polu i odwiedzam Zelenta, by mu zdać relację ze wszystkich istotnych zajść w kancelarii. Często jeszcze wtedy przychodzi goniec 222 223 i woła mnie do schreibstuby, bo Hessel żąda jakiegoś wyjaśnienia lub ma „pilną" robotę, która z powodzeniem mogłaby być zrobiona nazajutrz. Na miejsce Tomasika przyszedł lagerkapo Lang, dotychczasowy tłumacz obozowy. mnie bezpodstawnie pobił. Esesman, sadysta takiego pokroju jak Gossberg, robi wymówki więźniowi niemieckiemu za niesłuszne pobicie Polaka! Fakt ten stawia osobę mego szefa w wymownym świetle. Kapowie mówią o nim „Stapo", co jest skrótem od gestapo. 19 grudnia 43 r. przychodzi transport z Mińska i Borysowa. Około 700 Białorusinów i Rosjan (były też kobiety i drobne dzieci) podejrzanych o Bandenzugehórigkeit (przynależność do band). Całą noc spisujemy personalia tych ludzi. Jest powszechnie obowiązujący przepis gestapo, że nazwiska Rosjan muszą być pisane fonetycznie, według pisowni niemieckiej, a więc Szczerbaczow pisze się Schtscherbatschow, zaś nazwiska Polaków pisze się według pisowni polskiej. Ale nie każdy Niemiec zna pisownię polskich nazwisk. Jeśli więc gestapo przekręci nazwisko danego więźnia, musi ono w tej formie wejść do naszej kartoteki. Następnego dnia sporządzam kartoteki nowo przybyłych. Na dworze mróz, w naszej sali może 8—9 stopni ciepła, mam zupełnie zgrabiałe palce. Jak najwyraźniej staram się odrysowywać litery w rosyjskich nazwiskach, tak trudnych do odczytania dla Niemców. Napisałem już ich cały stos. Kaligrafuję nazwisko Awratschenko. Podchodzi Hessel z feldfuhrerem, bierze tę kartę i pyta go, czy potrafi to przeczytać. Gossberg zaczyna sylabizować, ale idzie mu to z trudem, gdyż prości Niemcy przyzwyczajeni są tylko do gotyku i z trudnością czytają alfabet łaciński. Wtedy Hessel rzuca na stół kartę Awraczenki i niespodziewanie dostaję uderzenie w twarz, tak że okulary spadły gdzieś na podłogę. Robi mi się słodko w ustach. Z nosa płynie krew na rozłożoną kartotekę. Siedzę ogłuszony, wtedy dostaję drugie uderzenie w nos. — To ty, podwójny doktorze, masz taki charakter pisma! Gossberg odciąga go za rękaw. Wstaję i wycieram krew z poplamionych kart. Z karty Awraczenki nie wycieram, niech zakrzepnie. Schowam ją sobie na pamiątkę i przysięgam zapłacić krwią za krew. Koledzy podnoszą mi stłuczone okulary. Wychodzę do sypialni, w lustrze spostrzegam przeciętą wargę, nos spuchnięty. Robię okład i wracam do pracy. Mówi mi Olszański, że ieldfiihrer Gossberg robił Hesslowi w jego pokoju przy zamkniętych drzwiach wymówki, że Przychodzi Totenmeldung, że blokowy Svoboda, któremu Gossberg rozbił głowę, zmarł. Na rewirze zaraził się tyfusem. A więc pośrednim sprawcą jego śmierci jest Gossberg. Następnego dnia mam nos fioletowy, trzeciego — prawie czarny. Termin odbicia obozu przełożono na Sylwestra. Sygnałem ma być równoczesne podpalenie baraków na wszystkich polach. Za dwa dni mamy Wigilię. PCK przysłał dla więźniów-Po-laków paczki: pierniki wraz z opłatkiem i świętym obrazkiem, poza tym jabłka, miód, boczek, jaja itd. Fahrbereitschaft zrobiła sztancę do stalorytu szopki: więźniowie z literami KL na plecach klęczą przed żłobkiem, a jeden z nich trzyma na długim kiju transparent w formie trójkąta z literą P (znak Polaków). Szopka jest wielkości pocztówki. Wynajduję jeszcze w zapasach kancelarii kilkadziesiąt ładnych gładkich kremowych kartek i dostarczam do druku. Kilka kartek wysyłam w kopertach do moich najbliższych. Przychodzi ostatnia partia paczek przed świętami, ja jednak nic nie dostałem, mimo tak skądinąd sprawnego funkcjonowania poczty. Makieta obozu musiała być ukończona na święta, gdyż Thu-man przeznaczył ją na prezent gwiazdkowy dla kasyna esesmanów. Pada deszcz ze śniegiem. Ponieważ to jest rozkaz Thuma-na, więc esesmani, nie zważając na złą pogodę, makietę zrobioną z wiórów drzewnych spojonych gipsem, z misternie przyklejonymi domkami, wieżami, drutem kolczastym (imitowanym kawałkami nitek poprzeciąganych między szpilkami), ładują na samochód ciężarowy. A ponieważ nie mieści się na platformie, stawiają ją na sztorc. 224 — 485 dni... 225 RGO przysyła nam na Wigilię bardzo dobry barszcz, poza tym wędliny i sery na kanapki, ćwikłę, białe bułki itd. Polscy więźniowie polityczni gromadzą się u Pietrońca w magazynie. Zelent kazał ustawić stoły i ławki w podkowę. Czerwony Krzyż dostarczył choinki ze świecidełkami, które rozdzielono na bloki. Jedno drzewko stoi u Pietrońca. Idę tam koło gpdz. 6 wieczorem. W blokach już wydano naszym ludziom zupę z RGO, możemy więc spokojnie spędzić wieczór wigilijny. Gdy przyszedłem, większość już się zebrała — może 50 osób. Koledzy sadzają Zelenta i mnie na honorowym miejscu, pośrodku stołu, pod choinką. Wstaje ks. Przytocki ze Stanisławowa, pracujący w Entlausung, i nadrabiając miną, powiada wesołym głosem: — A teraz tradycyjnym zwyczajem zmówimy modlitwę. Odmawiamy Ojcze nasz. Wargi mi drżą, łzy ciekną po policzkach. Łamiemy się opłatkiem, wspominamy naszych najbliższych, ściskamy się i całujemy. Nastrój poważny, uroczysty, podniosły. Siadamy do stołów, robi się gwarno. Przemawia ks. Przytocki i Lipski. Podkreślają słabnięcie potęgi naszego ciemięzcy. Piję bruder-schaft z Zelentem, Lipskim i Pietrońcem. Śpiewamy kolędy. Smutno mi, że z domu nie otrzymałem w porę życzeń, wiem jednak, że wszyscy wspominają mnie przy opłatku. Ale i ja zostałem obdarowany. Elita więźniów-ideowców posadziła mnie dziś na honorowym miejscu; jest to najcenniejszy prezent, jaki mogli mi ofiarować. To mój najpiękniejszy dzień w obozie. Po dwóch godzinach żegnam kolegów, jestem zaproszony do dr. Hanusza na blok tyfusowy. Właśnie dziś przyjęty tam został Tetych. Leży z wysoką temperaturą. Zastaję stół uroczyście nakryty na dziesięć osób. Obrus z ligniny, serwetki również z ligniny, Jest dr Ha-nusz, dr Metera, dr Tomaszewski z synem-pielęgniarzem, Sopoćko, pisarz rewirowy Czarnecki (pseudonim), Olszański, harcerz Szćześ-niewski, ja i kilku pielęgniarzy. Podają barszcz z uszkami. Hanusz intonuje Hymn Polski Podziemnej. Śpiewamy półgłosem: Naprzód do boju, żołnierze Polski Podziemnej, za broń! Polska potęga was strzeże, Woła do boju was dzwon. Godzina pomsty wybija Za zbrodnię, mękę i krew — Do broni, Jezus, Maryja, ; Żołnierski woła nas zew... Do broni, Jezus, Maryja, Żołnierski woła nas zew... ' Potem Olszański deklamuje z wielkim przejęciem i piękną dykcją Szary żołnierski płaszcz. Kto tam nie był, nie potrafi odczuć owego wyjątkowego nastroju. Wychodzimy koło godz. 10 i odwiedzamy nasze bloki macierzyste — ja blok 15, a następnie z Olszańskim jego blok 6. Gdy wracam do sypialni, kręci mi się porządnie w głowie. To była moja Wilia 1943 roku! Przypominam sobie, że w zeszłym roku dostałem od Ninki na gwiazdkę kilka ślicznych angielskich chustek do nosa. Czy nie sprawdza się przesąd, że to oznacza łzy? Dzień 25 grudnia jest wolny od pracy. Ale Hessel zapowiedział nam, że kancelaria pracuje normalnie, cały dzień. Apel odbywa się o godzinę później. Rapportfuhrer Sieberer, który na czas urlopu Gossberga objął komendę pola, przeprowadza kontrolę głów. Dziesiątki więźniów policzkuje za „długie włosy" (odrost 2—3 mm). Wzywa fryzjerów i zarządza, że do 3 po południu wszystkie głowy mają być ogolone. Golenie odbywa się na placu apelowym. W takim „świątecznym" nastroju upływa nam pierwszy dzień świąt. Jemy składkowy obiad przy uroczyście nakrytym stole, ale wobec szykany, jaką zaaplikował nam Sieberer, nie ma nastroju. Po południu nie pracujemy. Wstawił się za nami nowy lagerkapo Juliusz Lang. Mieszka razem z innymi kapo, twierdzi, że jest dawnym oficerem legionowym, służył w szwoleżerach, był attache wojskowym w Waszyngtonie, z armii wystąpił w 1934 r. po ożenieniu się z Niemką. Przyjaźni się z Hesslem, gra z nim stale w karty. Po Mar-morsteinie, Fuchsie i Wyderce ma opinię najbogatszego więźnia na polu; zrobił majątek na handlu biżuterią, przy którym pomagał mu Osika. Z Polakami nie utrzymuje bliższych stosunków, przebywa wyłącznie w towarzystwie Niemców i Rosjanina Wiktora (inżyniera--agronoma, dawnego kierownika jakiegoś sowchozu, który tu, '226 227 w obozie, pełnił funkcję niemal osobistego służącego Hessla). Cały wolny czas spędza na grze w karty. Piszę do domu list i donoszę, iż nie żałuję, że spędziłem Wilię w obozie. Nie wiem, czy moi najbliżsi będą mogli mnie zrozumieć, na pewno niedowierzająco pokiwają głowami, czytając ten ustęp listu. W noc wigilijną na V polu miało miejsce przykre zdarzenie. Mieszczą się tam dwa bloki dla chorych więźniarek. Po wieczerzy wigilijnej były nasz lagerkapo Tomasik i kapo nr 2 Schommer udali się z wizytą do bloku kobiecego. Po godz. 21 po polu chodzić nie wolno. Obaj byli, oczywiście, pod gazem i zlekceważyli sobie ten przepis. Z wieży wartowniczej padły dwa strzały, na białym śniegu pozostały dwa ciała broczące krwią: Tomasik i Schommer z przestrzelonymi nogami. Inny wypadek miał miejsce o tej samej porze na I polu, na które Thuman, pijany, przyszedł w towarzystwie jakiegoś drugiego oficera. Weszli do któregoś bloku, wyciągnęli kilka dziewcząt z łóżek i zaczęli je „przesłuchiwać". Była między nimi narzeczona harcerza... „Przesłuchanie" trwało dłuższy czas. Lagerschreiberin Stecka przywołała do pomocy oberaufseherin, która zażądała od Thumana natychmiastowego opuszczenia kobiecego obozu i zapowiedziała, że złoży w tej sprawie meldunek. Drugiego dnia świąt jesteśmy, tzn. cała kancelaria, zaproszeni na obiad do kucharzy. Jest on skromniejszy niż oczekiwaliśmy; widocznie chcieli nam zademonstrować, jak skromnie żyją, o czym jednak coś niecoś wiemy. Blokowym kucharzy jest inż. Szachowski z Warszawy. Ma zawsze jakieś „dobre" wiadomości, które referuje z wielkim przejęciem. Pokpiwamy sobie trochę z jego sposobu mówienia: „Sytuacja jest przewspaniaaaaaaaała", ale zaraża nas wszystkich swym opytmizmem, choćby na parę godzin. Lipski informuje mnie, że termin odbicia obozu został przesunięty z Sylwestra na 9 stycznia. Powodem ustawicznego odwlekania owego terminu jest według niego to, że między organizacjami podziemnymi działającymi na zewnątrz nie może dojść do ostatecznego 228 uzgodnienia planów dotyczących losu odbitych więźniów. Każda z tych organizacji natomiast jest zbyt słaba, by mogła akcję tego rodzaju przeprowadzić samodzielnie. 26 grudnia Hanusz przeprowadza się ze swoim rewirem na V pole. 27 grudnia dostaję wezwanie do Politische Abteilung. Czyżbym miał być zwolniony? Jakiś nie znany mi oberscharfiihrer pyta, czy posiadam w Warszawie przy ul. Chocimskiej i Dolnej domy. Potwierdzam. Na to on: — Tu był przed świętami twój brat i chciał się z tobą zobaczyć, żebyś mu podpisał pełnomocnictwo na administrację tych domów. Jak wiesz, widzenia są niedopuszczalne, więc kazałem mu tę kartkę zostawić. Ale zastanów się, czy możesz mu ją podpisać. Machnąłem ręką i podpisałem, bo wiem, że był to przecież tylko pretekst. Sam radziłem bratu, by pod tym pozorem starał się oficjalnie ze mną zobaczyć. Licząc się z ewentualnością aresztowania któregoś z nas, jeszcze w 1941 r. aktem rejentalnym udzieliliśmy sobie wzajemnie pełnomocnictw oraz powierzyliśmy pewnemu adwokatowi zarządzanie wszystkimi naszymi obiektami majątkowymi. Dopiero pod sam koniec grudnia dostaję paczkę świąteczną, przeznaczam ją więc na Sylwestra. Tego wieczoru trochę pijemy. Około północy zaczynają rozlegać się strzały, nawet z broni automatycznej. Kolorowe rakiety tryskają w górę. Gasimy światło w pokoju, podnosimy zaciemnienia i otwieramy okna. Strzelanina trwa już z pół godziny i wzmaga się. Ogarnia nas podniecenie. Olszański, podchmielony, zaczyna przemowę: — Panowie, jesteśmy świadkami historycznego wydarzenia... Szarpię go w ciemności za ramię, bo czuję, że chce zdradzić tajemnicę odbicia obozu, którego termin prawdopodobnie został przyspieszony i przesunięty z 9 stycznia na poprzedni, czyli na noc sylwestrową, kiedy większość Niemców jest pijana. Gdy strzelanina cichnie, okazuje się, że to było tylko strzelanie na wiwat. Pijani kapowie przychodzą do nas, po pijacku wylewni i czuli, całowaliby się. Przyjmujemy ich sztywno i zimno. Hessel jest zupełnie nieprzytomny i poszedł spać. Kapowie wynoszą go razem z łóżkiem na środek kancelarii, a on śpi kamiennym snem. 229 Nowy rok 1944 zaczyna się pożarem baraku na Zwischenfeld między polem I i II, na terenie pralni i dawnego, nieczynnego już, krematorium. Pożar wybucha koło godziny 18, a więc kiedy już jest ciemno, i trwa przeszło dwie godziny. Przypomniałem sobie informację Lipskiego, że pożar na Majdanku ma być sygnałem dla partyzantów w lasach. Konstatuję jednak, że w ciągu piętnastu minut cały obóz otoczony został gęstym kordonem SS-standarte, która ustawiła się za drutami kolczastymi. SS czuwa! Dowiaduję się, że zaniechano akcji odbicia Majdanka z obawy przed masową rzezią mieszkańców Lublina jako represji za odbicie obozu. Wywołuje to wśród wtajemniczonych więźniów-żołnierzy wielkie rozczarowanie. Trzeba więc teraz przygotować się na najgorsze, na ewentualną dekonspirację całego planu i represje. W kilka dni później wybucha pożar na V polu. Zrozumiano to jako hasło do powstania. Na IV polu więzień z Białegostoku, uważając pożar za sygnał, pędzi ze świecą do swego siennika w bloku 5 i podpala słomę. Płoszy go Władysław Dębski. Gorliwiec leci do sąsiedniego bloku 6, ale Dębski i kilku innych kolegów dopędzają go i zapobiegają podpaleniu bloku. Więźniowie z III pola już przez druty pytali IV pole, czy to sygnał. Blokowy bloku 5 zameldował la-geraltesterowi IV pola o zamiarze podpalenia bloku. Politische Ab-teilung przeprowadza dochodzenie, lecz lageraltester tuszuje sprawę, zeznając, że ów białostocczanin był po prostu pijany. W święto Trzech Króli spotyka rapportfuhrera kara za szykanowanie całego pola w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. U jego kochanki, siostry esesmana Toruńskiego, przeprowadzono rewizję i podobno znaleziono 20 000 zł. Toruńską aresztowano, a w dwa dni później ten sam los spotyka Sieberera. Pieniądze pochodziły z wiadomego źródła: Rosengarten... A tak się Sieberer przygotowywał na przyjazd swej ukochanej! Kazał Noakowi ułożyć po niemiecku cztero wiersz na powitanie najdroższej, a potem naszemu kreślarzowi (Rosjaninowi) kazał gotyckimi literami wypisać go na dużym arkuszu, który obramowany girlandami, zawisł nad drzwiami jego pokoju. Mnie dyktował na maszynę podanie do komendanta obozu o przydzielenie mu wyprawy: łóżek, pościeli, firanek, sztućców itd., itd., oczywiście nie importowanych z Vaterlandu, lecz zagrabionych * 230 z mieszkań żydowskich... A tymczasem najdroższą zamknęli do mamra! Biedne złamane serce esesmańskie! Skarga złożona przez oberaufseherin kobiecego pola dała nieoczekiwany rezultat: Thu-man — półbóg Majdanka — i w ogóle wszyscy esesmani otrzymali surowy zakaz wstępu na I póle. Wieczorem nadchodzi transport chorych z Oświęcimia. Jest ich około tysiąca. Przy wyładowywaniu wagonów zostaje na miejscu 290 trupów. Ludzie ci zmarli w drodze. Transport składa się z tak ciężko chorych, że nie mogą utrzymać się na nogach; przewożą ich samochodami do łaźni i układają w nie opalonym pomieszczeniu na betonowej podłodze. Do rana umiera jeszcze 27 osób. Kąpiel trwa cały dzień. Potem przyprowadzają ich na IV pole, dokąd idziemy po apelu na Aufnahme. Pomagają nam pisarze IV pola. Nowo przybyli są przeważnie gruźlikami w ostatnim stadium, wielu z nich cierpi na flegmonę, dyzenterię lub jakieś chroniczne, nieuleczalne choroby. Skazańcy! Zastanawiam się, z jakiego powodu przetransportowano tych ludzi do nas, nie dając im spokojnie umrzeć w Oświęcimiu. Są wśród nich przedstawiciele najrozmaitszych narodowości: Polacy, Niemcy, Francuzi, Holendrzy, Włosi, Albańczycy, Jugosłowianie. Znalazł się tu profesor uniwersytetu z Paryża, kompozytor włoski, dyrygent z opery, lekarze — w ogóle duży procent inteligencji. Chorzy ci są pozbawieni pomocy lekarskiej. Zresztą wiedza lekarska byłaby tu może i tak przeważnie bezradna. W kilka dni później przychodzi taki sam transport z Dachau — 1200 ludzi. Następnie ponad 1000 więźniów z Sachsenhausen (Ora-nienburg), po kilku dniach 600 z Buchenwaldu. W tej ostatniej grupie duży odsetek oślepłych przy pracy pod ziemią, przy wykuwaniu podziemnych pieczar w Dorze na pomieszczenia dla nowo budujących się fabryk. Krążą wieści, że transport, który w lipcu odszedł od nas do Buchenwaldu, w większości wyginął w owych podziemiach. Więźniowie, którzy przydzieleni zostali do tego rodzaju pracy w Dorze, mają tam nawet bloki mieszkalne pod ziemią, tak że na światło dzienne w ogóle nie wychodzą. Żyją tam w straszliwym zaduchu i wilgoci. 231 Dr Sztaba, lekarz V pola, zbiera wśród Polaków przybyłych w transportach z innych obozów wiadomości o panujących tam warunkach i rodzaju zatrudnienia. W ten sposób zdobywa informacje, że w obozach Dora, Elrich i Nordhausen w górach Harzu, stanowiących ekspozytury Buchenwaldu, buduje się jakieś latające rakiety — torpedy potężnych rozmiarów z przyrządami do sterowania. Wiadomość tę, zapisaną sympatycznym atramentem, przekazuje natychmiast za druty, na ręce zwolnionego kolegi, Albina Bonieckiego. Po zapełnieniu IV pola nowo przybywających umieszcza się w blokach potyfusowych na III polu, opuszczonych przed niespełna dwoma tygodniami przez dr. Hanusza. Nie przeprowadzono tam żadnej, choćby pozornej dezynfekcji. We wszystkich transportach była duża liczba trupów i śmiertelność jest nadal zastraszająco wysoka. Orientujemy się, że owo zwożenie chorych z różnych obozów ma na celu wykończenie ich. Dlatego też na transport wybrano okres mrozów. Teraz chcą ich jeszcze dobić tyfusem. Decydujemy się z Zelen-tem zrezygnować z zup z RGO na rzecz tych biednych łazarzy. Ogół więźniów Polaków decyzję naszą akceptuje. Zupy i dodatki idą na te trzy bloki i są wydawane Polakom, Francuzom i Jugosłowianom. W ten sposób chcemy podkreślić przyjaźń i solidarność łączącą nasze narody. Rozreklamowane narodowosocjalistyczne NSV i niemiecki Czerwony Krzyż, dysponujące większymi funduszami niż PCK, nie interesują się niemieckimi więźniami. Blokowym w tych trzech blokach zostaje dr Zakrzewski, którego funkcje lekarskie ograniczają się do codziennego odnoszenia do kancelarii aluminiowych numerków (po kilkadziesiąt), zdjętych z szyi zmarłych. Identyfikowanie chorych podług listy transportowej jest bardzo trudne. Sa między nimi umysłowo chorzy, są nieprzytomni, gorączkujący. Spisuje się ich leżących w łóżkach. Niektórzy podają swe nazwiska błędnie, niektórych w ogóle nie można odnaleźć w wykazie. Zdarza się, że chory, który już został zapisany, wychodzi za potrzebą fizjologi czną, a wracając, zabłądzi w labiryncie gęsto ustawionych łóżek i położy się gdzie indziej, w tej części sali, gdzie jeszcze nie przepro wadzało się rejestracji. Tam zapisuje się go ponownie. W związku z tym na liście zarejestrowanych w naszym obozie figuruje więcti nazwisk niż na liście transportowej. Konającym jest całkowicie obo jętne, co się koło nich dzieje. Wszelkie podejmowane przez Noak.i próby uzgodnienia list nie przynoszą rezultatu. Wtedy Hessel w\ 232 daje polecenie, by wszystkich chorych spędzić z łóżek, ustawić (na mrozie) przed blokami i pojedynczo wpuszczać z powrotem do sali, jednocześnie spisując nazwiska. Trwa to kilka godzin- Hu ludzi śmiertelnie się przy tym zaziębiło, można się domyślić. Widok tych biedaków uprzytamnia nam, czym jesteśmy — numerami, niczym więcej, numerami, które w możliwie szybkim tempie należy zlikwidować. Memento mori! Thuman zamawia w pracowni Zelenta budę dla swego zura „Borysa". Ścianki, dach i podłoga mają być podwójne. Pustą przestrzeń między ściankami wypełnia się watą. Wejście do budy zakrywa się ruchomą klapą, odchylającą się w obie strony. Bodaj to być psem. O niego więcej tu dbają. Hessel żąda od nas, by po przybyciu każdego transportu już następnego ranka gotowe były wszystkie karty i wykazy. Jest tego sporo, bo materiały te musi otrzymać: 1) Politische Abteilung, 2) Abtei' lung III, 3) Arbeitseinsatz, 4) poczta, 5) własna kartoteka numerowa, 6) własna kartoteka imienna. Każdy druk na innym formacie, według innego schematu. Nawet kolejność punktów w rysopisie n& każdym formularzu jest inna. Z początku pracujemy całymi nocami, mimo iż esesman Misch z Politische Abteilung wyraźnie oświadczył, /c nie ma gwałtu i materiał może być dostarczony za kilka dni. ĄJc I lessel chce pokazać, jak „on" pracuje. Oczywiście, sam o godzinie 10 wieczorem spokojnie kładzie się spać. Jesteśmy zelektryzowani wiadomością, że koło krematorium każą kopać nowe rowy. Jeszcze bardziej porusza nas wieść, że przy krematorium zainstalowano dwa głośniki. Walki frontowe toczą się u rejonie Równego i Dubna. Rozchodzi się plotka, że w Rówrierrt Niemcy przed opuszczeniem miasta rozstrzelali wszystkich więźnió\v przebywających w więzieniu i w obozie karnym. Takie same wiado' mości nadchodzą z Kowla, kolportują je kapowie niemieccy, którzy mają kontakty z esesmanami. Nam przynosi nowinę kapo Groenef, aedyny tolerowany przez nas w sypialni. Uczy się on polskiego ję- 233 zyka, śpiewa Góralu, czy ci nie żal i opiekuje się jakąś Polką na I polu, której dostarcza paczki i z którą ma zamiar się ożenić! Chodzi zasępiony i codziennie powtarza, że wszystkich nas czeka Split-tergraben. Wtajemniczeni opowiadają, że na terenie naszego obozu zgromadzone są zapasy gazu wystarczające do zlikwidowania 15 000 osób, a także dostateczna ilość mieszanki spirytusowej do spalenia trupów. Pod wrażeniem tej wiadomości piszę do Mary i brata listy pożegnalne. Hessel zaczyna wieczorem omawiać z kapami warunki marszu ewakuacyjnego poza Wisłę, do Radomia. Tymczasem zjawia się nowy transport skazańców — z Neuen-gamme. Na 290 żyjących wynoszą z wagonów 30 trupów. Nie potrzebuję chyba nadmieniać, że wszystkie transporty przychodzą w wagonach bydlęcych. Ludzie leżą na gołych podłogach, bez słomy i bez żadnych koców. W obozie jest obecnie 3000 chorych przyjezdnych (nie licząc własnych). Śmiertelność wynosi pół procent całego stanu obozu dziennie, a więc przy tym tempie 15 000 więźniów winno wymrzeć w ciągu 200 dni, czyli w ciągu niepełnych 7 miesięcy. W naszej sypialni umieszczono kommando Arbeitseinsatz, tj.: kapo Naumanna, Niemca z zielonym winklem, który objął tę funkcję po Meierovitzu, oraz kilku Polaków: inż. Krygowskiego, nafcia-rza z Borysławia, Janiczka, Kłosowskiego i innych. Robi się ciasno, ale koledzy są kulturalni. Obcy element stanowi jedynie szkop, który obserwuje każdy szczegół i ze wszystkim lata do Hessla. Wskutek nawału transportów w pracy naszej powstały wielkie zaległości. Kończymy teraz zawsze robotę o godz. 24, gdyż d la longue nie można zarywać nocy. Materiał do pisania dzielimy między siebie i czasem okazuje się, że jakaś karta jest wypełniona w dwóch egzemplarzach. Przy gorączkowej pracy i stałym niedosypia-niu jesteśmy tak przemęczeni, że zdarza nam się pominięcie tej omyłki. Gdy po kilku dniach zbędna karta wraca do nas, Hessel szaleje, że skompromitowaliśmy go, i zaczyna się bicie po twarzy i rzucanie stołkami. Takie same awantury urządza, jeżeli kontrola kartoteki wykaże, że dane w Starkemeldung, dotyczące poszczególnych kategorii więźniów, nie zgadzają się z wykazami sporządzonymi dla innych komórek — jeżeli figuruje tam np. Czech BV, a ma to być Czech SV, lub jeżeli jakiś Rosjanin został zapisany jako Sch zamiast AZA. Miał rację ów Żyd, który powiedział: „Liczą nas jak złoto, a traktują jak g..." Bo komu naprawdę potrzebne zestawienie, ilu jest Niemców homoseksualistów w wieku 40— 50 lat lub ilu jest Polaków badaczy Pisma Świętego płci męskiej w wieku 60—70 lat? Robi się to tylko po to, by upozorować zatrudnienie setek, a może tysięcy esesmanów i uchronić ich przed służbą na froncie. Z powodu nawału pracy Hessel rozszerza biuro. Już przed świętami przyszedł do nas, jako kreślarz do wykonywania tuszem różnych napisów i tytułów, Majewski, teraz zaś do sporządzania wykazów i zestawień dla kartoteki — Wacław Laskowski, nowo przybyły z transportem z Sierpca, a do pisania na maszynie Stanisław Jabłoński, przywieziony tu z Warszawy, z Daniłłowiczow-skiej, b. urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości, a jako mój specjalny pomocnik — Henryk Zalewski, technik z fabryki „Avia" w Warszawie, przetransportowany na Majdanek jeszcze w styczniu 1943 r. z Pawiaka. Wypełnia on formularze dla kartoteki i przekreśla nazwiska zmarłych, dodając daty zgonu. Ponieważ czasem dostajemy Totenmeldung z transportów z kilku dni naraz, tzn. 300— —400 zawiadomień, musimy ową czynność skreślania także jakoś usprawnić i zmechanizować. Zalewski wycina z gumy pieczątkę z krzyżem podobnym w rysunku do Krzyża Niepodległości, pod nim dwie długie skrzyżowane linie na znak skreślenia nazwiska. Na linii punktowanej wpisuje się datę śmierci. Jako drugi mój pomocnik przychodzi Czesław Mankiewicz, student Politechniki Warszawskiej, który razem ze mną przyjechał z Pawiaka. Teraz wrócił z rewiru, gdzie leżał dziesięć miesięcy chory na gruźlicę. Benden prosił Hessla o otoczenie Mankiewicza szczególną opieką, dlatego wziął go do kancelarii. Dowiaduję się, że Mankiewiczowi przed dziesięcioma miesiącami eksperymentalnie wstrzyknięto gruźlicę, a potem ją pieczołowicie leczono. 234 235 Po rozdzieleniu zupy z RGO między skazańców w 20 bloku Lipski pośliznął się na oblodzonych schodach i złamał nogę. Następnego dnia przenoszą go na V pole. Z ostatnimi transportami przyjechało sporo Niemców jako tako trzymających się na nogach. Hessel postanawia zgermanizować kancelarię. My, Polacy, jesteśmy zadowoleni, wyrwiemy się z tego piekła. Niedawno z rewiru wrócił Węglarz; po tyfusie trochę ogłuchł i, jak każdy po tej chorobie, jest trochę otumaniony. Hessel siada do maszyny i każe sobie dyktować. Postępuje tak, kiedy chodzi o pośpiech, uważa bowiem, że my pracujemy za wolno. Zwykle myli się przy tym w połowie pisania, wyciąga arkusz z maszyny, drze, rzuca na ziemię, ordynarnie klnie i wali w twarz niewinnego, który dyktował. Potem siada do maszyny jeden z nas i robota idzie bez zahamowań. Teraz Hessel wziął do dyktowania Węglarza. Oczywiście pisząc myli się i z wściekłością bije Węglarza po twarzy, spycha go z taboretu, kopie, odchodzi, zawraca i z odległości rzuca taboretem, ale nie trafia. Młodego Czecha, który jest kelnerem u kapów i nosi jego kasę, pobił tak, że pękł mu bębenek w uchu. Czech ten siedział początkowo na Zamku za to, że pracując jako kelner w niemieckim kasynie lubelskim, mimo kilkakrotnych upomnień, rozmawiał z polskim personelem w kuchni po czesku, a nie po niemiecku. Opowiada on, że na Zamku siedział w jednej celi z grubym Niemcem Gal-bavim, ale że owego Niemca czasem z celi wypuszczano na miasto. Galbavi — to przecież były lageraltester z Majdanka, o którym mówiono, że został zwolniony i poszedł do gestapo. Wiadomość ta się potwierdza. Ale jaką też rolę on odgrywa? Wysiaduje po celach, udaje aresztanta, by od towarzyszy wyciągać różne zwierzenia. Młody Czech nawet się nie zorientował, że siedział razem z prowokatorem. Rapportfuhrer Sieberer został wypuszczony, ale nie wraca już njj III pole; przydzielają go do standarty, tzn. do oddziału wartowni^ czego. i Hessel co kilka dni sprowadza do kancelarii po paru Niemców na próbę. Są między nimi dyrektorowie szkół, biuraliści itd. Wszystkie próby kończą się pobiciem kandydata i wypędzeniem go po 24 godzinach. Jednego zatrzymał Hessel dłużej i przydzielił do Arbeit-seinsatz jako pomocnika Serafina i Tetycha. Na to, co każdy z tych dwóch zrobi w ciągu godziny, on potrzebuje trzy. Unterscharfuhrer Tempel policzkuje go raz, niebawem drugi raz, a za trzecim razem bije do krwi i z miejsca wypędza. Okazuje się, że przedstawiciel her-renvolku nie jest tak lotny i trudno mu się w mig zorientować w biegu pracy; Untermenschen Scheisspolacken wykazują jednak więcej inteligencji. Cała korespondencja dla III pola oraz wszystkie nie doręczone listy z całego Majdanka przychodzą do mnie do rozdziału między bloki albo do ustalenia, gdzie adresat się znajduje. Dorywcza kontrola korespondencji ujawnia czasem niebywałe kombinacje. Jakaś wyrobnica pisze do swego szwagra do obozu, zaklinając, by ją powiadomił o losie swego brata, a jej męża. Obaj byli na Majdanku. Szwagier napisał — co wynika z listu — że mąż jej jest chory, więc niech adresuje paczki na jego, szwagra nazwisko, a on będzie zanosił je choremu bratu do szpitala. Kobieta skarży się w liście, że ciężko jej samej z czworgiem dzieci i że regularne wysyłanie paczek to dla niej zbyt wielki wysiłek. Sprawdzam. Brat jego umarł przed pięcioma miesiącami. List do szwagra adresowany jest na numer znlarłego. Przemyślny chłopak kazał sobie przysyłać paczki, nie zawiadamiając bratowej o śmierci brata. Sprawa jasna: sza-kal, hiena. Przedstawiam sprawę kolegom: Zelentowi i Olszańskie-mu. Uznali, że dla takiej pijawki nie ma litości i że należy ten fakt podać do wiadomości ogółu więźniów politycznych. Szakal dostaje uczciwie zasłużoną nauczkę i przyznaje się, że od pięciu miesięcy wykorzystywał biedną wdowę. Mieszka z nami Andrzej Stanisławski, Laufer Thumana. Inteligentny, przystojny 20-letni chłopak. Jako goniec musi być porządnie ubrany. Z racji wykonywanych funkcji ma wstęp na I pole do kobiet. Za pośrednictwem Andrzeja nawiązuje się korespondencja między naszym polem i kobiecym. Spotkanie z kobietami jest możliwe 236 237 jedynie na terenie Gartnerei lub kopców z kartoflami (kommando Kartoffelmieten), gdzie mężczyźni wspólnie z kobietami pracują. Jeśli ktoś chce się spotkać z jakąś więźniarką, stara się o przydzielenie na jeden dzień do kommanda Gartnerei. Jest tam jakaś duża piwnica, w której się odbywają owe spotkania, pozbawione najmniejszego nastroju i dekoracji. Pracuje u nas młody, miły chłopak, Aleksander. Dopiero co zdał maturę. Kocha się w studentce medycyny, która jest pielęgniarką w ambulatorium kobiecym. Gdy my kładziemy się do snu, zasiada do pisania i traci godzinę, a czasem i więcej na układanie listu. Lampa świeci mi w oczy, ale mimo mych nawoływań, nie przerywa pisania. Rano daje list do przeczytania i oceny Noakowi i wysyła, a już po południu przynosi odpowiedź, po którą Noak z daleka wyciąga rękę. Z profesorską miną, gładząc miejsce, gdzie powinna rosnąć profesorska bródka, i kiwając głową, jakby oceniał wypracowanie szkolne, studiuje miłosne wynurzenia. Potem naradzają się wspólnie i wieczorem redaguje się nowy list. Miłosna korespondencja traci w ten sposób cały swój urok, staje się ćwiczeniem stylistycznym, rezultatem dyskusji lub inspiracji „profesora". Ale i starszy wiekiem kolega Osika durzy się w kimś na I polu. Pani ta maluje ładne miniatury. Biedak nie może się z nią jednak widywać. Nasz goniec doręcza jego listy i przynosi odpowiedzi. O naszej sypialni możemy powiedzieć: my home is my castle. Odcięci w niej jesteśmy od brutalności i chamstwa. Ułożyliśmy nasze stosunki na zasadzie koleżeństwa i wspólnoty: każdy z półki drugiego towarzysza bierze sobie, co chce. Hessel bywa u nas rzadko, tylko czasem w ciągu dnia wpada skontrolować porządek w pokoju i w szafie. Noak jest mistrzem w wynajdywaniu różnych problemów dyskusyjnych; najulubieńszym i wiecznie aktualnym jest temat: Różnica między kulturą a cywilizacją. Po zgaszeniu światła Serafin deklamuje ustępy z Pana Tadeusza. 'LdL te 2—3 wieczorne godziny koleżeńskiego współżycia płacimy wysoką cenę: ustawicznym poniżaniem naszej godności osobistej i narodowej w ciągu dnia. 238 i Ponieważ wiem, że Politische Abteilung na ogół posyła zawiadomienia o śmierci więźnia z dużym opóźnieniem, staram się informować rodziny w ten sposób, że listów nadchodzących do zmarłych nie niszczę, lecz przy nazwisku adresata stawiam kolorowym ołówkiem krzyż i datę śmierci, kreślę strzałkę w kierunku nazwiska nadawcy i piszę Zuriick. Poczta obozowa zwraca te listy do Lublina. Dostaliśmy nowego lokatora. Z małym transportem ze Lwowa przyjechał niejaki Lippman, porucznik niemiecki z pierwszej wojny światowej. Posiada Krzyż Żelazny I klasy i złotą odznakę za odniesione rany, jaką podczas całej wojny nadano zaledwie osiemdziesięciu kilku żołnierzom. Ojciec jego był Żydem i on sam ożenił się z Żydówką. Z gestapo przyszło polecenie, by go specjalnie dobrze traktować. Mieli go zrobić kapo, ale ktoś wysunął przeciwko temu obiekcje, więc go skierowali do kancelarii i umieścili w naszej sypialni. Mamy więc już drugiego intruza, który szpieguje, co robimy, i jeszcze się złości, że rozmawiamy w języku dla niego niezrozumiałym. Lippman chodzi z czerwonym trójkątem, ale po paru dniach Hessel zmusza go do przyszycia żydowskiej gwiazdy. Serafin dostał zapalenia dziąseł i owrzodzenia jamy ustnej. Nie może nic przełknąć. Gotuję mu mój makaron — jedyne, co może jeść. Po kilku dniach Hessel każe mu iść na rewir. W naszym pokoju odwiedzał go codziennie rosyjski lekarz Abratumow, Tatar, który jest szefem naszego ambulatorium. Dawał mu zastrzyki witaminowe, aplikował płukanie jamy ustnej. Serafin miał też opiekę moją, stubendiensta i swego szwagra Kaszubskiego, który go także często odwiedzał. Kapowie konsumują duże ilości wódki, a ponieważ butelek nie można wynosić do śmietników, weszło u nich w zwyczaj, że tłuką flaszki na drobne kawałki i wrzucają szkło do misek klozetowych. Po jakimś czasie wszystkie kanały są zatkane. Hessel robi piekielną awanturę i zwala winę... oczywiście na Scheisspolacken. Wieczorem kapo wymyśla nam przy wszystkich i zakazuje korzystania z kloze- 239 tów, a także z umywalni w naszym bloku. Musimy chodzić do sąsiedniej 13. Nie zmienia to sytuacji, klozety nadal się zatykają. Pole nie posiada połączenia telefonicznego. Telefon znajduje się jedynie w Blockfiihrerstube i tam wzywają Hessla w sprawie różnych dyspozycji. Przy całej przyjaźni z Thumanem Hessel ma się przed nim na baczności i stara się zachować wszelkie pozory nieskazitelnej lojalności. W języku obozowym nazywa się to nicht aufgefallen. Trzyma z esesmanami, którzy solidarnie Thumana nienawidzą i boją się go. Hessel kazał zainstalować dwa dzwonki: z Blockfiihrerstube do kancelarii i w odwrotnym kierunku. Pierwszy oficjalnie służy do wzywania gońców z kancelarii do Blockfiihrerstube, w rzeczywistości zaś do awizowania, że Thuman zbliża się do bramy III pola — wtedy rozlega się długie, warczące buczenie brzęczyka. Drugi dzwonek potrzebny jest Hesslowi po to, by mógł wezwać pomocy w razie napadu na niego — tak jest! My nie boimy się niespodziewanej wizyty Thumana. Natomiast oni... Gdy odezwie się przeciągły głos owego brzęczyka, Hessel rzuca się w wir pracy, a goniec lub którykolwiek z nas musi lecieć do pomieszczenia kapów, gdzie stoi żelazny piec i gdzie „Olek" Kaźmierczak, kucharz z „Batorego", przyrządza mu smakowite jedzenie. W podłodze tej improwizowanej kuchni są porobione skrytki, w umywalni część przepierzenia maskuje szafkę ścienną. Kucharz jest tak wytresowany i w ten sposób ma rozłożoną robotę, że wszystkie rondle i zapasy żywności — jeśli trzeba — znikają w ciągu minuty. Indywidualne gotowanie jest bowiem w obozie ostro zakazane. Najlepszym sprawdzianem pozycji Hessla jest fakt, że nie kłania się on esesmanom niższej rangi do unterscharfuhrera włącznie, a oni nie mają odwagi żądać od niego zdejmowania czapki. Ciekawym typem jest unterscharfiihrer Albrecht. Pełni on funkcję tłumacza i codziennie odprowadza więźniów wezwanych na przesłuchanie, zwolnienie lub egzekucję. Mówi biegle po polsku i po rosyjsku. Były podoficer 1 pułku szwoleżerów. Prezentuje się dobrze, jest wobec wszystkich grzeczny, ale opowiadają o nim, że w 1942 r. szalał i był straszliwym psem. Rozmawia z nami po polsku, Osice dostarcza likieru, biorąc 20 dolarów za butelkę bez wydawania resz- 240 ty. Chytry lis. Widać, że stara się zaskarbić naszą sympatię. Żona jego mieszka gdzieś na Litwie. Przeprowadzono u niej rewizję w poszukiwaniu ukrytego majątku. Ten unterscharfiihrer podobno nie może awansować ze względu na swe rzekome polonofilstwo, przynajmniej tak opowiada w tajemnicy. Zelent ostrzega mnie przed nim. Nie przyznaję się więc Ałbrechtowi, że byłem rotmistrzem ułanów. Albrecht przesiaduje całymi dniami u nas w kancelarii — bezczynnie, bo nie ma nic do roboty, a nawet jeżeli Thuman wręczy mu jakiś przyłapany polski lub rosyjski gryps, daje nam go do tłumaczenia i tylko podpisuje, stwierdzając zgodność przekładu z oryginałem. Lubi alkohol. Któregoś dnia proszą go ka-powie na wódkę. Kiedy podpił sobie, sprowadzili z Fahrbereit-schaft Polaka Pilniaka z harmonią, każe mu grać, a sam zaczyna tańczyć solo. Pierwszorzędnie tańczy mazura, oberka i kujawiaka, a potem śpiewa jakąś piosenkę z refrenem: „Każdy Niemiec jest świnia". Następnego dnia już o godz. 10 rano wzywają go do Thumana do raportu karnego. Ktoś rozumiejący po polsku — a prawie żaden kapo po polsku nie mówił — zdążył go zadenuncjować. Jak to trzeba mieć się na baczności. Wraca z raportu dopiero koło godz. 4 po południu, jest zgaszony. Ale szczwany lis dobrze obmyślił sobie obronę. Tłumaczył się, że śpiewał „każdy jeniec jest świnia..." i że ktoś nie znający dość biegle polskiego języka fałszywie go zrozumiał. Oczywiście, nie mógł się wyprzeć popisywania się polskimi tańcami. Spodnie tak przetarły mi się na lewym kolanie, że przez dziury widać kalesony. Spiąłem je sobie agrafką. Feldfiihrer Gossberg dziwi się, dlaczego, pracując w kancelarii, nie mam lepszych spodni i poleca mi, bym zażądał w Bekleidungskammer innej całej pary. Komunikuję o tym Pietrońcowi. Jego interwencja u personelu Bekleidungskammer nie odnosi skutku. Wiem, że ubrania z magazynu sprzedaje się całymi tuzinami. Gdybym posłał wódkę lub boczek, spodnie dla mnie na pewno by się znalazły. Uważam, że mój strój więzienny to zaszczytny mundur. Dziura na kolanie ujmy mi nie przyniesie. Za spodnie bez dziur płacić nie będę. Pietroniec wystarał się o kawałek materiału tego samego koloru i każe mi na obu kolanach przyszyć sobie łaty. 16 — 485 dni... 241 Od więźniów przybyłych z transportu chorych dowiaduję się, że 3 listopada nie przeprowadzono żadnych masowych egzekucji ani w Oświęcimiu, ani w Buchenwaldzie, ani w Sachsenhausen. Potwierdza się więc przypuszczenie, że masowy mord na terenie naszego obozu spowodowany był zdenerwowaniem pod wpływem gwałtownej ofensywy armii radzieckiej w rejonie Równego i Dub-na. A ponieważ krążyła wersja, że Inspekcja Obozów w Oranien-burgu telegraficznie wstrzymała wszelkie egzekucje, należy wnioskować, że naszą zarządziła na własną rękę miejscowa komenda obozu (której podlegają obozy okoliczne) albo też było to przedwczesne wykonanie jakichś tajnych instrukcji, wydanych na wypadek niespodziewanego zbliżenia się Armii Czerwonej. Wieczorem, koło godziny 8, dostaję od Hessla naskrobaną pismem półanalfabety kartkę z dziesięcioma numerami więźniów bez nazwisk. Mam te nazwiska ustalić i wezwać owych ludzi na następny dzień rano. Są to Polacy z IV pola. Z wezwaniem podpisanym przez Hessla idę do zamkniętej furtki, wywołuję dyżurnego blockfiihrera, którym jest wtedy unterscharfiihrer Fritsche (Jastrząb), i proszę go o przesłanie kartki przez któregoś z dyżurnych na IV pole. Odmawia i pyta, dlaczego przyszedłem z tym tak późno. Mówię, że blockfiihrer dopiero teraz wręczył mi telefonogram z numerami. „Hau ab" (odwal się) — to jedyna odpowiedź. Wracam do Hessla, ten każe mi iść jeszcze raz. Idę, znów wywołuję Fritschego, który wpada w pasję i oświadcza, że jeżeli natychmiast nie zniknę mu z oczu, będzie strzelał. Odchodzę i relacjonuję Hes-slowi zachowanie Fritschego. Wówczas idzie sam. Jest wściekły, bo musi przerwać grę w oczko. Fritsche przyjmuje od niego kartkę z wezwaniem. Następnego dnia Hessel melduje o zajściu Gossbergo-wi, który mnie wzywa i każe przedstawić cały incydent. Czuję, że nie jest dobrze, bo wszystko skrupi się na mnie — ale Hessel chce przecież pokazać, jakie to on musi pokonywać trudności, a z Fri-tschem, jak się teraz dowiaduję, ma jakieś porachunki osobiste. Sprowadzają Fritschego do konfrontacji. Ten twierdzi, że go źle zrozumiałem, przecież mnie tylko przestrzegał, bym nie podchodził do bramy, bo mógłby mnie postrzelić posterunek z wieży. Nie odzywam się na to ani słowem. Gossberg pozwala mi odejść. Wi- 242 dzę, że uwierzył mnie, a nie Fritschemu, bo daje tamtemu ostrą reprymendę. Wiem, że mam odtąd śmiertelnego wroga i to w osobie jednego z najgorszych psów. Koledzy potwierdzają moje przeczucie. Sprawa wzięła dla mnie niekorzystny obrót. Hessel każe sobie dać karty owych dziesięciu więźniów, wezwanych na godz. 7 rano do Politische Abteilung, i stawia na nich krzyżyki z dopiskiem „exekutiert" (stracony). Pierwsza egzekucja przez rozstrzelanie... Po przeprowadzeniu masowego mordu Żydów ustały wieszania. Wiadomość o straceniu dziesięciu więźniów wywołuje niebywałe zaniepokojenie. Wszyscy oni przebywali w obozie prawie rok i wszyscy pochodzą z jednego transportu. Podobno któryś się zwierzył, że skazany został na śmierć, ale siedząc tyle czasu w obozie sądził, że sprawa stała się już nieaktualna. Niebawem więźniowie pracujący w mieście przynoszą wiadomość, że na kilka dni przed egzekucją rozplakatowane było w mieście obwieszczenie o zastosowaniu surowych represji w związku z jakąś akcją podziemną i o rozstrzelaniu pięćdziesięciu wymienionych z nazwiska zakładników, wśród których figurowało kilku naszych kolegów. Po paru dniach, wieczorem, Hessel znów daje mi kartkę, tym razem z numerami i nazwiskami. Wręczając mi ją, pyta o mój własny numer. Podaję: 8830. — No dobrze — mówi — bo tu jest twój imiennik — i mrużąc oczy dodaje: — Ich seh schwarz fiir sie (mam czarne co do nich przeczucia). Mimo że Hessel zobowiązuje mnie do milczenia, przekazuję nazwiska Zelentowi. Są to znów wyłącznie więźniowie z IV pola. Następnego dnia dowiaduję się, że jednego z nich, który był obłożnie chory, wyniesiono na noszach do krematorium. Ostatnio zaczynają do krematorium przyjeżdżać szare autobusy zatłoczone cywilami. Wjeżdżają tylną bramą od strony pól, a więc stamtąd, gdzie są kuchnie i blok 22, i po wyładowaniu odjeżdżają 243 puste główną drogą obozową. Więźniów pracujących przy budowie VI pola wycofuje się wtedy z roboty i spędza do jakiegoś baraku, ale zawsze któryś gdzieś się ukryje i podpatrzy. Najbliższe otoczenie krematorium można również obserwować z okien bloków 21 i 22 na V polu. Koledzy opowiadają, że skazańcy muszą parami zbiegać do głębokich rowów, gdzie esesmani strzelają do nich z ręcznych karabinów maszynowych. Jeżeli samochód przywiezie zaledwie parę osób, wprowadza się je do krematorium i rozstrzeliwuje w pomieszczeniu, gdzie leżą trupy czekające na swą kolej do pieca. Wywiad nasz stwierdza, że autobusy przywożą najczęściej więźniów z lubelskiego Zamku, ale zdarzają się również wypadki przywożenia ludzi zabranych ze wsi, w której na przykład zastrzelono jakiegoś Niemca. Znane są te szare autobusy. Nasz stubendienst, ogniomistrz Janek, siedzi w oknie i liczy. Potem przychodzi do nas i szepcze: — Już przyjechały cztery wozy... Już przyjechał szósty wóz... Przynoszą wiadomość Zelentowi, że jego brat, leśniczy w kluczach radzyńskich, figuruje na rozplakatowanej w Lublinie liście rozstrzelanych. Znalazł się tam również ktoś z Majdanka. Zelent jest tą wiadomością straszliwie przybity. Wiedział, że brat jest aresztowany i że przy aresztowaniu stawiał zbrojny opór. W kilka dni później przychodzi, jak zresztą w każdą środę, mały transport ludzi z Zamku. Transport ten po załatwieniu formalności w kancelarii zostaje skierowany na IV pole. W grupie nowo przybyłych znajduje się więzień Mikołaj Caban, który siedział z bratem naszego Zelenta w jednej celi. Dowiedziawszy się, że na III polu jest Stanisław Zelent, pisze do niego obszerny gryps. Relacjonuje mu losy rozstrzelanego brata, opisuje, co wycierpiał w ciągu ostatnich miesięcy. Zelent zbiera nas, kilku zaufanych, i odczytuje ów list. Twarz ma ściągniętą, żyły naprężone. Ściszonym głosem odczytuje nam opis katuszy, jakie brat jego przeszedł; poza „normalnymi" porcjami bicia wymyślono jeszcze wepchnięcie go do gorącego pieca, używanego do dezynfekcji ubrań. Na zakończenie mówi: — Przeczytałem to wam, bo nie wiem, czy sam wyjdę z Majdanka żywy. W razie mej śmierci rozgłoście na wolności, co te sk...syny wyprawiały z moim bratem. W milczeniu ściskamy mu dłoń. 244 Przyszedł transport z Dachau, tym razem trzystu kilkunastu zdrowych więźniów — Niemców, Francuzów i Holendrów — do DAW (Deutsche Ausriistungs-Werke — zakłady stolarskie w Lublinie połączone z barakami dla więźniów). Jako lageraltester przyjechał z nimi kapo Enders, także stolarz, inteligentny człowiek. Uderza nas serdeczny stosunek owych więźniów do lageraltester a. Enders zamieszkał w naszym bloku. Do apelu nie staje, jest „komenderowany". Przywiózł komendantowi obozu, Weissowi, foksteriera. Chodzi do mieszkania Weissa, poza Postenkette, bez eskorty. Niektórzy mówią, że to szwagier Weissa, inni, że Weiss ożenił się z przyjaciółką Endersa. Po trzech dniach pobytu na Majdanku Enders zwraca Hessłowi uwagę na niewłaściwy sposób odnoszenia się do więźniów i zapowiada interwencję u Weissa. Łączymy z tym wielkie nadzieje, bo ober-sturmbannfuhrer Weiss, jako komendant, jest nieuchwytny, do obozu przychodzi raz na miesiąc na parę minut, a zaporą między nim i więźniami jest Thuman. Knips wrócił z rewiru. Po tyfusie, który przechodził tak ciężko, że Hanusz już zwątpił w jego wyzdrowienie, przyplątały się potyfu-sowe komplikacje z sercem. Z rewiru miałem wiadomości, że w okresie rekonwalescencji Knips stale szantażował polskich pielęgniarzy, żądając od nich zup z RGO, przeznaczonych przecież wyłącznie dla Polaków. Grozi im złożeniem odpowiedniego meldunku w komendzie obozu. Ponieważ przyszedł ze Schreibstube, pielęgniarze się go bali. Codziennym gościem w naszej kancelarii jest główny pisarz V pola, Grudowski; morowy chłop, elegancki, jak każdy marynarz. Opowiadam mu o Knipsie — informuję w skrócie, kto to zacz. Grudowski wzywa Knipsa do siebie, zmywa mu głowę, a lekarz Polak dostaje odpowiednią instrukcję. W dwa dni później Knips jest już na III polu. Wraca do kancelarii. Zajmuje łóżko pode mną. Żądamy, by poszedł do odwszenia, ponieważ wrócił w brudnej bieliźnie, na to szuja z całym spokojem odpowiada, że skoro on chorował na tyfus, niech inni również zakosztują tej przyjemności. Sprawdzamy — okazuje się, że poza Lippmanem i mną wszyscy przechodzili już tę chorobę. 245 Na naszych łóżkach znów zaczynają się pokazywać wszy. Codziennie wieczorem dokonujemy przeglądu naszej bielizny — jedyni, którzy tego nie robią, to Knips i Lippman. Małyszko, ścieląc łóżko, znalazł u niego brudną koszulę, rojącą się od wszy. Lippman śpi obok mnie. Teraz wiem, skąd to robactwo do mnie przyłazi. Perswazje nasze nic nie pomagają. Lippman czuje się dobrze ze swoimi wszami. Każemy więc Małyszce o godz. 8 rano demonstracyjnie wynieść koce z naszej sypialni i załadować na wózek. Umówiliśmy się z Entlausung, że je nam w ciągu dwóch godzin zdezynfekują. Spostrzegawczy Hessel natychmiast pyta, czy są wszy. Potwierdzamy. — A kto ma wszy? — interesuje się. — Niech zaraz idzie do odwszenia. W ten sposób wymanewrowaliśmy Knipsa i Lippmana do od-wszalni. Niebawem na moich rękach pokazuje się świerzb. Dostaję od kierownika ambulatorium, bardzo miłego doktora Abratumowa, lekarza radzieckiego, dwie butelki z jakimiś płynami, którymi na zmianę nacieram ręce. Preparat świetny, już po dwóch dniach wysypka znika. Abratumow przyszedł na Majdanek razem z innymi wojskowymi z jakiegoś obozu jenieckiego. Ilekroć Hessel widzi go w kancelarii, przyskakuje do szafy ze skorowidzami, chwyta pismo gestapo przekazujące go do obozu i przypomina mu, że jest Żydem. W piśmie tym wcale nie ma takiego stwierdzenia, jest tam tylko wzmianka o pewnych wątpliwościach co do jego aryjskiego pochodzenia. Podejrzenie opiera się na tym, że jako muzułmanin jest on obrzezany. Absolutnie jednak nie ma cech typu żydowskiego, raczej kalmuckie lub tybetańskie. Hessel powtarza tę scenę z doktorem zawsze w obecności Gossberga. Wreszcie napompował go tak dalece, że feld-fuhrer wzywa Abratumowa, bije go w twarz, potem każe mu się obnażyć i triumfująco stwierdza, że jest Żydem. Sprowadzają mnie jako tłumacza i Abratumow chyba po raz dziesiąty powtarza, że jest muzułmaninem i że gestapo nie mogło stwierdzić jego żydowskiego pochodzenia. Gossberg każe mu naszyć żydowską gwiazdę. Po południu jestem u doktora, który ze łzami w oczach oświadcza mi, że 246 raczej da się zastrzelić, niż wykona ten rozkaz — i nadal chodzi bez gwiazdy. Zadowolony jestem z powrotu Knipsa. Chcę mu przekazać kierownictwo, niech on ponosi odpowiedzialność za kartotekę, jako „najlepszy" — według oświadczenia Hessla — pracownik kancelarii. Knips przez kilka pierwszych dni mówi, że chciałby się najpierw wciągnąć do pracy, a później wręcz odmawia przyjęcia kierownictwa. Widzę, że spuścił z tonu. To już nie ów dawny Knips, bezczelny i pełen tupetu — teraz on pragnie wieść spokojny żywot, zasłaniając się odpowiedzialnością innego współpracownika. Dostaję pisemne zarządzenie z Politische Abteilung, by Henia Silberspitza przepisać w kartotece do rubryki Żydów. Hessel zastrzega się, że to tajemnica i że zainteresowany absolutnie nic o tym wiedzieć nie może. Z pewnością to jego, Hessla, inicjatywa. Silber-spitz jest obecnie mizernym pisarzyną blokowym na IV polu, ma krótko ostrzyżone włosy i teraz pierwszy mi się kłania... Parę razy odwiedzam na rewirze Lipskiego i Tomasika. Lipskiemu noga dobrze się zrasta, ale okropnie dokuczają mu wszy, które tysiącami zagnieździły się pod gipsem i wobec których jest całkowicie bezsilny. Tomasikowi jątrzy się rana postrzałowa łydki. Z Politische Abteilung często przychodzą do nas dwaj esesmani: rottenfiihrer Misch, Nadreńczyk, załatwia sprawy kartoteki, ustalanie kategorii więźniów itp., oraz łobuz spod ciemnej gwiazdy, rottenfiihrer Laurich, do którego należą sprawy przesłuchań i egzekucji. Laurich odprowadza skazańców do krematorium. Jest to półi-diota. Na przykład wjeżdża do kancelarii na rowerze, pędząc przed sobą gońców sprzed bramy, którzy muszą biec naprzód i otwierać mu drzwi — a z kancelarii dalej, do jadalni kapo i do pokoju, gdzie urzęduje kapowski fryzjer; albo zawraca i wjeżdża do pokoju Hes- 247 sla. Z Hesslem łączy go wielka przyjaźń: „Zwei gleich gestimmte Se-ełen" (dwie jednakowo nastrojone dusze), jak by powiedział pewien klasyk niemiecki. Gdy tylko Laurich zjawi się, Hessel natychmiast posyła po Pietrońca, który musi mu na przykład w ciągu dwudziestu czterech godzin wyczarować buty i spodnie określonego koloru do konnej jazdy albo rękawiczki skórzane, albo kilka marynarek. Laurich wchodzi do sypialni kapów, aby jednemu ściągnąć z łóżka ładną jedwabną puchową kołdrę, drugiemu zabrać sweter itp. Wszystko to wędruje na czarny rynek do Lublina, skąd Laurich zbiera przedtem szczegółowe zamówienia. Biada Pietrońcowi, gdyby nie dostarczył odpowiedniego towaru! Ponieważ Pietroniec zaopatruje feldfiihrera i innych wyższych rangą esesmanów (Hessla itd.) w odzież i obuwie, a nawet w damską garderobę, pończochy i pantofelki, które pakuje się u nas w kancelarii i wysyła do Rzeszy, musi mieć wyrobione stosunki w różnych magazynach. Pietrońca potrzebują wszyscy esesmani, toteż wiedząc, że właśnie dla nich przede wszystkim przemyca różne rzeczy, nie robią mu wstrętów na bramie, a Pietroniec z tego korzysta i swym dostawcom-więźniom rewanżuje się innym towarem, normalnie podlegającym na bramie konfiskacie. Laurich znany jest jako „anioł śmierci". Jeżeli po kogoś przychodzi, to dany więzień z góry już może pożegnać się z życiem. Kiedyś zjawia się u nas przed południem i Hessel każe wezwać doktora Abratumowa. Myślę: „Chce skontrolować, czy doktor przyszył gwiazdę". Abratumow zjawia się blady jak ściana. Laurich oświadcza mu, że pójdzie z nim do Politische Abteilung. Na czerwony trójkąt lekarza nawet nie spojrzał. Ledwie wyszli, pędzę do naszej sypialni, mającej okno od frontu, i patrzę, dokąd pójdą: czy skręcą w lewo, czy w prawo — tu waży się życie ludzkie. Laurich pokazuje ręką w lewo. Boże drogi — prowadzi go do krematorium. Po chwili Hessel woła mnie i każe wyszukać kartę doktora. Na poczekaniu przekreśla kartę na ukos, stawia krzyżyk i datę i wypisuje „exeku-tiert". Ta krew spada wyłącznie na jego głowę, kiedyś on za to odpokutuje. Szkoda Abratumowa — miły, uprzejmy, kulturalny, trzy-dziestokilkuletni człowiek stracił życie tylko dlatego, że ten eses-mański sługus, Hessel, chciał zadokumentować swoją gorliwość. "248 Po dziesięciodniowym pobycie wśród nas Knips odszedł z powro^ tem na rewir: komplikacje sercowe, prawdopodobnie następstwo ty-v fusu. i Przychodzi zarządzenie, że Polacy mają być przepisani z kategorii „Sch" (Schutzhaftlinge) na AZA (Auslandische Zivilarbeiter); zarządzenie owo dotyczy również tych nielicznych Rosjan, którzy dotąd utrzymali się jako „Sch". Czesi zostają nadal „Sch". Wprowadza się widocznie jakiś podział na lepszych i gorszych: zachodnie narodowości są „Sch", wschodnie AZA. Niektórzy optymiści wiążą z tym nadzieję, że łatwiej nas będzie zwolnić jako AZA niż „Sch". Podobnie cieszyliśmy się w maju czy czerwcu 1943 r., gdy nam odczytano, że mamy za pracę dostawać premię. Łudziliśmy się wtedy, że zamienią nasz obóz koncentracyjny na obóz pracy — i nic z tego. Do tej pory nikt nie dostał ani jednej złotówki, nawet nie badano wydajności pracy poszczególnych więźniów. Niektórzy, wnikliwsi, kombinują, żf prawdopodobnie chodzi tu o międzynarodową opiekę nad więźniami obozów koncentracyjnych, ponieważ Niemcy liczą się z tym, że wielu ich ziomków internowano w Stanach Zjednoczonych. By więc uniknąć retorsji, będą chcieli swoich „Sch" dobrze traktować, ale najpierw wyeliminowali z tej kategorii Polaków i Rosjan. Ja przypuszczam, że chodzi o co innego: po prostu jacyś panowie z Reichssicherheitshauptamt, którym wypadało iść na front, woleli wymyślić tego rodzaju reorganizację, by zrobić ruch, stworzyć konieczność sporządzania nowych statystyk, przerabiania wykazów itd. Ach te wykazy! Ze strachem myślimy o pierwszym i piętnastym dniu każdego miesiąca, kiedy to trzeba sporządzić Monats- i Halb-monatsberichte. Prowadzi się tabele osobne dla mężczyzn, osobne dla kobiet. Więźniowie są tam podzieleni na grupy według kategorii (Haftlingsart), a te z kolei według narodowości. Na górze wpisuje się stan z ostatniego raportu, poniżej wciąga się „przybytek" i „ubytek" z uwzględnieniem specyfikacji: odjazdy, zgony, egzekucje, zwolnienia, ucieczki. Inny wykaz zawiera podział każdej kategorii więźniów na grupy wedle wieku (1—10 lat, 10—20, 20—30 itd.), inny znów, specjalny wykaz Czechów, obrazuje ich stan zdrowotny i liczbę przebywających w szpitalu. Jeśli chodzi o Niemców, Francuzów i inne narodowości, takich wykazów się nie robi. Widocznie więc 249 potrzebne to było kiedyś jednorazowo i drogą inercji powtarza się już stale. Poza tym sporządza się wykazy Rotspanier (czerwonych Hiszpanów), tj. tych, którzy podczas rewolucji w Hiszpanii walczyli przeciwko generałowi Franco. Są oni ujęci w rubryki według narodowości i wieku. Wreszcie prowadzi się wykaz jeńców rosyjskich, którzy w ciągu ostatniego miesiąca zostali przywiezieni na Majdanek z obozów jenieckich i przechrzczeni na AZA, a tym samym pozbawieni — pożal się Boże! — ochrony konwencji genewskiej. Codzienne raporty z obozu kobiecego nie wchodzą w zakres naszych obowiązków, ale raporty miesięczne, wysyłane do Inspekcji w Oranienburgu, musimy opracowywać sami. Kobiety podają miesięczne zestawienia z błędami i czasem trudno ustalić, gdzie tkwi ów błąd lub jak go należy sprostować. Raporty sporządza się w pięciu egzemplarzach, ale trzeba je pisać dwa razy, bo nie wolno zakładać do maszyny czterech kalek. Materiały te zabiera specjalny kurier, który zawozi je do Oranien-burga. Hessel przez cały miesiąc prowadzi zawiłe księgowanie wszelkich zmian, jednakże końcowe dane w jego obliczeniach zazwyczaj nie zgadzają się ze stanem z ostatniego apelu. Wtedy trzeba szukać byka. Hessel zabiera się do tej roboty dopiero po południu, ślęczy nad nią parę godzin, a gdy się już beznadziejnie zdenerwuje, woła nas do pomocy. Nie daje nam jednak spokojnie pracować; stoi każdemu nad karkiem i raz po raz przerywa. Przeważnie myli się w dodawaniu, a to dlatego, że zawsze się spieszy i nie dodaje cyfry do cyfry po kolei, lecz łączy po trzy naraz i dodaje do poprzedniej trójki. Wspólnie tracimy całe godziny na szukanie błędu — ale jemu się zdaje, że tylko on umie szybko pracować. Wykazy przychodzące z obozu kobiecego musimy czasem odsyłać przez blockfiihrera na I pole do uzupełnienia. Nieraz dopiero około godziny 10 wieczorem materiał jest uzgodniony i zaczyna się pisanie. Rubryki w drukowanych formularzach są wąskie, mieszczą się w nich tylko trzy znaki pisma maszynowego, a my mamy cztero-i pięciocyfrowe liczby. Czyżby esesman, który opracowywał schemat owych druków, nie przewidywał takiego rozwoju interesu? Druki są sporządzone byle jak i gdy się starannie złoży dwa egzemplarze, rubryki nie pokrywają się ze sobą idealnie. Hessel nas wini o to, że na oryginale i w odbitkach cyfry nie mieszczą się dokładnie w poszcze- 250 gólnych rubrykach. Poprawek robić nie wolno, nie wolno też nic wycierać gumą. Piszemy więc wolno, by się nie pomylić, a on cały czas kręci się po kancelarii, staje nad nami, krzyczy, że się pisze „recht pomału", a nieraz i uderzy. Przed pierwszym i piętnastym każdego miesiąca Hessel jest wybitnie podniecony. Zdenerwowanie jego udziela się nam; człowiek nieopatrznie uderzy o jeden klawisz dalej i trzeba wykaz wyjmować z maszyny i zaczynać wszystko od nowa. Czasem zaczynam robotę trzy razy. Wtedy marzymy, żeby Hessel poszedł wreszcie do swoich kapo i dalej z nimi popijał. Jeżeli nie ma go w kancelarii, kończymy pracę w ciągu dwóch—trzech godzin, w przeciwnym razie przeciąga się ona czasem do godz. 2 i 3 rano. Zaczęli nam dawać papierosy. Zamiast tytoniu chmiel. Na paczkach zawierających 1000 sztuk widnieje napis: „Szkodliwe dla zdrowia — tylko jdla jeńców rosyjskich". Papierosy te są tak obrzydliwe, że nikt ich nie chce palić, ale codziennie trzeba na nie składać skomplikowane, zbiorowe zapotrzebowania. Należy to do moich obowiązków. Blokowi nawet nie odbierają tych przydziałów i nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Otrzymuję z Poststelle instrukcję, że na listach do więźniów, którzy zmarli, przy zwrocie nie wolno stawiać krzyżyków i daty śmierci, należy jedynie pisać: „Nicht mehr im Lager" (Już nieobecny w obozie). W ciągu trzech miesięcy udało mi się jednak przemycić do różnych rodzin wiele — chociaż tak smutnych — zawiadomień o losie najbliższych. Przynajmniej ludzie ci przestali wysilać się na wysyłanie paczek, na których, jako niedoręczalnych, kładą swe łapy esesmani. Między feldfuhrerem Gossbergiem a kapo Papstem, który jeszcze niedawno był gruppenfuhrerem, czyli generałem SA, a teraz pracuje na Bauhof, wynikł konflikt. Gossberg zażądał od niego „zorganizowania" kilkudziesięciu misek klozetowych, rur i rozmaitych urządzeń oraz dość dużo worków cementu. Potrzebne mu to wszystko do przeprowadzenia instalacji sieci kanalizacyjnej na III polu, ale w szerszym zakresie niż przewiduje oficjalnie zatwierdzony 251 plan. Papst odmówił dokonania tej kradzieży. Gossberg za karę usunął go ze wspólnej sypialni kapów i przeniósł do bloku 3, zajętego przez samych Rosjan. Sypia teraz wśród nich, ale w miarę możności szuka kontaktu z Polakami. Spotykam go w niedzielę po południu u Zelenta. Żali się nam, że Rosjanie zajęli wobec niego postawę — jego zdaniem — bezczelną. W duchu myślę sobie: „Masz teraz przedsmak tego, co ty i twoi koledzy z SS wyprawialiście z »pod-bitymi« narodami. Obecnie drażni ciebie brak uległości ze strony untermenschów". Staram się wyciągnąć od niego jakieś informacje o charakterze ogólnym, gdyż muszą mu być znane rozmaite dyrektywy z okresu, gdy był jeszcze przy korycie. Dyskutujemy o przyszłości obozów koncentracyjnych. Papst kilkakrotnie ostrzega przed wszelkimi projektami odbicia obozu i masowego uwolnienia więźniów. W razie najmniejszej próby tego rodzaju wszyscy więźniowie musieliby się liczyć z bezwzględną zagładą. Majdankowi podporządkowane zostały dwa obozy pracy: Bu-dzyń koło Kraśnika i Bliżyn koło Skarżyska-Kamiennej. W obu obozach umieszczeni są tylko Żydzi. Codziennie otrzymujemy telegraficznie raporty dotyczące stanu liczebnego, które wciągamy do naszej Starkemeldung. Olszański często czeka z rozpoczęciem pracy do godziny 8 wieczorem, do chwili, kiedy mu doręczą depeszę. Pomagam mu w tej robocie, chociaż to do mnie nie należy. Właściwie w ciągu dnia Olszański nie ma prawie żadnej pracy, gromadzi papierki do wieczornego raportu, stoi pod piecem i grzeje się, a czasem nawet ukradkiem pali papierosa, wydmuchując dym do pieca. Zapewnia mnie często o swej przyjaźni i powinowactwie wewnętrznym. Dla podoficerów SS odbywają się gdzieś w Niemczech kilkutygodniowe kursy, po których awansują ich na oficerów, tj. unter-sturmfuhrerów (podporuczników). Na taki kurs mają jechać: Ko-stial, Gossberg, Laurich i inni. Któryś z nich zdobył obowiązujące tam skrypty i teraz Schreibstube musi dla nich ten materiał przepisać w dziesięciu egzemplarzach. Skrypty te, poza określoną wiedzą wojskową, mają w ciągu kilku tygodni wtłoczyć w te tępe łby pewne minimum wiedzy ogólnej. Zawierają więc m.in. opis siedmiu cudów świata, nazwy muz, omówienie oper Wagnera i Pucciniego — przy 252 czym Tannhduser z niewiadomych przyczyn został pominięty... Na noc przynoszą z biur esesmańskich kilka maszyn, ściąga się ad hoc pisarzy i całą noc przepisuje się skrypty; ale i W ciągu dnia pisze się trochę na naszych trzech maszynach, w najlepszym razie w dzień robimy tylko korektę. Rosjanin-kreślarz kolorowymi tuszami rysuje ramki na okładkach i kartach tytułowych poszczególnych działów. Młodzi esesmani — przyszli adepci wiedzy — codziennie schodzą się i kontrolują postęp prac, przy czym mniej interesują się treścią skryptów, a więcej wyglądem okładek, i zastrzegają sobie — używając mnie jako tłumacza — by Rosjanin komuś innemu nie namalował identycznej okładki. Zachowują się jak kobiety, które zastrzegają sobie w magazynie, by firma nie wypuściła w świat identycznej sukni balowej. Wojska radzieckie posuwają się naprzód; codziennie komunikaty donoszą o jakimś Abwehrsieg, niemieckim zwycięstwie taktycznym, polegającym na skróceniu linii frontu. Czy wy, kaprale esesmańscy, zdążycie jeszcze ukończyć ten kurs i naszyć sobie szlify oficerskie? t Nasz kreślarz Majewski zmarł po dłuższej chorobie na tyfus ^brzuszny. I i W niedzielę po południu Thuman przychodzi niespodziewanie do kancelarii, a raczej na inspekcję sypialni kapo. Zastaje tam kompletnie pijanego lagerkapo Langa. Z miejsca zarządza wciągnięcie do kancelarii kozła i każe Hesslowi smagać Langa batem. Hessel pyta uniżenie o ilość razów. Thuman odpowiada: — Aż powiem „dość". — Hessel bije swego najbliższego kolegę, z którym codziennie gra w karty, z całych sił. Musi przecież wobec Thumana wykazać swoją gorliwość. My, pisarze, jesteśmy przy tym obecni, ale siedzimy cicho, z nosami w naszych papierkach. Thuman stoi pochylony, udaje obojętność, stale zresztą pozuje na dystyngowanego flegmatyka, ale po drganiu jego policzków widać, jaką sadystyczną rozkosz sprawiają mu klaśnięcia bata i ciche jęki delikwenta. Lang trzyma się nadzwyczaj dobrze. Możliwe, że zamroczenie alkoholowe działa znie- 253 czulająco. Po jakimś sześćdziesiątym uderzeniu Thuman rzuca półgłosem: „Genug", i bez słowa wychodzi. Następnego dnia Lang zostaje zdegradowany. Na jego miejsce przychodzi z IV pola „zielony" bandyta, Feliks Pohlmann. Niskiego wzrostu, może trzydziestoletni, szatyn, o niskim czole, były właściciel dużego domu publicznego. Miał trzydzieści pensjonariuszek. Już po paru dniach dochodzi do awantury z Zelentem, któremu Pohlmann rozbija laską głowę, przecinając mu skórę do kości. Zelentowi zakładają opatrunek na rewirze, chcą spisać protokół, ale pobity prosi o zaniechanie tego, gdyż ostatecznie i tak wszystko skrupiłoby się na nim. Feldfuhrer był „oburzony", gdy dowiedział się o zachowaniu Pohlmanna, ale żadnych konsekwencji z tego nie wyciąga. Pohlmann, zwany „Felu-siem", staje się postrachem pola. Na mnie „Feluś" patrzy krzywym okiem, ale na szczęście kancelaria mu nie podlega. Dziś mamy święto Matki Boskiej Gromnicznej — imieniny mojej żony. Czy brat dostał moją kartkę z prośbą, by na jej grobie złożył czerwone goździki? Za Jej życia nasze mieszkanie w tym dniu zmieniało się w kwiaciarnię: 30—40 koszów, kwiaty w doniczkach i wiązanki. Dziś ona jest na Powązkach, a ja na Majdanku! Ciała Żydów straconych 3 listopada 1943 r. wciąż jeszcze palą się na stosach. Już od tylu tygodni nad naszym obozem wisi swąd trawionych przez ogień włosów, kości, tłuszczu; mimo mrozu powietrze stale przesycone jest ciężką wonią trupów. „Feluś" zachorował na tyfus, ogólna radość, a nuż go diabli wezmą. Na jego miejsce przychodzi inny „zielony" bandyta, Lipiński, Niemiec z Hannoveru, wynarodowiony potomek jakiegoś polskiego górnika z Westfalii. Wysoki, o ujmującym wyglądzie i głosie, mówi klasyczną niemczyzną. Specjalność: zawieranie przygodnych znajomości z kobietami i ponadto grabienie torebek damskich. Zostaje on drugim lageraltesterem. Przede wszystkim ma się zająć polem, a obowiązki Hessla, rzekomo przepracowanego, ograniczono do prowadzenia kancelarii. Mimo tego rozgraniczenia kompetencji Hessel bardzo często wtrąca się do spraw Lipińskiego, robi intrygi u Gossberga, Albrechta i Templa. Z Lipińskim przyszła inna kreatura z V pola, mianowicie Schom-mer, kapo nr 2. Ponieważ przypadkowo dostał mu się numer 2 i był na rewirze, na którym Benden jest kapo nr 1, więc Schommer podkreśla przy każdej okazji, że również na nim, jak na Bendenie, spoczywa odpowiedzialność za stan zdrowotny więźniów. Razem z To-masikiem w noc wigilijną był postrzelony w nogę, ale rana prędko mu się zagoiła. Schommer jest bardzo wrogo nastawiony do Polaków, zaraz pierwszego dnia po przyjęciu swojej funkcji uderza w twarz Te ty cha z Arbeitseinsatz za niewykonanie jakiegoś prywatnego polecenia, które dał Tetychowi, gdy ten pisał na maszynie jakieś zestawienie liczbowe. Do kogo miał iść Tetych na skargę? Do Hessla? Ten jeszcze więcej by mu dołożył. Od Zelenta otrzymuję polecenie dostarczenia różnych wykazów dla potrzeb organizacji. Chodzi mu o dane liczbowe dotyczące śmiertelności w obozie w latach poprzednich, zestawienie stanu według narodowości, dane dotyczące transportów i inne. Nie mogę ich zrobić zaraz, muszę czekać na okazję, aby czymś upozorować wertowanie starych segregatorów, które Hessel przechowuje u siebie w sypialni. Mimo dokładnych poszukiwań nie udało mi się odnaleźć Starkemeldung z owego dnia w lutym 1943 r., kiedy zagazowano osiemdziesięciu Polaków z Warszawy. Na nasze pole przychodzi stale inż. Klaudiusz Jeliński, który, jako pracownik „wolnościowy", z białą opaską na ramieniu, teodolitem przeprowadza pomiary na terenie obozu. Pomiary te są oczywiście pretekstem i mają na celu upozorowanie pobytu w obozie tej właśnie grupy ludzi. Inż. Jeliński działa z ramienia organizacji i ma do pomocy dwóch robotników cywilnych. W wypadku potrzeby skomunikowania się z jakimś więźniem wysyła ich po żerdzie, po szpilki miernicze itd., a do aparatu przywołuje przygodnych więźniów do pomocy i udaje, że notuje elementy odczytane na teodolicie, a tymczasem zapisuje do notesu adresy rodzin, z którymi ma nawiązać 254 255 łączność itd. Na wyróżnienie zasługuje robotnik cywilny, Józef Duda, pracujący w komendanturze. Duda współdziała z inż. Jelińskim i ułatwia więźniom nawiązanie kontaktów ze światem. Dopiero teraz widzę, jak wszechpotężną figurą jest Hessel. Stan narodowościowy więźniów według kartotek Politische Abteilung nie zgadza się ze stanem wykazanym w Starkemeldung. Nie wypada, by Politische Abteilung wobec Oranienburga prostowało, że faktycznie ma o trzech Niemców mniej, a o jednego Czecha i dwu Rosjan więcej. Starkemeldung pisane przez Hessla lub tylko pod jego kierownictwem jest „tabu". Więc stan rzeczywisty nagina się do jego wykazu i jednym pociągnięciem pióra przerabia się jednego Rosjanina na Niemca homoseksualistę (RD Homo § 175), drugiego na Niemca bandytę (RD BV), a Czecha na Niemca, badacza Pisma Świętego (RD Bifo). Tak samo w razie niezgodności liczb zmienia się zakładników (Geiseln) na „Sch" (Schutzhaftling). Jest to bardzo poważne fałszerstwo, a przy tym pociąga za sobą krzywdę ludzką. Co jakiś czas bowiem gestapo każe sobie przedstawiać wykazy przebywających w obozie zakładników i w miarę upływu czasu, zwalnia ich. Jeśli więc któregoś wyjęto z kartoteki i przeniesiono do schutzhaftlin-gów, to tak, jakby go skreślono z listy zakładników, a przez to bezpowrotnie pozbawiono szans zwolnienia, na które na próżno będzie czekał. Taki już do śmierci zostanie w obozie. Zdarzyło się w obozie, że dla jednego z zakładników przyszło zwolnienie, ale lekarz stwierdził, że człowiek ten kompromitująco źle wygląda i musi zostać jeszcze w obozie, by przybrać na wadze. W okresie „zwiększania" tuszy zakładnik rozchorował się na tyfus i zamiast wyjść na wolność — zmarł w obozie. Esesmani przyłapali furmana — ojca tego, który dla mnie i Kle-niewskiego woził listy od jego siostry. Na furze pod kozłem znaleziono wódkę. Komendant z własnej inicjatywy skazuje go na 4 tygodnie obozu. Strzygą go i przydzielają do bloku; postarałem się, aby go wzięli na stubendieństa. W ten sposób spłaciłem dług wdzięczności, jaki miałem wobec niego za bezinteresowne przewożenie na- 256 szych listów i jaczek. Ale pech chce, że stary łapie tyfus i umiera. Stanowczo nie opłacił mu się szmugiel wódki. Badacze Pisma Świętego, tzw. Bifo, są męczennikami swojej wiary. Siedzą tylko za to, że ich interpretacja Pisma Świętego przeciwstawia się założeniom ustroju narodowosocjalistycznego. Co pół roku wzywani są do kancelarii obozowej, gdzie przedkłada się im do podpisu oświadczenie, że wyrzekają się swej wiary. Z opowiadań Hessla i kapów wiem, iż w żadnym obozie koncentracyjnym żaden Bifo nie podpisał deklaracji, dzięki czemu rzekomo odzyskałby wolność. Kilkakrotnie byłem świadkiem, jak sam Hessel namawiał poszczególnych Bifo do podpisania deklaracji. Mówił on: — Podpisz, to cię do niczego nie zobowiązuje. Zwłaszcza że robisz to pod przymusem. W duszy nadal pozostaniesz wierny twemu wyznaniu,1 a w ten sposób odzyskasz wolność, uratujesz życie, powrócisz do rodziny. Było to próżne kuszenie, każdy z nich bez namysłu, z całą stanowczością i powagą oświadczał, że deklaracji takiej nie podpisze. Na pytanie: — Co ci szkodzi podpisać? — odpowiadali: — Bóg widzi, że kłamię, a nie chcę zawdzięczać mej wolności kłamstwu. To trwanie przy swojej wierze można by porównać jedynie z postawą męczenników, którzy za wiarę chrześcijańską oddawali życie. Dzięki takiej niezłomności Bifo cieszą się poważaniem nawet u esesmanów i są przydzielani do kommand, w których więźniów trzeba darzyć pewnym zaufaniem. Niedziela przynosi nam sensację. Uciekło dwóch Rosjan: kapitan radziecki i drugi — cywil. Pracowali w jakimś składzie węglowym dla SS. W niedzielę kommando nie wyruszyło do pracy z powodu mgły i stała tylko mała Postenkette. Kiedy eskortujący ich esesman wszedł do składu, gdzie obaj pracowali, Rosjanie obezwładnili go, zakneblowali mu usta, rozebrali do bielizny, związali sznurami. Jeden przebrał się w jego mundur i z karabinem na plecach eskortował kolegę w kierunku lasu — ślad po nich zaginął. Ładna, czysta robota. W kilka dni później nowa ucieczka. Z IV pola w najzuchwalszy 17 — 485 dni... 257 sposób zbiegli trzej więźniowie Polacy, wśród nich Paweł Dąbek. W nocy przeszli przez druty koło bramy, między Blockfuhrerstube a wieżą. Nikt ich nie zauważył. Rano, gdy komendant obozu Weiss przeprowadza wizję lokalną na trasie ucieczki, oświadcza: „To byli bohaterowie". Faktycznie, uciekli pod nosem esesmanów. Weiss każe zakończyć apel bez wyczekiwania na wynik poszukiwań i zbiegów zdjąć ze stanu więźniów. Normalnie przyjęło się, że zbiegłych z obozu nie zdejmuje się ze stanu od razu, ale prowadzi się nadal w ewidencji jako „beurlaubt" (urlopowany). Dopiero po 2—3 tygodniach, gdy poszukiwania nie dają rezultatu, skreśla się ich ze stanu. Niektórzy zbiegowie pokpiwają sobie jeszcze z komendy obozu, przesyłając z wolności pozdrowienia. Zrobili tak dwaj słowaccy Żydzi w 1942 r., którzy po ucieczce przysłali komendantowi widokówki z Budapesztu. Kapowie z Buchenwaldu opowiadali mi, że jakiś więzień pracujący w fabryce dał się zapakować do skrzyni wraz z ekspediowaną maszyną. Maszynę załadowano na otwartą węglarkę. Ktoś jednak zdradził tajemnicę przed komendą obozu i wszystkie bloki stały na apelu półtora dnia, do chwili odstawienia zbiega w ręce władzy obozowej. Z DAW przywożą do nas więźnia w pasiaku bez płaszcza. Całą noc ma przesiedzieć w kancelarii i każą mu przyszyć fluchtpunkt — a więc jakaś izolacja. Okazuje się, że przybysz jest prokuratorem z Wilna, nazywa się Fiedorow; zaklina się, że jest polskim oficerem rezerwy. Zawiadamiam o tym Pietrońca i daję więźniowi płaszcz--pasiak, a gdy Hessel poszedł już spać, uprzątnęliśmy mu stół, aby się na nim położył, i zdobyliśmy koc, gdyż w nocy w kancelarii jest diabelnie zimno. Wiele nie mogę z nim rozmawiać, zdążył tylko szepnąć, że usiłował zbiec, ale go przyłapano. Rano zabierają go do Thumana na przesłuchanie, wraca z podbitymi oczami i rozharatanym nosem, ale poza tym w stanie stosunkowo nie najgorszym. Wieczorem opowiada mi, że przygotował z kolegami z DAW podkop w kierunku cmentarza i ostatniej nocy, gdy mieli już przebity tunel, ktoś ich zadenuncjował, lecz tylko jego jednego aresztowali. Wścieka się, że wolność była tak blisko i że wszystko stracone. Rozwałki trwają u nas stale. Od stycznia nie było tygodnia, by nie zdjęto ze stanu 5—10 ludzi jako „exekutiert". Rozstrzelano już chyba 15 kobiet z I pola, w większości Polki, i dwie czy trzy Rosjanki. Szare autobusy z Zamku nieustannie dowożą ofiary molochowi krematorium. Na polu jeden drugiemu podaje wiadomość: „Dziś było 5 autobusów", resztę każdy sam sobie dopowie. Gossberg mianowany został feldfuhrerem na IV polu. Ale jak dawniej przychodzi na żarcie do Hessla, przez co Hessel umacnia swoją i tak już wyjątkowo mocną pozycję. Do nas, jako nowy feldfiihrer, przychodzi unterscharfuhrer Villain, komendant straży ogniowej, szczeniak, nie umiejący napisać dwóch zdań po niemiecku. Gdy ma sporządzić jakiś raport, woła mnie do pomocy. Nie potrafi nawet w słowach sformułować tego, co i jak powinno być napisane. Przynosi mi do przepisania bluźnierczy wiersz, negujący Matkę Boską, a jednocześnie podnoszący chwałę matki w ogóle, negujący Kościół, a gloryfikujący stary strzelisty las. Przeciw Laurichowi z Politische Abteilung prowadzą jakieś dochodzenie. Laurich przychodzi często do Hessla, zamykają się, radzą szeptem, po czym Hessel zabiera maszynę do siebie i pisze jakieś elaboraty, prawdopodobnie usprawiedliwienia dla Lauricha. Villain, często z erkaemem, przychodzi do biura koło godz. 12 od strony krematorium i zaraz każe sobie dawać sute śniadanie. Ilekroć widzę go z empi, pierwszą moją myślą jest: dziś przyjeżdżały samochody do krematorium. Bezpośrednio po apelu więźniowie dostają obiad, a w dwie godziny później kolację. Rano — tylko czarną kawę. Tak więc zasadnicze posiłki skomasowane są w czasie 2—3 godzin. Kolegom z kuchni jeszcze w grudniu poddawałem myśl przestawienia kolejności posiłków, tak aby rano dawać wieczorne zupy, a kawę w dwie godziny po obiedzie, tzn. na kolację. Powiedziano mi wtedy, że porządek posiłków ustalony i wpisany w rozkład dnia nie może być zmieniony. 258 259 Niespodziewani^ dowiaduję się, że przydzielono mnie do Politi-sche Abteilung, a \Węc do działu, w którym znajdują się wszystkie akta personalne więźniów, który poza tym przeprowadza zwolnienia i dostaje całą dokumentację nadchodzących transportów, do działu, w którym prowadzone są przesłuchiwania przez pozamiejscowe gestapo i do którego przychodzą rozkazy wykonania wyroków śmierci. Hessel protestuje u Kostiala przeciw zabraniu „najlepszego" pracownika (wątpliwy zaszczyt odziedziczenia tego miana po Knipsie); oświadczył, że po moim odejściu nie może dać gwarancji za prawidłowe funkcjonowania kartoteki itp. Na skutek tej reklamacji następuje zmiana decyzji. Do Politische Abteilung zostali przeniesieni ■ Noak i Węglarz. Jestem zmartwiony, gdyż chodzą pogłoski, że w innych obozach co jakiś czas wykańcza się więźniów pracujących w Politische Abteilung, podobnie jak w Gaskammer i krematorium, jako tych, którzy zbyt dużo wiedzą. Umarł nasz introligator, Polak, który przed kilkoma tygodniami przyjechał z transportem z Sierpca. Pracował w kancelarii, ale wykonywał roboty introligatorskie dla esesmanów. Mimo iż miał stosunkowo lepsze warunki bytowania, organizm nie wytrzymał nagłej zmiany w trybie życia i młody, 30-letni mężczyzna wykończył się na wodopuchlinę. Zlekceważył nasze ostrzeżenia, że nie wolno pić za dużo kawy, jak też kilku misek zupy na obiad, że trzeba raczej ograniczyć się do suchego wiktu. Już w kilka dni po zabraniu go do szpitala dostałem Totenmeldung o jego zgonie. Mam utrapienie z V polem, w którego kancelarii panuje wielki bałagan. Tamtejsi koledzy nie przejmują się zbytnio ścisłością raportów. Jest to do pewnego stopnia zrozumiałe, gdyż w styczniu i na początku lutego zwaliły się im tysiące chorych ewakuowanych ze wszystkich obozów. Jakkolwiek chorzy ci leżą częściowo także na III i IV polu, to jednak ewidencyjnie należą do rewiru. Duży kłopot mają też z cudzoziemcami. Wprawdzie rewir ma tłumaczy, ale z Al-bańczykiem czy Grekiem rzadko kto potrafi się rozmówić. Dlatego zdarza się, że imię zapisują jako nazwisko itp. Potem przychodzą meldunki o śmierci ludzi, którzy w ogóle w kartotekach nie figurują; 260 jeżeli do tego brak jest jeszcze numeru, to nie można mieć nadziei na wykrycie pomyłki, a tym samym na zidentyfikowanie zmarłego. Mam listę kilkunastu zmarłych, których tożsamości na podstawie mojej kartoteki nie mogłem ustalić i dopiero drogą porównań list transportowych i zeznań ewentualnych znajomych z transportu można te meldunki sprostować. Kilku ludzi podanych w wykazach jako zmarli odnajduję przypadkowo jako żywych na III i IV polu. Bywa i tak, że zmarły w danym dniu i wciągnięty już raz do wykazu po kilku dniach ponownie „umiera" na papierze w raporcie. Więc zdejmuje się jednego człowieka z liczbowego stanu __ ale gdzie jest trup? Zdarza się mnóstwo różnych pomyłek i niedokładności, które teoretycznie nie powinny mieć miejsca, skoro każdy więzień ma tabliczkę z numerem na szyi, a poza tym w chwili przyjmowania chorego na rewir powinno mu się anilinowym ołówkiem dużymi cyframi wypisać na nodze i piersiach jego numer. Ale chorzy gubią numery lub przychodzą na rewir już bez numerów i podają przez pomyłkę fałszywe. Czasem też kalifaktor omyłkowo wypisze na ciele inny numer. Politische Abteilung wzywa nowo przybyłych grupami po 15—20 osób dziennie na różne przesłuchania. Z Grudowskim zrobiłem układ, że jeśli któregoś więźnia nie może znaleźć, nie daje odpowiedzi Wydziałowi: „nie ma", lecz: „jest obłożnie chory i nie może być przesłuchiwany". Potem przysyła do mnie swego pomocnika, Jana Zakrzewskiego (technika ze Lwowa), zwanego „Mickey Mouse", dla uzgodnienia, co się z danym więźniem stało, kiedy przyjechał, czy jest na innym polu. Czasem „zguba" się znajdzie, czasem nie. Ostatnio nie mogę na przykład znaleźć jakiegoś Kriigera, którego Politische Abteilung w przeciągu tygodnia dwukrotnie wzywało. Wciąż skóra na mnie cierpnie, na nich też, ale ani rusz nie mogę wpaść na trop. Wreszcie nadchodzi zawiadomienie: zmarł. Jakiegoś nadetatowego zmarłego „ochrzcili" nazwiskiem Kriiger. ■-!■ f Po likwidacji lekarzy żydowskich 3 listopada 1943 r. opieka lekarska pogorszyła się, gdyż na jednego lekarza Polaka przypada przeciętnie 100 chorych. Stan ten pogorszył się jeszcze bardziej od czasu nadejścia transportów z chorymi. Wtedy ogólna liczba chorych podniosła się z 700 do 3000. W ogóle przyjechało około 3000 cho- 261 rych, ale przyjeżdżali oni w odstępach, a śmiertelność wśród nich wynosiła 50—70 przypadków dziennie, więc liczba ta szybko topniała. Obecnie jeden lekarz przypada na około 400 chorych. Jaką taką opiekę mają chorzy, którzy dostali się na V pole. Ale ci, którzy skierowani zostali do opróżnionych bloków na III i IV polu, powoli dogorywają, całkowicie pozbawieni opieki lekarskiej. Leżą oni po dwóch na jednym łóżku, pod jednym kocem. Na jeden blok dostarczają tylko 12 kg węgla na dobę; jest to ilość wystarczająca jedynie na to, by kalif aktorzy mogli sobie przysmażyć kartofle. Opieka lekarska i leczenie zostawiają wiele do życzenia, za to dział administracji na rewirze jest bardzo wysoko postawiony i rozbudowany. Wraz z przyjęciem na rewir zakłada się kartę chorego na Izbie Przyjęć i w kancelarii rewiru. Z kartą przyjęć odsyła się chorego na dany oddział, gdzie spisuje się całą historię choroby, a podczas pobytu — adnotacje informujące o przebiegu i wyniku leczenia. Historię choroby przechowuje się w aktach, na wypadek gdyby więzień ponownie zachorował i znalazł się na rewirze. W przypadku śmierci preparuje sią fikcyjny Totenmeldung. Jako przyczynę zgonu podaje się zwykle Lungenentziindung (zapalenie płuc) albo którąś z następujących chorób: Kreislaufstórungen (zaburzenia w krążeniu krwi), Enteritis (biegunka), Tbc (gruźlica) lub flegmonę. Inne przyczyny śmierci, np. pobicie, zagłodzenie, oficjalnie nie istnieją. W Totenmeldung podaje się nawet dokładną godzinę zgonu, uzyskaną przy pomocy prostego schematu: ogólna liczba zgonów w danym dniu rozkładana jest proporcjonalnie na 24 godziny. Były więc dni, w których co 10 do 15 minut umierał jeden człowiek. Totenmeldung (zwany też Totenschein) odsyła się do Politische Abteilung — odpis do Schreibstube obozu, a Politische Abteilung zawiadamia (z ogromnym opóźnieniem) rodzinę o śmierci więźnia na drukach zredagowanych w sposób bardzo oględny. Główny akcent w tej formule położony jest na zapewnienie, że wykorzystano wszelkie zdobycze wiedzy lekarskiej dla utrzymania więźnia przy życiu, że otoczony był najlepszą opieką i że żadnej ostatniej woli nie objawił. Nawet wyrazami współczucia kończy się to faryzeuszowskie pismo. Obłuda posunięta jest tak daleko, że na drukach szpitalnych są rubryki: „zaordynowano dietę" lub „odżywianie bez soli". A wszyscy bez wyjątku dostawali w 1943 r. brukiew i kapuśniak. Natomiast najnowsze metody leczenia polegały na tym, że choremu na dyzen- 262 terię zabierano siennik i koce, pozostawiając go na gołych deskach, a za miskę „kawy", czyli parzonych ziółek, musieli gorączkujący oddawać niektórym pielęgniarzom swoje porcje chleba. Fikcją są też historie choroby i opisy przebiegu leczenia, prowadzonego rzekomo na rewirze. Po mianowaniu Weissa komendantem obozu rewir otrzymuje (zupełnie oficjalnie) dla polskich więźniów gotowe potrawy, mleko (od czasu do czasu treściwą grochówkę z boczkiem, kluski z mięsem), poza tym białe pieczywo, a więc nie najgorsze pod względem kalorycznym jedzenie. Doktor Sztaba utrzymuje stały kontakt ze światem za drutami i stale przekazuje relacje z bieżących wydarzeń w obozie, jak też informacje zebrane od chorych przybyłych z innych obozów. Wykrada też różne pisma z biura lagerarzta i wysyła owe dokumenty za druty. Dr Wieliczański natomiast zasłynął wśród więźniów jako samarytanin. Pracuje więcej niż wynika to z jego obowiązków, zdrowie i siły ludzi podtrzymuje zastrzykami przeszmuglowanymi z zewnątrz obozu; często przy tym spotyka się z wymówkami ze strony niektórych kolegów-lekarzy zazdrosnych o sympatię, jaką zyskał wśród więźniów. Na zaszczytną wzmiankę i utrwalenie nazwiska zasługuje również dr Jan Nowak. W aptece V pola działa ksiądz, ukrywający się pod pseudonimem Witold Kołodko. | Żydzi nadal prowadzeni są w kartotekach i uwzględniani w stanie liczbowym obozu. Widocznie cała akcja likwidacyjna była przeprowadzona przez miejscową komendę obozu z własnej inicjatywy i teraz obawiają się ujawnienia tego faktu na zewnątrz. Dopiero pod koniec lutego dostaję od rapportfuhrera polecenie skreślenia niebieskim ołówkiem w kartotece wszystkich Żydów i umieszczenia przy ich nazwiskach liter SB (Sonderbehandlung — szczególne traktowanie). Robota trwa ponad tydzień, wykonuję ją w wolnych godzinach. Hessel znów robi mi wymówki, że za wolno pracuję. Przez cztery miesiące utrzymywano fałsz w kartotekach i było dobrze, 263 teraz nagle taki gwałt. Równocześnie zdjęto Żydów z wykazów i raportów w Starkemeldung. Mój codzienny rozkład zajęć jest następujący: rano przychodzą meldunki o liczbie więźniów odsyłanych przez poszczególne pola na rewir. Muszę sprawdzić zgodność brzmienia nazwisk wypisanych na meldunkach i w kartotece. Ponadto muszę sprawdzić datę urodzenia, kategorię więźnia i narodowość. Według tych danych rewir przyjmuje chorych do swojego stanu. Przy ustalaniu narodowości nigdy nie można być pewnym, czy więzień jest i czuje się Polakiem, czy po prostu tak zapisało go gestapo. Białystok nie należy do Generalnego Gubernatorstwa, wobec tego gestapo kwalifikuje tamtejszych obywateli jako SU (Sowiet Union). Po zbadaniu chorych przez lekarza zawiadomienia te wracają do kancelarii obozu z adnotacją kancelarii rewiru — których zatrzymano, a których jako lżej chorych odesłano. Ponownie więc sięgam po te same karty, by teraz odnotować na nich przeniesienie na V pole. Hessel odnotowuje dane do planu apelowego: ilu więźniów ubyło z III czy IV pola, ilu przybyło na V polu; prócz tego w specjalnych rubrykach — ilu ubyło, a ilu przybyło na V polu „Sch", BV, ASO, ilu Polaków, RD, SU itd. Ledwie skończę tę robotę, a już przychodzą zawiadomienia o zwolnieniu iluś tam więźniów z rewiru i przeniesieniu na dawne pola. Znów trzeba sprawdzać nazwiska, kategorie więźniów, narodowość i czy wracają na właściwe pola, bo np. nie wolno choremu z IV pola wrócić po chorobie na pole III. Przy chorych wracających na III pole muszę jeszcze odnotować, do których bloków przechodzą. Biorę pod uwagę stan liczbowy bloków i kieruję więźniów do mniej zaludnionych. Robię też zestawienia według rubryk: ilu dostaliśmy „Sch", BV, ASO itd. Kopię posyłam Grudowskiemu, aby dane te w raportach obu pól były identyczne. W ten sposób unikamy reklamacji ze strony rapportfuhrera. Po sprawdzeniu listy przychodzą chorzy; odczytuję ich nazwiska, sprawdzam liczbę, po czym przekazuję tych ludzi każdemu z pisarzy blokowych, by wiedzieli, ilu przybyło do bloku i aby zmianę tę uwzględnili w raporcie przy wieczornym apelu. Nie zdążę jeszcze rozdzielić ludzi na poszczególne bloki, a Hessel już ryczy, by mu dać wykaz z nazwiskami tych, którzy zapisani zostali na ogólnej liście jako zmarli. Muszę znów 264 wyciągnąć karty, sprawdzić Haftlingsart, narodowość, numer i datę urodzenia. Na karcie więźnia stawia się ołówkiem czarny krzyżyk i na razie nic więcej. Nazwiska te podane są w Starkemeldung w rubryce „zmarli" i „zdjęte ze stanu". Na drugi dzień Olszański zwraca mi karty zmarłych do zaszeregowania w ogólnej kartotece. Po paru dniach przychodzą Totenmeldungen — oryginał dla Politische Ab-teilung, kopia dla nas. Znów sprawdzam nazwiska, kategorię więźnia, narodowość, datę urodzenia i numer. Goniec czeka i zabiera oryginały, a na podstawie kopii odnotowuje się w ogólnej kartotece datę śmierci i przekreśla się nazwisko. A Totenmeldung układa się alfabetycznie w kartotece zmarłych. Potem przychodzą zwolnienia, przeniesienia do innych obozów. Znowu wyciąganie kart i przekazywanie ich Hesslowi do umieszczenia nazwisk w Starkemeldung. Na drugi dzień ja z kolei dokonuję odpowiedniej adnotacji na podstawie Starkemeldung. Koło godz. 3 po południu przychodzą wezwania na przesłuchanie na następny dzień lub, nie daj Boże, rozkaz rozstrzelania. Jeżeli podane są tylko same numery więźniów, trzeba ustalić nazwiska, pole, bloki, w których wezwani się znajdują, a potem wysłać zawiadomienia pisemne na właściwe pola, by nazajutrz rano, po apelu, wszyscy stawili się u nas w kancelarii. Ponadto zawiadamiamy właściwych pisarzy blokowych, kogo mają następnego dnia odstawić. Rano praca zaczyna się od sprawdzenia, czy wezwani stawili się, i monitowania przez gońca tej kancelarii, która ludzi nie nadesłała. Wezwanych odprowadza do Politische Abteilung unter-scharfiihrer Albrecht. Poza tym codziennie przychodzi poczta dla III pola, którą muszę rozdzielić na poszczególne bloki. Z tym też mam niemało kłopotów. Poczta nie prowadzi swojej kartoteki a jour i nie uwzględnia na bieżąco zmian i przeniesień. Codziennie dostaję około 100 listów nie-doręczalnych, a ambicją moją jest, by każdy list dotarł do rąk adresata. Wielkie usługi oddaje w tej pracy imienna kartoteka, ale też tylko do pewnych granic, ponieważ prowadzona jest według list przysłanych przez gestapo, w których aż roi się od błędów. Niektórzy prowadzeni są poprzez wszystkie kartoteki pod swoimi imionami (np. Trofim) wpisanymi zamiast nazwisk. Interesująca jest lektura listów niemieckich, pochodzących z Rzeszy. Ich nadawcy otwarcie, bez osłonek piszą o pełnych grozy bombardowaniach, o wielkich stratach, jakie ponosi Rzesza, 265 i o kompletnym wyczerpaniu nerwowym z powodu ciągłych nalotów. Równie ciekawe są listy z Małopolski wschodniej, szczególnie od ludzi prostych, którzy nawet nie wiedzą o istnieniu cenzury i nie dobierają słów. Przeglądając korespondencję nie znanych mi ludzi, bardziej interesującą treść referuję kolegom, gdyż jest to sui generis gazeta z reportażami z poszczególnych prowincji. Najmniej ciekawe są listy od inteligentów, gdyż ci z reguły nie podają informacji natury ogólnej i poruszają tylko sprawy rodzinne. Dość charakterystyczna jest korespondencja naszych volksdeutschów. Do Reicha siostry piszą po polsku. Do Knipsa — żona po polsku, a brat Leon, wysoki urzędnik w dystrykcie lubelskim, po niemiecku. Dwa razy w tygodniu dostaję także wykaz paczek. Znów 70— —120 sztuk. Przychodzą m.in. paczki do niektórych więźniów zmarłych przed 4—5 miesiącami, co potwierdza fakt, że Politische Ab-teilung późno zawiadamia rodziny o śmierci więźnia. Zaobserwowałem różne kombinacje pisarzy blokowych przy doręczaniu paczek, wykorzystywanie sytuacji, kiedy zgadza się tylko nazwisko adresata z nazwiskiem więźnia w danym bloku, bez zwracania uwagi na imię. W obozie takich np. Marciniaków, Wójcików, Wiśniewskich jest kilku, a nawet kilkunastu. Po pewnym czasie okazuje się, że adresat o właściwym imieniu jest na innym polu i dziwi się, że z domu nie dostaje paczek. Przesyłek faktycznie niedoręczalnych, a więc takich, żeby nazwiska, na jakie wysłano paczkę, w obozie nie było, jest bardzo mało, 3—4 w jednym transporcie. Są natomiast takie, których nie można doręczyć z powodu śmierci więźnia, przeniesienia do innego obozu albo zwolnienia. Te „bezpańskie" paczki mają być przesyłane na rewir, ale zdaje mi się, że większość zabierają esesmani, toteż korzystam z każdej okazji, by paczki takie przepisać na innego więźnia o tym samym nazwisku. To jest moje dzienne pensum pracy, wykonywanej przeważnie na stojąco przy trzech kartotekach. Do zapisywania uwag w kartach więźniów, do wyciągania i wkładania ich na właściwe miejsce nikogo nie dopuszczam, gdyż osobiście odpowiadam za każdą zaginioną kartę więźnia, a zdarzyło mi się, że Hesseł, ten „mistrz" w pracy, kilkakrotnie włożył zwrócone karty pod inną literę i dopiero po 2 czy 3 tygodniach znalazłem je przypadkowo. Nie sposób na poczekaniu prze wertować 20 000 kart. 266 Jl Hessel nie ma najmniejszego pojęcia o pracy w biurze, widać nigdy w życiu nie miał okazji zaznajomić się z nią nawet pobieżnie, wciąż żąda pośpiechu, podczas gdy właśnie spokojna praca daje gwarancję dokładności i mniejszej ilości błędów. Wciąż wbija w głowę feldfiihrerowi i rapportfiihrerowi, że każda firma przy naszej wydajności pracy musiałaby zbankrutować; nasza praca w przeliczeniu na pieniądze jest tak mało warta — twierdzi Hessel — że nie zasługujemy nawet na nasz wikt. Nie chwaląc siebie muszę stwierdzić, iż Hesseł umiał dobrać sobie wytrawnych pracowników; każdy z nas wykonuje pracę przynajmniej za dwóch. Moja współpraca z pisarzami blokowymi układa się dobrze (przeprowadzam co jakiś czas kontrolę kartotek blokowych), jedynie z pisarzem 14 bloku, Piotrowskim, starym buchalterem, który niechlujnie prowadzi swoją kartotekę, jestem w stałym konflikcie. Któregoś dnia otrzymał ode mnie ustne polecenie doprowadzenia rano ludzi na przesłuchanie i zapomniał o tym. Więźniowie wyruszyli do pracy, tymczasem Hessel dostaje monit z Politische Abtei-lung i wylewa całą złość na mnie. Moim zapewnieniom, że Piotrow-skiego zawiadomiłem, nie bardzo wierzy. Piotrowski, wezwany do Hessla, z całą bezczelnością zaprzecza, jakoby był przeze mnie powiadomiony. Od tego czasu każę pisarzom awiza kwitować. Po tygodniu Piotrowski znów zapomina przyprowadzić ludzi, ja znów dostaję, mówiąc po majdankowsku, „wypierdol", więc pokazuję Hesslo-wi jego podpis. Innym razem Piotrowski dostaje pisemne polecenie przeniesienia całego kommanda murarzy (21 ludzi) do bloku 8. Po jakimś czasie Politische Abteilung wzywa jednego z tych murarzy. Blok 8 odpowiada, że takiego nie ma. Bardzo przykra dla mnie rzecz, widzę, że do mojej kartoteki wkradł się nieporządek i że widocznie omyłkowo przeniosłem tego człowieka do 8 bloku. Po kilku dniach znów w 8 bloku nie mogę znaleźć kogoś, kto, wnioskując z moich zapisków, od niedawna jest tam przeniesiony. Coś mi świta w głowie. Sięgam po listę przeniesionych murarzy i pytam Piotrow-skiego, którzy ludzie są w bloku 8. Wtedy przyznaje się, że 14 ludzi samowolnie zatrzymał w bloku, a w zamian za to innych odesłał do bloku 8. Z tego powodu aż 28 ludzi figurowało w mojej kartotece na fałszywych numerach. Cóż w tym strasznego? — pomyśli ktoś nie 267 obeznany z życiem obozowym. A jednak... Oto przyjdzie Thuman lub Kostial do kancelarii, poda mi numer więźnia, którego zapisał za jakieś przekroczenie, i każe przyprowadzić go na poczekaniu. Najpierw muszę sprawdzić w kartotece, w którym bloku mieszka taki numer, a potem posyłam gońca. Thuman czeka, a tu wraca goniec i oświadcza, że tego człowieka w bloku nie znają. Hessel zabiłby mnie na miejscu za taką niedokładność w kartotece. Piotrowski przeżył wtedy przykry wieczór, bo powiedziałem, co o nim myślę, nie dobierając słów. Listy od brata są coraz bardziej enigmatyczne. O moim zwolnieniu już nie wspomina; obserwując tę zmianę, od szeregu tygodni umyślnie nie pytam, bo chcę skontrolować, czy w tej sprawie nie ma nic do zakomunikowania, czy też odpowiedzi na moje pytania miały być tylko środkiem uspokajającym. Niestety, pisze teraz rzadko, a referując poszczególne sprawy — np. administracji domów lub toku prac w fabryce — pisze krótko: „Na Chocimskiej w porządku, w fabryce w porządku". Piszę do niego, że widocznie nie docenia wagi częstej korespondencji, nie wie, ile ona mi daje siły moralnej. To prawda, że dostaję z wielką regularnością, co piątek, paczki 0 bogatej zawartości, chociaż i one przestały być dla mnie atrakcją, gdyż od lipca ubiegłego roku ich zawartość jest niemal identyczna 1 wiem z góry, co i jak jest w nich ułożone. Prośby, by zostawił inicjatywę co do zawartości paczek Nince lub Mary, nie odnoszą skutku, mimo iż obydwie panie chętnie zaofiarowały się z pomocą. Zapewne jego ambicja na to nie pozwalała. Obszerne i częste listy dostaję natomiast od Mary i Ninki, które mi o wszystkich drobnych wydarzeniach w Warszawie i o nieszkodliwych ploteczkach donoszą. Przy całym uroku kobiecych listów, pełnych sentymentu i uczucia, odczuwam jednak brak nawet tych bardzo prozaicznych słów od mego brata. Ludzie na wolności nie potrafią się wczuć w psychikę więźniów i odgadnąć ich potrzeb duchowych. Trapi nas wszystkich przykra zaraza: grzybek skóry twarzy. Przenosi się on w tempie błyskawicznym z tego powodu, że w bloku jest zaledwie kilka brzytew i pędzli do golenia, a brak zupełnie środków 268 dezynfekcyjnych. Z początku jest niewielki obrzęk i zaczerwienienie, jak po ukąszeniu komara, szybko jednak rozszerza się to do rozmiarów wielkich czerwonych plam. Żadne maści! z rewiru nie pomagają. Dopiero przypadkiem ktoś odkrył, że jodyną można grzybek przepalić i pozbyć się go w ciągu 2—3 dni. Hessel poleca mi sporządzić wykaz wszystkich fluchtpunktów. Każdy z ni£h ma na swojej karcie wymalowany czerwony punkt na tle białego koła. W obozie jest nas przeszło 80. Politische Abteilung ma zadecydować, które punkty będą zniesione, gdyż, jak się okazało, komendant obozu nie ma prawa nadawania fluchtpunktów. Noak opowiada mi w zaufaniu o warunkach pracy w Politische Abteilung. Przede wszystkim musiał złożyć przyrzeczenie zachowywania ścisłej tajemnicy. W przeciwnym razie — wiadorrio! Noak ma dostęp do wszystkich akt personalnych i mówi, że w moich aktach jako powód aresztowania podana jest przynależność do WB (Wider-standsbewegung — akcja oporu), a poza tym uwaga, że należę do Lagerstufe I. Co ten stopień oznacza, nikt nie wie. Z niedowierzaniem słucham opowiadań Noaka o jego warunkach pracy. Jego zwierzchnik, Nadreńczyk Misch, nawet w naszej obecności oburza się na Hessla za brutalne odnoszenie się do nas. Gdy kiejdyś Węglarz źle napisał jakieś pismo, Misch dyskretnie zwrócił si6 do Noaka z prośbą, by w drugim pokoju pismo to przepisał, ale tak, by Węglarz tego nie zauważył, bo nie chciałby robić mu przykrości. Relacja Noaka wydaje nam się fantazją. Noak i Węglarz nadil mieszkają z nami. Wieczorem wracają na apel, a po nim mają święty spokój. Hessla to wyraźnie denerwuje i usiłuje zapędzić ich wieczorem do pracy, ale interwencja Mischa uprzytamnia mu, że ci dwaj jemu nie podlegają. Hessel często podczas apelu rannego, a także wieczornego każe mi wywołać jakiegoś więźnia lub zamówić do pracy. Musi to być zrobione „schnell, schnelł"; nie pozwala nawet wziąć czapki, nie mówiąc już o nałożeniu płaszcza. Przy kilkunastostopniowym mrozie różnica temperatury wynosi około 30 stopni. Zaziębiłem się i dosta- 269 łem takiego zapalenia krtani, że tylko szeptem mogę mówić. Zgłaszam się do proif. Michałowicza, który zapisuje mi jakieś pastylki. Z Politische Abteilung wróciła nasza lista fluchtpunktów. Na ogólną liczbę 8^3, skreślono 72, zostało więc tylko 11. Wśród nich znalazłem się ją i Mankiewicz. Wszystkim tym, którzy do czasu rozprawy w Sondprgericht przesłani zostali z Zamku na Majdanek, a więc Lipskiemu, Kaszubskiemu, Serafinowi, Szwajcerowi itd., zdjęto punkty. Czyżbym był aż tak grubą rybą, że zaliczono mnie do grupy tych najniebezpieczniejszych 11 więźniów, wymagających specjalnej czujności ze strony władz obozowych? Zaczynam być zarozumiały i nabieram dla siebie respektu. Aktualny wykaz fluchtpunktów odesłano do Blockfuhrerstube III i IV pola, mają tam pilnować, aby więźniowie ci nie opuszczali swoich pól. Sam polecenia te wystukuję ma maszynie. Przychodzi wiadomość z DAW, że kanałem-podkopem przygotowanym przez Fiedorowa i spółkę uciekło 11 więźniów. Dowiedzieliśmy się, że esesmani nie kazali zasypać podkopu, tylko wejście założyli po prostu cegłą. Podkop wychodzi na cmentarz i stamtąd bractwo zwiało. Ani jednego nie złapano. Fiedorow rozpacza, że jemu się nie udało, i twierdzi, że zbiegli byli jego komplisami, z którymi współpracoy/ał przy wykopie. Prawie równocześnie miała miejsce inna próba ucieczki. Ukrainiec, pracujący w kuchni na rewirze, kazał zasypać się na wozie obierzynami z kartofli. Wóz należał do jakiegoś wieśniaka z okolicy. Chłop najwidoczniej czegoś się domyślał, ale nie chcąc ryzykować, zaraz w bramie zameldował blockfiihrerom swoje podejrzenia. Spod łupin wyciągają przerażonego Ukraińca, przyprowadzają go do Schreibstube. Tu Hessel, Kostial i Villain biją go do krwi, a wreszcie zakuwają w kajdany. Policja przekazała do obozu więźnia Klewara, dwudziestokilkuletniego przystojnego chłopaka, Polaka, który zwiał przed trzema tygodniami i byl już nawet zdjęty ze stanu więźniów. Już raz uciekał — z obosoi w Buchenwaldzie. Przetrzymywany jest w kancelarii, czeka na decyzję Thumana. Pytamy go o szczegóły ucieczki. Opowiada, że gdy pracował na drodze, w pobliżu spostrzegł włazy kanałowe. Nie zauważony, w jednej chwili spuścił się do włazu. Siedział w kanale dwie doby, a gdy zorientował się w nocy, że Postenkette została cofnięta, wylazł na powierzchnię i już go nie było. Postenkette wtedy przez 48 godzin nie była zdejmowana, ale daremnie szukano go na terenie obozu. Wędrował pieszo drogą na Kraków, w pobliżu którego mieszkają jego rodzice. Nocował u obcych, po chałupach, po stodołach lub w lesie. Przed samym Krakowem zatrzymał go policjant „polskiej" policji granatowej i mimo próśb i zaklinań odstawił na posterunek żandarmerii niemieckiej, która odesłała go do obozu pracy w Płaszowie, także pod Krakowem, a stamtąd z powrotem na Majdanek. Twierdzi, że w Płaszowie są znacznie lepsze warunki bytowe, wyżywienie itp. Nie dziw, to tylko obóz pracy. Zabierają go na przesłuchanie do Thumana: najpierw baty, potem dokładny, z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów, opis ucieczki — wreszcie wraca do nas na pole. Chodząc w sprawach służbowych do Blockfuhrerstube, spotykam często po drodze platformę z zupami RGO. Jako konwo-jentka przyjeżdża urodziwa wysoka brunetka, z ładnymi nogami, w sportowym futerku. Blockfuhrerzy otaczają ją kołem, żartują i dowcipkują, a ona szczerzy do nich zęby. Tymczasem odbywa się wyładowywanie pełnych, a załadowywanie pustych kotłów po zupie. Więźniom nie wolno kłaniać się kobietom więźniarkom, a cóż dopiero „cywilnym". Chętnie bym jednak przed nią zdjął czapkę w podziękowaniu za jej pracę, za codzienną jazdę na Majdanek i w mróz, i w deszcz, na otwartej platformie. Wiem od Kaszubskiego, który ją zna, że jest to panna, ziemianka, że przy okazji zdejmowania i ładowania kotłów doręczane są także inne przesyłki, paczki i grypsy dla nas, a znów w pustych kotłach pod przyśrubowanymi pokrywami nasze listy odchodzą w świat. Jej przypadła rola wdzięczenia się do esesmanów, w ten sposób odwraca ich uwagę od tego, co się przy platformie dzieje. 271 Mamy doskonałą okazję do spotykania się z naszymi rodzinami. Brudne mundury haftlingowskie (pasiaki) oddawane są do dużej pralni w Lublinie. Odtransportowuje je na ciężarówce kilku haftlingów z Bekleidungskammer pod eskortą więźniów na stałe przydzielonych do Bekleidungskammer. Spotkania są z góry omówione i krewni czekają już na nas w pralni jako „personel". Za to, by więzień nie należący do kommando Bekleidungskammer mógł pojechać do pralni, kapo z Bekleidungskammer dostaje butelkę wódki. Esesmanom funduje się likier i wtedy można spokojnie rozmawiać ze swoimi, godzinę i dłużej. Niestety, ta droga dla mnie jest niedostępna, bo Hessel mnie nie puści, a gdyby i tę trudność udało się pokonać — to mój fluchtpunkt nie zezwala mi na wychodzenie z obozu. Z zazdrością słucham więc, że koledzy spotykają się ze swoimi żonami, narzeczonymi, matkami. Koledzy z Bekleidungskammer — np. Krupski, Rode i Dęb-ski — między upraną bielizną i mundurami przewożą grypsy, konspiracyjną bibułę, a przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny". Gazetki te wkładają robotnicy pralni w rękawy mundurów, które są jakoś specjalnie składane. Mundury z konspiracyjną prasą otoczone są szczególną pieczołowitością. Gazetki kolportuje się w obozie, oczywiście, tylko wśród zaufanych. Druga skrzynka dla grypsów jest u buchaltera browaru, do którego więźniowie z kommando SS-Kantine jeżdżą po piwo i lemoniadę. Listy ważniejsze i pilne, np. do Warszawy, są bezpośrednio wysyłane przez kuriera, w ten sposób unika się cenzury, która w Lublinie, z uwagi na Majdanek, jest szczególnie ostra. Tą samą drogą dostajemy odpowiedzi. Alarmy lotnicze w nocy są coraz częstsze. Słychać czasem przelatujące grupy samolotów radzieckich, lecz ani artyleria przeciwlotnicza nie strzela, ani myśliwce nie atakują nieprzyjaciela w powietrzu. Nie słychać też detonacji zrzucanych bomb. Z innych miejscowości nie nadchodzą wiadomości o bombardowaniach, więc wnioskujemy, że zrzucane są desanty dla oddziałów partyzanckich. Przy każdym alarmie robi się nam błogo i wtedy śpimy dwa razy smaczniej. 272 Dostaję Totenmeldung. Badacz Pisma Świętego, któremu Hessel przed kilkoma tygodniami przedstawił do podpisania deklarację, zmarł na tyfus. Rzadki w XX wieku okaz męczennika za wiarę. Thuman wymyślił dla nas urozmaicenie na niedzielne popołudnie. Nieoczekiwanie obiad musimy jeść na dworze — nikomu nie wolno wchodzić do bloku, odbywają się rewizje. Przyszło kilkuset esesmanów i wyrzucają z łóżek wszystkie sienniki, zabierają przy tym wszelką znalezioną pod nimi odzież, bieliznę, obuwie, szaliki itd. Rewizja trwa 3—4 godziny — esesmani klną, bo przepadło im „wychodne". Łup jest obfity, wywozi się z pola kilka wozów załadowanych skonfiskowanymi przedmiotami. Jest obawa, że i u nas, w kancelarii, mogą dokonać rewizji, wobec tego trzymam moją zapasową bieliznę w pudełku schowanym w magazynie odzieżowym u Pietrońca. Rewizje takie powtarzają się mniej więcej co 2—3 niedziele, na zmianę na III albo na IV polu. Śmiertelność w obozie jest bardzo duża. Codziennie 70—90 trupów. Wielki kontyngent stanowią więźniowie ewakuowani ze szpitali w innych obozach. Pozornie całkowicie odcięci od świata, w zasadniczych sprawach jesteśmy au courant tego, co się dzieje w świecie i na frontach. Codziennie przychodzi gadzinówka „Nowy Głos Lubelski", dla kapów 30 egzemplarzy „Warschauer Zeitung", której jeden egzemplarz jest zostawiany dla nas po kryjomu. Wiadomości stąd zaczerpnięte uzupełniane są i korygowane nasłuchem Londynu, prowadzonym przez Fahrbereitschaft na radioaparacie w samochodzie komendanta obozu oraz wiadomościami nadsyłanymi w grypsach z Lublina. Przyjechał transport kilkuset Żydów polskich z obozu pracy w Budzyniu. Są to w większości inżynierowie z Warszawy i Łodzi, którym w Budzyniu powiedziano, że potrzebni tu będą jako specjaliści technicy. Zgłaszali się więc dobrowolnie i obecnie są przeraże- 18 — 485 dni... 273 ni, że znaleźli się na Majdanku, oraz tym, że nie ma tu żadnych zakładów przemysłowych, w których by jako spece byli potrzebni. Również z Bliżyna przyszedł jakiś transport Żydów. Wszyscy oznaczeni są literą A. Specjalny imienny ich wykaz nadszedł z gestapo. Muszą być umieszczeni razem w jednym bloku na IV polu i nie wolno im z pola wychodzić. Na ich temat Kostial mówi z Hesslem szeptem. Wygląda mi to jakoś podejrzanie. Chrypka moja trwa nadal, mimo iż połykam od dwóch tygodni pastylki zaordynowane mi przez prof. Michałowicza. Wybieram się więc do niego ponownie, ale na próżno, bo ma jakąś komisję. Zgłaszam się do dr. Pawłowskiego, który daje mi inny preparat. Przy okazji dowiaduję się, że uruchomiono w obozie gabinet dentystyczny. Męczyłem się od trzech miesięcy, bo przy jedzeniu zgryzłem sobie złoty mostek w ten sposób, że na brzegu powstał ostry kant, który kaleczył mi boleśnie język. Dentysta Francuz, którego świeżo przysłali z Buchenwaldu, tylko jeden raz przejechał borem po ostrej krawędzi mostka i sprawił mi natychmiastową ulgę. Zdarzają się coraz jaskrawsze wypadki niesubordynacji i pijaństwa wśród „zielonych" bandytów. Nie ma prawie dnia, by jednego lub dwóch „zielonych" nie przyprowadzono do Schreibstube, gdzie z polecenia feldfiihrera Hessel odlicza im po 25 czy 50 batów. Wobec esesmanów przyjmują oni postawę wyzywającą, co mnie nawet zdumiewa. Gdyby Polak lub Rosjanin pozwolił sobie na coś podobnego, to by go z miejsca zatłukli obcasami. Nie twierdzę, że nasza wiara nie pije, ale czynią to z umiarem i np. wchodząc przez bramę pola nie zataczają się. Niemcy nie umieją pić — piją na pusty żołądek, „zagryzając" papierosem, i są „gotowi" już po trzech kieliszkach. Z oficjalną karą chłosty jest istna szopka. Gdy więzień coś zbroi, sporządza się w tej sprawie meldunek, który z wnioskiem Thumana odchodzi do Inspekcji Obozów w Oranienburgu. Inspektorat orzeka o wymiarze kary, która może być wykonana po poprzednim zbadaniu delikwenta przez obozowego lekarza SS. Maksymalna kara to 25 batów. Wyrok jest spisany na dużym formularzu, na którym musi być odnotowane nie tylko wykonanie kary, ale nawet nazwiska biją- 274 cych kapów, jak również orzeczenie lekarskie. Tak wygląda sprawa w teorii. Na taki wyrok czeka się mniej więcej osiem tygodni. W rzeczywistości zaraz po schwytaniu na gorącym uczynku otrzymuje więzień pierwsze bicie od kapo, potem po odprowadzeniu go do esesmana dostaje dalsze baty i kopniaki, przy pisaniu meldunku bije go feldfurnier, a Hessel też nie pozostaje w tyle. Wreszcie Thuman, po otrzymaniu meldunku, wzywa więźnia na przesłuchanie i swoim ciężkim pejczem daje 50—70 batów. Razem więzień taki zbierze nadprogramowo 100—120 batów i wtedy, gdy wszystko jest już prawie zapomniane i zagojone — dostaje po „zbadaniu lekarskim" 25 batów, a czasem tylko 10—15 batów. Badanie lekarskie polega na tym, że lekarz przygląda się biciu. Ta szopka z odsyłaniem meldunków do Oranienburga praktykowana jest zaledwie od kilku miesięcy. Dawniej Thuman sam wyznaczał karę -— skazywał na przykład na 75 batów, ale więzień równocześnie dostawał drugie tyle, jako nawiązkę wymierzoną od samych blockfiihrerów. Straszny był dla mnie widok wykonania — na wniosek Oranienburga — kary chłosty na kobiecie — Polce. Wezwano ją do nas na III pole. Była to drobna, szczupła blondynka, w wieku może 25—30 lat (tu w obozie wszyscy poważniej wyglądają). Rozciągają ją na koźle przed kancelarią, jakiś bandyta trzyma za ręce, Hessel bije, a sadysta Thuman przypatruje się i uśmiecha, słysząc jej jęki. Kanalia Hessel bije z taką pasją, że wraca spocony, choć na dworze jest około 10 stopni mrozu. Och, sukinsyny, zapłacicie nam jeszcze drogo za to katowanie! Śledztwo w sprawie Biirzera i Marmorsteina jest kontynuowane. Przychodzi lagerarzt do Hessla i wyciągają z kartoteki To-tenmeldung Marmorsteina, który według tego dokumentu rzekomo zmarł na zapalenie płuc. Następnego dnia na miejsce tej karty przynosi lagerarzt inne orzeczenie, w którym jako przyczynę śmierci podano samobójstwo. Słyszę, jak Hessel z przekąsem opowiada unterscharfuhrerowi Albrechtowi, że akta Marmorsteina zamiast wzrastać, coraz bardziej topnieją. Każdy, kto ma dostęp do kartoteki, stara się za każdym razem usunąć choć jeden papierek. 275 Obóz koncentracyjny w Radomiu został podporządkowany Majdankowi. Jesteśmy z tego podporządkowania zadowoleni, gdyż wobec plotek o ewakuacji Majdanka na zachód za Wisłę, przeszedłby nasz obóz, jako władza nadrzędna, do Radomia i nie musielibyśmy tam zaczynać obozowego życia od początku. Stany liczbowe podporządkowanych obozów wędrują do Zelenta. W Radomiu są internowani Polacy i Żydzi. 7 marca rano odszedł transport półtora tysiąca kobiet do Ra-vensbriick, większość to Polki. Nie pozostawiono w obozie ani jednej kobiety. Dziesiątki więźniów rozstają się ze swymi sympatiami. Z okien naszej sypialni przyglądam się, jak kobiety, wszystkie w pasiakach i w białych chusteczkach na głowie, przechodzą przed naszym polem, potem skręcają koło Fahrbereischaft przez Gartne-rei do Dziesiątej. Idą krótszą drogą przez miasto na dworzec. Eskortują je esesmani z psami na smyczy. Do obozu koncentracyjnego w Ravensbriick w Meklemburgii jakiż to kawał drogi! Ileż nocy spędzą w bydlęcych wagonach na gołych deskach przy stałej temperaturze poniżej zera! Przeglądam kartoteki tych kobiet, przesłane do naszej kancelarii, i stwierdzam, że wyjechały teraz z Majdanka m.in. Irena Panenkowa, działaczka społeczna Preissowa, córka rozstrzelanego prezydenta m. Warszawy Słomińskiego, Kur-cyuszowa, i inne. Szcześniewski opiekuje się kommandem dla nieletnich i pracuje dla polskiego kontrwywiadu. Jest on nadzwyczaj pomysłowy w obmyślaniu sposobów ukrywania i przesyłania raportów. Lepi z cementu różne figurki — słonie i inne zabawki dla dzieci, i w ich wnętrzu ukrywa zaszyfrowane meldunki, przesyłane następnie do Lublina. Dziś rapportfuhrer zatrzymał go na polu, ponieważ miał na pół odpruty numer na bluzie, i zaprowadził do Schreibstube. Wśród więźniów powstaje popłoch, bo właśnie przed chwilą Zelent wręczył mu kilkanaście grypsów do ekspedycji, a przecież wiadomo, że przede wszystkim zrewidują go i dokładnie obmacają. A wtedy wsypa! Właśnie do kancelarii wchodzi Szcześniewski z miną bardzo niewyraźną. Rapportfuhrer zaczyna go bić po twarzy, Hessel, gorliwy, do- kłada od siebie, wyzywając od Scheisspolacken, i wreszcie... każą mu się wynosić. Po apelu wieczornym Szcześniewski wyznał mi u Zelenta, jakim materiałem był obładowany i co jemu, a także nadawcom, groziło. Miał szczęście! Zadziwia mnie fakt, że kapowie niemieccy dysponują tak wielkimi sumami pieniędzy. Żaden z nich nie otrzymuje paczek, a jedzą znacznie lepiej od nas, otrzymujących przesyłki. Drób, ryby, wódka, torty to ich codzienne menu. Dorabiają się na grabieży mienia więźniów, przede wszystkim Żydów. Na tym tle często dochodzi między kapami do kłótni, czasem nawet do bójki. Istnieje specyficzny antagonizm między Schommerem i Niemcem Lipińskim. Schom-mer waży 50 kg, a Lipiński ponad 100 kg. Wiadomo, kto nad kim góruje, mimo to Schommer rozpowiada na V polu, że Lipińskiego w zapasach położył. Powtórzono to Lipińskiemu; następnego wieczoru Schommer znów obrywa za swoje przechwałki. Krążą pogł oski, że z Maj danka ma odej ść j akiś transport. Co prawda wojska radzieckie nie posunęły się w rejonie Łuck—Dubno, ale czytamy, jak to swoją taktyką Niemcy stale „pozbawiają" Rosjan możności wykorzystania swoich sukcesów przez ciągłe skracanie linii frontu. Sceptycy się zastanawiają, czy aby przez to nie skraca się front również dla Rosjan. I pomyśleć, że gadzinowa propaganda potrafi przedostać się nawet przez druty kolczaste. Były lageraltester Ott, nauczyciel, więc zdawałoby się człowiek inteligentny, tłumaczy mi z całym przekonaniem, że wojska niemieckie przygotowują pułapkę dla Rosjan: wycofują się z dalekich obszarów Rosji, niszcząc kraj i koleje, by zbliżyć się do własnego zaplecza. Rosjanie będą więc mieli ogromne trudności z zaopatrzeniem frontu posuwającego się stale na zachód. I na tym właśnie polega — jak mnie zapewnia Ott — genialne wciągnięcie nieprzyjaciela w pułapkę. Myślę, że jakkolwiek on i ja jesteśmy ofiarami hitleryzmu i obaj go nienawidzimy — on pozostał patriotą niemieckim i wierzy w te brednie, bo pragnie zwycięstwa Niemiec. i Zapowiedziany jest już oficjalnie transport 700 więźniów. Do- ;kąd, nie wiadomo, jak zawsze trzymane to jest w tajemnicy. Hessel z feldfuhrerem wybierają ludzi do transportu. Któregoś dnia dostaję 276 277 700 numerów z poleceniem dokładnego sprawdzenia — nikt z jeńców rosyjskich nie może znaleźć się w tej grupie, za co osobiście jestem odpowiedzialny. Muszę wyciągnąć kartoteki, przejrzeć je i ułożyć alfabetyczną listę transportową. Hessel upoważnia mnie do wyeliminowania z niej wszystkich niezbędnych ludzi, czyli więźniów pracujących w stałych kommandach. Mnie w to graj. Eliminuję wszystkich znajomych Polaków, z innych narodowości — w pierwszym rzędzie inteligentów. Uzgadniam z Zelentem, kto z Polaków ma być zatrzymany. Wieczorem przychodzi do mnie Hessel i każe dołączyć do transportu kartę prof. Karabanika, Polaka, który tak jak Hessel jest na Majdanku od chwili jego założenia i którego cenimy wszyscy jako dobrego człowieka i patriotę. Co to za kombinacja? — myślę. Poza tym każe dołączyć jeszcze innego Polaka, ale nie przypomina sobie jego nazwiska, pamięta tylko przezwisko: „Kuchenblech". Udaję, że nie wiem, kto ma to przezwisko, chociaż od razu uprzytomniłem sobie, że jest to vorar-beiter SS-fryzjerów, Żurawski, urzędnik Państwowych Zakładów Inżynieryjnych, który też razem z Hesslem przyjechał na Majdanek. A więc Hessel wysyła z transportem dwóch najstarszych polskich więźniów. Kiedy Hessel poszedł spać, kartę Karabanika wkładam do kartoteki na swoje miejsce. Jeszcze raz przeglądam karty, czy przypadko-wp nie ma kogoś z naszych ludzi. Jutro zbujam Hessla, że na pewno Karabanik przez pomyłkę gdzieś się zawieruszył i dlatego został pominięty. Trzy maszyny czekają na robotę, na każdym arkuszu 40 nazwisk, czyli do pisania 18 arkuszy, a więc dla jednego pisarza po 6 arkuszy z rubrykami: imię i nazwisko, numer, data urodzenia, kategoria więźnia, narodowość i zawód. Idę spać o 1 w nocy. Rano Karabanik przybiega do kancelarii. Półgłosem mówię do niego: — Uciekaj pan, nie zwracaj pan na siebie uwagi Hessla. — Ależ ja jestem wyznaczony do tansportu — mówi podniecony. — Nic podobnego, zmykaj pan! Nadchodzi właśnie Hessel i powiada: — Ja, mein lieber Karabanik. Du gehst in Transport. Wtedy wyjaśniam, że jego nazwisko nie zmieściło się w liczbie 700. — Jak to? — powiada Hessel — przecież on tu stoi — i pokazuje pod literą „K". Karabanik! Oczom nie wierzę! Co się stało? Kto w nocy wyciągnął kartę Karabanika i umieścił na miejscu kogoś wycofanego? Czytam listę i znajduję jeszcze nazwisko inż. Eustachego Góreckiego, współbudowniczego miniatury zamku zamojskiego, mistrza gry w szachy. W nocy działy się jakieś cuda, bo nikt z pisarzy się nie przyznaje, nikt nic nie wie. Czy to czyjaś zemsta, czy za łapówkę jakiegoś prominenta, a raczej dwóch, wycofano i wstawiono nazwiska Karabanika i Góreckiego? Trudno sprawdzić. Niestety, lista już napisana, więc Góreckiego wyrwać nie mogę. Karabanik pertraktuje z Hesslem i za jakąś łapówkę (bo o to Hesslowi chodziło) zostaje skreślony z listy, na to miejsce wstawiono kogoś innego. Dopiero teraz, na osobności, wyjaśniam Karabanikowi genezę sprawy. Jest wściekły na Hessla, że wymusił od niego łapówkę. Dostaję od Zelenta polecenie podania składu narodowościowego transportu „700" oraz przybliżonej daty wyjazdu; chodzi o przygotowanie ewentualnego odbicia więźniów przez organizację. Około 50% składu transportu stanowią Polacy. Przewidywany termin wyjazdu komunikuję Stachowi. Transport ulokowany jest w dwóch oddzielnych blokach. W określonym dniu wszyscy ustawiają się na placu apelowym. Jest mroźny wicher, Jabłoński zaczyna odczytywać listę. Wśród więźniów odchodzących z transportem dyscyplina jest rozluźniona, uważają, że nic nie można im zrobić, bo najgorsza kara, tzn. wysłanie z transportem, już ich spotkała. Ludzie rozmawiają ze sobą, nie zwracają uwagi na to, czy „schreiber" jego nazwisko odczyta. Jest gwarno, szum wiatru tłumi głos wy czytującego nazwiska. W pewnej chwili wicher wyrywa ze zgrabiałych rąk Jabłońskiego dwie kartki listy transportowej, które wpadają do kałuży. Jabłoński podnosi je i biegnie do kancelarii, aby wysuszyć bibułą. Hessel biegnie za nim i zaczyna go w kancelarii bić, kopać, w końcu rzuca w niego stoikiem i przewraca (chłopa wysokości 1,90 m) na ziemię. Teraz mnie każe wyjść na dwór i kontynuować czytanie listy. Widzę, że sprawa nie jest łatwa. Każę wszystkim ustawić się w jedną grupę, przechodzić „gęsiego" koło mego stołu i podawać swoje nazwisko. Odnaj- 278 279 dywanie nazwisk, mimo alfabetycznego układu listy, nie jest takie proste, jakby się zdawało. W ciągu godziny mam ponad 200 ludzi odfajkowanych, a wszystko ogółem, wraz z odszukaniem przekręconych nazwisk, trwało ponad 4 godziny. Dopiero teraz można powiedzieć, że transport jest w porządku. Arbeitseinsatzfuhrer hauptscharfiihrer Troll w asyście Thumana przeprowadza segregacje kommand stałych, obsługujących działy administracyjne obozu, a więc Poststelle, Bekleidungskammer, Ef-fektenkammer, Bad, SS-Kiiche, SS-Kantine itp. Stan każdego kom-rnanda ma być zredukowany do połowy. Wszystkie kommanda ustawione są na placu apelowym. Asystuje przy tym feldfiihrer Villain i Hessel. Mnie wołają do zapisywania numerów. Jest może 8 stopni mrozu. Troll dyktuje numery tych, którzy mają być w kommandach Zatrzymani. Stoję z odkrytą głową i piszę bez rękawiczek. Zapisywanie numerów według dyktanda niemieckiego jest bardzo uciążliwe, gdyż w języku niemieckim cyfr nie wymienia się według tej kolejności, jak są napisane, tylko odwrotnie: jedności przed dziesiątkami. 87 czyta się: siedem i osiemdziesiąt. Przy 4-cyfrowych liczbach dyktujący nie wymienia tysięcy, setek, dziesiątek i jedności, lecz dyktuje np. 48—87. Trzeba pisać z ogromnym skupieniem, by cyfr nie zapisać kolejno tak, jak się je słyszy. Ponieważ nazwisk nie wyczytują, sprostowanie omyłki jest bardzo trudne i potem przy wyciąganiu kartotek wychodzi na jaw błąd, bo często natrafiamy na więźnia, który dawno umarł lub wyjechał z transportem. Zapisywanie numerów nie należy właściwie do mnie, lecz do Tetycha z Arbeitseinsatz. Ale on, Olszański i inni są słabiej obeznani z językiem niemieckim i stale przy dyktowaniu numerów przestawiają cyfry, więc Hessel odrywa mnie od kartoteki do tej trudnej pracy. Spotykam się teraz oko w oko z kolegami z Bekleidungskammer. Stoi ich dwunastu z kapo Marciniakiem. Troll dyktuje mi tylko 6 numerów i idzie do następnej grupy. Mijam sześciu odstawionych i słyszę błagalne szepty: „Zapisz pan mnie". Znam ich wszystkich po nazwisku. Ale Troll już dyktuje dalsze numery. Wszędzie szepty i mrugania do mnie. Po ukończeniu segregacji Troll wraca i z niektórych grup dodaje jeszcze po 1 lub 2 ludzi. Teraz to już nikt nie będzie pamiętał, ilu z każdego kommanda zostawiono. Mam sine, 280 zgrabiałe palce, ledwo już trzymam ołówek. Wracam do kancelarii, a Hessel jużwoła, by mu dać listę. Powiadam, że muszę przepisać, ale że chwilowo mam ręce zgrabiałe. Hessel więc idzie na obiad. Przybiega do mnie unterscharfiihrer Miiller z prośbą, by jakiegoś jego protegowanego (więc kapusia, który denuncjuje, gdzie jest wódka lub biżuteria) wstawić na listę. Odpowiadam, że listę już oddałem i żeby z Hesslem to załatwił. Teraz szybko muszę w imiennej kartotece wyszukać nazwiska i numery tamtych prominentów z Bekleidungskammer — dopisuję trzech Polaków, również do innych kommand po jednym lub dwu, w miarę przypominania sobie nazwisk. Hessel wraca z obiadu, lista już jest podfryzowana i gotowa. Transport „700" odszedł, zaraz też dostaję polecenie, by w kartotece odnotować, że transport odszedł do Natzweiler. Marny obóz na granicy Lotaryngii i Niemiec, kamieniołomy. Tak mi żal Góreckiego. Nie ma wątpliwości, że ktoś podstępnie wpakował go do transportu. Od Pietrońca dostałem prawie nowe buty wojskowe. Wreszcie, po roku, możliwe obuwie! 'Majdankowi podporządkowano nowo utworzony obóz w Warszawie. Ma on być urządzony gdzieś w getcie na Stawkach i kompletnie izolowany od aryjskiej Warszawy. Do obozu tego odchodzi nasz komendant pola Villain, a na jego miejsce przychodzi unterscharfiihrer Groffmann, ten, który rok temu był komendantem pola i zdegradowany został przez Thumana za niezabezpieczenie gwoździami bloku, w którym nocował transport do Buchenwaldu. W drugiej połowie marca 1944 r. zaczyna się ogólne segregowanie wszystkich więźniów. Kommanda z III pola nie wyruszyły do pracy, wszyscy zostali w blokach. Przychodzi polecenie, aby 2—3 bloki zebrały się w jednym, gdzie więźniowie mają się rozebrać do naga. Rozkaz wykonany. Więźniowie rozebrani stoją już parę go- 281 dzin i czekają na przyjście Thumana. Zjawia się wreszcie w towarzystwie dr. Rindfleischa, feldfiihrera Groffmanna i Hessla. Wzywają mnie jako speca od pisania liczb dyktowanych po niemiecku. Thuman wchodzi do bloku, blokowy woła: >yAchtung"', i więźniowie rzędem, jeden za drugim, defilują przed komisją. Thuman poleca zapisywać tych, których on zakwalifikuje jako „Schuster" (szewców). Numer więźnia, przy którym Thuman mówi „Schuster", Hessel natychmiast odczytuje, a ja wpisuję go na listę. Obserwuję, że na tych „szewców" wybiera Thuman samych kulawych, słabych, chorowitych i tzw. gamlów. Jeśli spostrzeże medalik lub szkaplerz na szyi, zrywa go i rzuca na ziemię, po czym dwukrotnie uderza więźnia trzciną po głowie i ironicznie pyta: — Kommunist? W pewnej chwili podchodzi jeden z Polaków z ryngrafem Sodalis Marianus, zawieszonym na piersiach. Hessel w swej gorliwości zrywa ten ryngraf, rzuca na ziemię i depcze buciorami. Na oddzielnym arkuszu każe mi Thuman zapisywać tych, którzy mają świerzb, wrzody i inne choroby skórne. Jestem przerażony, patrząc na ten ogromny odsetek chorych, którzy są ofiarami fatalnych warunków higienicznych, braku witamin i złej przemiany materii. Po przeglądzie całego pola Thuman udaje się do kuchni, gdzie z kolei kucharze i cały personel Schreibstube, też na golasa, defilują przed komisją. Zaklasyfikowani do grupy „szewców" mają być tego samego dnia przeniesieni na IV pole. Do jakiej mają być użyci pracy — nikt z nas nie wie. Znowu zaczyna się obłędna praca. Trzeba wyciągnąć kartoteki kilkuset ludzi, sporządzić Verlegungsliste (wykaz przeniesienia) z uwzględnieniem rubryk: numer, nazwisko i kategoria więźnia. Wśród wyciągniętych kart znajduję kilka z adnotacją „zmarł" albo: „przeniesiony na IV pole". Wynika z tego, że albo Hessel źle odczytał numery, albo ja źle zapisałem. Na szczęście nie spytał mnie Thuman o dokładną liczbę ludzi wybranych jako „szewcy". Kartoteki układam według bloków, informuję też pisarzy blokowych, które numery odchodzą na IV pole i jakie zmiany w związku z tym następują w stanie apelowym poszczególnych bloków. Na wszystkich kartach musi być odnotowane przeniesienie na IV pole. Tę czysto mechaniczną robotę, polegającą na wpisywaniu rzymskiej IV na kartę, oddaję memu pomocnikowi. Muszę jeszcze wszystkich chorych przenieść na V pole. Po dwóch dniach zabiera mnie Hessel na IV pole, na którym przeprowadza się identyczną segregację, ze wszystkimi szykanami: a więc rozbieraniem się do naga, wyczekiwaniem po kilka godzin w nie opalanym bloku na komisję, zrywaniem medalików i szkaplerzy, waleniem trzciną po głowie z ironicznym: „Kommunist". Groffmann poznał mnie i ze zdziwieniem stwierdza, że ogrodnik jest główną siłą kancelaryjną przy ekspedycji transportów. Półgłosem pyta o coś Hessla, do mnie dochodzi tylko słowo „Gartner", na co Hessel odpowiada z dumą, jakby to jego dotyczyło: — Tak, to przemysłowiec, który dla rozrywki (Zeitvertreib) miał majątek ziemski. Jaki to parweniusz, ten Hessel; szczyci się, że ma takich podwładnych. Kiedyś, gdy byłem jeszcze ogrodnikiem, indagował mnie, skąd mam tyle wiadomości teoretycznych z zakresu botaniki i uprawy ziemi. Odpowiedziałem, że przez kilka semestrów byłem słuchaczem Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Tę wyłudzoną ode mnie informację wykorzystywał potem przy każdym incydencie, wymyślając mi pogardliwie od „Doppeldoktor", który nie potrafi najprostszej sprawy załatwić. Znów wybrano kilkuset „szewców", znów ta sama procedura, ale nauczony doświadczeniem, na pytanie Thumana dotyczące liczby wyselekcjonowanych, podaję o pięć osób mniej niż zanotowałem; zrobiłem sobie rezerwę na ewentualnie źle zapisane numery. W dalszym ciągu nie wiadomo, co zrobią z tymi „szewcami". „Szewców" z III pola nie ulokowano oddzielnie na IV polu, lecz porozrzucano po różnych blokach. Jaką szopką jest cała ta lekarska segregacja świadczy fakt, że wielu z tych, których Thuman przed dwoma dniami zaliczył na III polu do „szewców", dziś uznał za zdrowych i silnych. Wielu przypomniałem sobie z twarzy. Wśród nich jest także Iwan, dozorca latryny na III polu, który nawet z tego „stanowiska" potrafił ciągnąć korzyści, puszczając do latryny po „godzinach urzędowych" tylko tych, którzy dają mu papierosy. Przy bardzo częstej i rozpowszechnionej biegunce i dy-zenterii duża liczba węźniów miała do Iwana interesy „nie cierpiące zwłoki". Pamiętam go dlatego, że nosi literę „P"; uznany został przez gestapo za Polaka (przyszedł z transportem z więzienia we Lwowie), mimo iż pochodzi z Uralu i nie umie ani słowa po polsku. 282 283 Następnego dnia Thuman wybiera znów na III polu jakichś ludzi, ale Hessel numerów już nie dyktuje, tylko odsyła ich do oddzielnej grupy, gdzie ja spokojnie odpisuję numery z piersi. Jest w tej grupie około 100 osób. Zapisałem już 80, gdy Hessel woła, bym przerwał zapisywanie i poszedł za Thumanem. Wyjaśniam, że jeszcze nie zapisałem wszystkich numerów. — To nic — powiada — ja to już załatwię, leć za schutzhaftla-gerfuhrerem. Ten już stoi w furtce obozu z arbeitseinsatzfuhrerem Trollem. Biegnę więc za nimi i wołam jeszcze do blockfuhrera: — 8830 aus dem Lager. Myślę, że idziemy na identyczną selekcję na IV pole, lecz Thuman idzie dalej. Aha, idziemy więc do rewiru na V pole. Ale Thuman z Trollem i tamtą bramę mijają i idą dalej. Zatkało mi dech. „Jezus Maria! — przemknęło mi przez głowę — prowadzi mnie do krematorium". Czuję, że mi krew z mózgu odpływa, robi mi się zimno pod czaszką... A więc przyszła kolej na mnie. Czyżby doszli do wniosku, że za dużo wiedziałem i trzeba mnie sprzątnąć? Idę jak zahipnotyzowany. Próba ucieczki nic nie da, bo na samym zakręcie drogi do krematorium, koło V pola, stoi wieżyczka z karabinem maszynowym; a gdybym uciekał w kierunku pola, to wprost na Posten-kette. Wpatruję się w plecy Thumana i staram się z gestykulacji jego w rozmowie z Trollem coś wywnioskować, jednak rozmowa wygląda na obojętną. Ale skoro Thuman potrafi swoją czteroletnią córeczkę zabrać do przypatrywania się rozwałkom więźniów w krematorium, to dlaczegóż by miał objawiać jakiś niepokój czy podniecenie, prowadząc jednego delikwenta ze sobą? Zbliżamy się do krematorium. Za każdym krokiem kontury komina stają się coraz większe, coraz wyższe. Idziemy lewą stroną drogi, tj. wzdłuż drutów kolczastych V pola. Krematorium znajduje się po prawej stronie. Od bramy krematorium dzieli nas już jakieś 20 kroków. Thuman przestał rozmawiać z Trollem i zatrzymali się. Ja też przystanąłem. Każda sekunda wydaje mi się nieznośnie długa! Thuman zostawia Trolla, idzie do bramy krematorium, odwraca się i... kiwa na mnie palcem. A więc koniec ze mną! Biegiem zbliżam się do niego. Patrzy na mnie zimnymi, zielonymi oczyma, jakby się delektował moim widokiem. Pauza — cisza — słyszę pulsowanie krwi w skroniach — wreszcie mówi: — Pójdziesz na VI pole i przed bramą będziesz na mnie czekał. Odetchnąłem, jakby mi odczytał wyrok uniewinniający. Odchodząc, mijam Trolla, który przypatrywał się naszej rozmowie z drugiej strony drogi, a teraz razem z Thumanem wchodzą do krematorium. Gdy ochłonąłem z pierwszego strachu, zacząłem się zastanawiać, po co wysłał mnie Thuman na VI pole. Wiem, że bloki tam zostały niedawno ukończone, nikt w nich jeszcze nie mieszka. Przy bramie do VI pola nie ma żadnego posterunku SS, ale widzę z daleka, że po polu kręci się kilkanaście osób. Czekam 15 minut, wreszcie zjawia się Thuman. Wchodzimy do któregoś z bloków. Są tu magazyny ze starym obuwiem, przy sortowaniu którego zatrudnieni są więźniowie z IV pola. Nie wiedziałem, że urządzono tu już część magazynów. Znów rozbieranie, zapisywanie numerów, pierwszy raz w sposób spokojny, bo nie ma Hessla, który nerwowym tempem chce zadokumentować swoją nadzwyczajną sprawność. Najwidoczniej ludzie wiedzą już o zdzieraniu medalików, bo przy rozbieraniu się zdejmują je sami i zostawiają przy odzieży. Po ukończeniu segregacji Thuman każe mi wrócić na III pole i wydzielić karty spisanych. Wracam po dzwonku obiadowym. Nie zdążyłem jeszcze zdjąć płaszcza, a już wpada Hessel i żąda listy tych, których rano zacząłem zapisywać na III polu. Przypominam mu, że przecież kazał mi przerwać robotę i biec za Thumanem, że sam miał sprawę załatwić. Hessel rzuca się jak w ataku szału, mówi, że o niczym nie chce wiedzieć i że muszę mu dać natychmiast wykaz numerów. Wreszcie daje mi pół godziny. Jeżeli w ciągu tego czasu listy nie otrzyma, zabije mnie. Taki jest właśnie Hessel, taki jest typowy sposób stawiania spraw w obozie. Co na to miałem odpowiedzieć? Zapinam machinalnie kurtę, biorę papier i zwracam się do Olszańskiego, by mi pomógł odszukać tych ludzi. Wiadomo, że byli z IV pola, a nie z naszego, ale gdzie ich tam szukać w 22 blokach? Blockfuhrer na bramie nie chce nas dwóch wypuścić, a mnie samemu, z fluchtpunktem, nie wolno z pola wychodzić. Tłumaczę mu, o co chodzi, wreszcie nas wypuszcza. Olszański mówi mi w czasie drogi, że grupa tych 100 ludzi odesłana została na VI pole, ale tam na czas przerwy obiadowej chyba nie zostali. Mijamy więc IV pole i idziemy w kierunku VI. Widzimy, że ku nam maszeruje jakaś grupa. Pytam ich, skąd idą, z jakiej pracy? Okazuje się, że wracają z VI pola na IV. Po chwili rozmowy orientuję się, że właśnie oni byli rano na III polu i 284 285 że właśnie ich zacząłem spisywać. Wywołuję kilka numerów z listy rozpoczętej przeze mnie — odzywają się. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Gdyby grupa zdążyła przed spotkaniem z nami wejść na IV pole i gdyby ludzie rozeszli się po blokach, to nawet sam Thu-man tej grupy nie mógłby odtworzyć. Co za szczęście! Gdy po piętnastu minutach wracamy i meldujemy, że lista gotowa, Hessel zaniemówił, jednak — przy całej swej bezczelności — krępował się zapytać, skąd te numery wyczarowałem. Kartoteki „szewców" wybieranych w czasie trzech segregacji leżą oddzielnie i Hessel kilkakrotnie podkreślał, że za zaginięcie którejkolwiek odpowiadam osobiście. Mówię, że nie mogę odpowiadać za to, co się w nocy dzieje. Skrzynie z kartotekami nie mają zamknięcia. Kapowie niemieccy wieczorami grzebią w kartotece, a poza tym często przetrzymywani są w kancelarii przez noc różni więźniowie świeżo przysłani z więzień lub haftlindzy, izolowani na czas nocy z różnych powodów. Hessel robi z tego wielką aferę. Kostial każe wykaligrafować na dużym kartonie zakaz zbliżania się do kartotek osobom obcym. Podaję Hesslowi projekt napisu. Składa się on z sześciu słów. Hessel odpowiada: „Quatsch", on to sam napisze. Przynosi jedną wersję, za chwilę ją odwołuje, daje drugą, zmienia cztery razy, w końcu powiada kreślarzowi, by tak wypisał, jak ja proponowałem. Znów ma odejść jakiś transport. Thuman każe wszystkim zdrowym z IV pola przejść na III pole na segregację. Tym razem wybiera do transportu samych zdrowych, każe przy tym numery dodatkowo zakwalifikowanych „szewców" zapisywać oddzielnie. Niektórych w ogóle nie każe wpisywać. Rosjanin Iwan, szef latryny, tym razem uznany zostaje za „szewca", ma więc trzy różne zakwalifikowania. Segregacja trwa cały dzień, nikt z więźniów nie wie, do jakiej grupy został zakwalifikowany. Stałe, już okrojone, kommanda nie były do segregacji wezwane. Część naszej bezrobotnej wiary ukryła się przed segregacją u Zelenta, Pietrońca itp. W ciągu dnia wybrano około 1800 osób. Z kartoteki muszę wyciągnąć teczki z kartami tych więźniów. Poza mną nikt nie wie, ile mam numerów na liście. Tymczasem zaczynają się targi i branie łapówek. Rosjanie przez Langa proponują Hesslowi po 10 rubli w złocie od każdego skreślonego z transportu. Hessel bierze od każdego delikwenta łapówkę, po czym 2g6 pyta mnie, czy takie nazwisko figuruje w transporcie. Jeżeli jest, każe je skreślić. Ja na własną rękę, bez porozumiewania się z zainteresowanymi, wycofuję wszystkich Polaków — więźniów politycznych, chorych i najmniej odpornych. Każdy z nich ma tu swoje chody, podziemne kontakty, paczki — w nowym obozie na obczyźnie musiałby zaczynać od nowa. Uzgadniam tę taktykę z Zelentem. Za kilka dni wybiera Thuman dalszą partię do kompletu 3000, tym razem trochę więcej, by w razie jakichś reklamacji był zapas. A urzędowe reklamacje napływają — ze stajni, z SS-Kiiche, SS-Kantine, a także „na zapas", by podanych imiennie więźniów nie wysyłać w transporcie. Wacek Lipski prosi mnie, bym otoczył opieką mecenasa Mieczysława Pruszyńskiego, który został przeniesiony z IV pola na III i uchronił się przed transportem. Hessel kwalifikuje go jednak do transportu. Widzę zabiedzoną, wymizerowaną twarz Pruszyńskiego. Nie orientuje się on nawet, iż sprawa załatwiona została pomyślnie — a nie mam czasu odszukać go i powiadomić, że zlecenie Wacka wykonałem. Dziś mamy 26 marca 1944 r. Okrągły rok jestem na Majdanku. Rok temu jakże byłem zmaltretowany, bezradny, ot, nieznany numer. Dziś skupia się w moich rękach część istotnej pracy, dziś mogę wpływać na zmianę losu mych kolegów (chciałbym zawsze na lepsze), skreślając nazwiska np. przy selekcjach do kommand czy przy ustalaniu list transportowych. Ciekaw jestem, czy ja spotkam się z pomocą, gdy sam będę w potrzebie. Tyle było bliskich terminów mego zwolnienia — i skończyło się na niczym. Brat w listach już tej sprawy nie porusza, a Mary wprost zwróciła się do mnie, bym sam wskazał, jakie trzeba podjąć starania, abym był zwolniony. Widzę, że sprawa jest beznadziejna. Krążyły pogłoski, że z transportu do Natzweiler, w drodze, koło Tarnobrzega, uciekło w dwóch grupach około 70 więźniów. I rzeczywiście, przywieźli 13 Rosjan skutych w kajdany, ujętych w rejonie Tarnobrzega. Są mocno pobici. Siedzą u nas w kancelarii i feldfiihrer zapowiada im, że będą rozstrzelani. Jeden z nich jest ran- 287 ny w nogę. Wzywają ich na tradycyjne przesłuchanie z batami do Thumana. Rannego muszą koledzy nieść. Wszyscy dostają flucht-punkty, a ich imienny wykaz idzie do Blockfuhrerstube jako uzupełnienie do wykazu, na którym i ja figuruję. Pytam feldfiihrera Grof-fmanna, czy rannego można odesłać na rewir. Pada krótkie „nie, niech zdechnie". Noga jest mocno spuchnięta, przecieka ropa, konieczny jest zabieg chirurgiczny. Prowizoryczny opatrunek, założony przez nas na stopę, jest niewystarczający, nie zahamuje procesu gangreny. Przychodzi depesza z Natzweiler, że transport nadszedł i że brak 67 więźniów. Dopiero po otrzymaniu potwierdzenia przejęcia transportu przez nowy obóz można wysłanych więźniów zdjąć u nas ze stanu i odnotować w kartotekach datę przetransportowania do nowego obozu. Ucieczki idą na rachunek starego obozu. W tej sytuacji nie mogę odnotować, kto został odtransportowany, dlatego wezwano telegraficznie Natzweiler, by podał nazwiska brakujących. Więc akcji odbicia transportu nie było... W związku z ucieczką z ostatniego transportu stolarnie dostały polecenie wykonania dużej ilości drewnianych ram, odpowiadających poprzecznemu przekrojowi wagonu towarowego. Ramy mają być oplecione zwojami drutu kolczastego. Dostaję polecenie, by 12 Rosjan-zbiegów z transportu do Natzweiler wciągnąć na listę przygotowywanego transportu 3000 osób, trzynasty z gangreną w nodze, odszedł na rewir z wysoką gorączką. Nie mówią mi, dokąd transport ma iść, ale podsłuchałem rozmowę Ko-stiala z Hesslem, z której dowiaduję się, że transport idzie do Oświęcimia. Posyłam gońca po Zelenta, bo trudno mi wyjść z kancelarii, i natychmiast mu tę wiadomość przekazuję. Alfabetyczna lista transportu jest gotowa, oddzielnie Rosjanie, oddzielnie inne narodowości. Teraz musi być ten wykaz sprawdzony. Naturalnie nie ma mowy o tym, by na placu ustawić 3000 osób i wywoływać nazwiska. Ustala się więc, że blok po bloku będzie podprowadzany do kancelarii, że ludzie „gęsiego" będą koło mnie przechodzili, a ja będę sprawdzał nazwiska i odfajkowywał. Czytanie listy zaczyna się 29 marca o godz. 7 wieczorem. Koło godziny 9 wieczorem rozlega się dzwonek alarmowy z Blockfuhrerstube: oho, nad- 288 chodzi Thumar Hessel przylatuje z jadalni kapów, na ślepo wyciąga plik teczek z kartoteki, łapie stare totenmeldungi, segregator ze starymi starkemeldungami, rozkłada to wszystko na stole i udaje, że tak jest zapracowany, iż nie widzi, co się naokoło niego dzieje. Dopiero mój okrzyk „Achtung" podrywa go na nogi przed Thumanem. Jak Hesslowi nie wstyd tak się przed nami ośmieszać, czyżby nie zdawał sobie z tego sprawy? Thuman przygląda się sprawdzaniu listy przez pół godziny i odchodzi. Widzę, że poza kolejką wprowadzają dwu Rosjan i wiodą ich za balustradę między nasze biurka; siedzą tam esesmani, m.in. Gossberg, obecny komendant IV pola. Jakiś blokowy melduje, że Rosjanie mają przy sobie stalowe piłki. Rzeczywiście, podczas rewizji znajduje Gossberg parę piłek w szwach płaszczy. Zaczyna ich bić po twarzy ręką, potem laską, wreszcie chwyta za głowę jednego, potem drugiego i wali nimi o mur. Na ścianie powstaje duża krwawa plama, a wokół tego miejsca w promieniu dwóch metrów bryzgi krwi. Rosjanie straszliwie jęczą, mają zmasakrowane twarze. Gossberg każe ich odprowadzić, równocześnie, nie panując nad sobą, zasapany mówi do siedzącego Groffmanna: „Ach, cóż to była za rozkosz!" Oczy ma tak błyszczące, jakby nastąpił u niego orgasmus. Goniec zmywa krew z podłogi, z szafy i stołu stojącego w pobliżu. Czytanie idzie dalej. Hessel wychodzi o godz. 11 i poleca mi, bym go o drugiej nad ranem obudził, wtedy ja będę się mógł położyć. Pracuję do 5 rano, wolę całą robotę zrobić sam, bo Hessel na pewno coś by sknocił, wystarczy, że zapomni wstawić jedną fajkę i będzie się nazywało, że jednego człowieka brak. A gdy przeliczą wszystkich i okaże się, że wszystko się zgadza, wyniknie nowa sprawa: kto wkręcił się na miejsce tego, którego nazwiska nie odfajko-wano. Hessel wstaje o pół do szóstej i pyta mnie, ale bez gniewu, dlaczego go nie zbudziłem. Byłem pewien, że za niewykonanie tego rozkazu nie będzie mnie bił. Więźniowie wiedzą, że przed opuszczeniem obozu odbędzie się generalny „filc" i że nie uda się nikomu zabrać ani pieniędzy, ani biżuterii. Toteż od kilku dni w blokach transportowych odbywają się pijackie orgie. Pieniądze nie mają wartości, ma się je komuś oddać, to lepiej wódkę kupić. Cena półlitrowej butelki wódki dochodzi do 1500 zł. Dostawcami są różni kombinatorzy, m.in. pracownicy z łaźni, którzy są z esesmanami w bardzo bliskiej komitywie. Un- 19 — 485 dni... 289 terscharfiihrer Miiller zajęty jest od rana do wieczora dostarczaniem wódki: jeździ do Lublina na rowerze i przywozi wódkę zaufanym z łaźni. Transport odchodzi 30 marca rano. RGO przysłała dla transportu paczki żywnościowe. Bezpośrednio po rozdaniu paczek zarządzone jest Antreten na placu apelowym. Przychodzą chmary esesmanów i odbywa się dokładny „filc" — obmacywanie wszystkich szwów ubrań. Przy okazji odbierane są paczki RGO, przeważnie nie rozpakowane. Zabiera się nawet chleb. Feldfiihrer każe przynieść skrzy-nie-nosze, w których fasuje się dla bloków chleb, i w nich zbiera się skonfiskowaną żywność. Wypełniono już takich skrzyń kilkadziesiąt i odniesiono do chlewu, dla świń esesmańskich, hodowanych przy ich kuchni. Nie wypadało paczek RGO odesłać wprost do chlewa, a więc najpierw trzeba je było rozdać, a potem skonfiskować jako zakazane przedmioty. Grupy zrewidowane stoją na przedzie placu apelowego, gdzie nikomu zbliżać się nie wolno. Wszyscy mają na nogach holenderskie saboty z drewna i niezdarnie nimi szurają po ziemi. Ma to utrudniać ucieczkę w podróży. Więźniów z fluchtpun-ktami esesmani zakuwają u nas, w kancelarii, w kajdanki po dwóch. Wyglądają one jak bransolety i są tak zrobione, że przy szarpaniu ich ogniwa ściągają się o kilka ząbków, ale potem już się nie rozluźniają. Przy nieopatrznych ruchach krępują więc rękę coraz mocniej. Ładna perspektywa — taka podróż przez kilka dni. Czeka i mnie taka jazda w kajdankach! Spoglądamy na siebie — ja i Mankiewicz — żałośnie. Zelent znów dostał ode mnie wykaz transportu według składu narodowościowego i Lublin przed 48 godzinami został powiadomiony o przybliżonym terminie odejścia transportu. Kierunek transportu niewiadomy. Może tym razem transport odbiją. Przy przechodzeniu kolumny przez bramę Thuman przeprowadza jeszcze raz dorywczą rewizję: wyrzuca w błoto szczoteczki do zębów, mydło i inne tak obojętne dla bezpieczeństwa transportu przedmioty. Po raz ostatni liczą tych ludzi na Majdanku. Przed bramą czekają kompanie esesmańskie z „fujarkami" (erkaem) i cała sfora (około 50—60) psów specjalnie tresowanych na pasiaki. Na polu zrobiło się pusto. Bezpośrednio po odejściu transportu Hessel zapędza nas do pracy. Po chwili wchodzi do kancelarii feldfiihrer, każe wszystkim 290 przerwać robotę i natychmiast iść spać. Czy jest to forma uznania dla naszej pracy, czy ludzkie ustosunkowanie się, w każdym razie rozsądne podejście — przecież trzeba nam dać trochę odpoczynku, bo za kilka dni czeka nas dalsza harówka. Na dworzec w Lublinie sprowadzono stolarzy i ślusarzy do pomocy przy ekspedycji transportu. Po powrocie z dworca opowiadają, że po każdej stronie wagonu towarowego lokowano 25 więźniów, odgradzając ich od środka wagonu gęstą kratą z drutu kolczastego, jakby ścianą. Stolarze i ślusarze potrzebni byli do umocowywania owych ram z drutem kolczastym w poszczególnych wagonach. Środek wagonu, szerokości rozsuwanych drzwi, przeznaczony był dla konwoju. Wszyscy więźniowie musieli siedzieć i zapowiedziano im, że w przypadku podniesienia się któregokolwiek konwojenci będą strzelać. Już na dworcu w Lublinie postrzelono kilku haftlingów, którzy zlekceważyli ten rozkaz. Słyszałem rozmowę Kostiala z Hesslem o tym, że w najbliższym czasie cały obóz będzie zlikwidowany i że na Majdanku zostanie mała obsada więźniów dla ewakuacji magazynów i prowadzenia biurowości. Organizuje się wyjazd wszystkich Żydów. Transport łatwy, zaledwie kilkaset osób. Lippman nie jest zakwalifikowany do transportu, ale Hessel przekonuje Kostiala, że Lippman jako mieszaniec należy do Żydów. Wpisują go więc na listę. Następnego dnia przychodzi polecenie z góry, aby go skreślić. Na IV polu spisuję numery również tych 50 polskich Żydów z literą A, ale każą mi te numery oddzielnie notować i nie umieszczać ich na liście transportowej. Po moim wyjściu z bloku, gdzie są owi Żydzi, zamykają blok na kłódkę. Transport odchodzi następnego dnia. Na skutek zabiegów Hessla w ostatniej chwili Lippmana także ubierają w pasiak i saboty. Feldfiihrer daje mu bochenek chleba i 100 „junaków" — Hessel postawił jednak na swoim. Transport odchodzi do obozu pracy w Płaszowie pod Krakowem. Płaszów — obok Radomia — brany jest 291 pod uwagę jako miejsce, dokąd ma być ewakuowana reszta obozu. Do Starkemeldung każe Hessel podać tych pięćdziesięciu Żydów z literą A (prawdopodobnie Aktion) jako „exekutiert". Co to za jedni, za co ich stracono — nie wiadomo. Tajemnicę tę wzięli ze sobą do grobu. Przychodzi Totenmeldung, że Rosjanin z gangreną w nodze zmarł. Feldfuhrer ma jeszcze jedno życie ludzkie na swoim koncie. Na Majdanku ma zostać 80 kapów niemieckich i 80 Polaków inteligentów w charakterze sił kancelaryjnych w poszczególnych biurach. Reszta ma odejść w dwóch transportach. Zdrowi w jednym, a rewir, „szewcy" i słabowici — w drugim. Montuje się transport zdrowych. Jest ich około 700. Przeważnie inteligencja polska. Thuman przeprowadza selekcję wśród lekarzy na V polu. Prof. Michałowicz musi się na równi z innymi rozebrać i defilować przed nim nago. Przywykłem już do takich widoków, ale teraz spojrzawszy na tego uczonego, uświadamiam sobie szczególnie dobitnie, jak naród polski jest poniżany i jak haniebnie go się tu traktuje. Zabierają do transportu większość lekarzy, m.in. prof. Michałowicza, Hanusza, dr. Sztabę, poza tym inż. Witolda Sopoćkę, a z II pola prawie wszystkich polskich lekarzy i schreiberów, m.in. Krzysztofa Radziwiłła, prof. Poniatowskiego, mec. Gackiego. Pozostali tam już tylko Kazimierz Gałczyński, Czesław Kulesza i Andrzej Pilarz. Idzie też część kancelarii rewiru, m.in. kpt. Wolf i Gregorowicz oraz cała kancelaria IV pola z dziennikarzem-ekonomistą Tadeuszem Gar-czyńskim, a z III pola prawie wszyscy nasi koledzy, m.in. Zelent, Szcześniewski, Dębski, Stamper, Kaszubski, Malanowski i Wszelaki, oraz wszyscy trzej polscy blokowi — jeden gorszy od drugiego: S., Olczyk i Meller (dotychczas nie wzięty do wojska, widocznie Hitler spodziewa się wygrać wojnę i bez niego). Pierwszy transport skomasowany został w blokach 5, 6 i 7. Mam dużo roboty, ale gdy tylko mogę, wpadam do nich, by się pożegnać ze wszystkimi znajomymi, chociaż niektórych znam tylko z twarzy 292 i nie wiem, jak się nazywają. Michałowicz i Sopoćko dali swoje paczki do mnie, do kancelarii, by uchronić je przed rewizją i kradzieżą. Leżą teraz we dwóch na jednym łóżku. Opodal widzę Zelenta — zgaszony, apatyczny. Żal mi go się robi. Pytam: — Stachu, chciałbyś zostać? Waha się z odpowiedzią: — Wiadomo, że nikt chętnie nie jedzie. Idę do Hessla i tłumaczę mu, że skoro ma zostać tylu ludzi, trzeba przecież mieć technika do konserwacji urządzeń wodociągowych. Hessel przez dłuższą chwilę zastanawia się, w końcu poleca: — Skreśl go z listy. Biegnę do Stacha i mówię, że jest skreślony z transportu. Patrzy na mnie, wyciąga rękę przez kratę łóżka, w milczeniu ściska mi dłoń. Gest ten jest bardziej wymowny aniżeli cały potok dziękczynnych słów. Uważam za wielki sukces, że wybitny działacz naszego pola zostaje na Majdanku. Wielki Piątek, 6 kwietnia 1944 r. Szczegółowy „filc" transportu na placu apelowym. Thuman wzywa mnie w charakterze tłumacza. Mam więc tam dostęp i mogę po kryjomu uścisnąć kolegom dłonie. Prof. Michałowicz prosi mnie w ostatniej chwili o interwencję u pewnej pani z PCK w Lublinie, by jego wnuczek dostał kordzik harcerski. Uczony o europejskiej sławie, człowiek po sześćdziesiątce, wyjeżdżający po rocznym pobycie na Majdanku na dalszą poniewierkę, pamięta o tym, by swemu wnukowi w Warszawie sprawić radość. Może ten chłopiec potrafi owym kordzikiem pomścić katusze dziadka! Inżynierowi Sopoćce w ostatniej chwili odbierają przy bramie szczoteczkę do zębów. Dzień jest dżdżysty. Wszyscy stoją skuleni, dobrze, że przynajmniej nie ma mrozu. Transport odchodzi do Gross-Rosen. Może to lepsze od Oświęcimia, bo mniej się o tym obozie słyszało. Teraz wyjeżdża prawdziwy „Majdanek" — więźniowie polityczni i najlepsi synowie Polski, ci, którzy cierpią w obozie za idee, którzy dumni są ze swych pasiaków. Święto Zmartwychwstania spędzą oni w zamkniętych klatkach, otoczonych drutami kolczastymi. W drodze na dworzec kolejowy ktoś szepnął więźniom, że transport będzie odbity — jadą w nim przecież sami Polacy — dlatego 293 wywożeni byli dobrej myśłi. Z transportem tym odjechał też adwokat Mieczysław Pruszyński. W kilka dni potem przychodzi depesza, że transport nadszedł w ciągu 36 godzin. Zamiar odbicia znów nie został zrealizowany. W zeszłym roku niedzielę wielkanocną spędziłem przy układaniu darniny, tegoroczną — z Hesslem, przy spisywaniu numerów na rewirze. Jest przepiękny dzień wiosenny. Przychodzę na obiad z opóźnieniem, wszyscy już podzielili się jajkiem. Na czas dostałem z domu paczkę świąteczną. RGO i PCK także przysłały nam paczki — wędliny, miód, jabłka i białe bułki. W pokoiku naszym siedzi in-żynier-leśnik Merta, Czech z Politische Abteilung. Przez kilkanaście lat był leśnikiem w Związku Radzieckim. Żadnym językiem nie umie mówić poprawnie. Zapomniał mówić po czesku, nie nauczył się dobrze po rosyjsku, po niemiecku mówi błędnie. Ma przeszło sześćdziesiąt lat, jest bardzo kulturalny i miły. Siedzi markotny, nie otrzymał paczki od siostry zamieszkałej w Wiedniu. Cieszę się, iż mogę kogoś zaprosić na święcone i wspólnie pałaszujemy zawartość mojej paczki. W „lany poniedziałek" zaczyna się spisywanie transportu na rewirze. Wyobrażałem sobie, że nie będę tam miał dużo roboty, gdyż Hessel umawiał się, że Grudowski sam sporządzi listę chorych według kartoteki rewiru, a potem do tej listy dopisze się „szewców" i niektórych słabowitych, eliminowanych z transportu do Gross-Ro-sen. Thumana nie ma, bo tym razem nie przeprowadza się segregacji, jadą wszyscy chorzy. Hessel wchodzi na jedną z sal — tu leżą gruźlicy. Do innej tylko zagląda przez drzwi, bo to blok tyfusowy. W mig zapada decyzja. Hessel poleca rewirkapo Bendenowi zmobilizować wszystkich pielęgniarzy i część ich wysyła do Fahrbereit-schaft po przyczepy samochodowe. Co to będzie? Teraz staje przy pierwszym bloku i każe wszystkim chorym wstać z łóżek. Nikt nie ma ubrania, bo odzież przy przyjęciu na rewir odsyła się do Beklei-dungskammer. W miejscach nasłonecznionych błoto zaczyna tajać, 294 w cieniu wszystko jest jeszcze zamarznięte. Chorzy wychodzą boso, w samych koszulach, okryci tylko kocem. Stoimy przy drzwiach, Hessel dyktuje mi numery, chorzy skupiają się przy bramie i grupami po 100—200 osób odprowadzani są na IV pole, które obecnie jest (poza obsadą kancelarii) całkowicie wyludnione. Tych, którzy nie mogą chodzić, pielęgniarze odstawiają do przyczep. Biorą chorego „na barana" albo niosą go we dwóch, zawiniętego w koc. Gdy na przyczepie zbierze się dwudziestu pięciu ludzi, pielęgniarze pchają ją na IV pole i wyładowują chorych do pustych bloków. Na rewirze opróżniają się systematycznie bloki jeden po drugim. Robi się tak dlatego, że ten potwór w ludzkim ciele, Hessel, chce sobie ułatwić spisywanie numerów i uniknąć chodzenia po cuchnących celach, ocierania się o gęsto ustawione, zawszone łóżka i wdychania bakterii gruźlicy lub dyzenterii. Dbając o zdrowie swej cennej osoby, każe 1800 chorym przechodzić w samych koszulach z pola na pole, do bloków przeważnie zdewastowanych, częściowo bez sienników i koców, jak po każdej ekspedycji transportu. Przebywając już cały rok na Majdanku, nie zdawałem sobie sprawy z nędzy panującej na rewirze. Co prawda są to przeważnie obcokrajowcy, nie-Polacy, a więc więźniowie pozbawieni opieki RGO, którzy zostali tu ewakuowani z rewirów innych obozów po to, by wykończyli się na Majdanku, tylko dotychczas nie zastosowali się do tego „życzenia". Jeżeli chorzy idą o własnych siłach, Hessel sam odczytuje numery zawieszone na szyjach. Tych jednak, których wynosi się „na barana" lub w kocach, boi się dotknąć i wtedy ja muszę rozchylać koszulę, by u nieprzytomnych lub zupełnie wycieńczonych wyciągnąć blaszkę i odczytać numer. Czasem myślę, patrząc na lekkie zawiniątko, że to dziesięcioletnie dziecko, a z koca wynurza się siwa głowa mężczyzny, tak wychudłego, że ważącego najwyżej 35—40 kg. Nie miałem też wyobrażenia, że można doprowadzić do takiego niesamowitego zawszenia. Zawieszone na szyjach sznurki z numerem pełne są gnid, a niektóre głowy, zwłaszcza u chorych leżących bezwładnie, są tak zawszone, że na odrośniętych włosach za uszami i na karku powstały całe grona skupiające nie setki, lecz tysiące gnid, jedną na drugiej. U niektórych wszy powyżerały w ciele rany. 295 Większość chorych oblepiona jest kałem, i to nie tylko ci z bloku enteritis, od których z dala zalatuje mdlącym, słodkawym fetorem. Przy wejściu do każdego bloku leży kilka trupów. Pozdzierano z nich nawet te obesrane koszule i położono na błocie fioletowo-woskowe ciała, wszystkie wychudzone do tego stopnia, że pod skórą brzucha zarysowują się kontury miednicy i kręgosłupa. Ręce i stopy przerażająco czarne z brudu, nogi aż do łydek oblepione kałem. Jakże inaczej wygląda ta śmierć w rzeczywistości od opisu podawanego przez władze rewiru w drukowanych zawiadomieniach przesyłanych rodzinom wraz z kondolencjami komendanta obozu. Thuman zjawił się na piętnaście minut, zaakceptował pomysł Hessla, by wszystkich chorych przerzucić na IV pole, i odszedł. Błoto zaczyna znów przymarzać. Godzina 17. Musimy wracać na III pole, na apel. Hessel przerywa spisywanie dalszych numerów. Liczba chorych zapisanych przeze mnie nie zgadza się z liczbą przeliczonych na bramie V pola. IV pole podaje jeszcze inną liczbę przyjętych. Rzecz jasna, jeżeli konających i nieprzytomnych załadowano do przyczep samochodowych jak tobołki, jednego na drugim, blockfiihrer na bramie musiał się przy liczeniu pomylić. Cyfry się nie zgadzają, ale Ko-stial macha na to ręką, bo wiadomo, że nikt z tych ciężko chorych nie uciekł. Cały wieczór spędzam na wyszukiwaniu i wyciąganiu odpowiednich kart, a pomocnicy moi układają je alfabetycznie dla sporządzenia listy. We wtorek dalszy ciąg przenoszenia chorych na IV pole. Makabryczny widok nieszczęsnych kukieł ludzkich, liczonych i układanych niczym worki. Nawet rewirkapo Benden, który wchodził w skład komisji selekcjonującej kandydatów do komory gazowej, obserwując stosowaną przez Hessla „sprawną" metodę spisywania chorych, kiwa głową z litością i przejęciem. „Czy to szczere?" — zadaję sobie pytanie. — „A może ty, kochasiu, zaczynasz się wobec nas, Polaków, asekurować?" 296 t V pole zostało całkowicie opróżnione. Ponieważ I pole też jest puste, więc posterunki stoją w nocy tylko na II, III i IV polu. Przy ostatecznym spisywaniu nazwisk według alfabetu pracujemy do białego rana. Transport razem z „szewcami" obejmuje ogółem około 2700 osób. Piszemy przez całą noc, rano lista transportowa jest gotowa i sprawdzona. Na środę kolej nie podstawiła wagonów, więc Hessel wyznacza czytanie listy na czwartek. Przychodzi Thuman. Hessel znów chce się popisać swoją pomysłowością. Zabiera więc cały personel Schreibstube i kilku przygodnych więźniów, razem dziesięciu, następnie rozbija ogólną listę wszystkich z transportu na 10 części i rozdziela je między członków owej dziesięcioosobowej grupy w ten sposób, że pierwszy dostaje litery A, B i część C, drugi dalszą część C, całe D i część E — tak jak się kończą strony. Sadza tych dziesięciu ludzi przy dwóch stołach w jadalni, po czym sprowadza tu chorych, wypędzonych z łóżek, i pojedynczo wypuszcza ich z powrotem do sypialni. Hessel rozdzielił listę na 10 części, żeby przyspieszyć wyszukiwanie nazwisk. Z początku wszystko idzie jako tako, jednak zdarza się, że w tym chaosie któryś z kontrolerów nie dosłyszy nazwiska czy tylko pierwszej litery albo któryś się zagapi, a tymczasem chory musi stać i czekać. Hessel przynagla do pośpiechu, sam wyszukuje nazwiska, bije w twarz tych, którzy nie dość szybko odnajdują zapis. Widzę, że z tej roboty nic nie będzie. Wystarczy, aby jeden „nieskoncentrowany" pomocnik, wzburzony uderzeniem w twarz, nie postawił w odpowiednim miejscu fajeczki, a po zakończeniu czytania będę odpowiadał za wpisanie fałszywych nazwisk na listę transportową. Już teraz z bloku nr 1 odstawiło się około piętnastu więźniów, których nie można było odnaleźć. Nic dziwnego: Holendrzy, Francuzi, Albańczycy inaczej wymawiają swoje nazwiska — nie tak, jak oficjalnie ochrzciło ich gestapo. Tych wszystkich odprowadza się do bloku 11. Po odczytaniu i odfajkowaniu poszczególnych pozycji z całej listy łatwiej będzie wśród nie odfajkowanych odnaleźć owe przekręcone nazwiska. W bloku nr 2 Hessel przekonuje się, że takie zbiorowe czytanie wcale nie usprawnia pracy. Odsyła więc wszystkich pisarzy na III pole, a mnie samemu poleca odczytanie nazwisk. Przeważająca część bloków nie ma podziału na sypialnie i jadalnie. Tam chorzy muszą wyjść lub być wyniesieni na dwór. Kładzie się ich zawiniętych w koce na ziemi. Staram się prze- 297 de wszystkim załatwić tych, którzy leżą w błocie, a potem dopiero stojących na własnych nogach. Niestety, właśnie wśród leżących niektórzy są nieprzytomni i nie mogą mi podać swych nazwisk. Kogo tu odfajkowywać? Nieszczęśników odnosi się do bloku nr 11. Numery odczytane na szyi przesyłam do kancelarii na III pole do sprawdzenia, jak się nazywa dany numer, i dopiero wtedy wiem, jakie nazwisko odfajkować. Thuman ustalił zasadę, że każdy, kto figuruje na liście transportowej, uważany jest za żyjącego, nawet gdyby już na IV polu zmarł. Umarli mają być załadowani do transportu, będzie się ich uważało za umarłych w drodze. Jakież straszne widzę obrazy! Chorzy nieprzytomni, z wysoką gorączką — bezwładne ciała leżące w błocie, wstrząsane konwulsyjnymi drgawkami. Jakiś Francuz krzyczy w malignie: — Zabijcie mnie, dobijcie mnie!... — Trzeba być poliglotą, by zrozumieć te jęki w języku serbskim, węgierskim, albańskim, holenderskim, włoskim... Zaczął mżyć deszcz. W błocie leżą dwaj radzieccy generałowie i pułkownik sztabu generalnego; któryś z nich nazywa się Nowikow. Pamiętam dzień, kiedy przed sześciu tygodniami przywieziono ich do obozu. Wtedy Hessel wieczorem przy wódce chwalił się, jaki to on dostał zugang; na jego polecenie owych trzech oficerów ściągnięto o godz. 10 w nocy z łóżek i sprowadzono do jadalni, by pijani ka-powie mogli na nich popatrzeć jak na rarogi i urządzić sobie pośmiewisko. Jeden z generałów zwraca się teraz do mnie, bym przetłumaczył esesmanom jego prośbę: „Jestem ciężko chory — powiedział — prawdopodobnie umrę. Dajcie mi tu spokojnie umrzeć, a jeżeli mój stan zdrowia się poprawi, wyślecie mnie za kilka dni z transportem". Tłumaczę jego słowa. W pokoju stoją sami podoficerowie SS: gruby Gossberg o wystających zębach, unterscharfiihrer z rewiru i kilku innych pętaków esesmańskich. Gossberg wybucha śmiechem i wykrzykuje do swych kompanów: „Oto, jak wyglądają rosyjscy generałowie!" Usłużny jak zawsze Hessel dodaje: „Das sollte die Welt regie-ren" (to miało rządzić światem). Obok mnie stoi dr Hett, Reichs-deutsch, lekarz — więzień z II pola, na którym są sami inwalidzi. Dziś został służbowo przydzielony tutaj. Patrzy teraz na Hessla pogardliwie. Kilkakrotnie był świadkiem poniżającego traktowania mnie przez Hessla i zawsze spokojnym głosem pomrukiwał, bym się tym nie przejmował. Zwracam się teraz do Hetta i mówię: 298 — Ciekaw jestem, jak by wyglądał niemiecki generał, którego by głodzono przez szereg miesięcy, nie dano mu możności mycia się, ubrano przy tym w łachmany i pozbawiono opieki lekarskiej. Hett w milczeniu kiwa głową... Defilują tak przede mną wszelkiego rodzaju flegmony, enteritis, gruźlica, chirurgia, choroby skórne, został jeszcze tyfus plamisty. Nikt nie ma odwagi wejść do tego bloku, posyłają mnie samego. Chorzy są już zgrupowani w jadalni; umyślnie nie siadam i nie opieram się o stół, na którym leży lista transportowa. Wśród tyfusowych znajduje się dopiero co przekazany tutaj aplikant sądowy ze Lwowa, Mainhardt, mój ogrodnik z jesieni 1944. Na zakończenie żegnam się z lekarzami — dr. Meterą, dr. Tomaszewskim i dr. Henrykiem Wojtkowskim, którzy jadą z transportem. W trzech blokach leżą „szewcy". Odczytanie ich nazwisk idzie sprawnie. Jest między nimi kapo Bolesław Reich, który w ostatniej chwili zwraca się w mej obecności do feldfuhrera z prośbą o wyłączenie go z transportu, gdyż jest Reichsdeutsch. Prostuję, twierdząc, że jest volksdeutschem. Feldfiihrer oświadcza mu, że w takim razie nie ma o czym mówić. Reich spogląda na mnie z nienawiścią. Myślę sobie: „Odpłaciłem ci w małym procencie za łajdactwa wobec Polaków. Dlaczego ty masz być zawsze tym lepszym pasażerem I klasy?" Wśród rekonwalescentów widzę drugą „perłę" Majdanka, volks<-deutscha Knipsa, który mnie prosi o interwencję u Hessla w sprawie pozostawienia go na Majdanku. Kiwnąłem głową i pomyślałem: „Właśnie takich jak ty nam tu potrzeba. Jedź sobie dalej!" Jako rekonwalescent wyjeżdża także z tym transportem Wacek Lipski. Ściskam go serdecznie. Czy się kiedyś zobaczymy? Piękne plany uwolnienia obozu spełzły na niczym! Jadą też por. Andrzej Szwajcer, mgr Jan Zaprawa Ostromęcki, kpt. Marian Smagacz, płk Władysław Smereczyński, inż. Mieczysław Grodzki. Było to 13 kwietnia 1944 r. Żegnając kolegów z rewiru dowiaduję się, że grupa ozdrowieńców z 3 bloku przyjęła przed wyjazdem komunię wielkanocną. Zaprawa otrzymał z zewnątrz hostię z odpowiednią instrukcją. Wystawiono obserwatorów. Wtajemniczeni więźniowie zaraz po rannym apelu zebrali się obok łóżka Zaprawy. Kilka słów powiedzieli Lip- 299 ski, płk Smereczyński i Zaprawa. Nastąpiła wspólna modlitwa, gorąca, szczera. Po niej uklękli Smereczyński, Grodzki, Smagacz, Lipski, Szwajcer, Szlachetko, dr Wojtkowski i inni. Zaprawa wyjął komunikant z małej białej koperty, podszedł do Lipskiego i udzielił mu komunii. Następnie Lipski wstał i udzielił komunii po kolei wszystkim klęczącym. Płynęły łzy wzruszenia. Potem nastąpiła wymiana uścisków dłoni w zupełnym milczeniu. Niestety, ja nie mogłem wziąć udziału w tej świątecznej komunii. Do sprawdzenia pozostał mi jeszcze blok 11 z tymi, których nie można było odnaleźć na liście. Tu mam najtrudniejszą robotę. Jest ich ponad stu dwudziestu. Wchodzę i widzę, że niektórzy nie doczekali mojego przyjścia. Jeden trup siedzi przy stole, oparty o blat, jakby zasnął, kilka innych leży po kątach. Jest już ciemno. Zaczyna się odgadywanie nazwisk i domyślanie się właściwej wersji, jeśli zostały przekręcone. Odkrywam m.in. niejakiego Rudkowskiego, który przyjechał sześć tygodni temu i nie figuruje ani w kartotece naszej kancelarii, ani w rewirze, i nie ma numeru. Kiedy już wszystkie nazwiska są odszyfrowane, idę z Hesslem do kancelarii rewiru i przeglądamy listę; kilka nazwisk nie zostało odfajkowanych, co oznacza, że albo tych ludzi w rzeczywistości nie ma w obozie, istnieją tylko w kartotekach, albo że któryś „pomocnik" po prostu zapomniał odfajkować to nazwisko. Co robić? Na nowo sprawdzać? W nocy to niemożliwe, a jutro rano transport mają już ładować na samochody. Nie pozostaje nic innego, tylko przy ładowaniu jeszcze raz przeliczyć wyjeżdżających. Tymczasem kilka samochodów zwozi odzież i przez całą noc będzie się ubierać chorych. Wracam na III pole całkowicie wykończony napięciem psychicznym i koszmarnymi wrażeniami. Myję ręce i przede wszystkim robię kontrolę bielizny. W kalesonach znajduję dużą wesz. Cholera... czy to tyfusowa, czy nie? Czy zdążyła już ugryźć? Zobaczymy! Dziś miałem ostatnią szansę złapania tyfusu. Rano odbywa się przygotowanie transportu. Wjeżdżają samochody ciężarowe i zaczyna się liczenie chorych. Jedni esesmani liczą ich przy wynoszeniu i wyprowadzaniu z bloków, drudzy przy ładowaniu na samochody, jeszcze inni przy wyjeździe z pola, inni na dworcu przy rozładowywaniu samochodów, wreszcie, po raz piąty, 300 przy władowywaniu ich do wagonów. Każdy wagon jest przegrodzony na pól i tworzy dwie klatki obite ramami z drutem kolczastym. Makabrycznie wygląda ładowanie konających, nieprzytomnych i zmarłych — bo jadą wszyscy razem. Te kukły ludzkie w samochodach ułożone były w kilku warstwach, jak worki. Ponad osiemdziesiąt trupów jechało wraz z żywymi i jako żywi ludzie. Przyznaję, że nie czytałem Boskiej komedii Dantego, ale sądzę, że reżyser tej miary, co Reinhardt, musiałby widzieć ostatnie trzy dni wysyłki transportu chorych z Majdanka, by mógł wystawić Piekło z takim realizmem. W ostatniej chwili muszę jeszcze sporządzić imienny wykaz szesnastu Rosjan z obsługi krematorium. Dołącza się ich do listy transportowej. Cel wiadomy: pierwsi pójdą do komory gazowej w Oświęcimiu. Pięciokrotne liczenie chorych przez esesmanów też nie daje rezultatu. Każdy podaje inną liczbę, odchylenie wynosi aż sześć osób. Ostatecznie więc nie wiadomo, ilu chorych wyjechało. Teraz musimy opracować cały materiał związany z transportami. Trzeba do właściwych obozów ekspediować Arbeitseinsatzkarten (karty, na których uwidoczniony jest zawód więźnia i odnotowane są poszczególne kommanda, w których pracował). Politische Abtei-lung odsyła akta personalne więźniów. Effektenkammer zamiast przekazać worki z prywatną odzieżą do właściwych obozów, kieruje je do Niemiec dla mieszkańców zbombardowanych osiedli. Warty stoją teraz tylko na II polu, gdzie zostali wszyscy radzieccy inwalidzi wojenni, w liczbie około 1500, i na III polu, na którym jest nas stu osiemdziesięciu. Równocześnie z nakazem transportu przyszło zwolnienie wszystkich zakładników (Geiseln). Zostałem o tym powiadomiony i byłem osobiście odpowiedzialny za dopilnowanie, by żaden zakładnik nie „wplątał się" do transportu. W ostatniej chwili Hessel włączył do transportu chorych byłego lagerkapo z naszego pola, Krausego, jednego z naj porządniej szych kapów, który zawsze stawał w obronie więźniów. Hessel dowiedział się, że Krause ma wysoką temperaturę i siłą kazał przeprowadzić go na IV pole, komunikując o tym ex post Kostialowi, który zarządzenie jego zaakceptował; w ogóle wszystko, co Hessel zrobi, jest zawsze za- 301 twierdzane. Krause ma początki tyfusu. Na pewno wykończy się w drodze bez zastrzyków i opieki lekarskiej. Na Majdanku zostały już tylko niedobitki. Czterej polscy zakładnicy i jeden niemiecki, gruźlik, przeznaczeni do zwolnienia muszą się podkarmić, gdyż władze obozowe nie chcą ich wypuścić tak zabiedzonych. Lekarz SS uznał, że stan zdrowotny obozu przedstawia się tak dobrze, iż zbędne jest przysyłanie zup przez RGO. mogli sobie iść swobodnie, ale nie mieli siły ruszyć się z miejsca i gdyby tak jeszcze dzień — dwa poleżeli, umarliby z głodu. Hessel komunikuje im, że muszą umrzeć, bo teoretycznie nie istnieją w obozie. Odsyła się ich do pustego bloku 15, gdzie już leży pięciu rekonwalescentów czekających na zwolnienie. Trupy z V pola chrzci się nazwiskami z owych siedmiu kart wykrytych przeze mnie w kartotece numerycznej, trzech ludzi żywych się odnalazło. Pozostałych dwóch nie dało się odszukać: prawdopodobnie odjechali z transportem. Wobec ewakuacji prawie 99% więźniów (nie licząc radzieckich inwalidów) zarządzone zostało zamknięcie poczty dla Majdanka. Urzędy pocztowe w Generalnym Gubernatorstwie nie przyjmują paczek adresowanych do obozu, a te, które jeszcze nadchodzą, poczta w Lublinie zwraca nadawcom. Przechodzimy więc na wikt wyłącznie obozowy. Teraz trzeba przeprowadzić remanent, sprawdzić, czy bilans się zgadza. Zostało nas 180 plus 5 chorych do zwolnienia. Z kartoteki wyjęte są wszystkie karty wyjeżdżających — owe 185 też wydzieliłem. Teraz polecono mi sprawdzić, czy w kartotece numerycznej nie ma ludzi żyjących. Teoretycznie kartoteka ta winna obejmować obecnie już tylko numery więźniów zmarłych lub wywiezionych z poprzednimi transportami. Szpital inwalidów radzieckich na II polu jest jednostką autonomiczną, nie figurują oni w naszej kartotece i nie mają numerów obozowych. Po dwudniowej kontroli wydobywam siedem kart ludzi, którzy teoretycznie jeszcze znajdują się w obozie. Gdzież się oni podzieli? Radzieccy inwalidzi robią porządki na IV i V polu. Przynoszą akta kartoteki rewiru, które Grudowski ma opracować, lekarstwa, instrumenty itd. Przy porządkowaniu baraków na V polu Rosjanie znajdują w łóżkach, pod siennikami, dwa trupy. Jednocześnie na IV polu odkrywają trzech żywych ludzi, też wciśniętych między sienniki. W gorączce pospiesznego ładowania transportu nie zauważono ich. Są tak zamorzeni, że nie mogą utrzymać się na nogach. To Rosjanie, którzy już od dwóch dni spali poza linią Postenkette, gdyż IV pole przestało być dozorowane; mogli więc uciec, gdyby chcieli, 302 Grzebiąc się w różnych starych szpargałach, odnalazłem pismo Magistratu m. Lublina, skierowane do komendy obozu Majdanek, z datą z lipca 1943, zawiadamiające, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni przeprowadzać się będzie remont rur wodociągowych i filtrów. Powołując się na ogólne ogłoszenie, Magistrat prosi komendę obozu o redukcję zużycia wody do 50%. Thuman uprościł to sobie — zamknął nam wodę całkowicie (a było wtedy w obozie tyle matek z drobnymi dziećmi!), pozwalając brać ją z hydrantu jedynie do podlewania kwiatów. Skład naszej kancelarii uległ redukcji: Jabłoński i Laskowski poszli do SS-Kuche, Serafin do SS-Unterkunft. My, którzyśmy zostali, musimy opracować olbrzymi materiał do półmiesięcznego sprawozdania dla Oranienburga. Któryś kapo wpada do kancelarii z nieludzkim rykiem: Thuman został przeniesiony do Neuengamme! Będzie tam komendantem obozu. Wywołuje to powszechny entuzjazm, wieczorem jest okazja do potężnej pijatyki u kapów. Teraz życie na Majdanku może stać się trochę możliwsze. Schutzhaftlagerfuhrerem zostaje Kostial, rapportfiihrerem — Mussfeld, szef krematorium. Arbeitseinsatz objął unterscharfiihrer Kostoj. Kombinator z niego jeszcze lepszy od Lauricha. Zamawia u Pietrońca kilkakrotnie po 10 par spodni, po pięć marynarek naraz i opyla je w Lublinie, inkasując grube tysiące. Kupuje za nie całe 303 połcie słoniny i każe je w kancelarii zapakować i zaadresować do Vaterlandu. Oprócz naszej grupy 180 więźniów i 1500 inwalidów radzieckich na II polu zostało jeszcze ponad 350 więźniów z DAW w Lublinie — z lageraltesterem Endersem. Są tam sami zawodowi stolarze: Niemcy, Holendrzy, Francuzi, Norwegowie. Wykonują dla Wehr-machtu stoły, szafy i inne meble. Panują tam idealne warunki współżycia. Enders dba o swoich podwładnych i gdy kiedyś pewien esesman uderzył któregoś więźnia, lageraltester złożył na niego meldunek i uzyskał jego przeniesienie. Nic więc dziwnego, że Hessel brał od Rosjan po 20 rubli w złocie za przekazanie do DAW. Obóz nasz mają podobno przekształcić w obóz przejściowy dla świeżo aresztowanych; dopiero stąd, po zarejestrowaniu na Majdanku, będzie się z nich formowało transporty do innych obozów. Polacy zostali we wszystkich kommandach jako pracownicy umysłowi, do każdego kommanda przydzielony jest jeden Niemiec-kapo jako kontroler, reszta Niemców, półanalfabetów, pęta się po obozie bezczynnie. Mam wrażenie, że są tu w charakterze straży bezpieczeństwa, aby Polacy nie uzyskali przewagi. Jako pomocników i robotników fizycznych przydzielają nam do pracy radzieckich inwalidów. Grupę polską zredukowano do takich rozmiarów, żeby w każdej chwili można było nas szybko ewakuować. Koledzy z Bekleidungskammer przypomnieli sobie wreszcie, że nie mam spodni. Pietroniec przynosi mi jedną parę. Przy takim ambaras de richesse, kiedy z tylu tysięcy więźniów zdjęto cywilne ubrania, trudno byłoby stwierdzić, że w dalszym ciągu spodni nie ma. Hessel każe mi wysiać nasiona zebrane w zeszłym roku. Jest piękna słoneczna pogoda. Chętnie biorę szpadel i grzebię w ziemi. Zdaje mi się, że jestem w moim ogrodzie w Komorowie, w każdym razie na własnym gospodarstwie. Rok temu pod moim kierownictwem usypywało się te rabaty, sam sadziłem kwiaty, zbierałem na-fl siona — teraz znów sieję! Przy zbieraniu nasion koledzy pokpiwaliil 304 sobie ze mnie, pytali, po co to robię, czy zamierzam na następną wiosnę jeszcze zostać na Majdanku? Ja też tak myślałem. Tymczasem przyszła wiosna — i jeszcze jestem tutaj. Teraz jednak wiem na pewno, że z tych posianych nasion kwiatów zbierać nie będę. Pole jest puste, Hessel nie stoi mi nad karkiem, mogę więc rozkoszować się pracą w ogrodzie i oddawać rozważaniom. Przychodzą mi na myśl średniowieczne klasztory i ich zasługi dla rozwoju kultury w dziedzinie rolnictwa i ogrodnictwa. Jakież przesadne były nasze laickie wyobrażenia o ciężkiej regule zakonnej, na przykład trapistów! Spanie w trumnie, posty, milczenie, wstawanie o godz. 2 w nocy na modlitwę, samobiczowanie. Jakże chętnie zamieniłbym się z trapistami; ich regułę odczuwałbym jak idealne warunki pobytu w luksusowym pensjonacie. My, więźniowie, nie potrzebujemy sobie przy powitaniu przypominać słów „memento mori" — śmierć codziennie zagląda nam w oczy. Przypominam sobie Certosa di Pavia, klasztor kartuzów w odległości trzydziestu kilometrów od Mediolanu. Każdy zakonnik miał tam osobny apartamencik — sypialnię, pracownię, własny ogródek i ustęp. Co za komfort! W chwilach wolnych od modlitw fabrykowali słynną „chartreuse" w dwóch smakach i kolorach. Taki żywot traktowało się jako ofiarę dla Boga — czyż nasza ofiara dla Ojczyzny nie jest niewspółmiernie większa? Pohlmann gania biednego Zelenta bez litości. Musi on z wszystkich bloków ściągać stoły, stołki, koce, miotły i inne ruchomości do bloku 8. Tam też sam się ulokował i mieszka. Chodzi czarny od kurzu, umorusany jak nieludzkie stworzenie. Trzyma u siebie swego przyjaciela Kazimierza Mliczewskiego z Brodnicy, który leży chory na tyfus. Hessel oświadczył, że teraz chorować nie wolno, bo nie ma rewiru; gdyby ktoś zachorował, odeśle się go specjalnym transportem do innego obozu. Komendant obozu Weiss odszedł gdzie indziej, podobno z powrotem do Dachau. Przyjechał nowy. Hessel wyraża się o nim lekceważąco, widać nie kanalia, bo on tylko przed takimi ma respekt. 20 — 485 dni... 305 Zelent przy robieniu porządków znajduje złoty zegarek i dwa pierścionki. Zaraz odsyła to do RGO na cele społeczne, prosząc przy swej skrupulatności o wydanie mu pokwitowania. Osice jakiś znajomy oddał na odjezdnym 4000 zł, gdyż i tak pieniędzy tych nie mógłby zabrać ze sobą. Osika radzi się mnie, co z nimi zrobić. Sam tu żyje w jakim takim „dobrobycie", ale żona, która pracuje jako nauczycielka, cierpi nędzę. Odpowiadam mu szczerze, że gdyby te pieniądze sam uczciwie zarobił, to miałby prawo przekazać je żonie. Skoro jednak znalazł się w ich posiadaniu przypadkowo, na skutek nieszczęścia kolegi, powinien odesłać je do RGO, któremu zresztą on sam wiele zawdzięcza. Gdyby zaś zechciał posłać je do domu, ściągnie na siebie cień niesławy, zyska opinię człowieka, który w obozie robił interesy — oczywiście cudzym kosztem; wiadomo — zaszczytu mu to nie przyniesie. — Bardzo ci dziękuję — mówi Osika. — Szukałem u ciebie potwierdzenia własnych myśli. W nocy na naszym polu wybucha pożar. W myśl instrukcji więźniom nie wolno wtedy opuszczać bloków, z wyjątkiem tych, którzy wezwani są do gaszenia. Słyszę, jak wołają kapów niemieckich. „A niech się pali" — myślę, obracam się na drugi bok i zasypiam. Rano dowiaduję się, że spłonęło pół kuchni, przeprowadza się dochodzenie. Ogień powstał w przybudówce, gdzie mieściła się prywatna pralnia kucharzy. Bezpośrednio po apelu wszystkich kucharzy, w liczbie jedenastu, aresztowano i odstawiono do Kostiala. Zjawia się jakiś oficer SS, z zawodu inżynier, i bada przyczyny pożaru. Przyprowadził ze sobą szefa kucharzy Bronisława Siwińskiego, a mnie wezwał na tłumacza. W spalonej pralni leży wielka ilość zniszczonej przez ogień bielizny. Jest podejrzenie, że szef kuchni zapomniał po prasowaniu wyłączyć żelazko elektryczne z kontaktu, wskutek czego powstało krótkie spięcie i spowodowało pożar. Esesman każe rozgrzebać rumowisko, przede wszystkim w miejscu, gdzie był kontakt i stół, na którym się prasowało. W pewnej chwili błyskawicznie się schyla, podnosi sznur z wtyczkami, jakich się używa do żelazek, i momentalnie chowa go za siebie. Pyta Siwińskiego, jakiego koloru był sznur. Ten odpowiada, że czarny. — Czy aby na pewno? — pyta esesman. 306 Siwiński potwierdza. Rozgrzebując rumowisko, wcale nie zauważył, że oficer już sznur znalazł, a ja nie mogę mu tego podszepnąć. Esesman każe szukać dalej. Po jakimś czasie Rosjanin wygrzebuje sploty drucików i zwęgloną wtyczkę — sznur doszczętnie spalony. Widzę, że śledztwo prowadzi fachowiec. Teraz wyciąga zza pleców pierwszy sznur i stwierdza: — Miałeś rację, ten jest czerwonawy, a czarny się spalił. A więc zapomniałeś wyłączyć żelazko! — i zabiera Siwińskiego ze sobą. Obawiam się, że pójdzie on na rozwałkę. Wiadomo, że było to tylko roztargnienie, ale tak łatwo podciągnąć je pod sabotaż. Dostaję gryps z domu, że przyszła depesza od Hanki ze Lwowa — w ciągu tygodnia będę zwolniony. Znów budzi się we mnie otucha, znów mam przed sobą miraż wolności. Nadchodzą moje imieniny i równocześnie dwudziesta rocznica ślubu. Może akurat na ten dzień wypadnie data zwolnienia? Dowiadujemy się, że nowy komendant obozu Liebehenschel, przybyły do nas z Oświęcimia, kazał zwolnić wszystkich kucharzy i wysłać do Oranienburga sprawozdanie, w którym donosi, że pożar został zlokalizowany jedynie dzięki ofiarnej pomocy więźniów i że powód jego powstania nie został stwierdzony. Istotnie, o człowieku tego pokroju taki pies esesmański, jak Hessel, może się odzywać tylko z pogardą. Komendant IV pola Gossberg odchodzi do Budzynia jako komendant obozu żydowskiego. Wobec tego, że na Majdanku pozostała już tylko drobna garstka więźniów, 18 kwietnia 1944 r. wprowadzają przymus noszenia pasiaków. Wszyscy je dostajemy. Jedynie Hessel ma prawo chodzenia po cywilnemu. Nie cieszyłem się długo przyzwoitymi spodniami cywilnymi. Wspomniałem, że w związku z niemal całkowitym zlikwidowaniem obozu wstrzymano przyjmowanie paczek adresowanych na Majdanek. PCK uzyskał u komendanta obozu pozwolenie spisania 307 nazwisk więźniów polskich oraz adresów ich krewnych, których należy powiadomić o naszym pozostaniu na Majdanku. Nie mogę doczekać się dnia swoich imienin. 23 kwietnia otrzymuję paczkę imieninową od brata, który przyjechał do Lublina i złożył ją w RGO. Mam dreszcze, natychmiast po apelu kładę się do łóżka. Biorę dwie pastylki aspiryny. W dzień imienin wstaję bez gorączki. Zapraszam kolegów na kolację. Dostałem od brata grubą kiełbasę krakowską prawie półmetrowej długości. Po południu znów mam dreszcze i podwyższoną temperaturę. Kładę się i proszę koi. Henryka Zalewskiego, żeby pokrajał kiełbasę i poczęstował kolegów. Przyszły też słodycze. Sam niczego nie tknąłem. Mierzę temperaturę, mam 38,4. Grypa. Aplikuję sobie aspirynę na obniżenie gorączki. W nocy pocę się. 25 kwietnia rano — 36,8, w południe już 38. Ale siedzę przy biurku. Wieczorem 39 stopni. Znów łykam aspirynę. 26 kwietnia rano mam 37 stopni, w południe ponad 38. Wymykam się z kancelarii i idę do łóżka. Gdyby Hessel mnie wołał, koledzy mają mi dać znać. Laskowski, dawny mój partner z kancelarii, który od niedawna pracuje w SS-Kiiche, też zachorował. Ma 39 stopni. Zgłosił się do kancelarii jako chory. Hessel przez dwa dni gania go do pracy. Esesman, szef kuchni, pozwala mu oba te dni bezczynnie przesiedzieć w kartoflami. Dopiero na trzeci dzień Laskowski z wyraźnymi objawami tyfusu dostaje się na improwizowany rewir. Idę do Gabriela, lekarza-Polaka z Kwidzyna, obywatela niemieckiego, zamkniętego za to, że był lekarzem polskiego gimnazjum w Olsztynie. Pokazuję mu wykaz mojej temperatury, mówię, że byłem przy ekspedycji transportu chorych, że znalazłem wesz. Gabriel liczy na palcach, mruczy: — No tak, okres inkubacyjny tyfusu trwa 9—12 dni. Więc zgadza się z datą odejścia transportu. Trzeba obserwować. Niech pan aspiryny nie bierze, osłabia serce, a gorączki nie usunie. Grypa czy tyfus? Być albo nie być. Hessel wciąż grozi, że wszystkich chorych wyśle się transportem — nie wiadomo dokąd. Nie wolno mi więc chorować. Na szczęście nie mam wiele pracy, siedzę jedną godzinę w biurze, a dwie spędzam w łóżku, po czym znów pokazuję się w kancelarii. Gdyby teraz przyszło moje zwolnienie, to 308 by mnie nie puścili, musiałbym chorobę przebyć do końca w obozie. Wieczorem po wizycie u lekarza temperatura podnosi się do 39,4. 27 kwietnia — rano 37 z kreskami, w południe 38,4. Męczą mnie straszliwe kurcze w rękach i nogach, są one niezwykle bolesne. Poza tym nie mam żadnych wyraźnych objawów choroby — ani bólów, ani wysypki. Następnego wieczora ponad 40 stopni. Coraz lepiej... Jestem zupełnie przytomny — lecz zgaszony. Transport chorych ma odejść za dwa dni, muszę więc te dwa dni przetrzymać. Z powodu spalenia się kuchni na III polu mamy się przeprowadzić na pole I. Od czasu pożaru dostarczają nam żywność z II pola. Strasznie marnie tam gotują, nawet „kawy" zrobić nie potrafią. Właśnie teraz, kiedy pozbawieni jesteśmy paczek, daje nam się to podwójnie we znaki. Wszystkim opowiadam, że cierpię na zapaści sercowe, by Hessel nie przyłączył mnie do transportu, jak Krausego, o którym już przyszła wiadomość, że w drodze umarł. Zacząłem właśnie dyskretnie przeliczać wszystkie totenmeldungi, by sprawdzić, do ilu zmarłych obóz oficjalnie się przyznaje. Chciałem tę liczbę wysłać przez Zelen-ta w świat. Przeliczyłem dwie pierwsze litery, ale gorączka mnie zmogła. 29 kwietnia zaczynają pakować kancelarię. Proszę Zalewskiego, by pilnował pakowania kartotek. Wszyscy pomagają ładować stoły i krzesła, a ja leżę i umawiam się z kolegami, że pójdę z ostatnim wozem. Nagle wchodzi feldfiihrer Groffmann i pyta, co mi jest. Odpowiadam, że miałem w nocy atak serca. — No to leż dalej — mówi i wychodzi. Mój tobołek z kocami wcześniej już został zabrany. Leżę na gołym sienniku, w pasiaku. Nie zdążyłem sobie jeszcze przyszyć numeru i fluchtpunktu na płaszczu. Zabierają resztę mebli. Trzeba wstać, nie mogę włożyć płaszcza, rzucam go na wóz i idę obok. Kolana uginają się pode mną. Podchodzi do mnie lagerkapo Pohlmann i pyta: — Czemu nie pchasz? Tłumaczę się atakiem serca. — Kłamiesz — odpowiada. — Oczy ci się świecą, jakbyś dopiero co dostał zastrzyk atropiny. Naturalnie, prominent z Schreibstu-be... No ciągnij, bo dostaniesz po mordzie! Sięgam po drut zwisający u boku wozu i ciągnę. 309 Na I polu idę do sali, gdzie zwalone zostały nasze stoły, i siadam przy kartotece, by udawać, że wkładam karty do przegródek. Wchodzi Hessel i wywołuje wszystkich do roboty. Nie ruszam się z miejsca. — Willst du nicht mithelfen (Czy nie zechciałbyś pomagać)? Wlokę się za nim na podwórze. — Los, łosi — ryczy Hessel — nosić łóżka! — Panie lageraltester, chciałem panu powiedzieć... — Nie zawracaj mi głowy, teraz noś, wieczorem wszystko mi powiesz! Muszę dźwigać łóżka z bloku na blok. Stoi tu cały sztab SS — Kostial, Mussfeld, Groffmann — więc nie można chodzić z jedną deską, lecz trzeba nosić przepisowo cztery boki łóżka naraz lub jedną ściankę czołową. Robię długie przerwy i dekuję się. Przy kancelarii jest sypialnia, w której kładę się natychmiast po apelu. Dopiero wtedy Hessel przypomina mnie sobie i pyta, czego chciałem. Odpowiadam. Posyła po rewirkapo Bendena (kelnera), by mnie zbadał. Ten ogląda moje ciało, mierzy temperaturę — na szczęście niewysoka, bo 38,6 — i orzeka, że trzeba chorobę obserwować. 30 kwietnia leżę, nie wstaję do apelu. Groffmann pozwolił mi zostać w łóżku. Wpada Hessel. — Czy ty jesteś chory, czy zdrowy? Bo jeżeli chory, nie możesz tu leżeć. Mówię, że feldfiihrer mi pozwolił. — Nic mnie to nie obchodzi, ja tutaj decyduję! Rano dowiedziałem się, że transport chorych, którym nas tak straszyli, nie odejdzie. Oranienburg transportu nie zatwierdził. A więc jestem chory. Wiem, że w bloku 3 w jednym pokoju leżą chorzy, jest ich około dziesięciu. Po południu mają być przeniesieni do bloku 15, który dla nich szorują. Chcę więc przeleżeć tutaj do popołudnia, żeby przenieść się już do nowego bloku, ale Hessel wypędza mnie: mam natychmiast iść do bloku 3. Przychodzę: mały pokoik z dziesięcioma łóżkami, wszystkie zajęte. Mliczewski jest rekonwalescentem, wstaje i robi mi miejsce. Wpada kapo nr 2, Schommer, i krzyczy, że wszyscy Polacy to złodzieje, ukradli mu jakiś koc. Ironicznym tonem potwierdzam, że istotnie, tylko Polacy kradną, że inni przecież niczego nie potrzebują. Wprawia go to w pasję; rozjuszony grozi mi policzkowaniem: — Du Scheisspolacke, jeżeli nie zamilkniesz... Niestety, nie mam siły zwlec się z łóżka i zareagować w odpowiedni sposób. Muszę zamilknąć. Ale sukinsyn dostanie jeszcze za swoje. Zresztą widzę, że inni Niemcy mu przytakują, więc czuje się jeszcze pewniejszy i dodaje: — Wy, Polacy, w ogóle za dużo tu sobie pozwalacie... Do południa leżę jak kłoda. Po godz. 16 każą nam przejść do bloku 15. Ktoś mnie prowadzi pod rękę — nie wiem kto. Przy bramie bloku stoi postrach Majdanka, Mussfeld, były szef krematorium. Życzliwym, ludzkim głosem pyta mnie: — Co ci jest? Mówię, że mam wysoką temperaturę. A on na to: — Widać, że jesteś chory. Tak odezwał się do mnie jeden z katów Majdanka. Jaki więc stopień w hierarchii zajmuje w zestawieniu z Mussfeldem więzień Hessel? W bloku 15 podłoga wilgotna, zimno, brudne sienniki. Dostaję dwa wytarte koce, dygocę cały. Zacząłem oficjalnie chorować. W parę godzin po rozlokowaniu wszystkich chorych dr Gabriel daje mi trzeci wolny koc. Co za brudy tutaj... W porównaniu z tym blokiem mój blok 15 na III polu był cackiem. Temperaturę mierzy mi już dr Gabriel — przestała mnie interesować. Dostaję zastrzyk — nie interesuje mnie, jaki. Słyszę ciepły, niski głos Gabriela, widzę jego łagodne oczy, wiem, że jestem pod dobrą opieką. Następnego dnia Pietroniec przynosi mi dwa jaśki, kołdrę i jabłka. Nie mam wcale apetytu, czuję tylko ustawiczne pragnienie. Mam zaledwie 1O0 zł, ale całą tę kwotę posyłam Krupskiemu z Be-kleidungskammer, który codziennie ma okazję jazdy do Lublina, i proszę, by kupił mi suszonych jabłek: każę ugotować sobie kompot. Ale wiem, że niewiele tego będzie, wzywam więc do siebie Serafina i wręczam mu kartkę do mego brata z prośbą, by przez siostrę Serafina (przez nią utrzymuję całą swoją korespondencję) przekazał mi 1000 zł. Jednocześnie pytam Serafina, czy mógłby zwrócić się do swojej siostry z prośbą, by a conto tych pieniędzy wyłożyła jakąś sumę i kupiła mi więcej suszonych owoców. Serafin odpowiada, że siostrze trudno chyba będzie zdobyć się na taki wysiłek finansowy. Gdy jednak nadejdą pieniądze z Warszawy, chętnie sprawunek za- 310 311 łatwi. Trzeba więc czekać co najmniej dziesięć dni, a do tego czasu albo wyzdrowieję, albo mi już niczego nie będzie trzeba. Przychodzi Zelent, przynosi mi jabłka. Pietroniec zdobywa dla mnie dwie garście suszonych owoców, kalif aktor gotuje mi kompot, wystarcza tego na jeden dzień. Krupski owoców nie przywozi. Mam straszliwą ochotę na cytryny — od wielu godzin prześladuje mnie myśl o żółtej cytrynie, czuję jej zapach i ślina zbiera mi się w ustach. Muszę się zadowolić gorzką kawą, parzoną na płatkach buraczanych przez radzieckich inwalidów. Stoi przy mnie cała miska tej kawy i w ciągu nocy raz po raz sięgam łyżką i piję parę łyków. Noak przyniósł mi kilka jajek. Najmilszą niespodziankę sprawił mi Jabłoński, który zjawił się z butelką soku jeżynowego z kantyny SS. Zaskoczyło mnie to tym więcej, że na ogół byliśmy w stosunku do siebie obojętni, a nawet w pierwszych dniach pracy w kancelarii udzieliłem mu dość ostrego upomnienia, gdyż „władza" uderzyła mu do głowy. Nie przeszedł, jak my wszyscy, stażu z łopatą w ręce na deszczu i błocie, o chłodzie i głodzie; od razu trafił na czysty, ciepły pokój, pracę przy biurku, dostateczne wyżywienie. Nie umiał ocenić szczęścia, jakie go spotkało, i lekceważył zlecaną mu pracę. A teraz właśnie on przyszedł mi z pomocą. A Osika, który mnie tak często o swojej przyjaźni zapewniał, nie pokazuje się. Temperatura po południu utrzymuje się stale w pobliżu 38 stopni, rano jest niższa. Czuję się znośniej. Obok mnie leży Laskowski, ma bardzo wysoką gorączkę, bredzi, nie poznaje mnie, pije i pije tę czarną lurę. O parę łóżek dalej leży Papst — z tyfusem brzusznym, pod ścianą lageraltester z IV pola — z plamistym. Ogółem jest nas tutaj chyba z piętnastu, ale innych chorych nie znam. Po nocach jeden całymi godzinami rzęzi, drugi śpiewnie jęczy, trzeci charczę — nikt się tym nie wzrusza. Co noc ktoś umiera. Rano kalifaktorzy wynoszą nagie ciało do umywalni i kładą je na betonowej podłodze, gdzie czeka na zabranie do krematorium. Jęki i westchnienia konających nie robią na mnie żadnego wrażenia, spokojnie śpię dalej. Pilnuję tylko moich misek, by mi ich nie zamieniono. Muszę uważać, żeby nie dostać miski lub łyżki, której używał Papst, bo mógłbym się jeszcze na dobitek zarazić tyfusem brzusznym. Gabriel bardzo troszczy się o Papsta i Laskowskiego. Jedzenie dostajemy takie samo jak zdrowi: dwa razy dziennie 312 czarną kawę, a na obiad zupę z brukwi lub kapuśniak. Wikt nie bardzo dietetyczny dla chorych na tyfus brzuszny. A tak to ładnie wypisane jest w kartotekach szpitalnych! Papst bredzi — o samochodzie, o wyjeździe do domu, po nocach krzyczy, woła, komenderuje; chudnie z dnia na dzień. Za pośrednictwem Pietrońca proszę, by Osika przyniósł mi gazety, ale bez skutku. Poczciwy Gabriel i Zelent znoszą mi książki. Były kucharz Zalewski, rodem z Kołomyi, zachorował na zapalenie płuc. Obok mnie leży młody Jarmułowicz z Wilna (pracuje w DA W) z poharataną nogą. Przywiózł ze sobą grubą książkę, której jednak nie czyta. Jest to Antologia poezji religijnej w układzie Stanisława i Wandy Miłaszewskich, z przedmową ks. arcybiskupa Teodorowicza. Ileż wspomnień budzą we mnie te nazwiska! Teodorowicz — osobisty przyjaciel mego ojca, bywający u nas w domu, gdy jeszcze chodziłem do gimnazjum, patronujący uroczystościom, odsłaniający pamiątkową tablicę grunwaldzką w 1910 r., poświęcający boisko „Sokoła" w Czerniowcach, odwiedzający ojca mojego w 1925 r., na kilka tygodni przed jego śmiercią, kiedy leżał chory w moim mieszkaniu w Warszawie. Wanda Miłaszewska, która ofiarowała Czarną Hańczą z dedykacją mojej żonie... Jakiś dobry fluid emanuje z tego tomu, wydanego w tak pięknej szacie graficznej. Wiersze Kochanowskiego, Kasprowicza, Słowackiego, Krasińskiego, Norwida i wielu innych. Pierwszy to raz od chwili mego aresztowania czytam polskie słowo drukowane. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, że dostały mi się w ręce takie perły literatury! Każdy wiersz przeczytany z uczuciem — a ileż się go we mnie nagromadziło — to modlitwa, której jestem tak bardzo spragniony. Czytam zaledwie po kilka stron dziennie, by głębiej przeżywać i w skupieniu wchłaniać piękno tych wierszy. Stacho Zelent codziennie do mnie zagląda. Przyniósł mi Pana Tadeusza z komentarzem prof. Pigonia. Pławię się w cudownych opisach. Ile głębokiej aktualnej treści zawierają słowa wieszcza, w które dawniej nie byłem zdolny się wczuć: 313 Litwo, Ojczyzno moja, Ty jesteś jak zdrowie: Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto Cię stracił. Dziś piękność Twą w całej ozdobie Widzę i opisuję, bo tęsknię po Tobie... Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy I w Ostrej świecisz Bramie... ...Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono. Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych... tyczna poza ani czczy frazes, jeżeli dziś, po pięciu kwartałach pobytu na Majdanku, mówię: Mary, Twoje przyjazdy tutaj w kwietniu i maju zeszłego roku były dla mnie potężnym bodźcem i niewyczerpanym źródłem sił do przetrwania za drutami — nawet gdybyś potem całkowicie zamilkła. Niechaj powyższe słowa, powierzone temu dziennikowi, który jest przecież właściwie jednym długim listem do Ciebie, utrwalą moje uczucia najgłębszej wdzięczności i zobowiązania. Dostaję ponadto zbiór wierszy Kazimierza Wierzyńskiego, którego brat, Hieronim (redaktor „Wieczoru Warszawskiego"), przed rokiem tutaj zginął. Jakiż jestem bogaty. Pytam dr. Gabriela, co mi właściwie jest. Odpowiada: — Przeszedł pan tyfus. A więc jednak! Czyż to możliwe, żeby przebieg był tak łagodny? Przecież najcięższy okres choroby przechodziłem, a kiedy położyłem się do łóżka, temperatura ani razu nie przekroczyła 38,5. Doktor przypomina mi, że przecież dwukrotnie, w 1942 i 1943 r., szczepiłem się przeciwko tyfusowi, a zresztą medycyna zna przypadki lekkiego przebiegu tej choroby. A więc właśnie ja byłem takim wybrańcem losu! Jakiż szczęśliwy jestem, że mam za sobą tę chorobę, immunizującą mnie raz na zawsze przeciwko wszom! Zawiadamiam brata i Mary, że przebyłem tyfus. Antologia wywarła na mnie bardzo głębokie wrażenie; polecam bratu, by kupił tę książkę i wręczył ją Mary 13 czerwca, w pamiętny dla nas dzień św. Antoniego. Niektóre wiersze Wierzyńskiego w tak mistrzowski sposób odzwierciedlają stan mojej duszy — pełnej tęsknot, niepokoju, wahań i pragnień, że podaję Mary tytuły wierszy, które powinna przeczytać — będzie wiedziała, o co chodzi. Wierzę w bliski już moment zwolnienia i, pisząc do Mary, kreślę nawet szczegółowe plany, dokąd się wybiorę na wypoczynek. Ale... ile to już razy ukazywała mi się fatamorgana wolności! Czy w ogóle dożyję tej chwili, kiedy będę Ci, Mary, mógł podziękować i z głęboką wdzięcznością ucałować Twą dłoń? Nie jest to pate- 314 Osika przyszedł do naszego bloku po proszki od bólu głowy. Przywołuję go do mego łóżka i pytam, dlaczego mnie nie odwiedza. Twierdzi, że jest szalenie zajęty. Po półrocznej pracy w kancelarii orientuję się aż nazbyt dobrze, że dużo roboty tam być nie może, bo w obozie nie ma przecież żadnego ruchu, ale mniejsza o to. Krupski dotychczas nie kupił mi suszonych owoców. 11 maja koło godz. 23 mamy znów alarm lotniczy. Nie przywiązujemy do tego żadnej wagi. Nadlatują samoloty, zniżają się. Wtem jedna detonacja, druga, brzęk tłuczonych szyb, zlatuje umocowana na ścianie szafka z medykamentami. Bomby padają jedna za drugą, wszystkie w najbliższej okolicy. Obrony żadnej nie ma, padają dziesiątki bomb, nadlatują coraz to nowe fale samolotów i wciąż walą w nasz teren. Trwa to może 30—40 minut. Leżę w łóżku nadal, bo i tak nie ma się gdzie schronić. Zachodzę w głowę, dlaczego radzieccy lotnicy bombardują nasz obóz, przecież chyba dobrze wiedzą, że przebywa tu tylu Rosjan. Wreszcie zapadła cisza. Warkot ostatniego samolotu ucichł. Następnego dnia dowiadujemy się, że samoloty zrzuciły na teren obozu 83 bomby i to w formie podkowy, naokoło pięciu pól mieszkalnych: na bloki komendantury (kancelarie w nocy puste), na transformator, na areszt esesmański (bunkier), na teren ogrodów warzywnych i na krematorium. Dwaj esesmani zostali zabici. Na centrum obozu, gdzie mieszczą się bloki mieszkalne więźniów, nie padła ani jedna bomba. Rzucano je więc bardzo celnie, z pierwszorzędną znajomością aktualnego planu sytuacyjnego. Na terenie I po- 315 la, gdzie jesteśmy ulokowani, zebrano całą „tragę" (nosiłki) odłamków. W Lublinie bomby trafiły w dwa domy zamieszkane przez samych Niemców, podobno jest kilkadziesiąt osób zabitych. W obozie bombardowanie wywołało wielkie podniecenie i radość. Pobyt na rewirze jest, jak na ironię, najprzyjemniejszym okresem mego pobytu na Majdanku. Temperatura ciągle jeszcze trzyma się kilku kresek powyżej 37 stopni, śpię długo, pożeram książki, Gabriel daje mi zastrzyki na wzmocnienie i opiekuje się mną bardzo troskliwie. Na sąsiednim łóżku przez kilka dni leży inż. Merta, który całymi godzinami opowiada mi o stosunkach w Związku Radzieckim. Pietroniec przynosi mi wiadomość, że odbył się sąd polowy nad esesmanami. Jakiegoś hauptscharfuhrera rozstrzelali, Laurich, ten zarozumiały półbóg z Politische Abteilung, dostał 10 lat więzienia, inny 3 lata. Teraz rozumiem, że Hessel, zamykając się z Laurichem, układał mu jakieś pisma — obronę przeciwko zarzutom. Skazali go za kradzieże i nadużycia z chęci zysku. Łobuzy, sami wzajemnie się wykańczają. Zelent przychodzi do nas jako chory, z gorączką — grypa lub zapalenie płuc, bo tyfus miał już przed rokiem. Po południu przybiega Pietroniec. Jest przerażony: straszna wsypa. Rode i jeszcze jeden kolega z SS-Kantine wzięli od kasjera z browaru trzynaście grypsów. Jechali z nowym esesmanem, na pozór wyglądającym całkiem niewinnie. Po powrocie na Majdanek zrewidował ich i odebrał grypsy. Zrobił to jednak zanim dojechali do SS-Kantine, tak że reszta kolegów nic o tym nie wiedziała. Obu przyłapanych postawiono między drutami, a ów esesman wziął innych dwóch Polaków z SS-Kantine, którzy nie orientowali się w podstępie, i znów pojechał z nimi do browaru, licząc na to, że prawdopodobnie dostaną oni dalszą partię grypsów. Do kogo były te 316 grypsy? Na każdym z nas cierpnie skóra, bo żaden nie ma „czystego sumienia". Ja z drogi via browar nie korzystam, ale mam zapasową skrzynkę pocztową w mieszkaniu W. Szyszki przy ul. Kapucyńskiej, by w razie braku kontaktu Szyszko odnosił listy do kasjera w browarze. A więc gryps dla mnie też się tam może znaleźć. Po godz. 21 przyprowadzają Rodego do nas na rewir — ma tu nocować, ale nie wolno mu z nikim rozmawiać. Gabriel, który nocuje na rewirze, jest za to odpowiedzialny. Po zgaszeniu świateł Rode podchodzi do Zelenta i szczegółowo relacjonuje całą sprawę. Odpowiedzi na najbardziej dręczące nas pytania udzielić nie może. Nie wie, do kogo grypsy były skierowane, bo schował je do kieszeni i po drodze nie mógł się im przyjrzeć. A więc nadal straszna niepewność. Listy mogły być różnej treści. Pół biedy, jeśli miały charakter czysto prywatny, ale jeżeli dotyczyły spraw organizacyjnych — to gorzej. Grypsy leżą w Politische Abteilung i stały tłumacz Albrecht nie dostał ich do rozszyfrowania. Sprawa jest otoczona wielką tajemnicą. Noak nic nie może spenetrować. Kasjer z polecenia organizacji zwiał z browaru, oficjalnie mówi się, że wyjechał na urlop. Przeżywam chwile wielkiej depresji, gdyż od dłuższego czasu oczekuję nadejścia grypsów, jest więc prawdopodobne, że była tam wiadomość i dla mnie. „Odwiedza" nas kat Mussfeld i każdego pyta, na co choruje. Gdy Gabriel informuje, że przebyłem tyfus, oświadcza: — Niech za wcześnie nie wstaje, musi najpierw powrócić do sił. ' Następnego dnia przychodzi Hessel i pyta, kiedy wstanę. Dlaczego zależy mu na moim rychłym wyjściu ze szpitala? Przecież nie ma nawału pracy. Całymi godzinami dyskutuję z Zelentem na temat przyszłego ustroju Polski. Ma on radykalne poglądy i bardzo przekonywający sposób mówienia. Szczególnie trafia mi do przekonania jego projekt reformy szkolnictwa. Mimo że reprezentuję narodowy kierunek, muszę przyznać, że Stachowi można by powierzyć najwyższe stanowiska w rządzie, bo jest to szczery idealista o nieprzeciętnej inteligencji i kryształowym, a równocześnie mocnym charakterze. 317 Papst leży w agonii. Kona prawie całą dobę. O godz. 4 nad ranem przestał rzęzić. Teraz dopiero wszyscy sobie o nim przypomnieli. Przychodzi Hessel i każe go umyć, ogolić i położyć na pościeli, a Gartnerei ma dostarczyć kwiatów do dekoracji łoża. Wpada też Kostial, by skontrolować, czy ciało jest schludnie ułożone. Zjawia się lagerarzt i przegląda zapiski Gabriela dotyczące przebiegu choroby i stosowanej terapii. Po zapoznaniu się z nimi poleca Gabrielowi zredagować to znacznie obszerniej, a zwłaszcza odpowiednio podbarwić opis zabiegów lekarskich. Zapowiada, że niebawem przyjdzie tu na kontrolę komendant obozu Liebehenschel. Gabriel, wściekły, mruczy pod nosem: — Co za hipokryzja, raptem zaczęli się nim tak interesować. Gdyby dwa tygodnie wcześniej zaczęli dostarczać mu codziennie litr mleka i parę jajek, to by żył. Teraz każą spisywać zmyślone bajki o przeprowadzonej rzekomo kuracji. Po południu dr Hett przynosi ów rozszerzony opis leczenia Pap-sta z powrotem i komunikuje, że SS-lagerarzt jest niezadowolony z opisu choroby; należy jeszcze obszerniej opisać troskę obozu 0 utrzymanie Papsta przy życiu, trzeba się bowiem liczyć z tym, że z uwagi na wysoki stopień zmarłego w hierarchii SS i SA, interesować się będą jego losem władze. Oto prawdziwe oblicze Niemców — grunt, żeby stworzyć na papierze pozory, a później kłamstwa 1 fikcje muszą być przez wszystkich uznane za wiarygodne, autentyczne dowody i dokumenty. w płucach i mimo najlepszej opieki lekarskiej zmarł. Niezbadane ?~ , wyroki boskie. Zachorowaliśmy prawie równocześnie. Ja musiałei. z 40-stopniową gorączką ciągnąć wóz i nosić łóżka — on miał do dyspozycji najlepszych profesorów, najdroższe preparaty, lekarstwa, wszelkie urządzenia, opiekę pielęgniarską, a mimo to jemu sądzona była śmierć. 22 maja, w dniu imienin mojej śp. Matki, Julii, opuszczam szpital. Dziękuję dr. Gabrielowi za opiekę, ofiarowuję mu najcenniejszą rzecz, jaką posiadam: Antologię — ku jego własnemu pokrzepieniu oraz ku pokrzepieniu tych pacjentów, którzy potrafią ze zrozumieniem wziąć ten tom do ręki i czerpać z niego siłę. Hessel znów przychodzi i pyta mnie obcesowo, kiedy wracam do pracy. Wymawiam się opinią lekarza. Dr Gabriel orzeka, że muszę zostać jeszcze tydzień. W ciągu tego tygodnia Hessel zjawia się kilkakrotnie i za każdym razem pyta, kiedy będę wypisany. Co za kanalia z tego Hessla. Właściwie jestem zdrowy, ale czuję wielkie osłabienie w nogach, są jakby z waty i uginają się pode mną. * Dostałem smutne wiadomości z domu. Ninka doniosła mi, że mój brat stryjeczny, Stefan, który mi przysłał zastrzyki przeciwtyfu-sowe, umarł. Był on ordynatorem szpitala św. Łazarza; miał ropień 318 It Bubi Ilke grozi ni spoliczkowaniem. Do kogo pójdę z reklamacją? Do Hessla czy do Pohlmanna, z którymi ci dwaj są po imieniu i codziennie razem popijają? III x rzed apelem wieczornym wchodzę do kancelarii i zgłaszam się do Hessla, pytając, gdzie mam stanąć do apelu: czy przy kancelarii, czy przy moim bloku, w którego stanie cała kancelaria jest prowadzona i odkomenderowana tylko do bloku Schreibstuby. Otrzymuję odpowiedź, że mam stanąć przy bloku i nie będę przy apelu „komenderowany". Śpię jeszcze w rewirze, następnego dnia Pietroniec zabiera moje koce do dezynfekcji. Hessel oznajmia mi, że nie będę już pracował w kancelarii i mam być zatrudniony przy pracach porządkowych na polu. W bloku szpitalnym tworzy się dwie izolatki: dla gruźlików i tyfusowych. Muszę razem z Mankiewiczem rozbierać przepierzenia w bloku 3 i przenosić je do bloku rewirowego. Poszczególne elementy owych ścian ważą po 50—60 kg, a w ogóle są bardzo nieporęczne do niesienia ze względu na wymiary: są bardzo szerokie i długie. Nogi się pode mną uginają, czuję ogromne osłabienie serca — po wniesieniu pierwszego takiego elementu dr Gabriel daje mi krople na podtrzymanie serca. Hessel przez cały dzień kręci się po placu apelowym i krzyczy, że pracuję zbyt wolno. Sekunduje mu lagerkapo Pohlmann, który też mnie pogania. Dostałem się, niestety, i pod jego władzę. Przypominam mu, że przecież sam w lutym przeleżał na tyfus, na co Pohlmann odpowiada mi, że jestem bezczelny. Dźwigam ściany przez trzy dni — wykonujemy tę robotę w czwórkę, razem z dwoma Niemcami, którzy mają fluchtpunkty. Niemcy nic nie robią, siedzą w bloku. Mówię im, że każdy z nas powinien przenieść czwartą część elementów. Odpowiadają, że oni będą ściany ustawiać, a my, Polacy, mamy je nosić. Gdy nie chcę się na to zgodzić, Niemiec Do obozu mają przyjechać Żydówki. W dwóch blokach I pola trzeba ustawić łóżka, znów ma je nosić nasza czwórka. Niemcy znowu zmuszają nas do dźwigania łóżek, a sami tylko je składają. Jestem bardzo głodny. Paczki od brata nie przychodzą, bo poczta ich na Majdanek nie przyjmuje. A po tyfusie zjawia się wilczy apetyt. Koledzy, mający krewnych w Lublinie, dostają paczki przez RGO, albo też ich rodziny są bardziej pomysłowe w organizowaniu wysyłki. Prawie wszyscy mają co jeść. Ja jestem na wikcie obozowym, a brukiew dużo sił nie daje. Widzę, że w kancelarii smażą codziennie kartofle na kolację, kartofle mają z Gartnerei, przynosi je goniec przydzielony do kancelarii, Miron Klisz. Idę do Osiki i pytam, czy nie mógłbym u nich dostawać kartofli. Miron może przynosić nieograniczoną ilość ziemniaków, a ponieważ RGO zaczęła nam, Polakom, przesyłać raz na tydzień paczki z 1 bochenkiem chleba, 1/4 kg boczku i kilkoma cebulami, więc proponuję, że chętnie oddałbym to do przyprawiania kartofli. Osika z miną prezesa banku odpowiada: „Mój kochany, ty wiesz, ja się nigdy kuchnią nie zajmowałem". Uznałem, że jego stosunek do mnie został ostatecznie wyjaśniony. Stałem się mu niepotrzebny, więc odstawił mnie tak samo jak Hessel. Opowiadam o tym doświadczeniu życiowym — o jeszcze jednym zawodzie — Pietrońcowi. Zaprasza mnie do siebie na kolację. Następnego dnia około godz. 2 przynosi mi pierwszorzędną zupę z SS-Kiiche. Była jakaś historia z Andrzejem Stanisławskim. Został usunięty ze stanowiska gońca u schutzhaftlagerfuhrera i przydzielony do robót karnych „Bunkerbau", którymi kieruje Fritsche (Jastrząb). Powody znają tylko Kostial i Hessel, Andrzej nie chce ich ujawnić, napomyka, że został fałszywie o coś posądzony w związku z aferą Lau-richa z Politische Abteilung, skazanego na 10 lat więzienia. „Bun- 320 321 kerbau" wykonuje budowę schronów cementowych dla esesmanów. Fritsche okropnie gania ich przy robocie i bezlitośnie katuje. O godz. 8 rano odzywa się syrena — ktoś uciekł. Wszystkie kommanda wracają na pole. Okazuje się, że to zwiał nasz dawny goniec z kancelarii, Gaweł, syn urzędnika Banku Gospodarstwa Krajowego z Warszawy. Po wyjeździe transportów został on przydzielony do SS-Kuche. Kommando to jest „kommandiert", więc rano wychodzi do pracy przed apelem. Pracuje tam kilku więźniów. Konwojuje ich jeden „Post" (posterunek). Gaweł miał w kuchni przygotowaną czapkę wojskową, brezent używany przez żołnierzy dla ochrony przed deszczem i pas. Chodził w butach i zielonkawych spodniach, pasiaki bowiem ostatnio skasowano i znów dali nam ubranie cywilne. Jedynie my czterej, „fluchtpunkty", zostaliśmy w pasiakach. Gdy więźniowie rano — jeszcze o zmroku — weszli do kuchni i gdy posterunek stał przed blokiem kuchennym, Gaweł zarzucił na siebie raz-dwa brezentową pelerynę, złapał czapkę i pas i tylnym wyjściem opuścił blok. Był zmierzch, Postenkette jeszcze nie stała. Miał zaledwie kilkaset kroków do szosy, a tam prawdopodobnie ktoś już czekał na niego. Poszukiwania oczywiście nie dają rezultatu. Po dwóch godzinach kommanda znów ruszają do pracy. Wszyscy cieszymy się z tej ucieczki — eleganckiej, z fasonem. Spotykam się z Pietrońcem, robi mi ostre wyrzuty, dlaczego nie przyszedłem do niego na kolację. Mówię, że przecież nie byłem zaproszony. Słowa moje doprowadzają go do pasji. Twierdzi, że to się rozumie samo przez się. Wściekły i zaperzony zapowiada mi raz na zawsze, że mam do niego przychodzić na obiady i kolacje, aż do czasu, kiedy zacznę dostawać paczki. Dba o mnie, jak kobieta o kochanka. Jestem jego troskliwością wręcz zażenowany. Po urządzeniu bloku dla Żydówek trzeba go otoczyć ogrodzeniem z drutu kolczastego, które musimy przenieść z bloku 12, gdzie mieści się obecnie kancelaria. Hessel zapowiada nam, że parkan za 322 dwa dni musi być gotowy. Dyspozycję Hessla przyjmuję obojętnie, ten idiota wcale się nie orientuje, ile jeden człowiek może zrobić w ciągu dnia. We trzech, z Mankiewiczem i Zalewskim, zrywamy druty, wykopujemy słupy i każdy nosi po jednej sztuce — długości ponad 3 m i grubości słupa telegraficznego. Zalewski ze względu na swe kalectwo nie może dźwigać takich ciężarów. Ledwie przenieśliśmy kilka słupów, woła nas lagerkapo. Każe przerwać robotę przy ogrodzeniu i zabrać się do worków z bloku 2, gdzie mieszka rewir-kapo Benden. Stoją tam stukilowe worki z kaszą i grochem — widocznie dary RGO dla chorych, „zaoszczędzone" przez Bendena. Musimy te worki transportować do bloku 5. Bierzemy je na tragi i nosimy z Mankiewiczem. Absolutnie nie mam sił w rękach i nogach. Co dziesięć kroków przystajemy i kładziemy tragi na ziemi, rozglądając się, czy nie nadchodzi Hessel lub Pohlmann. Taki lekki przebieg tyfusu, a całkiem mnie wyczerpał. Chwała Bogu, że nie wystąpiły żadne dodatkowe komplikacje — przede wszystkim najpowszechniejsze: przejściowe przytępienie słuchu i tępota umysłowa. Wprawdzie każdy wariat mówi o sobie, że jest umysłowo zdrowy, ale z tego, że Hessel nazywa mnie tak samo teraz, jak i przed tyfusem, „Kretiner", wnioskuję, że w stanie mych władz umysłowych nie zaszły żadne niepokojące zmiany. Benden pozwala mi w razie potrzeby brać a discretion kaszę z worków ustawionych w jego pokoju. Zanoszę ją Pietrońcowi do urozmaicenia naszego menu. Rudek nosi z Gartnerei sałatę, rzodkiewkę, truskawki. Ja płuczę sałatę, on gotuje ocet z cukrem i smaży skwarki, a potem w dużej miednicy miesza to wszystko razem. Najadam się do syta tzw. parzoną sałatą — co za przysmak! Po apelu czeka nas niespodzianka. Hessel każe wszystkim wziąć narzędzia i zapędza nas do pracy: część do ogradzania bloku Żydówek, część do przekopywania uprawnej ziemi. Przy grodzeniu dyryguje Hessel, przy kopaniu Pohlmann, który ma pod sobą około 140 ludzi. Jest to człowiek tak prymitywny, że nie potrafi nawet wydać dyspozycji, aby więźniowie podzielili się na piątki i w grupach przekopywali pas pola. Bije pracujących styliskiem od grabi, nie mogąc 323 się wysłowić, wytłumaczyć, o co mu chodzi. Ja też obrywam kilka uderzeń. Robota trwa do zmierzchu. Następnego dnia przyprowadzają dziesięciu inwalidów radzieckich bez nóg, chodzących o kulach lub na prymitywnych drewnianych protezach. Oddają mi ich pod nadzór i każą oczyszczać z chwastów wapienny tłuczeń, którym wysypana jest przestrzeń między drutami kolczastymi. Trzeba tam wręcz pełzać po ziemi, nawet na siedząco tego robić nie można. Porozdzielałem ich na grupy, a sam zająłem się własną pracą — ładowaniem łóżek z bloku na wozy wojskowe. Mankiewicz i ja pełnimy funkcję „pomocy podwórzowej", jak to nazywają w fabrykach, a więc wykonujemy czynności dozorców domu, tragarzy, rzemieślników, ogrodników itd. Wciąż jesteśmy od jakiejś pracy odrywani i odsyłani do innej. Codziennie rano muszę wynosić sprzed bloków puste kubły po kawie, ważące około 30—35 kg, i ustawiać je pod bramą, skąd zabierane są na II pole. Pohlmann nie pozwala mi przewozić ich na małym dwukołowym wózku, muszę je nosić. Ogromnie to osłabia serce. Poczciwy dr Gabriel ratuje mnie kroplami. Kostial woła mnie po nazwisku. Oczywiście, nie odpowiada na mój ukłon, ale podczas pracy grzecznie zagaduje, uśmiechając się do mnie i Mankiewicza. Hessel natomiast co kilka chwil ryczy z okna swego pokoju: — Naturlich der K. geht ganz pomału (Naturalnie K. chodzi zupełnie powoli). Dziś Kostial każe mi zasypać leje, które po ulewnych deszczach potworzyły się w pasie między drutami kolczastymi na skutek osiadania ziemi. Hessel stoi w oknie i z odległości dwudziestu kroków słyszy tę dyspozycję. W obozie panuje głupi zwyczaj, że takiego polecenia szefa nie można wykonać później, w ramach całokształtu planowanych prac, lecz trzeba z miejsca wszystko rzucić i natychmiast rozpocząć poleconą robotę. Odrywam więc inwalidów od plewienia i każę im na drugim końcu pola, za kuchnią, zawalać kamieniami doły głębokości około 50 cm. 324 Dziś są moje urodziny, 8 czerwca — brat mój o tym zapomniał. Już drugie urodziny przeżywam w obozie. Dziś przypada również rocznica mojej promocji doktorskiej. Pohlmann stoi przy bramie i wzywa mnie do siebie. Pyta, dlaczego oderwałem inwalidów od plewienia. Tłumaczę, że na polecenie Kostiala. W odpowiedzi dostaję dwa razy w twarz. Nagle Pohlmann schyla się i chwyta kurczowo za pachwinę. Hessel stoi w oknie i przygląda się tej scenie. Powtarzam, że to Kostial kazał mi zabrać ludzi i posłać do innej pracy. Hessel, który wie o tym dobrze, milczy. Pohlmann bije mnie ponownie — i znów chwyta się za pachwinę. Mówi: — To dostałeś za to, że odpowiadasz. — Wyprostowuje się i jeszcze dwukrotnie daje mi w twarz. — A to za ból w przepuklinie, który przy każdym uderzeniu ciebie odczuwam! Kanalia Hessel wie, że Pohlmann nie ma racji, że mówiłem prawdę, ale sadysta nie reaguje, spokojnie patrzy, jak ten zielony bandyta mnie bije. Po południu idę do Hessla i pytam, jak miałem wykonać dyspozycję Kostiala, skoro Pohlmann czepia się mnie o to. Hessel daje mi wykrętną odpowiedź, jakby nic nie wiedział o zarządzeniu. Czekaj, bandyto, jeszcze przyjdzie na ciebie kolej! Każą mnie i Mankiewiczowi robić porządki w blokach. Szoruję podłogę w bloku 17. W tym bloku 26 marca 1943 r., po naszym przyjeździe do obozu, przeżywaliśmy „Aufnahme". Stare znajome kąty. Staram się ustalić miejsce, gdzie staliśmy razem z rektorem Drewnowskim i prof. Michał o wiczem. Ale teraz blok jest „przemeblowany", łóżka są inaczej ustawione. Na polu zjawia się po dłuższej nieobecności unterscharfuhrer Miiller. Z końcem kwietnia został on aresztowany, bo zastrzelił Polaka, którego zastał u znajomej Polki, do której sam się zalecał. Skazany został na 6 tygodni aresztu, odsiedział go w bunkrze, gdzie przebył też bombardowanie. To chyba wystarczająca kara za zastrzelenie „eines Połacken", który ośmielił się przyjść do swej rodaczki. 325 Nowy szlagier. Uciekło trzech więźniów z Fahrbereitschaft. Postarali się o esesmańskie mundury, wsiedli do samochodu osobowego i wyjechali przez Gartnerei bramą, przez którą normalnie się nie jeździ, ale oczywiście stoi przy niej posterunek. Warta zasalutowała, zbliżyła się do wozu, jakby chciała złożyć jakiś meldunek, ale oni kiwnęli protekcjonalnie ręką, dając do zrozumienia, że zaraz tędy wracają. Rzecz jasna, nie wrócili, a samochód też przepadł. Piszę do brata, by grypsy przekazywał mi w paczkach żywnościowych, a mianowicie, by je opakowywał w celofan i umieszczał na dnie słoika, do którego wkładał pieczone mięso, zalewając je tłuszczem. W ciągu ostatnich miesięcy obserwowałem kontrolę paczek i doszedłem do przekonania, że taki sposób przesyłania wiadomości jest bezpieczniejszy niż inne. Robotnicy cywilni nie przychodzą na pole. Browar odpadł. RGO zup nie wozi. Istnieje wprawdzie nowa droga: kładziemy listy w ściśle określonym miejscu w kanale na terenie Gartnerei, a w nocy, kiedy Postenkette schodzi ze stanowiska, ludzie z organizacji zabierają je i w tej samej skrytce zostawiają korespondencję dla nas. Dostaję od brata list z wiadomością, że Szyszko przyjechał na kilka miesięcy do Warszawy i powiedział mu o wsypie z grypsami. Widocznie więc i Szyszko był w całą tę historię wmieszany. Tymczasem śledztwo ucichło. Kasjer wrócił z urlopu, przepłacili gestapo i wszystko zatuszowali. Podobno cenzura w grypsach nie znalazła nic kompromitującego i komendant Liebenhenschel umorzył śledztwo, rezygnując z wywlekania sprawy na forum Oranienburga. Przyszedł transport 200 Żydówek z Bliżyna. Uwaga Hessla jest skoncentrowana na bloku 1, gdzie zamieszkały. Najładniejszą wyznacza na blokową i jednocześnie robi z niej swoją nałożnicę. Wysiaduje tam całymi godzinami, ale co chwila patrzy przez okno na bramę, by w razie pojawienia się Kostiala momentalnie się wymknąć. W nocy wszyscy kapowie urządzają wyprawy do kobiet. Cóż z tego, że blok jest otoczony drutem kolczastym i furtka zamknięta na kłódkę? Klucz od niej jest u Hessla... Codziennie pracujemy wszyscy po apelu aż do zmierzchu. Hesseł coraz to występuje z nowym pomysłem upiększenia obozu, który tak czy owak za kilka tygodni musimy opuścić wobec ofensywy radzieckiej. Polecił nam darniowanie rowów ściekowych, czyszczenie osadników kanałowych w blokach całkowicie nieczynnych, przesunięcie ogrodzenia przy bloku kobiecym o kilka metrów w głąb pola apelowego... - Nareszcie na I polu zaczęliśmy gotować sobie sami. Z tego względu jesteśmy podzieleni na cztery turnusy i co czwarty dzień po apelu wieczornym chodzimy na dwie godziny do obierania kartofli. Robota to mozolna, bo o tej porze roku kartofle są mocno nadgniłe. Na apelu kobiety stoją po jednej stronie drutów, my po drugiej. Niemieccy bandyci wyprawiają wtedy niebywałe historie: rzucają Żydówkom za druty cukierki, paczki żywnościowe; jeden z nich, „Piilcher" wiedeński, Peer, stojący na prawym skrzydle, pokazuje im swoje genitalia. Kancelaria przestała być „komenderowana" i także musi stawiać się na apel. Czasem na apelu stoi obok mnie Osika. Wtedy milczy i patrzy w niebo. Nie widzi mnie, choć nie było żadnego konfliktu między nami. Ale dziś jestem non valeur, a on nie ma tej obłudy, by z uwagi na wyświadczoną mu pomoc podczas długiej naszej współpracy choćby obojętną rozmowę ze mną prowadzić. Gdy na kilkakrotne moje pytania: co nowego słychać, odpowiadał: „Nic istotnego, nic godnego uwagi", albo gdy chodziło o jakąś konkretną sprawę, to: „Mój kochany, czyż ja się takimi drobiazgami interesuję", przestałem go pierwszy zagadywać. W naszym bloku 13, gdzie mieszkają teraz wszyscy prócz kapów i kancelarii, co wieczór odbywają się wśród Niemców orgie pijackie. Prym w nich wodzą: Lipiński, Kursch, Ihle, Peer, Gabriel (kryminalista, nie lekarz, nazywany przez nas „Poczekaj" — łącznie z kryminałem siedzi już 18 lat) i Bubi Ilke. Wyciągają gitarę, harmonię i do godz. 12 w nocy śpiewają i ryczą. A pobudka budzi nas o 4.30. Wszyscy oni oczywiście są w doskonałej komitywie z Pohlmannem, Hesslem i innymi kapo z bloku 12. My, Polacy, nie możemy protestować przeciwko zakłócaniu nam snu. A szwaby śpią sobie przez cały dzień, mając porozstawiane warty. 326 327 Schommer popadł w jakiś konflikt z Hesslem, który wyrzuca go z sypialni kapów do naszego bloku. Tu wpada w ręce Lipińskiego, który jest blokowym, a pamięta mu owe przechwałki z zimy, że go położył w walce zapaśniczej. Toteż szykanuje Schommera. Między Schommerem a Hesslem dochodzi do ostrej sprzeczki: słyszę, jak w obecności feldfuhrera Groffmanna zarzuca on Hesslowi, że robił interesy, szmuglując biżuterię poza obóz. Wreszcie zgłasza prośbę o przedstawienie go do raportu u komendanta obozu. Hessel jest tym przerażony i usiłuje wpłynąć na komendanta pola, by wydał polecenie, aby Schommer zgłosił swoje dezyderaty schutzhaftlager-fuhrerowi Kostialowi. W tym czasie przypadkowo znajdują gryps Schommera pisany do kogoś w Lublinie, w którym prosi o przysłanie mu żywności. Hessel czepia się tego i sugeruje, by Schommerowi dać fluchtpunkt. Schommer nie chce punktu przyszyć i żąda przedstawienia go komendantowi obozu Liebehenschlowi, grożąc, że w razie niewypuszczenia go z pola (po to dano mu fluchtpunkt) przele-zie przez druty, by dostać się do komendanta. Pada ulewny deszcz. Hessel wkłada płaszcz z ceraty i gumowe buty, wychodzi na plac apelowy. Wzywa mnie i Mankiewicza; jemu każe poprawiać druty w ogrodzeniu, mnie — zgarniać błoto z placu i narzucać na pokrycie schronu przeciwlotniczego, który jest w budowie. Gdy deszcz zaczyna lać jak z cebra, wchodzi do najbliższego bloku i stoi w otwartym oknie, kontrolując moją głupią robotę. Mankiewicza nawet nie widzi ze swego punktu obserwacyjnego. Jest chłodno, wieje wiatr, deszcz zacina. Zmokłem do nitki. Po trzech godzinach, gdy deszcz ustał i zaczęło się pokazywać słońce, Hessel każe nam obu przerwać wykonywaną robotę i przejść do szopy. Mamy tam przerzynać i oczyszczać paliki do grodzenia grządek. Co za łajdactwo! W czasie deszczu wysyła nas na pole, a teraz, gdy deszcz przestał padać, posyła nas do roboty pod dachem. Po drodze wstępuję do Pietrońca, który daje mi z magazynu koszulę, kalesony i sweter, ale muszę na to włożyć mój mokry pasiak, bo nie wolno mi chodzić bez numeru i fluchtpunktu. W nocy dostaję kolki nerkowej, następnego dnia całe okolice nerek mam obolałe, nie mogę się schylać. Jaką ja krzywdę wyrządziłem temu człowiekowi? — rozmyślam 328 zdesperowany. — Nie chwalę się, ale kartotekę miał postawioną pierwszorzędnie: ani jednej gafy wobec władz, transporty obejmujące tysiące ludzi, zestawienia sporządzane na poczekaniu — bez najmniejszych błędów w wykazach... A teraz, gdy mu ten pomocnik jest zbędny, poniża go i wykańcza. Znów mamy ucieczkę. Przy apelu wieczornym brak dziewięciu ludzi, którzy pracowali w Gartnerei. Obszukują cały teren. Między innymi znikł Henio Silberspitz. Podobno wśliznęli się do kanału i wyszli na powierzchnię za Postenkette — oczywiście ktoś już tam na nich czekał. Dla Niemców, którzy łamią dyscyplinę, wprowadza się karne roboty. Pracują w niedzielne popołudnia przy willi stojącej na terenie Gartnerei, używanej jako bunkier, a zniszczonej podczas bombardowania. Przy bramie wprowadza się ścisłą kontrolę, by utrudnić przynoszenie wódki na pola. Ale i na to Niemcy znajdują sposób. W naszym najbliższym sąsiedztwie, między I i II polem, jest Zwischenfeld z pralnią. Tam nie ma bramy z blockfiihrerami. Przynoszą więc wódkę na Zwischenfeld, tu przelewają do aluminiowej manierki i przerzucają przez druty Ihlemu, który cenny płyn znów przelewa do butelki, a pustą manierkę odrzuca z powrotem. Wędruje tak ta manierka w jedną i drugą stronę kilkanaście razy dziennie. Któregoś wieczoru kapo Peer upił prowokować i obrażać nas, Polaków, tym. Niski, krępy Polak, mechanik z do niego i kilkoma ciosami powalił : ciężką, że Peer przepraszał i błagał o się nie interweniował, nawet kapowie bo czuli, że zacznie się ogólna bójka, się ze słowami. się w naszym bloku i zaczął Niestety, nie było mnie przy Fahrbereitschaft, przyskoczył 2,0 na ziemię. Rękę miał tak litość. Nikt z przyglądających bali się przyjść mu z pomocą, Odtąd Niemcy bardziej liczą 329 Miałem znów rozprawę z Pohlmannem. Uderzył mnie w twarz i zamierzył się na mnie szpadlem. Wieczorem odwiedzam Zelenta. Wciąż jeszcze leży. Opowiada mi o kilkuletnim synku Marku i starszej od niego wychowanicy Magdzie. Dr Gabriel czeka, żeby wysięk w płucach sam się zresorbo-wał. Radzę Stachowi, by jak najdłużej pozostał w szpitalu, bo Hes-sel i Pohlmann dusze z nas wypruwają. Andrzej Stanisławski strasznie schudł, Fritsche gania ich nielitościwie. Słyszę, że Hessel knuje przeciwko Fritschemu intrygę, inspiruje innych esesmanów do złożenia jakichś raportów czy donosów. Fritschego nasyłają na izdebkę Schommera, którą ten sklecił sobie w Waschbaracke. Konfiskują wszystkie ubrania i bieliznę, które Schommer sobie w dość pokaźnej ilości zorganizował. Znów mamy na naszym bloku większą pijatykę. Śpiew, a potem zabawa. Bandyci pożyczają od kapów z Luftschutz (OPL) hełmy szturmowe i bawią się w ten sposób, że rozbijają sobie na hełmach puste butelki. Przez półsen słyszę, jak Schommer śpiewa jakąś dłuższą sentymentalną pieśń — specjalnie zaprosili go na tę zabawę — i jeszcze na tyle jestem przytomny, że oceniam muzykalność i czystość jego śpiewu. Zmęczony stałym niedosypianiem, zapadam wreszcie w sen. Rano w umywalni opowiadają, że Schommer powiesił się na szpitalnej furtce. Wychodzę, patrzę — istotnie, wisi na pasku, ale tył czaszki ma rozbity. Fikcja jest oczywista. Zaczyna się śledztwo. Nikt nic nie wie — a jeśli wie, boi się powiedzieć. Wygląda na to, że sprawa nie będzie miała żadnych konsekwencji. Do samego wieczora nic się nie dzieje. Następnego dnia feldfiihrer bierze na przesłuchanie wszystkich trzech więźniów, którzy owej nocy mieli dyżur, by ustalić, kiedy nastąpiło zabójstwo. Wezwany do raportu wiedeński Czech Sedlaczek, krawiec-komunista, który podobnie jak Czech Peysar stale utrzymuje kontakt z Polakami, a od kapów niemieckich się separuje, melduje cały przebieg sprawy. Okazuje się, że poprzedniego dnia przeprowadzona była na naszym bloku tajna wizja lokalna, przy której odkryto obfite ślady krwi na ściankach łóżek 330 i w przedsionku, znaleziono także szkiełko od zegarka, wyrwane razem ze złotą oprawką. Zegarka przy trupie nie było. Schommera zabito uderzeniem w głowę i wywleczono z bloku. Sprawcami zabójstwa są Lipiń-ski i Bubi, którzy potem powiesili ciało na pasku. Obaj zostają aresztowani. Aresztują też Kurscha, podejrzanego o to, że ma ukryte pieniądze. Wszystkich stawiają w kajdankach między drutami, ale w odległości około 100 metrów od siebie, by nie mogli się porozumieć. W ciągu dnia krążą pogłoski, że w pijatyce, morderstwie i ograbieniu Schommera brał również udział Pohlmann. Pohlmann już nie interesuje się moją pracą, krząta się cały dzień przy swoich królikach. Ach, żeby jeszcze i ten łotr znalazł się między drutami! Po południu wpada do mnie Pietroniec i wykrzykuje radośnie: — Jureczku! Pohlmann już stoi między drutami. Idę natychmiast ucieszyć oczy tym widokiem. Hessel podchodzi do drutów i wbrew rozkazowi rozmawia z Pohlmannem dobre pół godziny. Rzecz jasna, udziela mu rad, jak ma się wykręcać, albo zaklina, by nie wymieniał jego jako moralnego sprawcy morderstwa. Ja osobiście nie mam cienia wątpliwości, że za kulisami całej tej afery kryje się właśnie on, Hessel, lecz tak misternie ją zainscenizował, że wszystkiego może się wyprzeć. Wieczorem po apelu woła mnie feldfiihrer, każe przygotować krótkie deski i gwoździe. Około godziny 21 sam wprowadza aresztowanych bandytów do małych izb w blokach poszpitalnych — każdego na inny blok — gdzie kładą się na przygotowanych siennikach z kajdankami na rękach. Na rozkaz feldfiihrera zabijam drzwi łatami i deskami, okna również. Ma to znaczenie symboliczne: chodzi nie tyle o uniemożliwienie ucieczki, ile o utrudnienie skontaktowania się ewentualnych innych współwinnych z już aresztowanymi. Cóż to za satysfakcja dla mnie, gdy Pohlmann na mój widok spuszcza głowę i patrzy pod nogi. Przez kilka dni trzymają ich tak między drutami, skąd zabierani są na przesłuchanie. Wreszcie zajeżdża więzienna karetka i zawozi ich na Zamek. Dużo mądrości życiowej kryje w sobie chińska zemsta siadania u progu domu wroga i czekania aż wyniosą go w trumnie. W ciągu sześciu tygodni karząca ręka losu dosięgła trzech Niemców, którzy mnie znieważali: Pohlmanna, Schommera i Bubiego Ilke. Kurscha trzymają w kajdanach jeszcze kilka dni — ale go wypuszczają. 331 Przychodzi transport kilkuset Żydów z Budzynia. Hessel ma do nich przemowę, w której poucza o regulaminie obozowym i życiu na Majdanku i którą kończy słowami: „i tak wszyscy pójdziecie do gazu". Śmieje się przy tym szyderczo, pokazując 24 zęby. Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate. Nami, Polakami w obozie zajęły się polskie organizacje społeczne: od RGO dostajemy w każdy wtorek i piątek torby zawierające jedną białą bułkę, 1/4 kg boczku, parę główek cebuli, 10 papierosów i 20 dkg cukru. PCK daje nam raz na tydzień bochenek czarnego chleba, cebulę, trochę cukru i 15 dkg boczku. Paczki zaczęły już dochodzić regularnie. Jesteśmy więc pierwszorzędnie zaopatrzeni. Z kotła nie bierzemy nic prócz czarnej kawy i kartofli, które sami sobie przysmażamy. Marmolady z buraków, końskiej kiełbasy i zupy z brukwi nikt nie tknie, nasze porcje wcina Herrenvolk. V pole zajął Wehrmacht. Ściągają tam chłopów z okolic Chełma, codziennie przychodzą transporty po kilkuset ludzi. Chłopi ci nie są uważani za więźniów obozu koncentracyjnego. Mają oni pracować przy budowie fortyfikacji polowych dookoła Lublina. Przywożą ich do roboty samochodami o godzinie 7 rano, odwożą o 5 po południu. Ludzie ci mają pierwszorzędny wikt wojskowy, dostają nawet przydziały wódki. Opiekują się nimi, pod względem sanitarnym, pani dr Maria z Lublina i pani Ewa, które przyjeżdżają tu codziennie, by czuwać nad gazowaniem koców i udzielać pomocy lekarskiej. Równocześnie obie panie w ramach zorganizowanej akcji spoleczno-politycznej utrzymują stałą łączność z naszym obozem. Punktem kontaktowym jest łaźnia, gdzie odbywa się gazowanie koców. Kapo Benden wyprowadza Zelenta ze szpitala — pod pretekstem odstawienia chorego do kąpieli — na spotkanie z dr Marią i panią Ewą. Przywożą one listy i zabierają korespondencję więźniów z obozu. Nagle rozchodzi się wiadomość, że pani Maria została aresztowana; rzeczywiście przez kilka dni nie pokazuje się na Majdanku. Znów obawa, czy nie znaleziono przy niej grypsów, które od nas zabrała. Po jakimś czasie zjawia się ponownie. Celowo znikła z horyzontu, bo dostała ostrzeżenie o planowanym jej aresztowaniu. 332 ą■■■! Noak mówi, że obecnie, po odjeździe Thumana, esesmani z Poli-tische Abteilung opowiadają o nim różne rzeczy. Podobno prawie wszystkie wpływające z gestapo wnioski o zwolnienia załatwiał odmownie, zaopatrując je w adnotacje: „Prowadzi się niezadowalająco", albo: „Pobyt w obozie dotychczas nie wpłynął dodatnio na jego postawę ideologiczną". Jedną z takich ofiar Thumana był Panasie-wicz, którego Dyrekcja Poczty w Warszawie reklamowała, ale żonie jego już rok wcześniej przekazano zawiadomienie z gestapo, że wniosek o wypuszczenie z obozu został wysłany na Majdanek. W dalszym ciągu jadam obiady i kolacje u Pietrońca. Rudek przynosi truskawki, czereśnie, kalarepę, kalafiory. Któregoś dnia Pietroniec przychodzi uradowany. Właśnie dostał potwierdzenie, iż przekaz pieniędzy, które z polecenia jednego z więźniów doręczył w kwietniu organizacji do wysłania, dotarł do rąk adresatki. Przez dwa miesiące nie było wiadomości o tej przesyłce, więc na Pietrońca padło przykre podejrzenie. Teraz sprawa się wyjaśniła. — Wiesz — mówi Pietroniec — to Osika wysyłał, ale specjalnie mnie obligował, byś się o tym nie dowiedział. Odpowiadam mu: — W porządku — i wyjaśniam, jakiego pochodzenia były te pieniądze i jaką rozmowę na ten temat miałem z Osiką. Hessel korzysta z tego, że w obozie są żydowscy rzemieślnicy, i każe sobie robić buty, całe ubranie i płaszcz. Z trzech par starych butów robią mu jedną nową, z gabardynowego płaszcza — spodnie--bryczesy itd. Jest taki niecierpliwy, że każe Żydom pracować całą noc, aby mieć wszystko gotowe w ciągu 24 godzin. Oczywiście rzemieślnikom za robotę nic nie daje, a nawet nie pozwala im się wyspać na drugi dzień, każe iść do normalnej pracy obozowej. Po Pohlmannie funkcję lagerkapo obejmuje Charlie Popowski, też Niemiec z zielonym trójkątem. Pozuje na coś lepszego. W każdym razie odnosi się do nas grzecznie. i,:, Naokoło obozu ustawiają kilka dział artylerii przeciwlotniczej. 333 Wkopują je na świeżo zoranym ugorze i otaczają szerokim wałem ziemnym, obłożonym darniną, tak iż z daleka rzuca się w oczy ów zielony pierścień. Sądzę, że stanowiska te muszą być widoczne na każdej fotografii lotniczej. Jedno działo stoi między bauhofem a mieszkaniem komendanta, tzw. Białym Domkiem, inne na tyłach I pola w kierunku Lagergut. Na stokach, wśród zielonych pól, widać rosnące z dnia na dzień żółte pasy — nasi chłopi kopią tam pozycje „dla skrócenia frontu". Krążą pogłoski, że alianci zaczęli inwazję we Francji, ale nadchodzące w ciągu następnych dni gazety nie potwierdzają tej wiadomości. Wieczorami, po dzwonku, gdy w obozie zapada cisza, zwłaszcza zaś w nocy, od strony Chełma słychać ogień artyleryjski. Esesmani twierdzą, że odbywają się tam ćwiczenia w ostrym strzelaniu. Śmieszna rzecz, żeby po pięciu latach wojny żołnierze niemieccy musieli jeszcze ćwiczyć. A świeżo zaciągniętych rekrutów nie ćwiczy się w ostrym strzelaniu w odległości 10 km od linii frontu. Zbliżyłem się bardzo do Orpisza Kowalskiego, ziemianina z kresów. Mamy wspólnych znajomych; on pracował w pałacu Pod Blachą, ja przy placu Saskim w Sztabie Generalnym. Opowiada mi 0 różnych udoskonaleniach, jakie wprowadził w swoim majątku — z dziedziny sadownictwa, konserwacji owoców, serowarstwa itd. Wszyscy koledzy jakoś się pourządzali, tylko Mankiewicz i ja cierpimy, bo z powodu fluchtpunktów nie możemy opuścić pola, a tu są do dyspozycji tylko stanowiska stróżów. Dokucza nam jeszcze 1 to, że jedynie my dwaj chodzimy w pasiakach, więc z daleka zwracamy na siebie uwagę. Hessel przyjął do kancelarii Żyda, który mu dał łapówkę. W obozie krążyły wieści, że cały transport chorych po przybyciu do Oświęcimia poszedł do gazu. Teraz przyjechała z wizytą do tutejszych esesmanów jakaś esesmanka i dementuje tę wiadomość. Natomiast dowiadujemy się, że Thuman został schutzhaftlagerfuhrerem 334 L w Oświęcimiu i tam pokazuje swoje sztuczki, a do pomocy sprowadził sobie szefa krematorium, Mussfelda. Zdrowa logika mówi, że nasz obóz powinien ulec całkowitej likwidacji, ale z różnych niedomówień orientuję się, że naczelne władze obozowe trzymają się kurczowo swych stanowisk, gdyż wiedzą, że po zlikwidowaniu aparatu administracyjnego Majdanka około półtora tysiąca esesmanów — oficerów i szeregowców — zostanie bez przydziału i zasili się nimi jakąś esesmańską dywizję. A to będzie niebezpieczne, bo żołnierze radzieccy na froncie, w odróżnieniu od inwalidów-haftlingów, strzelają. Wbrew wszelkim przewidywaniom dostajemy nowy zugang. Z końcem czerwca 1944 r. przywożą kilkuset chłopów z rejonu Gra-bowca, Hrubieszowa, Biłgoraja. Przyszło tam wojsko i kazało konie i krowy ze wsi zaprowadzić na rejestrację do pobliskich miasteczek. Tu inwentarz chłopom odbierano, a ich samych załadowano do wagonów i wysłano na Majdanek. Podobno na tamtych terenach rozwinęła żywą działalność Armia Krajowa. Następnego dnia przyjeżdża dalsza partia kilkuset ludzi ze wsi. Po dziesięciu dniach mamy na polu około półtora tysiąca nowo przybyłych mężczyzn i kilkaset kobiet z małymi dziećmi. Znów otacza się drutami bloki 2 i 3 — dla polskich kobiet. Codziennie przyjeżdża SD (Sonderdienst), najwyższy szczebel gestapo, i przeprowadza rejestrację. Każdy może o sobie opowiadać, co mu się żywnie podoba. Wszystko protokołowane jest naiwnie, bezkrytycznie — „głupie" SD wierzy każdemu słowu. Rejestracja trwa przeszło dwa tygodnie. Znaleźliśmy dwóch chłopców z AK: Janka Średnickiego i Jędrzej ewskiego. Ten ostatni z postrzeloną nogą. Obaj z Warszawy. Mówię Średnickiemu, żeby napisał list do rodziców, ale niech raczej wyśle go na adres osoby trzeciej. Pisze na nazwisko właścicielki „Domu Pończoch" przy ul. Zgoda 8. Pietroniec ekspediuje list. Śre-dnicki jest medykiem. Był wysłany do oddziału AK, miał w walizie 12 000 zł i większą ilość medykamentów. Podczas obławy w lesie został aresztowany. Jędrzejewski, syn lekarza-dentysty z Warszawy, 335 który zginął w 1943 r. w Oświęcimiu, przyjaźni się z rodziną mego znajomego stomatologa, dr. Franciszka Stempniewicza, zmarłego w oflagu w 1942 r. Jędrzejewski był ranny, leżał u jakiegoś chłopa, który go pielęgnował, wydał go sąsiad-Ukrainiec. Radzimy obu chłopcom, by się wypierali udziału w AK. Średnickiego wzywają na przesłuchanie. Wraca zadowolony. Niemcy go potraktowali papierosem, powiedzieli, że wiedzą, iż AK zwalcza komunistów, a im, Niemcom, chodzi również o wyłapanie partyzantów komunistów. Średnicki uważał więc, że nic nie ryzykuje przyznając się, iż był w AK, na czym przesłuchanie się skończyło. Jędrzejewski idzie następnego dnia na przesłuchanie; znów go przestrzegamy. Wraca i powiada, że się tym szczycił, iż należy do AK, tak zaprotokołowali. Hessel woła Pietrońca i ostrzega go, by się zbytnio nie wdawał w rozmowy z nowym zugangiem, bo wszystko jest obserwowane. Średnickiego wzywają nagle do kancelarii. Goniec podpatrzył, że pewien esesman przyszedł z jakąś paczką do niego. — A widzisz? — mówi Pietroniec. — Masz, przyszła paczka do niego, teraz przeprowadzą śledztwo, będą badać, skąd się rodzina dowiedziała, że on jest tutaj. Przecież im nie wolno było pisać. Przy takiej prawdomówności i prostolinijności tych młodzieńców gotowa heca. Minuty stają się dla nas obu godzinami. Tymczasem Średnicki wraca rozpromieniony z paczką potężnych rozmiarów. W 48 godzin po wysłaniu listu z obozu jego matka przywiozła paczkę z Warszawy i oddała ją z listem przy bramie wartowniczej koło szosy. List został na poczekaniu ocenzurowany i oddany adresatowi, nikt go nawet nie zapytał, skąd matka zna jego adres. Matka pisze mu też w liście, że ojciec bardzo się na nią gniewa, iż dała synowi zegarek na sprzedaż dla zakupienia żywności. Średnicki zdziwiony powiada: — Przecież matka nie dała mi żadnego zegarka. — Ach (chciałem powiedzieć — ty bałwanie), przecież matka napisała panu całą obronę. Zrozumiał, spuścił głowę i oświadczył: — Za późno, wczoraj już się przyznałem. Kapo Kursch, Niemiec, z zawodu kasiarz, zachowujący się w stosunku do nas bardzo przyzwoicie, przychodzi do Pietrońca, zabiera go do bloku 21 i niepostrzeżenie pokazuje mu „granatowego" policjanta, wysokiego mężczyznę, ze szpakowatą bródką, z przydługimi zaczesanymi do tyłu włosami — i powiada: — To szpicel SD, który wydaje tu wszystkich ludzi. Sam już wcześniej zaobserwowałem tego policjanta. Pełni on funkcję stubendiensta, udaje, że straszliwie rozpacza, godzinami siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach. Przyszedł do nas z posterunku w Grabowcu. Kursch wywiedział się o nim wszystkiego od Hessla, który naturalnie nawiązał już kontakt z SD. Informacje Kurscha się potwierdzają, gdyż SD kilkakrotnie zabierało tego policjanta swoją limuzyną na Zamek. W obozie mówią, że w najbliższej przyszłości ma odejść transport kilkunastu więźniów, którzy narazili się Hesslowi — takie ma on wpływy. Ci, których nazwiska się wymienia, śmieją się i twierdzą, że to wykluczone. Chodzi o grupę niemieckich kapów, którzy półtora roku temu pobili Hessla. Nie przyjął ich zaproszenia na niedzielny koncert popołudniowy. Kazał muzykantom przyjść do siebie, a gdy kapowie na to nie pozwolili, doszło do scysji i w rezultacie stłukli Hessla na kwaśne jabłko. Do dziś im tego nie zapomniał. Zaczęła się ewakuacja obozu, wywożą setki prymitywnie wykonanych stołków. Czyżby to było najcenniejsze dobro? A może na ewakuację zostało jeszcze co najmniej pół roku? SD przesłuchuje wszystkich ponownie, ale teraz konfrontuje zeznania z innymi zapiskami. Z każdego bloku wyławiają po 10—15 mężczyzn, stawiają ich między drutami i każą zabierać toboły. Chłopi ci nie zostali wciągnięci do stanu obozu jako haftlingowie. Nadal więc chodzą we własnej odzieży, nie strzygą się i trzymają przy sobie wszystkie swoje rzeczy. Grupy te idą do Politische Abteilung, gdzie otrzymują rozkaz rozebrania się do naga, po czym inni panowie z lubelskiego SD biją ich niemiłosiernie i jeszcze raz przesłuchu- 336 22 — 485 dni... 337 ją, a następnie zabierają na Zamek. Codziennie odchodzi nowa partia. Moje przewidywania się spełniają. Jędrzejewskiego i Średnic-kiego zabierają bez ponownego przesłuchania. Po apelu wieczornym wzywają do kancelarii Kurscha, Groenera, Gabriela („Poczekaj"), Ihlego, Peera i siedmiu innych Niemców, za-wadiaków i pijaków, którzy nie dawali nam spać; zabierają również Polaka, kapo Adama Marciniaka. Zakuwają ich po dwóch w kajdanki — tylko Groener, jako piętnasty, kajdanków nie dostaje — i komunikują im, że następnego dnia jadą w transporcie karnym do Mauthau-sen. Hessel rządzi obozem! Przedwczoraj Kursch kpił sobie ze mnie, gdy mówiłem, że grozi mu transport. W obozie jest półtora tysiąca chłopów, którzy nie mogą wyjść poza druty, więc Hessel, aby dać im zajęcie, obmyśla splantowanie placu apelowego do idealnego poziomu. Ponieważ różnica wzniesienia między jednym a drugim końcem placu wynosi chyba ze dwa metry—jest co nosić tragami. Hessel mobilizuje nawet wozy, którymi przewozi się ziemię. Kobiety chodzą pracować do Gartnerei. Oddajemy im i ich dzieciom wszystkie nasze paczki z RGO i PCK. Druty przy blokach kobiecych co noc są zrywane albo pod ogrodzeniem porobione podkopy. Posterunki na wieży dostają specjalny rozkaz strzelania do każdego, kto zbliży się do tych drutów. Przypominam sobie określenie jakiegoś niemieckiego seksuologa: „Sexualnot". Ten pęd jest silniejszy i obojętny nawet na kule. Samce idą na oślep do obcego bloku, do nie znanych kobiet i dokonują wyboru po ciemku, na chybił-trafił. O szarym świcie wraca na nasz blok po 15—20 osób. Absolutnie pojąć tego nie mogę — istna zwierzęca ruja. Co prawda, zdaje mi się, że żaden z moich bliższych przyjaciół nie brał udziału w tego rodzaju wyprawach. Kiedyś „granda" przekupiła blockfuhrerów pewną ilością wódki i na czas od godziny 11 do 12 w nocy zapalili oni czerwone światło — więc strzelać nie wolno. Podobno frekwencja była jak na premierze w „Cyruliku warszawskim". Pietroniec napomyka, że szykuje się dla nas obu jakaś droga do ucieczki. Dziś jest wściekły, bo na terenie Gartnerei coś się stało. Przyprowadzają Orpisza i Wolskiego i izolują ich. Ktoś przebąkuje 338 o nieudanej próbie ucieczki. Podobno przyjechał tam jakiś wóz ze słomą, czy po słomę, i Wolski z Orpiszem usiłowali wdrapać się na ową furę i zaszyć w słomie, ale ktoś ich wydał. Rzecz była oczywiście z góry uplanowana przy współudziale jakiejś kobiety z organizacji. Obaj się wypierają. Zdaje się, że ktoś grubo posmarował, bo skończyło się na nadaniu im fluchtpunktów, bez żadnego bicia. Ale drogę tę dla siebie straciliśmy. W niedzielę po południu Orpisz przynosi Pietrońcowi w prezencie dwie półlitrowe butelki monopolówki. Jedna jest schowana pod siennik, druga otwarta, trzymamy ją pod łóżkiem i w trójkę popijamy. Przychodzi niespodziewanie Osika. Widzi, że jest wódka, więc zasiada. Pijemy skromnie — tylko po jednym kieliszku. Pietroniec wychodzi do kuchni, by zagotować herbatę, a ja chowam wypitą do połowy butelkę, bo nie mamy ochoty pić z Osiką. Po herbacie rozchodzimy się. Wieczorem, przy kolacji, opowiada mi Pietroniec z oburzeniem, że bezpośrednio po naszym rozejściu się wrócił do niego Osika i prosił o pół butelki wódki. — Byłem zdziwiony — mówi — skąd on wiedział, że jest jeszcze jedna butelka wódki, ale dałem mu, bo z nimi, z kancelarii, trzeba być zawsze w zgodzie. Śmieję się: — Toś ty wpadł, a Osika zarobił. On widział, że ja nie dopitą butelkę schowałem, i o tę cię prosił, a ty dałeś mu całe pół litra. — Crucifix — syczy Rudek przez zęby i wali pięścią w stół. Hessel ma genialne pomysły. Żeby w pasie między drutami nie rosła trawa, każe usunąć tłuczeń, całą tę przestrzeń wyłożyć papą i na nią dopiero sypać go z powrotem. Pas ma około 2,5 m szerokości, a cały Schlauch ciągnie się dookoła pola na przestrzeni 800 m. Trzeba więc na to 2000 metrów kwadratowych papy. Ponieważ starej papy nie starczy, Hessel posyła więźniów na puste III pole, by tam zrywali papę z dachów. O tym, że w blokach, w których obecnie mieszkamy, leje się woda i koniecznie należałoby je połatać, ani nie pomyśli. Cóż to szkodzi, że haftlingom leje się woda do łóżek? Grunt, by trawka między drutami nie rosła. Zwracam mu uwagę, że 339 przy tutejszych wichurach w ciągu miesiąca wiatr naniesie między tłuczeń dużo piasku, a papa będzie zatrzymywała całą wilgoć, wobec czego wegetacja rozpocznie się na nowo. Zresztą po ulewnych deszczach spływające wody z wyższych terenów Lagergutu stale zamulają cały teren pola... Ale Hessel chce popisać się przed Kostia-lem, jakie to on ma wspaniałe pomysły. Robota przecież nic nie kosztuje. Było kilka nocnych nalotów i efektowne strzelanie świetlnymi pociskami do radzieckich samolotów. Kilka bomb padło na Lublin, ale nasz obóz pozostaje nietknięty. Hessel kontynuuje budowę schronów — naturalnie nie po to, by więźniom zapewnić bezpieczeństwo, ale by pokazać Kostialowi, w jakim tempie potrafi to zrobić. Wykopaliśmy w piasku rowy na głębokość około 2,5 m i szerokość jednego metra, bez jakiegokolwiek podstemplowania ścian, na górze układamy na pół zwęglone belki i deski ze spalonego baraku kuchennego z III pola. Wytrzymałość pułapu sprawdza Hessel w ten sposób, że wchodzi nań; jeżeli deski pod nim nie uginają się, każe daną partię od razu zasypywać. Nie daj Boże, żeby bomba uderzyła w odległości kilkuset metrów — piaskowe ściany natychmiast się obsuną i żywcem zasypią wszystkich znajdujących się w schronie. W schronach tych jest potwornie duszno, po kilkunastu minutach wręcz nie ma czym oddychać. Są przy tym tak ciasne, że więźniowie stoją stłoczeni jeden przy drugim. Dalszy pomysł Hessla: każe robić przykrywy na wejścia do schronów. Zbija się więc z grubych desek tafle wielkości 2—3 metrów kwadratowych. Są one ciężkie i tak nieporęczne, że przykrywę taką musi usuwać co najmniej 5—6 ludzi. Przykrywy uniemożliwiają wentylację schronów, a w razie paniki i tłoku w ogóle nie dałoby się ich ruszyć z miejsca. Są klecone pospiesznie i byle jak, nawet gwoździ od spodu się nie zagina i niektórzy więźniowie już przy odsuwaniu pokryw w nocy porządnie się pokaleczyli. Ale tu nie chodzi przecież o nasze bezpieczeństwo, lecz o zachowanie pozorów — jak przy komponowaniu sprawozdania lekarskiego po śmierci generała SA Papsta. Zrobili mnie komendantem oddziału kilkuset chłopów. Jedna grupa, pod kierownictwem przedstawiciela bardzo nielicznej już w obozie inteligencji, kupca Gorczyńskiego, układa papę, a następnie rzuca na nią tłuczeń. Druga tłucze kamienie, trzecia nosi tłuczeń pod druty. Młotków jest mało, więc tłuką kilofami i kawałkami żelaza. Kieruje tą grupą kowal Jaśkiewicz z Grabowca, typ zagonowego szlachcica, człowiek, który bezwiednie dodaje mi sił. Z podziwem patrzę na jego naturalny, niewymuszony humor, z jakim przyjmuje nową sytuację życiową, i słucham beztroskich żartów, podnoszących na duchu jego towarzyszy niedoli, smutnych i zrezygnowanych. W dalszym ciągu wodzi on wśród nich rej, jak przedtem na wsi, kiedy był ich technicznym doradcą przy wszelkich naprawach maszyn rolniczych. Widzę, jakim się tu cieszy autorytetem. Mnie nie słuchają. On jest dla nich nadal wyrocznią. Hessel wyznacza mi dzienne pensum roboty — z sakramentalną klauzulą, że jeżeli grupa tego nie wykona, ja dostanę „Arsch voll". Ustalam plan z Jaśkiewiczem, który swoistą perswazją zachęca ludzi do pracy; nadal nie zdają oni sobie sprawy, że są w obozie koncentracyjnym, i nie mają pojęcia, co im grozi w razie niewykonania roboty. Inna grupa plantuje ziemię ze wzgórka przy kuchni. Nad usypywaniem i walcowaniem czuwa Mankiewicz, część techniczną, tj. trasowanie poziomów, ma w swym ręku Zalewski. Jednak taki podział pracy nie przeszkadza temu, żeby Hessel wzywał mnie na odcinek Mankiewicza, piorunując na to, że tempo pracy jest tam zbyt powolne. Z kolei Mankiewicza posyła do moich robotników — powodując niepotrzebny zamęt i bałagan. Zwiał Lang, były tłumacz i lagerkapo. Był kapem w komman-dzie, które jeździ do elektrowni wyładowywać węgiel. Pracują tam tylko osiem godzin dziennie, elektrownia daje im pożywny obiad, a co ważniejsze, praca nie jest zbyt ciężka i codziennie po zakończeniu roboty korzystają z kąpieli. Lang prawdopodobnie zawczasu przygotował sobie u portiera w elektrowni zwykłe ubranie albo już miał je na sobie pod pasiakiem. Wszedł do portierni jednymi drzwiami, a drugimi,wyszedł, i tyle go widziano. Ulotnił się ostatni milioner obozowy. Chociaż się przechwalał, że był oficerem legioni- 340 341 stą, widocznie małżeństwo z Niemką podziałało na niego w ten sposób, że wcale nie szukał towarzystwa Polaków. Najbliższym jego przyjacielem był Wiktor, inżynier-agronom radziecki, a do hazardowej gry w karty zasiadał tylko z Niemcami. Na szosie wiodącej z Chełma do Lublina widać długie kolumny chłopskich wozów. Czasem całymi godzinami stoją na gościńcu, bo wjazd do miasta jest zakorkowany. Dowiadujemy się, że to volks-deutsche uciekają z całym swym dobytkiem — mężczyźni przeważnie w mundurach partyjnych, ze swastyką na ramieniu, ale niektórzy wędrują na bosaka, bo od dzieciństwa tak są przyzwyczajeni. Uciekają też nacjonaliści — Ukraińcy; lojalnie współpracowali z Niemcami i wolą nadal dzielić swoją dolę z herrenvolkiem. Huk armat słychać nawet i w dzień. Podczas nocnych nalotów odzywa się już tylko jedno, najwyżej dwa działa. Przed dwoma tygodniami strzelało bodaj 15 armat; widocznie artylerię lotniczą też już przegrupowano „dla skrócenia linii frontu". W obozie nie widać oznak ewakuacji. Nie wywożą drogich 300--litrowych kotłów do gotowania strawy, nie ewakuują magazynów z bielizną, odzieżą, obuwiem. Nagle odrywają mnie od pracy i polecają rozebrać i przygotować do transportu wszystkie łóżka na III polu. Mają być zestawione komplety, w każdym po 100 łóżek 3-piętro-wych. Robota nie jest taka prosta, gdyż trzeba kompletować łóżka jednego typu, a w obozie są cztery typy, różniące się sposobem umocowania bocznych desek do ścian czołowych: za pomocą haczyków, guzików, gałek lub drewnianych kołków. Do jednego wagonu wchodzi 100 łóżek. Mam grupę 200 ludzi. Bloki, które od połowy kwietnia stoją puste, są w niebywały sposób zapchlone. Setki pcheł w jednej chwili obsiadają nogi i obłażą ciało. Ludzie rozbierają się do naga, gdyż wtedy najprościej jest zgarniać z nóg roje insektów, które za parę sekund znów oblezą człowieka. Ubrania leżą pośrodku placu na trawie. Pole specjalnie dla nas obstawiono posterunkami. Jesteśmy tu sami. Tylko w południe i wieczorem zjawia się jakiś unterscharfuhrer, codziennie inny, by odprowadzić nas na I pole. W ciągu dnia podchodzi do mnie jakiś oberscharfuhrer. Głowa siwa. 342 Zbliżając się coś mruczy. Staje na baczność z czapką w ręku i mówię, ze nje zrozumiałem. — Outen Tag hab ich geSagt (Powiedziałem dzień dobry). AcK takie buty! No, to nasze sprawy stoją dobrze, skoro wy tlam pierWsi mówicie dzień dobry- fi * Ch°dzę po III polu jak człowiek, który z drogi wraca do starych kątów. Tu w bloku 5 Spędziłem na gołej podłodze, bez koca, w mróz pierwsze noce, w bloku 9 mieszkałem razem z blokowym Zygmuntem, w bloku 15 — z Januszem, wreszcie blok 12 i kancelaria, skąd wyruszyłem z 40-stopnioWą gorączką, pchając przy przeprowadzce wóz ze stołami Kwiaty posiane przeze mnie powschodziły, pozarastały gęsto chwastami; nic nie mam do roboty, więc biorę się do pielenia kwiatków. Bratki mojego zeszłorocznego siewu pięknie kwitną. Wtem przych0dzi Maflkiewicz z kilkoma tragami po kwiaty, Hessel kazał załoz c rabat ^zdłuż rowu od bloku 1 do 11. Proszę bardzo _ Rosjanom będzie się podobało, dla nich to przecież robi. Cz«ść chłopów przesianych P^ez SD i zwolnionych od podejrzeń przerzuCono do'Lublina, do Arbeitseinsatz, na wysyłkę do Niemiec. Odszedł min. pełen humoru i werwy kowal Jaśkiewicz. Po tygodniu wszyscy Wracają do obozU; p0dobno nie ma wolnych wagonów kole-j owych. SD nadal wyciąga z naszego obozu członków AK. Znów zabrano jednego młodego chłopca — ojciec rozpacza, zdając sobie sprawę, że nigdy go już nie zobaczy jest dzwonek po przerwie obiadowej, a on sied2ij szlocha i nie rusza ^ z mieJsca- Lagerkapo Charhe Popo-wski pr2yskakuje do nieg0; bije kijem po głowie, tak że rozcina mu skórę, i zaianego krwią wpycha do mojego kommanda, które właśnie wychodzi na III pole. Dw^j mężczyźni podtrzymują słaniającego się na nogach i zalewającego się łzami. Sadzam go przy ludziach, którzy wiąża drutem deszczu^ z łozek w Paczki P° 50 SZtuk'ł ZW&1" niam od pracy Zno\vu widzimy szare autobusy jadące do kramatorium. Codziennie g__10 wozow a wię?c każdego dnia po 200—250 więzmow z Zamku idzie na śmierć. Pracujący w krematorium opowiadają, że 343 są wśród nich młode, przystojne kobiety, wytwornie ubrane, a zatem dopiero co aresztowane. Skończyłem sortowanie łóżek na III polu, posyłają mnie na IV pole z tym samym zleceniem. Przy wejściu do bramy I pola więźniowie układają z cegły drogę wjazdową, esesmani wciąż pokrzykują „los, los"; w łaźni murują nowy piec i komin. Każdy mój robotnik, wracając z pracy w południe i wieczorem, musi zabierać po jednej płycie betonowej do budowy kanału na I polu. A szosa nadal zawalona uciekającymi — już widać grupy ludzi z tobołkami na plecach, ciągnące w kierunku Lublina. Widzę przez druty IV pola, że na III pole przyjechały samochody i ładują łóżka. Zabrali pięć stosów, więc będzie pięć wagonów. Następnego dnia przywożą łóżka z powrotem i zrzucają je w nieładzie. Wagony zamówione przez SS zarekwirowało wojsko dla siebie. Nic dziwnego, mają chyba ważniejsze rzeczy do wywożenia niż zawszone drewniane łóżka. Skądinąd myślę, że byłoby dobrze, gdyby łóżka wywieziono, bo w jakimś obozie ewakuowani więźniowie mieliby na czym spać. Na IV polu pcheł jest trochę mniej. Zastanawiam się, czym te pchły żyją, skoro od trzech i pół miesiąca nie mają kontaktu z żadnymi żywymi istotami. Na IV polu w baraku z umywalniami mieści się skład odebranych Żydom poduszek. Zrzucone są na stos wysokości około 2 m, razem z pustymi walizkami, ze swetrami, butami itp. Dach jest dziurawy, pierze gnije i obrzydliwie cuchnie. Stos zajmuje przestrzeń około 700 metrów kwadratowych, poduszkami tymi można by chyba pokryć zapotrzebowanie całego miasta. Zagnieździ? ły się tam szczury. s L Kuchnię położoną naprzeciwko zaczyna sprzątać grupa radziecki kich inwalidów. A tu przyjeżdża samochód ciężarowy, z którego wysiada kilkanaście wystrojonych Niemek — przywiozły z sobą prowianty. Po chwili zajeżdża kilka lśniących limuzyn, wysiadają z nich Niemcy w brunatnych mundurach partyjnych, ze złotymi naszywkami, orderami i opaskami. Ubrani jak na Parteitag w Norymberdze. Niemki patrzą na nas niczym egipskie księżniczki na niewolników. Są w świetnych humorach, gotują dla uciekinierów-volksdeutschów zupę, którą w kotłach dowozi się do szosy. Jest się z czego cieszyć! Po dwu dniach ustało gotowanie, fala na szosie odpłynęła, widocznie front jest tak blisko, że już nie ma kto uciekać. Na II polu po odbytej w maju ostrej selekcji wywieziono do Mauthausen ponad 60% jeńców radzieckich. W obozie pozostali tylko inwalidzi radzieccy, całkowicie niezdolni do pracy. Znowu załadowano łóżka na trzy wagony i tym razem zdołano je wysłać; co za sukces przy ewakuacji obozu! Mój kommandofuhrer, jakiś nie znany mi unterscharfiihrer, zaszczyca mnie rozmową. Opowiada, że jest rodem z Poznania, w 1939 r. mieszkał w Poznaniu, ale — „nieprawdaż, pan rozumie, musiałem zostać volksdeutschem i wstąpić do SS". Milczę, nic nie odpowiadam. Dobrze jest, skoro wy, psubraty, zaczynacie się tłumaczyć. Plany ewakuacyjne zakrojone są na wielką skalę. Przychodzą robotnicy cywilni i zaczynają rozbierać dachy kilku baraków na III polu. Bagatela, ile to będzie trzeba pociągów, żeby wywieźć z Majdanka te baraki — czy nie ma do wywiezienia rzeczy bardziej wartościowych? Hessel szaleje na I polu. W miarę zbliżania się frontu przyspiesza tempo robót. Ostatnio buduje się koło kuchni mostek betonowy. Zlecił tę robotę Zalewskiemu i spoliczkował go za to, że ten zaczął od przygotowywania form drewnianych. Zalewski chciał zalewanie betonu i ubijanie go robić stopniowo, zgodnie zresztą z doświadczeniem technicznym. Hessel bije go przy Kostialu i powiada: — Ja ci pokażę, że to można zrobić w ciągu jednego dnia! Kostial po odejściu Hessla podchodzi do Zalewskiego, klepie go po ramieniu i pociesza: „Gut, gut". Stosunki nie do pojęcia. Schutz-haftlagerfuhrer pociesza więźnia, bo go drugi więzień pobił, ale równocześnie nie ma odwagi skarcić tamtego, że bezpodstawnie bije swojego kolegę. 344 345 Codziennie przed naszym powrotem na I pole przychodzi na IV pole Bargielski ze swoją kolumną dezynfekcyjną, która nas nagich, a także naszą odzież skrapia rozczynem kuprexu, by zabić wszystkie insekty. Na 20 lipca wyznaczona jest na Zamku w Lublinie rozprawa przeciwko Lipińskiemu, Pohlmannowi i Bubiemu — mordercom Schommera. Szosą ciągnie się wąż taborów wojskowych, samochodów, oddziałów artylerii itd. — wszystko w kierunku Lublina; a więc odwrót na całego. 21 lipca do któregoś z kolegów Hessel wygadał się w tajemnicy, że dzisiejszej nocy coś przeżyjemy, i dodał: „Widzę czarne jutro dla Żydów". Najprawdopodobniej gazowanie lub rozwałka reszty Żydów. Zatrzymuję tę wiadomość dla siebie — bo co przyjdzie z tego, że uprzedzę tego czy innego Żyda. Losowi przeznaczonemu nie ujdą, trzeba więc oszczędzić im owego oczekiwania na własną śmierć. Noc minęła spokojnie, chwała Bogu, bez incydentów. Widocznie rozkaz odwołano, nie przypuszczam, aby Hessel był źle poinformowany. Prawdopodobnie nie starczyłoby już czasu na zatarcie takiej masowej rozwałki. Z kancelarii II pola zostają sprowadzeni Kulesza, Gałczyński, Pilarz i dr Hett. Przez Czesława Kuleszę, który z Zelentem siedział na Pawiaku i z pierwszym warszawskim transportem został przewieziony na Majdanek, utrzymywaliśmy stały kontakt z II polem. Dzisiaj jest z nami. Kulesza ma wielką dynamikę, lotny umysł, a jest przy tym uczynny i bezpośredni. Taki swój chłop. Od niego dowiadujemy się, że Rosjanie, którzy pozostali na II polu, nie będą ewakuowani. Nic dziwnego, przecież wszystkich nadających się do pracy jeńców radzieckich już uprzednio wywieziono do obozów koncentracyjnych 346 w głąb Rzeszy. Pozostali tylko całkowicie niezdolni do pracy, większość z nich to inwalidzi bez rąk i bez nóg. 22 lipca. W dalszym ciągu rozbieram łóżka na części; dostałem także nowe polecenie, by sienniki sortować na nowe i stare. Od strony Lublina słychać detonacje, jakby wysadzano jakieś obiekty, w kilku miejscach widać pożary. Wracamy na obiad — podczas obiadu rozchodzi się pogłoska, że po południu nie pójdziemy do pracy i nikt nie będzie mógł opuścić pola. Na placu apelowym Hessel pali wszystkie akta i kartoteki głównej Schreibstube. O godzinie 13 wozy przywożą pasiaki, chleb i kiełbasę. Ogłaszają, że za godzinę obóz będzie ewakuowany. Wszyscy muszą przebrać się w pasiaki, wziąć ze sobą jeden koc, a żywności tyle, ile kto chce. „Auslanderom" (obcokrajowcom) nie wolno zabierać plecaków — tylko Niemcom. Pietroniec daje mi polski tornister wojskowy. Umawiam się z Niemcem, kapem Knippem, moim sąsiadem z sypialni, że on będzie niósł tornister, a za to ja podzielę się z nim żywnością. Teraz, w ciągu 30 minut, trzeba zdecydować, co ze sobą zabrać, a co zostawić. Rozstaję się z rękawicami narciarskimi, podbitymi futerkiem, oraz miękkimi „pantoflami" z króliczego futerka, nadającymi się do noszenia w butach. Dostałem je na jesieni od Mary, ale siedząc przez zimę w kancelarii nie miałem potrzeby używania ich w ogóle. Biorę jeden komplet bielizny na zmianę, sweter czerwony, ten od brata, przybory do mycia, wianek kiełbasy, kilową puszkę konserwy, zawijam to wszystko w koc i związuję grubym papierowym sznurem. Do tornistra wkładam zapasy żywności z paczek warszawskich: smalec, boczek, ciasto, puszkę po kawie Haag (przesłana z mego mieszkania) napełnioną cukrem, coraminę, cardiasol, jodynę, wazelinę i kawałek gazy opatrunkowej. Biorę też ze sobą całą oficjalną korespondencję, która przeszła przez cenzurę, dwa pudełka z tabletkami Kola i bochenek chleba. W umywalni wyciągam z niskiej szczotki kij toczony, by mieć laskę w marszu. O godzinie 2 jesteśmy spakowani. Chłopi pytają mnie, co z nimi będzie; mówię, że prawdopodobnie zostaną, skoro nie dano im polecenia pakowania się. Wyjaśniam im także, iż mnóstwo rzeczy zostawiliśmy i że wszystko to powinni pozabierać. Huk dział coraz bliższy. Ustawiamy się piątkami, znajomi grupują się w małe gromadki. Lublin pali się mniej więcej w 10 miejscach. Czarne kłęby dymu unoszą się i coraz bardziej wzmagają. Na pewno te pożary są celowo wzniecone przez Niemców, gdyż w przeciwnym razie straż ogniowa w ciągu kilku godzin ugasiłaby choć jeden pożar. Na nasze pole wjeżdża mały osobowy autobus-karetka. Mają nim zabrać niezdolnych do marszu. Wsiada Tomasik, któremu noga jeszcze się nie zagoiła, Zakrzewski (Mickey Mouse) z wrzodem na nodze, poza tym kilku obłożnie chorych i, o dziwo, dwie Żydówki z małymi dziećmi. Stoimy na placu apelowym i czekamy. Wszyscy un-ter- i oberscharfuhrerzy są z rowerami, objuczeni paczkami i walizami. Hessel z polecenia Kostiala wygłasza przemówienie, nawołuje do dyscypliny podczas marszu i ostrzega przed ucieczką, gdyż za każdego uciekiniera pozostali odpowiadać będą zbiorowo. Tłumaczy to na język polski więzień Grudowski, który ostatnio pracował w Politische Abteilung. Feldfuhrer Groffmann w bloku 12 tłucze szyby i lustra w sypialni i jadalni kapów i fryzjerów, słyszę trzask łamanych krzeseł. Pewnie chce chociaż o tyle zmniejszyć łupy wojenne żołnierzy radzieckich. Stoimy i czekamy — przypomina mi się refren monologu Wyrwicza: „A tu się pali jak cholera". Na co czekamy? Chyba na czerwonoar-miejców. Dopiero koło godziny 17 ustawiają się przed bramą I pola kompanie esesmańskie. Słychać szczekanie psów. Na plac apelowy biegiem wpada kommando krematorium. Migiem każą im się na placu przebrać w pasiaki. Powód naszego czekania jest wyjaśniony. Opowiadano mi, że przez cały dzień palili trupy z rozwałki więźniów z Zamku, ale nie dokończyli roboty i jeszcze w dole lekko ziemią zasypanym zostało kilkaset trupów. Armia radziecka będzie więc miała pierwszy corpus delicti. Wreszcie o godzinie 17.50 pada rozkaz: „Im Gleichschritt marsch". Na przedzie idą Żydówki, potem Aryjczycy, w końcu Żydzi. Któryś z wesołków skanduje przy wymarszu przez bramę „Links, links, links" — ale nikt nie trzyma kroku. Liczą nas po raz ostatni na Majdanku. Za bramą stoi chyba cały pułk esesmanów. Na bocznej drodze, biegnącej obok transformatora wzdłuż I pola w górę, stoją konne furgony. Jest ich 10 sztuk, załadowane są na nie wszystkie akta Politische Abteilung, Arbeitsein-satz, komendantury, rewiru itd. Czoło naszego pochodu doszło do rogatki przy szosie. Na szosie istne kłębowisko: armaty, wozy z pon- tonami, karetki sanitarne, wozy chłopskie załadowane walizami i oddziały żołnierzy idących pieszo. Czekamy więc, aż powstanie przerwa, żeby się wśliznąć na szosę. Po obu stronach naszej kolumny stoją esesmani, same obce twarze, wielu z nich trzyma psy na smyczy: wilki, dobermany, dogi, buldogi, niektóre z nich duże jak cielaki i świetnie utrzymane, ale zdenerwowane, gotowe każdej chwili do skoku. Przelatują nisko samoloty; nie zwracam na nie uwagi — aż tu nagle rozległ się trzask karabinów maszynowych. To radzieckie samoloty ostrzeliwują kolumny niemieckie na szosie. Teraz zakręcają i krążą nad nami. Wszyscy padamy plackiem na ziemię, kule gwiżdżą zdaje się tuż, tuż. Samoloty zawracają kilkakrotnie, lecą na wysokości około 300 metrów. Trwa to 5—8 minut. Wreszcie odlatują. Jeden esesman zabity, jeden więzień-Żyd ciężko ranny. Po odlocie samolotów, bez czekania już, swobodnie wstępujemy na szosę. Zerwawszy się z ziemi, zapomniałem o kiju — bardzo mi go brak w drodze. Każą nam teraz iść szerokim nasypem i rowem obok szosy. Piątki się rozwiązały. Minąwszy naszą rogatkę weszliśmy na szosę, która w tym miejscu biegnie małym wzniesieniem; widok stąd rozleglejszy. Po prawej stronie, w odległości 500 m, widzę działa niemieckie, stojące na otwartym polu, oraz czołgi posuwające się przez pola, na przełaj, w kierunku na wschód. Idąc rowem patrzę na to kłębowisko ludzi i sprzętu na szosie i jako stary żołnierz stwierdzam, że to nie jest armia w odwrocie, to są resztki oddziałów i maruderzy uciekający w bezładzie, wprost przed siebie, byle dalej. Na wszystkich wozach wśród żołnierzy widzę także kobiety. Po kilometrze takiego marszu wzdłuż szosy prowadzą nas między opłotkami do przedmieścia Lublina. Dochodzimy do gazowni w pobliżu Dziesiątej. Można było sobie tę drogę skrócić, idąc przez Gartnerei, przez Dziesiątą i most, w ten sposób ominęlibyśmy zupełnie szosę. Ten, kto nas prowadzi, najwidoczniej nie jest tęgim strategiem. Na terenie gazowni pali się szopa, prawdopodobnie ze smarami, bo unoszą się nad nią kłęby czarnego, smolistego dymu. „Jastrząb" zdjął karabin i kolbą uderza każdego, kto nie idzie równo w szeregu. Jest to bardzo trudne, bo na wszystkich ulicach stoją kolumny wojskowe, furgony, samochody ciężarowe, które trzeba omijać. Czoło pochodu stanęło. Ulica Długa. Na wysokim parterze, w oknie, siedzi jakaś starsza pani i ze łzami patrzy na nas, jej oczy 348 349 spotkały się z moimi, kiwa żałośnie głową, potem ośmielona wyznaje półgłosem: — Mego syna rozstrzelali wczoraj na Zamku. „Los, los!" — ruszamy dalej, pod przejazd kolejowy: stoją tu pociągi towarowe, wagony zapełnione różnorakim sprzętem wojskowym. Przyłącza się do nas kommando DAW z 300 więźniami, oczywiście też pod konwojem. Mijamy plac przed dworcem osobowym. Wszystkie wejścia zamknięte, plac zupełnie pusty — kolej przestała już funkcjonować. Idziemy dalej, mijamy bramę dworca towarowego, przez którą 26 marca 1943 r. o godzinie 6 rano wprowadzili nasz transport. Wrony krążyły wtedy nad naszymi głowami. Ilu nas z tamtego transportu pozostało przy życiu i co będzie dalej? Zastanawiam się, dokąd teraz maszerujemy. Wojska radzieckie przerwały linię koło Chełma i posuwają się na zachód, więc i nas prowadzić muszą na zachód, prawdopodobnie do Puław, gdzie przeprawimy się na lewy brzeg Wisły, i dalej do Radomia. Mijamy budynki fabryczne, zdaje mi się, że to cukrownia, potem skręcamy w boczną drogę na lewo, ale i ona zapchana jest niedobitkami Wehrmachtu; przechodzimy przez tor kolejowy, mijamy teraz jakiś park z zabudowaniami jakiegoś zakładu przemysłowego; w głębi parku stoi bateria niemiecka i strzela. ,Aufschłiessen, aufschlies-sen!" — ryczą konwojujący nas esesmani, przerażeni świadomością, iż Rosjanie depczą im po piętach. Gościniec zamienia się w polną piaszczystą drożynę. Mijamy ciężkie, ośmiotonowe samochody ciężarowe, furgony z pontonami, działa przeciwlotnicze, wszystko stoi bez ruchu. Zapada mrok. Oddalamy się od Lublina, ale nie od frontu. Radzieckie szrapnele padają w odległości 100—150 m i eksplodują. „Los, los!" — ponaglają nas zachrypnięci esesmani. W podnieceniu rozmawiają ze sobą po rumuńsku i chorwacku. Idziemy wciąż wzdłuż nieprzerwanego ciągu kolumn niemieckich, czyżby się im nie spieszyło? Zrobiło się ciemno — z trudem wyławiamy z mroku kontury przedmiotów i sylwetki ludzi. Nad Lublinem unosi się ogromna czerwona łuna, której barwa w miarę zapadania nocy przybiera na sile. Słyszę komendę: „Deutsche austreten" (Niemcy wystąpić). Przechodzę do grupy „auslanderów". Grupę Niemców prowadzą oddzielnie, naprzód — nam każą skręcić w bok, drogą w dół. Stoimy nad brzegiem rzeczki. Każą przez nią przechodzić. Chcę zdjąć obu- 350 wie, ale słyszę nad sobą „Los!" — i dostaję kolbą przez plecy. Podciągam więc nogawki do kolan. Woda nie jest głęboka, najwyżej na pół metra, ale nogi grzęzną w mule. Po wyjściu z wody znów: „Los!", nie można zdjąć butów, by wylać z nich wodę. Raptem słyszę niemieckie głosy — to nasi kapowie. Okazuje się, że wprawdzie most był uszkodzony, ale na tyle jeszcze mocny, że przejście pieszych wytrzymywał, więc Niemcy przeszli mostem, a nas „verfluchte Ausldnder", popędzili przez wodę. Teraz rozumiem, dlaczego bezradnie stoi ta kilkukilometrowa kolumna Wehrmachtu. Miejmy nadzieję, że uszkodzony most to dzieło naszych partyzantów. Przejście przez ciepłą wodę nie było przykre, ale zdaję sobie sprawę, że woda i muł w butach przy długotrwałym marszu spowodują odparzenia i obtarcie skóry. Łuna nad Lublinem sięga połowy nieba. Esesmani opowiadają, że na Majdanku zostało Vernichtungskommando, które ma spalić cały obóz, a krematorium wysadzić w powietrze. Od kolegów pracujących w magazynach wiem, że w kantynie esesmańskiej zostały tysiące butelek z wódką, tysiące ubrań, całe wagony zapasów żywnościowych, że nic nie wywieziono; właściwie to przesada takie powiedzenie, bo jednak wywieziono — 3 wagony zawszonych łóżek. Co prawda, nie wiadomo, czy nie stoją one jeszcze na dworcu w Lublinie. Idziemy wciąż bocznymi drogami. Wszędzie szczątki — pojedyncze samochody ciężarowe, maruderzy na wozach chłopskich. Przypuszczam, że dlatego prowadzą nas bocznymi drogami, by nie korkować głównej szosy Puławy—Dęblin, albo też chcą uniknąć zasadzki oddziałów partyzanckich, które będą może usiłowały nas odbić. Dowiaduję się, że jest 1300 esesmanów na 700 więźniów (łącznie już z DAW). Ponieważ maszerujemy piątkami, jest więc 140 szeregów, a na każdy szereg przypada prawie 10 esesmanów, czyli z każdej strony pięciu esesmanów. O ucieczce nie ma mowy. Zaczyna padać deszcz, coraz bardziej ulewny. Przemakamy aż do ciała, ale z racji forsownego marszu nie odczuwam chłodu. W ciepłym powietrzu powoli przesycha też ubranie. Koło północy robimy postój na otwartym polu, zupełnie mokrym, siadam na moim zawiniątku z kocem. Po 15 minutach pędzą nas dalej. Dopiero teraz czuję zmęczenie w nogach. Jestem jednak w lepszej niż inni kondycji, większość pracowała siedząc, a ja ostatnio, po opuszczeniu rewiru, byłem na nogach przez 12—14 godzin dziennie. Jestem 351 więc wy trenowany. Jest tak ciemno, że widzę zaledwie kontury maszerującej przede mną piątki, słyszę ciągłe okrzyki esesmanów. Przypominam sobie, że unterscharfuhrerzy Muller i Albrecht dziś przed wymarszem na placu apelowym rozmawiali tylko po polsku. Mam czas i okazję na zrobienie bilansu mego 16-miesięcznego pobytu na Majdanku. Z czyjej strony bezpośrednio spotykało mnie najwięcej szykan? Tak się w moim przypadku złożyło, że z wyjątkiem Sieberera ani jeden esesman mnie nie dotknął. Ale bili mnie i znieważali ich wierni pachołkowie — więźniowie funkcyjni: la-gerjiingster Bubi, Rockinger, Pohlmann, Schommer, Bubi Ilke i kanalia nad kanaliami, Hessel. Czterej z nich nie żyją, Rockinger niedługo cieszył się wolnością, wrócił do karnego oddziału w Buchen-wald — ale Bóg z nim — natomiast interesować mnie będzie dalszy żywot tego łotra Hessla. Mam jego adres prywatny. Mieszka on we Frankfurcie nad Odrą, przy Gartnerstrasse, tam mieszka jego żona. Adres ten zobaczyłem na przychodzących do niego listach i głęboko wyryłem go sobie w pamięci. Ciekaw jestem, czy wykonany został już wyrok na Sobczaku, tym psie gestapowskim, który mnie tropił i wpakował do więzienia. Niemieckie przysłowie mówi: „Boskie młyny mielą wolno, ale pewnie". Co prawda, trudno powiedzieć, by tempo było zbyt powolne. Refleksje te nie doprowadzają mnie absolutnie do wniosku, że esesmani są aniołami, a współwięźniowie łotrami, ale perfidia i hipokryzja systemu obozowego na tym polega, że esesman jakże często czarną robotę codziennego szykanowania i zatruwania życia więźniom pozostawia różnym kreaturom spośród nich samych. Grzmi, błyska się, po upalnym dniu nadchodzi burza, znów zaczyna lać jak z cebra. Chleb trzymany pod pachą nasiąkł jak gąbka i wyślizguje mi się z rąk. Tobołek także wysunął mi się i w garści trzymam tylko sznurek. Ale już ktoś na mnie z tyłu następuje. Podnoszę moje zawiniątko, obmacuję — sznur papierowy rozlazł się. Co tu robić? Pod pachą długo nie poniosę. Odpinam pasek od spodni, ściągam nim koc i niosę tobół na zmianę na prawym i lewym ramieniu. Idziemy wciąż bocznymi drogami, mijamy wsie i osady. Wszędzie kolumny wojskowe. Dnieje. Koło godziny 3 nad ranem wycho- dzimy z lasu na ..zosę. Obok jest łąka. Postój na mokrej trawie. Jem kawałek chleba, zdejmuję obuwie i zeskrobuję ze stóp błoto. Do kostek są zupełnie czarne. Na razie nie widzę pęcherzy. Przychodzi do mnie Niemiec Knipp z moim tornistrem i oświadcza, że dalej już dźwigać go nie może. Proponuje niesienie na zmianę. Przepakowuję sobie tobołek, tak że mogę go nieść w ręku, a tornister zakładam na plecy. Półgodzinny postój — ruszamy dalej. Idziemy szosą. Po kilkuset metrach widzę drogowskaz: „12 km od Lublina". Kluczyliśmy więc całą noc i uszliśmy tylko 12 km! Dlaczego? I dokąd idziemy? Spotykamy chyba te same kolumny — a może mi się tylko zdaje — które wczoraj mijaliśmy przed zniszczonym mostem. Niebawem zbliżamy się do skrzyżowania dróg. Kolumny wojskowe skręcają w prawo, jakby na zachód, my idziemy prosto na południe. Patrzę na drogowskaz: „42 km do Kraśnika". Jak to — do Kraśnika? A więc zamiast iść jak najdalej na zachód, defilujemy wzdłuż linii frontu radzieckiego! Tym lepiej, jeżeli nas odbije Czerwona Armia, wtedy rozpierzchniemy się po okolicy. Dzień jest pochmurny, od czasu do czasu siąpi drobny deszcz. ] Na szosie zrobiło się błoto, warstwa mazi grubości kilku centyme-I trów. Mijają nas tabuny koni, po 300—400 sztuk, pędzone przez t-własowców (w mundurach niemieckich), jadących na oklep. Mijają \ nas dwa szwadrony armii Własowa, sami Kałmucy, również z ofice-, rami-Kałmukami. Patrolują nasze kolumny. Nie maszerujemy już 1 w zwartych piątkach. Obszedłem całą naszą kolumnę i zauważam, ' że w nocy zginął Wolski; koledzy to potwierdzają. Od kapów nie-i rnieckich dowiaduję się, że SS i SD lubelskie uciekło jeszcze w piątek, 21 lipca, z szefem, brigadefuhrerem Globocnikiem, nie pozostawiając żadnej dyspozycji co do chłopów pozostawionych na Majdanku. Ponieważ nie byli oni formalnie przekazani w stan obozu, komendant Liebehenschel stanął na formalnym stanowisku i w chwili ewakuacji po prostu przestał się nimi interesować. Koło południa zarządzono postój podczas mżącego deszczu w szczerym polu. Znów przepakowuję swoje rzeczy: zawijam wszystko w koszulę, a koc biorę jako okrycie, nasiąka on co prawda wodą, ale mimo to chroni mnie od deszczu i wiatru. Odczuwamy wszyscy ogromne pragnienie. Postoje zarządzane są poza wsiami, a gdy mi- 352 23 — 485 dni... 353 jamy jakąś wieś, posterunki SS z karabinem w ręku stoją przy studniach i strzelają w powietrze, aby więźniowie nie zbliżali się do nich. Czasem jakaś kobieta wyniesie wiadro z wodą, ale co to jest na 700 osób. Nigdy nie mam szczęścia dostać się do pełnego wiadra. Połowę wody i tak się trwoni, ponieważ wszyscy popychają się i tłoczą przy wiadrze. Głodu nie odczuwam, łykam tabletki Kola i cukier mieszany z preparatem fosfatowym. Esesmani wciąż naglą do pośpiechu. Biedny Zelent ledwo powłóczy nogami, nie dziw, leżał przeszło dwa miesiące i wprost z łóżka poszedł w drogę. Idziemy przez las, właściwie brzegiem lasu, gdyż szosą ciągną kolumny wojskowe. Zrywam liście z drzew i oblizuję krople deszczu, by trochę zwilżyć język — czasem zerwę przypadkowo zauważoną czarną jagodę. Na rowerach nadjeżdżają esesmani z Lublina. Mówią, że wojska radzieckie zajęły Majdanek o godzinie 9 wieczór, więc w trzy godziny po naszym wyjściu, że unterscharfuhrer Miiller, który zatrzymał się w Lublinie w jakiejś knajpie, został zamordowany. Musieli go mieć na oku, będąc zdania, że sześciotygodniowy areszt nie jest wystarczającą karą za zastrzelenie Polaka. Hessel urządził się dowcipnie. Ma na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, bagaże swoje rozdzielił między kucharza Kaźmierczaka i lokaja Wiktora. Goniec Miron taszczy pudło z jego skrzypcami, a Pietrońcowi dał do niesienia w plecaku trzy bochenki chleba, tj. 4,5 kg. Droga nasza nie chce się skończyć. 30 km — 25 km — 15 km — 10 km do Kraśnika. Błoto coraz większe, szosa prawie wyludniona, nie spotkaliśmy dotychczas ani jednej chłopskiej furmanki. Po południu nie widzieliśmy już na szosie maruderów niemieckich. Wchodzimy na wzniesienie, drogowskaz pokazuje na lewo drogę do dworca, na prawo do miasta. Droga schodzi w dół do kotliny, w której leży Kraśnik. Wiem, iż był tam obóz pracy, prawdopodobnie tam nas zakwaterują. Idziemy przez całe miasto, ludność wyległa na ulicę, posterunki pilnują, by nikt się do nas nie odezwał. Do jednego z moich kolegów zagadał ktoś stojący przed bramą domu. Esesman krzyknął na niego, ten się cofnął do bramy, esesman za nim — rozległy się dwa strzały w bramie. Teraz idziemy pod górę, zbliżamy się chyba do przeciwległego krańca miasta. Skręcamy w lewo, znaleźliśmy się na jakimś podwórzu. W głębi jest cegielnia, piec hoffmanowski i obok trzy szopy ze stertami surowej cegły, z przodu dom mieszkalny. Jest godzina siód- 354 ma wieczorem. Przypuszczaliśmy, że będzie apel, ale nie, każą nam iść do cegielni. Każdy z nas szuka sobie jakiegoś miejsca na odpoczynek. Większość wali po schodach na górę, my z Pietrońcem lokujemy się na zewnątrz cegielni, we wnęce, która jest jeszcze na pół ciepła od niedawno wygaszonego pieca. Stoję przy studni, na podwórzu — napiwszy się wody do syta, myję nogi, by po forsownym marszu odpoczęły trochę. Dodając do rzeczywistej odległości między Lublinem a Kraśnikiem drogę, którą w nocy nadłożyliśmy (maszerowaliśmy ostro od godz. 18 do 3 rano), w sumie zrobiliśmy ponad 60 km. Szliśmy 22 godziny, bowiem postoje trwały może razem trzy godziny. Licząc skromnie — 3 km na godzinę. Nie lada to wyczyn nawet dla wojska, a cóż dopiero dla nie wytrenowanych i nie-dokarmionych więźniów. Gdy po umyciu nóg wracam na nasze legowisko, zastaję u Pietrońca Wyderkę. Mówi, że armia radziecka jest w pobliżu, że przyszedł rozkaz, by więźniowie niemieccy, holenderscy, francuscy szli na zachód, Polaków zwolnić, a Żydów rozstrzelać. Idę do studni, żeby jeszcze raz napić się wody, takie mam pragnienie. Stoi tam jakiś mieszkaniec Kraśnika z teczką. Wyjmuje chleb poprzekładany wędlinami i serem i daje mi do jedzenia, a poza tym 100 „Junaków". Deklaruje gotowość wyprowadzenia mnie na wolność. Dziękuję mu radośnie, ale powiadam, że to już nieaktualne, bo wkrótce mamy być zwolnieni, więc pójdę już z kolegami. Wyrażam nadzieję, że go dziś jeszcze gdzieś przy wódce spotkam. Nadchodzi kapo Knipp, który do spółki ze mną niósł tornister. Dzielę się z nim wiktuałami, ale ponieważ ja mam wyjść na wolność, a on ma przed sobą daleką podróż, daję mu więcej niż połowę. On z zazdrością stwierdza: — Ty na wolności będziesz miał jedzenia pod dostatkiem. Nieoczekiwanie na nasze podwórze wjeżdża wóz z białym pieczywem, jajkami na twardo, tysiącami papierosów. Pchają go mieszkańcy Kraśnika. Wraz z tym wozem zjawia się grupa pań i zaczyna się rozdawanie jedzenia. Raptem spostrzegam w tłoku Andrzeja Stanisławskiego ubranego po cywilnemu. Panie dyskretnie rozdają butelki z wódką, ja dostaję pół litra spirytusu. Siadam w naszej wnęce, aby nogi wyciągnąć, gdy jakaś pani podchodzi i podaje mi ciepłą kawę z mlekiem. Rozmowa trwa około pół godziny, cieszymy się, że niedługo będziemy wolni. Słyszę nawoływania, żeby odsunąć 355 się od wozu. Esesmani nakazują cywilom natychmiastowy odjazd. Nam każą opuścić budynek cegielni, ma być apel. Stoimy i czekamy, na razie nikt nie każe ustawiać się piątkami. Niemców odwołują na bok, odbywają się jakieś narady. Podchodzi do mnie rottenfiihrer Eberle, odprowadza na bok i szepcze: — Wiem, że niektórzy szykują się tutaj do ucieczki, ale ostrzegam pana, że cegielnia otoczona jest ze wszystkich stron i w przypadku próby ucieczki może pan być postrzelony. W szczerość Eberlego wierzę, bodaj jedyny esesman, któremu wierzę. Zwierzał się on przecież Pietrońcowi w marcu, przed swoim wyjazdem na urlop do Bawarii, nad granicę szwajcarską, iż prawdopodobnie z urlopu nie powróci. I faktycznie, długo nie wracał, aż przyszła wiadomość, że został na granicy szwajcarskiej postrzelony i leży w szpitalu. Najwidoczniej ucieczka się nie udała, ale potrafił się wyłgać. Jednak na ten temat już po powrocie z Pietrońcem nie rozmawiał. Przyszedł Pietroniec z wiadomością, że jakieś kobiety przyniosły kilkanaście ubrań i pozostawiły w różnych miejscach w szopie, między stertami cegieł. Kilku naszych kolegów już się przebrało i wyszło razem z tymi kobietami. Wyszedł m.in. Stanisławski, Orpisz, Krupski, Rode; Serafina zabrał właśnie jego ojciec, który mieszka w Kraśniku. Ale teraz stoją już tam dwaj esesmani i pilnują. Jeden z Niemców powiedział podobno, że w nocy ma być ogólna rozwałka, a cegielnia podpalona. Szukam Zelenta i momentalnie mu to komunikuję. Potem idę do studni z myślą, że stamtąd przedostanę się przez sad na podwórze sąsiedniego domu. Ale podbiega do mnie unterscharfuhrer Kostoj z pistoletem w ręku i każe mi się cofnąć. Wracam do naszej wnęki; może później, o zmroku, uda się jakoś czmychnąć przez podwórze. Znów nadchodzi Kostoj i mierząc we mnie pistoletem każe mi razem z Pietrońcem wejść do środka cegielni. Wszystkich wpędzają do środka. Jezus, Maria! Jeśli to prawda, co mówił esesman... Przechodzą mnie ciarki. Znaleźliśmy się w matni. Na górze jest taki tłok, że stąpając najostrożniej, zawsze komuś stąpnę na rękę lub nogę. Jest tu prawie zupełnie ciemno. Godzina 9 wieczorem. Odnajduję w środku Grudowskiego. Pietrońca zgubiłem w tłoku. Naradzam się z Grudowskim, rozpatrujemy, co robić, czy to możliwe, by nas wykończyli. Mając w pamięci 3 listopada 1943 r. z rozwałką 18 000 Ży- 356 dów wiem, iż esesmani nie będą mieli skrupułów w stosunku do 700 więźniów. Wszystkich Niemców esesmani lokują na dole, w czymś w rodzaju sieni, a około 600 więźniów innych narodowości śpi na górze. Postanawiam w nocy próbować szczęścia, może będą przy drzwiach znajomi kapowie i wypuszczą mnie. Zapadam w głęboki, kamienny sen. Budzę się po kilku godzinach i postanawiam przejść poprzez te setki stłoczonych na podłodze, śpiących ludzi. Nadeptuję w ciemności to na czyjąś rękę, to na nogę, mimo iż staram się przed zrobieniem każdego kroku wybadać teren stopą. Kilkakrotnie tracę równowagę. Odzywają się przekleństwa, dostaję kopniaki i sztur-chańce. W końcu docieram do schodów. Są oblepione ludźmi śpiącymi na siedząco. Wreszcie jestem na dole. Zaczynają się ostre protesty Niemców leżących na ziemi. Przy wyjściu dyżuruje kilku ka-pów. Wymyślają mi od ostatnich i każą wracać. Znów depczę leżących. Wreszcie znajduję swoje miejsce, na które przesunęli się moi sąsiedzi, ułożeni jak śledzie w beczce. Próba ucieczki nie udała się, teraz oddaję mój los w Twoje ręce, Boże miłosierny. Zasypiam. Budzi mnie okrzyk: ,Ąuf, auf. Jest szaro, widzę, że jakiś esesman kolbą uderza leżących i wypędza. Pierwsza moja myśl: więc jednak nie podpalili, ale może teraz będzie rozwałka. Schodzę po schodach, na dworze przy drzwiach stoją esesmani szpalerem i wołają: „Los, los!" Na podwórzu strzałem z rewolweru esesman zabija swego doga. A więc rozwałka, psy nie będą już potrzebne — przemknęło mi przez głowę. Na szosie znów szpaler esesmanów. Każą mam uformować kolumnę i ruszać. Droga wiedzie pod górę koło cmentarza, idziemy już marszem. Mijamy cmentarz. Wciąż nadbiegają więźniowie, gdyż po schodach tylkto pojedynczo można było zbiegać. Więc j ednak prowadzą nas dalej. Esesmani zmuszaj ą nas do tempa znacznie szybszego niż wczoraj. A tu wyłazi zmęczenie. Nogi odbite, odgniecenia, pęcherze i odparzenia — czujemy się jak z krzyża zdjęci. Dr Gabriel i dr Hett ledwo się wloką, jeden drugiego podpiera. Daję im kilka pastylek Kola. W trakcie marszu dowiaduję się, że żołnierze radzieccy zagarnęli dziś rano nasz tabor —10 wozów z aktami — ledwo zdążyli esesmani wyprząc cztery konie, reszta stała się łupem radzieckich oddziałów. Jak to dobrze! Niech świat się dowie, za co nas zamykali, jakie były tajne okólniki o traktowaniu więźniów. Więc kolumny radzieckie porządnie depczą nam po piętach. 357 Znów krążą koło nas dwie sotnie Kałmuków w mundurach niemieckich. Przeszukują lasy, zarośla i łany zbóż, tropią uciekinierów. Zauważyłem, że nie ma Zelenta, Olszańskiego, Panasiewicza. Ktoś opowiada, że Panasiewicz zamierzał skryć się w cegielni pod schodami, ktoś inny ponoć słyszał, jak esesmani mówili, że po opuszczeniu cegielni puścili tam psy, które rzekomo rozszarpały pod schodami jednego czy trzech więźniów. Jestem zupełnie osamotniony. Mój najbliższy przyjaciel Zelent, powiernik moich najskrytszych myśli, znikł. Daj Boże, by znalazł się na wolności i mógł przystąpić do realizacji swych wzniosłych projektów. Przyszłej Polsce potrzeba wielu takich Zelentów. W kwietniu straciłem już jednego partnera do poważniejszych rozmów na tematy społeczne i polityczne — Wacka Lipskiego. Rozmowy z innymi kolegami ograniczają się do tematów przyziemnych. Kaźmierczak i Wiktor dają mi jakąś mętną wodę do picia. Takie jest moje śniadanie. Wypogadza się i robi się ciepło. Ludzie są straszliwie zmęczeni i wyczerpani, a esesmani wciąż popędzają. Więźniowie zaczynają się więc wyzbywać swoich rzeczy, wyrzucają swetry, koce, chleb, nawet konserwy. Niektórzy mają obie ręce wolne, idą bez plecaka. Ja nie rozstaję się z moimi rzeczami. Zaciąłem zęby. Wiem, że jeszcze się przydadzą. Na szosie zaczynają pozostawać wycieńczeni, bardzo osłabieni, przeważnie Żydzi i Żydówki. Esesmani biją ich kolbami, nakazując dołączyć do kolumny, lub szczują psami. Ale widząc, że niektórzy po 2—3 krokach znów siadają na szosie, pozwalają im odpocząć. Tymczasem czoło posuwa się naprzód. Od esesmanów dowiadujemy się, że z tyłu idzie Ver-nichtungskommando, które niezdolnych do marszu zabija. Dostają oni strzał w głowę za uchem („Genickschuss"). Wszyscy idziemy teraz w nieładzie. Kobiety z mężczyznami. Niemcy niosą paczki swoim kochankom. Żydzi niosą na plecach słabe dziewczęta i małe dzieci. Jeden ciągnie drugiego, byleby nikt nie usiadł na brzegu szosy — to równa się śmierci. Dziś musimy przekroczyć Wisłę, maszerujemy więc na Annopol. Któryś z esesmanów opowiada, że unterscharfuhrer „Jastrząb" został wzięty przez Polaków do niewoli w Kraśniku, inny — że prawdopodobnie zabili go, gdy w nocy poszedł do jakiejś restauracyjki. Ten się już dość nażył, jego współpracy nie potrzeba w Oświęcimiu czy Mauthausen. Po drodze wciąż padają strzały, to esesmani strze- 358 lają, gdy któryś z więźniów chce skoczyć do przydrożnej studni lub dla załatwienia czynności fizjologicznych stara się utknąć w zbożu. Przez kawał drogi idziemy razem z Noakiem. Pietroniec ma do mnie żal, że daliśmy wiarę opowiadaniom Wy derki i nie skorzystaliśmy z okazji do ucieczki. Okazuje się, nie tylko myśmy się spóźnili. Jabłoński ma przeciętą skórę między brwiami od uderzenia lufą. Był już na pół przebrany, kiedy nakryli go w szopie. Kostoj zatrzymał w bramie Mirona Klisza, ubranego po cywilnemu, lecz nic mu nie powiedział. Przyłapał także inżyniera Krygowskiego, przebranego w ubranie cywilne. Rozpoznał go po krótko ostrzyżonych włosach. Kazał mu się położyć na ziemi, zarepetował rewolwer, wymierzył w niego, ale jednak broń schował. Jeszcze wielu innych zawrócono w ostatniej chwili. Pietroniec chce to dziś naprawić. Wie o tym, że Kostoj łasy jest na pieniądze, więc robi wśród nas zbiórkę. Ja daję 500 zł, które mam ukryte w daszku czapki, inż. Pilarz, Czech, daje złoty zegarek ręczny, Kazimierz Gałczyński 200 zł (obaj z kancelarii II pola), Pietroniec sam nic nie ma. Niesie to wszystko do Kostoja, wręcza mu i omawia sprawę — żeby w odpowiedniej chwili zaprowadził nas na jakieś podwórze zagrody, niby to do czerpania wody w studni. Ci, którzy wyrzucili chleb, zrywają kłosy pszenicy, żyta i żują ziarno, by zaspokoić głód. Wielu więźniów idzie już boso, tak pood-parzali sobie nogi. Hessel też paraduje boso. Mija parę godzin, a Kostoj się nie pokazuje. Przed samym Annopolem Pietroniec dopada go i pyta, czy pamięta o sprawie. — Tak jest — odpowiada Kostoj i daje mu manierkę do picia. W manierce jest wódka. Pietroniec patrzy zdziwiony, Kostoj śmieje się i mówi: — Ty przecież chciałeś wódki. — Jawohl, Herr Unterscharfuhrerl — odpowiada zdetonowany Pietroniec. Przed Annopolem spotykamy znów grupy uciekających niemieckich oddziałów. Wszystko niedobitki. Nie ma żadnego dowództwa. Gromady te trzeba na nowo formować w kompanie, baterie, ale to gdzieś głęboko za frontem, tu w obliczu nieprzyjaciela nadają się tylko do jednego: do wzięcia do niewoli. Fale wojsk uciekających przez Annopol musiały być potężne, bo po obu stronach szosy, na polach, są wyjeżdżone szerokie szlaki. W ciągu tych dwu dni nie spotkaliśmy ani jednego oddziału, ani jednej kompanii czy kolumny 359 ciągnącej w kierunku nieprzyjaciela. Wszystko wieje za Wisłę. Esesmani opowiadają mijającym nas grupom, że jesteśmy bandytami, kryminalistami, a reszta to Żydzi. Niektórych żołnierzy dziwi więc fakt, że nas transportują, zamiast na miejscu wybić wszystkich co do nogi. Dochodzimy do Annopola. Jest szalony upał. Zatrzymują nas na ulicy. Z jakiegoś domu wynieśli 3 wiadra wody. Wszyscy rzucamy się do wody. Esesmani strzelają w powietrze, inni celują karabiny wprost na nas. Cofam się i rezygnuję z wody! Trzema kubłami obdzielili 700 ludzi i każą iść dalej. Esesmani mówią, że niedobrze jest pić podczas marszu, ale sami w każdej wsi napełniają swoje manierki. Mijamy miasteczko. Tu nie ma żadnej możliwości ucieczki. Dopiero teraz zorientowałem się, że komendantem transportu jest jakiś stabsfeldfebel z Wehrmachtu, on wszystkimi esesmanami dyryguje. Jest to dla nas niezrozumiałe. Niektórzy esesmani mają odprute już trupie główki z czarnych patek na kołnierzach i z czapek. Oto jak wygląda „einsatzbereit" (zwarci i gotowi) w obliczu nieprzyjaciela. Teraz wieją przed żołnierzami radzieckimi, a w obozie bali się panicznie wszy. Wystarczyło szepnąć ostrzegawczo: tyfus, a już żaden z nich nie chciał wejść do danego bloku. Odważni potrafią być tylko wobec wygłodniałych, schorowanych „gamli", wtedy gotowi są oddać dla Fiihrera ostatnią kroplę krwi — ale z ciała katowanego więźnia. Mijamy miasteczko, zbliżamy się do mostu. Obserwujemy tam gorączkowe przygotowania do obrony przyczółka mostowego. Widzę ścięte stare drzewa, kopanie rowów, trzy działa przeciwlotnicze — to ma być obrona? Schodzimy na łąkę przy szosie, by dać pierwszeństwo przejścia przewalającemu się kłębowisku żołnierzy. Za nami prawdopodobnie nie ma już frontu, nie słychać odgłosów żadnych strzałów. ,Auf, auf, los, los..." — Nogi ciężkie jak kłody, ledwo się ruszają. Na stopach pęcherze i odparzenia. Jak długo się idzie, nie czuje się tego, ale po odpoczynku boli każde dotknięcie. W skarpetkach są wydeptane pięty i takie dziury, że wszystkie palce wyłażą. Zdejmowanie butów podczas postojów i smarowanie stóp wazeliną niewiele pomaga. Po przekroczeniu Wisły jesteśmy w powiecie opatowskim. U-szliśmy może 2—3 km, wchodzimy w wąwóz, na szosie stoją tabory, 360 samochody, cofający się Wehrmacht, który na swoich pojazdach nie ma już wypisanej litery V. Napawam się tym widokiem. Przypominam sobie obrazki z naszych szos w drugiej połowie września 1939 roku, po rozbiciu armii polskiej przez Niemców. Schodzimy z drogi i czekamy. Bokami nie można posuwać się naprzód. Po godzinnym postoju przychodzi zarządzenie, że będziemy nocować w lasku położonym na stoku wzgórza. SS pozwala nam wziąć snopy z sąsiedniego pola. Grupa naszych ludzi poszła pod konwojem po wodę. Ustawiamy się w ogonku i czekamy, aż tamci wrócą. Niestety, z niewiadomych powodów nie pozwalają już nam iść po wodę. Pragnienie jest straszne, gorsze jeszcze od głodu. Dowiadujemy się, że kucharz Hessla, Kaźmierczak, i Rosjanin Wiktor zostali zastrzeleni podczas próby ucieczki. Jakiś esesman przyniósł Hesslowi plecak z jego bielizną, którą niósł Wiktor. Inni opowiadają, że Noak też jest zastrzelony. W każdym razie nie ma go. Zniknę-li również dr Gabriel, Czesław Kulesza i dr Hett. Układamy się na nocleg razem z Pietrońcem, Pilarzem i Gał-czyńskim. Noc jest chłodna, nad ranem robi się nawet zimno. Lasek jest oczywiście ze wszystkich stron obstawiony. Warty stoją dookoła na polach. Rano, około godz. 4, rozlega się pobudka. Jestem wyspany i wypoczęty, nie było koszmaru poprzedniej nocy, którą zatruła uporczywa myśl — czy nas podpalą, czy rozstrzelają? Spało się smacznie, piękną muzyką był zgiełk, gwar, szum, nawoływania, przekleństwa, turkot dochodzący z szosy oddalonej od nas o 400 m. Całą noc przewalało się mrowisko uciekających wojsk. Rano szosa nadal jest zatłoczona. Idziemy dwójkami wąskim parowem, potem wąwóz się rozszerza, maszerujemy polami. Zjadłem kawałek chleba i boczku, ale mam straszne pragnienie. Dr Klonowski daje mi pociągnąć łyk z manierki. Rozchodzi się pogłoska, że Himmler został zabity. Niemieccy kapo wie opowiadają w tajemnicy, że cegielnia rzeczywiście miała być w nocy podpalona. Chcieli to zrobić esesmani, ale komendant transportu kategorycznie się temu sprzeciwił, twierdząc, że ma rozkaz doprowadzenia nas do następnego obozu i rozkaz ten ślepo wykona. Zagadką jest, dlaczego Wehrmacht prowadzi transport, skoro jest tu 1300 esesmanów. Nie widziałem dotychczas ani jednego oficera SS, nawet Kostiala tu nie ma, widzę tylko feldfiihrera Groffmanna. Niektórzy esesmani, np. Kostoj, jadą konno na oklep, boso — dogodzili sobie. Podobno mamy dziś dojść do jakiejś stacji kolejowej, gdzie czekają na nas wagony. Ale to mówiono nam jeszcze przed dojściem do Kraśnika. Pragnienie jest katuszą. Przez pierwsze dwa dni patrzyłem z politowaniem na tych, którzy nie potrafili się opanować i czerpali wodę do picia z rowów przydrożnych lub kałuż. Dziś sam już nie mogę wytrzymać i piję wodę z leśnej kałuży, wierząc, że mniej jest zanieczyszczona bakteriami niż przydrożne rowy. Trudno, za 14 dni okaże się, czy były w niej zarazki tyfusu. W południe zarządzają postój przy torze kolejowym. Więźniów niemieckich esesmani separują i sadzają koło domku dróżnika kolejowego, gdzie jest studnia. Nas lokują o kilometr dalej. Wzdłuż plantu kolejowego ciągnie się tu bagnista kałuża. Pijemy z niej wodę i napełniamy butelki, a potem myjemy się i moczymy nogi. Dopiero dziś zobaczyliśmy dwie kompanie piechoty maszerujące w kierunku przyczółka mostowego w Annopolu. Czyżby OKW nie dysponowało już poważniejszymi rezerwami, by utrzymać linię Wisły? Maszerujemy dalej. Koło godziny 3 po południu dochodzimy do Ćmielowa. Mijamy fabrykę porcelany, obok dworca skręcamy na pusty plac. Postój. Stąd dalej mamy jechać koleją. Dokąd — nie wiadomo; może Płaszów, może Oświęcim. Radom już nieaktualny, bo jest podobno od strony Dęblina zagrożony. W stawie koło dworca znów się myjemy. Rozkładam koc na ziemi i odpoczywam. Karetka sanitarna, w której pojechali m.in. Tomasik i Zakrzewski, nie dotarła za Wisłę. Utknęła w kolumnach na szosie i prawdopodobnie została zagarnięta przez oddziały radzieckie. Koło godziny 6 po południu nadjeżdża pociąg towarowy. Otwarte lory załadowane szynami. Każą nam wsiadać na te lory, lokować się na platformach. Na brzegach lor siadają esesmani. Co za komfort — taka jazda. Pojazd trochę przewiewny, ale przykrywam się kocem. Mijamy nie znane mi małe stacyjki, nie orientuję się, w jakim kierunku jedziemy. W nocy, przy wjeździe na jakąś dużą stację — alarm lotniczy. Słyszę, jak w sąsiednim pociągu niemiecki konduktor opowiada, że transporty do Oświęcimia tkwią po 10 dni na linii, bo tory są straszliwie zawalone. Ładna perspektywa. Stoimy całą noc. Rano każą nam wysiadać. Idziemy pół kilometra, przed nami parowozownia w Skarżysku-Kamiennej. Znów postój. Biwakujemy na placu koło parowozowni. Obok jest warsztat stolarski. Przywożą nam w kotłach ciepłą kawę. Prawda, jest tu 362 „nasz" obóz Bliżyn, podległy Majdankowi, a pracujący dla firmy ) „Hasag" z Lipska, która objęła państwową fabrykę amunicji w Skar-* zysku. W pobliżu są moczary, do których pozwalają nam podejść. Myję się, pożyczam tępą żyletkę i golę zarost. Znajomy esesman i bierze mnie jako tłumacza do parowozowni, chce, by mu kolejarze ; kupili coś do jedzenia i papierosy. Przewidywałem ewentualność ze-"\ tknięcia się z ludźmi z wolności i miałem już napisaną pocztówkę do ! brata z zawiadomieniem, że żyję i jestem w drodze, kierunek: praw-| dopodobnie Kraków—Oświęcim. Wręczam ją jakiemuś kolejarzowi 1 do wrzucenia. Pietroniec też nawiązał kontakt. Od innego kolejarza i dostał kartkę następującej treści: „W składzie desek na strychu są 1 schowane 4 ubrania. Wejść po deskach na strych, czekać do nocy, i uwolnimy". Pietroniec pokazuje mi dyskretnie tę kartkę i drzwi do owego magazynu. Leżymy właśnie opodal. Przenosimy się pod same drzwi składu. Kolejarze wchodzą tam, wynoszą deski i zamykają drzwi na klucz. Pech chce, że właśnie kapo Naumann z Arbeitsein-satz i kilku innych kapów sadowią się koło tych drzwi. Akurat po tej stronie jest cień. Posterunki stoją w odległości może 100 m od nas wzdłuż toru kolejowego, twarzą ku nam. Znów zjawia się jakiś kolejarz, zagląda do składu, widzę, jak przekręca i momentalnie odkręca klucz, stwarza pozory, że zamknął drzwi. Przywożą zupę z Bliżyna. Ogólne zainteresowanie jedzeniem, ustawianie się w kolejkę, a ja, czekając na zupę, obserwuję Pietrońca. Wstał, otworzył drzwi, wrzucił plecak i zamknął drzwi za sobą. Siadam z zupą pod drzwiami, zrobiło się gwarno. Czekam, aż Naumann i inni stąd się wyniosą. Zastanawiam się, czy plecak swój zabrać, czy zostawić, wnoszenie plecaka będzie podejrzane, ale plecak porzucony na placu w momencie odmarszu zwróci uwagę, nasunie myśl, że ktoś zwiał. Obok mnie siedzi Pilarz i Kazio Gałczyński, którzy są poinformowani o całej sprawie i też mają przekraść się do składu. Znowu zjawia się kolejarz, wchodzi do magazynu, po chwili wychodzi i zamyka drzwi na klucz. Chcę zawołać: — Co pan robi, zostaw pan drzwi otwarte! — ale nie mogę, bo o krok ode mnie siedzą Niemcy, a zresztą nie wiem, czy ów kolejarz jest wtajemniczony. Ale to nic, za chwilę przyjdzie ten właściwy i pewnie znowu otworzy. Esesmani ustawiają sobie namioty, pewnie będziemy tutaj nocować, a w nocy łatwiej będzie wyśliznąć się niepostrzeżenie. Zdaje mi się, że wszystkie posterunki mają wzrok utkwiony we mnie. Siedzimy tak może 363 godzinę, drzwi są zamknięte. Raptem słyszę komendę: „Fertig ma-chen". Esesmani rozbierają namioty. Odjeżdżamy. Pietroniec został, my musimy iść dalej. Sekundy dzieliły mnie od wolności! Prowadzą nas do węglarek stojących na bocznym torze za parowozownią. Pakują po 60 ludzi do wozu. Esesmani zrobili sobie coś w rodzaju galerii z desek ułożonych w poprzek wagonu, na której siadają i nad nami „górują". Na jakimś postoju w polu zdobywamy parę snopów słomy, by nie leżeć na miale węglowym. Jest tak ciasno, że nie można nóg wyciągnąć. Ustalamy więc między sobą, że jedna partia będzie leżeć, a druga siedzieć. Bardzo nie po koleżeńsku zachowują się Holendrzy, którzy najchętniej przez cały czas by leżeli. Noc jest chłodna. Nogi mam jak kłody, wcale ruszać nimi nie mogę. Rano zaczynam liczyć, jaki to dzień: 22 lipca wyszliśmy z obozu, z 23 na 24 nocowaliśmy w Kraśniku, z 24 na 25 — w lasku za Annopolem, z 25 na 26 dojechaliśmy do Skarżyska, skąd ruszyliśmy po południu, a więc dziś mamy 27 lipca. Koło południa mijamy Kielce. Dojadamy resztki naszych zapasów. Po drodze już nam nic więcej nie dali, chociaż w takich Kielcach łatwo było zamówić parę kotłów kawy. Istnieje tam punkt Niemieckiego Czerwonego Krzyża, który na naszych oczach wydawał kawę żołnierzom. Jedziemy dalej, a właściwie to częściej stoimy na stacyjkach. Linia przed nami jest zakorkowana. W przeciwnym kierunku pociągi nie idą. Mijają nas jedynie same lokomotywy. Naliczyłem ich około trzydziestu. Jadą po dalsze pociągi ewakuacyjne z Warszawy lub Radomia. Dopiero teraz, jadąc koleją, widzimy, w jakim stanie są nasze nogi po dotychczasowym marszu. Na obu małych palcach mam pęcherze z wodą, wielkości śliwki. Trzy paznokcie podeszły krwią. Wszyscy siedzimy boso, u niektórych kolegów powstały zaognienia i infekcyjne zapalenia. Zapada noc. Jedziemy parę stacji dalej. 28 lipca dalsza jazda, znów w ślimaczym tempie, z częstymi przystankami. Na stacjach leżą sterty waliz, skrzyń, kufrów, które zwożą cywile ze swastykami. Uciekajcie, uciekajcie do Vaterlandu! Obok nas stoi pociąg z kolumną sanitarną na lorach: są samochody sanitarne i żołnierze. Dowiadują się, że jesteśmy z obozu koncentracyjnego, mimo to bez ogródek mówią, że wojna przegrana i wszystko już dla nich stracone. Podczas postojów znosimy z pola główki kapusty i opychamy się 364 I nią. Już wszystkie swoje zapasy zjadłem, została mi tylko konserwa mięsna, Gałczyński ma kawałek chleba. Wzajemnie się częstujemy, ale w dawkach homeopatycznych, bo jeszcze daleko do celu. Zaczyna padać deszcz. Wobec tej klęski jesteśmy bezsilni — przykrywamy się kocami. Tak dojeżdżamy do Olkusza. Tutaj znowu daję kolejarzowi pocztówkę do mego brata z prośbą o wrzucenie. Dowiaduję się, że jesteśmy już na terenie Rzeszy, ale kolejarz ma możność wrzucenia kartki na stacji na terenie GG. Pozostałe karty, które zabrałem z Majdanka ze znaczkami pocztowymi GG, mogę już wyrzucić. Tu są już bezwartościowe. Kolejarz informuje, że wojska radzieckie są już w Tarnowie. Stacje mają zmienione nazwy — na niemieckie. Zapada noc. Każdy obrót kół oddala mnie coraz bardziej od domu i od swoich. Skończyły się grypsy i możność częstego kontaktowania się z domem, skończyły się paczki. Jestem zdany na siebie samego. Wprawdzie interwencje w sprawie mojego zwolnienia nie dały w ciągu 17 miesięcy rezultatu, ale rodzina wiedziała, gdzie mnie ma szukać, a ja miałem już jako tako ułożone warunki życia w obozie. Z rozmowy z dr. Klonowskim dowiaduję się, iż całe lato spędził w moim majątku (Józefat na Pomorzu), który odkupiła 4 dywizja piechoty z Torunia na obóz ćwiczebny. Opowiada mi o zmianach porobionych przez wojsko we dworze i w gorzelni. Dziwnym zbiegiem okoliczności poza rektorem Drewnowskim nie spotkałem dotychczas nikogo ze znajomych przedwojennych. To dla mnie wielka radość, że mogę z Klonowskim porozmawiać o starych kątach w Józef acie. Tetych jest bardzo rozżalony. Osika go zostawił, nic nie powiedziawszy o zamiarze ucieczki. Wylewa obecnie cały swój żal do mnie. Skarży się, przez cały czas karmił Osikę (bo rzeczywiście otrzymywał około 10—15 kg tygodniowo żywności), że go finansował, a Osika zgrywał magnata. Podobno znajdujemy się w odległości kilkunastu kilometrów od Oświęcimia. Zapada zmierzch. Staram się zdrzemnąć, bo wiem, jak nowo przybyłe zugangi przyjmuje się w obozie. Nerwy mi grają, nie mogę zasnąć, cały Majdanek przesuwa się przed moimi oczyma, różne obrazki, jak w kalejdoskopie. Obóz będzie inny, ale esesmani 365 1 i ich stosunek do nas na pewno taki sam, tym bardziej że mamy tam znów spotkać Thumana. Wszędzie jest ta sama tendencja, by nas moralnie zwichnąć i złamać, bezcześcić najświętsze wartości, odebrać ludziom wierzącym pociechy religijne. Kaplica na Pawiaku używana jest jako miejsce kaźni i bicia. Komendant Pawiaka przebierał się w sutannę i odstawiał różne „hece" dla znieważenia sukni duchownej. Medaliki i szkaplerze zrywa się z piersi i depce nogami. W obozach koncentracyjnych księża mają oficjalną nomenklaturę „Pfaffen" (klechy). Taka sama nienawiść cechuje stosunek naszych oprawców do inteligentów, ludzi z cenzusem naukowym — ośmiesza się ich i upokarza. Już nawet okulary są w obozie rzeczą dla właściciela niebezpieczną. Kobiety zmusza się, by nago pokazywały się mężczyznom — idzie o stępienie w nich wstydliwości. Wszystkich uczy się kradzieży, która w języku obozowym nazywa się eufemi-stycznie „organizowaniem"; kto lepiej potrafi „organizować", ten budzi większy szacunek. Najbardziej ulega owym zgubnym wpływom młodzież, która przyswaja sobie najordynarniejsze wyrazy, wykazuje najwięcej sprytu w „organizowaniu" i dumna jest, że może bezkarnie pokpiwać i naigrawać się ze starszych, a nawet wręcz starych więźniów, do których zwraca się po imieniu. Nie mogę zasnąć, podniecony oczekiwaniem na nowe wydarzenia, które zadecydują o moim losie. Jestem gotowy do wyjścia z pociągu, bo gdy zajedziemy na stację, za późno już będzie na zbieranie rzeczy po ciemku. Dnia 29 lipca około trzeciej nad ranem wtaczają nasze wagony na teren obozu. Nazwy stacji nie widzieliśmy. Tory są jaskrawo oświetlone łukowymi lampami. Nie czekając na rozkaz, sprężyście wyskakujemy. Ustawiają nas w piątki i przez jakąś wewnętrzną bramę maszerujemy na drogę, z obu stron odgrodzoną od reszty terenu. Po prawej ręce widzę za drutami drewniane baraki, naokoło błoto. Słyszę kobiece głosy: „Kaffee holen". Kobiety wychodzą, zadzierają suknie, przysiadają na skrzyniach stojących obok bloków i załatwiają potrzeby fizjologiczne. Życie w obozie budzi się. Jest zupełnie ciemno. A więc rozkład godzin ten sam co na Majdanku. Mijamy duży obóz, znów przechodzimy przez jakąś wewnętrzną bramę, mijamy wieżę, bocianie gniazda z posterunkami. Pusty, ciemny teren. W odległości 500 m we mgle zarysy lasku. Dokąd oni nas prowadzą? Przecież minęliśmy już obóz. Nad laskiem sterczą kominy. Krematorium. Ostrzyżone przy samej skórze włosy jeżą się na głowie. Wiadomo, dokąd prowadzą... Ale nie skręcamy do krematorium, idziemy dalej. Wszędzie pusto, głucho. Czy na rozwałkę? Znów sylwetki drzew, kontury wielkiego budynku — także z kominem. Wprowadzają nas do dużej hali, jesteśmy w łaźni. Przychodzi miejscowy lageraltester, wytwornie ubrany, i komunikuje nam, że kobiety wykąpią się pierwsze, a potem przyjdzie kolej na mężczyzn. Od więźniów dowiadujemy się, że jesteśmy w Rajsku (Birkenau), ekspozyturze Oświęcimia. Dzień i noc pracuje tu pięć krematoriów, które w ciągu doby spalają 10 000 ludzi. Siadam na betonowej podłodze, nareszcie mogę po kilkudniowej jeździe wyciągnąć się na całą długość. Mimo światła i gwaru zasypiam. Budzą mnie koledzy — mamy iść do kąpieli. Musimy się rozebrać i zostawić wszystkie nasze rzeczy, z wyjątkiem osobistych przyborów toaletowych, żywności i obuwia. Zostawiam i żegnam ciepłym spojrzeniem jedwabną chusteczkę od Mary, mój talizman, i czerwony sweter od brata. W długim korytarzu stoimy nadzy i czekamy na rewizję zabranych ze sobą przedmiotów. Cała obsługa łaźni składa się z Żydów pochodzących z różnych krajów — przeważnie z Czech, Polski i Niemiec. Stoimy i czekamy parę godzin; nie puszczają nas dalej, bo zrobił się tłok w sąsiednim pomieszczeniu, gdzie fryzjerzy strzygą włosy na całym ciele. Okna na korytarzu są zasłonięte czarnymi zasłonami, mimo że przez szpary widać już dzienne światło. Któryś z więźniów odchyla zasłonę — widzę kobiety stojące na podwórzu nago, przykryte jedynie kocami. Przyskakuje do nas jakiś esesman, policzkuje ciekawskiego i grozi, że każdego, kto będzie wyglądał przez okno, zastrzeli. Robi się znowu popłoch. Wiemy, że nago, z kocami zarzuconymi na plecy, posyłają do komory gazowej, jasne więc, dlaczego nie pozwalają nam wyglądać przez okno. Prawdopodobnie czeka nas to samo! Ogarnia mnie kompletna rezygnacja, czuję się całkowicie bezsilny i bezbronny. Kolejka do fryzjerów znów się posuwa. Widzę, że przy kontroli w drzwiach odbierają prawie wszystko. Mnie zabierają żółte szkła do zakładania na okulary dla ochrony oczu przed silnym słońcem, zabierają pastylki Kola, mimo mego tłumaczenia, że są to tabletki czekoladowe, wyrzucają termometr i wszystkie moje listy — rwie się 366 367 ostatnia więź i łączność z najbliższymi. Na szczęście w puszce po kawie Haag na samym dnie pod cukrem ukryłem koraminę i cardiasol. Łyżkę i ręcznik też mi zabierają. Szczotkę do zębów zgubiłem w drodze. Wchodzę do fryzjera, mając przy sobie tylko obuwie, mydło, pasek do spodni, okulary i puszkę z cukrem. Ta odrapana puszka z blachy stała się dla mnie teraz cennym skarbem; jest to jedyna rzecz, jaką mam przy sobie z mego mieszkania przy Żurawiej. Poddaję się zabiegom fryzjera, który maszynką do strzyżenia w paru miejscach mnie kaleczy, wchodzę do sali kąpielowej — wreszcie mogę zaspokoić pragnienie, łykając tryskającą na mnie ciepłą wodę. W ubieralni rzucają mi na mokre ramię koszulę, spodnie, marynarkę, czapkę i „skarpetki" uszyte z różnokolorowych ścinków jakiejś wełnianej materii. Na mokre ciało wkładam koszulę, taki sam łachman, jakie były na Majdanku; kalesonów nie dali. Ubranie jest brudne, wytłuszczone, na plecach wycięta gwiazda żydowska, dziura podszyta kontrastowym materiałem. Wychodzimy na plac i czekamy, aż reszta się wykąpie. Wyglądam tak, jak w marcu zeszłego roku, kiedy ubrali mnie po przywiezieniu na Majdanek. Zaczynam życie obozowe od początku. Siadam na placu pokrytym żwirem i kurzem. Jestem tak zmęczony, że wyciągam się na gołej ziemi i zasypiam. Po kilku godzinach budzę się, zrobił się ruch, bo dają zupę. Emaliowane miski są innego kształtu niż na Majdanku. Rozdają kapuśniak zaprawiony mąką. Niezły, ale mało. Znów czekanie. Kapowie, blokowi i miejscowi prominenci przyglądają się naszemu transportowi. Wszyscy chodzą w pasiakach z płótna, dopasowanych do figury, wciętych w pasie, czysto wypranych, w spodniach zaprasowanych na kant, w jedwabnej bieliźnie, z krawatami — rzecz na Majdanku nie do pomyślenia. Obuwie także — warszawskie. Mają nas rejestrować. Wchodzimy do hali partiami, zajmując miejsce w kolejce. Co kilkanaście minut chodzę do ubikacji, by napić się wody, takie mam pragnienie. Organizm resorbuje cały wchłonięty przeze mnie płyn i rozrzedza zagęszczoną krew. Przy rejestracji podaję jako zawód „Maschinenschreiber-Dolmetscher" i otrzymuję numer 190 513. Zdawałoby się, że wszystko załatwione. Nie. Muszę z karteczką zawierającą mój numer podejść do następ- 368 nego stolika. Cóż oni mają tam jeszcze do zapisania?—zastanawiam się jako doświadczony więzień Majdanka. Każą obnażyć lewe ramię... tatuują numery! Wszystko się we mnie buntuje. Mam być napiętnowany na całe życie? Tatuażem zajmują się więźniowie — Żydzi. Każą mocno naprężyć mięśnie przez zaciskanie pięści. Przyrządem w rodzaju wiecznego pióra nakłuwają mi mój numer. Jestem taki wściekły, że prawie nie czuję bólu. Miejsca nakłutego nie pozwalają obmywać. Momentalnie wychodzę do ubikacji, by wyssać farbę, ale to nic nie pomaga. Numer został. Widzę, że jednemu z kolegów wytatuowano numer mylny, po czym przekreślono go i obok uwieczniono właściwy. Więźniowie--Niemcy, jako przedstawiciele Herrenvolku, zwolnieni są od tatuażu. Cały roztrzęsiony wychodzę na podwórze. Obserwuję jakieś komman-do zatrudnione przy kopaniu czy też oczyszczaniu rowu. Więcej się opierają na łopatach, niż pracują. Obserwacja ta podnosi mnie na duchu. Koło godziny 6 wieczorem każą się nam ustawiać w kolumnę. Mamy maszerować do Oświęcimia. Mijamy cuchnące ekskrementami obozowe osadniki kanalizacyjne, jedno, drugie krematorium — opodal widzimy setki sągów opałowego drzewa. Krematoria są otoczone drutem kolczastym, w który wpleciono zielone gałęzie, by nie było widać, co dzieje się za ogrodzeniem. Przy bramach do krematoriów stojąwarty SS z karabinami maszynowymi. Wychodzimy przez bramę pod wysoką wieżą z czerwonej cegły — przebiegają tędy szyny kolejowe, którymi transporty wjeżdżają do obozu. Jestem poza obrębem obozu, dookoła pola, łąki. Po dwukilometrowym marszu dochodzimy do mostu-prze-jazdu nad torami kolejowymi stacji Auschwitz O/S. Mijamy jakieś świeżo postawione budynki fabryczne, duże kompleksy, niektóre jeszcze nie wykończone. Widzę tablicę: „Fahrbereitschaft, Schutzhaftlager-fiihrer", a więc znowu wchodzimy do obozu. Nagle za zakrętem widzę jasno oświetloną bramę z podniesionym szlabanem. Jesteśmy w Oświęcimiu, w owym Auschwitz O/S, którego nazwa napełnia trwogą i lękiem tysiące tysięcy matek i żon! „Mtitzen ab!" Blockfiihrerzy liczą nowy zugang. My, stara gwardia, wiemy, jak należy maszerować. „Links... links... links..." Za ostatnią piątką opuszcza się wolno szlaban: ARBEIT MACHT FREI. Majdanek — Bordesholm — Maczków, Boże Narodzenie 1945. 24 — 485 dni... 369 OD AUTORA Niewymowne, królowo, wznawiać każesz rany. Wergiliusz Eneida Ucząc się 50 lat temu skandowania heksametrów Wergiliusza z Eneaszowym opisem spalenia Troi nigdy nie przypuszczałem, że jego westchnienie: „Infandum regina iubes renovare dolorem" posłuży mi jako moito mych przeżyć na Majdanku. Dziś, w 21 lat po odzyskaniu wolności, chcę zacząć me posłowie od wyrażenia wdzięczności temu polsko-amerykańskiemu G.I., który o wschodzie słońca dnia 3 maja 19 15 r. zagadnął nas, tzn. mnie i koi. Stanisława Jabłońskiego, po polsku i uwolnił w pobliżu Schwerina w Meklemburgii. Niechaj te słowa będą moim hołdem dla alianckich armii, których amerykańskie skrzydło zadało na tym froncie ostatni cios niemieckim wojskom. Oszołomiony radością, zapomniałem zapytać owego pierwszego żołnierza alianckiego o jego nazwisko i adres. W czasie marszu ewakuacyjnego z obozu koncentracyjnego Sachsenhausen (koło Berlina) staliśmy przez kilka dni na przełomie kwietnia i maja 1945 r. w „praniemiec-kiej" miejscowości Grabów, a raczej w przyległym obszernym lesie, i żywiliśmy się grabowymi orzeszkami. Nasz przymusowy postój spowodowany został wahaniami konwojujących SS-manów, którzy zastanawiali się, czy maszerować do niewoli amerykańskiej, czy czekać na posuwającą się ze wschodu armię radziecką. Dzięki temu wahaniu i z powodu braku decyzji obóz Sachsenhausen „spóźnił się" do Lubeki i dlatego nie zaokrętowano go na statkach „Cap Arcona", „Thielbeck" i „Athene". Statki te, załadowane po brzegi więźniami z obozu koncentracyjnego Neuengamme, zatopione zostały przez samoloty brytyjskie 3 maja 1945 r. w porcie w Lubece. Dla mnie ten dzień 3 maja 1945 r. w Schwerinie związany jest ze wspomnieniem najpiękniejszej parady. Niemieckie dywizje maszerowały „in Reih Glied" na zachód, „Westward Ho", do niewoli amerykańskiej, aby nie dostać się do niewoli wschodniego alianta. My, kacetowcy z Sachsenhausen, rozbrajaliśmy die deutsche Wehrmacht, a ściśle mówiąc, czynnie asystowaliśmy amerykańskiej armii przy rozbrajaniu naszych wczorajszych katów. Zdyscyplinowani Niemcy oddawali „eins, zwei, drei" broń ręczną, rowery itd., aby szybciej, aby „Kameraden" za nimi też mogli pozbyć się broni, gdyż „Ruski" nastawał im na pięty. Po uwolnieniu znalazłem się na terenie okupacji brytyjskiej w XV Zgrupowaniu Oficerskim w Bordesholm (Schleswig Holstein). Dowódcą był płk W. P. Eichler. 370 Wtedy zacząłem robić pierwsze notatki. W miasteczku znajdował się duży skład towarów mieszanych. Należał do niejakiego Hamana, który sprzedawał meble, odzież, nasiona siewne, maszyny rolnicze itd. Dowiedziałem się od mieszkańców, że syn właściciela przysłał mu z Polski trzy wagony mebli. Przypomniałem sobie o takim psie z SS, ppłk. Heinrichu Hamanie, komendancie okręgu w Nowym Sączu. Nazwisko jego było znane nawet w Warszawie, bo z Nowego Sącza wyruszały przerzuty polskie na Węgry. Haman znęcał się bestialsko nad aresztowanymi i mordował tysiące tamtejszych Żydów. Okazało się teraz, że żona tego „fiihrera" mieszka w Bordesholm i dojeżdża rowerem do męża ukrywającego się w jakiejś okolicznej wsi. Poszedłem z tłumaczem do brytyjskiej policji wojskowej z żądaniem aresztowania Hamana. Jako żarliwy czytelnik opowieści o Sherlocku Holmesie miałem wysokie wyobrażenie o umiejętnościach angielskiej służby bezpieczeństwa. Owszem, brytyjska Military Police przyjęła do wiadomości nasze doniesienie i — jak się za kilka dni dowiedzieliśmy od mieszkańców — pojechał agent MP natychmiast do Frau Haman z zapytaniem, gdzie przebywa jej mąż. Naturalnie, odpowiedziała, że nie wie. Można się domyślić, że posłała zaraz jakąś sąsiadkę na wieś, by mąż się „spalił". A my wyobrażaliśmy sobie, że MP będzie obserwować Frau Haman przez kilka dni, aby dowiedzieć się dokąd ona zawozi prowianty, i trafi za nią do męża. Na jesieni 1945 r. zostałem przydzielony do Sztabu Specjalnego I dywizji pancernej okupującej część Niemiec Zachodnich od portu Ludwigshafen ku południowi, wzdłuż rzeki Ems, nad granicą holenderską. Zostałem zakwaterowany w Maczkowie, nazywającym się poprzednio Haren an der Ems. Wszyscy Niemcy zostali stąd usunięci w ciągu 3 godzin metodą stosowaną przez nich przy ewakuacji Polaków z Poznańskiego w 1939/40 r. Sztab Specjalny, na czele którego stał mjr Niedzielski, miał rzeczywiście specjalne zadanie: opiekę nad licznymi polskimi obozami wysiedleńców (Displaced Persons, zwanych Dipi) na terenie okupacyjnym I dywizji pancernej, który sięgał aż po Hanower. Opieka polegała na dożywianiu (poza skromnymi racjami UNRRA), tworzeniu szkół polskich, gimnazjów i liceum handlowego, opiece lekarskiej i last not least duszpasterstwie, które prowadził złotousty kaznodzieja ojciec Paweł Warszawski, jezuita, płk AK z Mokotowa. Wojna się skończyła, a jednak wszystkiego było brak na terenie okupacyjnym Niemiec. W mojej kwaterze w hoteliku w Maczkowie brakowało węgla i woda w kranach zamarzała. Te niedobory spowodował m.in. zły stan taboru kolejowego. Korzystałem z gościny proboszcza, ks. Borowczyka, który mi pozwolił robić notatki w ciepłej rozmównicy plebanii. Papieru nie miałem. Znalazłem w Munsterische Schif-fahrts A. G. Zweigniederlassung Haren a.s.E. zapasy blankietów na rachunki i na odwrotnej stronie zacząłem przygotowywać konspekt pamiętnika. Jeden z moich kolegów, „kacetowiec", zrobił cierpką uwagę: — Dziś każdy bierze się do pisania pamiętników. — Poszedłem więc znów „w podziemie" i pisałem... w konspiracji. Nie wiem, jak inni koledzy „kacetowcy", którzy ogłosili swe pamiętniki, mogli w swych pracach wykorzystać zapiski zrobione w obozie koncentracyjnym. Przy opuszczaniu obozu i tak samo przy przybyciu do nowego, wchodząc do łaźni, zostawiało się wszystko, a wychodząc z niej nago — dostawało się inne łachy. W czasie kąpieli nie wolno było mieć nic poza paskiem do spodni i okularami. Wszystko więc, co napisałem jesienią i zimą 1945, odtwarzałem z pamięci, świeżej pamięci. 371 Gdy już miałem uporządkowane punkty pamiętnika i ogólną dyspozycję, musiałem znaleźć maszynę do pisania. Przyszli mi z pomocą polscy harcerze. W Maczkowie była komenda harcerzy na Niemcy zachodnie i harcmistrz Burmester dał mi do dyspozycji maszynę do pisania — bez papieru. W rozwalonym biurze Miinster Schiffahrts A. G. znajdowało się dosyć makulatury i na odwrotnej stronie blankietów zacząłem pisać pamiętnik — nie przepisywać. Siedziałem w płaszczu i w kapeluszu na głowie, bo w listopadzie 1945 r. nastały już ostre mrozy. Oczywiście, styl był chropowaty, niektóre myśli nie dokończone. Na Boże Narodzenie skończyłem pisać pamiętnik, miałem 186 stron. Przy maszynie odmroziłem sobie dwa palce u prawej ręki i jeden u lewej i chodziłem do dr. Warszawskiego w szpitalu miejskim w Maczkowie, gdzie przez dwa miesiące naświetlano mi palce lampą kwarcową. Chcę przede wszystkim wspomnieć z wdzięcznością śp. Antoniego Bogusławskiego, którego muszę określić jako ojca chrzestnego mojego pamiętnika o Majdanku. Był on przyjacielem mego teścia, Bolesława Bożydar-Horodyńskiego, i napisał mi z Londynu: „...Pisać wspomnienia należy, choćby ich zaraz nie można było wydać. To obowiązek względem siebie, a przede wszystkim względem pomordowanych kolegów obozowych. A także względem historii i literatury... Chodzi o przekazanie prawdy w epoce kłamstwa. Każde naoczne sprawozdanie jest cenne. Niech Pan pisze... Majdanek wydaje się bardzo ważny. Postaram się go przeczytać. Co do rychłego wydania, mogą być istotnie trudności. Anglia przechodzi kryzys papieru — a my kryzys organizacyjny w nowo powstałych warunkach. Rzeczy tego typu mogą wychodzić i w kraju nawet już teraz. Jeszcze raz: niech Pan pisze..." Gdyby nie Bogusławski, pamiętnik ten nigdy nie byłby ukończony. Gdy Polisch War Crimes Liaison Group H. Q. British Army of the Rhine BAOR (Polska Grupa Łącznikowa Zbrodni Wojennych przy Brytyjskiej Armii Renu) w Bad Oeynhausen dowiedziała się o napisaniu przeze mnie pamiętnika o Majdanku, zostałem wezwany do Bad Oeynhausen, gdzie złożyłem 8 kwietnia 1946 r. obszerne zeznanie na kilkunastu stronach, wyliczając głównych oprawców Majdanka wśród esesmanów i kapo, stawiając na pierwszym miejscu lageraltestera Hessla. Zwróciłem się do „Dziennika Polskiego i Żołnierza" w Londynie z zapytaniem, czy nie wydrukowałby pamiętnika w odcinkach. Otrzymałem odpowiedź recenzenta literackiego, bez podpisu, że „do druku nie nadaje się ani jedno słowo — styl fatalny — język biedny". Na żądanie owego recenzenta „ożywiłem" pamiętnik wzmiankami z mej przeszłości i z osobistego życia. „Dziennik Polski i Żołnierza" nadal nie interesował się pamiętnikiem i miałem przez rok trudności z odzyskaniem maszynopisu. Szukałem innych możliwości. Zrzeszenie Wydawców i Księgarzy Polskich w Hamburg—Hamm, Griesstrasse 101, odpowiedziało mi 29 sierpnia 1946 r., „że nie możemy podjąć się wydania pamiętnika, ponieważ nie jesteśmy wydawcą, lecz Zrzeszeniem Wydawców". Redakcja pisma „Polonia" w Brukseli na moje zapytanie, czy wydrukowałaby pamiętnik, skierowała mnie listem z 2 września 1946 r. do nowo powstałej „Biblioteki Pamiętników" w Londynie, która „pragnie zobrazować polski wkład do wojny i walki". Zwróciłem się również do Biblioteki Polskiej — Polish Library w New Yorku, 157 East 64th Street, która odpowiedziała w grudniu 1946: „W sprawie ewentualnego wy- 372 dania w języku polskim książki z przeżyć w obozach koncentracyjnych komunikuję, że chłonność tutejszego rynku jest bardzo znikoma i nikt nie podjąłby się ryzyka wydania książki tylko na tutejszy teren. Jeśli praca jest dobra, to można liczyć na ewentualne wydanie w języku angielskim". Nie miałem pieniędzy na opłacenie dobrego tłumacza, zwróciłem się więc do Zjednoczenia Polskiego w Hannowerze, gdzie pracował w Zarządzie kolega z Majdanka — malarz i literat Mieczysław Lurczyński (obecnie przebywa w Południowej Ameryce). Przeczytał on pamiętnik i doniósł mi 21 kwietnia 1947 r.: „Mamy pełne zastopowanie składu z rękopisu przez czynniki oficjalne. Należałoby wszystko uczynić, ażeby po przetłumaczeniu na angielski wydać pamiętnik w New Yorku". Niezależnie od tego napisałem w 1950 r., już z Chicago, po przybyciu do USA, do jednej z czołowych organizacji żydowskich. Wspomniałem, że pamiętnik opisuje prześladowania i eksterminację Żydów na Majdanku i wymienione są w nim liczne nazwiska inteligencji żydowskiej z Warszawy. Nie dostałem na to żadnej odpowiedzi. W 1956 r. spotkałem w Chicago Melchiora Wańkowicza. Zbierał on materiały do książki o działalności AK na terenie Lubelszczyzny. Udostępniłem mu swój pamiętnik z Majdanka, upoważniając go do wykorzystania potrzebnego mu materiału. Wań-kowicz, zwracając mi pamiętnik, napisał 22 lipca 1956 r.: „...Byłem pod takim ich wrażeniem. Znajduję, że jest to tak pełny i kompletny materiał tyczący Majdanka, a zarazem tak świetnie przeprowadzona linia jednostki, która potrafi dawać sobie w tym strasznym świecie radę i nie załamuje się, że zwróciłem na Pana pracę uwagę prezesa Związku Kacetowców w New Yorku, który bardzo mnie prosił o interwencję u Pana na rzecz przekazania tych wspomnień do kacetow-skiego archiwum..." To obalało do pewnego stopnia ocenę recenzenta literackiego z „Dziennika Polskiego i Żołnierza" w Londynie. Zacząłem inaczej patrzeć na mój pamiętnik i zastanawiać się nad koniecznością zachowania materiału dla celów archiwalnych i zdeponowania go w najbardziej odpowiednim miejscu. W marcu 1961 r. spotkałem w New Yorku kolegę z Majdanka, Edwarda L. Wohl-fartha z Warszawskiej Izby Handlu Zagranicznego, który jako członek Zarządu Towarzystwa Opieki nad Majdankiem powierzył mi organizowanie w USA Komitetu dla zebrania funduszy na rekonstrukcję orłów nad Mauzoleum na Majdanku projektu rzeźbiarza Albina Marii Bonieckiego, żyjącego obecnie w Denver, w Colorado. Otrzymałem wtedy z Towarzystwa Opieki nad Majdankiem pełnomocnictwo do zbierania potrzebnych funduszy. Z powodu zbyt wysokich kosztów, trzeba było z projektu zrezygnować. Dowiedziałem się jednak wtedy, że powstało Muzeum na Majdanku. Korzystając z pobytu w USA mec. Hanny Romer Pannenko, posłałem mój pamiętnik do Polski jako materiał archiwalny dla Muzeum na Majdanku. Wkrótce po tym dowiedziałem się, że pamiętnik mój wzbudził zainteresowanie w Państwowym Muzeum na Majdanku, a następnie otrzymałem oficjalne zawiadomienie, iż postanowiono go opublikować w formie książki w Wydawnictwie Lubelskim. Po 16 latach starłem kurz z mojej odbitki i będąc w Puerto Rico, zacząłem pamiętnik czytać jak książkę pisaną przez kogoś trzeciego. Odżywały zapomniane nazwiska, przypominałem sobie twarze, dowiadywałem się o wydarzeniach, które już się 373 zatarły. Jestem zadowolony, że moje wspomnienia nie spoczną w archiwum Muzeum i może będą kiedyś wykorzystane do jakiejś pracy historycznej, a także trafią jeszcze za życia do tych milionów Polaków, którzy pod okupacją niemiecką — niby to „na wolności" — z nami, „kacetowcami", przeżywali psychicznie nasze tortury, mając z prasy podziemnej informacje o tym, co się na Majdanku dzieje. Jestem szczególnie zadowolony, że pamiętnik mój dotrze do wielu moich kolegów niedoli, w większości zamieszkałych w kraju. Ci będą najbardziej kompetentnymi recenzentami moich „485 dni na Majdanku". Wielu nie znało mojego nazwiska w obozie; ze względu na moją funkcję zwali mnie „Ogrodnikiem". Zresztą zamierzałem wydać pamiętnik, podając jedynie mój numer obozowy — 8830, ale Muzeum i Towarzystwo Opieki nad Majdankiem postulowało wydanie go pod pełnym nazwiskiem. Dziś pozdrawia Was, koledzy, po 22 latach rozstania, „Ogrodnik" z III pola. Poczuwam się do miłego obowiązku podziękowania koi. mgr. Czesławowi Kuleszy za jego cenne wskazówki oraz objęcie pieczy nad wydaniem pamiętnika, jak też za kontakt w moim imieniu z Wydawnictwem Lubelskim, a pani red. mgr Marii Skal-skiej za opracowanie redakcyjne tekstu. Żałuję, że inż. Stach Zelent, docent Politechniki Warszawskiej i wiceprzewodniczący Stołecznej Rady Narodowej, któremu przepowiedziałem, pisząc pamiętnik w J945 r., że zajmie wybitne stanowisko w polskim życiu społecznym, zmarły przedwcześnie 21 maja 1965 r. — nie będzie mógł mych wydrukowanych wspomnień przeczytać. Niechaj mój pamiętnik uczci pamięć tego kryształowego człowieka. I jeszcze małe postscriptum. Pisząc pamiętnik, starałem się przede wszystkim o fotograficzną ścisłość nie tylko faktów, ale także moich ówczesnych wrażeń i reakcji psychicznych. Z tego powodu nie robiłem żadnych zmian w rękopisie, nawet wtedy, gdy przy późniejszej lekturze niektóre szczegóły wydawały mi się czy to naiwne, czy pisane „biednym językiem", czy też w ogóle nie na tak zwanym poziomie. Wreszcie muszę zaznaczyć, że w trzech wypadkach zmieniłem nazwiska osób wymienionych w pamiętniku, a w czterech wypadkach podałem tylko inicjały. J.K. Nowy Jork, 26 marca 1966 r. — — w 23 rocznicę przybycia na Majdanek. P.S. Jest polskie przysłowie: „Pan Bóg nie jest rychliwy, ale sprawiedliwy". Z satysfakcją przeczytałem w 1961 r. w amerykańskiej prasie, że esesman Heinrich Haman, ukrywający się jako robotnik, został aresztowany w kwietniu 1961 r. Skoczył on w więzieniu w Ludwigsburgu z III piętra w zamiarze samobójczym i został odratowany. Przed rokiem „New York Times" doniósł, że Haman będzie sądzony wraz z 15 podsądnymi z Nowego Sącza w 1965 r. w Bochum. „Dziennik Związkowy" z Chicago doniósł 24 lutego 1961 r., że gestapowiec Kurt Goer-ke skazany został na śmierć przez sąd w NRD za zamordowanie 3000 Polaków i Żydów. Był to ten gestapowiec, który urzędował w Warszawie przy alei Szucha. On właśnie mnie przesłuchiwał i zapowiedział, że na własnych kościach odczuję, co to jest obóz koncentracyjny. 374 Austriacki konsul generalny w New Yorku wezwał mnie w sierpniu 1965 r. z polecenia Sądu Karnego w Graz w charakterze świadka w sprawie kapo Karla Gaiki. Radca prawny konsulatu przesłuchiwał mnie w celu ustalenia okoliczności zamordowania blokowego Neumeistra przez kapo Wyderkę i Gałkę. Także oni dokonali publicznej egzekucji, wieszając pierwszego Żyda za to, że rzekomo usiłował uciec. Gałka mordował również więźniów w swoim komandzie. Miałem ze sobą pamiętnik i po prostu dyktowałem do protokołu odnośne ustępy. Ponadto podałem — o tym Sąd nie wiedział — że Gałka razem z lageraltesterem Burzerem utopili w nocy w basenie na III polu polskiego chłopa (z pacyfikowanych wsi na Zamojszczyźnie). Czekam jeszcze na notatkę prasową lub na przesłuchanie w charakterze świadka w sprawie grajka kawiarnianego Theodora Hessel aus Frankfurt an der Oder, Gartnerstrasse... INDEKS NAZWISK A. Bronisław 186 Abratumow dr 239, 246, 248 Albrecht 240—241, 255, 265, 275, 317, 352 Aleksander 238 Antoszewska Irena 151 Archutowski Roman, ksiądz dr 9, 22— 23, 25, 46-^7, 52, 77, 84, 104—105 Awraczenko 224 Barański 200, 215 Bargielski 346 Bass 47 Bassis 114 Benden, kapo 83, 112, 235, 255, 294, 296, 323, 332 Benesz Edward, prezydent i premier czechosłowackiego rządu emigracyjnego w Londynie 141 Bielecki 183 Bielski Konstanty 141 Bogusławski Antoni 372 Bonder Stanisław 121, 169 Boniecki Albin Maria 74—75, 77, 99— 100, 107, 114, 134, 144, 157, 183, 200, 232, 373 Borowczyk, ksiądz 371 Bożydar-Horodyński Bolesław 372 Bubi, lagerjungster 46—47, 52, 57, 60, 62, 72, 96, 116, 121—122, 140, 151, 172, 203, 352 Bubi, zob. llke Bubi Burmester 372 Burzer Peter 108—109, 115, 118, 123, 125, 140, 149, 154, 162, 165, 168, 169, 173—174, 176, 208, 219, 275, 375 Caban Mikołaj 244 Churchill Winston Leonard Spencer, premier Wielkiej Brytanii 141 Chyliński 158 Czarnecki (pseud.) 226 D. Wiktor 220 Dante Alighieri 30 Dąbek Paweł 151, 258 Dębski Władysław 168, 184, 230, 272, 292 Domański Wiktor 177, 184 Domiczek Mieczysław 95 Drewnowski Kazimierz inż. 9, 13, 24, 325, 365 Duda Józef 256 Eberle 198, 202, 356 Eichłer W.P. płk 370 Enders, kapo 245, 304 Erich, kapo 173 Ewa 332 Feder 13, 23 Fenduś 187 377 Ferdynand 195 Fiodorow 258, 270 Fischer Ludwig, gubernator dystryktu warszawskiego 180 Florstadt Herman [Florstedt Hermann], komendant obozu na Majdanku 93, 129, 135, 140, 142, 219 Franco Bahamonde Francisco gen., hiszpański dyktator 250 „Franek" 151 Friedrich 108, 118—119, 203—205 Fritsche „Jastrząb" 119, 242—243, 321— 322, 330, 349, 358 Fuchs 141—142, 227 G. Eugeniusz 146 Gabriel Franciszek dr 308, 311—314, 316—320, 324, 330, 357, 361 Gabriel „Poczekaj" 327, 338 Gacki 103, 242 Galbavi 88, 96, 236 Gałka Karl, kapo 108—109, 118—119, 135, 140, 165, 375 Galczyński Kazimierz 292, 346, 359, 361, 363, 365 Garczyński Tadeusz 292 Gaweł 322 Globocnik Odilo, dowódca SS i policji w dystrykcie lubelskim 353 Gnoiński 149 Godlewski Zygmunt 172 Goerke Kurt 133—134, 179, 186, 375 Gorczyński 341 Górecki Eustachy 187—189, 279, 281 Gossberg 168, 183, 186, 194, 197, 205, 213, 224—225, 227, 241—242, 246, 251—252, 255, 259, 289, 298, 307 Gregorowicz 163, 292 Grodzki Mieczysław inż. 299—300 Groener George, kapo 192, 233, 338 Groffmann 27, 30, 38, 41, 81, 95, 281— 283, 288—289, 309—310, 328, 348, 361 Grot dr 182 Grudowski kpt. 211, 245, 261, 264, 294, 302, 348, 356 Grundmann 158, 182 Gryta Marcin 75 Haman, ojciec ppłk. Heinricha Hamana 371 Haman, żona ppłk. Heinricha Hamana 371 Haman Heinrich ppłk 371, 374 Hanka z Rybickich Schatzel de Merz- hausen 133, 172, 179, 307 Hanusz Ryszard mjr dr 195—196, 216, 221,226,229,232,245,292 Hessel Theodor 185, 188—189, 192, 194—195, 197, 202, 205—208, 210, 212, 214—215, 220—224, 227—228, 232—240, 242—243, 245—248, 250— 251, 253—260, 263—270, 272—301, 303—305, 307—311, 316—318, 320— 328, 330—334, 336—341, 343, 345— 348, 352, 354, 359, 361, 372, 375 Hett Otto dr 298—299, 318, 346, 357, 361 Himmler Heinrich, główny dowódca SS i policji 361 Hitler Adolf 182, 219, 292 Horodyski 44-^*6, 208 Horowitz dr 27, 185, 195, 203 Ihle 327, 329, 338 Ilke Bubi, kapo 321, 327, 331, 346, 352 Illert Fritz, kapo 81—82 Iłłakowiczowa Irena 149 „Iwan", kapo 141 Iwan 283, 286 Jabłoński Stanisław 235, 279, 303, 312, 359, 370 Jagodziński 149 Jakub 61—62, 109, 123, 152 Janek 244 Janiczek 234 Janusz, zob. Olczyk Janusz Jarmułowicz 313 Jasieńczyk B. 100 „Jastrząb", zob. Fritsche 378 Jastrzębski Marian dr 9, 19, 24, 27, 47, 77, 84, 208 Jaśkiewicz 341, 343 Jeliński Klaudiusz inż. 255—256 Jełowiecki 48 Jędrzejewski 335—336, 338 Julia, zob. Kwiatkowska Julia Kaczko 114, 140, 203 Kaps 39^0, 60—62, 64—65, 74—77, 86—87, 100—101, 107, 109, 118, 123— 124, 174, 176 Karabanik 94, 278—279 Kasprowicz Jan 313 Kaszubski Tadeusz 150, 156, 189—190, 220,239, 270—271, 292 Kaźmierczak Aleksander „Olek" 170, 240, 354, 358, 361 Kleniewski 59, 101, 106—107, 143—144, 256 Klewart 270 Klisz Miron 321, 359 Klonowski Jan dr 168, 361, 365 Kłosowski 234 Kneipp, ksiądz 82 Knipp, kapo 347, 353, 355 Knips Ludwig 21—22, 40, 92, 120—122, 127—128, 144, 180, 182, 185, 196, 198, 203, 211—212, 214—215, 245—249, 260, 266, 299 Kochanowski Jan 313 Kołodko [Kiedrowski] Witold, ksiądz 263 Korabiowski 220 Kostecki dr 151 Kostial Ernst 116, 149, 158, 222—223, 252, 260, 268, 270, 274, 286, 288, 291, 296, 301, 303, 306, 310, 318, 321, 324—326, 328, 340, 345, 348, 361 Kostoj [Kostoy] 303, 356, 359, 361 Krasiński Zygmunt 313 Krause, kapo 165, 183, 301—302, 309 Krawczyk 213 Krongold 196, 203 Kriiger 261 Krupski 272. 31 1—312. 315, 356 Krygowski inz. 234, 359 Krzyżanowski 4?, 20S Kulesza Czesław Z->2, 34<>, 3<>1, 375 Kurcyuszowa Helena 149, 27(> Kursch, kapo 327, 33i. 337—33,S Kurth 180 Kwiatkowska Julia .<'•/•-Kwiatkowski, lęgu,'); i,u -\i Kwiatkowski Jerzy 5, (i Kwiatkowski SteiVi 173. M8 L. 190 Lang Juliusz., k..ij> .'..•' 2 './. 2!"0>—■-25--, 286, 341 Laskowski W io:->, .LV- .'i.'3. .V)8. 312 Laurich 247.....24- 252. 2v>, 303. 316, 321 Lech 208 Leon, brat Lutlw ;u> '■■■■ ■ , >■ .111. 2<>o Lewiner dr 1.-6- V ',2.(13 Liebehensclui *.:'■->.< i^iiiciidani •'luzu na Majdanku 3U7. 31S, 326. 32S, 353 Lipiński, kapo !:■-■ -.'.."ó, 277, 327.......328, 331, 346 Lippman 239. 2-!> .-';'•. l'i\ Lipski Wacław I5d 15!, I5d. 'NM —191. 195—196. 215. 22. 358 Luba Jan 76. 129. 175 Lurczyński Mieczysław 25, 373 Lutman 154 Macicliński kpt 22. 52 Magda, wychowanka Slnmslawa Zelenta 330 Mainhardt Jerzy !«>, 2W Majewski 235, 253 Malanowski Euyer.lusz 67. 192, 292 Małyszko Jan 214, 246 Mankiewicz Czesław 235. 270. 290. 320. 323—325, 328. 334. 341. 343 Marciniak Adam, kapo 280, 338 Marek, syn Stanisława Zelenla 330 379 Maria dr 332 Maria, zob. Mary Marmorstein 141, 168—170, 173—174, 176, 183, 208, 219, 227, 275 Marszałek Józef 189 Mary 66, 68, 71, 88, 91, 133, 152, 234, 268, 287, 314—315, 347, 367 Meierovitz, kapo 152—153, 159, 170, 187, 195, 203, 210, 234 Meller Zygmunt 84, 128, 146, 220, 292 Merta inż. 294, 316 Metera Piotr dr 196, 216, 226, 299 Michałowicz Mieczysław prof. dr 9, 13, 24, 157, 189, 270, 274, 293, 325 Miłaszewska Wanda 313 Miłaszewski Stanisław 313 Miron 354 Misch 233, 247, 269 Mizgierowie 218 Mleczko 76 Mliczewski Kazimierz 305, 310 Muller 192—193, 281, 290, 325, 352, 354 Mussfeld [Muhsfeldt] Erich, szef krematorium w obozie na Majdanku 83, 104—105, 112, 141, 160, 303, 310— 311,317, 335 . Naumann, kapo 234, 363 Neumeister 25, 108—109, 375 Niedzielski mjr 371 Ninka 106, 227, 268, 318 Noak Jerzy 120—121, 127, 133, 198, 203, 205—208, 210—211, 214, 230, 232, 238, 260, 269, 312, 317, 333, 359, 361 Norwid Cyprian Kamil 313 Nosek Jan 81—82 Nowak Jan dr 263 Nowikow 298 Obara 104 Olczyk Janusz 49, 84, 120, 122, 150, 174, 196, 292, 343 Olszański 280 Olszański Stanisław 208, 214—215, 217, 222, 224, 226—227, 229, 237, 252, 265, 285, 358 380 Olszewski inż. 218 Orpisz Kowalski 334, 338—339, 356 Osika 227, 238, 240, 306, 312—313, 315, 321, 327, 333, 339, 365 Ostaszewiczowa Janina inż. 101, 106— 107 Ott, kapo 170, 174—175, 177—178, 185, 188, 194—195,211,221, 277 Panasiewicz Adam 126—127, 203, 208, 221, 333, 358 Panenkowa Irena 149, 276 Papst Theodor gen. SA, kapo 192, 251— 252, 312—313, 318, 340 Pawłowski dr 274 Peer, kapo 327, 329, 338 Peysar 330 Pfefer, [Pfeffer] Jerzy, 117, 151— 152 Pfefer [Pfeffer] Abram 117 Pietroniec Rudolf 72, 150, 156, 158, 163, 165, 174, 186, 191, 199, 226, 241, 248, 258, 273, 281, 286, 303—304, 311— 313, 316, 320—323, 328, 331, 333, 335—339, 347, 354—356, 359, 361, 363—364 Pigoń Stanisław prof. 313 Pilarz Andrzej inż. 292, 246, 359, 361, 363 Pilniak 241 Piotrowski 267 Pohlmann Feliks „Feluś", kapo 254, 305, 309, 320—321, 323—325, 327, 330— 331, 333, 346, 352 Pomirowski Leon 13, 47 Poniatowski Stanisław prof. 149, 292 Popowski Charlie, kapo 333, 343 Posner, rabin 114 Preissowa 149, 276 Pruszyński Mieczysław 287, 294 Pryłucki 197 Przedgórski 65—69, 71, 91—92, 101, 106 Przytocki, ksiądz 226 Puccini Giacomo 252 I Radziejowski Ossi, kapo 95—96 Radziwiłł Janusz, ks. 88, 92, 105—106 Radziwiłł Krzysztof, ks. 94, 149, 292 Rajchman 168, 170 Rajchman, syn blokowego Rajchmana 170 „Raul von Meller", zob. Meller Zygmunt Reich Bolesław 76—77, 131, 266, 299 Reinhardt Max 301 Respond 208 Rindfleisch Heinrich dr, lekarz obozowy 159, 216, 282 Rockinger 15, 81, 86—87, 95, 103, 108, 121, 162, 177, 208, 352 Rode Ryszard 221, 272, 316—317, 356 Romer Pannenko Hanna 373 Rowecki Stefan gen. 182 Rudek, zob. Pietroniec Rudolf Rudkowski 300 Ruszkowski 53 S. inż. 292 S. Tadeusz 146 Schipper dr historii 114, 140, 203 Schmuck 87 Schommer, kapo 228, 255, 277, 310, 328, 330—331,352 Sedlaczek 330 Serafin Józef 150, 156, 190, 200, 215, 237—239, 270, 303, 311, 356 Sieberer 123—124, 129, 183, 227, 230, 236, 352 Silberspitz Henryk, kapo 70, 73, 96, 103, 213, 247, 329 Siwiński Bronisław 306—307 Skalska Maria 374 Słomiński Zygmunt, prezydent Warszawy 149, 276 Słowacki Juliusz 313 Smagacz Marian 196, 299—300 Smereczyński Władysław płk 299—300 Sobański Michał 49 Sobczak 179—181, 352 Sopoćko Witold inż. 9, 22, 52, 58, 196, 216, 226, 292—293 Stach, zob. Zelent Stanisław Stamper Alojzy 186, 292 Stanisławski Andrzej 237, 321, 330, 355—356 Stauber Zygmunt 19—20, 31, 118, 120, 147, 343 Stecka 228 Steiner, kapo 176 Steinhagen 47—48 Stefan, zob. Kwiatkowski Stefan Stempniewicz Franciszek dr 336 Struczowski 18, 22, 26, 46, 52, 77, 84, 199, 208, 215 „Stryjek" 200, 215 Svoboda 197, 225 Szachowski inż. 132, 228 Szcześniewski Henryk 100, 165, 187, 189, 226, 216—211, 292 Szlachetko 300 Sztaba Romuald dr 204, 232, 263 Szuch-Bórzel 182 Szwajcer Andrzej 150—151, 156, 189— 190, 195—196, 270, 299—300 Szydłower Eli 193 Szymon 212 Szyszko W. 317, 326 Średnicki Jan 335—336, 338 Tempel 237, 255 Teodorowicz, arcybiskup 313 Terpiłowski Jerzy 190 Te tych 208, 226, 237, 255, 280, 365 Thuman [Thumann] Anton, w obozie na Majdanku kierownik Oddziału III — obozu więźniarskiego 25, 51, 78—79, 81, 91, 99, 110, 116, 120, 129, 135, 140—141, 157—158, 160, 166—170, 172, 177—178, 183—184, 186, 210, 212, 222—223, 225, 228, 231, 233, 237, 240—241, 245, 253—254, 258, 268, 271, 273—275, 280—290, 292—294, 296—298, 303, 333—334, 366 381 i Tomasik, kapo 183, 217, 224, 228, 247, 255, 348, 362 Tomaszewski Bolesław dr 196,216,226,299 Toruńska 230 Toruński 230 Troll 159, 280, 284—285 Turobiński Sławomir kpt. 78 Villain 259, 270, 280—281 Wagner Richard 252 Wańkowicz Melchior 373 Warszawski dr 372 Warszawski Paweł płk, jezuita 371 Wawrzyniak, kapo 153 Weigl Rudolf prof. 173 Weiss Martin, komendant obozu na Majdanku 219, 245, 258, 263, 305 Wellmaier 157 Wergiliusz 370 Węglarz 208, 236, 260, 269 Wieliczański Henryk dr 157, 189, 263 Wierzyński Hieronim 47, 314 Wierzyński Kazimierz 47, 314 Wiktor 227, 342, 354, 358, 361 Wlasow Andriej 353 Włodawski dr 114, 131—132 Włodawski, syn dr. Włodawskiego 114, 132 Wohlfarth Edward L. 373 Wojtkowski Henryk dr 196, 299—300 Wolf Antoni kpt. 48, 83, 204, 292 Wolski 338—339, 353 Wszelaki Kazimierz 144—146, 178—180, 200, 215, 292 Wyderka Peter, kapo 41, 44, 50, 56—58, 60—62, 65, 67—68, 72, 76, 88, 95—96, 107—108, 114—116, 121—122, 129, 132, 135—136, 138, 140—141, 149, 151, 169, 172, 183, 190, 227, 355, 359, 375 Wyrwicz Leon 348 Z. Ł. 182 Zakrzewski dr 232 Zakrzewski Jan „Mickey Mouse" 261, 348, 362 Zalewski Henryk 235, 308—309, 313, 323, 341, 345 Zaprawa Ostromęcki Jan „Henryk", „Janusz" 150—151, 156, 189, 192, 299— 300 Zelent Stanisław inż. 63, 74—77, 100, 109, 140, 146, 156, 163, 172—173, 183, 187—191, 197, 201, 207, 212—213, 219—221, 223, 226, 232—233, 237, 241, 243—244, 252, 254—255, 276— 279, 286—288, 290, 292—293, 305— 306, 309, 312—313, 316—317, 330, 332, 346, 354, 356, 358, 374 Zembrzuski Konrad dr 9, 168 Zieliński 66—67, 69, 71, 91—92, 101, 106 Zygmunt, zob. Stauber Zygmunt Żurawski inż. 94, 218, 278 I WYDAWNICTWO LUBELSKIE • LUBLIN 1988 Wydanie II. Nakład 29700+300 egz. Ark. wyd. 22,8. Ark. druk. 24. Papier offsetowy kl. III, 70 g, rola 61 cm. Oddano do składania 5 grudnia 1986 r. Podpisano do druku w marcu 1988 r. Druk ukończono w lipcu 1988 r. Druk: Białostockie Zakłady Graficzne, Białystok, al. 1000-łeeia Państwa Polskiego 2. Zam. 26/87. A-7.