14328

Szczegóły
Tytuł 14328
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14328 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14328 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14328 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Czesław Chruszczewski MIASTO, KTÓRE JEST Przyjechałem wieczorem do Tego Miasta — opowiadał pan Trikor uśmiechając się do współbiesiadników — a właściwie nie przyjechałem, lecz wstąpiłem, bo mój pociąg spóźnił się osiemdziesiąt minut, natomiast ekspres przyszedł punktualnie, nie mogłem zatem przesiąść się, nie mogłem kontynuować podróży, trzeba było przenocować w tym mieście. Lubię spacerować po nieznanych ulicach, lubię wędrować po nieznanych miastach, gdzie wszystko jest inne i nowe, inne domy, inne sklepy, inni ludzie, ale tym razem dźwigałem dwie ciężkie walizy pan Trikor obejrzał uważnie swoje dłonie. Spójrzcie, proszę, na te odciski, ta historia wydarzyła się w ubiegłym miesiącu, Boże drogi, byłem wściekły, autobus wyrzucił mnie w centrum miasta. Szukałem hotelu, szukałem taksówki, wreszcie zrezygnowany ustawiłem walizy pod ścianę domu i usiadłem na większej, czekając na zmiłowanie boskie. Zbliżał się wieczór, dokuczało mi zmęczenie wielogodzinną podróżą przez Wschodnie Alpy, byłem spragniony i głodny jak wszyscy diabli. — Pan Trikor przysunął półmisek z pomidorami, przez chwilę manipulował widelcem, a gdy zagarnął trzy czwarte pomidorów, gdy zwilżył usta rizlingiem, oparł łokcie o stół, pochylił głowę i powtórzył: — Spragniony i głodny. Przypomniałem sobie wówczas oryginalną latarnię morską, dostrzegłem ją z pociągu, zbliżającego się do tego miasta, niesłychanie oryginalną latarnię, uwieńczoną postacią Anioła, zapewne opiekuna żeglarzy i podróżników. Anioł, myślałem, dobry Boże, tak właśnie potrzebowałem Anioła, anielskiej pomocy, pamiętacie zapewne dziecinną modlitwę. „Aniele, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, jako w dzień, tak i w nocy, służ mi zawsze swą pomocą”. Jak długo jeszcze będę sterczał na ulicy. Za pół godziny zajdzie słońce, moje walizki zwrócą uwagę podejrzanych elementów, obrabują mnie, no, no, ładne perspektywy. — Pan pierwszy raz w naszym mieście? — usłyszałem wielce sympatyczny głos. Tuż przy mnie stał policjant w śnieżnobiałym mundurze, w tropikalnym kasku. — Otóż i Anioł Stróż! — zawołałem szczerze uradowany. Policjant zasalutował i powiedział: — Za rogiem znajduje się przyzwoity hotel. Chodźmy, pomogę panu. Istotnie pomógł mi. Po upływie niespełna godziny raczyłem się niezłą kolacyjką. Pan Trikor przerwał opowieść i poprosił o półmisek z faszerowanym szczupakiem, a położywszy na swoim talerzu solidną porcję, oznajmił: — Szczupaka nie mieli w tym hotelu, kelner zaproponował homara, podziękowałem, jestem uczulony na homary, na sam widok homara dostaję wysypkę, zjadłem więc pieczeń cielęcą z zieloną sałatą, obficie skropioną oliwą, potem zabrałem się do kurczaka z ryżem, był przewyborny, dosłownie rozpływał się w ustach, delicje. Głośno wyraziłem swoje zadowolenie i wówczas do mojego stolika przysiadł się właściciel hotelu, Grek, a może Pers, albo Chorwat, mówił mieszaniną tych trzech języków. — Co za radość, co za radość, panu smakowało, pan pochwalił naszego kucharza, będzie szczęśliwy, ja jestem szczęśliwy, to wielka radość, gdy gość wyraża swoje uznanie, co mógłbym uczynić, by jeszcze bardziej zwiększyć pańskie zadowolenie. To był chyba Grek — pan Trikor zamyślił się. Nie, raczej Pers, zresztą cóż to za różnica. Podziękowałem mu za troskliwość, mówiąc: — Deser winien być pogodnym epilogiem tej kolacji. Słodkie owoce i gorzka herbata. — Będą owoce! — właściciel hotelu przywołał kelnera. — Będzie gorzka, wyborna herbata i jeśli pan pozwoli, kieliszek koniaku. Pozwoliłem. Nieźle karmią w tym mieście — pomyślałem. Nieźle. — Słodkie brzoskwinie, herbata bez okruszyny cukru i koniak, jakże melodyjny tercet — powiedziałem do gospodarza. — Zechce pan łaskawie spojrzeć przez okno zaproponował. — Nic tak nie podnosi smaku owoców, aromatu herbaty i walorów koniaku, jak kontemplacja zachodzącego słońca, niech pan patrzy na niebo, na zatokę, na latarnię morską. W istocie, cudownie zachodziło słońce w TYM MIEŚCIE. Przez kilka minut podziwialiśmy zaróżowione obłoki, złote lśnienia na falach i rubinowe błyski latarni. — Czy pańskie zadowolenie jest bardziej intensywne? — zapytał właściciel hotelu, a gdy potwierdziłem, powiedział: — To świetnie, postarajmy się wspólnymi siłami uchwycić moment, gdy odczuje pan przesyt, nadmiar zadowolenia. — Och, to długo potrwa — odparłem z uśmiechem. — Znużony podróżą, chętnie teraz odpoczywam, zaspokajając głód żołądka, oczu, serca, trudno mnie nasycić. — Wszakże przyjdzie taka chwila — upierał się gospodarz — może za kwadrans, może za pół godziny. Proszę mi o tym powiedzieć. W tym mieście nie szafujemy żadnymi pozytywnymi uczuciami, oszczędzamy je, a nadmiar — w tej chwili odłożyłem widelec i nóż, gospodarz zaś powtórzył wolno i wyraźnie — a nadmiar odkładamy do banku. Przyjrzałem się uważniej gospodarzowi, czy żartował, czy chciał mnie zaintrygować? — Nadmiar uczuć do banku, no, no. — Pana to dziwi — gospodarz roześmiał się. Każdego to dziwi. Początkowo. Jak długo zamierza pan pozostać w naszym mieście? — zapytał nieoczekiwanie. — Do jutra. Spóźniłem pociąg, ekspres — wyjaśniłem. — Powinien pan zostać dłużej, czy to niemożliwe? — Możliwe, lecz nie widzę powodu, by rezygnować z atrakcyjnej podróży. — Pobyt w Tym Mieście — rzekł właściciel hotelu — będzie niemniej atrakcyjny. Odczułem coś w rodzaju przesytu grzecznością tego człowieka. Powiedziałem mu o tym. — Jestem mocno zobowiązany — zawołał uradowany. — Przesyt to nadmiar, odprowadzimy ten nadmiar do banku, proszę mi podać swoją dłoń. A gdy spełniłem jego prośbę, oświadczył: — Niewiele tego, ale ziarnko do ziarnka i uzbiera się miarka, dziękuję panu, jutro przekażę nadwyżkę do skarbca. — Pan przekaże nadwyżkę? Nie rozumiem. — Odebrałem od pana nadmiar — tłumaczył cierpliwie. — Niektórzy mieszkańcy tego miasta posiadają dar magazynowania w sobie nadmiaru uczuć innych ludzi, by w odpowiedniej chwili przekazać je do banku. — Pan oczywiście żartuje. — Daję panu najświętsze słowo honoru, to nie żarty — zapewnił gospodarz, a zauważywszy moje rozbawienie, spoważniał: — Pan w dalszym ciągu nie dowierza — stwierdził. — To zrozumiałe, proszę o chwilę uwagi, postaram się wszystko wytłumaczyć. Przed kilku laty dokonano w Tym Mieście rewelacyjnego odkrycia. Profesor Brodin, uczony o światowej sławie, oznajmił w czasie posiedzenia Akademii Cybernetycznej: „Panie Prezydencie Akademii, panie i panowie, którzy swoją obecnością, swoją pracą i wynikami tej pracy uświetniacie Akademię, rozsławiając imię naszej uczelni na obu półkulach, pragnę podzielić się z wami rezultatem mojej prawie dwudziestoletniej działalności naukowej. Jak wiecie, badałem ludzkie uczucia, studiowałem ich siłę, trwałość, wagę, ilość, analizowałem wielkie i małe uczucia i ustaliłem trzy prawdy: Prawda pierwsza: w Naszym Mieście żyją ludzie pozbawieni jakichkolwiek uczuć. Prawda druga: w Naszym Mieście żyją ludzie znani z nadmiaru różnych uczuć. Prawda trzecia: w Naszym Mieście żyją ludzie pod każdym względem przeciętni. Dalsze badania wykazały, że w Naszym Mieście żyją ludzie o niedostatecznej ilości uczuć, i była to prawda dodatkowa, trzecia A. Panie, panowie, jesteśmy demokratami nie tylko z imienia, bądźmy zatem konsekwentni i podzielmy równomiernie bogactwa, niechże każdy obywatel Tego Miasta posiada dostateczną ilość uczuć. Jak to uczynić? Odebrać nadmiar uczuć bogaczom, ofiarowując te nadwyżki biedakom, tym którzy nie mają żadnych uczuć lub mało. W tym celu proponuję zorganizowanie Banku Uczuć i powołanie Komitetu Sprawiedliwego Podziału Wszelkich Pozytywnych Uczuć. Rada Najwyższa Miasta dopilnuje, by sklasyfikowano wszystkich mieszkańców.” Gospodarz umilkł, napełnił kieliszki, spojrzał na mnie, a ponieważ słuchałem jego wywodów z życzliwym zainteresowaniem, opowiadał dalej: — Wkrótce projekt profesora Brodina stał się przedmiotem dyskusji Rady Miejskiej. Dyskusja była owocna, podjęto szereg uchwał, które bezzwłocznie wprowadzono w życie. Specjalne komisje przebadały wszystkich obywateli naszego miasta. Ustalono wówczas, że 70 procent mieszkańców należy wzbogacić w uczucia kosztem pozostałych 30 procent. Nie było to trudne, ponieważ ludzie bogaci w uczucia dobrowolnie oddawali nadmiar miłości, dobroci, radości, litości i tym podobnych uczuć. Wypełniono pozytywnymi uczuciami trzy wielkie skarbce banku, a następnie inna Specjalna Komisja przekazała uzyskane nadwyżki ludziom pozbawionym uczuć oraz ludziom cierpiącym na niedostatek uczuciowy. — Właściciel hotelu uśmiechnął się. — Rozwiązaliśmy kapitalny problem — powiedział. Dokonaliśmy sprawiedliwego podziału pozytywnych uczuć, dokonaliśmy wiele, by wszyscy obywatele Tego Miasta byli szczęśliwi i siła tego szczęścia była jednakowa. Wszakże, jak to powiadają, co łatwo przychodzi, łatwo odchodzi. Ludzie, którym ofiarowano uczucia, którzy je zdobyli bez najmniejszego trudu, źle gospodarzyli się tym nieoczekiwanym bogactwem, szafowali uczuciami, marnotrawili najpiękniejsze uczucia, trwonili je. Po upływie pewnego czasu okazało się, że w naszym mieście znowu żyją ludzie pozbawieni jakichkolwiek uczuć. Profesor Brodin zaproponował wówczas stworzenie magazynu uczuć, zapasu uczuć. Po upływie kilku miesięcy wypełniono skarbiec uczuciami, zebranymi od nowobogackich, którzy zbierali skwapliwie uczucia trwonione przez lekkomyślnych obywateli TEGO MIASTA. Skarbiec ten jest teraz stale uzupełniany. Nauczyliśmy się oszczędzać nasze uczucia, najdrobniejsze nadwyżki gromadzimy w skarbcu i w miarę potrzeby wspomagamy biedaków uczuciowych, ratujemy nędzarzy. Nasze miasto odwiedzają turyści, podróżni, mieszkańcy innych miast. Ludzi bogatych w uczucia pozytywne gościnnie przyjmujemy, a nadmiar ich uczuć odprowadzamy do naszego skarbca. Jest to jedyna zapłata za pobyt w Tym Mieście. Mam nadzieję — kończył gospodarz — że zrozumiał pan wszystko. Szczerze mówiąc, czułem lekki zamęt myśli. Trudno powiedzieć, kto zawinił, czy gospodarz, czy koniak? Podziękowałem grzecznie za kolację, za udzielone mi informacje i udałem się na spoczynek. Pan Trikor przerwał swoją opowieść. Podano kawę i likiery. Przez kilka minut gawędziliśmy o pogodzie, o cenach jarzyn i handlu narkotykami. Trikor palił cygaro, milczał, czekał na odpowiedni moment. Zegar w pobliskim kościele wydzwonił szóstą, Trikor chrząknął, więc umilkliśmy. W TYM MIEŚCIE — opowiadał — zegar ratuszowy wygrywał piękną melodię — Trikor zanucił. O coś w tym rodzaju. Gdy przekroczyłem próg mojego pokoju w hotelu, dzwony i dzwonki wybiły dziesiątą. Choć bardzo znużony całodzienną podróżą, nie mogłem usnąć. Prawdę powiedziawszy, rozmowa z gospodarzem wybiła mnie zupełnie ze snu. Co miały oznaczać jego wynurzenia? Bank uczuć, czysta fantazja albo szczególny rodzaj bawienia gości. Usiadłem przy oknie. Przymknijcie oczy i wyobraźcie sobie ciemniejący w dali bezmiar wody, nad morzem wisiały ciężkie chmury. Światło latarni morskiej zapalało się i gasło, jasna smuga wędrowała po domach, niknęła w jasności bulwaru, płoszyła cienie ruin rzymskiego amfiteatru i zatoczywszy koło, wracała między kominy, na bulwar, do ruin. Okno sąsiedniego pokoju było otwarte, usłyszałem głosy dwóch mężczyzn: — „Pojutrze opróżnimy skarbiec.” — „Ciszej!” — „Wszyscy śpią, nie bój się.” — „A nasz sąsiad?” — „Ten podróżnik, śpi jak suseł, słyszałem trzeszczenie łóżka, położył się przed godziną.” Istotnie — mówił pan Trikor — nieznajomy miał rację, położyłem się, a nie mogąc usnąć wstałem, lecz o tym nie wiedział. Rozmowa toczyła się dalej, mówili przyciszonymi głosami, wszakże słyszałem każde słowo: — „Wynająłem domek przylegający do zachodniej ściany banku. Są tam piwnice, przez otwór w murze dostaniemy się do podziemi bankowych, a stamtąd dwa kroki do skarbca.” — „Urządzenia alarmowe?” — „Wyobraź sobie, nie ma żadnych urządzeń alarmowych.” — „Może to pułapka?” — „Nie, sprawdziłem kilkakrotnie. Mieszkańcy Tego Miasta to dziwni ludzie, naiwni, łatwowierni, dobroduszni, wszystkim ufają, ba wszystkich kochają i szanują. Rozmawiałem z woźnym banku, a gdy zapytałem, dlaczego nie ma w gmachu krat, dzwonków alarmowych, fotokomórek, odparł: »To zupełnie zbyteczne, nie zamierzamy sami siebie okradać«.” — »Przyjeżdżają tutaj różni ludzie« — powiedziałem. — »To nasi goście — odrzekł — miasto otacza ich troskliwą opieką, mieszkają w luksusowych warunkach i znakomicie tu odpoczywają, miasto żywi ich, funduje rozrywki. Chętnie przyjeżdżają do nas młode pary, ludzie zakochani wzbogacają nasz skarbiec nadmiarem swoich uczuć, inni pozostawiają nadwyżki swego zadowolenia, ukontentowania. Nikt nie myśli o zmniejszaniu bogactw tego miasta, a przeciwnie, ludzie, którzy przyjeżdżają do nas, stale te bogactwa zwiększają«. Woźny mówił prawdę, sprawdziłem jego informacje.” — „A zatem dobrze się obłowimy?” — „Przygotowałem specjalny samochód, władujemy do niego skrzynie ze skarbami.” — „Dużo tego?” — „Dziesięć skrzyń wypełnionych po brzegi skarbami.” — „Co to znaczy, że ludzie wzbogacają skarbiec nadmiarem swoich uczuć?” — „Zakochani dają zapewne różne ofiary: złoto, srebro, klejnoty, wyrażając miastu swoją wdzięczność za dobre przyjęcie. Spędzili tu miodowy miesiąc, czy coś w tym rodzaju, są zadowoleni, nagradzają więc gościnnych gospodarzy.” — „A co później uczynimy?” — „Popędzimy ku granicy.” — „Daleko ta granica?” — „Bliziuteńko, czternaście kilometrów. Jutro przeprowadzamy się do wynajętego domku, a pojutrze wejdziesz do skarbca.” Głosy umilkły. Co czynić? — głowiłem się, czy natychmiast powiadomić policję o niecnym zamiarze włamywaczy? Czy zaczekać do rana? — Pan Trikor poprosił o drugą filiżankę kawy. Pośpiech nie sprzyja rozsądnym poczynaniom mówił, delektując się aromatycznym nektarem. Postanowiłem, że przystąpię do akcji następnego dnia, po dobrym śniadaniu. Na czczo nie należy rozpoczynać jakichkolwiek działań. Człowiek z pustym żołądkiem łatwiej się irytuje i wówczas popełnia niewybaczalne błędy. Zmęczenie sprawiło, że spałem dobrze. Smaczne śniadanie przyniesiono do pokoju przed dziewiątą. Początkowo zamierzałem opowiedzieć o podsłuchanej rozmowie właścicielowi hotelu, doszedłszy wszakże do wniosku, że może spłoszyć rzezimieszków przedwczesnym alarmem, zrezygnowałem z tego pomysłu. Kilka minut przed jedenastą poprosiłem o rozmowę z burmistrzem. Sekretarz oświadczył, że mam wyjątkowe szczęście, bo burmistrz dysponuje akurat wolnym kwadransem. Był to arcysympatyczny człowiek, bardzo bezpośredni, a skoro dowiedział się, że bawię przejazdem w Tym Mieście, że podróżuję po świecie, uraczył mnie doskonałym czerwonym winem sprowadzonym z Dalmacji. Przy drugim kieliszku powstrzymałem strumień wylewnej serdeczności, mówiąc: — Panie burmistrzu, to nie kurtuazyjna wizyta. Przyszedłem do Pana, by ostrzec gospodarza miasta przed niebezpieczeństwem. — Następnie powtórzyłem rozmowę opryszków. Burmistrz pobladł. — Niesłychane — wyszeptał. — Wprost trudno uwierzyć, ale, oczywiście, wierzę panu, niemniej to i owo muszę sprawdzić. — Podniósł słuchawkę telefoniczną i wezwał sekretarza, któremu polecił sprowadzić prefekta policji. Prefekt policji zadał mi kilka pytań i wezwał przez telefon swojego zastępcę. Wkrótce w gabinecie burmistrza obradował kilkunastoosobowy sztab. Obrady przeciągnęły się do późnych godzin wieczornych, przedstawiciele policji proponowali natychmiastowe aresztowanie przestępców, burmistrz i jego współpracownicy ostrzegali przed nierozważną gwałtownością. — Ci ludzie, jak dotąd — mówił pierwszy zastępca burmistrza — nie popełnili żadnego przestępstwa. Nie mamy prawa ich aresztować. — Czekajmy zatem, aż włamią się do skarbca! — zawołał prefekt. — To niezła myśl — stwierdził burmistrz. Obserwujmy ich i czekajmy. Gdzie są w tej chwili? Co robią? Prefekt stropił się, nikt nie obserwował rzezimieszków, wyznał więc ze szczerą skruchą, że popełnił błąd i że natychmiast wyda odpowiednie polecenia. W czasie obrad podano obiad, podwieczorek, a i również kolację. Przysłuchiwałem się naradom, notując skrzętnie w pamięci przebieg tego posiedzenia, wypowiedzi tutejszych notablów, był to przecież nad wyraz interesujący obrazek obyczajowy. Ku memu zadowoleniu w ferworze dyskusji zapomniano o mnie, czuli się tym swobodniej. Przed północą wysłuchano sprawozdania jednego z najzdolniejszych agentów policji. Brzmiało ono mniej więcej tak: — Zgodnie z poleceniem rozpocząłem inwigilację podejrzanych indywiduów i ustaliłem, iż w południe wyprowadzili się z hotelu, a piętnaście minut później zajęli domek przylegający do zachodniej ściany banku. Po czterdziestu siedmiu minutach jeden z podejrzanych osobników wyszedł z domku, wsiadł do tramwaju numer cztery i pojechał do czwartej dzielnicy, tam kupił używany samochód ciężarowy, którym wrócił do centrum miasta. Samochód zostawił na parkingu w pobliżu ratusza, zapewne widać go z tych okien. — Agent podszedł do okna, za nim ruszyli uczestnicy posiedzenia. — Tak — zawołał burmistrz — widzę ten samochód. Coś podobnego, co za bezczelność! Proszę, niech pan mówi dalej. Agent ukłonił się i kontynuował: — Człowiek, który kupił auto i zostawił je pod ratuszem, wrócił do domku przy banku. Nie spuszczamy ich z oka — zakończył i spojrzał na mnie. — A ten pan? — zdziwił się szczerze. Nie miałem zaszczytu go poznać. — To nasz wybawca! — rozczulał się burmistrz. — Dobroczyńca, to on ostrzegł nas przed niebezpieczeństwem utraty skarbu. — Agent popatrzył na mnie z zawodową przenikliwością, poszeptał z prefektem i wyszedł z gabinetu. Zapytałem, czy mogę już wrócić do hotelu, czy będę jeszcze potrzebny. — Ależ tak, ależ tak, proszę odpocząć — powiedział burmistrz. — Zasłużył pan na coś więcej niż na odpoczynek. — Mianowicie? — zapytałem. — Na dobry, na przyjemny, na rozkoszny odpoczynek. — Burmistrz przywołał drugiego zastępcę. — Nasz drogi gość zasłużył na ekstra odpoczynek, rozumie pan? — Rozumiem — odrzekł urzędnik, a zwracając się do mnie zaproponował: — Mój wóz czeka przed ratuszem, odwiozę pana do hotelu, a po drodze wstąpimy do Marinelli. — To restauracyjka? — zapytałem. — Nie, to kobieta. — Och! — jęknąłem. — To kobieta wykwintna o prawdziwie dworskich manierach, zresztą pochodzi ze starej rodziny tutejszych arystokratów. Służy jednak teraz republice, dotrzyma panu towarzystwa prawdziwa księżna. — No, jeśli księżna — poddałem się, być może za szybko, choć bez skwapliwości. — Nasze miasto potrafi okazać wdzięczność — zapewnił drugi zastępca burmistrza. — Jesteście rzeczywiście bardzo hojni — zgodziłem się. — Księżna, ho, ho! Poznam autentyczną arystokratkę, no, no. Ale los zrządził inaczej, tłum ludzi zatrzymał nasz samochód. — Włamywacze włamali się do skarbca! — krzyczeli podekscytowani ludzie. — Widziano, jak wynosili skrzynie! Zaalarmujcie policję. — Przyspieszyli wykonanie swojego planu skonstatował spokojnie drugi zastępca. — Dlaczego nie zatrzymaliście opryszków? — Mogą być uzbrojeni — odpowiedział ktoś z tłumu. — Jedziemy do prefekta — rzekł drugi zastępca. Prefekt wysłuchał relacji, po czym podszedł do okna. — Ciężarówka faktycznie zniknęła — zawołał. Ogłaszam stan alarmowy. — Stan wyjątkowy — poprawił burmistrz — to po pierwsze, a po drugie, nic pan nie może ogłaszać, jedynie burmistrzowi przysługuje prawo ogłaszania stanu wyjątkowego. Do gabinetu wpadł jeden z agentów policji. — Złodzieje załadowali do samochodu dziesięć skrzyń i uciekają w stronę granicy — poinformował. — Ścigać! Ścigać! — ryczał prefekt. — Ogłaszam stan alarmowy… — przerwał, machnął ręką i wy— biegł z pokoju. Pościg dość sprawnie zorganizowano. Autostradą pędziły trzy wozy policyjne. Pan Trikor zadumał się. Uszanowaliśmy tę chwilę zadumy. Pragnął jak najdokładniej odtworzyć wydarzenia, których był naocznym świadkiem. Wymagało to szczególnego skupienia. Tak — odezwał się — trzy wozy, a przed tymi wozami pędziło kilkadziesiąt prywatnych samochodów. Mieszkańcy Tego Miasta na własną rękę zorganizowali pościg. — Niedobrze — wymruczał burmistrz. Siedziałem tuż przy nim. — Bardzo źle. Są rozwścieczeni. Złodzieje ukradli skrzynie wypełnione najwspanialszymi uczuciami, gromadzonymi w banku od lat. Oszczędzali własne, najpiękniejsze uczucia, by potem te oszczędności składać w skarbcu, wszelkie nadmiary, nadwyżki pozytywnych uczuć odprowadzali do banku, w razie potrzeby służyły i innym. — Czy były to pożyczki bezzwrotne? — zainteresowałem się. — Różne — odparł burmistrz. — Zwrotne, bezzwrotne. Z czasem dyrekcja banku wypracowała kilka systemów obracania kapitałami uczuć. Obroty przynosiły dochód. Musieliśmy konkurować z czarnym rynkiem, gdzie po prostu sprzedawano uczucia. Sprzedawano! Rozumie pan — burmistrz załamał dłonie. Minął nas samochód prefekta. — Szybciej — wołał — musimy wyprzedzić te prywatne wozy! Nie zdołaliśmy jednak wyprzedzić ani jednego wozu. Rozwścieczeni ludzie doścignęli ciężarówkę, zatrzymali wóz, wynieśli z niego opryszków… Tak, proszę państwa — pan Trikor posmutniał — nie zdołaliśmy temu zapobiec. Mieszkańcy Tego Miasta przez wiele lat oszczędzali pozytywne uczucia, odprowadzając najmniejszą nawet nadwyżkę do banku. Doprowadziło to do sknerstwa uczuciowego. Biedacy — pan Trikor westchnął — mam na myśli rzezimieszków. Powieszono ich przed naszym przybyciem, a potem ludzie rzucili się do skrzyń. Otworzono wszystkie i wszystkie były PUSTE. Piękne, wspaniałe uczucia zniknęły. Nie mogło być inaczej. Skarby miłości, tolerancji, altruizmu, godności, wytrwałości, optymizmu, skarby radości i szczęścia zdewaluowały się w ciągu tych kilku fatalnych sekund i przestały istnieć. Mieszkańcy Tego Miasta byli szczerze zrozpaczeni. Wzruszyła mnie ta rozpacz, bardzo wzruszyła. Przed wyjazdem złożyłem nadmiar tego wzruszenia w skarbcu. — Niech to będzie początek nowego kapitału życzyłem. — Jestem głęboko przekonany, że wasza gospodarność, oszczędność, a nade wszystko niezmierna uczciwość, sprawią, iż w niedalekiej przyszłości skarbiec TEGO MIASTA znowu zapełni się najwznioślejszymi uczuciami. Wieczorem właściciel hotelu przywołał taksówkę, sam zniósł moje walizy. Gdy wsiadłem do samochodu, głośno westchnął. Był dziwnie przygnębiony. Zapytałem o przyczynę, wtedy powiedział: — To pan zrujnował NASZE MIASTO. — Ja! — wykrzyknąłem zdumiony i urażony. — Pan! Należało przymknąć oczy na tę kradzież. Nikt by nie wiedział, że opróżniono skarbiec. Zresztą — właściciel hotelu roześmiał się. — Trzeba być takim idiotą jak pan, by uwierzyć, że w tym skarbcu rzeczywiście były skarby. Dobrze wiedzieliśmy o tym, że od lat świeci pustkami, a pan, pan ten fakt wydobył na światło dzienne. Taksówka ruszyła. Szofer, wcielony diabeł, rozwinął maksymalną szybkość. — Dokąd jedziemy? — zapytałem zaniepokojony. — Przed chwilą minęliśmy dworzec. — Do piekła — odparł. Za miastem czekał na nas tłum ludzi. Wyrzucili mnie z taksówki. Prawdziwy cud, że żyję. Sprawił to zapewne ten Anioł, który ze szczytu latarni morskiej czuwa nad żeglarzami i podróżnymi. Ograbiony, poturbowany dowlokłem się do jakiejś stacyjki, wsiadłem do pierwszego pociągu, a po godzinie konduktor oświadczył: — To ostatnia stacja, proszę wysiadać, dalej pociąg nie jedzie. Na dworcu podszedł do mnie elegancki mężczyzna w białym smokingu. — Jeżeli interesuje pana odległa przyszłość MIASTA, w którym przeżył pan kryzys uczuć, proszę przerwać dalszą podróż. Jeżeli nie, odwiozę pana do portu, gdzie stoi wiele wygodnych statków, wkrótce wypłyną na morze. Pan Trikor umilkł, wiedzieliśmy wszakże, iż nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Czyżby czekał na pytania? Pani domu przemówiła pierwsza: — Och, drogi panie Trikor, dlaczego tak bezlitośnie postępuje pan ze swoimi przyjaciółmi. Proszę nam wreszcie powiedzieć, co pan uczynił? Trikor roześmiał się zadowolony. — Co uczyniłem? Zostałem, tak zostałem, by przeżyć nową, bajeczną przygodę w MIEŚCIE, KTÓRE BĘDZIE. Opowiem o tym przy innej okazji. — Może w najbliższą niedzielę — zaproponowała pani domu. — Czy zechce pan zaszczycić nas swoją obecnością? — Tak przyjdę — odparł Trikor. — To dla mnie wielki zaszczyt przebywać w tak zacnym gronie. Jesteście przemiłymi słuchaczami. Na ulicy pan Trikor powiedział do przyjaciela: — Lubię te ich niedzielne obiady. Podają bażanta, paluszki lizać.