14322

Szczegóły
Tytuł 14322
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14322 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14322 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14322 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Czesław Chruszczewski Gdy niebo spadło na Ziemię 1978 Co jest potężniejsze od rozumu. Dla niego władza, siła i panowanie nad Kosmosem. Jest on sam w sobie potęgę, która nim kieruje. Jest ona potężniejsza od wszystkich pozostałych sit przyrody. K. E. Ciołkowski Jako mieszkańcy cywilizowanej Ziemi żyjemy na samym początku czasów: przyszliśmy na świat w pierwszych brzaskach świtu i przed nami rozpościera się dzień prawie niewyobrażenie długi — dając nam możliwość osiągnięcia nieskończonego niemal rozwoju. James Jeani MIASTO DOSŁOWNIE OSZALAŁO „Miasto dosłownie oszalało” — Aldis postawił kropkę i napisał ponownie: „Miasto dosłownie oszalało” Odłożył pióro, przez kilka sekund rozmyślał, usiłując zrozumieć, dlaczego pragnie pisać aż do znużenia trzy słowa, ciągle te same trzy słowa „Miasto dosłownie oszalało”. Już dwie godziny siedział przy wielkim stole, porządkował szuflady, przekładając nikomu niepotrzebne drobiazgi z jednej strony na drugą. Jednocześnie wspominał dziesięć lat, które przeżył w tym mieście. Potem gapił się przez otwarte okno na opustoszałą ulicę. Kościelny zegar wydzwonił dwunastą. — Skwarne południe — wymruczał Jon Aldis. — Boże — mamrotał — jakież to nudne miasto. Nic tutaj się nie dzieje. Wczoraj samochód potrącił kundla. Skowyt psa obudził dziecko sąsiadów, płacz zirytował ojca. Zwymyślał żonę, że cały dzień siedzi przed lustrem, kłótnia rozbawiła idiotę. Piłował setną deskę na podwórzu. Śmiech idioty zdenerwował właściciela tartaku. „Ty durniu! — wrzeszczał — z czego się śmiejesz? Piłuj! Doktor powiedział, że to najlepsze lekarstwo na twoją głupotę” Psa zabrała miłosierna dusza. Dziecko usnęło, rodzice umilkli, idiota złamał deskę na kolanie, właściciel tartaku wycofał się na upatrzoną z góry pozycję za drzwiami. Wtedy właśnie Aldis napisał: „Miasto dosłownie oszalało”. Tak, wolno przecież człowiekowi pomarzyć, wyobrazić sobie, że to najnudniejsze na świecie miasto nagle oszalało. Jak szaleje miasto? No, ludzie tańczą na ulicach, kąpią się pod fontannami, skaczą, krzyczą. Oczywiście to bardzo prymitywne szaleństwo. Aldis zadumał się. Po dobrym kwadransie napisał: „To było konstruktywne szaleństwo. Sto tysięcy ludzi przystąpiło do budowy współczesnej Arki Noego. Światu groziła kosmiczna katastrofa.” Aldis wyjrzał przez okno. Światu nic nie zagrażało. Na zaśmieconej ulicy zasmarkany pętak bawił się brudnym kotem. „Sto tysięcy ludzi bawiło się z kotami” — napisał bezmyślnie i natychmiast zrozumiał, że wyobraźnia ponosi go w niewłaściwym kierunku. „Osiem lat trwała budowa Arki. Był to cud współczesnej techniki, zdumiewająca konstrukcja, gigantyczny statek, fantastyczna łódź podwodna, bo Arka mogła w każdej chwili opaść na dno oceanu i przeczekać bezpiecznie najstraszliwszy koniec świata”. Aldis pomyślał: „Do diabła z tymi gryzmołami. Pospaceruję. Pogoda piękna”. I zgarnąwszy papiery do szuflady, wyszedł z domu, który był jego domem rodzinnym. Na ulicy zaczepił go profesor Sternus, wybitny astronom. — Dzień dobry, Jon! — zawołał. — Nasze miasto dosłownie oszalało! Spójrz, co się dzieje. Wszyscy biegną do portu. — Do portu? — zdziwił się Aldis. — By oglądać wodowanie największego na świecie statku. Trzydzieści tysięcy pasażerów — profesor Sternus roześmiał się. Był szczęśliwy, rozentuzjazmowany. — Nikt, nigdy, nigdzie — krzyczał — nie zbudował czegoś podobnego! Aldis przymknął oczy. Czyżby marzenie stało się rzeczywistością? — Nie zamykaj oczu! — wołał profesor. — W takiej chwili trzeba mieć oczy szeroko otwarte! — Tak, oczywiście — zgodził się Aldis. Zrozumiał, że jego rodzinne miasto naprawdę oszalało. Na białych domach powiewały kolorowe flagi, nad ulicami rozwieszono girlandy kwiatów i papierowe lampiony. Jon oglądał dekoracje i myślał: „Co za cudowny zbieg okoliczności. Moje marzenie urzeczywistnia się. ALBO, opisując jak najbardziej realne wydarzenia, uległem złudzeniu, że są wytworem fantazji. Kimże więc jestem: kronikarzem czy autorem baśni?” Szli teraz pod górę, ciężko sapiąc, bo dzień był upalny, słońce prażyło niemiłosiernie, gorące podmuchy wiatru wysuszały gardła. — Ani jednej chmurki — pożalił się Sternus. Obserwując niebo, nie dostrzegł kamienia, potknął się, a w chwilę później oznajmił: — Te uliczne bruki wołają o pomstę do nieba. Prezydent miasta jeździ limuzyną, a gdy wychodzi z samochodu, rozwijają przed nim puszysty dywan. Czy widział pan, by prezydent spacerował po ulicach? — Nie ma czasu na spacery — rzekł Aldis. — Dlatego nigdy się nie potknął. — A powinien? — zażartował pisarz. — Co najmniej raz dziennie. Sądzę, że już po drugim potknięciu z ulic zniknęłyby wszystkie kamienie. Pokonali wreszcie wzniesienie; wąska uliczka biegła teraz w dół. Tak właśnie pomyślał Aldis: „Uliczka biegnij w dół, bo i my biegniemy”. — Z górki na pazurki! — wołał Sternus. — Wolniej, wolniej przyjacielu — prosił, ciężko dysząc. — Pośpiech jest wiatrem, który burzy rusztowanie mądrości. Na molo tłum gęstniał z każdą minutą. Jon Aldis powiedział: — Nie zamierzam oglądać pleców zacnych obywateli tego miasta. Odwiedzimy latarnika. To mój kuzyn. Poczęstuje nas dobrym winem, a z balkonika latarni widać pół świata. Kuzyn okazał się sympatycznym grubasem. Napełniając szklanki rubinowym burgundem mówił: — Spełnimy toast za pomyślny rejs Arki. Niech żyje najwspanialszy statek świata! Twój przyjaciel obejrzawszy mnie, pomyślał na pewno: „Pierwszy raz w życiu widzę tęgiego latarnika”. Otóż, dlatego przyjąłem taką posadę, by kilka razy dziennie wspinać się na dwudzieste piętro latarni. Pragnie pan poznać efekty tej kuracji, bardzo proszę: po upływie pierwszego tygodnia straciłem dwa kilo, po upływie miesiąca przybyło trzy. Spacery i powietrze morskie zaostrzają apetyt. — Latarnik ciężko westchnął i zapalił fajkę. — No, chodźmy na balkon. Za pięć minut rozpoczyna się uroczystość. — Arka Noego przypomina pomarańczową górę lodową — astronom nacisnął mocniej kapelusz. — Północny wiatr rozpędza chmury. Za chwilę zabłyśnie słońce. Oho, słychać syreny. Córka prezydenta rozbije butelkę szampana o burtę Arki i statek wkrótce wyruszy w podróż dookoła świata. Latarnik przyniósł lornetki. „Dzieje się ze mną coś dziwnego, myślał Aldis. Z pełną świadomością odczuwam własne istnienie: widzę rozmigotaną w słońcu zatokę, białe statki otaczające Arkę, wielobarwny tłum ludzi na molo, na zboczach wzgórz, na plaży. Na pierwszym planie widzę zgarbionego nieco astronoma, potężny nos mego kuzyna, toż to nochal Cyrana de Bergerac… Słyszę szum morza, cichnący gwar rozmownych obserwatorów, śmiechy podnieconych kobiet, sapanie Sternusa, dźwięki marsza, a potem hymn. Wszyscy nieruchomieją, nawet mewy przysiadły na palach. Latarnik wyprężył się, salutuje, astronom wciągnął brzuch, wstrzymał oddech… Pod palcami lewej dłoni czuję szorstkie sukno swoich spodni, w prawej trzymam lornetkę, czuję pod stopami rozżarzoną podłogę, ciepły wiatr niesie żywiczny zapach lasów sosnowych. Nie umiem opanować lęku przed Niewiadomym. Czyżby to był strach przed siłą sterującą moją wyobraźnią, moimi myślami? Nie jestem, tak, po raz pierwszy z głębokim przekonaniem stwierdzam fakt od dawna oczywisty: NIE JESTEM. Istnieje za mnie „Niewiadomokto”. Gdy spoglądam na ruchliwą powierzchnię morza, widzę swoje troski, gdy podziwiam krajobraz, widzę konstrukcję, będącą fragmentem Istoty, która jak powszechnie wiadomo, składa się z niezliczonych Istnień Nibymyślących. Na cokolwiek spojrzę, dostrzegam podobieństwo do siebie, a jednocześnie brak podobieństwa do czegokolwiek. Bałamutne to skojarzenie, chociaż uzasadnione różnicą między Kimś a Czymś. Rzeczy są różne, wielorakie, a nade wszystko obce i sztuczne. Istoty są podobne lub identyczne, zawsze żywe, zawsze w ruchu, w potrójnym czasie i wielowymiarowej przestrzeni. —O czymże myślę? Może po prostu cierpię na lęk przestrzeni. Stoimy na balkonie wysokiej latarni morskiej. Wzruszyłem się dniem dzisiejszym. Oto prawdziwy powód rozkojarzenia. Wypijmy jeszcze szklankę wina. Życie jest cudowne, świat wspaniały. Jakimkolwiek jestem jego fragmentem — JESTEM, mimo wszystko chyba jednak — jestem”. — I nad czym tak rozmyślasz? — zapyta! Sternus. — Mówię do ciebie i mówię, a ty nie reagujesz. — Myślę, że myślę — odparł Aldis i roześmiał się. — Nalej wina, kuzynie. Niech żyje ocean, niech współżyje z Arką, która dobrze świadczy o ludzkim rozumie. Należymy do cywilizacji konstruktorów. Latarnik przyniósł lunetę, umocował ją w widełkach i powiedział: — Teraz zobaczysz muchę na nosie kapitana Arki. — Kapitan stoi na kapitańskim mostku — oświadczył Aldis i pomyślał z żalem: „Dlaczego nie wybrałem się w tę arcyinteresującą podróż dookoła świata. Organizatorzy przysłali zaproszenie. Komandor Vall zachęcał: «Powinien pan wziąć udział, w naszej wyprawie, a później napisać książkę». Odmówiłem. Jeszcze pora zmienić decyzję. Motorówka dotrze do Arki w ciągu kilku minut.” Jon westchnął i szerzej otworzył oczy. Stał na mostku kapitańskim Arki Noego. Komandor Vall mówił: — Za chwilę komputer Lox, pierwszy zastępca kapitana, uruchomi maszyny statku. Doprawdy, bardzo ucieszyła mnie pańska decyzja. Przeżyjemy wspólnie Wielką Przygodę. Aldis odpowiedział uśmiechem, próbował bezskutecznie odtworzyć bieg wydarzeń minionych godzin. Spacer, spotkanie z astronomem, latarnia, rozmyślania, luneta, żal, że zrezygnował z podróży. — Gdyby nie motorówka… — powiedział do komandora. — Chciał pan powiedzieć, gdyby nie ścigacz, który zabrał pana na pokład. — .Tak, to był ścigacz — zgodził się Aldis. — Z uroczystej eskorty Arki — uzupełnił komandor i przymrużył oko. — Wypił pan kilka szklaneczek wina, spełniając toasty za pomyślność najwspanialszego pod słońcem statku, a przy tym upale… — Proszę mi wybaczyć — powiedział Jon. — Istotnie, powinien pan błagać o wybaczenie — komandor spoważniał. — Pierwszy toast należało wypić z nami. Ale co się odwlecze, nie uciecze. Steward! Podaj szampana! Aldis usnął w klubowym fotelu, obudził się na wygodnym tapczanie. Niemal natychmiast na suficie pojawił się napis: „.Dzień dobry, serdecznie witamy na pokładzie Arki Noego II. Od dziesięciu godzin płyniemy po oceanie. Umieściliśmy pana w kajucie oficerskiej na pierwszym pokładzie. Jestem automatycznym stewardem wyłącznie do pańskiej dyspozycji. W szufladzie biurka znajdzie pan instrukcję informującą, w jaki sposób należy korzystać z moich usług. Zegary pokładowe wskazują godzinę dziesiątą. Czy podać śniadanie?” — Tak, proszę — odparł Aldis. — Gazety leżą na stole, w bibliotece są książki. Kupiłem dla pana powieść „Czas Kosmosu”, położyłem ją na nocnym stoliku, —. Dziękuję — rzekł Aldis i otworzył książkę na stronie 243. „Niektórzy filozofowie starożytni — czytał — unicestwiali realność czasu głosząc, iż proces stawania się jest iluzoryczny, iż bierze się on tylko z pozorów, a zresztą gdyby nawet proces stawania się zachodził, byłby to proces cykliczny. W ten sposób wszystko wiecznie powtarzałoby się tylko, ale nigdy nie pojawiałoby się nic nowego. Rzekomo nic nie zaczyna istnieć. Wszystko już zawsze istniało, wszystkie byty istniały zawsze uprzednio w łonie pierwotnej Jedni”, Aldis odłożył książkę. Nad drzwiami zapłonął napis: „Czy mogę wejść?” — Proszę. Do kajuty wkroczył uśmiechnięty steward. — TER — przedstawił się — zautomatyzowany od stóp do głów. Czy mój wygląd nie budzi żadnych zastrzeżeń? — Wyglądasz jak żywy, sympatyczny człowiek. — Pan bardzo uprzejmy, to wielki dla mnie zaszczyt służyć tak wybitnemu pisarzowi. — Znakomicie zostałeś zaprogramowany — stwierdził Jon i założył okulary. — Tak, do złudzenia podobny do Istoty Myślącej, stworzonej w paroksyzmie miłości dwojga innych istot w tym momencie niemyślących, lecz akt tworzenia nigdy, lub prawie nigdy nie był aktem bezmyślnym. Uczucie. TER, to również forma myślenia. Rozumiesz? — Nie, proszę pana. Ja nie czuję. Dla mego dobra skonstruowano mnie bez uczuć. Co podać na Śniadanie? Aldis przejrzał kartę potraw i wybrał cielęcinę na zimno, pieczywo, herbatę, owoce. KOSMICZNY GOŚĆ — Siedemnaście pokładów, dziesięć tysięcy kajut — wyliczał komandor Vall — trzydzieści tysięcy pasażerów, załoga liczy trzy tysiące ludzi. W magazynach żywność na dwa lata, dzięki bogatej spiżarni oceanu możemy uzupełniać nasze zapasy, jesteśmy samowystarczalni. Na dolnych pokładach obory, pastwiska, sady owocowe. Nasze laboratoria bez trudu przemieniają słoną wodę w słodką. Arka Noego posiada także własny ogród zoologiczny. — I słusznie — wtrącił Aldis. — Cóż to byłaby za Arka bez zwierząt. — Numer Drugi Arki Noego jest doskonalszy od Numeru Pierwszego — zapewnił komandor. — To naprawdę kolejny cud świata. — Może teraz trochę informacji o ludziach biorących udział w próbnym rejsie — zaproponował Aldis. Na spacerowym pokładzie ustawiono fotele. Vall zorganizował spotkanie z przedstawicielami prasy, radia i telewizji Zaproszono naukowców, którzy uczestniczyli w podróży oraz gościa honorowego Jona Aldisa. — O ludziach, dobrze, będę mówił o ludziach — komandor zajrzał do notesu. — Towarzyszy nam sześćdziesięciu uczonych. Reprezentują niemal wszystkie dziedziny współczesnej nauki i techniki Dwuletnią podróż uprzyjemniać nam będą wybitni aktorzy, muzycy, tancerze, śpiewacy. Zaproszenia przyjęli sławni plastycy, architekci, znani dziennikarze, zaszczycił nas swoją obecnością pan Jon Aldis. Gdy Arka Noego zakończy swój eksperymentalny rejs, nasza okrętowa drukarnia odda pierwszy nakład książki pana Aldisa, napisanej w czasie podróży. Jej głównym bohaterem będzie ten statek. Vall zwilżył gardło herbatą i kontynuował: — Nad bezpieczeństwem wyprawy czuwają marynarze–komandosi pod dowództwem generała Mencjusza. — Przewiduje pan, komandorze, niebezpieczeństwa? — zapytał szef Północno– Zachodniej Agencji Prasowej. — Umiejętność przewidywania należy do moich obowiązków. — Burze, sztormy, huragany — mówił szef agencji — rozumiem, lecz nie pojmuję, jak zamierza pan wykorzystać komandosów. Cały świat podziwia Arkę, entuzjazmuje się pierwszą podróżą. — Prawie cały świat — poprawił Vall. — Ta rozmowa jest w tej chwili transmitowana przez i wszystkie rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne. Dlatego muszę ograniczyć się do stwierdzenia, że niestety, istnieją też Antagoniści Arki. Konstruktorzy pływającego miasta otrzymali kilka ostrzeżeń, bardzo nieprzyjemne listy przesłano organizatorom wyprawy. — An–ta–go–niści — wycedził dziennikarz. — To czysta fantazja. Jacy Antagoniści? — Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Światowe Centrum Czuwające nad Spokojem Mieszkańców Ziemi prowadzi dochodzenie w tej sprawie. Po raz pierwszy od dwustu lat negatywnie oceniono sukces konstruktorów. Nieoczekiwane pojawienie się anonimowych Antagonistów zmusiło nas do zabezpieczenia statku i jego pasażerów przed ewentualnymi niespodziankami. — Ilu pasażerów? — zapytał Aldis. — W próbnym rejsie uczestniczy pięć tysięcy przedstawicieli rozmaitych środowisk, różnych zawodów. Komandor Vall wstał. — Proponuję zwiedzenie statku. Wszędzie są zainstalowane kamery telewizyjne, które przekażą obrazy wnętrz Arki mieszkańcom naszej planety. Prawie trzy godziny trwała wędrówka po pływającym mieście, nazywanym przez szczególnych entuzjastów tego unikalnego statku — pływającą wyspą. A przecież nie pokazano wszystkich pomieszczeń. Komandor wystąpił w roli przewodnika. — Dwie trzecie Arki — mówił wprowadzając gości do windy, która poczęła opadać do maszynowni — otóż dwie trzecie tego statku znajduje się pod powierzchnią wody. W ciągu pięciu minut pływające miasto, niczym gigantyczna łódź podwodna, mc że zanurzyć się w oceanie i płynąć pod wodą miesiącami, bądź przeczekać na dnie najgroźniejszy huragan. Goście obejrzeli na ekranie telewizyjnym reaktor atomowy. Vall tłumaczył: — Ogrzewa kotły z parą, która zasila turbiny o wielkiej mocy, napęd tradycyjny, dobrze znany od wielu lat, działa w stanie zanurzenia okrętu, zużywając minimalne ilości paliwa. W maszynowni drugiej zainstalowano silnik, poruszany energią, którą czerpiemy bezpośrednio z wody morskiej. Dokładniej mówiąc, energia wyzwolona z jednej kropli oceanu umożliwia pokonanie tysięcy mil. W maszynowni pracuje zespół robotów, sterowanych przez inżyniera Wadima Reaktor atomowy działa na zmianę z silnikiem „Aqua” Goście zwiedzili salę maszyn elektronicznych sterujących statkiem. Wędrując z piętra na piętro, z pokładu na pokład, oglądali kuchnie, rzeźnie, masarnie, piekarnie, magazyny żywności, sklepy, warsztaty, restauracje. — Pora odpocząć — powiedział komandor. — Zapraszam do swojego gabinetu. Aldis zajął miejsce w fotelu przy kryształowej ścianie, inni usiedli przy stolikach. Gospodarz częstował aromatyczną kawą i koniakiem. — Stąd mogę obserwować cały statek — oświadczył wskazując trzy rzędy ekranów telewizyjnych. — Mogę również składać wizyty. To bardzo ruchliwy gabinet. — Zaczarowany — powiedział Aldis. — Przed chwilą obserwowałem przez szklaną ścianę ruch na pokładzie spacerowym. Teraz widzę fragment ogrodu, drzewa, krzewy, kwiaty. Obraz zmienia się: za kryształową szybą — kort tenisowy, pole golfowe. — Ten pokój to po prostu winda o ruchu pionowym i poziomym. Wędruje razem z nami po statku. Dzięki ekranom widzę wszystko, gabinet–winda umożliwia wszechobecność. Zajrzyjmy do teatru. Goście zobaczyli wypełnioną widownię, oklaskującą aktorów za znakomite kreacje w komedii Szekspira „Jak wam się podoba?”, potem salę koncertową, wesołe miasteczko, kawiarnie, baseny. Gabinet przesuwał się bezszelestnie, docierając wszędzie lub prawie wszędzie. Siedząc w wygodnych fotelach, odwiedzili laboratoria, szpital, pracownie naukowe, sale gimnastyczne i hale sportowe, wreszcie obserwatorium astronomiczne. Komandor przedstawił Głównego Astronoma: — Profesor Sternus. — No, no — wymruczał Aldis — cud prawdziwy. Przecież rozstaliśmy się na balkonie latarni morskiej. — Tak — odparł astronom — zamierzałem wrócić do Instytutu. Lecz wtedy właśnie podpłynął do mola ścigacz, a w kilka minut później złożył nam wizytę oficer. Wręczywszy list oświadczył: „Komandor Vall serdecznie zaprasza na pokład Arki, Organizatorzy rejsu dookoła świata będą niesłychanie wdzięczni, jeśli zechcą panowie przyjąć zaproszenie”. — Wypiliśmy kilka szklanek wina — przypomniał Aldis. — Spełniliśmy kilka toastów — sprostował z uśmiechem Sternus. — I nagle straciłem poczucie rzeczywistości. — Niekiedy czas przemija z błyskawiczną szybkością — tłumaczył nieco zakłopotany astronom, unikając spojrzenia pisarza. — Wówczas zacierają się w pamięci wydarzenia przeszłości. — Zawsze fascynowały mnie tajemnice czasu — odrzekł Aldis i dodał wywołując ogólną wesołość — wszakże działanie wina wydaje mi się niemniej tajemnicze. Czyżby to było porwanie, komandorze? Vall podniósł kieliszek z koniakiem. — To szczególnego rodzaju promieniowanie kosmiczne. Pańskie zdrowie, panie Aldis i pańskiego przyjaciela profesora Stemusa. Na zakończenie zaprezentujemy podobnych do ludzi stewardów. Oto druga zmiana wyrusza na stanowiska. — Stworzeni na obraz i podobieństwo człowieka — rzekł Aldis. — Wiele słyszałem o cyborgach, o mutantach, o sztucznych istotach, naszych zastępcach do spraw szczególnej wagi. — Fabryka Maszyn Uniwersalnych dostarczyła nam stu stewardów skonstruowanych specjalnie dla Arki — informował komandor. — Odbędą staż na statku. Po powrocie odpowiemy na pytanie, czy maszyny prawidłowo wywiązały się ze swoich obowiązków. — Mój nazywa się TER — powiedział Aldis. — To pierwsze litery nazwisk autentycznych stewardów, którzy w czasie tego rejsu opiekują się elektronicznymi kolegami — wyjaśnił Vall. Wieczorem Aldis zaprosił do swojej kajuty astronoma i, jak to powiadają poeci, otworzył przed nim duszę. — Wspaniały statek — mówił — lecz sam nie wiem dlaczego, nie wzbudza we mnie zachwytu. Raczej smutek. — Smutek? — zdziwił się Sternus i wyjąwszy z kieszeni zielony flakonik, wstrzyknął do swego potężnego nosa kilka kropli srebrzystego płynu. — Jestem zmęczony — tłumaczył — a ten eliksir regeneruje umysł. Mówiłeś bodajże o smutku. — Tak, obserwowałem uważnie pasażerów, są tutaj kobiety, mężczyźni, ludzie dojrzali, młodzi, zauważyłem również dzieci. — I cóż w tym dziwnego — odrzekł profesor — w pierwszym, próbnym rejsie Arki powinni wziąć udział wszyscy, to znaczy przedstawiciele Wszystkich. Zamierzamy przecież budować pływające miasta, a zatem w eksperymentalnej podróży uczestniczą ludzie, którzy w niedalekiej przyszłości będą mieszkańcami takich właśnie miast. Pokazano nam bibliotekę zawierającą setki tysięcy mikrofilmów książek najwybitniejszych pisarzy świata. W każdej kajucie znajdują się aparaty umożliwiające czytanie tych utworów. Można również skorzystać z taśm magnetofonowych. Byliśmy w muzeum, w którym zgromadzono kopie arcydzieł malarstwa, grafiki oraz trójwymiarowe fotografie najsławniejszych zabytków architektury i rzeźb. Pływające miasta, lub, jak niektórzy mówią, pływające wyspy będą latami wędrować po bezkresnych oceanach, nie nawiązując bezpośredniego kontaktu z lądem. Nie wolno pozbawiać ich mieszkańców rozrywek kulturalnych — astronom schował zielony flakonik i tłumaczył cierpliwie. — Czy można wyobrazić sobie naukę bez biblioteki, bez muzeum? Na statku są szkoły, uniwersytet. — Gdyby zginął cały świat — rzekł Aldis — ludzie z Arki przetrwają. Przygotowani do samodzielnej egzystencji rozpoczną wszystko od nowa. — Dlaczego miałby zginąć? — zainteresował się Sternus. — Napisałem powieść o kosmicznej katastrofie. — Bardzo interesująca książka. Planetoida wielkości Australii wtargnęła do naszego Układu Słonecznego i runęła na Ziemię. — Ten statek to rzeczywiście druga Arka Noego — stwierdził Aldis. — Ludzie, zwierzęta, rośliny — I wspaniałe maszyny elektroniczne — dokończył profesor. — Nie widziałeś wszystkiego. — Ty będziesz moim cicerone po tajemniczych zakamarkach statku? — Tajemniczych? — zdziwił się astronom i położywszy dłoń na ramieniu przyjaciela, powiedział: — Niektóre pomieszczenia Arki nie są dostępne dla wszystkich. — Rozumiem. — Tym lepiej, zechciej, proszę, zajrzeć teraz do mojego obserwatorium. Windą dotarli na najwyższe piętro. Profesor wprowadził Aldisa do okrągłej sali o kopulastym sklepieniu. — Teleskop, podwójny astrograf, fotometry — recytował — spektografy i komputer dyżurny. Utrzymuje łączność z elektronicznym kolegą, który steruje maszynerią satelity stacjonarnego i przekazuje nam z przestrzeni międzyplanetarnej wyniki obserwacji Kosmosu. Dokładniej mówiąc, fotografuje okolice Neptuna. Astronom włączył panoramiczny ekran i Aldis zobaczył wnętrze sztucznego satelity, olbrzymi teleskop, a potem otchłań kosmiczną. — Przed rokiem — mówił Sternus — w pobliżu planety Neptun pojawił się nieznany i nieoczekiwany gość — złocista, migotliwa iskra. — Więc jednak — szepnął pisarz. — Czy gość przedstawił się? —— Niestety. Prawdopodobnie jest to kometa. — Lub planetoida. — Tak jak w twojej powieści — profesor wzruszył ramionami. — Nie umiemy odpowiedzieć na pytanie, z kim będziemy mieli zaszczyt spotkać się w niedalekiej przyszłości. — Gość zamierza złożyć nam wizytę. — Wie o tym zaledwie kilkunastu ludzi. Rozumni, którzy czuwają nad spokojem mieszkańców Ziemi, obawiają się paniki. — Budowa Arki trwała osiem lat, a dopiero w ubiegłym roku zauważono kosmicznego gościa. — Od dawna planowano budowę pływających miast — odparł astronom. — Ludzie zatęsknili za czystym, morskim powietrzem, postanowili wyprowadzić się z zadymionych, przeludnionych metropolii. — A zatem szczęśliwy zbieg okoliczności — stwierdził Aldis. — Pływające miasto spełni rolę Arki Noego. Dlaczego zabrano tylko jedną dziesiątą pasażerów? — Bo w podróży dookoła świata wezmą udział przedstawiciele wszystkich kontynentów — wyjaśnił profesor. — Będą stopniowo zapełniać statek w czasie jego rejsu. — I ostatnie pytanie — rzekł Jon Aldis, sadowiąc się w fotelu na tarasie. — Jakim cudem znalazłem się wśród wybranych? — Zostałeś porwany — odrzekł uczony, — Środek nasenny w winie! — Tak, muszę przyznać, że bez najmniejszych skrupułów wykonałem polecenia tych, którzy postanowili, że weźmiesz udział w tej wyprawie. — Z punktu widzenia prawa… — Światu grozi nieznane niebezpieczeństwo — przerwał profesor. — Kosmos dyktuje nowe prawa. — I właśnie mnie wybrano spośród tysięcy pisarzy. — Bo przewidziałeś to wydarzenie. Uważnie przeczytano twoją powieść „Arkanois” wydaną przed dwoma laty. Można powiedzieć bez przesady, że przestudiowaliśmy tę książkę. Zadziwiająca zbieżność niektórych faktów, zastanawiające podobieństwo niektórych szczegółów. Fantastyczny zbieg okoliczności, albo… jasnowidzenie. Aldis roześmiał się. — Zapewne zostałem nawiedzony! Załóżmy, że jestem stacją przekaźnikową. Natchniony przez Kosmos widzę nieco dalej niż przeciętny człowiek. — I dlatego znalazłeś się na pokładzie Arki. — Na etacie jasnowidza. — Jesteś naszym gościem, — Naszym drogim, arcysympatycznym gościem — na taras wkroczył komandor Vall. Towarzyszyli mu kapitan statku Niven i generał Mencjusz. — Wszystkie drogi prowadzą do nieba — rzekł Vall i dodał: — przez obserwatorium astronomiczne. Poznajcie się, przyjaciele. Co nowego, profesorze? — Gość z Kosmosu zbliża się do Ziemi. Dzisiejszej nocy minął planetę Neptun w odległości około siedemdziesięciu tysięcy kilometrów. Rozmawiano o terminie spotkania z kosmicznym gościem. Do Aldisa docierały pojedyncze słowa: „trzy miesiące…”, „dziewięćdziesiąt dziewięć dni…”, „zmienia szybkość!…”, „Drakonidy…”, „Kometa Bieli…”, „Kometa Halley’a…”, „Eta–Akwarydy…” „Głosy oddalają się, cichną, myślał Jon. Płyniemy we mgle, widzę sylwetki trzech mężczyzn… Nie, to nie mgła. Zrozumiałem wreszcie przyczynę mego smutku. Mieszkańcom Ziemi grozi wielkie niebezpieczeństwo, trudno przewidzieć jak wielkie. Ocaleją tylko pasażerowie Arki. Wbrew swojej woli należę do uprzywilejowanych, a świadomość tego faktu wywołuje smutek. Słyszę śmiech generała”. — Pocieszę pana. My również możemy zginąć. — Pan odgaduje myśli! — skonsternowanie pisarza ubawiło Mencjusza. — Z wielką łatwością — odparł. — Z tym większą, gdy ktoś głośno myśli. Mgła zniknęła. Aldis nie kryjąc zakłopotania powiedział: — Dzieje się ze mną coś dziwnego, chwilami tracę kontakt z otoczeniem. Przepraszam. — Tyle wrażeń — tłumaczył komandor. — Przeżył pan szok prawdy. Ale proszę się nie smucić. W przyszłym tygodniu w kierunku Marsa wystartuje pięćset gwiazdolotów. Zdalnie sterowane maszyny ukończyły na Czerwonej Planecie budowę bazy, która przyjmie pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Oni na pewno zdołają szczęśliwie przetrwać kataklizm. — Inni skryją się w podziemnych miastach wykutych w skałach Andów — powiedział kapitan Niven. — A pasażerowie Arki schronią się na dnie oceanu. Przyszłość pokaże, kto ocaleje. Tak, tak, nie należy pan do szczególnie uprzywilejowanych. — Nie chcę straszyć — zapewniał Mencjusz — lecz planetoida, jeśli to planetoida, może rąbnąć w statek, wówczas zginiemy na posterunku, a reszta świata ocaleje. Lżej panu? — Pana humor, generale — odparł z uśmiechem Aldis — działa odświeżająco. Czy załogi pojazdów kosmicznych znają prawdę? — Nie, jedynie ich dowódcy. Eksplozja demograficzna usprawiedliwia wszelkie działania naukowców i organizatorów. Szukamy miejsca dla ludzi w Kosmosie — mówił generał — szukamy pod ziemią i na oceanach. Dlatego eksperymentujemy, dlatego zbudowano Arkę Noego II, dlatego wyruszyliśmy w podróż dookoła świata. Tak brzmi wersja oficjalna. — Na konferencji prasowej była mowa o Antagonistach — przypomniał Aldis. — Czy istnieją w rzeczywistości? — Posiadamy informacje, że pewna grupa zamierza zorganizować na własną rękę ucieczkę przed zagładą. Wiedzą, co zagraża naszej cywilizacji i postanowili ratować swoją skórę kosztem innych. — Na przykład? — Na przykład napadając na Arkę. — Trudno uwierzyć — rzekł pisarz. — Od dawien dawna człowiek nie skrzywdził człowieka. — Od dawien dawna — odezwał się astronom — człowiekowi nie groziło tak straszliwe niebezpieczeństwo. Instynkt samozachowawczy działa destruktywnie na zalety ducha. No cóż, będziemy się bronić. — Moi komandosi — przemówił znowu generał — to zacni chłopcy, świetnie przygotowani do obrony. Dysponują najnowocześniejszą bronią. Widzę, że znowu pan posmutniał. — To efekt wybiegania myślą w przyszłość — tłumaczył Aldis. — Zbyt wybujała wyobraźnia… Gdy kiedyś mój przyjaciel, profesor Sternus, skarżył się, że dokucza mu kolano, natychmiast zobaczyłem go bez jednej nogi. Umilkli, bo winda przywiozła na taras pierwszego oficera. Zasalutował i podał komandorowi kwadratowy kartonik. Vall przeczytał: „W drugim sektorze, kwadrat czwarty, na wysokości piętnastu tysięcy metrów — samolot. Ukrywa się nad chmurami”. — Hm… — mruknął generał i włączył radiotelefon. — Mencjusz do majora Hossena: „Nasze oczy wypatrzyły samolot w czwartym kwadracie. Proszę wysłać trójkę. Chciałbym poznać osobiście pilota tej nieznanej maszyny”. Ruchome platformy wyniosły na pierwszy pokład trzy odrzutowce myśliwskie. Kapitan spojrzał na zegarek. — Piąta minuta. Samoloty startują. Aldis zapytał: — Czy mogę uczestniczyć w rozmowie z tym pilotem? — Tak, oczywiście — zgodził się komandor. — Wkrótce zmuszą go do wodowania. — A jeżeli to nie hydroplan? — Wówczas poproszą grzecznie pilota, by katapultował się i wyłowią go z oceanu. PŁYNIE KU ZIEMI ŚWIATŁO–SYGNAŁ — Bardzo szybko zrezygnował z ucieczki — relacjonował major Hossen — wodował w wyznaczonym miejscu, samolot zabezpieczony, pilota przywieźliśmy motorówką. To młody, nieco wystraszony człowiek. — Wprowadzić! Do kajuty generała Mencjusza komandosi wprowadzili wysokiego mężczyznę w zielonym kombinezonie. — Proszę, niech pan usiądzie — Mencjusz wskazał fotel przy stole. — Oto komandor Vall, kapitan Niven — przedstawiał — pisarz Jon Aldis. Pragnie przysłuchać się naszej pogawędce. Interesuje pana literatura? — Literatura? — zdumienie pilota było szczere. — No, czyta pan zapewne od czasu do czasu powieści, opowiadania. Jak pańskie nazwisko? — Henryk Rodez. — Szybciej, szybciej! Stopień, nazwiska przełożonych, dlaczego szpiegował pan statek? — Nie szpiegowałem, mówię prawdę — zapewnił pilot. — Zabłądziłem. — Skąd pan leciał i dokąd? — Z przylądka Horn na wyspy Samoa. — W jakim celu? — Pilotuję samolot pocztowy Instytutu Oceanograficznego. — Droga prosta jak strzelił! — przemówił komandor. — Satelity zawieszone nad oceanem wskazują kierunek, niesłychanie trudno zabłądzić. — Jednak straciłem zupełnie orientację. Mówią prawdę, zupełnie straciłem. — A zatem — odezwał się generał — nasze samoloty pojawiły się w odpowiedniej chwili. — Jestem głęboko wdzięczny — pilot pochylił głowę — mówię prawdę, bardzo wdzięczny. — Jeszcze niżej! — generał podniósł głos — Niżej! — krzyczał. — Nie słyszysz?! Jak mówię niżej, to niżej! Dotknij nosem swoich kolan! — Ależ, generale — interweniował Aldis. — Proszę mi wybaczyć, lecz w ten sposób… — Właśnie w ten sposób — przerwał Mencjusz. — Chciał pan powiedzieć, że tak nie wolno, to nieludzkie. — Odnoszę wrażenie… — zaczął pisarz, lecz generał nie pozwolił mu dokończyć. Podszedł do pochylonego pilota i rozgarnął włosy na jego karku. — Spójrzcie! — zawołał. — Doskonale teraz widać otwór wentylacyjny ukryty we włosach. To sztuczny pilot, cyborg którejś tam klasy, wyspecjalizował się w mówieniu prawdy. Zabierzcie go — zwrócił do komandosów. — Zajmie się nim inżynier Wadim. Wstań! Pilot posłusznie wstał. — Idź do diabła! — ryknął Mencjusz. Pilot rozejrzał się i pomaszerował w kierunku generała. — Konstruktor — odezwał się milczący dotąd astronom — zaprogramował w maszynie poczucie humoru. — Zabawne — wymruczał generał. — On nie zrozumiał przenośni. — Co przeciętny cyborg wie o diabłach? — zapytał Sternus i sam sobie odpowiedział: — Przeciętny cyborg nic nie wie o diabłach, ale znałem osobiście robota–błazna, który na życzenie wybuchał śmiechem. Potrafił rozśmieszyć najbardziej ponurego człowieka. „Elektroniczny pierrot, myślał Aldis, zaprogramowany przez zespół ekspertów komików—liryków. Zabawia Dostojnych Uczonych, rozwesela smutne dzieci, zmusza do myślenia o czasie. …Pierrot stanął na rękach, na głowie, słabnie, błyskawica, piorun trafił w elektronicznego pierrota, dodał sił, rozzuchwalił. Pierrot postanowił skonstruować małego pierrota…” Silna detonacja nagle przerwała rozmyślania. Wszyscy wybiegli na pokład. — Eksplodował samolot cyborga! — zawołał komandor. — Zgodnie z poleceniem wodował w odległości dwóch kilometrów od statku. — Byliśmy ostrożni! — oficer pobladł, podbiegał do sztucznego pilota i wyrzucił go za burtę. — Kapitanie! Cała wstecz! Szybciej! Sprawnie wykonano manewr. Cyborg tonął. Ktoś krzyknął z dolnego pokładu: „Człowiek za burtą!” Minęły trzy, cztery minuty i na powierzchni oceanu wytrysnęła fontanna. — Osiemset metrów — obliczył na oko Mencjusz. — A niech to diabli, wiele nie brakowało. Naiwni niczym dzieci — powiedział kapitan Niven. — Ściągnęliśmy na siebie dwie bomby. — Więcej szczęścia niż rozumu — stwierdził sa—mokrytycznie generał. — Mamy do czynienia z podstępnym, bezlitosnym wrogiem. Zaterkotał telefon. — Do profesora Sternusa — zabrzmiał głos w słuchawce. — Sztuczny satelita przekazał informacje: „Gość kosmiczny zwiększył szybkość”. Tego dnia wieczorem Jon Aldis wyjął z walizki swoją powieść „Arkanois”. Przeczytał pierwszy i drugi rozdział, przejrzał trzeci. W czwartym planetoida uderza w Ziemię, woda zalewa lądy. „Nie przewidziałem spotkania z samolotem. Coraz więcej różnic między fikcją literacką a rzeczywistością. Na szczęście nie umiem odgadywać przyszłości. Jakże ponętne są niespodzianki. Błogosławiona nieświadomość dnia jutrzejszego. Jeśli będzie pochmurny, znikną cienie, jeżeli będzie słoneczny, odpocznę w cieniu drzewa. Jasnowidzenie byłoby dolegliwością trudną do zniesienia. Wiem, że jutro obdarzy mnie jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów córka znanego dyrygenta, a przecież wolałbym nie wiedzieć. Wiem, że pojutrze okaże się, iż moje obliczenia były błędne i wieloletnia praca zostanie zmarnowana. I co za korzyść z tej wiedzy. Nie wiedząc, dwa dni dłużej byłbym przekonany o swojej nieomylności”. Aldis położył się na tapczanie, zgasił światło. Na suficie zapłonął napis: „Życzę dobrej nocy. Wschód Słońca o piątej. Czy pragnie pan kontemplować o tej porze ocean?” — Pragnę spać — odrzekł ubawiony Aldis. — Spać długo i smacznie, co najmniej do dziewiątej, zrozumiałeś, TER? — Tak jest. Życzę pogodnych, kolorowych snów. Sny rzeczywiście były pogodne i barwne. Aldis śnił o raju utraconym. Kroczył szeroką aleją wysadzaną po obu stronach kwitnącymi jabłoniami. Bez trudu rozpoznał Drzewo Wiadomości Dobrego i Złego. Stały pod nim wazy srebrne, złote misy i patery oczekujące na owoce. Stąpał po kobiercach — szirwanach, depcząc walczące smoki. Aleja wiodła do alabastrowego pałacu, na dziedzińcu powitały go dziewczęta w purpurowych tunikach i wprowadziły do triklinium, spoczął na łożu biesiadnym, na sąsiednim leżała kobieta w białej szacie. Zanurzała długą słomkę w rytonie kształtu głowy baraniej i wydmuchiwała tęczowe bańki. Najpiękniejsza spadła na kolana Aldisa, strącił ją na marmurową posadzkę, podskoczywszy jak piłka, poczęła olbrzymieć. Aldis stał teraz w samym środku kryształowej kuli, która nagle pomknęła w górę. „Znakomity środek lokomocji, pomyślał. W dole zielona oaza otoczona czerwoną pustynią, w górze szafirowe niebo”. Buczenie syreny obudziło Aldisa. Napis na suficie informował: „Próbny alarm, bardzo przepraszamy, proszę włożyć żółty kombinezon”. Do kajuty wszedł steward TER. — Pomogę panu — zaproponował — w tym kombinezonie można utrzymać się na wodzie całą dobę nie czując chłodu. Jeszcze plecak z butlami tlenu i hełm. — Zazwyczaj kąpię się o ósmej rano. — Po ćwiczeniach przygotuję dla pana kąpiel — TER nie zrozumiał żartu — proszę za mną na pokład. — Błagam o wybaczenie — do Aldisa podszedł kapitan Niven. — Zastanawiałem się, czy obudzić pana, ale doszliśmy do wniosku, że to bardzo efektowne widowisko. Za godzinę wzejdzie słońce. — Niven włączył mikrofon. — Reflektory! — zawołał. Aldis zobaczył długie szeregi pasażerów w żółtych skafandrach, marynarzy w niebieskich uniformach. — Eskadra start! — zabrzmiał drugi rozkaz. Z czeluści statku na pokład startowy wynurzyły się samoloty. Platformy wyniosły dwanaście myśliwców. Niemal równocześnie oderwały się od pokładu i zatoczywszy koło nad Arką pomknęły na zachód. — Fregaty! — tym razem rozkaz wydał Mencjusz. Maszyna elektroniczna rozsunęła stalową kurtynę. Z hangaru na rufie wypłynął okręt wojenny z widocznymi wyrzutniami rakietowymi, a za nim drugi bliźniaczo podobny. — Kastor i Polluks — powiedział generał. — Te śliczne okręciki obronią nas przed niespodziankami na morzu. Są uzbrojone w wyrzutnie rakieto–torped, poczwórne wyrzutnie pocisków rakietowych o szybkości ponaddźwiękowej klasy morze—morze i morze— powietrze oraz działa różnego kalibru i sześciolufowe miotacze bomb głębinowych. Pora na trzeci rozkaz: — Łodzie podwodne! — Zdumiewające — odezwał się Aldis — ile może pomieścić w swoim brzuchu Arka Noego. Toż to pływająca forteca. — Pływające miasto z wojennym portem — rzekł generał. Atomowe łodzie podwodne będą chronić statek pod powierzchnią morza. Jak pan widzi, jesteśmy przygotowani na wszelkie ewentualności, a doświadczenie z bombami, którymi usiłowano nas zlikwidować, zaostrzyło naszą czujność. — Bomby mogły przecież poważnie uszkodzić statek — rzekł Aldis — a pan mówił, że Antagoniści zamierzają cudzym kosztem ratować własną skórę i opanować Arkę. — Odpowiednio zaprogramowana bomba–pilot miała unicestwić dowódców i wtedy zaistniałyby okoliczności sprzyjające opanowaniu Arki. — Pasażerowie do łodzi motorowych! — zawołał Niven. Marynarze formowali stuosobowe grupy, a generał komentował: — Umieszczamy pasażerów w motorowych łodziach ratunkowych na wypadek awarii maszyn, dzięki którym możemy statek przemienić w łódź podwodną. Arkę wyposażono w dwa zespoły elektroniczne sterujące zanurzeniem, prawdopodobieństwo uszkodzenia obu w tym samym czasie wydaje się minimalne. Gdy ulokowano pasażerów w motorówkach, potrójny gwizd syreny odwołał próbny alarm. — A samoloty, okręty, łodzie podwodne? — zapytał Aldis. — Co z nimi? — Pozostaną pod wodą, na wodzie i w powietrzu. Będą nas eskortować przez całą podróż. Zaledwie Aldis wrócił do kajuty, TER przekazał wiadomość z obserwatorium: „Obliczono, że orbita nieznanego ciała kosmicznego przetnie orbitę Ziemi za dwa tygodnie”. Nieznane ciało kosmiczne, kometa czy planetoida, czy statek kosmiczny, wysłany przez Inną Cywilizację Techniczną. Przez najbliższe dwa tygodnie będą rozmawiać o tym, usiłując rozwiązać problem. Będą myśleć, a natrętne myśli nawet w nocy nie dadzą spokoju. Czternaście koszmarnych dni, oczekiwanie na koniec świata. Profesor Sternus przypomniał wiersz Berangera, poety współczesnego Napoleonowi: Oto Bóg na nas kometę przysyła Nieunikniona zbliża się zagląda. Czuję już, czuję, jak niszcząca siła Uderza w ziemię i w gruzy ją składa Żegnajcie uczty, żywota sąsiedzi! Zostawcie wasze zatrute puchary! Dusze lękliwe, idźcie do spowiedzi. Potrzeba skończyć, bo nasz glob jest stary! — Zabawny wierszyk — powiedział komandor. — Proponuję zakończyć poranny spacer. Kapitan zaprasza do siebie na śniadanie. Pragnie przedstawić swoją żonę. — Będzie to śniadanie uroczyste — oznajmił generał. — Przed dwudziestoma laty byłem świadkiem na ślubie kapitana, wówczas porucznika wschodnio—północnej linii oceanicznej. Pozna pan — mówił do Aldisa — najmądrzejszą kobietę świata i co najdziwniejsze — uroczą i sympatyczną. — Hipatia Niven — rzekł astronom — nigdy nie opuszcza męża, razem podróżują, jest ichtiologiem, pracuje w Centralnym Instytucie Morskim. — Hipatia — wymruczał Aldis. — Oryginalne imię. — Imię pierwszej kobiety—astronoma — poinformował profesor. — Żyła w IV wieku w Aleksandrii. Prowadziła badania ruchu ciał niebieskich, została rozszarpana przez tłum za praktykowanie czarnej magii, osobiste kontakty z diabłem oraz współpracę z zagranicznymi czarnoksiężnikami, — Zapewne ojciec pani Niven był również astronomem. — Zgadłeś — odparł wszystkowiedzący Sternus — Joachim Lalande był kosmologiem. Za stołem kapitańskim zasiedli: Hipatia Niven, komandor Vall, Jon Aldis, generał Mencjusz, kapitan Niven, astronom, inżynier Wadim. Dwa fotele pozostały wolne. — Zobowiązany do zachowania tajemnicy — przemówił komandor — nie mogłem do tej pory wyjawić, że wśród pasażerów znajduje się koordynator Rady Dwunastu — Lucjusz. — Nie mogliśmy — skorygował generał — tylko trzech ludzie wiedziało o tym, Vall, Niven i ja. — Najrozumniejszy… — wymruczał po swojemu Aldis — jak go niektórzy nazywają. To rzeczywiście bardzo uroczyste śniadanie. Dla kogo zarezerwowano drugi fotel? — Dla sekretarza koordynatora — odparł Niven. — Wybaczcie, proszę, za chwilę wrócę z naszymi gośćmi. — To potrwa parę minut — powiedział astronom. — Reprezentacyjny apartament znajduje się na długim pokładzie. Odczytam tymczasem fragment zabawnej wypowiedzi Voltaire’a: „Niektórzy paryżanie zakomunikowali mi, że zbliża się koniec świata i że nastąpi to z pewnością 20 maja tego roku. Oczekują oni tego dnia komety, która zjawi się niespodziewanie z tyłu i przewróci nasz glob ziemski, zamieniając go w niedostrzegalny pył, jak rzekomo głosi ostrzeżenie Akademii Nauk, którego zresztą nigdy nie było. Nie ma rzeczy pewniejszej, ponieważ Johann Bernoulli w swojej Rozprawie o komecie przepowiedział, że kometa z 1680 roku powróci i spowoduje straszny pogrom na ziemi 17 maja 1719 roku. Jeżeli Johann Bernoulli omylił się, to tylko o pięćdziesiąt cztery lata i trzy dni. Widać z tego, że logika nakazuje oczekiwać końca świata albo 20 maja 1773 roku, albo jeszcze za lat kilka, któregokolwiek miesiąca, któregoś roku. Jeżeli zaś i tego dnia nie nastąpi koniec świata, to jednak można mieć nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze”. Śmiech obecnych zagłuszył ciche brzęczenie, sygnalizujące zbliżanie się windy. Nikt nie zauważył przybycia Lucjusza. Stał chwilę na progu salonu i śmiał się bezgłośnie. Aldis pierwszy dostrzegł koordynatora i szepnął do astronoma: — Lucjusz. Zapadła cisza. Wstali wszyscy, Hipatia powiedziała z wyrzutem do męża: — Mogłeś chociaż kaszlnąć, czy coś w tym rodzaju. — Kapitan — przemówił Lucjusz, witając się z żoną Nivena — cieszy się znakomitym zdrowiem, nie będzie kaszlał. Dzień dobry, Vall, dzień dobry, Mencjusz, znamy się od dawna, chętnie poznam pozostałych. Spełniono to życzenie. Niven wyszedł na chwilę i wrócił w towarzystwie kobiety: — Żona Lucjusza, Klodia — oznajmił — a jednocześnie jego najbardziej pracowity sekretarz. Aldis widział koordynatora na ekranach filmowych i telewizyjnych i doszedł do przekonania, że kamery zniekształciły nieco prawdziwy obraz. „W rzeczywistości, myślał Jon, wygląda o wiele korzystniej. To przystojny mężczyzna, o delikatnych, niemal kobiecych rysach twarzy. Niektórzy mówili o Lucjuszu: «Anioł«, inni — «Archanioł». Na anioła za barczysty, nie jest to również archanioł. Chętnie się śmieje, a bardzo często uśmiecha, po prostu rozumny człowiek”. Lucjusz tymczasem gawędził z astronomem. — Voltaire dodawał ducha przerażonym paryżanom, i słusznie. Pyszny pasztet, kto ustrzelił tego zająca? — Nie wiem na pewno — odparł komandor — ale prawdopodobnie Mencjusz, niewielu pozostało na świecie autentycznych generałów, którzy potrafią poradzić sobie z bronią palną. Poprzestano na uśmiechach, bo temat był drażliwy. — To tylko problem kalibru — odrzekł generał. — Przy pomocy maszyn elektronicznych trafię z odległości stu tysięcy kilometrów w każdy obiekt zbliżający się do Ziemi. Lucjusz spoważniał, odsunął talerz. Popijając kawę drobnymi łykami, mówił: — Rozważyliśmy i taką możliwość. Barsin, który czuwa nad przestrzenią międzyplanetarną wokół Ziemi, umieścił na satelitach, należących do systemu obronnego, wyrzutnie rakietowe. Przed dwustu laty obliczono, że pocisk termowodorowy zniszczy prawie każdą planetoidę. — Prawie każdą — powtórzył Aldis i westchnął. — Czytałem twoją powieść, Jonie. Zgodnie z przyjętym zwyczajem w obecności koordynatora i członków Rady Dwunastu wszyscy do wszystkich zwracali się po imieniu. — Zadziwiająca książka — mówił dalej Lucjusz. — Zastanawiająca. Pamiętam, pisałeś o próbach zniszczenia planetoidy, o nieudanych próbach. Trudno zniszczyć bryłę wielkości Australii. Dlatego wysłaliśmy dziesięć gwiazdolotów, by rozpoznały Przybysza. — Czy możemy zmienić kierunek lotu gościa kosmicznego? — zapytał Aldis. — Dowódca eskadry gwiazdolotów — odparł Lucjusz — otrzymał dwa zadania: Po zbadaniu nieznanego obiektu umocować na nim silniki rakietowe i skierować jak najdalej od naszej planety. Drugie zadanie: Zniszczyć! Być może, iż wielka