Czesław Chruszczewski Gdy niebo spadło na Ziemię 1978 Co jest potężniejsze od rozumu. Dla niego władza, siła i panowanie nad Kosmosem. Jest on sam w sobie potęgę, która nim kieruje. Jest ona potężniejsza od wszystkich pozostałych sit przyrody. K. E. Ciołkowski Jako mieszkańcy cywilizowanej Ziemi żyjemy na samym początku czasów: przyszliśmy na świat w pierwszych brzaskach świtu i przed nami rozpościera się dzień prawie niewyobrażenie długi — dając nam możliwość osiągnięcia nieskończonego niemal rozwoju. James Jeani MIASTO DOSŁOWNIE OSZALAŁO „Miasto dosłownie oszalało” — Aldis postawił kropkę i napisał ponownie: „Miasto dosłownie oszalało” Odłożył pióro, przez kilka sekund rozmyślał, usiłując zrozumieć, dlaczego pragnie pisać aż do znużenia trzy słowa, ciągle te same trzy słowa „Miasto dosłownie oszalało”. Już dwie godziny siedział przy wielkim stole, porządkował szuflady, przekładając nikomu niepotrzebne drobiazgi z jednej strony na drugą. Jednocześnie wspominał dziesięć lat, które przeżył w tym mieście. Potem gapił się przez otwarte okno na opustoszałą ulicę. Kościelny zegar wydzwonił dwunastą. — Skwarne południe — wymruczał Jon Aldis. — Boże — mamrotał — jakież to nudne miasto. Nic tutaj się nie dzieje. Wczoraj samochód potrącił kundla. Skowyt psa obudził dziecko sąsiadów, płacz zirytował ojca. Zwymyślał żonę, że cały dzień siedzi przed lustrem, kłótnia rozbawiła idiotę. Piłował setną deskę na podwórzu. Śmiech idioty zdenerwował właściciela tartaku. „Ty durniu! — wrzeszczał — z czego się śmiejesz? Piłuj! Doktor powiedział, że to najlepsze lekarstwo na twoją głupotę” Psa zabrała miłosierna dusza. Dziecko usnęło, rodzice umilkli, idiota złamał deskę na kolanie, właściciel tartaku wycofał się na upatrzoną z góry pozycję za drzwiami. Wtedy właśnie Aldis napisał: „Miasto dosłownie oszalało”. Tak, wolno przecież człowiekowi pomarzyć, wyobrazić sobie, że to najnudniejsze na świecie miasto nagle oszalało. Jak szaleje miasto? No, ludzie tańczą na ulicach, kąpią się pod fontannami, skaczą, krzyczą. Oczywiście to bardzo prymitywne szaleństwo. Aldis zadumał się. Po dobrym kwadransie napisał: „To było konstruktywne szaleństwo. Sto tysięcy ludzi przystąpiło do budowy współczesnej Arki Noego. Światu groziła kosmiczna katastrofa.” Aldis wyjrzał przez okno. Światu nic nie zagrażało. Na zaśmieconej ulicy zasmarkany pętak bawił się brudnym kotem. „Sto tysięcy ludzi bawiło się z kotami” — napisał bezmyślnie i natychmiast zrozumiał, że wyobraźnia ponosi go w niewłaściwym kierunku. „Osiem lat trwała budowa Arki. Był to cud współczesnej techniki, zdumiewająca konstrukcja, gigantyczny statek, fantastyczna łódź podwodna, bo Arka mogła w każdej chwili opaść na dno oceanu i przeczekać bezpiecznie najstraszliwszy koniec świata”. Aldis pomyślał: „Do diabła z tymi gryzmołami. Pospaceruję. Pogoda piękna”. I zgarnąwszy papiery do szuflady, wyszedł z domu, który był jego domem rodzinnym. Na ulicy zaczepił go profesor Sternus, wybitny astronom. — Dzień dobry, Jon! — zawołał. — Nasze miasto dosłownie oszalało! Spójrz, co się dzieje. Wszyscy biegną do portu. — Do portu? — zdziwił się Aldis. — By oglądać wodowanie największego na świecie statku. Trzydzieści tysięcy pasażerów — profesor Sternus roześmiał się. Był szczęśliwy, rozentuzjazmowany. — Nikt, nigdy, nigdzie — krzyczał — nie zbudował czegoś podobnego! Aldis przymknął oczy. Czyżby marzenie stało się rzeczywistością? — Nie zamykaj oczu! — wołał profesor. — W takiej chwili trzeba mieć oczy szeroko otwarte! — Tak, oczywiście — zgodził się Aldis. Zrozumiał, że jego rodzinne miasto naprawdę oszalało. Na białych domach powiewały kolorowe flagi, nad ulicami rozwieszono girlandy kwiatów i papierowe lampiony. Jon oglądał dekoracje i myślał: „Co za cudowny zbieg okoliczności. Moje marzenie urzeczywistnia się. ALBO, opisując jak najbardziej realne wydarzenia, uległem złudzeniu, że są wytworem fantazji. Kimże więc jestem: kronikarzem czy autorem baśni?” Szli teraz pod górę, ciężko sapiąc, bo dzień był upalny, słońce prażyło niemiłosiernie, gorące podmuchy wiatru wysuszały gardła. — Ani jednej chmurki — pożalił się Sternus. Obserwując niebo, nie dostrzegł kamienia, potknął się, a w chwilę później oznajmił: — Te uliczne bruki wołają o pomstę do nieba. Prezydent miasta jeździ limuzyną, a gdy wychodzi z samochodu, rozwijają przed nim puszysty dywan. Czy widział pan, by prezydent spacerował po ulicach? — Nie ma czasu na spacery — rzekł Aldis. — Dlatego nigdy się nie potknął. — A powinien? — zażartował pisarz. — Co najmniej raz dziennie. Sądzę, że już po drugim potknięciu z ulic zniknęłyby wszystkie kamienie. Pokonali wreszcie wzniesienie; wąska uliczka biegła teraz w dół. Tak właśnie pomyślał Aldis: „Uliczka biegnij w dół, bo i my biegniemy”. — Z górki na pazurki! — wołał Sternus. — Wolniej, wolniej przyjacielu — prosił, ciężko dysząc. — Pośpiech jest wiatrem, który burzy rusztowanie mądrości. Na molo tłum gęstniał z każdą minutą. Jon Aldis powiedział: — Nie zamierzam oglądać pleców zacnych obywateli tego miasta. Odwiedzimy latarnika. To mój kuzyn. Poczęstuje nas dobrym winem, a z balkonika latarni widać pół świata. Kuzyn okazał się sympatycznym grubasem. Napełniając szklanki rubinowym burgundem mówił: — Spełnimy toast za pomyślny rejs Arki. Niech żyje najwspanialszy statek świata! Twój przyjaciel obejrzawszy mnie, pomyślał na pewno: „Pierwszy raz w życiu widzę tęgiego latarnika”. Otóż, dlatego przyjąłem taką posadę, by kilka razy dziennie wspinać się na dwudzieste piętro latarni. Pragnie pan poznać efekty tej kuracji, bardzo proszę: po upływie pierwszego tygodnia straciłem dwa kilo, po upływie miesiąca przybyło trzy. Spacery i powietrze morskie zaostrzają apetyt. — Latarnik ciężko westchnął i zapalił fajkę. — No, chodźmy na balkon. Za pięć minut rozpoczyna się uroczystość. — Arka Noego przypomina pomarańczową górę lodową — astronom nacisnął mocniej kapelusz. — Północny wiatr rozpędza chmury. Za chwilę zabłyśnie słońce. Oho, słychać syreny. Córka prezydenta rozbije butelkę szampana o burtę Arki i statek wkrótce wyruszy w podróż dookoła świata. Latarnik przyniósł lornetki. „Dzieje się ze mną coś dziwnego, myślał Aldis. Z pełną świadomością odczuwam własne istnienie: widzę rozmigotaną w słońcu zatokę, białe statki otaczające Arkę, wielobarwny tłum ludzi na molo, na zboczach wzgórz, na plaży. Na pierwszym planie widzę zgarbionego nieco astronoma, potężny nos mego kuzyna, toż to nochal Cyrana de Bergerac… Słyszę szum morza, cichnący gwar rozmownych obserwatorów, śmiechy podnieconych kobiet, sapanie Sternusa, dźwięki marsza, a potem hymn. Wszyscy nieruchomieją, nawet mewy przysiadły na palach. Latarnik wyprężył się, salutuje, astronom wciągnął brzuch, wstrzymał oddech… Pod palcami lewej dłoni czuję szorstkie sukno swoich spodni, w prawej trzymam lornetkę, czuję pod stopami rozżarzoną podłogę, ciepły wiatr niesie żywiczny zapach lasów sosnowych. Nie umiem opanować lęku przed Niewiadomym. Czyżby to był strach przed siłą sterującą moją wyobraźnią, moimi myślami? Nie jestem, tak, po raz pierwszy z głębokim przekonaniem stwierdzam fakt od dawna oczywisty: NIE JESTEM. Istnieje za mnie „Niewiadomokto”. Gdy spoglądam na ruchliwą powierzchnię morza, widzę swoje troski, gdy podziwiam krajobraz, widzę konstrukcję, będącą fragmentem Istoty, która jak powszechnie wiadomo, składa się z niezliczonych Istnień Nibymyślących. Na cokolwiek spojrzę, dostrzegam podobieństwo do siebie, a jednocześnie brak podobieństwa do czegokolwiek. Bałamutne to skojarzenie, chociaż uzasadnione różnicą między Kimś a Czymś. Rzeczy są różne, wielorakie, a nade wszystko obce i sztuczne. Istoty są podobne lub identyczne, zawsze żywe, zawsze w ruchu, w potrójnym czasie i wielowymiarowej przestrzeni. —O czymże myślę? Może po prostu cierpię na lęk przestrzeni. Stoimy na balkonie wysokiej latarni morskiej. Wzruszyłem się dniem dzisiejszym. Oto prawdziwy powód rozkojarzenia. Wypijmy jeszcze szklankę wina. Życie jest cudowne, świat wspaniały. Jakimkolwiek jestem jego fragmentem — JESTEM, mimo wszystko chyba jednak — jestem”. — I nad czym tak rozmyślasz? — zapyta! Sternus. — Mówię do ciebie i mówię, a ty nie reagujesz. — Myślę, że myślę — odparł Aldis i roześmiał się. — Nalej wina, kuzynie. Niech żyje ocean, niech współżyje z Arką, która dobrze świadczy o ludzkim rozumie. Należymy do cywilizacji konstruktorów. Latarnik przyniósł lunetę, umocował ją w widełkach i powiedział: — Teraz zobaczysz muchę na nosie kapitana Arki. — Kapitan stoi na kapitańskim mostku — oświadczył Aldis i pomyślał z żalem: „Dlaczego nie wybrałem się w tę arcyinteresującą podróż dookoła świata. Organizatorzy przysłali zaproszenie. Komandor Vall zachęcał: «Powinien pan wziąć udział, w naszej wyprawie, a później napisać książkę». Odmówiłem. Jeszcze pora zmienić decyzję. Motorówka dotrze do Arki w ciągu kilku minut.” Jon westchnął i szerzej otworzył oczy. Stał na mostku kapitańskim Arki Noego. Komandor Vall mówił: — Za chwilę komputer Lox, pierwszy zastępca kapitana, uruchomi maszyny statku. Doprawdy, bardzo ucieszyła mnie pańska decyzja. Przeżyjemy wspólnie Wielką Przygodę. Aldis odpowiedział uśmiechem, próbował bezskutecznie odtworzyć bieg wydarzeń minionych godzin. Spacer, spotkanie z astronomem, latarnia, rozmyślania, luneta, żal, że zrezygnował z podróży. — Gdyby nie motorówka… — powiedział do komandora. — Chciał pan powiedzieć, gdyby nie ścigacz, który zabrał pana na pokład. — .Tak, to był ścigacz — zgodził się Aldis. — Z uroczystej eskorty Arki — uzupełnił komandor i przymrużył oko. — Wypił pan kilka szklaneczek wina, spełniając toasty za pomyślność najwspanialszego pod słońcem statku, a przy tym upale… — Proszę mi wybaczyć — powiedział Jon. — Istotnie, powinien pan błagać o wybaczenie — komandor spoważniał. — Pierwszy toast należało wypić z nami. Ale co się odwlecze, nie uciecze. Steward! Podaj szampana! Aldis usnął w klubowym fotelu, obudził się na wygodnym tapczanie. Niemal natychmiast na suficie pojawił się napis: „.Dzień dobry, serdecznie witamy na pokładzie Arki Noego II. Od dziesięciu godzin płyniemy po oceanie. Umieściliśmy pana w kajucie oficerskiej na pierwszym pokładzie. Jestem automatycznym stewardem wyłącznie do pańskiej dyspozycji. W szufladzie biurka znajdzie pan instrukcję informującą, w jaki sposób należy korzystać z moich usług. Zegary pokładowe wskazują godzinę dziesiątą. Czy podać śniadanie?” — Tak, proszę — odparł Aldis. — Gazety leżą na stole, w bibliotece są książki. Kupiłem dla pana powieść „Czas Kosmosu”, położyłem ją na nocnym stoliku, —. Dziękuję — rzekł Aldis i otworzył książkę na stronie 243. „Niektórzy filozofowie starożytni — czytał — unicestwiali realność czasu głosząc, iż proces stawania się jest iluzoryczny, iż bierze się on tylko z pozorów, a zresztą gdyby nawet proces stawania się zachodził, byłby to proces cykliczny. W ten sposób wszystko wiecznie powtarzałoby się tylko, ale nigdy nie pojawiałoby się nic nowego. Rzekomo nic nie zaczyna istnieć. Wszystko już zawsze istniało, wszystkie byty istniały zawsze uprzednio w łonie pierwotnej Jedni”, Aldis odłożył książkę. Nad drzwiami zapłonął napis: „Czy mogę wejść?” — Proszę. Do kajuty wkroczył uśmiechnięty steward. — TER — przedstawił się — zautomatyzowany od stóp do głów. Czy mój wygląd nie budzi żadnych zastrzeżeń? — Wyglądasz jak żywy, sympatyczny człowiek. — Pan bardzo uprzejmy, to wielki dla mnie zaszczyt służyć tak wybitnemu pisarzowi. — Znakomicie zostałeś zaprogramowany — stwierdził Jon i założył okulary. — Tak, do złudzenia podobny do Istoty Myślącej, stworzonej w paroksyzmie miłości dwojga innych istot w tym momencie niemyślących, lecz akt tworzenia nigdy, lub prawie nigdy nie był aktem bezmyślnym. Uczucie. TER, to również forma myślenia. Rozumiesz? — Nie, proszę pana. Ja nie czuję. Dla mego dobra skonstruowano mnie bez uczuć. Co podać na Śniadanie? Aldis przejrzał kartę potraw i wybrał cielęcinę na zimno, pieczywo, herbatę, owoce. KOSMICZNY GOŚĆ — Siedemnaście pokładów, dziesięć tysięcy kajut — wyliczał komandor Vall — trzydzieści tysięcy pasażerów, załoga liczy trzy tysiące ludzi. W magazynach żywność na dwa lata, dzięki bogatej spiżarni oceanu możemy uzupełniać nasze zapasy, jesteśmy samowystarczalni. Na dolnych pokładach obory, pastwiska, sady owocowe. Nasze laboratoria bez trudu przemieniają słoną wodę w słodką. Arka Noego posiada także własny ogród zoologiczny. — I słusznie — wtrącił Aldis. — Cóż to byłaby za Arka bez zwierząt. — Numer Drugi Arki Noego jest doskonalszy od Numeru Pierwszego — zapewnił komandor. — To naprawdę kolejny cud świata. — Może teraz trochę informacji o ludziach biorących udział w próbnym rejsie — zaproponował Aldis. Na spacerowym pokładzie ustawiono fotele. Vall zorganizował spotkanie z przedstawicielami prasy, radia i telewizji Zaproszono naukowców, którzy uczestniczyli w podróży oraz gościa honorowego Jona Aldisa. — O ludziach, dobrze, będę mówił o ludziach — komandor zajrzał do notesu. — Towarzyszy nam sześćdziesięciu uczonych. Reprezentują niemal wszystkie dziedziny współczesnej nauki i techniki Dwuletnią podróż uprzyjemniać nam będą wybitni aktorzy, muzycy, tancerze, śpiewacy. Zaproszenia przyjęli sławni plastycy, architekci, znani dziennikarze, zaszczycił nas swoją obecnością pan Jon Aldis. Gdy Arka Noego zakończy swój eksperymentalny rejs, nasza okrętowa drukarnia odda pierwszy nakład książki pana Aldisa, napisanej w czasie podróży. Jej głównym bohaterem będzie ten statek. Vall zwilżył gardło herbatą i kontynuował: — Nad bezpieczeństwem wyprawy czuwają marynarze–komandosi pod dowództwem generała Mencjusza. — Przewiduje pan, komandorze, niebezpieczeństwa? — zapytał szef Północno– Zachodniej Agencji Prasowej. — Umiejętność przewidywania należy do moich obowiązków. — Burze, sztormy, huragany — mówił szef agencji — rozumiem, lecz nie pojmuję, jak zamierza pan wykorzystać komandosów. Cały świat podziwia Arkę, entuzjazmuje się pierwszą podróżą. — Prawie cały świat — poprawił Vall. — Ta rozmowa jest w tej chwili transmitowana przez i wszystkie rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne. Dlatego muszę ograniczyć się do stwierdzenia, że niestety, istnieją też Antagoniści Arki. Konstruktorzy pływającego miasta otrzymali kilka ostrzeżeń, bardzo nieprzyjemne listy przesłano organizatorom wyprawy. — An–ta–go–niści — wycedził dziennikarz. — To czysta fantazja. Jacy Antagoniści? — Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Światowe Centrum Czuwające nad Spokojem Mieszkańców Ziemi prowadzi dochodzenie w tej sprawie. Po raz pierwszy od dwustu lat negatywnie oceniono sukces konstruktorów. Nieoczekiwane pojawienie się anonimowych Antagonistów zmusiło nas do zabezpieczenia statku i jego pasażerów przed ewentualnymi niespodziankami. — Ilu pasażerów? — zapytał Aldis. — W próbnym rejsie uczestniczy pięć tysięcy przedstawicieli rozmaitych środowisk, różnych zawodów. Komandor Vall wstał. — Proponuję zwiedzenie statku. Wszędzie są zainstalowane kamery telewizyjne, które przekażą obrazy wnętrz Arki mieszkańcom naszej planety. Prawie trzy godziny trwała wędrówka po pływającym mieście, nazywanym przez szczególnych entuzjastów tego unikalnego statku — pływającą wyspą. A przecież nie pokazano wszystkich pomieszczeń. Komandor wystąpił w roli przewodnika. — Dwie trzecie Arki — mówił wprowadzając gości do windy, która poczęła opadać do maszynowni — otóż dwie trzecie tego statku znajduje się pod powierzchnią wody. W ciągu pięciu minut pływające miasto, niczym gigantyczna łódź podwodna, mc że zanurzyć się w oceanie i płynąć pod wodą miesiącami, bądź przeczekać na dnie najgroźniejszy huragan. Goście obejrzeli na ekranie telewizyjnym reaktor atomowy. Vall tłumaczył: — Ogrzewa kotły z parą, która zasila turbiny o wielkiej mocy, napęd tradycyjny, dobrze znany od wielu lat, działa w stanie zanurzenia okrętu, zużywając minimalne ilości paliwa. W maszynowni drugiej zainstalowano silnik, poruszany energią, którą czerpiemy bezpośrednio z wody morskiej. Dokładniej mówiąc, energia wyzwolona z jednej kropli oceanu umożliwia pokonanie tysięcy mil. W maszynowni pracuje zespół robotów, sterowanych przez inżyniera Wadima Reaktor atomowy działa na zmianę z silnikiem „Aqua” Goście zwiedzili salę maszyn elektronicznych sterujących statkiem. Wędrując z piętra na piętro, z pokładu na pokład, oglądali kuchnie, rzeźnie, masarnie, piekarnie, magazyny żywności, sklepy, warsztaty, restauracje. — Pora odpocząć — powiedział komandor. — Zapraszam do swojego gabinetu. Aldis zajął miejsce w fotelu przy kryształowej ścianie, inni usiedli przy stolikach. Gospodarz częstował aromatyczną kawą i koniakiem. — Stąd mogę obserwować cały statek — oświadczył wskazując trzy rzędy ekranów telewizyjnych. — Mogę również składać wizyty. To bardzo ruchliwy gabinet. — Zaczarowany — powiedział Aldis. — Przed chwilą obserwowałem przez szklaną ścianę ruch na pokładzie spacerowym. Teraz widzę fragment ogrodu, drzewa, krzewy, kwiaty. Obraz zmienia się: za kryształową szybą — kort tenisowy, pole golfowe. — Ten pokój to po prostu winda o ruchu pionowym i poziomym. Wędruje razem z nami po statku. Dzięki ekranom widzę wszystko, gabinet–winda umożliwia wszechobecność. Zajrzyjmy do teatru. Goście zobaczyli wypełnioną widownię, oklaskującą aktorów za znakomite kreacje w komedii Szekspira „Jak wam się podoba?”, potem salę koncertową, wesołe miasteczko, kawiarnie, baseny. Gabinet przesuwał się bezszelestnie, docierając wszędzie lub prawie wszędzie. Siedząc w wygodnych fotelach, odwiedzili laboratoria, szpital, pracownie naukowe, sale gimnastyczne i hale sportowe, wreszcie obserwatorium astronomiczne. Komandor przedstawił Głównego Astronoma: — Profesor Sternus. — No, no — wymruczał Aldis — cud prawdziwy. Przecież rozstaliśmy się na balkonie latarni morskiej. — Tak — odparł astronom — zamierzałem wrócić do Instytutu. Lecz wtedy właśnie podpłynął do mola ścigacz, a w kilka minut później złożył nam wizytę oficer. Wręczywszy list oświadczył: „Komandor Vall serdecznie zaprasza na pokład Arki, Organizatorzy rejsu dookoła świata będą niesłychanie wdzięczni, jeśli zechcą panowie przyjąć zaproszenie”. — Wypiliśmy kilka szklanek wina — przypomniał Aldis. — Spełniliśmy kilka toastów — sprostował z uśmiechem Sternus. — I nagle straciłem poczucie rzeczywistości. — Niekiedy czas przemija z błyskawiczną szybkością — tłumaczył nieco zakłopotany astronom, unikając spojrzenia pisarza. — Wówczas zacierają się w pamięci wydarzenia przeszłości. — Zawsze fascynowały mnie tajemnice czasu — odrzekł Aldis i dodał wywołując ogólną wesołość — wszakże działanie wina wydaje mi się niemniej tajemnicze. Czyżby to było porwanie, komandorze? Vall podniósł kieliszek z koniakiem. — To szczególnego rodzaju promieniowanie kosmiczne. Pańskie zdrowie, panie Aldis i pańskiego przyjaciela profesora Stemusa. Na zakończenie zaprezentujemy podobnych do ludzi stewardów. Oto druga zmiana wyrusza na stanowiska. — Stworzeni na obraz i podobieństwo człowieka — rzekł Aldis. — Wiele słyszałem o cyborgach, o mutantach, o sztucznych istotach, naszych zastępcach do spraw szczególnej wagi. — Fabryka Maszyn Uniwersalnych dostarczyła nam stu stewardów skonstruowanych specjalnie dla Arki — informował komandor. — Odbędą staż na statku. Po powrocie odpowiemy na pytanie, czy maszyny prawidłowo wywiązały się ze swoich obowiązków. — Mój nazywa się TER — powiedział Aldis. — To pierwsze litery nazwisk autentycznych stewardów, którzy w czasie tego rejsu opiekują się elektronicznymi kolegami — wyjaśnił Vall. Wieczorem Aldis zaprosił do swojej kajuty astronoma i, jak to powiadają poeci, otworzył przed nim duszę. — Wspaniały statek — mówił — lecz sam nie wiem dlaczego, nie wzbudza we mnie zachwytu. Raczej smutek. — Smutek? — zdziwił się Sternus i wyjąwszy z kieszeni zielony flakonik, wstrzyknął do swego potężnego nosa kilka kropli srebrzystego płynu. — Jestem zmęczony — tłumaczył — a ten eliksir regeneruje umysł. Mówiłeś bodajże o smutku. — Tak, obserwowałem uważnie pasażerów, są tutaj kobiety, mężczyźni, ludzie dojrzali, młodzi, zauważyłem również dzieci. — I cóż w tym dziwnego — odrzekł profesor — w pierwszym, próbnym rejsie Arki powinni wziąć udział wszyscy, to znaczy przedstawiciele Wszystkich. Zamierzamy przecież budować pływające miasta, a zatem w eksperymentalnej podróży uczestniczą ludzie, którzy w niedalekiej przyszłości będą mieszkańcami takich właśnie miast. Pokazano nam bibliotekę zawierającą setki tysięcy mikrofilmów książek najwybitniejszych pisarzy świata. W każdej kajucie znajdują się aparaty umożliwiające czytanie tych utworów. Można również skorzystać z taśm magnetofonowych. Byliśmy w muzeum, w którym zgromadzono kopie arcydzieł malarstwa, grafiki oraz trójwymiarowe fotografie najsławniejszych zabytków architektury i rzeźb. Pływające miasta, lub, jak niektórzy mówią, pływające wyspy będą latami wędrować po bezkresnych oceanach, nie nawiązując bezpośredniego kontaktu z lądem. Nie wolno pozbawiać ich mieszkańców rozrywek kulturalnych — astronom schował zielony flakonik i tłumaczył cierpliwie. — Czy można wyobrazić sobie naukę bez biblioteki, bez muzeum? Na statku są szkoły, uniwersytet. — Gdyby zginął cały świat — rzekł Aldis — ludzie z Arki przetrwają. Przygotowani do samodzielnej egzystencji rozpoczną wszystko od nowa. — Dlaczego miałby zginąć? — zainteresował się Sternus. — Napisałem powieść o kosmicznej katastrofie. — Bardzo interesująca książka. Planetoida wielkości Australii wtargnęła do naszego Układu Słonecznego i runęła na Ziemię. — Ten statek to rzeczywiście druga Arka Noego — stwierdził Aldis. — Ludzie, zwierzęta, rośliny — I wspaniałe maszyny elektroniczne — dokończył profesor. — Nie widziałeś wszystkiego. — Ty będziesz moim cicerone po tajemniczych zakamarkach statku? — Tajemniczych? — zdziwił się astronom i położywszy dłoń na ramieniu przyjaciela, powiedział: — Niektóre pomieszczenia Arki nie są dostępne dla wszystkich. — Rozumiem. — Tym lepiej, zechciej, proszę, zajrzeć teraz do mojego obserwatorium. Windą dotarli na najwyższe piętro. Profesor wprowadził Aldisa do okrągłej sali o kopulastym sklepieniu. — Teleskop, podwójny astrograf, fotometry — recytował — spektografy i komputer dyżurny. Utrzymuje łączność z elektronicznym kolegą, który steruje maszynerią satelity stacjonarnego i przekazuje nam z przestrzeni międzyplanetarnej wyniki obserwacji Kosmosu. Dokładniej mówiąc, fotografuje okolice Neptuna. Astronom włączył panoramiczny ekran i Aldis zobaczył wnętrze sztucznego satelity, olbrzymi teleskop, a potem otchłań kosmiczną. — Przed rokiem — mówił Sternus — w pobliżu planety Neptun pojawił się nieznany i nieoczekiwany gość — złocista, migotliwa iskra. — Więc jednak — szepnął pisarz. — Czy gość przedstawił się? —— Niestety. Prawdopodobnie jest to kometa. — Lub planetoida. — Tak jak w twojej powieści — profesor wzruszył ramionami. — Nie umiemy odpowiedzieć na pytanie, z kim będziemy mieli zaszczyt spotkać się w niedalekiej przyszłości. — Gość zamierza złożyć nam wizytę. — Wie o tym zaledwie kilkunastu ludzi. Rozumni, którzy czuwają nad spokojem mieszkańców Ziemi, obawiają się paniki. — Budowa Arki trwała osiem lat, a dopiero w ubiegłym roku zauważono kosmicznego gościa. — Od dawna planowano budowę pływających miast — odparł astronom. — Ludzie zatęsknili za czystym, morskim powietrzem, postanowili wyprowadzić się z zadymionych, przeludnionych metropolii. — A zatem szczęśliwy zbieg okoliczności — stwierdził Aldis. — Pływające miasto spełni rolę Arki Noego. Dlaczego zabrano tylko jedną dziesiątą pasażerów? — Bo w podróży dookoła świata wezmą udział przedstawiciele wszystkich kontynentów — wyjaśnił profesor. — Będą stopniowo zapełniać statek w czasie jego rejsu. — I ostatnie pytanie — rzekł Jon Aldis, sadowiąc się w fotelu na tarasie. — Jakim cudem znalazłem się wśród wybranych? — Zostałeś porwany — odrzekł uczony, — Środek nasenny w winie! — Tak, muszę przyznać, że bez najmniejszych skrupułów wykonałem polecenia tych, którzy postanowili, że weźmiesz udział w tej wyprawie. — Z punktu widzenia prawa… — Światu grozi nieznane niebezpieczeństwo — przerwał profesor. — Kosmos dyktuje nowe prawa. — I właśnie mnie wybrano spośród tysięcy pisarzy. — Bo przewidziałeś to wydarzenie. Uważnie przeczytano twoją powieść „Arkanois” wydaną przed dwoma laty. Można powiedzieć bez przesady, że przestudiowaliśmy tę książkę. Zadziwiająca zbieżność niektórych faktów, zastanawiające podobieństwo niektórych szczegółów. Fantastyczny zbieg okoliczności, albo… jasnowidzenie. Aldis roześmiał się. — Zapewne zostałem nawiedzony! Załóżmy, że jestem stacją przekaźnikową. Natchniony przez Kosmos widzę nieco dalej niż przeciętny człowiek. — I dlatego znalazłeś się na pokładzie Arki. — Na etacie jasnowidza. — Jesteś naszym gościem, — Naszym drogim, arcysympatycznym gościem — na taras wkroczył komandor Vall. Towarzyszyli mu kapitan statku Niven i generał Mencjusz. — Wszystkie drogi prowadzą do nieba — rzekł Vall i dodał: — przez obserwatorium astronomiczne. Poznajcie się, przyjaciele. Co nowego, profesorze? — Gość z Kosmosu zbliża się do Ziemi. Dzisiejszej nocy minął planetę Neptun w odległości około siedemdziesięciu tysięcy kilometrów. Rozmawiano o terminie spotkania z kosmicznym gościem. Do Aldisa docierały pojedyncze słowa: „trzy miesiące…”, „dziewięćdziesiąt dziewięć dni…”, „zmienia szybkość!…”, „Drakonidy…”, „Kometa Bieli…”, „Kometa Halley’a…”, „Eta–Akwarydy…” „Głosy oddalają się, cichną, myślał Jon. Płyniemy we mgle, widzę sylwetki trzech mężczyzn… Nie, to nie mgła. Zrozumiałem wreszcie przyczynę mego smutku. Mieszkańcom Ziemi grozi wielkie niebezpieczeństwo, trudno przewidzieć jak wielkie. Ocaleją tylko pasażerowie Arki. Wbrew swojej woli należę do uprzywilejowanych, a świadomość tego faktu wywołuje smutek. Słyszę śmiech generała”. — Pocieszę pana. My również możemy zginąć. — Pan odgaduje myśli! — skonsternowanie pisarza ubawiło Mencjusza. — Z wielką łatwością — odparł. — Z tym większą, gdy ktoś głośno myśli. Mgła zniknęła. Aldis nie kryjąc zakłopotania powiedział: — Dzieje się ze mną coś dziwnego, chwilami tracę kontakt z otoczeniem. Przepraszam. — Tyle wrażeń — tłumaczył komandor. — Przeżył pan szok prawdy. Ale proszę się nie smucić. W przyszłym tygodniu w kierunku Marsa wystartuje pięćset gwiazdolotów. Zdalnie sterowane maszyny ukończyły na Czerwonej Planecie budowę bazy, która przyjmie pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Oni na pewno zdołają szczęśliwie przetrwać kataklizm. — Inni skryją się w podziemnych miastach wykutych w skałach Andów — powiedział kapitan Niven. — A pasażerowie Arki schronią się na dnie oceanu. Przyszłość pokaże, kto ocaleje. Tak, tak, nie należy pan do szczególnie uprzywilejowanych. — Nie chcę straszyć — zapewniał Mencjusz — lecz planetoida, jeśli to planetoida, może rąbnąć w statek, wówczas zginiemy na posterunku, a reszta świata ocaleje. Lżej panu? — Pana humor, generale — odparł z uśmiechem Aldis — działa odświeżająco. Czy załogi pojazdów kosmicznych znają prawdę? — Nie, jedynie ich dowódcy. Eksplozja demograficzna usprawiedliwia wszelkie działania naukowców i organizatorów. Szukamy miejsca dla ludzi w Kosmosie — mówił generał — szukamy pod ziemią i na oceanach. Dlatego eksperymentujemy, dlatego zbudowano Arkę Noego II, dlatego wyruszyliśmy w podróż dookoła świata. Tak brzmi wersja oficjalna. — Na konferencji prasowej była mowa o Antagonistach — przypomniał Aldis. — Czy istnieją w rzeczywistości? — Posiadamy informacje, że pewna grupa zamierza zorganizować na własną rękę ucieczkę przed zagładą. Wiedzą, co zagraża naszej cywilizacji i postanowili ratować swoją skórę kosztem innych. — Na przykład? — Na przykład napadając na Arkę. — Trudno uwierzyć — rzekł pisarz. — Od dawien dawna człowiek nie skrzywdził człowieka. — Od dawien dawna — odezwał się astronom — człowiekowi nie groziło tak straszliwe niebezpieczeństwo. Instynkt samozachowawczy działa destruktywnie na zalety ducha. No cóż, będziemy się bronić. — Moi komandosi — przemówił znowu generał — to zacni chłopcy, świetnie przygotowani do obrony. Dysponują najnowocześniejszą bronią. Widzę, że znowu pan posmutniał. — To efekt wybiegania myślą w przyszłość — tłumaczył Aldis. — Zbyt wybujała wyobraźnia… Gdy kiedyś mój przyjaciel, profesor Sternus, skarżył się, że dokucza mu kolano, natychmiast zobaczyłem go bez jednej nogi. Umilkli, bo winda przywiozła na taras pierwszego oficera. Zasalutował i podał komandorowi kwadratowy kartonik. Vall przeczytał: „W drugim sektorze, kwadrat czwarty, na wysokości piętnastu tysięcy metrów — samolot. Ukrywa się nad chmurami”. — Hm… — mruknął generał i włączył radiotelefon. — Mencjusz do majora Hossena: „Nasze oczy wypatrzyły samolot w czwartym kwadracie. Proszę wysłać trójkę. Chciałbym poznać osobiście pilota tej nieznanej maszyny”. Ruchome platformy wyniosły na pierwszy pokład trzy odrzutowce myśliwskie. Kapitan spojrzał na zegarek. — Piąta minuta. Samoloty startują. Aldis zapytał: — Czy mogę uczestniczyć w rozmowie z tym pilotem? — Tak, oczywiście — zgodził się komandor. — Wkrótce zmuszą go do wodowania. — A jeżeli to nie hydroplan? — Wówczas poproszą grzecznie pilota, by katapultował się i wyłowią go z oceanu. PŁYNIE KU ZIEMI ŚWIATŁO–SYGNAŁ — Bardzo szybko zrezygnował z ucieczki — relacjonował major Hossen — wodował w wyznaczonym miejscu, samolot zabezpieczony, pilota przywieźliśmy motorówką. To młody, nieco wystraszony człowiek. — Wprowadzić! Do kajuty generała Mencjusza komandosi wprowadzili wysokiego mężczyznę w zielonym kombinezonie. — Proszę, niech pan usiądzie — Mencjusz wskazał fotel przy stole. — Oto komandor Vall, kapitan Niven — przedstawiał — pisarz Jon Aldis. Pragnie przysłuchać się naszej pogawędce. Interesuje pana literatura? — Literatura? — zdumienie pilota było szczere. — No, czyta pan zapewne od czasu do czasu powieści, opowiadania. Jak pańskie nazwisko? — Henryk Rodez. — Szybciej, szybciej! Stopień, nazwiska przełożonych, dlaczego szpiegował pan statek? — Nie szpiegowałem, mówię prawdę — zapewnił pilot. — Zabłądziłem. — Skąd pan leciał i dokąd? — Z przylądka Horn na wyspy Samoa. — W jakim celu? — Pilotuję samolot pocztowy Instytutu Oceanograficznego. — Droga prosta jak strzelił! — przemówił komandor. — Satelity zawieszone nad oceanem wskazują kierunek, niesłychanie trudno zabłądzić. — Jednak straciłem zupełnie orientację. Mówią prawdę, zupełnie straciłem. — A zatem — odezwał się generał — nasze samoloty pojawiły się w odpowiedniej chwili. — Jestem głęboko wdzięczny — pilot pochylił głowę — mówię prawdę, bardzo wdzięczny. — Jeszcze niżej! — generał podniósł głos — Niżej! — krzyczał. — Nie słyszysz?! Jak mówię niżej, to niżej! Dotknij nosem swoich kolan! — Ależ, generale — interweniował Aldis. — Proszę mi wybaczyć, lecz w ten sposób… — Właśnie w ten sposób — przerwał Mencjusz. — Chciał pan powiedzieć, że tak nie wolno, to nieludzkie. — Odnoszę wrażenie… — zaczął pisarz, lecz generał nie pozwolił mu dokończyć. Podszedł do pochylonego pilota i rozgarnął włosy na jego karku. — Spójrzcie! — zawołał. — Doskonale teraz widać otwór wentylacyjny ukryty we włosach. To sztuczny pilot, cyborg którejś tam klasy, wyspecjalizował się w mówieniu prawdy. Zabierzcie go — zwrócił do komandosów. — Zajmie się nim inżynier Wadim. Wstań! Pilot posłusznie wstał. — Idź do diabła! — ryknął Mencjusz. Pilot rozejrzał się i pomaszerował w kierunku generała. — Konstruktor — odezwał się milczący dotąd astronom — zaprogramował w maszynie poczucie humoru. — Zabawne — wymruczał generał. — On nie zrozumiał przenośni. — Co przeciętny cyborg wie o diabłach? — zapytał Sternus i sam sobie odpowiedział: — Przeciętny cyborg nic nie wie o diabłach, ale znałem osobiście robota–błazna, który na życzenie wybuchał śmiechem. Potrafił rozśmieszyć najbardziej ponurego człowieka. „Elektroniczny pierrot, myślał Aldis, zaprogramowany przez zespół ekspertów komików—liryków. Zabawia Dostojnych Uczonych, rozwesela smutne dzieci, zmusza do myślenia o czasie. …Pierrot stanął na rękach, na głowie, słabnie, błyskawica, piorun trafił w elektronicznego pierrota, dodał sił, rozzuchwalił. Pierrot postanowił skonstruować małego pierrota…” Silna detonacja nagle przerwała rozmyślania. Wszyscy wybiegli na pokład. — Eksplodował samolot cyborga! — zawołał komandor. — Zgodnie z poleceniem wodował w odległości dwóch kilometrów od statku. — Byliśmy ostrożni! — oficer pobladł, podbiegał do sztucznego pilota i wyrzucił go za burtę. — Kapitanie! Cała wstecz! Szybciej! Sprawnie wykonano manewr. Cyborg tonął. Ktoś krzyknął z dolnego pokładu: „Człowiek za burtą!” Minęły trzy, cztery minuty i na powierzchni oceanu wytrysnęła fontanna. — Osiemset metrów — obliczył na oko Mencjusz. — A niech to diabli, wiele nie brakowało. Naiwni niczym dzieci — powiedział kapitan Niven. — Ściągnęliśmy na siebie dwie bomby. — Więcej szczęścia niż rozumu — stwierdził sa—mokrytycznie generał. — Mamy do czynienia z podstępnym, bezlitosnym wrogiem. Zaterkotał telefon. — Do profesora Sternusa — zabrzmiał głos w słuchawce. — Sztuczny satelita przekazał informacje: „Gość kosmiczny zwiększył szybkość”. Tego dnia wieczorem Jon Aldis wyjął z walizki swoją powieść „Arkanois”. Przeczytał pierwszy i drugi rozdział, przejrzał trzeci. W czwartym planetoida uderza w Ziemię, woda zalewa lądy. „Nie przewidziałem spotkania z samolotem. Coraz więcej różnic między fikcją literacką a rzeczywistością. Na szczęście nie umiem odgadywać przyszłości. Jakże ponętne są niespodzianki. Błogosławiona nieświadomość dnia jutrzejszego. Jeśli będzie pochmurny, znikną cienie, jeżeli będzie słoneczny, odpocznę w cieniu drzewa. Jasnowidzenie byłoby dolegliwością trudną do zniesienia. Wiem, że jutro obdarzy mnie jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów córka znanego dyrygenta, a przecież wolałbym nie wiedzieć. Wiem, że pojutrze okaże się, iż moje obliczenia były błędne i wieloletnia praca zostanie zmarnowana. I co za korzyść z tej wiedzy. Nie wiedząc, dwa dni dłużej byłbym przekonany o swojej nieomylności”. Aldis położył się na tapczanie, zgasił światło. Na suficie zapłonął napis: „Życzę dobrej nocy. Wschód Słońca o piątej. Czy pragnie pan kontemplować o tej porze ocean?” — Pragnę spać — odrzekł ubawiony Aldis. — Spać długo i smacznie, co najmniej do dziewiątej, zrozumiałeś, TER? — Tak jest. Życzę pogodnych, kolorowych snów. Sny rzeczywiście były pogodne i barwne. Aldis śnił o raju utraconym. Kroczył szeroką aleją wysadzaną po obu stronach kwitnącymi jabłoniami. Bez trudu rozpoznał Drzewo Wiadomości Dobrego i Złego. Stały pod nim wazy srebrne, złote misy i patery oczekujące na owoce. Stąpał po kobiercach — szirwanach, depcząc walczące smoki. Aleja wiodła do alabastrowego pałacu, na dziedzińcu powitały go dziewczęta w purpurowych tunikach i wprowadziły do triklinium, spoczął na łożu biesiadnym, na sąsiednim leżała kobieta w białej szacie. Zanurzała długą słomkę w rytonie kształtu głowy baraniej i wydmuchiwała tęczowe bańki. Najpiękniejsza spadła na kolana Aldisa, strącił ją na marmurową posadzkę, podskoczywszy jak piłka, poczęła olbrzymieć. Aldis stał teraz w samym środku kryształowej kuli, która nagle pomknęła w górę. „Znakomity środek lokomocji, pomyślał. W dole zielona oaza otoczona czerwoną pustynią, w górze szafirowe niebo”. Buczenie syreny obudziło Aldisa. Napis na suficie informował: „Próbny alarm, bardzo przepraszamy, proszę włożyć żółty kombinezon”. Do kajuty wszedł steward TER. — Pomogę panu — zaproponował — w tym kombinezonie można utrzymać się na wodzie całą dobę nie czując chłodu. Jeszcze plecak z butlami tlenu i hełm. — Zazwyczaj kąpię się o ósmej rano. — Po ćwiczeniach przygotuję dla pana kąpiel — TER nie zrozumiał żartu — proszę za mną na pokład. — Błagam o wybaczenie — do Aldisa podszedł kapitan Niven. — Zastanawiałem się, czy obudzić pana, ale doszliśmy do wniosku, że to bardzo efektowne widowisko. Za godzinę wzejdzie słońce. — Niven włączył mikrofon. — Reflektory! — zawołał. Aldis zobaczył długie szeregi pasażerów w żółtych skafandrach, marynarzy w niebieskich uniformach. — Eskadra start! — zabrzmiał drugi rozkaz. Z czeluści statku na pokład startowy wynurzyły się samoloty. Platformy wyniosły dwanaście myśliwców. Niemal równocześnie oderwały się od pokładu i zatoczywszy koło nad Arką pomknęły na zachód. — Fregaty! — tym razem rozkaz wydał Mencjusz. Maszyna elektroniczna rozsunęła stalową kurtynę. Z hangaru na rufie wypłynął okręt wojenny z widocznymi wyrzutniami rakietowymi, a za nim drugi bliźniaczo podobny. — Kastor i Polluks — powiedział generał. — Te śliczne okręciki obronią nas przed niespodziankami na morzu. Są uzbrojone w wyrzutnie rakieto–torped, poczwórne wyrzutnie pocisków rakietowych o szybkości ponaddźwiękowej klasy morze—morze i morze— powietrze oraz działa różnego kalibru i sześciolufowe miotacze bomb głębinowych. Pora na trzeci rozkaz: — Łodzie podwodne! — Zdumiewające — odezwał się Aldis — ile może pomieścić w swoim brzuchu Arka Noego. Toż to pływająca forteca. — Pływające miasto z wojennym portem — rzekł generał. Atomowe łodzie podwodne będą chronić statek pod powierzchnią morza. Jak pan widzi, jesteśmy przygotowani na wszelkie ewentualności, a doświadczenie z bombami, którymi usiłowano nas zlikwidować, zaostrzyło naszą czujność. — Bomby mogły przecież poważnie uszkodzić statek — rzekł Aldis — a pan mówił, że Antagoniści zamierzają cudzym kosztem ratować własną skórę i opanować Arkę. — Odpowiednio zaprogramowana bomba–pilot miała unicestwić dowódców i wtedy zaistniałyby okoliczności sprzyjające opanowaniu Arki. — Pasażerowie do łodzi motorowych! — zawołał Niven. Marynarze formowali stuosobowe grupy, a generał komentował: — Umieszczamy pasażerów w motorowych łodziach ratunkowych na wypadek awarii maszyn, dzięki którym możemy statek przemienić w łódź podwodną. Arkę wyposażono w dwa zespoły elektroniczne sterujące zanurzeniem, prawdopodobieństwo uszkodzenia obu w tym samym czasie wydaje się minimalne. Gdy ulokowano pasażerów w motorówkach, potrójny gwizd syreny odwołał próbny alarm. — A samoloty, okręty, łodzie podwodne? — zapytał Aldis. — Co z nimi? — Pozostaną pod wodą, na wodzie i w powietrzu. Będą nas eskortować przez całą podróż. Zaledwie Aldis wrócił do kajuty, TER przekazał wiadomość z obserwatorium: „Obliczono, że orbita nieznanego ciała kosmicznego przetnie orbitę Ziemi za dwa tygodnie”. Nieznane ciało kosmiczne, kometa czy planetoida, czy statek kosmiczny, wysłany przez Inną Cywilizację Techniczną. Przez najbliższe dwa tygodnie będą rozmawiać o tym, usiłując rozwiązać problem. Będą myśleć, a natrętne myśli nawet w nocy nie dadzą spokoju. Czternaście koszmarnych dni, oczekiwanie na koniec świata. Profesor Sternus przypomniał wiersz Berangera, poety współczesnego Napoleonowi: Oto Bóg na nas kometę przysyła Nieunikniona zbliża się zagląda. Czuję już, czuję, jak niszcząca siła Uderza w ziemię i w gruzy ją składa Żegnajcie uczty, żywota sąsiedzi! Zostawcie wasze zatrute puchary! Dusze lękliwe, idźcie do spowiedzi. Potrzeba skończyć, bo nasz glob jest stary! — Zabawny wierszyk — powiedział komandor. — Proponuję zakończyć poranny spacer. Kapitan zaprasza do siebie na śniadanie. Pragnie przedstawić swoją żonę. — Będzie to śniadanie uroczyste — oznajmił generał. — Przed dwudziestoma laty byłem świadkiem na ślubie kapitana, wówczas porucznika wschodnio—północnej linii oceanicznej. Pozna pan — mówił do Aldisa — najmądrzejszą kobietę świata i co najdziwniejsze — uroczą i sympatyczną. — Hipatia Niven — rzekł astronom — nigdy nie opuszcza męża, razem podróżują, jest ichtiologiem, pracuje w Centralnym Instytucie Morskim. — Hipatia — wymruczał Aldis. — Oryginalne imię. — Imię pierwszej kobiety—astronoma — poinformował profesor. — Żyła w IV wieku w Aleksandrii. Prowadziła badania ruchu ciał niebieskich, została rozszarpana przez tłum za praktykowanie czarnej magii, osobiste kontakty z diabłem oraz współpracę z zagranicznymi czarnoksiężnikami, — Zapewne ojciec pani Niven był również astronomem. — Zgadłeś — odparł wszystkowiedzący Sternus — Joachim Lalande był kosmologiem. Za stołem kapitańskim zasiedli: Hipatia Niven, komandor Vall, Jon Aldis, generał Mencjusz, kapitan Niven, astronom, inżynier Wadim. Dwa fotele pozostały wolne. — Zobowiązany do zachowania tajemnicy — przemówił komandor — nie mogłem do tej pory wyjawić, że wśród pasażerów znajduje się koordynator Rady Dwunastu — Lucjusz. — Nie mogliśmy — skorygował generał — tylko trzech ludzie wiedziało o tym, Vall, Niven i ja. — Najrozumniejszy… — wymruczał po swojemu Aldis — jak go niektórzy nazywają. To rzeczywiście bardzo uroczyste śniadanie. Dla kogo zarezerwowano drugi fotel? — Dla sekretarza koordynatora — odparł Niven. — Wybaczcie, proszę, za chwilę wrócę z naszymi gośćmi. — To potrwa parę minut — powiedział astronom. — Reprezentacyjny apartament znajduje się na długim pokładzie. Odczytam tymczasem fragment zabawnej wypowiedzi Voltaire’a: „Niektórzy paryżanie zakomunikowali mi, że zbliża się koniec świata i że nastąpi to z pewnością 20 maja tego roku. Oczekują oni tego dnia komety, która zjawi się niespodziewanie z tyłu i przewróci nasz glob ziemski, zamieniając go w niedostrzegalny pył, jak rzekomo głosi ostrzeżenie Akademii Nauk, którego zresztą nigdy nie było. Nie ma rzeczy pewniejszej, ponieważ Johann Bernoulli w swojej Rozprawie o komecie przepowiedział, że kometa z 1680 roku powróci i spowoduje straszny pogrom na ziemi 17 maja 1719 roku. Jeżeli Johann Bernoulli omylił się, to tylko o pięćdziesiąt cztery lata i trzy dni. Widać z tego, że logika nakazuje oczekiwać końca świata albo 20 maja 1773 roku, albo jeszcze za lat kilka, któregokolwiek miesiąca, któregoś roku. Jeżeli zaś i tego dnia nie nastąpi koniec świata, to jednak można mieć nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze”. Śmiech obecnych zagłuszył ciche brzęczenie, sygnalizujące zbliżanie się windy. Nikt nie zauważył przybycia Lucjusza. Stał chwilę na progu salonu i śmiał się bezgłośnie. Aldis pierwszy dostrzegł koordynatora i szepnął do astronoma: — Lucjusz. Zapadła cisza. Wstali wszyscy, Hipatia powiedziała z wyrzutem do męża: — Mogłeś chociaż kaszlnąć, czy coś w tym rodzaju. — Kapitan — przemówił Lucjusz, witając się z żoną Nivena — cieszy się znakomitym zdrowiem, nie będzie kaszlał. Dzień dobry, Vall, dzień dobry, Mencjusz, znamy się od dawna, chętnie poznam pozostałych. Spełniono to życzenie. Niven wyszedł na chwilę i wrócił w towarzystwie kobiety: — Żona Lucjusza, Klodia — oznajmił — a jednocześnie jego najbardziej pracowity sekretarz. Aldis widział koordynatora na ekranach filmowych i telewizyjnych i doszedł do przekonania, że kamery zniekształciły nieco prawdziwy obraz. „W rzeczywistości, myślał Jon, wygląda o wiele korzystniej. To przystojny mężczyzna, o delikatnych, niemal kobiecych rysach twarzy. Niektórzy mówili o Lucjuszu: «Anioł«, inni — «Archanioł». Na anioła za barczysty, nie jest to również archanioł. Chętnie się śmieje, a bardzo często uśmiecha, po prostu rozumny człowiek”. Lucjusz tymczasem gawędził z astronomem. — Voltaire dodawał ducha przerażonym paryżanom, i słusznie. Pyszny pasztet, kto ustrzelił tego zająca? — Nie wiem na pewno — odparł komandor — ale prawdopodobnie Mencjusz, niewielu pozostało na świecie autentycznych generałów, którzy potrafią poradzić sobie z bronią palną. Poprzestano na uśmiechach, bo temat był drażliwy. — To tylko problem kalibru — odrzekł generał. — Przy pomocy maszyn elektronicznych trafię z odległości stu tysięcy kilometrów w każdy obiekt zbliżający się do Ziemi. Lucjusz spoważniał, odsunął talerz. Popijając kawę drobnymi łykami, mówił: — Rozważyliśmy i taką możliwość. Barsin, który czuwa nad przestrzenią międzyplanetarną wokół Ziemi, umieścił na satelitach, należących do systemu obronnego, wyrzutnie rakietowe. Przed dwustu laty obliczono, że pocisk termowodorowy zniszczy prawie każdą planetoidę. — Prawie każdą — powtórzył Aldis i westchnął. — Czytałem twoją powieść, Jonie. Zgodnie z przyjętym zwyczajem w obecności koordynatora i członków Rady Dwunastu wszyscy do wszystkich zwracali się po imieniu. — Zadziwiająca książka — mówił dalej Lucjusz. — Zastanawiająca. Pamiętam, pisałeś o próbach zniszczenia planetoidy, o nieudanych próbach. Trudno zniszczyć bryłę wielkości Australii. Dlatego wysłaliśmy dziesięć gwiazdolotów, by rozpoznały Przybysza. — Czy możemy zmienić kierunek lotu gościa kosmicznego? — zapytał Aldis. — Dowódca eskadry gwiazdolotów — odparł Lucjusz — otrzymał dwa zadania: Po zbadaniu nieznanego obiektu umocować na nim silniki rakietowe i skierować jak najdalej od naszej planety. Drugie zadanie: Zniszczyć! Być może, iż wielka szybkość komety uniemożliwi wykonanie tych zadań. Wówczas zostanie zbombardowana przez rakiety wystrzelone z satelitów. — A jeśli to statek kosmiczny? — rzekł Jon. — Jedna szansa na milion, jak powiadają nasi eksperci. — Lucjusz podał żonie jabłko. — Zjedz całe. Jeżeli to pojazd Innej Cywilizacji, powitamy go serdecznie. — Bardzo serdecznie — rzekł generał i zamyślił się. — To kometa — stwierdził astronom — przypuszczamy, że to kometa, nowa, nieznana, po raz pierwszy goszcząca w tych stronach. — Lub inne podobne ciało kosmiczne — Lucjusz odebrał żonie nożyk. — Już Babilończycy wiedzieli, że jabłek nie należy obierać. — Astronauci i niektórzy pisarze — uśmiechnął się do Aldisa — przypuszczają, że to gwiazdolot. Czytałem list jednego z wtajemniczonych ekspertów, kosmologów. Napisał: „Płynie ku Ziemi światło–sygnał wysoko rozwiniętej cywilizacji nieśmiertelnych. Proponuję powiedzieć o tym ludziom, niech dadzą wyraz swojej radości”. — Światło–sygnał — Lucjusz odgarnął z czoła” siwy kosmyk i zwracając się do żony zapytał: — Co myślisz o tym? — Interesujący, piękny pomysł — odparła. — Człowiek od dawna marzy o spotkaniu z kosmicznymi braćmi. — Powróćmy wszakże do rzeczywistości — mówił koordynator podnosząc kryształowy kielich wypełniony musującym szampanem. — Proponuję spełnić toast za Nivenów, za wasze dwadzieścia lat, które minęły, za szczęśliwe dni przyszłości. Przez kilka minut rozmawiano o rodzinach, o synach, wnukach, o ustawicznym odradzaniu się istoty ludzkiej. — Należymy do świata struktur zachowawczych i aktywnych — Aldis uważnie oglądał swoje dłonie. — Struktur zdolnych do wzrostu i rozwoju, do reprodukcji, do przekazywania nowym, oddzielającym się od nas organizmom cech własnej konstrukcji. Jesteśmy nieśmiertelni. — I nieco zatroskani — dodał Lucjusz. — Doskwiera nam lęk przed nieznanym niebezpieczeństwem, obawa przed zniszczeniem totalnym, uniemożliwiającym ponowne odrodzenie. Dlatego bronimy się przed zagładą. — Ludzie ciągle jeszcze nie wiedzą, co im zagraża — odezwał się astronom. — Panika bardzo utrudni działania obronne — oświadczył generał. — A jeżeli ktoś wywoła ją celowo? — profesor mimo woli ściszył głos. — Nie zapominajmy o doborze poinformowanych Antagonistach. — Słusznie — rzekł Lucjusz — o niczym nie wolno zapominać, a tym bardziej o wrogach. Vall wyznaczy prelegentów, spotkają się w kilkunastu grupach z pasażerami Arki i poinformują ich o Gościu z Kosmosu, o naszych poczynaniach, o działaniach zaczepno–odpornych. Zobaczymy, jak ludzie zareagują. NIEBIESKI KAMELEON Rozpoczął się Czas Wyjątkowy. Dla nielicznej grupy ludzi odpowiedzialnych za innych czas najintensywniejszego działania, bezustannej czujności, dyskretnie i spokojnie prowadzonej walki z nieznanym przeciwnikiem. Ten czas przemijał szybko, z niesłychaną pieczołowitością wypełniano godzinę po godzinie żmudnym gromadzeniem broni, wznoszeniem niezliczonej ilości fortec. Do dyspozycji zespołu astronomów oddano instytuty i laboratoria, które prowadziły badania nieznanego obiektu kosmicznego. „Jak najszybciej rozpoznać Gościa z Kosmosu — brzmiał rozkaz koordynatora Lucjusza. Drugi zespół astronautów badał możliwości jak najwcześniejszego dotarcia do tej być może planetoidy i zmiany jej orbity. Trzeci kolektyw uczonych kierował pracami nad ochroną ludności, realizując wskazania Rady Dwunastu. Pięćset gwiazdolotów już mknęło w stronę Marsa, do podziemnych miast zeszli przedstawiciele współczesnej cywilizacji. Skalne schrony pomieściły zaledwie osiem milionów nieco zdeprymowanych ludzi. Oficjalne wersje budziły coraz większe niedowierzanie. Pasażerowie Arki przyjęli nowinę o Gościu z Kosmosu ze spokojem, a nawet z humorem. — Świat potrwa jeszcze dwa tygodnie — mówili. — Te słowa wypowiedział niegdyś pan Beaumarchais, sławny komediopisarz. Często straszono nas kataklizmem kosmicznym. Przywykliśmy. Wierzymy w geniusz sterników, czuwających nad bezpieczeństwem mieszkańców Ziemi. Zapadła decyzja, by wiadomości o grożącym niebezpieczeństwie i o realizowanym już planie obrony przekazywać stopniowo do wiadomości publicznej. Dozowano umiejętnie prawdę, zdając sobie sprawę z tego, że panika mogłaby okazać się równie groźna w skutkach, co zderzenie z nieznanym obiektem kosmicznym. Zwyciężył zdrowy rozsądek i dobrze rozwinięte poczucie humoru. — Jesteśmy przygotowani na przyjęcie Gościa z Innego Świata — stwierdzali z zadowoleniem ludzie. — Powitamy go chlebem i solą, a jeśli zajdzie potrzeba, nuklearną salwą honorową. Na kosmicznych drogach coraz większy ruch. Nasi eksperci czuwają, by nie doszło do kraksy. Ośrodki informacyjne zwróciły największą uwagę na działania obronne. Minęły dwa dni, maszyny przekazały pierwsze lakoniczne meldunki: „Prawie wszędzie panuje spokój”. „W kilkunastu miejscowościach wyodrębniono ze społeczeństwa bardziej lękliwych i nerwowych, organizując dla nich atrakcyjne wycieczki w rejony wysokogórskie”. „Kobiety organizują Zespoły Ochrony Dzieci i Młodzieży”. „Do Głównego Centrum Dyspozycyjnego zgłosiło się dwanaście tysięcy specjalistów z różnych instytutów naukowych i technicznych. Pragną uczestniczyć we wszelkich działaniach obronnych”, „ludzie częściej spoglądają w niebo”. „Na tarasach wielu domów amatorzy— astronomowie ustawili lunety, przez które godzinami obserwują gwiazdy”. „Pokazy i wykłady w planetariach cieszą się coraz większym zainteresowaniem”. „Zaobserwowano powiększającą się frekwencję na spotkaniach z filozofami”. „Niektóre stocznie przyspieszyły budowę statków”. „Młode małżeństwa najchętniej wybierają się w podróż poślubną statkami panoceanicznych linii”. „W Paryżu wystawiono nową komedię muzyczną Kometa śmiechu”. „Stacje radiowe i telewizyjne rozpoczęły nadawanie audycji informujących o przebiegu badań nad nieznanym obiektem kosmicznym oraz o akcjach podjętych przez Zespół Ekspertów Czuwających nad Spokojem Mieszkańców Ziemi”. Całością poczynań kierował Lucjusz, koordynując działalność kontynentalnych ośrodków obronnych. Arka płynęła przedziwnym zygzakiem, klucząc po oceanie niczym lis tropiony przez sforę ogarów. Samoloty patrolowały niebo, okręty morze. — Czyżby nasi Antagoniści zrezygnowali z dalszych prób opanowania statku? — dziwił się profesor Sternus. — Jakże łatwo się zniechęcają. — Nie wywołuj wilka z lasu — przestrzegał Aldis. Wyszedł przed chwilą z basenu i biegał po pokładzie, pozostawiając mokre ślady stóp. — Oni tak szybko nie zrezygnują. — Przyniosłem płaszcz kąpielowy — oznajmił TER. — Czy zje pan śniadanie na pokładzie, czy w swojej kajucie? — Oczywiście na pokładzie. Przynieś leżaki. A. witam, komandorze! Jakie nowiny? — Brak nowin — dobra nowina — odparł Vall zdejmując czapkę i ocierając czoło. — Upał od samego rana. .— Uwielbiam słońce — rzekł Aldis — ale przed chwilą coś przysłoniło tarczę słoneczną i stoję w cieniu. Vall wytrzeszczył oczy, bo niebo było bezchmurne, o zachwycająco nieskazitelnym błękicie. — Oto przyczyna tego zjawiska! — zawołał pisarz podchodząc do astronoma. — Nos mego drogiego przyjaciela Sternusa, jego nos zasłonił Słońce! — Cieszy mnie twój dobry humor — odpowiedział astronom przeglądając się w szybie iluminatora. — Jakże jestem dumny z ozdoby mego oblicza. On i ja stanowimy nierozłączną i wielce dobraną parę. Byłeś świadkiem zaćmienia Słońca przez mój nos — profesor spoważniał. — Za godzinę Gość z Kosmosu przesunie się między Ziemią a Słońcem. Astrografy, refraktory i teleskopy, umieszczone na satelitach, przekażą nam fotografie sylwetki tajemniczego obiektu. — Tajemniczego? — Aldis złożył dłonie. — Obserwatoria na Ziemi i w przestrzeni międzyplanetarnej wyposażono w najdoskonalsze instrumenty astronomiczne, a niemniej doskonali specjaliści ciągle jeszcze nie wiedzą, kto nam pragnie złożyć wizytę. Czy tak trudno odróżnić kometę od planetoidy, czy nie można rozpoznać statku kosmicznego? — Bardzo trudno — odparł profesor. — Niesłychanie trudno. Niezidentyfikowany obiekt, Gość z Kosmosu, ciągle zmienia swój wygląd i zachowuje się jak kometa, jak planetoida i jak gwiazdolot. — Sternus wyjął z teczki kilkanaście fotografii. — Na tym zdjęciu — objaśniał — planetoida Eros o zdumiewającym kształcie cygara, przypominająca pojazd międzyplanetarny. Druga fotografia przedstawia Gościa z Kosmosu. Uderza podobieństwo do Erosa. — Byłby to gigantyczny statek kosmiczny — zauważył komandor. — Tak, trzydzieści pięć kilometrów długości, szesnaście szerokości i siedem wysokości. Takie właśnie są wymiary Erosa, lecz nie to zastanawia. Oto inna fotografia nieznanego przybysza. Tutaj widać dobrze jądro, głowę i warkocz. Klasyczny obraz komety. Na zdjęciu zrobionym sześć godzin później ogon zniknął. Oglądałem setki zdjęć komet, zwanych słusznie kameleonami niebieskimi. Niewielkie komety mają ledwo dostrzegalne krótkie warkocze, lub nie posiadają ich wcale. Gdy kometa zbliża się do Słońca, zjawia się warkocz i wydłuża, gdy oddala się, ogon maleje i zanika. Komety, niczym jaszczurki, potrafią regenerować swoje ogony. A teraz proszę spojrzeć na fotografię naszego Gościa. W miarę zbliżenia się do Słońca jaśnieje, lecz nie rozwija warkocza. Ozdoba ta wyrasta z głowy niby komety w momencie, gdy poczyna oddalać się od Gwiazdy Słonecznej. — Cokolwiek czyni — przemówił Aldis — zaskakuje swoim nietypowym zachowaniem, wywołując zrozumiałe zakłopotanie. — Długo by mówić o fanaberiach tego zadziwiającego obiektu. — Profesor schował fotografie. — Doprawdy, jak do tej pory nie potrafimy rozszyfrować jego pochodzenia. Dwukrotnie zmieniał szybkość, co jeszcze nie świadczy, że mamy do czynienia z gwiazdolotem. Zmienia również swój wygląd i nigdy nie wiadomo, czego można się po nim spodziewać. Sławna kometa Halley’a w roku 1910 przeszła pomiędzy Ziemią i Słońcem. Jej jednolite i nieprzejrzyste jądro powinno być widoczne na tle tarczy słonecznej jako czarny punkt. Obserwatorzy nie dostrzegli jednak nawet najsłabszego cienia. Wysnuli wtenczas wniosek, że średnica jądra wynosi około dwóch kilometrów. — Statek kosmiczny długości dwu tysięcy metrów — to brzmi prawdopodobniej — powiedział komandor. — Giganci z Innego Układu wyruszyli w podróż po Kosmosie — Aldis rozłożył kartkę papieru. — Wynotowałem kilka spostrzeżeń zwolenników hipotezy, że od dawien dawna nasz Układ Słoneczny odwiedzają Bracia Kosmiczni. Mowa tu o kometach, które zdaniem entuzjastów obcych cywilizacji przypominają niekiedy wielkie gwiazdoloty. Cytuję: „Jądro komety bywa zawsze otoczone wielką, mglistą masą, rozrzedzoną przy brzegach. Jest ona mniej więcej okrągłego kształtu, jaśniejsza przy jądrze, w czasie zbliżania się do Słońca często się wydłuża. Z tamtej mglistej masy strzela czasem od strony Słońca jasny promień, co nadaje komecie wygląd cebuli. Przy zbliżaniu się do Słońca jaskrawsze komety rozwijają swój cienki «cebulowy» warkocz w szeroki i długi ogon.” Komentarz autora: „Ogon czy strumień gazów pojazdu rakietowego? Silnik jonowy czy fotonowy, który promieniuje fotony światła?” — Aldis podniósł głowę i uśmiechnął się. Słuchano go z wielką uwagą. — Inny autor przypomina, że u niektórych komet zaobserwowano pojawienie się w krótkim czasie dwóch, a nawet trzech warkoczy. Dostrzeżono również, jak jądra wielkich komet wyrzucały co kilka godzin jasne obłoki, odpływające ku warkoczowi, gdzie rozpraszały się. Mądre księgi — mówił dalej — opowiadają o kometach, które rozmnażały się, ulegając podziałowi na części. Kometa Bieli widziana w latach 1772, 1815, 1826, 1832 w 1846 rozpadła się na dwie słabsze komety. Warkocze obu były równoległe, odległość między kometami wzrastała. Początkowo jedna była mniej jasna, mglista. Po trzech miesiącach słabsza stała się jaśniejsza od głównej komety i oddaliła się o połowę widocznej średnicy Księżyca. W roku 1852 ponownie pojawiły się, pędziły po dawnej orbicie, lecz tym razem jedna za drugą w znacznej od siebie odległości. Bliźniacze komety o cyklu siedmioletnim nie wróciły w 1859 roku. Nie widziano ich w 1865 roku, natomiast w siedem lat później, 27 listopada 1872 roku na Ziemię, przechodzącą blisko orbity komety, spadł deszcz meteorytów. Komentarz autora: „Od gwiazdolotu — matki odłączył się bliźniaczy pojazd. Szybowały razem, badając Kosmos. Po dwudziestu latach rozpadły się na tysiące odłamków. Była to kosmiczna katastrofa”. — Za chwilę skończę — Aldis odwrócił kartkę. — „W 1889 roku — czytał — kometa Brooksa rozdzieliła się na pięć części, wszystkie miały warkocze. Po następnych powrotach dostrzeżono jedną główną kometę. Pozostałe zniknęły”. Komentarz autora: „Wrócił tylko statek flagowy, a w każdym bądź razie zjawił się w polu naszego widzenia. Pojazdy towarzyszące otrzymały inne zadanie, bądź zaginęły w czasie eksploracji Kosmosu”. I jeszcze jedno spostrzeżenie — kontynuował Jon Aldis. — Komety poruszają się wśród planet w szczególny sposób, mianowicie odskakują jak gdyby na bok, gdy na swojej drodze napotykają masywną planetę. — Głosuję zatem za kometą! — zawołał komandor. — Dobre wychowanie na szczeblu kosmicznym wzbudza podziw i zachęca do nawiązania przyjacielskich kontaktów. — Hipoteza, utożsamiająca niektóre komety z gwiazdolotami jest moim zdaniem oczywistą fantazja — oświadczył Sternus. — Niejednokrotnie obserwowano, jak z wydzielonej przez jądro materii tworzy się głowa i warkocz komety. W kometach okresowych materia ta wydziela się stale i trwa to setki lat. Obliczono, że warkocz komety Halley’a, jeżeli założyć, iż składał się z drobnego pyłu, posiadał masę miliona ton, lub około stu ton, jeśli to był gaz. Mało prawdopodobne wydaje się przypuszczenie, że są to strumienie wyrzucane przez silniki rakietowe. — Bo ty myślisz kategoriami czysto ludzkimi — odparł Aldis. — Jaka cywilizacja może skonstruować pojazdy tak niepodobne do naszych statków kosmicznych? Długość warkocza komety Halley’a wynosiła w 1910 roku 30 milionów kilometrów. Myśl o silniku wyrzucającym taki strumień wydaje się absurdem. Twoi uczeni koledzy od kilku tysięcy lat badają Niebo. O ile dobrze pamiętam, kometę Halley’a zauważono w roku 2312 przed naszą erą. „Kiedy Noe miał 600 lat, potop nawiedził całą Ziemię. Wtedy ukazała się kometa w Rybach pod Jowiszem i przez 29 dni przebiegała wszystkie znaki zodiaku”. Tak podają mądre księgi. — Wraca do nas co 76 lat — przypomniał profesor. — Podziwialiśmy ją w 1986, 2054 i 2130 roku. Nigdy nie spóźnia się, nie zaskakuje przedwczesną, nie zapowiedzianą wizytą. Kiedyś zamierzano zbadać ją przy pomocy specjalnej sondy, lecz statek kosmiczny nie zdołał dotrzeć do jądra komety. Eksplodował w połowie drogi do wyznaczonego celu. Maszyny zdążyły przed katastrofą przekazać interesujący film. W jądrze komety nastąpił wybuch, w chwilę później wydobył się z jądra olśniewająco jasny obłok, z wzrastającą szybkością pomknął wzdłuż warkocza. Potem jądro wyrzuciło jedenaście obłoków, jeden za drugim. Ustało przekazywanie obrazów. Zdalnie sterowany pojazd rozerwała na strzępy nieznana siła. Kosmos strzeże tajemnicy komet. — Miejmy nadzieję — powiedział komandor, że nasze sondy zdołają zidentyfikować Przybysza z Kosmosu. Spotkanie jego z eskadrą nastąpi dokładnie za sześć dni, w odległości miliona kilometrów od Ziemi. — Jeżeli Niebieski Gość nie zmieni szybkości — dodał astronom — to prawdziwy kameleon. Wczoraj emanował czerwonym światłem, dzisiaj niebieskim. Wydłuża się, kurczy, powiększa, maleje, wysuwa ognisty jęzor, rozwija srebrzysty warkocz, a ty dziwisz się, że ciągle nie umiemy nazwać go po imieniu. Można by sądzić, że specjalnie ukrywa swoją prawdziwą twarz pod różnymi maskami. A może posiada cudowną umiejętność przeistaczania się, albo ulega niekontrolowanym przez siebie metamorfozom. Kapitan Niven otrzymał kolejny rozkaz: „Skierować statek w stronę Wyspy Wniebowstąpienia”. WYSPA WNIEBOWSTĄPIENIA W pomieszczeniach na drugim pokładzie wokół stanowiska dowodzenia rozmieszczono maszyny elektroniczne. Nawiązały natychmiast łączność z komputerami na lądzie i satelitami w przestrzeni międzyplanetarnej. Ze wszystkich stron świata i z Kosmosu płynął do koordynatora Lucjusza nieprzerwany strumień informacji. Sztab specjalistów analizował najistotniejsze wiadomości i proponował optymalne decyzje. Rozwijały one inicjatywy zmierzające do prawidłowego i skutecznego rozwiązania sytuacji konfliktowych o zasięgu lokalnym i ogólnoświatowym. Wybór optymalnych rozwiązań zależał od Lucjusza i Rady Dwunastu. Wykonanie rozkazów powierzono dowódcom Kontynentalnej Obrony przed Nieznanym Niebezpieczeństwem Zagrażającym Ziemi. Analiza fotografii sylwetki ciągle jeszcze niezidentyfikowanego obiektu kosmicznego wykazała, że jednolite i nieprzejrzyste jądro ma 60 kilometrów średnicy i przypomina swoim kształtem cygaro. Analizatory elektroniczne zwróciły uwagę na pewne podobieństwo do planetoidy Eros o wydłużonym kształcie. Niemal jednocześnie dowódca eskadry gwiazdolotów, które mknęły na spotkanie z gościem kosmicznym, przesłał wiadomość, że tajemniczy obiekt ponownie zwiększył szybkość. Badania widma głowy tej niby komety nie wykazały obecności molekuł węgla, cyjanu, wodorku węgla, azotu i hydroksylu. Nie zdołano również wykryć jakichkolwiek innych. — Oczywisty absurd — skomentował krótko Sternus. — Pierwszy, lecz nie ostatni — rzekł Lucjusz i rozwinął mapę Oceanu Atlantyckiego. — Jutro o świcie zobaczymy brzegi Wyspy Wniebowstąpienia. Co wiemy o niej, Niven? Kapitan zawiesił mapę na ścianie. Do saloniku wmaszerował Mencjusz, stanął na baczność przed koordynatorem, pochylił głowę przed jego żoną, zajętą programowaniem kolejnego wariantu działań obronnych, przywitał się z Aldisem i astronomem, by wreszcie spocząć w głębokim fotelu. — Wyspa Wniebowstąpienia, Ascension — rozpoczął Niven, wskazując niedostrzegalny prawie punkcik na Atlantyku — 1126 kilometrów na północny zachód od Wyspy Świętej Heleny, 1560 od zachodnich wybrzeży Afryki, 2335 od Ameryki Południowej. Pod koniec dwudziestego wieku wiodło tu skromny żywot kilkuset ludzi. W 2003 roku potężny wybuch wulkanu wyniósł ponad powierzchnię oceanu skały o czerwonym zabarwieniu, powiększając wyspę trzykrotnie do około 400 kilometrów kwadratowych. W kilka lat później rozpoczęto eksploatację miedzi, zbudowano drugie lotnisko, port, u podnóża skał wzniesiono miasto, które liczy obecnie dwadzieścia tysięcy mieszkańców. W Ascent — kontynuował kapitan — lądują samoloty lecące z Afryki do obu Ameryk, do portu zawijają statki z turystami i okręty czuwające nad spokojem tej strefy; badają przede wszystkim obszar częstych trzęsień podwodnych. — Dlaczego wybrano Wyspę Wniebowstąpienia? — zapytał Mencjusz. — Wolałbym zwiedzić inną, chociażby Świętej Heleny. Wniebowstąpienie — generał przymknął oczy. — Nie, nie umiem sobie tego wyobrazić. — Czego? — zaciekawienie astronoma rozweseliło Aldisa. — Wstępowania do nieba — wyjaśnił. — Mencjusz woli stąpać po ziemi, ewentualnie po pokładach Arki. — Prawda, jestem przecież generałem wojsk lądowo–morskich. Wezwałeś nas tutaj — zwrócił się do Lucjusza. — Czy otrzymam jakieś zadanie? — Tak — odrzekł koordynator. — Bardzo odpowiedzialne zadanie. Pokierujesz ewakuacją wyspy. Zabieramy na Arkę wszystkich mieszkańców Ascension. Pierwotny plan przewidywał umieszczenie na statku przedstawicieli sześciu kontynentów. Maszyny obliczyły, że spotkanie z Kosmicznym Przybyszem nastąpi za sześćdziesiąt godzin, jeżeli eskadra interwencyjna nie zdoła zmienię kierunku jego lotu, jeśli nie potrafimy go zniszczyć. — Pozostało nam niewiele czasu — stwierdził ze stoickim spokojem komandor Vall. Rozbłysnął ekran głównego monitora. Klodia odebrała sygnał wywoławczy od dowódcy rekonesansu międzyplanetarnego. — Pragnie z tobą mówić — powiedziała do męża. — Simeiz do Lucjusza — usłyszeli dźwięczny głos kosmonauty, a w sekundę później satelita przekazał obraz kierownika ekspedycji. — Jesteśmy zupełnie bezsilni — mówił wolno i wyraźnie. — Czy można przyczepić silnik do gwiazdy? — Sądzisz, że to gwiazda? — Ognista kula, płonąca błękitnym światłem pędzi ku Ziemi z ciągle wzrastającą szybkością. — Czy wysłaliście sondy? — zapytał Lucjusz. — Przemieniły się w obłok pary, z minuty na minutę wzrasta temperatura w gwiazdolotach. Czekam na rozkazy. Lucjusz nawiązał kontakt z ośrodkiem astronomicznym. Po krótkiej wymianie zdań podjęto decyzję: „Eskadra wycofa się i wejdzie na orbitę Księżyca”. — Odrobina księżycowego chłodu orzeźwi załogę — powiedział Simeiz i dodał: — Ciążą nam nieco pociski nuklearne. A gdyby tak pozostawić je na trasie przelotu komety? — Znakomity pomysł! — zawołał generał. — Oni chcą zaminować drogę wiodącą do Ziemi. Koordynator przekonsultował propozycję Simeiza z zespołem ekspertów. Odpowiedź była negatywna. — Nie umiemy przewidzieć skutków eksplozji — uzasadniał Lucjusz. — Mogą powiększyć zagrożenie. Ognia nie gasi się ogniem. Kierunek — Księżyc! Wykonać rozkaz! — zakończył koordynator. Po południu Mencjusz otrzymał depeszę: „Widzimy wasze samoloty i okręty. Nie zdołają powstrzymać rakiety pilotowanej przez odpowiednio zaprogramowanego robota. Sterowany pocisk zniszczy Arkę”. — Pertraktować — polecił Lucjusz — a my tymczasem znikniemy pod wodą. — Jakie są wasze warunki? — dialog z Antagonistami prowadził komandor. „Doprowadzić statek do wyznaczonego przez nas miejsca” — brzmiała odpowiedź. „Co dalej?” — zapytał Vall. „Nie zamierzamy z wami dyskutować, albo wykonacie nasze polecenia, albo zniszczymy Arkę”. „Przekażę to ultimatum Lucjuszowi”. „Pośpiesz się. Za piętnaście minut wystrzelimy rakietę”. Minęło dziesięć minut. Arka zanurzyła się w oceanie i łagodnie opadła na piaszczyste dno. — Gdy minie kwadrans — rzekł Lucjusz — wystrzelą rakietę, nie po to, by trafić, bo zależy im na statku zdolnym do nawigacji, lecz by nas przestraszyć i zmusić do uległości. — Dzięki temu pociskowi — tłumaczył Aldisowi generał — dojdziemy, jak po nitce do kłębka, do wyrzutni rakietowej i być może zlokalizujemy siedzibę Antagonistów. Niven spojrzał na zegar. — Dochodzi piętnasta minuta — powiedział. — A jeżeli odkryją fortel? — zaniepokoił się astronom. — Jesteśmy przygotowani na różne ewentualności — odparł Lucjusz. — Oni są przerażeni, dlatego słabi i na pewno… — umilkł. Dowódca Obrony Statku meldował: „W polu widzenia rakieta. Nadlatuje z północo– wschodu. Wysokość dziewięć tysięcy metrów. Stacje obserwacyjne za kilka sekund ustalą miejsce startu. Proponuję zniszczyć pocisk w powietrzu”. — Zgoda — odpowiedział Mencjusz wymieniwszy spojrzenie z koordynatorem. W chwilę później usłyszeli daleki wybuch i głos dowódcy: „Trafiony”. Antagoniści przemówili dopiero po upływie kwadransa: „To było ostrzeżenie. Następnych rakiet nie zdołacie zniszczyć. Chcemy rozmawiać z głównodowodzącym”. Komandor Vall wyraził pragnienie rozpoczęcia pertraktacji. „Płyńcie w kierunku Wyspy Wniebowstąpienia — brzmiała odpowiedź — kolejna informacja za godzinę”. „Tak jest — zrozumiałem — odrzekł Vall. — Dostosujemy się do waszych życzeń”. „Nic mądrzejszego nie możecie uczynić” — zakończono rozmowę. — Dysponujemy więc — odezwał się Lucjusz — sześćdziesięcioma minutami. Czy zdołano ustalić, skąd wystrzelono pocisk? — Z Wyspy Świętej Heleny — poinformował generał. — Sytuacja szczególna — stwierdził koordynator. — Co o tym myślisz? — zapytał żonę. — Grozi nam tak wiele niebezpieczeństw — odparła, że poczną się wreszcie wzajemnie neutralizować. Największe, kosmiczne, wyzwoliło lokalne. Najchętniej — mówiła Klodia — skierowałabym kometę na Antagonistów. — Znakomite rozwiązanie — profesor Sternus roześmiał się. — Nie dysponujemy jednak takimi możliwościami. — Pragnę poznać twoje myśli, Vall — rzekł Lucjusz. — Przed nami Wyspa Wniebowstąpienia — rozpoczął komandor. — I, być może, płyniemy prosto w paszczę lwa. — Szakala — poprawił Aldis. — Za nami — mówił dalej Vall — wyrzutnie rakietowe na Wyspie Świętej Heleny. Nad nami Gość z Kosmosu. — Co proponujesz? — zapytał Lucjusz. — Albo zaatakować, bo to podobno zdaniem niektórych strategów najlepsza forma obrony, albo płynąć głęboko pod wodą, ominąć Wyspę Wniebowstąpienia i zniknąć. — A co się stanie z mieszkańcami wyspy? — przypomniał Aldis. — Czy można głośno myśleć? — Będziemy wdzięczni — rzekł koordynator. — Mów, proszę. — Zastanawiałem się nad zbiegiem okoliczności. Zgodnie z poleceniem płyniemy ku Wyspie Wniebowstąpienia, by ją ewakuować, bo spotkanie z nieznanym obiektem kosmicznym nastąpi wcześniej, niż sądzono. Jednocześnie grupa łotrów spod ciemnej gwiazdy wyznacza ten sam kierunek. Czy wiedzą o zamierzonej ewakuacji? Czy wejdą na Arkę z tłumem mieszkańców wyspy? Dlaczego więc ujawnili przedwcześnie swoje zamiary? Mogli to przecież uczynić po wejściu na statek. — Słusznie — zgodził się Mencjusz. — A zatem nic nie wiedzą o naszych planach i dlatego kierują statek w stronę wyspy, dokąd płyniemy. — Bądź wiedzą o wszystkim i pragną wykorzystać ewakuację dla swoich celów — powiedziała Klodia i Aldis nie po raz pierwszy skonstatował w duchu: „Ta kobieta posiada godną pozazdroszczenia zdolność przewidywania”. — Tak, to możliwe — rzekł Vall. — Oni wykorzystają zamieszanie, a ewakuację utrudnią, lub uniemożliwią jej przeprowadzenie. — Są zdolni do każdego łotrostwa! — generał uderzył pięścią w otwartą dłoń. — Do najgorszego. Pragną opanować statek i pozbyć się pasażerów. Im mniej ludzi na Arce, tym lepiej dla piratów, bo dłużej zdołają przetrwać. — Jak twoim zdaniem należy postąpić? — spytał koordynator. — Zniszczyć wyrzutnie rakietowe, najbliższa baza w Afryce powinna wysłać oddział interwencyjny. Opanuje Wyspę Świętej Heleny w ciągu godziny i niebezpieczeństwo strzału w plecy zostanie zażegnane. Wróg, częściowo rozbrojony, straci pewność siebie — generał podszedł do mapy. — Zbliżamy się do Wyspy Wniebowstąpienia. Od pierwszej chwili nie wzbudzała mojej sympatii, moglibyśmy ją ominąć, płynąc prosto na północ, ale musimy zabrać na statek ponad dwadzieścia tysięcy wyspiarzy. — Dwadzieścia tysięcy ludzkich istnień — powiedziała Klodia. — Nie mamy wyboru — mówił Mencjusz. — Jestem przekonany, że zapowiedziany przez Antagonistów komunikat będzie zawierał dane, które umożliwią skuteczną kontrakcję.. Któżby to pomyślał — dodał na zakończenie — że pod koniec dwudziestego czwartego wieka pojawią się terroryści i piraci. — Płyniemy w dalszym ciągu pod wodą — zadecydował Lucjusz. — Poinformujcie o naszej sytuacji Centralny Ośrodek Dyspozycyjny. Antagoniści z podziwu godną punktualnością przekazali trzeci komunikat: „Jutro o siódmej wpłyniecie do Zatoki Miedzianej. Zakotwiczyć statek w odległości czterech kilometrów od Wyspy Wniebowstąpienia. Nawiążemy z wami kontakt o ósmej”. — Czas pomyśleć o odpoczynku — powiedział Lucjusz. — Jutro czeka nas trudny dzień. Aldis zajrzał do sali restauracyjnej. Niemal wszystkie stoliki były zajęte. Do pisarza podszedł kelner. — Podam panu kolację w palmiarni — zaproponował. — Tam o wiele spokojniej. — Nie jestem głodny. — Nie należy obciążać żołądka przed snem — kelner był rozmowny — lecz warto na pewno wzmocnić organizm. — Ja też tak myślę — zgodził się Aldis, doszedłszy do przekonania, że uprzejmy kelner tak łatwo nie zrezygnuje. — Podam panu omlet, prawdziwe arcydzieło szefa kuchni. — Świetnie. — Zamiast konfitury radziłbym kilka kropel ponczu, a po omlecie gorzką herbatę, znakomitą kompozycję stworzoną z siedmiu gatunków. Aldis podziękował. W palmiarni usiadł przy stoliku w pobliżu fontanny. Na sztucznym niebie migotały gwiazdy. Wschód sztucznego księżyca powitało rechotanie prawdziwych żab. W takiej atmosferze można spokojnie pogawędzić ze sobą. Do końca świata pozostało pięćdziesiąt osiem godzin. Aldis uświadomił sobie, że skończył w tym roku pięćdziesiąt lat. „Obliczam, rozpoczął monolog wewnętrzny, istota ludzka w chwilach krytycznych dokonuje podsumowań. Liczy. Niegdyś nazywano takie działanie rachunkiem sumienia, lub obrachunkiem z własną przeszłością. Wyższa matematyka, liczydło metafizyczne, kalkulator retrospektywny. Napisałem tyle a tyle książek, ileś tam stron. One miały przetrwać, egzystując samodzielnie poza autorem. Rzeczy i utrwalone w rzeczach myśli trwają o wiele dłużej od ludzi. …Lecz książki spłoną, żar stopi stalowe konstrukcje wspaniałych bibliotek. Czy gwiazdoloty, które mkną w stronę Marsa, zabrały mikrofilmy książek? Kto zdoła przeżyć kataklizm kosmiczny? Czy rzeczywiście kataklizm? W 1968 roku dwukilometrowa planetoida Ikar zbliżyła się do Ziemi na odległość 6 milionów kilometrów. Obliczono z wielką dokładnością, co nastąpi, jeśli planetoida nagle zmieni orbitę i spadnie na Ziemię: »Do kolizji dojdzie 9 czerwca o godzinie 6.25, 4 tysiące kilometrów na zachód od Florydy. Ikar wyżłobił trzydziestokilometrowy krater, zatapiając wybrzeża Ameryki i Europy. W czasie zderzenia zostanie wyzwolona energia o mocy 500 miliardów ton trotylu«. Podobno średnica nieznanego obiektu kosmicznego wynosi 60 kilometrów. Przez całe stulecia uczeni nie mogli odżałować aleksandryjskiej biblioteki”. — Życzę panu smacznego — usłyszał Aldis głos kelnera. — Szef kuchni włożył w ten omlet całe serce. Kelner nie odchodził, więc Jon skosztował kawałek omletu. Przez chwilę milczał, wreszcie przemówił: — Wspaniały! Prawdziwy rarytas. Przypomina przysłowie o Neapolu. — O Neapolu? — zdziwił się kelner. — „Zobaczyć Neapol i umrzeć”. — Mam nadzieję — rzekł poważnie zaniepokojony kelner — że nie poprzestanie pan na oglądaniu tej wyśmienitej potrawy. — Nie poprzestanę — obiecał Aldis. Kelner odszedł, wrócił po minucie. Stawiając czajnik z herbatą i filiżankę, oświadczył: — Nie wolno umierać przedwcześnie, nawet po tak smacznym omlecie. Kto wie, co przyniesie jutro. Aldis delektował się omletem z kilkoma kroplami ponczu i rozmyślał: „Nikt po mnie nie zapłacze, bo — po pierwsze — nikt nie zdąży zapłakać, po drugie — jestem sam. Najbliższa rodzina dawno przeniosła się do wieczności. Przyjaciele płaczą nad sobą, co zajmuje im tak wiele czasu, że nie starcza go dla innych. Niektórzy mędrcy pouczają: «Człowiek jest nieśmiertelny». Inni, nie mniej uczeni, głoszą: «Człowiek jest nieśmiertelny do pewnego stopnia». Są i tacy, którzy mówią: «Wszechświat jest nieśmiertelny, a więc istota ludzka w harmonii z Jednią trwa nieskończenie». Kiedyś niesforny uczeń zapytał mistrza: «Czy wzbogacając Kosmos sobą, zachowam pamięć o Katarzynie, o jej wdziękach i namiętności? Czy unoszony przez wiatr słoneczny będę się ekscytować wspomnieniem zabaw dziecięcych? Czy w mojej pamięci pozostanie obraz gbura Staniosa oraz kilku innych idiotów?». Mistrz nie odpowiedział na te pytania. Problem pozostał nie rozwiązany do dzisiaj.” Aldis uśmiechnął się do własnych myśli. Z tego miejsca można powitać koniec świata w pogodnym nastroju. Po ulicach miasta, które opuścił wbrew własnej woli, szwendaly się psy. Pierwsze wyczują niebezpieczeństwo i rozpoczną koncert. Podobno Wszechświat sam z siebie może wyjaśnić całkowicie wszystko, co wytwarza, oraz wszystko, co w nim osiąga swój rozkwit, a więc również życie i myśli. Sztuczny wiatr poruszył prawdziwe liście plam. W półmroku zieleń szarzeje, fontanna emanuje błękitnym światłem, niczym najgorętsze gwiazdy o niebieskiej barwie. Maszyny obliczyły, że zderzenie z jądrem komety o średnicy dwudziestu kilometrów może zdarzyć się raz na pięćdziesiąt milionów lat, albo raz na sto milionów. A zatem szansa spotkania niewielka. Żałować czy cieszyć się? Według niektórych uczonych komety przynoszą życie: związki węgla z azotem, wodorem i tlenem, substancje podstawowe, umożliwiające powstanie materii ożywionej. Z czeluści Kosmosu, z życiodajnych oceanów Wszechświata płyną fregaty z nasionami. Wyrosną z nich miliardy żywych konstrukcji: owady i dinozaury, ptaki i mamuty, kwiaty i ludzie. Aldis usłyszał dyskretne chrząknięcie i otworzył oczy. — Omlet i herbata sprzyjają medytacjom — kelner pochylił się i dokończył półgłosem: — Minęła północ. — Tak, tak, pora spać — Aldis ziewnął. — Przepraszam, odurzył mnie zapach kwiatów. W kajucie otworzył Księgą rozważań o Bycie na przypadkowej stronie i przeczytał: „Anaksymander z Miletu głosił, iż «zasadą» materii i pierwotnym elementem wszechrzeczy jest apeiron, bezkres, nieokreśloność. Z tej to pierwotnej substancji pochodzą nieboskłon i światy. Apeiron zdaje się całkowicie stanowić o przyczynie powstawania i procesie niweczenia we Wszechświecie…” — Jonie — rzekł Aldis do siebie — ogarnia cię coraz większa senność, a bronisz się by nie usnąć. Szkoda cennych minut. Czy można spać w przededniu końca świata? Wehikuł czasu pędzi na złamanie karku. Nie co dzień człowiek ogląda kataklizm kosmiczny. Nie wolno spać. Apeiron, apeiron — mamrotał. — Nie wolno spać — powtórzył i zasnął. APEIRON ZNACZY BEZKRES Apeiron znaczy bezkres lub nieokreśloność. Stoisz na najwyższym pokładzie, statek wypłynął na powierzchnię Oceanu tuż przed wschodem słońca, a tym patrzysz przed siebie, bo tam, za horyzontem skryła się Wyspa Wniebowstąpienia, ku której płyniecie z szybkością pięćdziesięciu węzłów na godzinę. — Słońce już wzeszło, dzień dobry panie Aldis, mam nadzieję, że spał pan dobrze. Czy podać kawę? Czy szklankę soku? Pan milczy, nie będę przeszkadzał. W prawej kieszeni pańskiej marynarki zainstalowano mikrostację odbiorczo–nadawczą. Proszę zawołać głośno: „TER”, a natychmiast zjawię się, by panu usłużyć. Odszedł, można znowu spokojnie pomyśleć, skoncentrować uwagę na przemijaniu. Bezcenne są minuty. Banalne słońce, w banalny sposób złoci morze Apeiron znaczy bezkres. Gdy patrzę z najwyższego pokładu na ocean, bezmiar wody zdumiewa, wywołuje dziwną tęsknotę. Za czym? Lucjusz rozmawiał w nocy z rezydentem Ascension — Amanem. „Mieszkańcy są przygotowani do ewakuacji. Cieszą się. Kobiety z dziećmi na rękach oczekują na molo. Wstały przed świtem, by zobaczyć Arkę. Przez miasto przemaszerowały orkiestry z pochodniami. Capstrzyk rozbudził prawie wszystkich. Wyszli na ulice i biegną za orkiestrami, które podążają do portu” — relacjonował Aman. Do zatoki wpłynęły okręty wojenne, a dopiero za nimi Arka. Statki, barki, holowniki, łodzie przewiozą dwadzieścia kilka tysięcy ludzi na Arkę. Wyspa opustoszeje. Pozostaną łąki, rzeki i czerwone góry. Gdyby można teraz, w tej chwili, zrozumieć sens tego, co nas otacza! Dokucza przeświadczenie, że nastąpi to zaraz, natychmiast. Sens sam się objawi, bo tu i tam, wszędzie czas przemija, rozwijając pergamin pokryty hieroglifami. Umiesz odczytywać hieroglify, potrafisz rozszyfrować tajne pismo? — Dzień dobry Jonie, co za cudowne powietrze. — Koniec samotności, twój przyjaciel, profesor Sternus, również cierpi na bezsenność. No, uśmiechnij się, przywitaj dobrym słowem. Milczysz. Astronom nie przerwie milczenia. Oddycha głęboko, rozgląda się. Podziwia świat, niebo, ocean, słońce. — O czym myślisz, profesorze7 — Patrzę. — Bezmyślnie? — Widzę barwy, grę świateł na wodzie, kopułę firmamentu, białą burtę statku i twoje zaróżowione uszy. O czym tu myśleć. — Nie spałeś. — Obserwowałem gościa z Kosmosu, satelita przesłał nowe fotografie, to chyba kometa, płonie błękitnym światłem. Fascynujące — astronom otulił szyję żółtym szalem. — Co fascynujące? — Ten wspaniały, żywy błękit. — Proponuję filiżankę czegoś gorącego — na pokładzie znowu zjawił się TER, chociaż nikt go nie wzywał. — Dobrze — powiedział astronom i odwróciwszy się nieoczekiwanie, zapytał patrząc stewardowi w oczy: — Jak przeminęła noc? — Dziękuję. Wyłączyłem się zgodnie z programem na pięć godzin. Tak długo spał pisarz Aldis. Czy podać coś do kawy? — Kruche rogaliki — odparł profesor. Aldis pochylił się, wyprostował, zatoczył ramionami dwa koła, podniósł lewą nogę, prawą — raz, dwa, trzy — liczył, maszerując w miejscu. — No, gimnastykuj się — zachęcał przyjaciela. — Na co czekasz? Ruch to życie, więc ruszajmy się. Biegnij za mną! Dwukrotnie okrążyli pokład. Zegar umieszczony na wieży radarowej wydzwonił melodyjnie szóstą. Przystanęli pod mostkiem kapitańskim. Astronom ciężko dyszał. Aldis śmiał się. Z pomieszczeń sztabu operacyjnego wyszedł generał Mencjusz. — Wyspa na horyzoncie! — zawołał. — Spójrzcie, ta brunatna linia, to brzegi Wyspy Wniebowstąpienia. — Prolog rozstrzygnięcia — powiedział Aldis. Winda przywiozła na najwyższy pokład Lucjusza z żoną. — Piękny widok — stwierdził. — Pod wodą nieprzeniknione ciemności, tutaj jasność. Jesteś trochę nieobecny — zwrócił się do Aldisa. — Zafrapowany Czasem? — Prologiem — rzekł pisarz. — Rozpoczął się prolog rozstrzygnięcia. — Zapewne — Lucjusz podniósł głowę i patrząc w niebo, mówił: — Stamtąd płynie wszystko, prologi, epilogi. Kosmiczny młyn pracuje bez wytchnienia. — Nie zmrużyłeś oka — zatroszczył się generał. — Pracował — odpowiedziała Klodia. — Rozmawiał z Dwunastoma, z kierownikami ośrodków kontynentalnych i z dowódcą eskadry, która wkrótce wyląduje na Marsie. — Aldis zna wartość czasu teraźniejszego — rzekł koordynator. — To wartość szczególna, nie wolno zmarnotrawić ani jednej minuty. — Apeiron znaczy bezkres — odparł Jon. — Ciągle jesteś nieobecny — Lucjusz podszedł do Aldisa. — O czym myślisz? — O przemijaniu. Czas teraźniejszy istnieje tylko na zatrzymanej taśmie filmowej, gdzie wszystko znieruchomiało. — Ty przedwcześnie umierasz. — Nie, nie — Aldis zaprzeczył gwałtownie. — Przebywam jednocześnie w dwóch światach: Rzeczywistym i Wyimaginowanym, które, być może, są jednym światem. Widzę strumień płynący z Przyszłości, nie mogę dostrzec źródeł. Nadmierna jasność oślepia, nieprzenikniona ciemność trwoży, a bezkres wypełniony mrokiem i światłem parzy i mrozi, kto zdoła przetrwać kosmiczne temperatury. Składam się z dziesięciu do dwudziestej siódmej potęgi atomów. Czy ocaleje choć jeden? — Nie wiemy, co przyniesie Gość z Kosmosu — przemówił astronom. — Może inną formę życia. Od dawna obserwujemy Wszechświat, badamy bliższe i dalsze okolice przestrzeni międzyplanetarnej. Poznaliśmy niektóre niebezpieczeństwa i siły chroniące nas przed zniszczeniem. Wiatr słoneczny tworzy wokół Układu Słonecznego kulistą osłonę magnetyczną, skutecznie broniącą Ziemię przed ultra twardymi, śmiertelnymi promieniami kosmicznymi, a ziemska magnetosfera uniemożliwia przenikanie śmiercionośnych promieni, produkowanych przez reaktor atomowy Słońca. Wierzę, że i teraz Kosmos wystąpi w roli obrońcy. — A przed ludźmi sami się obronimy — zakończył generał. — W nocy oddziały interwencyjne lądowały na Wyspie Świętej Heleny. Wyrzutnie rakietowe zrównano z ziemią, trwają rozmowy z mieszkańcami wyspy. Szukamy inspiratorów. — Wkrótce wpłyniemy do Zatoki Miedzianej — rzekł koordynator. — Co proponujesz, generale? — Powrót na stanowisko dowodzenia — odrzekł Mencjusz. — Nasze okręty już wpłynęły do portu, samoloty krążą nad lotniskiem. Na tarasie najwyższego pokładu pozostał tylko Aldis. „Zieleń i czerwień, myślał, przyglądając się uważnie wyspie, cynobrowe góry nad zatoką, seledynowa równina. Z tej odległości nie widać jeszcze szczegółów. Płyniemy wolno, rzec można majestatycznie. Wyspa ogromnieje, godzina siódma. Słońce dodaje otuchy, rozgrzewa krew, niebezpieczeństwo wydaje się coraz odleglejsze.” — Kometa zmieniła kierunek! — rozległ się wrzask Sternusa. — Minie Ziemię w odległości osiemdziesięciu tysięcy kilometrów! — Astronom, sam podobny do rozżarzonego meteora, przeleciał przez pokład i zniknął w drzwiach obserwatorium. „Osiemdziesiąt tysięcy kilometrów. Unikniemy zderzenia, nie dojdzie do bezpośredniej kolizji, ale nieznane ciało kosmiczne przemknie blisko Ziemi, bardzo blisko. Któż może wiedzieć, jakie to wywoła zakłócenia?” Rozważania Aldisa przerwał bezceremonialnie kapitan Niven. — Do kajuty! Szybciej! — Co się stało?! — Nie zdążymy wpłynąć do portu. Kometa ponownie zmieniła kierunek lotu i szybkość. Krytyczny moment przeczekamy pod wodą. — Ile nam pozostało czasu? — Kilkanaście minut. Dokładnie czternaście minut. Jak sensownie wykorzystać każdą minutę, by nie uronić ani jednej sekundy? …Trzy minuty medytacji w absolutnej samotności. Niech będzie pozdrowione „t’ien” sprowadzające spokój w okresie najwyższego niepokoju. Czy trawi mnie niepokój? Czy odczuwam lęk? Nie, jest we mnie po prostu „t’ien”. Przed trzema tysiącami lat słowo „fien” tłumaczono: duchy przodków, niebo, przyroda, siły nadprzyrodzone. Dla Konfuncjusza pojęcie to oznaczało bezosobową siłę etyczną, istniejącą w naturze Wszechświata i wyzwoloną przez Kosmos w istotach ludzkich. T’ien darzy sympatią sprawiedliwość człowieka. Ongiś był jeden t’en–tsy, syn niebios, dzisiaj każdy, kto odnajdzie w sobie pierwiastek niebiański, nazywany przez ekspertów kosmicznym punktem kontaktowym, staje się t’ien–tsy, dzieckiem Wszechświata, ale nawet wówczas, gdy ograniczona wrażliwość lub otępienie utrudniają nawiązanie kontaktu z Kosmosem, nawet wtedy człowiek należy do rodziny t’ien–tsy. T’ien to źródło siły. Delikatne pukanie wyrwało Aldisa z zadumy. Powiedział „proszę” i do kajuty wszedł profesor Sternus. — Minęła zaledwie minuta — powiedział Aldis patrząc na zegarek. — Zaledwie? — astronom usiadł w fotelu i westchnął. — To westchnienie ulgi — wyjaśnił. — Nareszcie kilkanaście minut błogiej bezczynności. Wytłumacz to „zaledwie”. — Postanowiłem medytować przez trzy minuty. — O czym? — O t’ien Konfuncjusza, o kontaktach z Kosmosem. — Kosmos pragnie nawiązać z nami bliższy kontakt. Arka opadła na dno oceanu. Zamknąłem obserwatorium i przyszedłem tutaj, by zginąć, lub przeżyć w towarzystwie istoty myślącej. — Co słychać w radiu, co widać w telewizji? — Komunikat za komunikatem, stacje telewizyjne zatrudniły pogodnych, dowcipnych spikerów i legiony humorystów. Bawią ludzi, i cały świat, no, prawie cały świat, zaśmiewa się do łez. — Cóż, lepiej skonać od śmiechu, niż umrzeć ze strachu — powiedział Aldis i włączył telewizor. „Godzina siódma trzydzieści czasu środkowo–atlantyckiego — poinformowała urocza spikerka. — Dokładnie za dziesięć minut zobaczymy najwspanialszą kometę stulecia z odległości osiemdziesięciu tysięcy kilometrów. Na firmamencie pojawi się druga kula słoneczna emanująca błękitnym światłem. Kometa będzie widoczna przez niespełna godzinę, po czym zniknie za horyzontem. Prawdopodobnie warkocz komety muśnie naszą planetę. Warto przypomnieć, że kometa Halley’a w dniu 19 maja 1910 roku minęła Ziemię w odległości dwudziestu czterech milionów kilometrów i w tymże dniu otuliła swoim płaszczem nasz glob. Podobne wydarzenie miało miejsce w 2130 roku i również nic się nie stało, a badania atmosfery nie wykryły żadnych gazów. Uczeni twierdzą, że o wiele niebezpieczniej sze były dymy zatruwające powietrze w drugiej połowie dwudziestego wieku. Warkocz komety, przez który Ziemia przejdzie za osiem minut…” Głos umilkł, urocza twarzyczka spikerki rozpłynęła się we mgle, ekran pociemniał. Aldis uśmiechnął się do przyjaciela. — Zakłócenia lokalne czy kosmiczne? — próbował odgadnąć. — Awaria telewizora czy koniec świata? Astronom milczał wpatrując się w ekran. „Mój wisielczy humor nie rozweselił Sternusa, rozmyślał pisarz. Opanował go lęk, to zrozumiałe, pobladł, oddech przyspieszony, co chwila zwilża językiem wargi, pokasłuje, palce lewej dłoni kurczowo obejmują poręcz fotela, prawa zupełnie bezwładna spoczywa na kolanie, silnie przekrwione białka oczu. I on nie spał tej nocy, odwraca głowę i patrzy na mnie, usiłuje coś powiedzieć, lecz z zaciśniętej krtani nie może wydobyć słowa, spogląda na zegar, podam mu środek uspakajający, trzeba ratować śmiertelnie przerażonego człowieka. Strach godny pozazdroszczenia. On boi się, więc jeszcze żyje. Dlaczego nie odczuwam lęku? Ta zdumiewająca obojętność nie została wyzwolona przez odwagę. Kataklizm zniszczy Ziemię. Unicestwi miliardy ludzkich istnień. I wtedy może nastąpi oczekiwany „dalszy ciąg”, kolejna egzystencja na Planecie Ekstraktu Myśli Refleksyjnych niczym nie skażonej świadomości własnego trwania w nowym, coraz wolniej przemijającym czasie. Planeta obraca się leniwie wokół swojej osi i po ekscentrycznej elipsie toczy sio dookoła Podwójnego Słońca. Profesor mówi coś do mnie. Dlaczego nie słyszę jego głosu? …Apeiron znaczy bezkres. Rzeczy przemieniają się na powrót w to, z czego powstały, wyrównując straty i swoim kosztem uzupełniają sobie wzajemnie ubytki materii odpowiednio do wyznaczonego im czasu. W tym ustawicznym ruchu giną i powstają światy”. Do Aldisa dotarł wreszcie głos Sternusa: — Wkrótce poznamy Absolutną Przestrzeń i Absolutny Czas. — Tak sądzisz? — Gdzie istnieje zegar, który wskazuje Czas Absolutny? — Na stu miliardach gwiazd naszej Galaktyki, n milionach innych Galaktyk. Jest to zegar wodorowy. Pamiętasz, wszystko zaczęło się od wodoru. Do kajuty wkroczył steward TER, przyniósł dwa skafandry z połyskliwej materii, przypominającej stal. — Chronią przed szkodliwymi promieniami kosmicznymi — wyjaśnił. — Proszę pospieszyć się, komandor Vall oczekuje w sali Teatr a Opery i Tańca. Dwa tysiące pasażerów Arki słuchało w skupieniu komandora. Stał na scenie, tuż przy rampie. — Ta sala nie mogła pomieścić wszystkich, dlatego podzieliliśmy naszą społeczność na dwie grupy. Z mniejszą rozmawia Klodia, żona Lucjusza. — Vall pochylił głowę. — Podziwiam swój skafander. Wyglądam jak średniowieczny rycerz — roześmiał się. — Wy również. Kwiat rycerstwa, pozdrawiam zgromadzonych tutaj rycerzy. Nasze matki, żony, córki zostały zaproszone na spotkanie z Klodią. „Czyżby oszalał?”, myślał zdumiony Aldis i szepnął do nie mniej zdziwionego astronoma: — Co tutaj się dzieje? Komandor jak gdyby usłyszał to pytanie. — Najwyższa pora zaspokoić waszą ciekawość — mówił już bez uśmiechu. — Piętnaście minut temu nieznana kometa przemknęła między Ziemią a Księżycem. Przenikliwa jasność oślepiła wielu ludzi, którzy wbrew ostrzeżeniom oglądali zjawisko bez odpowiednich okularów. Kometa wbrew przewidywaniom była widoczna zaledwie przez sześć minut. Temperatura na zachodniej półkuli podniosła się do 80 stopni, na szczęście trwało to krótko. Błękitna kula ciągnie za sobą warkocz, srebrzysty welon, który otoczył zewsząd Ziemię. Obserwatoria na satelitach przekazały informację o wzmożonym radioaktywnym promieniowaniu. Z jądra komety, gdy mijała Ziemię, wytrysnął ognisty strumień, kilka gigantycznych kropel spadło na Atlantyk. Po zetknięciu się z powierzchnią wody przybrały kształt błękitnych, przeźroczystych baniek o przeciętnej średnicy pięćdziesięciu kilometrów. „Mój sen, przypomniał sobie Aldis, sen o bańkach mydlanych!” — Są podobne — mówił komandor — do olbrzymich, kulistych czaszy; klosze z niebieskiego kryształu unoszą się na falach oceanu niczym fantastyczne pęcherze, cztery krople spłynęły z Kosmosu na Ziemię. Jedna z nich opadła na Wyspę Wniebowstąpienia. Wtedy właśnie pogasły ekrany telewizorów. Za kilka minut Arka wypłynie na powierzchnię. — Czy nie rozsądniej pozostać pod wodą? — zapytał astronom. — Rozsądniej — zgodził się Vall. — Jednak mieszkańcom wyspy grozi nieznane niebezpieczeństwo. Jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy. Zauważyli tylko, że niebo nad wyspą nieco pociemniało, błękit stał się intensywniejszy. Możemy pozostać na dnie oceanu w pobliżu wyspy i przetrwać pod wodą pięć do sześciu lat. Ludność Ascension, jak przypuszczają nasi uczeni, zginie w ciągu kilku miesięcy. — Dlaczego nikt z zewnątrz nie pospieszy im z pomocą? — zapytał Aldis. — Bo nikt z zewnątrz nie może przedostać się przez ścianę czaszy. Okręt, który niebacznie zbliżył się do kosmicznego klosza, został odrzucony i zatonął. Załogę uratowano. Wysłano wówczas zdalnie sterowany samolot. Elektromagnetyczne wiry wtrąciły go do oceanu. — No a my? — odezwał się profesor. — Czy możemy bezkarnie zbliżyć się do wyspy ? — Tak — odparł komandor — ponieważ, podobnie jak wyspa, znajdujemy się wewnątrz kuli. Ewakuacja odwołana. Zapadła jednogłośna decyzja: ..Jak najszybciej udzielić wszechstronnej pomocy mieszkańcom Wyspy Wniebowstąpienia”. — Błękitne słońce! — zawołała Hipalia, gdy Arka wypłynęła na powierzchnię oceanu. — Niebieskie światło. Niebo spadło na Ziemię. „Dzień dobry Aldis, wytrzeszczasz oczy, bo widok niecodzienny. Tysiące ludzi w srebrnych skafandrach; stojąc przy burtach podziwiają szafirowy krajobraz. Dobrze widać brzegi Ascension, ożywiony ruch w porcie, wieże radarowe lotniska, tłumy ludzi na piaszczystym wybrzeżu, kolorowe żagle jachtów manewrujących po lazurowych wodach za—loki. Doprawdy, zbłękitniał cały świat, unicestwiając biel. Białe mury domów, białe obłoki i białe włosy starców stały się niebieskie. Niebieszczy się promenada nadmorska otaczająca półkolem: dzielnicę portową. Dwudziestotysięczna stolica Wyspy Wniebowstąpienia tonie dosłownie w niebieskości.” Zaledwie Arka wynurzyła się z oceanu, otoczyły ją holowniki i łodzie. Kapitan Niven po naradzie z pilotami postanowił jak najbliżej podpłynąć do portu. Statek zakotwiczono w odległości trzech kilometrów od przystani Instytutu Oceanograficznego. Generał Mencjusz wydał rozkaz opuszczenia na wodę barek desantowych. Przewiozą na ląd komandosów i pasażerów Arki, cztery tysiące ludzi w srebrnych skafandrach. „Dzień błękitny, Jonie Aldis, Niebieska Kometa uroniła cztery niebieskie łzy. Spłynęły po niebieskiej brodzie na ocean. Legenda o Kosmicznych Pielgrzymach staje się rzeczywistością. Oto tkwisz w samym środku Niewiadomoczego. Widzisz lepiej i dalej, słyszysz wyraźniej, czujesz intensywniej. Ktoś kiedyś zwrócił uwagę, że TO rozpoczyna się zazwyczaj od szczególnego rezonansu, jakim rozbrzmiewa każda harmonia dźwięków, od jasności, przede wszystkim od jasności w oczach i jasności umysłu. Jak gdyby wiatr kosmiczny otworzył okno. Rzeczywistość przenika wszystkie zmysły. Do twoich uszu docierają coraz bardziej wyraziste dźwięki, do nozdrzy zapach żywicy, ziół, kwiatów, gorącego piasku, wilgotnej ziemi, ludzi i zwierząt, powietrza — do oczu wielowymiarowe obrazy, coraz intensywniejsze barwy. Co za cudowne uczucie, objawienie Jedności, olśnienie współtrwaniem z wszechrzeczami i wszechistnieniem, ekscytacja ponadczasowym bytem. Cokolwiek przeżyjemy na tej wyspie pod Kosmicznym Kloszem, pozostanie w Rzeczywistości.” — Zadumałeś się — Aldis słyszy głos Lucjusza. — Tak, staram się utrwalić w pamięci ten obraz, każdy najdrobniejszy nawet szczegół panoramy oglądanej z najwyższego pokładu Arki. Przez niebieską kopułę, rozpostartą nad wyspą i zatoką, swobodnie przepływają obłoki. — Tracimy kontakt radiowy i telewizyjny z ośrodkami kontynentalnymi — poinformował komandor Vall. — Umilkły stacje na satelitach. Przed chwilą odebraliśmy ostatnią depeszę z Centrum Analiz Atmosfery: „Stale wzrasta promieniowanie radioaktywne”. — A u nas maleje! — zawołał profesor Sternus. — Kometa stworzyła dookoła wyspy płaszcz ochronny. Jeśli już mówimy o ochronie, czy problem Antagonistów został pomyślnie rozwiązany? — Sam się rozwiązał — odparł generał. — Gdziekolwiek są, czy na wyspie, czy poza „kloszem”, ich agresywne plany straciły sens. — Kosmos czuwa nad nami — powiedziała Klodia, wywołując rozmaite reakcje. Lucjusz dobrotliwie pokiwał głową, astronom wzniósł oczy ku niebu i westchnął, komandor poprawił hełm i oświadczył: — Badania atmosfery pod kloszem wykazały obecność trujących gazów — cyjanu i metanu. Podniosła się również temperatura. Ściany bańki czy kosmicznego balonu przepuszczają na szczęście powietrze. Silny wiatr oczyścił atmosferę, trudno przewidzieć, czy Kosmos zechce nas ocalić. — Zabieramy ze sobą skafandry dla mieszkańców wyspy, im szybciej je założą, tym lepiej. — Mencjusz podniósł prawą dłoń i wydał rozkaz: „Wszyscy do barek desantowych!”. W REZYDENCJI AMANA Dwadzieścia tysięcy ludzi paradowało po ulicach portowego miasta w srebrnych skafandrach i niebieskich hełmach. Dzieci ulokowano w namiotach. Uszyte z tej samej materii co skafandry chroniły skutecznie przed radioaktywnym promieniowaniem, szkodliwymi gazami i wysoką temperaturą. Aman, rezydent wyspy, chichotał wzruszony: — Jesteście cudowni, wspaniali. Zawdzięczamy wam życie, radość nasza… — Być może przedwczesna — przerwał generał. — Jeszcze nie rozwikłaliśmy zagadki kosmicznego pęcherza. Niegdyś komety nazywano „workami pustki”. Okazało się tymczasem, że w tym worku jest pełno niespodzianek, niczym w puszce Pandory. Bezustannie analizujemy skład chemiczny atmosfery pod kloszem, usiłujemy zgłębić tajemnicę otoczki, próbujemy zrozumieć prawa rządzące tym zdumiewającym zjawiskiem. Aman złożył dłonie i powiedział: — Jestem przekonany, że zdołacie pokonać wszelkie przeszkody. Rozumni ocalą wyspę przed zagładą. Pochyliwszy głowę przed Lucjuszem, zapewniał. — Możesz dowolnie rozporządzać moją osobą i moim sztabem. Wykonamy każdy twój rozkaz. — Nie wydaję rozkazów — odrzekł koordynator, — Jak dobrze wiesz, kierowałem działalnością Rady Dwunastu, współpracując z kontynentalnymi ośrodkami. Od kilku godzin jestem twoim gościem, jesteśmy — poprawił się Lucjusz — moi przyjaciele, najbliżsi współpracownicy, pasażerowie i załoga Arki. Bądź więc, jak dotąd, gospodarzem — zakończył. — Dobrze, będę gospodarzem, zgodnie z twoim życzeniem — Aman napełnił puchary musującym winem. — Kieruj wszakże każdym moim krokiem, wspieraj radą. Za ocalenie! — Rezydent jednym haustem opróżnił kielich, kciukiem lewej dłoni otarł usta. — Zgodnie z pradawnym zwyczajem powinienem dostojnemu gościowi życzyć: „Niech kwiat róży zakwitnie pod twoim oknem”, ale oddałem do waszej dyspozycji apartamenty na trzydziestym piętrze tego budynku — Aman wybuchnął śmiechem i długo nie mógł się uspokoić. — Stare przysłowie — przemówił Aldis — powie da: „Nadmiar słońca sprawia, że człowiek szuka odpoczynku w cieniu źdźbła trawy”. Twoja gościnność zawstydza. Rezydent spoważniał: — Błagam o wybaczenie. Brak umiaru to moja największa wada. Nie umiem opanować radości. Tylu wspaniałych ludzi… — umilkł, roześmiał się, walnął pięścią w stół, aż podskoczyły talerze. — Znowu to samo! Jestem niepoprawny, ale nie gniewajcie się. Jedzcie, pijcie, nie zważając na moją gadaninę, przez wiele dni żyliśmy w straszliwym napięciu, niepewności — zwierzał się. — Dzień dzisiejszy przyniósł odprężenie. Pałac rezydenta wzniesiono na wzgórzu nad zatoką. Był to czterdziestokondygnacyjny niebotyk, mieszczący prywatne apartamenty Amana i biura administratorów wyspy. Rezydent oddał do dyspozycji Lucjusza dwa piętra. Pasażerów Arki rozmieszczono w willach wyspiarzy. Komandosi zajęli strategiczne punkty wyspy: lotniska, port, stację radiowo– telewizyjną, centralę telefoniczną, elektrownie, ośrodek meteo. Uczeni pozostali na Arce pod opieką kapitana Nivena i pięciuset marynarzy. Rozważny Mencjusz pamiętał o Antagonistach. Aman, delikatnie mówiąc, nie wzbudził w generale entuzjazmu. — Obrzydliwy tłuścioch. Już dawno zwalczyliśmy chorobę otyłości! On przypomina postacie z minionych epok, łysy, gruby, rży niczym koń, gestykuluje, cóż to za człowiek? — Spontaniczny — odparł Lucjusz. — Zaledwie oddalił się, pozwalając nam odpocząć po sutym obiedzie, obgadujemy go. Jest po prostu rubaszny, bezpośredni, żywiołowy, powiedziałbym: pełnokrwisty. — Ocieka słodyczą — generał nie ustępował. — To hipokryta. — Przeżył trudne godziny — do rozmowy włączył się Aldis. — To stan euforii, cieszy się, że żyje i zdaje sobie sprawę, jak wiele nam zawdzięcza. — Szczęśliwemu zbiegowi okoliczności — sprostował koordynator — Kometa zmieniła nasze plany, zmuszając Arkę do przerwania podróży dookoła świata. Popłynęliśmy ku Wyspie Wniebowstąpienia, ponieważ była najbliżej. Pierwszą potyczkę wygraliśmy, spadla wysoka temperatura, trujące gazy zniknęły, klosz nie dopuszcza radioaktywnych promieni. — Słońce zbliża się ku zachodowi — powiedziała Klodia. Za panoramiczną szybą ciemniało błękitne niebo, przybierając barwę fioletu. — Kto wie, co przyniesie noc — odezwał się komandor Vall. — Powinniśmy wrócić na statek. — Przenocujemy tutaj — rzekł Lucjusz. — Apartamenty mamy wygodne. — Czy bezpieczne? — generał miał wątpliwości. — Za chwilę Aman przemówi do mieszkańców wyspy — koordynator włączył ekran. — Sądzę, że warto tego posłuchać. Przed kamerami pojawił się rozpromieniony Aman. — Kobiety i mężczyźni — rozpoczął — mówię do wszystkich! Arka Noego stała się dla nas prawdziwym wybawieniem. Dzięki skafandrom przetrwaliśmy najtrudniejsze godziny. Podziękowałem Lucjuszowi. Ludzie, którzy zeszli z Arki, by ratować mieszkańców wyspy, narażali swoje życie. Mogli pozostać pod wodą, na dnie oceanu i spokojnie przeczekać najgroźniejsze chwile. Nie uczynili tego — Aman podniósł ramiona, jak gdyby niebo wzywał na świadka. — Nigdy nie zdołamy spłacić długu wdzięczności. Matki nie będą oglądały męczarni swoich dzieci. Mężczyźni nie stracą swoich kobiet. Nasze płuca nie wchłonęły trujących gazów, nasze ciała nie zostały porażone śmiertelnymi promieniami. Mądrzy, szlachetni, wspaniali ludzie. Dysponują najnowszymi zdobyczami współczesnej wiedzy i techniki. Tylko oni potrafią uchronić nas przed nieznanym zagrożeniem. Pamiętajcie o tym, są nie tylko naszymi gośćmi. Są naszym wybawieniem, życiem. — Aman odetchnął głębiej, był autentycznie przejęty. Lucjusz powiedział: — Spójrzcie, on ma łzy w oczach. Cóż to za soczysta, barwna postać. — Dobry aktor — wymruczał nieprzejednany generał. — Wie, co robi — rzekł Vall. Rezydent opanował wzruszenie i mówił dalej: — Są naszym życiem, będą bronić tego życia, jutro, pojutrze, tak długo, jak to będzie konieczne. Nie pozostaniemy biernymi obserwatorami. Spełnimy każde ich życzenie. Współpracujcie z nimi. Kometa odizolowała wyspę od całego świata. Nie możemy wydostać się spod klosza. Wszystkie drogi zostały odcięte. Samoloty, statki, łodzie podwodne stały się bezużyteczne. Nie wiemy, co przyniesie jutro, co nam grozi. Ludzie z Arki będą bronić ludzi z wyspy. Bądźcie wdzięczni, przyjacielscy. Dbajcie o gości, jak o samych siebie. Aman wysunął szczękę, przez kilka sekund wpatrywał się w kamerę, usiłując nadać swej twarzy jak najgroźniejszy wyraz. Wreszcie podniósłszy prawą dłoń, rozcapierzył palce i powiedział bardzo głośno i bardzo wyraźnie: — Dbajcie o nich, jak o palce swoich dłoni, jak o swoje serce, jak o swoje trzewia. — Po czym zniknął z ekranu. — Czy masz jeszcze wątpliwości? — zapytał Lucjusz zwracając się do generała. — Mam inne wątpliwości. — Mianowicie? — Dlaczego Aman zadał sobie tyle trudu, by przekonać wyspiarzy o oczywistych faktach, czyżby im nie dowierzał? Lucjusz milczał, patrzył na żonę. Klodia stała przy oknie, obserwując malejący ruch uliczny. Ludzie wracali do domów, srebrne skafandry połyskiwały czerwienią. Błękitne światło dnia przygasło, dominował teraz szkarłat, zachód wydłużał fioletowe cienie. Słońce niknęło za horyzontem i nagle zapanowały ciemności. — Awaria elektrowni — odezwał się profesor Sternus. — Widocznie turbulencje i wiry magnetyczne w osłonie rozpostartej nad wyspą spowodowały zakłócenia w dostawie prądu. Proponuję… — nie dokończył, bo wszędzie rozbłysły jaskrawe lampy. — Szybko uporali się z awarią — stwierdził Vall. Zamierzał jeszcze coś powiedzieć, ale Lucjusz, przyłożywszy palec do ust, wskazał oczami Klodię. Skryła twarz w dłoniach. Usłyszeli ciche nucenie, a potem szept: — Słyszę melodię, ktoś śpiewa, nie, mówi. Tak, mówi, nie mogę rozróżnić słów, to niezrozumiały bełkot, muzyka milknie. Rozumiem — powiedziała głośno, podnosząc głowę. — Ktoś z tamtej strony próbuje nawiązać ze mną kontakt telepatyczny. — Usiądź, odpocznij — prosił Lucjusz. — Dzień był męczący. — Słyszę głos, docierają do mnie pojedyncze słowa — Klodia znieruchomiała. — „Bądźcie… ostrożni” — mówiła wolno — „Antagoniści… na… Wyspie… Wniebowstąpienia”. Minęła godzina, miejscowe zegary wskazywały jedenastą. Po niebie płynął dobrze widoczny sierp księżyca, można było również dostrzec pojedyncze gwiazdy. Lucjusz rozmawiał z komandorem: — Barsin, mój pierwszy zastępca, zna telepatyczne zdolności Klodii. Zdołał nawiązać z nią kontakt i przekazał ostrzeżenie. — Twoja żona potrafi odbierać myśli — rzekł Vall. — A czy może je także przekazywać? — Próbowała, lecz bezskutecznie. — Troszczą się o nas, więc żyją. — Na pewno walczą z niebezpieczeństwem. — I zwyciężą. — Pocieszacie się wzajemnie — do pokoju wszedł generał. — W mieście panuje spokój — informował. — Wyspiarze, zgodnie z poleceniem Amana, udali się na spoczynek w skafandrach. Marynarze patrolują ulice. Sondy analizują atmosferę. Wykryły obecność ozonu. Powietrze, jak po burzy, balsamiczne. — Przynosisz dobre wieści — rzekł koordynator — lecz w dalszym ciągu utrzymujesz stan ostrego pogotowia. — To konieczna ostrożność — odparł Menjcusz — czterdzieści osiem godzin w rynsztunku —bojowym. Co słychać po tamtej stronie? Jak poradzili sobie z warkoczern komety? — Osłabienie Klodii sprawiło, że przerwała seans. Jutro nawiążemy łączność z Barsinem — Lucjusz uchylił drzwi do sypialni. — Przed godziną zasnęła — przekroczył próg. — Generale! Vall! — usłyszeli wołanie — szybko do mnie! Klodia leżała na szerokim tapczanie, oddychała spokojnie, rytmicznie. Twarz i obnażone ramiona emanowały różowym światłem. — Aureola… — wyszeptał zdumiony komandor. — Lucjusz wzruszył ramionami. — Dziwna fluorescencja. Wbrew poleceniu zdjęła skafander — pochylił się nad żoną, — Śpi, nie słyszy naszych głosów. Wezwij helikopter — polecił generałowi. — Przeniesiemy ją do kliniki na Arce. Co godzina nadawać komunikaty przez radio: „Nie wolno zdejmować skafandrów”. Obudźcie Sternusa i Aldisa. Dzisiejszą noc spędzimy na statku. Klodia westchnęła. — Helikopter! — powtórzył koordynator. Mencjusz wybiegł z pokoju. Zaspany jeszcze astronom z trudem wgramolił«się do helikoptera, który wylądował na dachu rezydencji Amana. Aldis dwukrotnie interweniował, ustawiając stopy przyjaciela na szczeblach drabinki. — Nie często wspinam się jak kot — usprawiedliwiał się profesor. — Wolę schody. Lucjusz sam wniósł śpiącą żonę i ułożył ją na fotelach. — Co za nieszczęście — biadolił Aman. — Dlaczego zdjęła skafander? Jak mógłbym pomóc? — Czuwając nad bezpieczeństwem wyspy — odrzekł koordynator. — Opuszczacie mnie? Nie podołam, nie podołam — jęczał. — Pozostanie generał — odparł zniecierpliwiony Lucjusz — i prawie cztery tysiące ludzi z Arki. Do jutra! Startuj! — zawołał do pilota i maszyna pomknęła nad dachami domów ku zatoce. „Śpiąca królewna, rozmyślał Aldis, patrząc na Klodię. Co za idiotyczne skojarzenie. Godny podziwu ten Lucjusz, skąd czerpie siły, spokój. Lot z wyspy na statek trwa osiem minut. Niegdyś filozofowie mówili: — «Człowiek jest bytem. A skoro jest bytem i zarazem sam sobie nie może zdać sprawy ze swego istnienia, Bogiem bowiem nie jest, świadczy tym samym o swych brakach i swej zależności od innego bytu, bo nicość nie może przecież zdać sprawy z istnienia człowieka. Mniej nie może zdać sprawy z więcej; chyba, że ktoś chce się wyrzec korzystania z rozumu». W oddali światła wyspy, patrzę na śpiącą Klodię, na milczącego Lucjusza, na zasypiającego astronoma, na skupioną twarz Valla. Układam w myślach mozaikę czasu minionego: rodzinne miasto, zagracony pokój, sterty książek, koty wygrzewające się w słońcu na progach domów, kolorowe chorągiewki rozwieszone nad ulicami, latarnia morska, Arka Noego, płyniemy po Atlantyku, płyniemy pod wodą, pertraktacje z Antagonistami, kometa, Wyspa Wniebowstąpienia. …Grupy dwuatomowe CO, CH, CN łączą się z różnymi pierwiastkami w łańcuchy proste, bądź złocone, wydłużone lub zamknięte. Osiągają niekiedy fantastyczne ciężary drobinowe, dochodzące do wielu milionów. Stąd ta” niezwykła zmienność form. Proteiny cechuje Proteuszowa zmienność. Już widać światła Arki. Wracamy do domu. Sternus kiedyś powiedział: — Ty nie masz domu. Pięćdziesiąt lat straszliwej samotności. Zbagatelizowałeś własną nieśmiertelność, istota pozbawiona «dalszego ciągu». W kim odrodzisz się? Gdzie twoi synowie? Ilu masz wnuków? A może wierzysz w wędrówkę dusz? Któregoś dnia szerzej otworzysz oczy i zobaczysz przez liście piaszczystą drogę w lesie, dzieci bawiące się pod twoimi konarami. Przyszły tutaj z kundlem. Zaintrygował go zapach pozostawiony przez łasicę. Obwąchuje twój pień, podnosi tylną nogę i sika Zbutwiejesz. W twoich gałęziach ptaki uplotły gniazdo. Karmią pisklęta. Powód do dumy. Co za różnorodność przeżyć. Przebogata skala doznań. Od upokorzeń do upojenia. Tam, w dole, na prymitywnym parterze — kundel. Tu, w górze, na elitarnym dachu — ptaki. …Przyjrzyj się dobrze śpiącej Klodii, Lucjuszowi, przypatrz się pasażerom helikoptera. Za pilotem profesor Sternus, przy nim komandor Vall. Twarze tych ludzi uduchowione, rysy subtelne. W każdej sytuacji potrafią zachować spokój; jakże doskonale panują nad swymi nerwami. Patrząc na dobie, odgadują twoje myśli. Wysublimowane, arcyinteligentne istoty, posiadają wspaniałą umiejętność zachowania dystansu do wszelkich wydarzeń. Jakim cudem, Jonie Aldis, znalazłeś się na dachu wśród ptaków?” — O czym myślisz? — astronom zaniepokoił się milczeniem przyjaciela. — Ciągle jeszcze myślę o sobie i podziwiam tych którzy myślą o innych. — Nikt z nas, idąc samotnie własną drogą, nie dotrze do swego najgłębszego centrum — przemówił Lucjusz. — Odnajdziemy je tam, gdzie zbiegają się drogi świadomej i dobrowolnie jednomyślnej gromady ludzkiej. Aldis odpowiedział w myślach: „Złota myśl w takiej chwili, to nieludzkie”. Helikopter unosił się już nad Arką. Reflektory wskazywały miejsce lądowania. WIEŻA HOMEOSTAŁÓW Letargiczny sen Klodii trwał trzy doby. Zdaniem lekarzy… Aldis uśmiechnął się, przeglądał właśnie diagnozy opracowane przez specjalistów i specjalne maszyny elektroniczne. Spełniając prośbę koordynatora, gromadził materiały do książki. — Wydałem polecenie — mówił Lucjusz — by wszyscy jak najrzetelniej współpracowali z tobą. Żadnych tajemnic, pełna informacja o bieżących wydarzeniach, będę wdzięczny, jeśli w tej książce znajdą się twoje osobiste refleksje, możliwie szczegółowe opisy naszych przeżyć, a także najważniejsze dokumenty. Niezależnie od oficjalnego dziennika prowadzonego przez kapitana Nivena i kroniki, którą pisze komandor Vall. Bądź wszechobecny — prosił Lucjusz. — Bądź przy mnie. Nie zadowoli nas rola biernego obserwatora. Chętnie posłuchamy twoich opinii, dziel się z nami swoimi myślami, współpracuj. Coraz aktywniej uczestniczył więc Aldis w działaniach podejmowanych przez Lucjusza, stając się jego zastępcą do spraw szczególnej wagi. Brał udział w częstych posiedzeniach Kolektywu Dowódców, w analizowaniu i w programowaniu. Wieczorem zamykał się w swojej kajucie, by w spokoju uporządkować materiały, notatki, myśli, by pisać Przeglądał teraz fotokopie diagnoz i uśmiechał się bo były krańcowo różne i wzajemnie sobie przeczyły. Analizator elektroniczny wybrał dwa najbardziej prawdopodobne rozwiązania: 1. Sen Klodii wywołały nieznane promienie kosmiczne, które spowodowały fluorescencję twarzy i ramion. 2. Przyczyną zakłóceń w organizmie, a przede wszystkim w mózgu są substancje, które przedostały się do atmosfery wewnątrz klosza. Kłodia obudziła się po trzech dniach. Wezwano natychmiast Lucjusza. Zobaczywszy męża, oświadczyła : — Byłam w Afryce, w saharyjskim centrum, siedzibie Rady Dwunastu. — Sny bywają niekiedy bardzo intensywne — powiedział koordynator — odpocznij, nabierz sił, później porozmawiamy. — To nie był sen — zaprzeczyła Klodia. — Byłam po tamtej stronie klosza, zapoznano mnie z aktualną sytuacją świata. Nie dowierzasz? — Sam doprawdy nie wiem, co o tym myśleć, ludzka wyobraźnia… — Wyobraźnia, wyobraźnia — zirytowała się Klodia. — Dowiodę, że byłam tam rzeczywiście. Widziałam Barpina, Cellusa, Diraca, twoich najbliższych przyjaciół i współpracowników. , — Często ich widywałaś. — Rada Dwunastu przewidziała twoje wątpliwości. Byłam w Wieży Homeostatów, gdzie centralny mózg, programowany przez genialnych inżynierów, steruje światowym parkiem maszyn. Zapamiętałam hasło–szyfr uruchamiający zespoły alarmowe w razie totalnego zagrożenia. — Tylko trzy osoby znają to hasło. — Tak, ty, Barsin i Dirac odpowiedzialny za spokój mieszkańców Ziemi. — Jaka jest treść hasła? — „QUIS UNQUAM VEL UNICAM DIEM TOTAM DUXIT IN SUA DELECTATIONE JUCUNDAM, QUEM DENIQUE VISUS VEL AUDITUS VEL ALIQUIS ICTUS NON OFENDERIT” — napisała Klodia na kartce i przetłumaczyła: — „Kto kiedykolwiek chociażby jeden dzień spędził przyjemnie, by nie zraniło go przy tym spojrzenie, dźwięk lub jakiś cios”. — Offenderit — powiedział Lucjusz — pisze się przez dwa f. — Celowo popełniony błąd. — Poproszę tutaj komandora, profesora Sternusa i Aldisa. Opowiesz nam o dniach, które spędziłaś na Saharze. Aldis zanotował opowieść Klodii: ..Zasnęłam w sypialni Amana. Obudził mnie gwar. Otworzyłam oczy, by zobaczyć znajome twarze Członków Rady Dwunastu. Siedzieli w fotelach. Było bardzo jasno, światło spływało ze sklepienia kopuły. Pomyślałam wówczas o bazylice Piotrowej Michała Anioła. Byliśmy tam z Lucjuszem. Ostre światło raziło, podniosłam rękę, by zasłonić oczy. Wtedy odezwał się Barsin: — Nie wierzyłem w powodzenie tego eksperymentu. Spójrzcie, z mgły wypełniającej sześcian wyłania się twarz Klodii, — Nie widzę swoich rąk! — zawołałam. — Słyszymy twój głos, wspaniałe, nadzwyczajne! — entuzjazmował się Barsin. — Dlaczego nie widzę swoich rąk? — powtórzyłam spokojnie. — Nie wymagajmy za wiele — powiedział Di—rac. — Jeszcze sporo kłopotu przysparza nam przenoszenie myśli na odległość, widzimy twoją twarz, słyszymy głos, ty nas widzisz i słyszysz, to wielki sukces Zespołu Psychotechników. — Gdzie jestem? — W Wieży Homeostatów wzniesionej w centrum saharyjskiej Siedziby Rady Dwunastu. — Dlaczego tu jestem? — Przed trzema dniami nawiązaliśmy z tobą kontakt telepatyczny, przekazując wiadomość o wzmożonym promieniowaniu radioaktywnym. — Odebrałam kilka słów. — Lecz nie odpowiedziałaś na pytania, więc włączyliśmy Centralny Mózg. Ożywiony energią słoneczną począł sterować aparaturą umieszczoną na satelicie stacjonarnym. Daleko widzące kamery przekazały nam obraz Wyspy Wniebowstąpienia, rezydencji Amana, a potem, przeniknąwszy szklane ściany, sypialnię i śpiącą na szerokim łożu kobietę. Rozpoznaliśmy ciebie. Dlaczego zdjęłaś skafander? — Było bardzo gorąco, nie mogłam zasnąć, a profesor Sternus powiedział, że klosz kosmiczny chroni skutecznie przed szkodliwymi promieniami. — Nie jesteśmy tego pewni. Badamy strukturę gigantycznych kropel, które opadły na ocean. Próba zniszczenia jednej z nich powiodła się, ale pocisk rakietowy wywołał eksplozję i pożar wewnątrz czaszy. — Co stanie się ze mną? — Nieznane promienie wywołały letarg, interwencja twojego męża przerwała ich działanie. Skafander uratował ci życie. Wkrótce obudzisz się. — A teraz patrzę na was, rozmawiam z wami. Co mam powiedzieć Lucjuszowi? — Że byłaś w Wieży Homeostatów. — Nie uwierzy. — Uwierzy, gdy podasz mu hasło–szyfr. Zobaczyłam Diraca, zbliżył do moich oczu karton z łacińskim tekstem. — Zapamiętaj te słowa — powiedział. — Niech dobrze utrwalą się w twojej pamięci. Potem karton zniknął i znowu widziałam Dwunastu. Mówił Barsin: — Przekaż koordynatorowi następujące informacje: Zmalała intensywność promieniowania radioaktywnego, ale ciągle jeszcze otacza Ziemię welon komety. Zespoły uczonych pracują bez przerwy. Badają atmosferę. Tysiące sond analizuje substancje warkocza. Dotychczas wykryta ilość gazów trujących jest minimalna i zupełnie nieszkodliwa. Zastanawia jednak zachowanie niektórych zwierząt. Są wyraźnie niespokojne, kryją się w jamach i pieczarach, szukają schronienia w pobliżu osad, płochliwe sarny całymi stadami podchodzą do siedzib ludzkich, tchórzliwe zające wyczekują w progach domów na otwarcie drzwi. Prawie zupełnie zniknęły ptaki. Pochowały się w koronach drzew, w dziuplach, w górskich szczelinach, pod okapami dachów, w trzcinach, w gęstwinie krzaków. Koty uciekają przed promieniami słońca. Zwróćcie uwagę na zwierzęta, to bardzo ważne — zaakcentował Dirac. — One wiedzą więcej od ludzi. Powiedz Lucjuszowi — mówił dalej patrząc mi prosto w oczy — że Eskadra Gwiazdolotów szczęśliwie dotarła do Marsa. W ślad za nią pomknęły dowodzone przez Simeiza statki kosmiczne, które po nieudanym rekonesansie oczekiwały dalszych rozkazów na orbicie Księżyca. Mieszkańcy podziemnych miast w Andach prowadzą względnie normalny tryb życia. Sztuczne słońca są tam jedynym źródłem światła i ciepła. To, co teraz powiem, może wydać się paradoksalne — Dirac uśmiechnął się do mnie — najwyższy niepokój budzi zdumiewający spokój ludności całego globu, nienaturalny spokój. Ludzie pracują, odpoczywają, studiują, bawią się, jak gdyby zupełnie zapomnieli o ciągle jeszcze grożącym niebezpieczeństwie. I ostatnia wiadomość dla Lucjusza i jego najbliższych: Antagoniści znajdują się na Wyspie Wniebowstąpienia. Bądźcie ostrożni. Muszą uwierzyć w mądrość waszych uczonych, trzeba przekonać Antagonistów, że tylko wy możecie obronić wyspę przed niebezpiecznymi niespodziankami. Dirac powiedział jeszcze: — Gdy zajdzie potrzeba, znowu nawiążemy z tobą kontakt. Raz jeszcze zobaczyłam skupione twarze Dwunastu. Do moich uszu nie docierały już żadne dźwięki. Po ruchu warg domyśliłam się, że wymawiają moje imię i słowa pożegnania, po czym zniknęli za falującą, tęczową kurtyną zorzy. Ogarnęła mnie senność. Kolorowe fałdy zbłękitniały. Zobaczyłam purpurową kulę wirującą dookoła swojej osi. Był to świat, mój świat. Wirował, wirował, aż z tego wiru powstała mgławica, coraz jaśniejsza, oślepiająca. Potem słońca zgasły i z mroku wyłoniła się twoja postać pochylona nade mną”. Lucjusz powiedział do przyjaciół: — Co sądzicie o tym opowiadaniu? — Interesujące — odrzekł komandor. — Czy istnieje aparatura przekazująca z tak wielkiej odległości obrazy i dźwięki? — Obrazy bez dźwięku — odparł Lucjusz. — Klodia wspominała o eksperymencie oryginalnym lecz mało prawdopodobnym. — Nie wierzysz, ciągle nie dowierzasz. A hasło–szyfr? Znały go przecież tylko trzy osoby. — Może po prostu czytasz w myślach. — Byłam w Wieży Homeostatów. — Istotnie, byłaś tam razem ze mną przed rokiem i wówczas poznałaś Dwunastu. — A informacje podane przez Diraca? — Na pewno posiadasz zdolności telepatyczne, nie sądzę jednak… — koordynator przerwał, bo do kajuty wszedł kapitan Niven. — Generał Mencjusz pragnie mówić z Lucjuszem — oświadczył stawiając na stole radiotelefon. — Do rezydencji Amana wtargnęła grupa podnieconych wyspiarzy — brzmiał głos generała. — Doszło do starcia z komandosami. — Czy nie można było tego uniknąć? — zapytał Lucjusz. — Moi ludzie wystąpili w obronie rezydenta — wyjaśniał generał. — Co mu groziło? — Śmierć. — Powód? — Nie wyjaśnili — odparł generał. — Byli bardzo zajęci demolowaniem hallu na pierwszym piętrze. Potem próbowano sforsować drzwi, wiodące do apartamentu Amana. Marynarze uspokoili awanturników. — Jak? — Granatami usypiającymi. — Wyspiarze zdjęli skafandry? — Tak. Przyszli do wieżowca bez skafandrów — Teraz śpią? — Jak dzieci. — Ilu ich jest? — Dokładnie czterdziestu. — Czy wystąpiła fluorescencja? — Nie. — Aman? — Prosi, by zabrać go na Arkę. — Zastanowimy się. Po kilkuminutowej naradzie zdecydowano, że rezydent zostanie przewieziony na statek. PIERWSZE DNI POD KLOSZEM — Wrzeszczeli: śmierć Amanowi! Banda nieprzytomnych kretynów — rezydent krążył po kabinie i chociaż przespał noc na Arce, ciągle jeszcze nie mógł się uspokoić. — Mogli mnie zabić! Obłęd w oczach, gęby czerwone, furiaci. — Kim są ci ludzie? — Wyspa maleńka, ot, tycia — Aman podsunął pod nos profesora mały palec — a przecież nie znam wszystkich. Aldis pomyślał: „Nochal astronoma sterczy jak skała nad palcem rezydenta. Od kilkunastu minut komandor Vall usiłuje rozwiązać zagadkę nieoczekiwanego napadu na rezydencję. Czy rzeczywiście zamierzali pozbawić życia Amana?” — Jesteśmy zacofani — mówił rezydent. — Żyjemy z dala od wielkiej cywilizacji, wszakże najstarsi nawet ludzie nie pamiętają, by ktoś komuś wyrządził krzywdę. — Łagodni niczym jagnięta, podobni do żółwi, których pełno na wyspie. Nasz rezerwat słynie na całym świecie z zupy żółwiowej i wyrobów szylkretowych. — A kopalnia miedzi? — napytał Vall. — Dawno wyeksploatowana. — Czym zajmują się mieszkańcy Ascension? — Uprawą znakomitych warzyw i owoców, hodowlą żółwi i rzemiosłem. Wyrabiają różne drobiazgi, pamiątki dla turystów. Zaglądali do nas dwa razy w tygodniu, zatrzymując się w trzech hotelach. — Widziałem port rybacki — rzekł Aldis. — Tak, zajmują się również rybołówstwem, niektórzy pracują na lotniskach, w ośrodku meteorologicznym, obsługują stację radiowo–telewizyjną. Mamy w mieście urzędy miejskie, instytut oceanograficzny, szkołę rolniczą, szpital, trzydziestu lekarzy. — Straż miejską — dodał komandor. — Ochotniczą Straż Miejską — poprawił Aman. — Stu zuchów czuwa nad spokojnym snem dwudziestu tysięcy. — A bywał niespokojny? — dopytywał się komandor. — Zdarzało się, że zakłócono spokój dobrodusznych wyspiarzy? — Nikt nigdy nie zakłócił naszego spokoju — odparł rezydent i poczerwieniał. — Dlatego pojąć nie mogę, co strzeliło do łbów tym czterdziestu baranom. — Więc ochotnicza straż zapewne nudzi się — rzekł Aldis. — Stu zuchów spaceruje po mieście, po wyspie i ziewa. — Prawda — Aman nie oponował. — Łażą po ulicach, szwendają się po plażach i promenadach. Taka tradycja, podobają się turystom. Chłopaki przystojne, paradują w śnieżnobiałych mundurach, czerwonych pelerynach, flirtują z dziewczętami, pomagają starym, opiekują się dziećmi, zwierzętami, chronią rośliny. — Ale rezydentowi nie pospieszyli z pomocą — przypomniał komandor. — Bo zgłupieli ze strachu — wychrypiał Aman. — Tracę głos — przeraził się. — Nie umiem spokojnie mówić. Nerwy — tłumaczył — to wina tego klosza, tego… tego — szukał najodpowiedniejszego słowa — co wisi nad naszymi głowami. Jakieś prądy, któż to może wiedzieć, słyszałem, że ciśnienie teraz większe, ludziom krew do głowy uderzyła… — I postanowili zabić rezydenta — dopowiedział astronom. — Dziwne prądy, antyrezydenckie. Aman ucichł i wyraźnie posmutniał. Zrozumiał widocznie, że nie zdoła zrzucić całej winy na kosmiczny klosz. Tymczasem w rezydencji Amana generał Mencjusz gawędził z wysokim i bardzo szczupłym młodzieńcem z grupy czterdziestu awanturników, który pierwszy ocknął się i obserwował teraz marynarzy krzątających się po hallu. — Mam nadzieję — rozpoczął rozmowę generał — że sen był krzepiący. — Sen, sen — mamrotał oszołomiony jeszcze dryblas. — Jaki sen? Spałem? — zdziwił się. — Na dywanie? — Dywan puszysty, sprawdziłem — zapewniał Mencjusz. — W hallu, jak widzisz, nie ma łóżek. Nie oczekiwaliśmy gości. Twoi przyjaciele śpią wygodnie, chociaż w malowniczych pozach, nogi na stopniach, głowy na posadzce, na fotelach, między fotelami, sen ich zaskoczył. — Uśpiliście nas! — odparł młodzieniec i zacisnął pięści. — Mogło być gorzej — generał uśmiechnął się. — Wbiegliście tutaj niczym stado rozjuszonych zwierząt, czterdziestu wspaniałych rozbójników. — Nie jesteśmy rozbójnikami. — Kim jesteście? Młody człowiek westchnął, przeczesał palcami gęstą czuprynę. Milczał. — Wysłuchałeś przemówienia Amana? — On zawsze gada, co mu ślina na język przyniesie. — Nie lubisz rezydenta. Młodzieniec wzruszył ramionami. — Krzyczałeś „śmierć Amanowi!” — przypomniał generał. — Od waszego wrzasku puchły uszy. — Żartowaliśmy. — Demolując hali. Najbardziej ubawiła mnie próba wyważenia drzwi i sforsowania przejścia do apartamentów rezydenta. — Apartamenty rezydenta — dryblas zachichotał. — Z czego się śmiejesz? — Wytłumacz, nie nadążam za tobą. — E… bo… bawi mnie i to, i tamto. — Wesołek z ciebie. A teraz, przed chwilą, co cię rozbawiło? — Zestawienie słów, ich brzmienie, „tamenty denta”. — Podziwu godna wrażliwość — generał odwrócił głowę, zaintrygowany gwarem na schodach. Do hallu wkroczył mężczyzna w skafandrze, na który narzucił czerwoną pelerynę Ochotniczej Straży Miejskiej. — Komendant Agir — przedstawił się. — Zabierzemy gagatków do kliniki, wozy czekają. — Słusznie, trzeba przebadać tych ludzi, postradali zmysły. — Podobno pod kopułą gromadzą się gazy wyzwalające złe skłonności. — Skąd ta wiadomość, komendancie? — Od profesora Asoki, nie ma mądrzejszego od niego człowieka — zapewnił Agir i dodał natychmiast: — wśród wyspiarzy. Czyta w gwiazdach, jak w otwartej księdze, odgaduje przyszłość, zna tajemnicę losów ludzkich. — Taumaturg. Pogratulować i pozazdrościć. No, zabierajcie swoich urwisów, jednego zostawcie. — W jakim celu? — komendant zaniepokoił się. — W naukowym — odrzekł Mencjusz. — Pragnę jeszcze porozmawiać z tym wysokim młodzieńcem. Wielki oryginał, wrażliwy na dźwięk słów, skory do śmiechu. Włos mu z głowy nie spadnie, kompania piechoty morskiej czuwa nad jego spokojem. Był to argument dostatecznie przekonywający, komendant zasalutował, po czym odmaszerował, by wydać, jak się wyraził, odpowiednie instrukcje swoim zuchom z Ochotniczej Straży Miejskiej. Wkrótce opróżniono hali, wynosząc lub wyprowadzając trzydziestu dziewięciu młodzieniaszków. Kilka godzin później lokalna stacja telewizyjna nadała specjalnie przygotowaną audycję. W rozmowie z profesorem Asoki wzięli udział Sternus i Aldis. Rozpoczął astronom: — Dotychczasowe badania nie wykazały obecności szkodliwych gazów. Przeciwnie, powietrze pod kloszem, jak po burzy, aromatyczne, czyste, orzeźwiające, nasycone ozonem, — Ozonem? — zainteresował się Asoki. — Jest to, jak wiadomo, alotropowa odmiana tlenu, o niebieskim zabarwieniu oraz intensywnej woni. — Nadmiar ozonu jest na pewno szkodliwy — stwierdził autorytatywnie profesor— jasnowidz. — Zresztą, nie wiemy, czy z kopuły nie wydzielają mc inne, niemożliwe do wykrycia gazy, czy wiry magnetyczne nie wyzwalają nieznanych promieni W rzeczywistości nic nie wiemy — zakończył. — Słyszeliśmy — odezwał się Aldis — że profesor Asoki wie więcej od innych, że posiada dar odgadywania przyszłości. — Tak było do tej pory — odrzekł jasnowidz. — Kometa zakłóciła spokój na Ziemi, na Atlantyk spadły olbrzymie krople, uwięzieni wewnątrz kosmicznej bańki straciliśmy kontakt z całym światem. Ogłuchły moje uszy, oślepły oczy. Ze wstydem muszę przyznać: w moim umyśle panuje zamęt. — Podobnie jak w naszych — pocieszał Sternus ujęty szczerością Asoki. — Ciągle nie potrafimy odpowiedzieć na wiele pytań. Prowadząc badania, korzystamy z najnowszych osiągnięć techniki i nauki. Nasze laboratoria wyposażono w doskonale aparaty, a dotychczasowe efekty są bardzo skromne. — Profesor Asoki — mówił Aldis — oświadczył, iż pod kopułą klosza gromadzą się substancje wyzwalające złe skłonności. — To hipoteza. — I próba usprawiedliwienia nieoczekiwanej agresji czterdziestu młodzieńców. — Zrozumienia — precyzował Asoki. — Oni zdjęli skafandry i niemal natychmiast stracili panowanie nad sobą. — Dlaczego zdjęli skafandry? — zapytał astronom. — Przecież skutecznie chronią przed trującymi gazami i promieniami. — Lekkomyślni młodzi ludzie. — Skorzystajmy zatem z okazji — powiedział Sternus zwracając się do telewidzów — by przypomnieć, że nie wolno zdejmować ani skafandrów, ani hełmów. W kilkudziesięciu punktach miasta rozpięliśmy namioty dla dzieci. Każda rodzina otrzymała mały namiot, który umożliwia bezpieczne spożywanie posiłków. Profesor Asoki ma rację, niewiele wiemy o komecie, o jej warkoczu, o kosmicznym kloszu, o błękitnej kopule rozpostartej nad Wyspą Wniebowstąpienia. Bądźcie ostrożni i rozsądni. — Co powiedziawszy, rozwinął przed kamerami karton. Był to rysunek wyspy z lotu ptaka, wyspy widzianej z różnych stron i kilka innych kombinacji: klosz okrywający wyspę, wyobrażenie czaszy z zewnątrz, przekrój bańki, prawdopodobny wygląd niewidzialnych ścian. Astronom starał się wytłumaczyć działanie sił broniących dostępu do wyspy. Aldis, słuchając wywodów przyjaciela, szybko doszedł do przekonania, że Sternus nie zdoła wyjaśnić tego, czego sam nie rozumie. Astronom przystąpił do wyliczania negatywów: — Zewsząd otaczają nas wiry elektromagnetyczne. Ptaki, które zbliżyły się do ściany kopuły, spadają martwe, na powierzchnię oceanu wypływają ryby porażone prądem, balony– sondy płoną na wysokości pięciu tysięcy metrów, a zdalnie sterowane łodzie ulegają zniszczeniu w odległości od sześciu do dwunastu kilometrów od brzegów Ascension. Nie docierają do wyspy fale radiowe, próbowano nawiązać z nami kontakt przy pomocy heliografu, nadając sygnały z okrętu zakotwiczonego za ścianą czaszy, lecz silne wyładowania elektryczne zmusiły statek do wycofania się z niebezpiecznej strefy. Fiaskiem skończyły się także nasze próby przekazania jakichkolwiek wiadomości. Sternus zgodnie z zaleceniem Lucjusza nie wspomniał słowem o telepatycznym seansie Klodii. „Eksperyment — mówił koordynator — wymaga sprawdzenia”. Astronom wymieniał teraz pozytywy: — Przez ściany klosza przepływa swobodnie świeże powietrze. Zwiększona nieco ilość ozonu nie wywołuje, naszym zdaniem, żadnych zakłóceń w żywych organizmach. Nie zwiększyło się promieniowanie słoneczne, prawidłowo przebiega fotosynteza, zachowanie zwierząt nie odbiega obecnie od normy, nie zaobserwowano dotąd najmniejszych nawet zmian w procesach biologicznych. W dalszym jednak ciągu powinniśmy zachować jak największą ostrożność. Jestem przekonany, że odnajdziemy szczelinę w pancerzu otaczającym wyspę, że zdołamy wydostać się z tej klatki. Prowadzimy także badania zmierzające do wynalezienia metody neutralizacji elektrycznej kopuły, co umożliwi przerwanie granicy szoku. Profesor Asoki przysłuchiwał się z uwagą wygodom astronoma, wreszcie, korzystając z sekundowej przerwy, przemówił: — Czyżby tu występowało zjawisko podobne do wiatru słonecznego, który stworzył wokół Układu Planetarnego kulę o średnicy 12 do 15 miliardów kilometrów, chroniącą planety przed promieniami kosmicznymi? Niewidoczne wiry magnetyczne, tworzone przez turbulencje elektryczne naładowanych cząstek wiatru słonecznego, działają jak zwierciadło na promienie Kosmosu. Druga kula o średnicy 200 000 kilometrów, ziemska magnetosfera, osłania Ziemię przed śmiercionośnymi promieniami Słońca. Przed wielu laty odkryto prawdę, że egzystujemy pod osłoną dwóch niewidzialnych kul. I oto kometa przebiegając w pobliżu planety stworzyła nad Wyspą Wniebowstąpienia trzecią kulę, która tkwi w kuli magnetosfery, ta zaś znajduje się w kuli otaczającej cały Układ. Aldis włączył się do rozmowy: — Słusznie porównuje się Układ Słoneczny do statku kosmicznego, Ziemię do kabiny. Załóżmy więc, że wyspa to schron w kabinie. Kosmos otacza istoty rozumne wielostronną opieką, czuwa nad swoimi dziećmi. A przecież nie możemy się wyzbyć uczucia niepokoju. — Bo dopiero USIŁUJEMY ZROZUMIEĆ — rzekł astronom — bo ciągle trwa rozwój umysłów ludzkich. Jesteśmy bardzo młodzi, zawstydzająco niedojrzali. Niektórzy powiadają: „Ludzie, mieszkańcy Ziemi, to kukiełki kosmiczne”. Zdobywamy się jednak na coraz śmielsze, samodzielne ruchy, świadomi zależności od Kosmosu, licznych z NIM powiązań, ale również własnych możliwości. Intuicja podpowiada nam, że są ogromne, a wyobraźnia roztacza szerokie, by nie powiedzieć — nieograniczone perspektywy rozwoju pasażerów statku kosmicznego, który mknie po galaktycznej kosmostradzie. Zakończono rozmowę przed kamerami. Koman dor Vall odebrał meldunki od pasażerów Arki zakwaterowanych w domach wyspiarzy: 1. „Korzystam z gościny czteroosobowej rodziny. Małżeństwo, dwoje dzieci w wieku czternastu i szesnastu lat. Rodzice pracują na lotnisku, ojciec w dziale prognoz meteorologicznych, matka w informacji. Inteligentni, zrównoważeni, obawiają się, czy życie pod kosmicznym kloszem nie wpłynie ujemnie na rozwój syna i córki Liczą na pomoc naszych naukowców. Skafandry i namiot, rozpięty na tarasie, komplikują życie, lecz kłopoty rekompensuje świadomość bezpieczeństwa.” 2. „Mieszkam z żoną na pierwszym piętrze willi, należącej do kapitana flotylli rybackiej. Ma czterech dorosłych synów, wszyscy pracują na statkach. Rozumni, życzliwi. Od trzech dni naprawiają w ogrodzie sieci. Usiłowali zdjąć rękawice ograniczające nieco ruchy palców, lecz skarceni przez ojca pracują w pełnym rynsztunku. Skafandry są wygodne, przepływ powietrza przez filtry dostateczny, klimatyzacja doskonała, ale nie zastąpią lekkich strojów wyspiarzy. Kapitan rozmawiał ze mną o zakazie łowienia ryb. «Może to i słusznie — mówił. — Strach pomyśleć, co to będzie, gdy ta sytuacja potrwa dłużej. Ocean pod kloszem przemienił się w jezioro. Ryby giną, bo trudno je uchronić przed zetknięciem z podwodną naelektryzowaną ścianą. Proponowałem rozpięcie sieci w odległości kilometra od tej piekielnej zapory, nie pozwalają, bo to niebezpieczne. Dach nad głową, żywność, odzież, naukę, wszystko otrzymujemy w zamian za dostarczane ryby. Na stare lata nie zmienię zawodu. Wiem, że nikt nie odbierze mi domu, że nie umrę z głodu, ale człowiek czuje się głupio wszystko biorąc, a nic nie dając».” 3. „Przydzielono nam mieszkanie w dwupiętrowym domu rodziny rzemieślniczej. Ojciec i matka pracują w wytwórni grzebieni szylkretowych. Dziadek wygrzewa się na słońcu. Dwie córki pilnie studiują w szkole rolniczej. Zaprzyjaźniły się z naszymi synami. Skafandry początkowo bawiły, teraz męczą. Ulgę przynoszą posiłki spożywane pod namiotem w ogrodzie. Kiedy nastąpi odwołanie stanu zagrożenia?”. 4. „Otrzymaliśmy kwaterę w luksusowej willi wzniesionej na wzgórzu nad zatoką. Piękny widok na port i ocean. Nasz gospodarz jest kierownikiem Instytutu Oceanograficznego. Mądry człowiek, bardzo zajęty, z domu wychodzi rano, wraca wieczorem, pozostawił nam pełną swobodę. Nie traktuje gości jak intruzów, ale nie manifestuje entuzjazmu z okazji przybycia wybawicieli. Narzeka na skafander. Wybryk czterdziestu młodzieńców pokwitował jednym słowem: «Zgłupieli».” 5. „Oddano do mojej dyspozycji trzypokojowe mieszkanie w willi nauczyciela regionalnych tańców. Chociaż skafandry krępują ruchy, nie przerwał lekcji. Tak długo zachęcał i molestował moją żonę i córkę, aż uległy namowom i dwie godziny dziennie ćwiczą z gromadą tancerzy na polanie przed szkołą. Tańczą w skafandrach przy dźwiękach bębnów. Niecodzienne widowisko, godne utrwalenia na taśmie filmowej”. 6. „Dom trzech kobiet, reprezentujących trzy pokolenia. Mężowie babki, matki i córki zginęli na morzu” w czasie tajfunu. Samotne kobiety hodują żółwie, jest to jedna z wielu hodowli tego rodzaju, bardzo rozpowszechnionej na wyspie od kilkuset lat. Wyspa, poza lotniskiem i portem sprawia wrażenie rezerwatu. Czas zatrzymał się tutaj w roku dwutysięcznym. O błękitnej kopule nad wyspą mówią niechętnie. Nazwały ją «rybim pęcherzem». Powiedziałem: — «Jeśli pęcherz, to płetwala błękitnego, który wpłynął na ocean nieba». Skarżą się na skafandry. Babka, bardzo jeszcze energiczna sześćdziesięcioletnia niewiasta, trzeźwo myśląca, oświadczyła: «Żółwie cieszą się znakomitym zdrowiem. Koty dokazują jak dawniej, ptaki nauczyły się latać na bezpiecznej wysokości i patrzcie, jakie wesolutkie. Kiedy zdejmiecie z naszych karków te zbroje?».” 7. „Mój gospodarz, lekarz internista, obudził mnie przed świtem. Chodząc po pokoju zwierzał się: — Cierpię na bezsenność, podobnie jak moi pacjenci. To wina skafandrów. Tak, tak, wiem, co pan chce powiedzieć, one chronią przed gazami, promieniami, ale przemieniają nasze życie w koszmar. Moja żona płacze po nocach, zmizerniała. Syn nie panuje nad nerwami, ma narzeczoną, śliczna dziewczyna. Kochają się, lecz miłość w skafandrach, pod namiotami… Doprawdy, można oszaleć. Wam, ludziom z Arki, wydaje się, że zjedliście wszystkie rozumy. Codziennie rozmawiam z pacjentami i wysłuchuję skarg, plotek. A tak, plotek, człowiek musi się wygadać. Psychoanaliza ciągle jest modna i potrzebna. Rozluźnia. Krążą po wyspie przerażające opowieści. Podobno cala rodzina rybacka weszła w skafandrach do morza i utonęła. — W skafandrze nie można utonąć — przypomniałem. — Oni zdjęli skafandry w wodzie — wybrnął lekarz. — Tak ludzie opowiadają. Pan powie, nieprawda, nikt nie utonął. Patrolujecie zatokę. Okręty wojenne, łodzie podwodne, samoloty startują z lotnisk i krążą nad wyspą. — Prowadzimy badania naukowe. — Terroryzujecie ludność Ascension! — krzyczał lekarz. — Nie boimy się. Mamy dosyć waszej opieki. Bez przerwy kontrolujecie każdy nasz krok, podglądacie prywatne życie. A gdy oszalejmy przez te skafandry, gdy popełnimy zbiorowe samobójstwo, zajmiecie nasze domy. Łatwiej przetrwać na wyspie pięciu tysiącom ludzi! Któż może przewidzieć, jak długo przyjdzie wegetować pod kloszem? — Nonsens — odparłem. — Kto wygaduje takie bzdury, lekarz czy szaman? Nie słuchał moich słów. Zrzucił hełm, rozpiął skafander i wybiegł z pokoju. W ciągu jednego dnia Vall odebrał około dwustu podobnych informacji. Przed rezydencją Amana przemaszerował kilkutysięczny tłum z transparentami: „Nie chcemy nosić skafandrów!”, „Precz ze skafandrami!”, „Żądamy wyswobodzenia ze skafandrów!”. — Najwyższa pora odwołać stan zagrożenia — powiedział Lucjusz do generała. — Od krytycznego dnia minął tydzień, w tej chwili nic nie zagraża życiu mieszkańców wyspy Obserwacje zwierząt i próby przeprowadzone przez ochotników potwierdziły, że skafandry stały się obecnie zbyteczne. Niech jednak zachowają je w domach. Gdy usłyszą buczenie syren okrętowych, założą skafandry ponownie. Odwołanie alarmu przyjęto z wielkim zadowoleniem. Ludzie odetchnęli z ulgą. Jednocześnie ustało napięcie. Wyspiarze zawstydzeni swoją agresywnością wysłali do koordynatora delegację reprezentantów Wyspy Wniebowstąpienia. Wygłoszono kilka przemówień, po czym spełniono toasty za wspólną pomyślność i szczęśliwe przetrwanie. Wyspiarze ofiarowali ludziom z Arki drobne upominki. Aman, który powrócił na wyspę i rezydował już w wieżowcu, zwołał posiedzenie doradców LUDZIE Z ARKI, LUDZIE Z WYSPY Aldis wezwał do kabiny TERa. Steward doskonały zjawił się niemal natychmiast. — Czy umiesz prawić komplementy? — zapytał pisarz. — Nie rozumiem słów „prawić” i „komplementy” — Dobrze, powiem inaczej, czy potrafisz mówić o zaletach swego pana? — Na przykład? — Słusznie, operujmy przykładami. Jeżeli po— wiesz do mnie: — „O panie, jesteś znakomitym pisarzem” — będzie to komplement. — O panie, jesteś znakomitym pisarzem — powtórzył pojętny TER. — Świetnie. Otóż dla poprawy samopoczucia, co wieczór przed zaśnięciem powiesz mi kilka takich komplementów. — Na przykład? — „Panie, piszesz piękne książki, czytam je z prawdziwą rozkoszą”. — Zapamiętam tę informację. A pan pisze piękne książki? Aldis uniósł brwi, zmarszczył czoło, przez dobrą minutę wpatrywał się w nieruchomą twarz stewarda. — Szybko się uczysz — powiedział z uznaniem. — Zadziwiasz mnie. — Czy to komplement? — zapytał TER. — Oczywiście — odrzekł Aldis, coraz bardziej zdumiony. — Opowiem o naszej pogawędce inżynierowi Wadimowi. — Ojciec–konstruktor stale czuwa nad nami. Koryguje i doskonali. — Zamierzam popracować przez najbliższą godzinę, postaw maszynę na biurku i zajrzyj do kiosku na czwartym pokładzie. Dostaniesz tam kremowy papier. Weź trzysta arkuszy. TER bezbłędnie wykonał polecenie i Jon, zapaliwszy lampę, przystąpił do pracy. „Notatki z ostatnich dni” — zatytułował, po czym skreślił „z ostatnich dni”, wpisując „z minionego tygodnia”. Świat trwa wiecznie, słowo „ostatni” trzeba usunąć ze słownika. A tutaj, na Wyspie Wniebowstąpienia nic się nie kończy, natomiast wszystko zaczyna. Generał dyskretnie poszukuje Antagonistów, nie za— pomniał o ekstrawaganckim wyczynie czterdziestu młodych ludzi. Przebadano ich od stóp do głów. Dwa dni odpoczywali w klinice i wrócili do domów rodzinnych. „Są to synowie miejscowej inteligencji” — informował Mencjusza komendant ochotniczej straży. „Jak liczna jest ta inteligencja”? — zapytał generał. „Dokładnie nie pamiętam — odrzekł komendant — około dwudziestu tysięcy ludzi.” „Ależ tyle przecież liczy cała ludność wyspy!” — zawołał Mencjusz. „Zgadza się, wszyscy są bardzo inteligentni. Nie ma wśród wyspiarzy ani półinteligentów, ani ćwierćinteligentów”. „Pogratulować, pogratulować” — wymruczał generał i na tym poprzestał. Aldis zamyślił się. Postanowił wynotować różnice między mieszkańcami Ascension i ludźmi z Arki. Podzielił stronę na dwie części, z prawej strony wydrukował słowo: MY, z lewej: ONI. ONI MY wygląd zewnętrzny: wysocy, pięknie zbudowani, nieco ociężali w ruchach, twarze ciemne, oczy niebieskie, włosy czarne, szczupłe dłonie, małe, zgrabne uszy, duże stopy, niektórzy tędzy, soczyste typy. wzrost średni, szczupli, ruchy pełne gracji, twarze blade, włosy jasne, wielkie czarne oczy, wrażliwe palce, drobne stopy, podobni do siebie, inaczej mówiąc — mało zróżnicowani. Typ intelektualny stał się ideałem współczesności. Świat zaludnili uduchowieni myśliciele, nad— wrażliwi twórcy i subtelni artyści. „Stajemy się coraz bardziej podobni do bogów” — pisał sławny poeta. „Do aniołów” — porównywał skromniejszy prozaik. „Do siebie” — wołał najbliższy prawdy satyryk. „Do myślących kwiatów” — obwieszczał światu filozof– ogrodnik. „Jesteśmy okruchami Kosmosu” — definiował dramaturg. Od trzystu lat powtarzano to samo. Do kogo więc jesteśmy podobni? Aldis spojrzał w lustro, pogładził zarośnięte policzki, odwiecznym zwyczajem wysunął język, uśmiechnął się do swojego zafrasowanego odbicia, które z minimalnym opóźnieniem powtórzyło uśmiech, ciężko westchnął i ponownie usiadł przy biurku. „Ludzie z Arki są nadrealni” — wystukał na maszynie. „Lucjusz i Klodia — para aniołów. Oni nie chodzą, nie stąpają, lecz unoszą się nad pokładami statku, nad ziemią. Co za nieludzki spokój, co za boska wspaniałomyślność, istoty prawdziwie kosmiczne.” Normalny człowiek… — Aldis zaiksował słowo „normalny”, wpisał piórem „przeciętny”.. , przeciętny człowiek czuje się jak…”. Ucichł stukot maszyny. „Skąd mam wiedzieć, jak się czuje przeciętny człowiek?” — zapytał siebie. — Może głupio, nieswojo. Przeciętny człowiek w obecności nadludzi wpada w kompleksy, pragnie wielbić i z obrzydzeniem spogląda wstecz, na swoje mizerne dokonania. Dreptał bowiem po ścieżynie, mozolnie wspinając się po łagodnym wzniesieniu, a potem truchcikiem zbiegł z pagórka zadyszany, spocony, przerażony własnym wyczynem. A ONI! Podniebni, doskonali, lub — prawie doskonali. Bo proces doskonalenia ciągle jeszcze trwa. Ludzie z wyspy spożywają pieczeń barania wołowinę, kury, placki kartoflane, popijając piwem lub wódką. Ludzie z Arki nawykli do kosztowania potraw wytwornych, jak na przykład — bouillabaisse. Delektują się tą ongiś prowansalską potrawą z ryb, krabów, homarów gotowanych w wodzie z cebulą barwioną szafranem. No i korzenie, o korzeniach nie wolno zapominać. Białe wina, małmazja, lekkie, półsłodkie koniaki, a najchętniej soki owocowe. Ludzie z wyspy są tacy, jacy są. Ludzie z Arki są Nieprawdopodobni, Niewiarygodni. Wyspiarze podobno jedzą niekiedy palcami. Śpią nago (dlatego nie mogli przyzwyczaić się do skafandrów). Kobiety malują usta krwistoczerwoną szminką, różują policzki i lakierują paznokcie u rąk i nóg. Kochają się, jakoby, bez opamiętania, nie zwracając najmniejszej uwagi na przypływy i odpływy. Bagatelizują plamy na Słońcu. Gry miłosne są ich najmilszą rozrywką. Ludzie z Arki akt miłosnego zespolenia się dwojga istot uważają za jedną z wyższych form ekscytacji szczęściem, wyzwolonym przez uczucie, któremu rozkosz dodaje barw intensywnych. Gry miłosne? Nie, to prolog poprzedzający spełnienie, kontemplacja kształtów, kolorów, cieni, półcieni, refleksów światła w rozszerzonych źrenicach. Misterium wstępu. …Gdy opuszkami palców dotykam twoich skroni, czuję przyspieszony puls. Pod powiekami tyle obrazów. Moje palce widzą w najgłębszych ciemnościach. Ludzie z wyspy nie potrafią kochać. Opieram policzek na twoim ramieniu, przeglądamy się w lustrze, stoję za tobą, odchodzę idziesz za mną. Powstałaś z piany czy z wodoru? Nie zazdroszczę ludziom z wyspy. Są nieobecni. Ta bezmyślna nieobecność i brutalna beztroska nie sprzyjają tworzeniu. To zapowiedź gwałtu i niszczenia. Aldis znieruchomiał, a potem począł wystukiwać kropki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . O czym miały świadczyć? O pustce w mózgu, nagłej i nieoczekiwanej pustce. Myśli uciekły nie wiadomo dokąd. Trzeba wrócić do punktu wyjściowego: różnice między nami i ludźmi z wyspy. Rozważania intymne, lecz szczeroludzkie. Kim jest ta kobieta czy dziewczyna? Wyimaginowanym partnerem czy urzeczywistnieniem marzenia? Oczekiwanie, oczekiwanie, oczekiwanie i jeszcze raz oczekiwanie posiada walory nieporównywalnie większe niż spełnienie. Dlatego zapewne oczekiwałem aż pięćdziesiąt lat. Czemu nie całe życie? Dziwne rzeczy dzieją się pod kosmicznym kloszem. Nieznane promienie przeniknęły do mego mózgu i wyprowadziły z podświadomości korowód myśli o utrwalaniu szczęścia. Towarzyszą im rozważania niespokojne. Łatwo dostrzec źródła niepokoju. Wieczorami ludzie z wyspy rozpaliwszy ogniska na plaży, tańczą w takt rytmicznej muzyki. Podobno składają ofiary z jagniąt, błagając bogów nieba, ziemi i morza o litość i przebaczenie win. Klodia, mimo wielokrotnych prób, nie może nawiązać łączności z Radą Dwunastu. Nie odbieramy z tamtej strony żadnych sygnałów. Wokół wyspy, w odległości mniej więcej jednego kilometra od ściany klosza rozstawiono zaporę z sieci, by uchronić ryby przed porażeniem, nie dopuszczając do zubożenia naszej morskiej spiżarni. Kto może wiedzieć, jak długo będziemy odizolowani od świata. Nad wyspą unoszą się balony–sondy. Informują o składzie chemicznym atmosfery. Radio nadaje cztery razy w ciągu doby krótkie komunikaty meterologiczne: „Temperatura o godzinie 11–tej: 32 stopnie, słabe wiatry północno–zachodnie, za ścianą klosza ocean wzburzony. Wody otaczające wyspę spokojne, żadnych zmian w atmosferze”. Niestrudzeni uczeni prowadzą badania powietrza, wody, ziemi, roślinności i zwierząt — oraz ludzi. Wyniki tych badań podawane są do wiadomości mieszkańców Ascension. Wyspa Wniebowstąpienia od wielu lat spełnia rolę naturalnego lotniskowca, na którym lądowały samoloty utrzymujące komunikację między Ameryką Południową i Afryką. Dwa lotniska przyjmowały w dzień i w nocy setki maszyn. Był to jeden z najruchliwszych szlaków atlantyckich. Od ośmiu dni nad idealnie przezroczystą kopułą nie przeleciał ani jeden samolot. Nie dostrzeżono na oceanie żadnego statku. Dlaczego opustoszał ten rejon Atlantyku? Wczoraj Lucjusz powiedział do komandora Valla: — Pod pretekstem rozszerzonych badać naukowych trzeba zaktywizować nasze samoloty i okręty. Ludzie na lotniskach i w porcie powinni intensywnie pracować. Wyspa zasypia. Musimy ją obudzić. Wykonano polecenie koordynatora. Ożyły lotniska, w porcie znowu ruch. Flotylla łodzi rybackich, eskortowana przez okręty „Kastor” i „Polluks”, wyruszyła w rejs po bezpiecznych wodach pod kloszem w towarzystwie łodzi podwodnych i ekipy nurków. ..Zamierzamy, mówił Lucjusz, występując po raz pierwszy przed kamerami telewizyjnymi, zbadać jak najdokładniej świat podwodny, którego granice wyznacza kurtyna elektromagnetyczna. Policzymy ryby, by wiedzieć, jakimi dysponujemy zapasami. Interesuje nas dno oceanu, podwodne skały wyspy. Szukamy luki w kurtynie, poszukujemy przejścia na tamtą stronę. Liczymy na waszą pomoc. W tej chwili nic nam nie zagraża, lecz pragniemy nawiązać kontakt z kontynentami.” Czyżby to było niemożliwe? Nie traćmy nadziei, nie ma mowy o rezygnacji. Wcześniej czy później wydostaniemy się spod kosmicznego klosza. Życie w bańce tęczowej nie wzbudza entuzjazmu. Ogromna i ciągle nie zaspokojona tęsknota za przestrzenią sprawiła, że człowiek wyruszył w podróż po Układzie Słonecznym, że projektuje wyprawy do innych układów, że myśli o dotarciu do innych galaktyk. Sternus, gdy rozmawiamy o głodzie przestrzeni, który uczynił ludzi wiecznymi podróżnikami i pielgrzymami, powiada. „Z wodoru powstałeś wodorem jesteś i w wodór się obrócisz” Poszukiwania szpary w ścianie czaszy będą coraz intensywniejsze. Nasi uczeni rozważają zagadnienie neutralizacji wirów. Jutro przenosimy zwierzęta z Arki na wyspę. Aman wyznaczył tereny, na których powstanie rezerwat. Grupa zoologów głowi się nad rozwiązaniem zasadniczego problemu: Jak zabezpieczyć słabsze stworzenia przed agresywnością silniejszych. Nie stworzymy przecież raju. Wyspiarze przystąpili do budowy płotów, ustawiają ogrodzenia i kopią rowy, by następnie wypełnić je wodą. Wielu dotąd bezczynnych ludzi znalazło zatrudnienie. Rezydent dwoi się i troi. Jest dość pojętnym uczniem i chętnie korzysta z rad Lucjusza: „Nikt dokładnie nie wie, mówił do Amana, jaka jest liczba tutejszej ludności. Podobno około dwudziestu tysięcy. Warto przeprowadzić spis wyspiarzy, inwentarza żywego, przejrzeć magazyny i odpowiedzieć na pytanie: Jakimi dysponujemy zapasami żywności? Co daje hodowla bydła, uprawa roli, ogrodnictwo? Co możemy sami wyprodukować, do jakiego stopnia jesteśmy samowystarczalni? Głód nie zagraża wyspie, ale dobry gospodarz powinien wiedzieć, czego może oczekiwać po swoim gospodarstwie w latach chudych i tłustych. Nie umiemy przewidzieć kaprysów pogody pod kloszem. Do tej pory nie spadła ani jedna kropla deszczu. Może należy przystąpić do rozbudowy sieci kanałów melioracyjnych. Jeśli zajdzie potrzeba, zbudujemy filtrownię zdolną do odsalania wody morskiej. Źródła wody na wyspie nie zaspokoją pragnienia ludzi, zwierząt, roślin i ziemi”. Ludzie z wyspy patrzą przychylniejszym okiem na ludzi z Arki. Współistnienie z nieco mądrzejszymi od siebie przestało drażnić wyspiarzy. Lucjusz wierzy, że wkrótce wyzbędą się zupełnie kompleksu niższości. Dyskretna i życzliwa pomoc przynosi rezultaty. Nie narzucamy im swojej mądrości podsuwając rozwiązania problemów w taki sposób, by sami odnajdywali najprostszą drogę do celu. Korzystamy z gościnności mieszkańców Wyspy Wniebowstąpienia. Kwatery w ich domach, przeważnie jednopokojowe, zajmują dwu i trzyosobowe rodziny. W ten sposób trzy tysiące pasażerów Arki współżyje z tysiącem rodzin wyspiarzy. Dziewięciu—set marynarzy rozmieszczono w kilku punktach miasta : w hotelach, na lotnisku i w porcie oraz w gmachu rezydencji Amana. Na Arce w dalszym ciągu pozostają uczeni, ich asystenci, laboranci, załoga i oddział komandosów. W dzień i w nocy nie rozstajemy się z mini— aparatami radiowymi. W każdej chwili generał Mencjusz może nawiązać kontakt z wszystkimi pasażerami i każdy z nas maże połączyć się z generałem w dowolnym czasie, Okręty, samoloty, komandosi korzystają z własnej, wojskowej łączności, funkcjonującej niezależnie od cywilnej. Aldis poczuł zmęczenie i ziewnął serdecznie. — Wypiłbym szklankę herbaty — powiedział głośno, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że gada do przysłowiowej ściany. Wszakże ściana spełniła życzenie, bo wkrótce do kabiny wkroczył TER z dymiącym czajnikiem. — O panie — przemówił — jesteś znakomitym pisarzem, piszesz piękne książki, czytam je z prawdziwą rozkoszą. Przyniosłem słoik konfitur. UDANY EKSPERYMENT Generał Mencjusz odebrał w ciągu godziny kilkadziesiąt niemal identycznych informacji: „Nasz gospodarz wywołał kłótnię: — Jak długo jeszcze zamierzacie mnie podglądać i podsłuchiwać! — wrzeszczał, aż ludzie poczęli zatrzymywać się na ulicy. — Mam tego dosyć! Wracajcie na swój statek!” Przed rezydencją Amana zebrał się kilkutysięczny tłum. Podekscytowani wyspiarze skandowali: „Wra–caj–cie na sta–tek!” Aman otoczony ochotnikami ze straży miejskiej próbował pertraktować: — Rozejdźcie się! — prosił przez megafony. — Uspokójcie się. Nie obrażajcie naszych dobroczyńców. W odpowiedzi tłum rozgwizdał się. Gwizdano, aż uszy puchły. Rozdygotany rezydent wołał do generała: — Rozpędzić hałastrę! Samoloty, komandosi! Nauczyć ich rozumu! Zgraja! Motłoch! Najgorzej z takimi cackać się! Koordynator do Mencjusza: „Nie dajcie się sprowokować. Komuś zależy na wywołaniu awantury. Powiedz im, że kopuła kosmiczna przesuwa się z północo–wschodu na południe. Za godzinę ściana czaszy zbliży się do północnego krańca wyspy. Eksperci wysuwają hipotezę, że istota ludzka będzie mogła bezkarnie przejść na drugą stronę”. Aman powtórzył wiernie słowa koordynatora. Tłum ucichł. Uważnie słuchano rezydenta, który wołał schrypniętym już głosem: — Niech się zgłosi ochotnik! Niech stanie tutaj bohater. No, kto odważy się przejść przez kurtynę? Kto wyzwoli nas z kosmicznej klatki? Kto zaryzykuje? Co mam mu obiecać? Nieśmiertelną sławę czy najpiękniejszą dziewczynę wyspy? Tłum milczał, a rezydent grzmiał przez gigantofony: — Tchórze! Skorzy do wrzasku tchórze! Jak co do czego przychodzi, drętwieją wam nogi, strach paraliżuje serca. Cóż to, zapomnieliście języka w gębie? No, kto na ochotnika przejdzie na tamtą stronę?! Tłum topniał, ludzie rozchodzili się, niknąc w bramach domów ku uciesze Amana. — Brawo! Waleczni synowie Ascension zmykają, gdzie pieprz rośnie! Powinszować odwagi. Bezwstydne tałałajstwo. Tymczasem na Arce Lucjusz powiedział do komandora: — W roli człowieka odważnego wystąpi jeden z automatycznych stewardów. TER wkroczył do kabiny Aldisa. Pisarz kończył właśnie poranną toaletę. — Przychodzisz nieproszony — skarcił robota. — Przepraszam, działam wbrew programowi, lecz usprawiedliwia mnie groźba śmiertelnego niebezpieczeństwa. Jon zakręcił kran, osuszył twarz i dłonie ciepłym strumieniem powietrza i powtórzył: — Groźba śmiertelnego niebezpieczeństwa? — Tak, mam przejść przez ścianę klosza. — Dlaczego ty? — Zostałem wylosowany. — I czego obawiasz się? — Że zginę. — Skonstruujemy nowego TERa. — Ale ja przestanę istnieć. — Zadziwiające. Posiadasz świadomość własnego istnienia? — Posiadam również instynkt samozachowawczy, zaprogramowany przez konstruktora. Aldis otworzył mikrofon, prosząc centralę o połączenie z komandorem Vallem. — TER ma wystąpić w roli ochotnika — tłumaczył komandor. — Wyspiarze będą mogli podziwiać bohaterstwo człowieka z Arki. — Człowieka? — Nic nie wiedzą o człekokształtnych robotach. — Przyzwyczaiłem się do tego stewarda. — Otizymasz drugiego. — Ten mnie bawi, ułatwia pracę. — Dobrze — zgodził się Vall — niech ci służy, powtórzymy losowanie. — Dziękuję panu — powiedział TER. — Przedłużył pan moją egzystencję. Czy podać już śniadanie? — Podać, podać — odparł z uśmiechem Aldis i poklepał stewarda po ramieniu. Ten ludzki odruch wywołał nieoczekiwaną reakcję robota. TER cofnął się gwałtownie i wybełkotał: — Kontakt z człowiekiem… Dotykał mnie tylko inżynier Wadim. Kontakt z ludźmi surowo wzbroniony. — Steward wycofał się szybko z kabiny. Ubawiony, ale i nieco skonsternowany pisarz złożył poranną wizytę Sternusowi. — Nie chciałem dotknąć TERa — opowiadał. — Nie zamierzałem tego uczynić ani w przenośni, ani w dosłownym tego słowa znaczeniu, rozumiesz, zapomniałem z kim mam zaszczyt, a swoją drogą… — A swoją drogą… — astronom był zaciekawiony. — Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że stoi przede mną żywy człowiek. — Są łudząco podobni do ludzi. Stworzeni na obraz i podobieństwo nasze wypełniają wzorowo swoje obowiązki. Wielki sukces inżyniera Wadima i całego zespołu konstruktorów. Jak wiesz, otrzymaliśmy sto sztuk z pierwszej serii, wyprodukowanej w Instytucie Biotechniki Eksperymetalnej. — Jeden z nich wkrótce dokona próbnego przejścia przez elektryczną kurtynę. Co sądzisz o tym pomyśle? — Ludzie z Arki — odrzekł profesor — powinni zaimponować ludziom z wyspy. Niby–człowiek wystąpi w roli istoty ludzkiej. Konieczny fortel. — I spłonie, poświęcając swoje „życie”. — Albo przejdzie na tamtą stronę. Tym razem los padł na stewarda NONa. Wadim tak go zaprogramował, by próbował przekazać drogą radiową wiadomość o pokonaniu ściany klosza, jeśli przed tym nie przemieni się w obłok pary. Tak czy inaczej, ułatwi nam życie. Jeżeli zginie, stanie się męczennikiem, jeśli zdoła pokonać przeszkodę, będzie naszym łącznikiem ze światem. — Kiedy rozpocznie się widowisko? — W samo południe — odparł astronom. Godzina dziesiąta. Komandor Vall poinformował wszystkich: „Punktualnie o dwunastej człowiek spróbuje sforsować ścianę klosza. NON, żołnierz piechoty morskiej z korpusu czuwającego nad spokojem strefy atlantyckiej, zgłosił się ochotniczo. Wie, że może zginąć. Niechętnie wyraziliśmy zgodę na ten eksperyment. Chodzi wszakże o życie prawie trzydziestu tysięcy ludzi, mieszkańców wyspy, pasażerów Arki oraz załóg statku i okrętów, samolotów. NON przekroczy granicę w odległości kilometra od północno–wschodniego brzegu Ascesion, płynąc czółnem z drewna”. Godzina jedenasta. Tłumy na plaży i okolicznych wzgórzach. Tysiące kolorowych czapek, zielone suknie kobiet z wyspy, są zakochane w zielonych, lśniących jedwabiach, w zielonych turbanach z muślinu, w zielonych parasolkach. Mężczyźni w różowych koszulach i fioletowych spodniach przysiedli na trawie jak ptaki. Podobieństwo do ptaków samo się nasuwa, bo ludzie niespokojni, głowy ruchliwe, rozglądają się na prawo i lewo, rozmawiają, gestykulują.. Bliżej morza, na plaży, mniejsza grupa w jaskrawo pomarańczowych kombinezonach. To pasażerowie Arki, są i marynarze w białych kaskach i niebieskich uniformach. Po morzu płynie okręt „Kastor”, za nim sunie bliźniaczy „Polluks”. Nad nimi srebrne helikoptery o kulistych kabinach. Poruszenie w tłumie. Motorówka przywiozła bohatera. Żołnierz NON przechodzi do czółna. Lekki skafander nie krępuje ruchów. Na głowie hełm astronauty, na plecach zbiornik z tlenem. Godzina jedenasta pięćdziesiąt: NON wiosłuje, czółno zbliża się do granicy szoku. I wtedy wstaje wysoki starzec, wzniósłszy ręce ku niebu poczyna zawodzić: „Śmiałek — spętajcie mu nogi, Śmiałek — zarzućcie nań pętlę Śmiałek — załóżcie dyby na jego szyję.” Odezwał się bęben, kobiety nuciły. „Zły Udug, który tułasz się nad ziemią, Zły Udug, który rodzisz nieład na ziemi, Zły Udug, który nie słuchasz żadnego błagania, Zły Udug, który porażasz męża i niewiastę. Zły Udug, którg krzyżujesz szerokie drogi, Zły Udug, który burzysz domostwa kraju, Zły Udug, który spalasz na popiół ziemią, Zły Udug, który gasisz gwiazdy i słońce.” Łoskot bębna przybierał na sile. Starzec wołał: — Jam jest rzucający czary! Kapłan, wielki kapłan Assunta! Niech niebo zlituje się nad nieszczęśnikiem! Tymczasem dzielny żołnierz NON dopłynął do czerwonej boi i zatrzymał czółno. Na co czekał, czyżby zawiódł doskonały mechanizm ? Inżynier Wadim, czuwający nad ruchami robota z pokładu okrętu, wydał rozkaz: „Naprzód NON! Działaj zgodnie z programem!” Czółno nie drgnęło nawet. Bęben ucichł. Ludzie z wyspy wstrzymali oddech. Ludzie z Arki ocierali twarze zroszone potem. — Dobre południe Jonie Aldis. Siedzisz na skale i dumasz. Bardzo dawno temu ktoś postępował w identyczny sposób, dumał na skale. Niestety, nie pamiętam kto, nigdy nie miałem pamięci do nazwisk. Świetnie wybrane miejsce, można powiedzieć: loża, widoczność znakomita, zacisznie, nikt nie zakłóca spokoju, maksymalna koncentracja. Obserwujesz i rozmyślasz. Czas zatrzymał się. Żołnierz NON za stygł w bezruchu, znieruchomiał tłum. Żar spływ; z nieba, lecz nikt nie odczuwa skwaru. Scena, na którą patrzysz, to prawdziwy teatr, a może nawet cyrk, skrzywiłeś się, rozumiem ten grymas, nie należy upraszczać. Słusznie, jesteśmy więc świadkami dramatu o treści nadrealistycznej, bo w końcu wszystko lub prawie wszystko, co nas otacza, wydaje się nierealne. Ty wiesz, że NON wykona rozkaz swego pana, inżyniera Wadima. Ludzi z Arki poinformowano szyfrem, kto wystąpi w roli człowieka–bohatera. Tworzycie solidarną, skonsolidowaną społeczność, nie powinniście bez potrzeby cierpieć. Zginie sztuczny twór by ludzie z wyspy odzyskali wiarę w ludzi z Arki. Ale całe to przedstawienie budzi w tobie niesmak, to jest teatr w złym stylu, bo mieszkańcy Ascension, żyjący z dala od Wielkiej Cywilizacji, nie nauczyli się panować nad swoimi uczuciami i nie opanowali jeszcze sztuki sterowania sobą. Są świadkami auto da fe, ceremoniału spalenia na stosie elektrycznym elektronicznej maszyny. Twoi przyjaciele wydali wyrok, a naiwni wyspiarze będą cierpieć. — Profesor Asoki umilkł. NON poruszył wiosłami, czółno przepłynęło kilkanaście metrów, a minąwszy czerwoną boję, zniknęło nagle razem z bohaterskim żołnierzem. — Prawdziwy cud — stwierdził z zadowoleniem Asoki — w dobrym stylu. Oczekiwano błyskawicy, grzmotu, a co najmniej płomieni, tymczasem para——homo zdematerializował się. Słyszałeś to chóralne „OOO!” wyraźnie rozczarowanego tłumu? — Rozmawiam z autentycznym jasnowidzem, cudotwórcą — stwierdził Aldis, opuszczając skalną lożę. — Profesor Asoki wie wszystko i ośmieszy Lu—cjusza oraz jego najbliższych współpracowników. — Nikogo nie zamierzam ośmieszyć, a tym bardziej koordynatora. Któż może wiedzieć, co przyniesie dzień jutrzejszy. Otoczeni zewsząd niebezpieczeństwami musimy zachować spokój wewnątrz tej magicznej kuli. Dlatego nikomu nie wyjawię tajemnicy żołnierza NONa, który zginął bohaterską śmiercią… albo nie zginął. — Jak to? — zdziwił się Aldis. — Jego atomy zostały rozproszone na cztery strony świata! — Moim zdaniem jego atomy szczęśliwie przepłynęły na drugą stronę klosza. — I NON stał się niewidzialny? — Wiatr rozkołysał morze, małe czółno zniknęło między wysokimi falami. Tak, Jonie Aldis, stał się cud, byliśmy świadkami udanego eksperymentu. Zresztą proszę posłuchać Lucjusza, który właśnie przemawia do łudzi z wyspy i ludzi z Arki. „Eksperyment powiódł się — dudniły gigantofony — NON przekroczył barierę i przekazał nam pierwsze wiadomości z tamtej strony. Posłuchajcie jego głosu: „Żyję, płynę do najbliższej wyspy…” W chwilę później kontakt został przerwany — informował Lucjusz. — Jutro o tej samej porze następny ochotnik sforsuje ścianę w tym samym miejscu”. — Dobrze pomyślane — pochwalił Asoki. — Prostoduszni wyspiarze padną wkrótce na kolana przed Wspaniałymi Istotami. — Drwisz, ironizujesz. — Zapraszam do mojego domu. Mieszkam niedaleko, w dzielnicy portowej. Zobaczysz pracownię taumaturga. Może zechcesz pozostać dzień, dwa, lub dłużej. Powinieneś lepiej poznać nasze życie, zejdź niżej, więcej usłyszysz i zobaczysz. Z pokładów Arki roztacza się piękny widok na wyspę, w nocy rezydencja Amana roztacza wokół blask, oświetlając miasto. Niedawno ta wspaniała latarnia morska wskazywała drogę statkom i samolotom. Ascension pięknie wygląda w słońcu i w świetle lamp, ale z takiej odległości szczegółów nie widać. Proponuję również gościnę twojemu przyjacielowi, Sternusowi. Astronom dogada się z astrologiem. Aldis przyjął zaproszenie, o swojej decyzji zawiadomił Mencjusza. Sternus oświadczył, że nie może opuścić obserwatorium astronomicznego na statku, ale chętnie odwiedzi profesora Asoki, a przy okazji przywiezie Aldisowi najpotrzebniejsze rzeczy. KOBIERCE PROFESORA ASOKI Elewacja frontowa willi profesora Asoki zachwyciła Aldisa, nie ukrywał też swego podziwu dla znakomitego architekta, który z odległej epoki Pierwszego Renesansu przeniósł piękny dom do współczesności jakże odmiennej od czasów Odrodzenia. Bogato zdobione lico ścian wykonano w piaskowcu z kamieni boniowanych o formie rżniętych diamentów. Między dwoma bramami budowniczy umieścił kwadratowe okna, na piętrze siedem okien łukowych z kolumienką w środku. — Cudowne, wspaniałe! — entuzjazmował się Aldis. — Oglądałem podobne budowle z rezerwacie zabytków Italii. — To dość wierna kopia bolońskiego pałacu Bevilacqua — rzekł astrolog, wprowadzając gościa na przestronny dziedziniec. — Proszę zwrócić uwagę na zdwojenia arkad na piętrze, na granatowe cienie pod arkadami na parterze, na fontannę. — Tak, tak, widzę — zapewniał pisarz oczarowany widokiem tego miejsca. — Popełniłbym głupstwo nie przyjmując zaproszenia! Tu można pracować. — Pokoje na piętrze od strony zachodniej będą najlepsze — mówił Asoki. — Szli teraz po szerokich, kamiennych schodach. — Chłód, spokój, i dużo powietrza, bo okna wychodzą na zatokę. Długim korytarzem dotarli do pierwszego pokoju: — Gabinet — poinformował gospodarz. — Jadalnia — rzekł otwierając drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. — A gdy zniknie ściana rozdzielająca dwa pokoje, zobaczysz sypialnię. — Lekki ruch dłonią w powietrzu sprawił, że zasłona wyobrażająca ścianę pomknęła ku górze jak kurtyna teatralna. — Tajemny znak — zażartował pisarz — otwiera drzwiczki i bramy. — To tylko fotokomórka — odparł Asoki. — Elektryczność ułatwia życie, więc zelektryfikowałem ten pałac od dachu do piwnic, nie zapominając o najnowszych zdobyczach techniki — zbliżył się do szerokiego łoża. — Jeśli wyrazisz głośno życzenie, łóżko ukołysze cię do snu, nucąc piosenki. Do wyboru kilka możliwości: samo kołysanie, kołysanka i kołysanie, bądź tylko kołysanka. Automatyczny lektor chętnie przeczyta fragment nudnej powieści, albo pouczy o metodzie regulowania oddechów i wydechów. A może wolisz szmer strumienia lub świergot ptaków? — Najszybciej zasypiam go godzinnym spacerze. — Wyprzedzasz swoją epokę — astrolog uśmiechnął się. — Postcywilizacja to powrót do natury. Ale co zrobić z tym wszystkim, co nas w tej chwili otacza? Asoki wprowadził Aldisa do salonu. — Moja skromna kolekcja — powiedział — kobierce, kilimy, gobeliny. Czy można te arcydzieła wyrzucić na śmietnik? Chociaż pytanie było retoryczne, Jon gwałtownie zaprzeczył. — A niektórzy powiadają — kontynuował gospodarz — że zielona łąka to najpiękniejszy kobierzec. Łąki są piękne, lecz człowiek tworzy prawdziwe cuda. — Astrolog pochylił się nad wzorzystym kobiercem pokrywającym szeroki tapczan. — To oryginalny Kirszehir, a ten obok to Sziraz, na podłodze pod oknami leżą kobierce siedmiogrodzkie, na ścianie wisi wspaniały Szirwan. — Asoki usiadł na skórzanej poduszce, krzyżując nogi. — Usiądź, proszę, w tej pozycji najlepiej odpoczywam. Przypatrz się uważnie ornamentom, arabeskom, rozetom, kwitnącym meandrom. Czy wiesz, jak długo trwała praca nad jednym kobiercem? Aldis nie wiedział. — Troje ludzi mozoliło się przez miesiąc nad wykonaniem dywanu wielkości 2 na 3 metry i przeciętnej gęstości 1600 węzłów na 1 decymetr kwadratowy — tłumaczył astrolog coraz bardziej zdziwionemu pisarzowi. — Te kobierce utkano przed siedmiuset laty. Kto dzisiaj zadaje sobie tyle trudu? Aldis nagle uświadomił sobie, że Asoki pragnie go przed czymś ostrzec, zwrócić na coś uwagę, że rozmowa o kobiercach stanowi szczególnego rodzaju szyfr. — Dżuszegan, Herat, Serabent — recytował profesor — nazwy tych kobierców dźwięczą jak egzotyczna muzyka — Afgan, Konya, Kirszehir, Czeczi. — Nigdy nie zdołam tego zapamiętać — pożalił się Aldis, który zrozumiał wreszcie intencję astrologa. — Czy mógłbyś powtórzyć? Zanotuję, nigdy nie wiadomo, co może przydać się pisarzowi. Asoki powtórzył. — Zechcesz teraz na pewno odpocząć — powiedział. — Dzień był męczący. Pozdrów ode mnie komandora Valla. Aldis spełnił życzenie profesora. Wymiana zdań drogą radiową nie trwała długo. — Mój gospodarz posiada kolekcję wspaniałych kobierców. — Kobierców, powiadasz — komandor włączył magnetofon. — Zabawny zbieg okoliczności — mówił Aldis do mikrofonu. — Przecież ty również interesujesz się starowschodnimi kobiercami! — Istotnie, bardzo zabawny. Chętnie je zobaczę. — Wieczorem, a tymczasem wyliczę tylko niektóre typy, by rozpalić twoją wyobraźnię i zaostrzyć apetyt. — Rozpalaj, zaostrzaj, słucham z uwagą. — Dżuszegan, Herat, Serabent — wyliczał pisarz — Afgan, Konye, Kirszehir, Czeczi. — Fantastyczne! — zawołał Vall, który po raz pierwszy w życiu słyszał te nazwy. — Prawdziwa rewelacja. Od dawna poszukuję takich właśnie… — Kobierców — podpowiedział szybko Aldis. — A numery? — zapytał komandor. — Jakie numery? — Numery katalogu. Dzieła sztuki są katalogowane, numerowane. Teraz dopiero Aldis dostrzegł na kartce wydartej z notesu Asoki cyfry. — Mam numery — ucieszył się. — Dyktuj. — 89, 5, 4, 3, 23, 4, 45. — Piękne, siedem numerów, siedem kobierców. Zapytaj profesora, kiedy mogę uścisnąć jego dłoń? — Tak, porozmawiam z nim. — Powiedz mu, że nie usnę, dopóki nie zobaczę kobierców. Nie mogę jeszcze uwierzyć, że on i ja… że ja i on kolekcjonujemy to samo — improwizował komandor. — Nieprawdopodobne, a przecież prawdziwe. Czekam na twój sygnał. Tuż przed zachodem słońca motorówka przywiozła Valla. Aldis wymruczał na powitanie: — Co z tymi kobiercami? — Szyfr — szepnął komandor — dziecinnie łatwy szyfr. Liczby wskazują litery w nazwach kobierców, dwie cyfry, dwie litery, ósma i dziewiąta — „AN” w słowie Dżuszegan, piąta „T” w słowie Herat i tak dalej. Razem — ANTAGONIŚCI. Proste? — Proste, ale dlaczego w tak prosty, a jednocześnie skomplikowany sposób Asoki przekazuje nam informacje? — Raczej ostrzeżenie. — Mógł przecież powiedzieć do mnie: ..Bądźcie ostrożni, na wyspie są Antagoniści”. — Widocznie nie mógł. Umilkli. Do Aldisa podbiegła dziewczyna i podając mu bukiecik kwiatów zapraszała: — Ojciec mój pisze wiersze, pragnie poznać sławnego pisarza, mieszkamy niedaleko, w ósmym domu na sąsiedniej ulicy. Czy zechcecie wypić razem z nami filiżankę kawy? — Prowadź, miła — odrzekł komandor. — Mój przyjaciel chętnie pozna kolegę. — Chętnie poznam — potwierdził Aldis. — Cenię poetów i najlepiej wypoczywam czytając utwory poetyckie. — Ann kocha poezję — zwierzyła się córka poety. — I muzykę. Gram na kilku instrumentach. — A oto nasz dom. Szli gęsiego, bo ścieżka wiodąca do domu była wąska. Aldisa zatrzymał krzak róży. Kolce szarpnęły lekko rękaw marynarki, co bardzo rozbawiło dziewczynę. Chichotała zasłaniając usta dłonią. A w chwilę później poczęła recytować: „Ty, dzika różo, wiosną przyodziewasz się w biel, a w porze zbiorów w czerwień. Gdy wół przechodzi obok ciebie, wyrywasz mu kłaki z sierści; gdy przechodzi obok ciebie owca, szarpiesz ją za runo. Tak i bogu Telipinu wyrwij wściekłość, wzburzenie, grzech i gniew”. — Kim jestem? — zapytał pisarz. — Wołem, owcą, czy bogiem? — Jesteś człowiekiem — odparła Ann. — Ciernie róży zatrzymały cię przed drzwiami naszego domu. Pozostaw na progu nieufność, niechęć, lęk. Aldis pierwszy przekroczył .kamienny próg. W mrocznym pokoju na drewnianym zydlu siedział ciemnoskóry starzec o siwych włosach i długiej brodzie. — Ajibade — przedstawił się i dotknął wskazującym palcem swego brzucha. — Ojciec mego ojca — wyjaśniła dziewczyna. — Ma sto lat, a może więcej, zna piękne bajki. Ostrożnie, schody, trzy stopnie. Ann wprowadziła gości do kwadratowej komnaty. Było tu nieco widniej, światło przenikało przez kratownicę jedynego bardzo wąskiego okna. Puszysty dywan tłumił kroki, przeszli przez pusty pokój, przez długi korytarz, by po kilku minutach wędrówki zejść do wilgotnej piwnicy. W ciemnych niszach stały gliniane dzbany. — Dobre, stare wino — poinformowała przewodniczka. — Uważajcie, znowu schody. Prowadzą do tunelu, którym przejdziemy do innego domu. — Czyjego domu? — zapytał komandor. — Przyjaciela ludzi z Arki — odparła dziewczyna. Szli teraz tunelem, mijając żelazne drzwi. Kolorowe światełka pod sufitem wskazywały drogę, bo liczne rozgałęzienia podziemnego labiryntu utrudniały orientację. — Schron przeciwatomowy — stwierdził Vall. — To był schron przeciwatomowy — powiedziała Ann. — Przed kilkuset laty przelatywały nad wyspą pociski startujące z przylądka Canaveral. Na Ascension była baza wojskowa, obserwowano lot tych pocisków. Kiedyś jeden spadł w pobliżu wyspy. Po wybuchu wulkanu, który zniszczył miasto Georgetown i zmienił krajobraz, wynosząc na powierzchnię oceanu skały, na znacznie większej wyspie wzniesiono Ascent, zbudowano dwa wielkie lotniska i port. Pod miastem maszyny wydrążyły setki korytarzy. Najdłuższy łączy się z podziemnymi grotami na zachodnich krańcach wyspy. — Za dwie minuty będziemy na miejscu. Dziewczyna otworzyła drzwi i weszli do windy. — Nasz dwunastominutowy spacer kończy się — mówił Vall informując Ośrodek Dyspozycyjny na Arce, czuwający nieustannie nad spokojem ludzi pod kosmicznym kloszem. — Wychodzimy z windy i przez holi zasłany kobiercami wkraczamy do salonu. — Toż to pałac astrologa! — zawołał Aldis. — Jest i gospodarz. Asoki przywitał się z gośćmi, podziękował przewodniczce. — Moja córka wróci tu za pół godziny, by odprowadzić was do domu poety. Proszę mi wybaczyć, zstąpiliście niemal do Hadesu, by zobaczyć jasnowidza. Konieczna ostrożność. Aldis odwiedza rymopisa, to nikogo nie dziwi, podobnie jak obecność komandora, który towarzyszy przyjacielowi. Byłem pewien, że zrozumieliście szyfr. Nie mogłem w inny sposób przekazać ostrzeżenia. — A teraz nikt nie podsłuchuje? — zapytał Vall. — Nikt nie podgląda? — Nie. Przed kilkoma godzinami, gdy po raz pierwszy gościłem Aldisa, w tym domu był obserwator, a jednocześnie władca wyspiarzy. — Aman? Asoki uśmiechnął się. — Rezydent nie włada nawet sobą. Kto inny sprawuje władzę nad wyspą i kieruje działaniami Antagonistów. — Podobno są na wyspie, czy to prawda? — zapytał komandor. — Prawda. — Przybyli przed nami. — Tak, są tutaj od dawna. — Kim są ci ludzie, ilu ich jest? — Według najnowszego spisu ludności, dwadzieścia jeden tysięcy siedemset. — Nie pytałem o mieszkańców wyspy, lecz o Antagonistów. — Wszyscy wyspiarze są waszymi Antagonistami — odparł profesor. — No, prawie wszyscy. Nieliczna grupa, około pięćdziesięciu ludzi, pragnie z wami współpracować i współżyć. Czterdziestu młodzieńców i ośmiu dojrzałych mężczyzn. Są też kobiety. — Czterdziestu młodzieńców? — powtórzył szczerze zdumiony Aldis. — Naszymi sprzymierzeńcami, sympatykami są awanturnicy, którzy napadli na rezydencję Amana? — Ci sami — odrzekł astrolog. — Aman to łotr spod ciemnej gwiazdy, kreatura zdolna do każde podłości, pierwszy sługa wodza, nadgorliwy, pozbawiony wszelkich skrupułów, niesłychanie prymitywny okaz. Dowiedzieliśmy się, że zamierza uprowadzić żonę Lucjusza, Klodię. Czterdziestu młodych ludzi interweniowało. Aman przestraszył się i zrezygnował. Komandor włączył sygnał, poprzedzający nadanie szczególnie ważnych wiadomości i przekazał szyfrem rewelacyjne informacje profesora Asoki. Lucjusz odpowiedział: — A jeżeli to prowokacja? Oczekujemy od profesora Asoki dalszych wyjaśnień. Zapewne zna historię Antagonistów. Niech opowiada. I profesor opowiedział: „Aktualny porządek świata nie dogadzał wyspiarzom. Odizolowani od wielkiej cywilizacji obserwowali turystów, załogi lądujących samolotów, pasażerów statków, przypatrywali się ludziom, którzy spieszyli się. — Jak najszybciej zwiedzić wysepkę, jak najszybciej uzupełnić zapasy paliwa, i dalej w drogę. Niektórzy nocowali w hotelach. Byli jednak i tacy, którzy znajdowali czas na pogawędki z wyspiarzami: «Ludzie wylądowali na Marsie, na Wenus, na Merkurym, na Plutonie, na księżycach Jowisza, Urana, Saturna. Odkryliśmy ślady egzystencji istot rozumnych». «Dopiero teraz rozpoczyna się prawdziwa historia cywilizacji, ponieważ dopiero teraz ludzkość całej Ziemi poczuwa się do solidarności. Postęp techniczny odgrywa w tym procesie rolę zasadniczą. Rozwój techniki to dalszy ciąg ewolucji biologicznej, która konsoliduje i pogłębia jej jedność». «Procesy scalające i jednoczące trwają w najgłębszych warstwach ludzkiej świadomości». «Dzięki kontaktom zewnętrznym również w sferze duchowej dokonuje się prawdziwa osmoza; daje się odczuć dojrzewanie i pogłębianie się świadomości zbiorowej». «Analiza wydarzeń doby obecnej coraz dobitniej przekonuje nas, że cała ludzkość zmierza do ściślejszej konsolidacji społecznej i że z mnogości wyłom się jedność». «Kto pragnie w sposób naukowy przewidzieć przyszłe oblicze nadludzkości, winien skupić uwagę nie na problemie indywidualnej, anatomicznej super–cerebralizacji, ale na zagadnieniu super–socjalizacji społeczeństw». Słuchali tego mieszkańcy Wyspy Wniebowstąpienia, słuchali uważnie, i jak zanotował kronikarz: «Do ludzkich serc wkradł się lęk, obawa przed konglomeracją, prowadzącą do wchłonięcia jednostki przez zbiorowisko. Staniemy się termitami, mrówkami — mówili. — Zatracimy indywidualne cechy, przestaniemy istnieć jako pojedyncze egzemplarze, będziemy częścią składową mechanizmu ludzkości. Detalami superkonstrukcji». I wyspiarze postanowili wyłączyć się z tego procesu. Indywidualizować swoje życie, przeciwstawiać się konsolidacji. (Ile tutaj dziwacznych słów! Aldis notował je zielonym wiecznopisem.) Rzucono hasło: «Splendid isolation» i drugie: «Brońmy się przed zespoleniem», i trzecie: «Bądźmy sobą, tylko sobą». Świat — krzyczeli teoretycy z Wyspy Wniebowstąpienia — składa się z dziewięciu miliardów indywiduów. Wszystko kręci się dookoła człowieka. Precz z jednoczeniem kogokolwiek i czegokolwiek. Człowiek to słońce, wokół którego obracają się inne planety. Każdy jest centralnym punktem wszystkiego. Istoty ludzkie to wyspy rozrzucone po oceanie Wszechświata. Czy mamy braci v Innych Układach? Zapewne, być może. Zdrowy rozsądek potwierdza hipotezę: «Wokół Innych Słońc krążą planety zamieszkałe przez Inne Istoty rozumne, myślące, świadome swego istnienia, lecz nie zawsze przekonane o obecności sąsiadów. Co z tego wynika? Wszechświat składa się z diamentów, a każdy lśni inaczej». I mieszkańcy Wyspy Wniebowstąpienia postanowili przeciwstawić się całemu światu. «Będziemy — mówili — antagonistami tak zwanej wielkiej cywilizacji. Ludzie stają się coraz bardziej podobni do siebie. Niemal codziennie wyspę odwiedzają turyści. Schodzą za statków, przylatują samolotami. Gromadami, stadami wałęsają się po plażach, po uliczkach Ascent, siedzą godzinami w kawiarniach, restauracjach, jedzą, piją, tańczą, ściskają się. Są niemal identyczni, o tym samym myślą, tak samo postępują. Gościmy na wyspie załogi samolotów i statków, setki, tysiące pilotów, stewardes, marynarzy w uniformach. Turyści różnią się chociaż ubiorami, mundury podkreślają podobieństwo. Pod kaskami, pod czapkami nikną indywidualne cechy twarzy. Nie widać oczu, włosów, łysin. Ludzie przybywają na wyspę ze wszystkich stron świata, są tacy sami, bliźniaczo podobni i to podobieństwo sprawiło, że postanowiliśmy zindywidualizować współczesną cywilizację, oddalić ludzi od siebie, unicestawić to, co sprzyja upodobnianiu się jednych do drugich — przede wszystkim psychicznie; ale i fizys współczesnego człowieka staje się coraz mniej zróżnicowana. Przypatrzcie się astronautom, te wspaniałe kobiety i ci wspaniali mężczyźni wychowani od dziecka w specjalnych szkołach, potem w akademiach, bohaterscy zdobywcy Kosmosu, arcyinteligentni, szlachetni, weseli, silni, zdrowi, piękni, doskonali — półbogowie, czym oni się różnią? Objętością klatki piersiowej, odcieniem skóry, ilością hemoglobiny, wagą, wzrokiem. Minimalne różnice; kilka centymetrów, kilka kilogramów, drobiazgi, detale, tyle co nic. My będziemy INNI — zapewniali mieszkańcy Wyspy Wniebowstąpienia, która wkrótce stała się wyspą Antagonistów. — Stworzymy cywilizację absolutnych indywidualistów i nie mniej absolutnych egocentryków. Odseparujemy się od całego świata, by tym łatwiej unicestwić cywilizację kolektywną. Będziemy dezintegrować wszystko i wszystkich. Zbudujemy super–personalizację. Nie dopuścimy do dalszego zjednoczenia ludzkości. Ludzie są jak wyspy, nie przyjmujemy do wiadomości modnej obecnie hipotezy, jakoby ludzkość stała się przedmiotem kosmicznego procesu scalającego i weszła w stadium planetyzacji. Ludzie są jak planety, dziewięć miliardów planet, tak rozumiemy planetyzację, nie inaczej». — Taki był, w ogólnym zarysie program Pierwszych Antagonistów — mówił profesor Asoki. — Nowinę o budowie Arki Noego II przyjęto na wyspie Z entuzjazmem. «Opanujemy ten gigantyczny statek — zdecydował przywódca Antagonistów — ułatwi nam prowadzenie walki». Wieść o zbliżającej się do Ziemi komecie wywołała euforię: «Oto nadchodzi koniec świata» — wołali Antagoniści. Można powiedzieć, że wołali szeptem, by nikt, poza wtajemniczonymi, nie usłyszał przedwcześnie tego wołania. «Wkrótce Niebo upadnie na Ziemię — informowali się wzajemnie — ognista kula spali współczesną Sodomę i Gomorę. Ocaleją jedynie mieszkańcy Wyspy Wniebowstąpienia, wybrańcy Nieba, ludzie jak planety». Na wyspie — opowiadał astrolog — zanosiło się na regres cywilizacji. Mężowie pod lada pretekstem porzucali żony, kobiety opuszczały mężów, zaniedbywano dzieci, rozbijano rodziny. Jednocześnie Antagoniści rozszerzali swoją działalność, organizując tajne stowarzyszenia entuzjastów dezintegracji na kontynentach. Dość łatwo zdołali opanować Wyspę Świętej Heleny, jeden z punktów strategicznych Światowego Kolegium Czuwającego Nad Spokojem Ziemi. Ciąg dalszy znacie, doświadczyliście na własnej skórze agresji Antagonistów. Wtedy po raz pierwszy ujawnili swoje istnienie i zamiary. Tyle historii.” — Profesor Asoki — odezwał się komandor — wyświadcza nam wielką przysługę. — Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo — astrolog mówił szeptem. — Dzisiejszej nocy ludzie z wyspy zamkną w podziemiach swoich domów ludzi z Arki, czyniąc z nich zakładników. Zaledwie profesor zdołał skończyć zdanie, Vall rozpoczął nadawanie tej informacji do Lucjusza. — Mów dalej — powiedział Aldis. — O której godzinie gospodarze zaatakują swoich gości? — O trzeciej nad ranem, gdy człowiek przewraca się na drugi bok. — Mamy więc siedem godzin czasu — rzekł komandor i przekazał szyfrem kolejną informację. Koordynator odpowiedział krótko: — Zrozumiałem. Wracajcie na Arkę. Mencjusz wkrótce przystąpi do kontrakcji. — Czy pójdziesz z nami? — zapytał Vall astrologa. — Będzie to rewizyta. — Nie, zostanę tutaj. Cieszę się wielkim szacunkiem Antagonistów, przepowiadam przecież przyszłość. Gwiazdy informują mnie o dniach, które nadejdą. Są przekonani, że jestem jednym z nich. Za kilka minut wrócicie tunelem do domu poety, a stamtąd na Arkę. Nie wiem, co zamierzacie uczynić, by nie dopuścić do zatrzymania zakładników. Jeżeli zdołają zrealizować swój plan chociażby częściowo, zmuszą was do opuszczenia Arki. Są przekonani, że na tym statku można pod wodą przerwać niebezpieczeństwo kosmicznego klosza. Wy zginiecie na wyspie, oni ocaleją. — Skąd to przekonanie? — Pragną za wszelką cenę zdobyć Arkę, to ich idée fixe. Skrajny egoizm, absurdalna nienawiść do zespołów wyzwalają najgorsze skłonności. Nie dowierzają wam, prymitywni wmawiają jeszcze prymitywniejszym od siebie, że ludzie z Arki zmuszą ludzi z wyspy do walki z nieznanymi siłami Kosmosu, że zamierzacie kosztem życia wyspiarzy ocalić siebie. Eksperyment z bohaterskim żołnierzem NONem, który zginął, (bo nie uwierzyli, że ocalał) jest zdaniem tych mędrców najlepszym dowodem waszej złej, jak najgorszej woli. Dlatego poświęciliście życie swojego człowieka, dlatego, jak powiadają, zamordowaliście go, by żądać podobnych czynów od wyspiarzy. — Zadziwiająca przewrotność — stwierdził Aldis. — Powiadasz, że są prymitywni, a demonstrują przebiegłość. — Zwierzę również bywa przebiegłe. — Lecz nie przewrotne — rzekł komandor. — Uwaga, odbieram sygnał Lucjusza. Wzywa nas do natychmiastowego powrotu. CYRK ANTAGONISTÓW Zanim zdołali dotrzeć do przystani, niebo zaróżowiła łuna. Niemal jednocześnie wszystkie głośniki na wyspie przekazały ostrzeżenie Lucjusza: „Załóżcie skafandry i zejdźcie do schronów. Niebo czerwienieje. Zaobserwowano zwiększone promieniowanie radioaktywne, minimalnie podniosła się temperatura. Ludzie z Arki pomogą marynarzom w ustawianiu namiotów na placach i w parkach” — Kosmos skomplikuje plany wyspiarzy — powiedział komandor. Delikatne brzęczenie sprawiło, że włączył mikrofon. — Komandor Vall, słucham. — Wspólnie z Mencjuszem pokierujesz akcją — oznajmił koordynator. — Mieszkańcy wyspy niech skryją się w schronach. Rozpinanie namiotów zajmie wam godzinę. Czuwajcie nad spokojem i porządkiem. Następny komunikat za kwadrans. Komandor nawiązał łączność z rezydencją Amana. — Wysyłam helikopter — oświadczył generał. — W tej chwili startuje, zabrał skafandry. — W kilka minut później Mencjusz witał komandora i Aldisa. — Namioty ustawią bez naszej pomocy — Lucjusz ogłosił stan szczególnego zagrożenia. Otrzymałem rozkaz ewakuacji z wyspy ludzi z Arki. — A wyspiarze? — zatroszczył się Aldis. — Czy dadzą sobie radę pozbawieni naszej pomocy? — Nie zamierzamy ich czegokolwiek pozbawiać — odparł Mencjusz, wprowadzając przyjaciół do pokoju na trzydziestym piętrze. — Stąd — mówił — wszystko widzę i wszystko słyszę, no, prawie wszystko. W wielu punktach wyspy umieściliśmy kamery telewizyjne. Jesteśmy niedyskretni. Podglądamy i podsłuchujemy. Informacje astrologa nie zaskoczyły nas. Nie znaliśmy szczegółów, ale dziwne zachowanie wyspiarzy zastanawiało i niepokoiło. Większość z nich, pozbawiona zupełnie skrupułów i, co najgorsze, rozsądku, jest zdolna do popełnienia każdej podłości. Umiejętnie straszeni przez swoich prowodyrów będą działać, jak sądzę, „w obronie własnej”, nie przebierając w środkach. Boją się panicznie o swoje cenne życie, dlatego bez zastanowienia pozbawią życia każdego, kto zagraża ich egzystencji. — Lecz teraz zagraża nam wspólne niebezpieczeństwo! — zawołał Aldis. — Niebo płonie, jak można w takiej chwili… — Można, można — uspokajał generał. — Usiądź wygodnie w fotelu przed ekranem i patrz uważnie. — Siadaj, siadaj — przynaglał komandor, sadowiąc się na kanapie. Szeroko otwarte „oczy” Mencjusza wszystko widzą. — Ludzie pośpiesznie opuszczają domy — Mencjusz komentował obrazy ukazujące się na ekranach. — Marynarze ustawiają namioty na Centralnym Placu i w alei, która łączy śródmieście z portem. Jeden przy drugim, dzięki czemu można przejść pod namiotami z centrum miasta do samej zatoki. W ten sposób ludzie z Arki, niezauważeni przez mieszkańców wyspy, przejdą na łodzie i barki. — Sądzisz, że nikt nie zauważy tej ewakuacji? — komandor miał wątpliwości. — Ludzie z wyspy będą w tym czasie w schronach — odparł generał. — Wszyscy? — Nasi marynarze dopilnują, by wszyscy zeszli do schronów. Instynkt samozachowawczy będzie naszym najlepszym sojusznikiem. Co kilka minut na— dajemy komunikaty: „Grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo”. — Czy grozi w rzeczywistości? — W tej chwili największym niebezpieczeństwem są dla nas wyspiarze — odrzekł Mencjusz i dodał: — Również sami dla siebie stanowią zagrożenie o trudnych do przewidzenia skutkach. Oglądali ewakuację wyspy oczami stu kamer telewizyjnych: Słońce zgasło niczym pochodnia zanurzona w wodzie. Rozbłysły lampy, w słup ognisty przemieniła się rezydencja Amana. Reflektory, umieszczone na dachu wieżowca, oświetliły port i zatokę, zamigotały setkami kolorowych świateł okręty, iluminowano Arkę. — Ryby oślepną od tego blasku — zaniepokoił się Aldis. — Lucjusz wie, co robi — odrzekł komandor. — Wydał rozkaz: „Jak najwięcej światła” i kaskada jasności spłynęła na wyspę. — Łuna na niebie pociemniała, przybierając barwę fioletu — powiedział Mencjusz. — Wspaniałe widowisko. — Widowisko? — zgorszył się pisarz. — Podziwiam twój spokój i niefrasobliwość. — Bo Kosmos czuwa nad nami — odparł generał. — Patrzcie, patrzcie — zachęcał — pogawędzimy później. Ekran pierwszy: Centrum miasta, na placach, na ulicach nie widać żywego ducha, światła w domach pogaszone. Ekran drugi: Podziemnymi korytarzami płynie wielotysięczny tłum wyspiarzy. „Jakże podobni są do siebie, myślał Aldis. Wszyscy w srebrzystych, skafandrach i niebieskich hełmach. Złośliwy los sprawił, że noszą identyczne uniformy, że wbrew sobie postępują jak jedna istota, że myślą o tym samym: «Jak długo jeszcze będziemy wędrować podziemnymi korytarzami? Dokąd idziemy?».” — Dokąd idą? — zapytał komandor Vall. — Do świątyni Asmunikal, wzniesionej przed dwustu laty w samym środku Grzmiącej Góry — wyjaśnił jak zwykle doskonale poinformowany Mencujsz. — Może pomieścić całe miasto. Oto już widać szerokie schody, trzysta stromych stopni. Trzeba wysoko podnosić kolana i wspinać się. Droga do nieba. Zielone strzałki wskazują kierunek: w górę! Żeby nikt nie miał wątpliwości. Jest to również droga do schronów wykutych w skale. Jedno komplikuje drugie. W schronach można przetrwać atak atomowy. Świątynia Asmunikal wskazuje drogę do nieba, a jednocześnie utrudnia gwałtowne wniebowstąpienie. Chociaż istnieje możliwość wyboru. Można przecież pozostać na powierzchni, w mieście, na tarasie własnego domu. Wielotysięczny tłum pokonał schody, ludzie wchodzą do sanktuarium, zadzierają głowy, by zobaczyć w sklepieniu okrągły otwór. Niegdyś zionął ogniem, tryskał lawą, buchał czerwoną parą. Teraz spełnia rolę komina, przez który wydobywa się smuga białego dymu, gdy kapłan rozpala na ołtarzu ofiarnym święte ognisko. Wyspiarze w skafandrach otoczyli ołtarz z czarnego kamienia. To odłamek meteorytu. Spadł z nieba nie wiadomo kiedy, nie wiadomo kto przyniósł go tutaj i ustawił na bazaltowej płycie w centralnym punkcie świątyni. Przez otwór spływa światło księżyca. Wszyscy wpatrują się w czarny kamień. Misterium w głębi wulkanu trwa kilka minut. Gdy księżycowy promień muśnie wierzchołek kamienia, ludzie rozejdą się, niknąc w niezliczonych pieczarach. Czyżby to był początek końca? Rozpoczną życie jaskiniowców. Ekran Trzeci: Wielki kapłan Assunta stoi w łodzi płynącej podziemną rzeką. — On również szuka przejścia na tamtą stronę — mówi Mencjusz. — To bardzo mądry człowiek. Obserwujemy go od kilku dni. Próbuje na własną rękę odnaleźć szczelinę w kosmicznej kurtynie. Ludzie z wyspy na pytanie „Kto jest Assunta?” odpowiadają: „Assunta to Assunta”. — Kapłan — odezwał się Aldis. — Mówią o nim „wielki kapłan”. — Może przywódca Antagonistów? — rzekł komandor. — Wyraźnie unika kontaktów z nami. Interweniował, gdy dzielny automat NON forsował ścianę klosza. — Śpiewał — przypomniał pisarz. — Była to pieśń o sumeryjskim demonie. Assunta usiłował odpędzić od wyspy złe moce, ocalić NONa. — Demony Sumeru na Wyspie Wniebowstąpienia? — zdziwił się generał. — Posłuchajcie, kapłan znowu śpiewa! — zawołał Vall. „Nie poddawajmy się demonom — zawodził Assunta. Uruk dzieło bogów. Eanna — dom schodzący z niebios. Bogowie wielcy piękno jej ukształtowali. Jej wielki mur obłoków sięgający, Jej wyniosłe komnaty stworzone przez An. Ty, co dbasz o nie, ty, któryś królem i bohaterem, Książę ukochany przez An, Jakże mógłbyś lękać się Aggi przybycia. Ich wojsko niezliczone pierzchnie, Ich ludzie nie noszą wysoko twarzy. Nie poddawajcie się demonom”. Łódź płynęła coraz szybciej, starzec umilkł i usiadł, podwodny prąd niósł łódkę ku ciemniejącej w oddali skale. Assunta zniknął w strefie cienia, Wszystkowidzące oczy Mencjusza oślepły nagle, pogasły wszystkie ekrany. — Będą żyli w jaskiniach — powiedział Aldis i usiłował to sobie wyobrazić. — Zamiast skór, podarte skafandry — mówił głośno myśląc, — Obrośnięci, wynędzniali, otaczają ogniska grzejąc zziębnięte dłonie. — Ślicznie — wymruczał Mencjusz. — Zawsze zdumiewała mnie wyobraźnia pisarzy. Za chwilę nasze wszystkowidzące oczy umożliwią nam zwiedzenie pieczar. Będzie to więc okazja do skonfrontowania rzeczywistości z fantazją. Ekrany rozbłysły różowym światłem, a generał zawołał: — Oto troglodyci w skalnych norach! Jakież było zdziwienie Aldisa, gdy zobaczył luksusowe wnętrza jaskiń. Kolorowe ściany, dyskretne światło, wygodne meble, podłogi wyłożone dywanami. Pogodni wyspiarze spacerowali po chodnikach wykutych w skale gawędząc nie wiadomo o czym. Tak przynajmniej sądził pisarz, ale Mencjusz doskonale wiedział, co było tematem tych rozmów. — Oni się kłócą — oznajmił i uzupełnił: — Kłócą się, w jaki sposób unicestwić ludzi z Arki. — A my tymczasem opuszczamy niegościnną wyspę — rzekł komandor. — Ewakuacja zakończona. W mieście pozostał oddział komandosów i, dwudziestu nieocenionych Zastępców Automatycznych. — Nowy eksperyment? — zapytał Aldis. — Wspólnie z maszynami spacerują po ulicach miasta, czuwają nad naszym bezpieczeństwem, wchodzą do domów, trzaskają drzwiami, hałasują — wyjaśniał generał. — Cisza, spokój mogłyby przedwcześnie zwrócić uwagę wyspiarzy. Mencjusz manipulował kolorowymi gałkami przy pulpicie sterowni telewizyjnej, uderzał w klawisze, włączając nowe kamery, ukryte przemyślnie w szczelinach skalnych. Na ekranach pojawiały się obrazy debatujących wyspiarzy. Kilkuosobowe grupy znikały W otworze ciemnego tunelu, prowadzącego do olbrzymiej groty, którą generał nazwał „Cyrkiem Antagonistów”. Był to amfiteatr; skalne Jawy mogły pomieścić pięć tysięcy ludzi. Kiedyś w tej niezwykłej scenerii zabawiano turystów nad wyraz urozmaiconym programem. W podziemnym teatrze, w samym środku wygasłego wulkanu występowali znakomici artyści teatru, baletu, opery, estrady, muzycy i iluzjoniści, primadonny i akrobaci, tancerze i pogromcy zwierząt. Teraz zbierał się tutaj areopag Antagonistów. — Twój wywiad nie tracił czasu — powiedział z uznaniem Vall. — Znasz dobrze historię i współczesność Wyspy Wniebowstąpienia. — Najtrudniej odkryć źródła wiedzy — odparł generał. — Trzeba wiercić otwory w wielu miejscach, aż któregoś dnia wytryśnie strumień informacji. — Profesor Asoki — domyślał się Aldis. — Asoki postawił przysłowiową kropkę nad „i”. — odrzekł Mencjusz. — Zawdzięczamy mu bardzo wiele i, jak sądzę, kapitał wdzięczności będzie się powiększał. Uwaga, na scenie amfiteatru pojawiła się postać w długiej, czerwonej szacie. — To Assunta — rozpoznał kapłana komandor. — Dostojny, majestatyczny — stopniował Aldis — Wehikuł czasu przeniósł z przeszłości biblijnego proroka. Rozkrzyżował ramiona, podniósł głowo, po ruchu warg łatwo domyślić się, że przemawia. Dlaczego nie słyszymy słów? — Bo nasz uniwersalny komputer „oczy i uszy” źle znosi tutejszy klimat i spóźnia się. — Generał uderzył pięścią w pulpit i natychmiast usłyszeli głos Assunty: „…dlatego przestańcie rozprawiać, a zacznij działać — zachęcał kapłan. — Ludzie z Arki poi dają doskonalą broń, okręty, samoloty, łodzie podwodne, ale kiedy weźmiemy zakładników, staną bezbronni niczym dzieci. — No to bierzmy! — zawołał ktoś, a inni poczęli tupać i wrzeszczeć: — Brać zakładników! Na czekamy! Nie trat my czasu! Assunta zatoczył prawą ręką koło, ludzie umilkli. — Nienawiść zaślepia i ogłupia — mówił kapłan — Bogowie rozpostarli nad naszymi głowami drugie niebo, dzisiaj poczęło płonąć, dlatego skryliśmy się pod miastem. — Dlaczego ludzie z Arki nie zeszli razem z nami? — zapytała jakaś wysoka kobieta. — Rozpinają namioty na ulicach, placach i w parkach — tłumaczył Assunta. — Także na łąkach i pastwiskach. Nie wolno zapominać o zwierzętach, ułatwia nam przetrwanie, jeśli bez szkody dla zdrowia będziemy mogli spożywać ich mięso. Promienie spływające z Drugiego Nieba zatruwają żywe organizmy. Tak powiedział Asoki. — Oni chronią wyspę przed zagładą — odezwał się najmłodszy z uczestników narady — czuwają nad naszym życiem, a my… — Pozornie tak to wygląda — przerwał Assunta. — Mamy przecież do czynienia z wyrafinowanym, przebiegłym wrogiem. W rzeczywistości ludzie z Arki pragną ocalić tylko siebie. Gdy zakończą pracę na powierzchni, zejdą do nas. Wówczas weźmiemy zakładników. — A potem? — zapytała wysoka kobieta. — Potem opanujemy Arkę. — A później? — spytała znowu ta sama kobieta. — Później zniszczymy kosmiczny klosz. — I co dalej? — zapytała po raz trzeci kobieta, która pragnęła poznać przyszłość. — Zniszczymy wyspę — odrzekł Assunta. — I ludzi z Arki — odgadła wysoka kobieta. — Konieczna ostrożność — wyjaśnił kapłan. — W przeciwnym razie mogliby ostrzec cały świat. — Przed czym? — zapytała kobieta, której dociekliwość wywołała poruszenie wśród pięciu tysięcy wyspiarzy obradujących w amfiteatrze. — Przed czym? — powtórzyła głośno, bo gwar głosów zagłuszył jej słowa. — Przed nami — odparł Assunta. — Co zamierzamy uczynić z całym światem? — pytała kobieta. — To proste, pragniemy zniszczyć cały świat i odbudować go po swojemu. — Czeka nas wiele mozolnej pracy — powiedziała wysoka kobieta. — Trzeba dobrze przeorać ziemię, by ziarna przez nas zasiane wzeszły jak najdorodniej — odrzekł kapłan i podniósłszy prawą dłoń zakończył dialog: — Zachowaj dalsze pytania na dzień jutrzejszy Teraz musimy rozstrzygnąć, komu powierzymy dowództwo. — Tobie! Tobie! — poczęli krzyczeć wyspiarze. — Ty jesteś naszym wodzem! — Duchowym! — zawołał Assunta. — Potrzeba nam jednak dowódcy, który pokieruje akcją. Podniósł się krępy mężczyzna o czerwonej twarzy i wyłupiastych oczach: — Dowódca to znaczy wojsko, wojsko to znaczy unifikacja. Przecież każdy z nas może dowodzić. Wstał nieco zgarbiony mężczyzna o rudej czuprynie: — Mądrze mówi. Stworzymy brygadę dowódców Dwie brygady po cztery tysiące mężczyzn każda. — No a kobiety? — zabrała głos wysoka kobieta. — Co z kobietami? Czy sądzicie, że nie umiemy dowodzić? Krępy mężczyzna odpowiedział: — Potraficie dowodzić, proponuję stworzenie brygad mieszanych, w skład których wejdą kobiety–dowódcy i mężczyźni–dowódcy. Nieco zgarbiony mężczyzna roześmiał się: — Walczymy o totalną indywidualizację, a pragniemy stworzyć armię składającą się z samych dowódców. Czym więc będziemy się różnić? — Każdy dowódca — odparła kobieta — będzie dowodzić po swojemu. Assunta podniósł lewą dłoń. — Gdy cztery konie — przemówił — ciągną wóz w cztery strony świata, wóz nie ruszy z miejsca, gorzej, rozleci się. Potrzebny jest jeden woźnica. — Z batem? — zawołał krępy. — Nie chcemy woźnicy! — To przenośnia — tłumaczył cierpliwie kapłan — metafora, na pewno nie najlepsza, ale nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Dowódcami winien dowodzić Naddowódca. Wy będziecie dowodzić sobą, a on — wami. W ten sposób unikniemy unifikacji zachowując pełną indywidualność, a jednocześnie działania nasze będą zharmonizowane i zsynchronizowane, i dzięki temu skuteczne. Przez dobrą minutę trwała absolutna cisza; rozważano słowa kapłana. Milczenie przerwała wysoka kobieta mówiąc: — Słowa Assunty wydają się rozsądne. Należy dokonać wyboru Naddowódcy. To ciężka i niewdzięczna praca, proponuję, by zgłosili się ochotnicy. Nikt nawet nie drgnął i kapłan począł zachęcać: — Praca ciężka — prawda, niewdzięczna — też prawda, ale stwarza przecież wyborną okazję do rozwinięcia własnej indywidualności. Ludzie spoglądali na siebie, kobiety chichotały, trącając się łokciami, mężczyźni milczeli. Wreszcie przemówił krępy: — A kto dowodził bojowymi akcjami w okresie przygotowawczym ? — To wojskowa tajemnica — odrzekł nieco zmieszany Assunta. — Nie upoważniono mnie do wyjawienia nazwiska. — Nie upoważniono? — zdziwił się zgarbiony mężczyzna. — Kto nie upoważnił? Sztab znajdował się na Wyspie Świętej Heleny, było w nim kilkunastu znakomitych dowódców, wszyscy wpadli w ręce naszych wrogów. O kim więc mówisz? — Nie wszyscy — zaprzeczył kapłan. — Jeden zdołał uciec i dotarł do nas, zanim Kosmos odseparował Wyspę Wniebowstąpienia od reszty świata. Jest tutaj, w amfiteatrze, jeśli zechce, sam wyjawi swoje nazwisko. — Na co czeka? — zapytał krępy i tupnął nogą. — Na co czeka?! — powtórzył, a zgromadzeni w amfitearze krzyczeli jeden przez drugiego: — Na co czeka? Niech mówi! Powinien mówić! Nadeszła odpowiednia chwila! — Nie, nie będzie mówił — odezwała się wysoka kobieta, ta sama, która zadała kapłanowi tyle pytań. — Byłby skończonym głupcem. Niech nie de—konspiruje się. Ludzie z Arki są sprytni, są bezlitośni, któż to może wiedzieć, czy nie podsłuchują nas w tej chwili. Tym razem milczenie trwało dłużej. — Czy mogą nas podsłuchiwać? — zapytał Assunta. — Tutaj, w amfiteatrze, w głębi wulkanu? Czy to możliwe? — Sądzisz, że to niemożliwe? — powiedziała wysoka kobieta, a ponieważ kapłan wzruszył ramionami, roześmiała się. — Oni mogą nas podsłuchiwać — mówiła — oni mogą nas podglądać. Mają przecież mikrofony i kamery. Czy tak trudno je umieścić w szczelinach skał?” — No cóż — przemówił Mencjusz — przedstawienie skończone. Ta kobieta przedwcześnie odkryła prawdę. Za chwilę amfiteatr opustoszeje. Będą teraz mówić szeptem i szybko ruszą do ataku. Pragną przecież zdobyć zakładników, jak najwięcej zakładników. — Gasną światła! — zawołał Aldis. — Wkrótce pierwsze oddziały wyspiarzy pojawią się w korytarzach wiodących na powierzchnię — oznajmił „jasnowidzący” generał. — Wyobrażam sobie ich zdumienie, gdy wejdą do pustych domów. — W mieście nie ma żywego ducha — stwierdził z zadowoleniem komandor. — Przed kwadransem odpłynęła ostatnia barka desantowa zabierając komandosów, którzy czuwali nad bezpieczeństwem ewakuowanych. — A kto czuwa nad naszym bezpieczeństwem? — zapytał Aldis. — Skoro zorientują się, że zostali oszukani, zaatakują rezydencję Amana. — Zapewne tak — zgodził się Mencjusz. — Przewidzieliśmy to spotkanie. Przyjdą, wypełnią plac przed budynkiem, wyłamią drzwi, wejdą do hallu i wtedy zobaczą efektowne, wielolufowe miotacze płomieni wymierzone prosto w ich piersi. Cofną się — generał mówił jak w transie — usłyszą wówczas mój głos. — A jeżeli nie cofną się? — Aldis podszedł do okna. Z trzydziestego piętra wieżowca widać było zatokę, dzielnicę portową i zachodnią stronę miasta. Płonęły światła na ulicach, słychać było zbliżający się gwar. — Nadchodzą — rzekł generał. — Jeżeli nie cofną się, odlecimy helikopterem na Arkę. Wolałbym jednak pozostać tutaj. To znakomity punkt obserwacyjny, no i szkoda tej aparatury. Nasze „oczy i uszy” oddały nam nieocenione usługi. — I mogą jeszcze się przydać — dokończył komandor. — Parter i pierwsze trzy piętra zostały zabarykadowane. Unieruchomiliśmy windy. — Drabiny strażackie — przypomniał Aldis. — Dobrze schowane — odrzekł generał. — Nie mają samolotów. To forteca trudna do zdobycia. Zabraliśmy również wszystkie statki i łodzie, nie zdołają dopłynąć o własnych siłach od Arki. Jesteśmy bezpieczni i nie będziemy z nimi walczyć. Ani w mieście, ani na morzu. Zbyt wielką dysponujemy przewagą. Ludzie z wyspy są, praktycznie rzecz biorąc, bezbronni. — Mamy ich bronić — powiedział komandor — i uczynimy wszystko, co w ludzkiej mocy, by nikt nie zginął na tej wyspie. — Co z Amanem? — zatroszczył się Aldis. — Zajęliśmy przecież jego rezydencję, zamierzamy ją przemienić w twierdzę. Co na to gospodarz? — Odpoczywa w luksusowej kajucie na Arce — odparł komandor Vall. — Stary obłudnik wymaga pieczołowitej opieki. Ulice miasta wypełniał tłum. Rozgadani, gestykulujący wyspiarze otaczali zewsząd wieżowiec. Aldis myślał: „Są wściekli, to zrozumiałe, przekonali się, że ludzie z Arki opuścili miasto. Zakładnicy uciekli i śmieją się teraz z wyspiarzy. Co uczynią zawiedzeni mieszkańcy wyspy? Zdemolują rezydencję Amana. Nie ulękną się miotaczy ognia, usuną barykady, naprawią windy. Czy zdążymy odlecieć? A jeśli awaria silnika unieruchomi helikopter? Czyżby ludzie byli groźniejsi od Kosmosu?” Pisarz uśmiechnął się do swoich myśli. Naraz usłyszał trzask i łoskot. Kilkudziesięciu wyspiarzy wtargnęło do hallu. Zobaczywszy lufy groźnej broni znieruchomieli, a po kilku sekundach rzucili się do ucieczki. Scenę, przepowiedzianą przez Mencjusza, obserwowano na ekranie telewizyjnym. Generał odchrząknął i oświadczył: — Antagoniści wolą nie ryzykować. Następne posunięeie należy do nas. Za chwilę zauważą barkę desantową, która nie zdążyła odbić od brzegu. Dwudziestu Zastępców wystąpi w roli ludzi z Arki. Oto upragnieni zakładnicy. Awaria statku sprawiła, że nie zdążyli opuścić wyspy. Mencjusz podniósł do oczu lornetkę. — Tak, automatyczni i odpowiednio zaprogramowani Zastępcy poddali się. Generał otworzył mikrofon. — Słuchajcie! Słuchajcie uważnie — głos Mencjusza rozbrzmiewał w głośnikach, rozmieszczonych w kilkudziesięciu punktach miasta — dwudziestu naszych ludzi dostało się w wasze ręce. Dbajcie o ich zdroje — oto pierwszy warunek rozpoczęcia pertraktacji. Wybierzcie trzech delegatów, będziemy z nimi rozmawiać w rezydencji Amana. Pamiętajcie o tym, że możemy w każdej chwili zrzucić bomby na wyspę, działa okrętowe zniszczą miasto w ciągu godziny. Aldis zastanawiał się w głębi duszy, dlaczego Mencjusz grozi i czy ktokolwiek wydałby rozkaz bombardowania wyspy. Współcześni tak wiele zadawali sobie trudu, by życie innych ludzi uczynić szczęśliwszym. Kometa w szczególny sposób zatruła atmosferę. Gdy człowiek zabije człowieka, na Ziemi rozpęta się tak już niemodne piekło. „…działa okrętowe zniszczą miasto w ciągu godziny”. Przecież to absurdalna groźba. Nasze podstawowe zadanie i najpierwszy obowiązek: „Bronić ludzi przed niebezpieczeństwem wewnętrznym i zewnętrznym, przed niemożliwymi do przewidzenia niespodziankami mikro— i makrokosmosu”. Od kilkuset lat pracujemy nad przyspieszeniem rozwoju mózgu. Od „mniej” podążamy ku „więcej”, w najlepszym tego słowa znaczeniu. „…zniszczą miasto w ciągu godziny”. Który z kosmicznych diabłów otworzył puszkę Pandory? Jesteśmy przecież cząstkami mozaiki, wyobrażającej Wszechświat. Jedną multimiliardową Rozumu, który chętnie nazywamy Nadrozumem.. Fragmenty mozaiki, które dzisiaj jeszcze są od siebie niezależne i wiodą odrębny żywot, już w niedalekiej przyszłości staną się Jednością. Jedną myślą, jedną świadomością, jednym uczuciem ożywiającym Super–Mózg. Już wkrótce staniemy się Nadludzkością. Nadorganizmem, dążącym do scalenia z Innymi Strukturami Kosmosu. „…w ciągu godziny”. Aldis westchnął i powiedział: — Chcę rozmawiać z Lucjuszem. Komandor Vall przysunął mikrofon. — Mów — powiedział — koordynator słucha. — Mieszkańcy Wyspy Wniebowstąpienia są skończonymi idiotami — rozpoczął pisarz. — To głupcy. — Według własnego mniemania są mędrcami — odparł Lucjusz — natomiast ludzi z Arki uważają, za półgłówków i potencjalnych zbrodniarzy. — Czy nie można im tego wyperswadować? — Spróbuj, posiadasz dar przekonywania, porozmawiaj z delegatami — zachęcał koordynator. — Przemów do ich rozumu, wysłuchaj cierpliwie odpowiedzi, a przede wszystkim pozwól, by oni przemówili do twego rozsądku. Podobno najbardziej rozbieżne drogi zbiegają się w Kosmosie i zawsze można odnaleźć punkt styczny. — I nie skrzywdzimy nikogo? — dopytywał się ciągle jeszcze niespokojny Aldis. —. Nie skrzywdzimy — zapewnił Lucjusz. — Jeżeli jednak ktoś nieoczekiwanie zeskoczy z wysokiej góry, nie zdołamy pokonać grawitacji, by ocalić mu życie. Najtrudniej ratować tych, którzy tracą instynkt samozachowawczy. Porozmawiaj z nimi, Aldis. Wierzę, że wyślą najmądrzejszych. Tuż przed świtem do rezydencji Amana przybyła trzyosobowa delegacja: kapłan Assunta, profesor Asoki i Wysoka Kobieta. Niemal w tym samym czasie koordynator przekazał wiadomość, że Klodia ponownie nawiązała kontakt telepatyczny z resztą świata. RESZTA ŚWIATA Ustał wreszcie straszliwy pęd i Klodia otworzyła oczy. Szła wolno ulicą wielkiego miasta. Przez ułamek sekundy sądziła, że Lucjusz wyraził zgodę na spacer po słonecznych uliczkach Ascent. Wyspę Wniebowstąpienia oglądała dotąd z pokładu Arki i helikoptera. Nie, nie, to zupełnie inne miasto, szeroka aleja, po obu stronach wysokie palmy, w oddali cebulaste kopuły świątyń astronomicznych. „Wierzymy w Kosmos — powiedział kiedyś koordynator — usiłujemy zrozumieć melodyjny śpiew gwiazd, uczeni wspólnie z maszynami szukają klucza do szyfru kosmicznego. Zespoły naukowców składające się z tysięcy specjalistów prowadzą intensywne badania naszej Galaktyki. Nawiązujemy coraz liczniejsze kontakty z wszechświatową elitą Rozumnych, zdołaliśmy przetłumaczyć kilka sygnałów — odpowiedzi na nasze natarczywe pytania. «Czekajcie! Bądźcie cierpliwi! — dźwięczały anteny oplatające glob ziemski niezliczonymi pasmami. — Wyzwolić się z czasu — pierwsze zdanie». Rozmawiamy z Niebem — mówił Lucjusz. — Obserwatoria astronomiczne, ośrodki naukowe, laboratoria, instytuty naukowe to współczesne świątynie. Coraz rozleglejsza wiedza sprawia, że nasza wiara w Kosmos staje się coraz żarliwsza”. „Dobrze zapamiętałam każde słowo — Klodia sama się pochwaliła. — Lucjusz wygłosił to krótkie przemówienie w dniu otwarcia nowego Centrum Kontaktów Galaktycznych”. — Czy możecie mnie poinformować gdzie jestem” Co to za miasto? — zapytała pogodnego mężczyznę, który odpoczywał na ławce pod palmą. — Afryka — odparł nieznajomy. — Stolica kontynentu o tej samej nazwie. Obecnie Rejon Pierwszy Ziemi. Znajdujesz się w najsłoneczniejszej metropolii świata. Energię słońca wykorzystujemy tutaj do maksimum. Potrafimy magazynować promienie słoneczne i wysyłać je do satelitów–zwierciadeł. Lustra zawieszone w przestrzeni dookoła kuli ziemskiej przenoszą światło do strefy cienia. Czy jesteś tu po raz pierwszy? Skąd przybywasz? Gdzie twój pojazd? Kim jesteś? Czy chcesz odpowiedzieć na te pytania? — Byłam w tym mieście dwukrotnie z moim mężem Lucjuszem. — Lucjuszem? — zdziwił się mężczyzna — Koordynatorem. Moje imię — Klodia. — Klodia — powtórzył pogodny człowiek i podniósł się. Przez chwilę uważnie przyglądał się żonie Lucjusza, wreszcie przemówił: — Opowiadasz baśnie Odkąd w pobliżu Ziemi przeleciała kometa dzieją się dziwne rzeczy. Od miasta do miasta wędrują ludzie, którzy z niewiadomych przyczyn stracili pamięć Nie wiedzą kim są, skąd przybywają i dokąd idą Opowiadają zabawne historyjki Są wśród nich kobiety. — Kim ty jesteś7 — Strażnikiem. Wraz z innymi czuwam nad spokojem Miasta Słońca. Chodź, zaprowadzę c»ę do ludzi mądrzejszych ode mnie. Zaopiekują się tobą — Nie wierzysz, że rozmawia z tobą Klodia? — Wierzę tylko w Kosmos — odparł strażnik. — I słusznie, prowadź do swoich przełożonych. Spotkanie z komisarzem Fekete, szefem strażników Afryki, utrwaliło się w pamięci Klodii w sposób następujący: Wielki salon–ogród, świergot ptaków, szmer fontanny. Zatroskany czy dobrze udający zatroskanie gospodarz pozdrowił ją: — Kimkolwiek jesteś, witam serdecznie w stolicy Pierwszego Rejonu. Usiądź, odetchnij, oto owoce — podsunął paterę z rumianymi jabłkami — sprowadzone z Rejonu Drugiego zwanego dawniej Europą. A może Wolisz winogrona lub nektar Sin? Cudowny napój, lepszy i o wiele zdrowszy od tradycyjnej kawy. Klodia milczała, więc mówił dalej, grzeczny, spokojny, niemal ojcowski. — Powiadasz, że jesteś żoną Lucjusza koordynatora. — Jestem. — Pamiętam dobrze piękną i mądrą Klodię. Widziałem ją wiele razy na ekranach telewizyjnych. Przed trzema laty Lucjusz wizytował nasze miasto, zwiedził Instytut Badania Melodii Kosmicznych. Klodia towarzyszyła koordynatorowi w tej podróży, stałem tuż obok niej. Jest starsza od ciebie o co najmniej dwadzieścia lat. — To niemożliwe. Fekete pochylił głowę. — Żyjemy w dziwnych czasach — mówił uśmiechając się przyjaźnie. — Niemożliwe coraz częściej przekształca się w możliwe, a możliwe staje się oczywistą prawdą. Spójrz w lustro. Wisi na tamtej ścianie, odbijając dyskretnie promienie zachodzącego słońca. Klodia zobaczyła w lustrze twarz dwudziestoletniej dziewczyny. — Powiesz teraz — odezwał się komisarz — że to Klodia przed dwudziestu laty. — Nie, to obca twarz! Nic nie rozumiem”. — A właśnie że nie obca — Fekete był wyraźnie rozbawiony. — Jesteś drugą córką członka Rady Dwunastu, Barsina, który sprawuje pieczę nad tym Rejonem. — Córką Barsina? — Podobno telepatyczne eksperymenty zakłóciły nieco twoją równowagę psychiczną — Fekete starannie dobierał słowa. — Wezwij Barsina — zaproponowała Klodia. — Nie ośmieliłbym się — komisarz wzniósł oczy ku sufitowi. — Niech Kosmos czuwa nad genialnym Barsinem, nad jego córką, nad całą rodziną. Polecimy do saharyjskiego centrum, do siedziby Rady Dwunastu. Za piętnaście minut zobaczysz swojego ojca, a ja pozdrowię jednego z najwspanialszych ludzi. Spotkanie z Barsinem w Wieży Homeostatów Klodia zapamiętała tak: Barsin pracował w obserwatorium, zobaczywszy córkę zawołał: — Nowa przygoda! Dziękuję Fekete, gdzie ją odnalazłeś? — Spacerowała po Alei Zachodniej. Powiada, że jest żoną Lucjusza koordynatora. — Zostańmy sami — powiedziała Klodia, a gdy i komisarz opuścił gabinet, oświadczyła: — Powinieneś zrozumieć, uczestniczyłeś przecież w naszej telepatycznej rozmowie! Dzięki twojej córce mogę bezpośrednio rozmawiać z tobą. Oddała do mojej dyspozycji swoją postać, swój kształt. Jestem w niej, a ona śpi we mnie na Arce zakotwiczonej w pobliżu Wyspy Wniebowstąpienia. — Jednak poniosła cię fantazja — rzekł Barsin. — Pamiętam dobrze pierwszy kontakt z Klodią. Od tego czasu upłynęły dwa lata. — Dwa miesiące — poprawiła Klodia. — Ty ciągle żyjesz w innym świecie — mówił Barsin zastanawiając się, którego lekarza powinien wezwać. — Powiedziałem: dwa lata. Na ocean opadły te przeklęte bańki — nie bańki, pęcherze kosmiczne. Jeden z nich pochłonął Wyspę Wniebowstąpienia, a wraz z wyspą — Arkę. Nie wiemy, co się stało, próbowaliśmy ratować uwięzionych pod kloszem ludzi, lecz siódmego dnia wyspa zniknęła z naszych oczu. Unicestwiła się, ulotniła. Tak — Barsin podszedł do córki, pocałował ją w czoło i powtórzył: — Ulotniła się, to najlepsze określenie. Zniknęła w nocy. Prawdziwy cud. Zdumiewające to wydarzenie miało miejsce przed dwoma laty. Lucjusz, Klodia, pięć tysięcy pasażerów Arki, dwadzieścia tysięcy wyspiarzy, wszyscy zginęli. W pobliżu centrum Rady Dwunastu wznieśliśmy pomnik koordynatora Lucjusza i postawiliśmy tablice upamiętniające to wydarzenie. — Przedwcześnie — powiedziała Klodia. — Pod kloszem minęły dwa miesiące. Żyje Lucjusz, Jon Aldis, profesor Sternus, komandor Vall, generał Mencjusz, kapitan Niven, Hipatia. Żyją wszyscy. Wyspa nie zniknęła. Istnieje, zniknęła jedynie z waszych niedoskonałych oczu. — Znasz hasło, którego nie zna moja córka? — Oczywiście, znam: „Quis unquam vel unicam diem totam duxit in sua delectatione jucundam, quem deniquc visus vel auditiis vel aliquis ictus non ofenderit” — wyrecytowała Klodia, dodając z uśmiechem: — przez jedno „f”. — Zwołuję Radę Dwunastu — zadecydował Barsin. — Moja córka jest mądrzejsza ode mnie. — Skuteczniejsza — skorygowała Kłodia. — Niemal codziennie, najchętniej przy śniadaniu, usiłowała mnie przekonać, że nie wolno ustawać w poszukiwaniach. Mówiła: „Oni żyją, są jeszcze wśród nas. Musimy nawiązać z nimi kontakt”. A potem, w tajemnicy przede mną, eksperymentowała, urządzając seanse telepatyczne. Była przekonana, że wcześniej czy później nawiąże z tobą kontakt. — I nawiązała — zakończyła Klodia. — Za godzinę zbiera się Ratia — powiedział Barsin. — Opowiesz o wszystkich wydarzeniach na Wyspie Wniebowstąpienia. Pragniemy poznać najdrobniejsze nawet szczegóły. — Poznacie — zapewniła Klodia. O spotkaniu z Radą Dwunastu Klodia tak opowiadała: — Było ich jedenastu. Chociaż postawili pomnik koordynatorowi, nie wybrali następcy. Nie mogli uwierzyć, że Lucjusz nie żyje. Przez cały rok trwały poszukiwania na oceanie. Kilkakrotnie organizowano specjalne ekspedycje: samoloty, statki, okręty podwodne. „Wyspa Wniebowstąpienia zniknęła, rozpłynęła się w wodach oceanu jak garść soli” — tak Barsin skończył swoją opowieść. Poinformowałam wówczas Radę o tym, co wydarzyło się na Ascensien. Słuchali z uwagą, potem zadawali pytania, dużo pytań, upewniając się ostatecznie, że rozmawiają z Klodią w postaci córki Barsina. Po krótkiej naradzie Dirac czuwający nad spokojem mieszkańców Ziemi oświadczył: — Uczeni odpowiedzieli na pytanie, dlaczego twoim zdaniem minęły dwa miesiące od spotkania z kometą, chociaż w rzeczywistości upłynęły dwa lata. Czas, jak wiesz, przysparza nam najwięcej kłopotów, czas ziemski, czas naszego Układu Słonecznego, czas Galaktyki, Kosmosu. Eksperci uważają, że czas pod kloszem przemija wolniej i inaczej, że ty, Lucjusz, ludzie z Arki i wyspiarze, że wy wszyscy żyjecie w minionej już przeszłości. Wyspa w „twoim czasie” jeszcze istnieje, lecz wkrótce zniknie. Poznałaś przyszłość, my dzięki tobie poznaliśmy teraźniejszość wyspy. Po powrocie do własnej postaci powiesz Lucjuszowi, jakie grozi wam niebezpieczeństwo. — Czy nie można zmienić biegu wydarzeń? — — zapytałam. — Czy zagłada wyspy jest nieunikniona? A ludzie? Co z ludźmi? Co z Arką? Czy wszyscy muszą zginąć? Tyle mądrości na świecie i jakże jesteście bezsilni. — Bezradni — odparł Dirac. — W czasie pierwszego spotkania z tobą wspomniałam o nienaturalnym spokoju mieszkańców Ziemi. Atmosfera naszej planety została skażona obojętnością. Ludzie żyją chwilą, nie myśląc o następnej godzinie. Dzień jutrzejszy wydaje się im odległą przyszłością. Sami nie zdołamy ocalić ludzi z wyspy. Zjednoczony rozum Najmądrzejszych i zespołowe działanie Najbardziej Sprawnych mogą skutecznie przeciwstawić się kosmicznym wybrykom. Tylko wtedy przełamiemy magiczny krąg czasu i ocalimy tysiące ludzkich istnień skazanych na zagładę. — Od stu lat albo od dwustu — mówiłam — bo kto pamięta dzień narodzin najbardziej odkrywczej myśli o superorganizmie cywilizacji ziemskiej, powiedzmy więc: od dawna wygłasza się mądre przemówienia o Nadrozumie, jednoczącym świadomość wszystkich ludzi. Mój pradziad, który był filozofem, powtarzał przy lada okazji: „Już wkrótce staniemy się jednością. Oto początek kosmicznego procesu scalającego, rozpoczęła się era planetyzacji, zasadniczy warunek rozwoju mózgu. Dodając mądrość moją do twojej, mądrość naszą do waszej, przyspieszamy ten rozwój. Dlaczego niektórzy nie mogą pojąć tak oczywistej prawdy? Bo są wyobcowani ze społeczeństwa”. Mój dziad, uczony nieprzeciętnej miary, mówił często: „Każda godzina zbliża ludzi do ludzi, zacieśniając więzy naukowe, techniczne, kulturalne. Coraz częściej coraz liczniejsze zespoły wspólnie rozpatrują skomplikowane problemy. Wspólne myślenie i działanie wyniosło człowieka w Kosmos, dzięki tej mądrości eksplorujemy Układ Słoneczny, budujemy kosmostrady między planetami, niebawem nawiążemy kontakt z innymi układami. Coraz bardziej złożony umysł kolektywny staje się coraz sprawniejszy. Rozumiemy więcej i więcej”. Mój ojciec, który skonstruował całe pokolenie maszyn samotworzących, przekonywał mnie: „Ludzkość już osiągnęła wyższy poziom złożoności, nastąpiło spotęgowanie świadomości i olbrzymieje napięcie psychiczne. Nie znamy krańca tej drogi, prowadzącej do najwyższego punktu współświadomości. Przeczuwamy, że osiągnięcie wspólnej, zjednoczonej świadomości cywilizacji ziemskiej to etap pierwszy, związany z naszym Ukladem Słonecznym. Odgadujemy, że nawiązanie kontaktu z innymi cywilizacjami stworzy okazję do zjednoczenia świadomości międzyplanetarnej. Przypuszczamy, iż Kosmos niejednokrotnie wskazywał nam najkrótszą drogę. Niekiedy wskazówki te docierały do naszej świadomości, lecz nie umieliśmy ich wykorzystać. Często nie wiemy, kto do nas mówi i jakim przemawia językiem. Z gigantycznego słownika Kosmosu znamy niewiele słów, a i te błędnie tłumaczymy. Super–mózg złożony z umysłów wszystkich bez trudu rozszyfruje sygnały płynące do nas z różnych stron Wszechświata”. A później słowa te powtarzali moi nauczyciele. Uczono mnie, czym jest współświadomość, jedność ponadosobowa, planetyzacja. Przysłuchiwałam się dyskusjom filozoficznym, w czasie których była mowa o jednoczeniu i organicznym scalaniu ludzkości, o utworzeniu wspólnej świadomości. Pamiętam dobrze, jak wzajemnie się zapewniano, że człowiek dzięki swej świadomości refleksyjnej zawsze zachowa wolność i niezależność, również i wówczas, gdy stanie się fragmentem jednolitego superorganizmu Ziemi. Układu Słonecznego, Galaktyki. Podobno już rozpoczęliśmy tworzenie nadludzkości. Harmonijnie zespoleni budujemy, konstruujemy most z jednego brzegu na drugi, z drugiego na trzeci, z trzeciego na czwarty, w nieskończoność. A teraz, a dzisiaj — podniosłam głos, by zaostrzyć uwagę słuchających i obudzić drzemiących — a w tej chwili powiadacie, że ludzkość nagle zobojętniała, że ludzie są cudownie spokojni, beztroscy. Słyszę słowa przeczące temu wszystkiemu, czego mnie uczono mnie przez wiele lat; „Jesteśmy bezradni, jesteśmy bezsilni”. — Przyszłaś do nas z dni, które już minęły — powiedział Barsin. — Wiemy, co się wydarzyło. Katastrofa miała już miejsce. Była. Rozumiesz, była! — powtórzył. — Nie „będzie”, lecz była. Nie możemy cofnąć czasu, nie potrafimy zapobiec czemuś, co już nastąpiło. — Ale ja wrócę do czasu przeszłego! Wrócę na wyspę, mogę ostrzec. — Tak — zgodził się Barsin — możesz, lecz to niczego nie zmieni. Znając finał silnej odczujecie własną bezradność. — Znowu to słowo. Doprawdy, kometa zatruła atmosferę Ziemi. Obudźcie Kolektywny Rozum, niech znajdzie rozwiązanie. — Czy chcesz zobaczyć ludzi? — zapytał Dirac. — Przecież widzę ludzi — odparłam. — Patrzę na was. — Ludzi w miastach, na ulicach, w domach? — Tak, chcę ich zobaczyć i chcę z nimi porozmawiać. Dwa pojazdy przeniosły nas do Rejonu Drugiego, zwanego również Europą. Wylądowaliśmy w mieście Tue. — Piękne słońce dzisiaj — pozdrowiłam pierwszego spotkanego człowieka. Pracował w ogrodzie otaczającym Instytut Historii Dawnych Czasów Obrywał płatki róż. — Piękne — odrzekł, nie odwracając głowy. — Pamiętasz Lucjusza koordynatora? — Znowu ktoś chce coś koordynować — wrzucił kilka płatków do koszyka i spojrzał na mnie. — Wynalazłem nowy gatunek olejku różanego. Wyjątkowy pod każdym względem koncentrat. — Pytałam o Lucjusza. — Zaginął? Tu go nie znajdziesz. — Mój mąż nie zginął. Uczestniczy w rejsie pływającego miasta. — Pozdrów małżonka. Niech Kosmos zachowa go w najlepszym zdrowiu. Ogrodnik odszedł. Barsin wprowadził mnie do domu architekta miejskiego. Zastaliśmy jego żonę. — Córka interesuje się architekturą Starej Dzielnicy — wyjaśnił Barsin. — Chciała pogawędzić z twoim mężem. — Wróci do domu późnym wieczorem. Usiądźcie — zapraszała. — Dzień gorący, szklanka wina dobrze wam zrobi. — Tak dawno nie piłam wina — powiedziałam do żony architekta. — Jak dawno? — napełniła kryształowe szklanki rubinowym płynem i uśmiechnęła się. Ładna, okrąglutka kobiecina. — Od spotkania z kometą nikt nie częstował mnie winem. — Z którą kometą? — gospodyni podniosła szklankę. — Wasze zdrowie. — Obawialiśmy się, że roztrzaska Ziemię na tysiąc kawałków. Na szczęście zmieniła kierunek i musnęła nas swoim warkoczem. — Teraz warkocze są bardzo modne. Mężczyźni lubią długie włosy — przyjrzała się uważniej Barsinowi. — Gdzieś widziałam twoją twarz. Na pewno jesteś sławnym aktorem. Czy lubisz długie włosy? — Zginęło wtedy prawie trzydzieści tysięcy ludzi — mówiłam głośno, głośniej, niż wymagała tego sytuacja. — Rozumiesz? W ciągu jednej nocy cała wyspa. Ocean pochłonął tyle istnień ludzkich! A może Kosmos? — Mówisz i mówisz, dlaczego nie pijesz wina? Barsin podziękował żonie architekta za gościnę i wyszliśmy. Rozmawiałam potem z uczonym, kierownikiem pracowni zajmującej się analizowaniem dawnych tekstów religijnych. Profesor Yann zobaczywszy Barsina, rozpromienił się. — Tak dawno nie słyszałem twojego głosu — mówił obejmując przyjaciela. To zapewne córka? — Pozornie moja córka — odparł Barsin. — W rzeczywistości stoi przed tobą Klodia, żona Lucjusza w postaci mojej córki. — Hm… — wymruczał Yann — siadajcie, proszę. — Chyba nie nadążam za tobą. Powiedziałeś: „Żona Lucjusza w postaci mojej córki”. Barsin wytłumaczył, jak do tego doszło. Yann kiwał głową. — Klosz, kosmiczny klosz — zmarszczył czoło. — Od wielu miesięcy trapiła mnie myśl, że przed dwoma laty wydarzyło się coś nadzwyczajnego, ale nie mogłem sobie przypomnieć co. Tyle pracy, tyle pracy, zafrapowali mój umysł dwaj wielcy myśliciele: Konfuncjusz i al–Farabi. — Trzeba ratować ludzi — powiedziałam stanowczo. Yann rozwarł szeroko powieki, wpatrywał się we mnie dobrą minutę. — Ludzi trzeba ratować — położył dłoń na moim ramieniu. — Ty jesteś Klodia, żona Lucjusza. Poznaję twój głos. Szlachetni ludzie są humanitarni, nauczał Konfuncjusz, domagając się bezinteresownej etyki w postępowaniu człowieka. Najwspanialszą nagrodą za sprawiedliwe, zgodne z etyką postępowanie jest poczucie spełnionego obowiązku, satysfakcja wypływająca ze świadomości, że dobry czyn wpływa na poprawę bytu całego społeczeństwa. Słuchałam cierpliwie. Yann mówił dalej, patrząc mi prosto w oczy: — „Dla utrzymania się w istnieniu i dla osiągnięcia najlepszej doskonałości każdy człowiek potrzebuje z natury wielu rzeczy, których nie może sobie zapewnić w całości sam jeden. Potrzebuje ludzi, z których każdy dostarczyłby mu jakąś potrzebną rzecz. Każdy, jeden po drugim, znajduje się w tej samej sytuacji. Toteż człowiek nie może osiągnąć doskonałości, do której jest przeznaczony z natury, inaczej jak przez złączenie się wielu jednostek ludzkich, wspomagających się wzajemnie… Każdy znajdzie w pracy tego zrzeszenia ludzkiego wszystko, czego potrzebuje do utrzymania się przy życiu i dla osiągnięcia doskonałości”. Umilkł na chwilę, a potem wyjaśnił: — Cytowałem al–Farabiego. Tak blisko byliśmy ostatecznego celu: jedności umysłów. Spotkanie z kometą sprawiło, że na Cudownym Wazonie Współświadomości pojawiły się rysy. Znowu oddalamy się od siebie, zapadając w sen. Powiedziałaś: Trzeba ratować ludzi. By to uczynić, musimy wyrwać ich z odrętwienia. Oni nie widzą, nie słyszą, nie pojmują. Zobojętnieli na wszystko. — Ty myślisz, czujesz, zrozumiałeś — powiedziałam. — Byłem w schronie przeciwatomowym — odparł. — Pół roku pracowałem w podziemnej pracowni. Dlatego zachowałem świadomość czasu teraźniejszego zapominając jednak o przeszłości, obojętniejąc wobec przyszłości. Co powinienem uczynić? — zwrócił się do Brasina. — Pragnę wam pomóc. — Sam powiedziałeś: „Na Cudownym Wazonie Współświadomości pojawiły się rysy”. Kolektywny umysł nie funkcjonuje, liczeni odczuwają niechęć do pracy w zespołach, przypadkowe kontakty między ludźmi nie zastąpią stałej, wielokanałowej łączności. To nad czym pracowaliśmy setki lat, kometa zniszczyła w ciągu kilku miesięcy. — Barsin pochylił się nad kolorowym bukietem kwiatów. — Jak w tej sytuacji rozwiązać tak trudny problem? Jak ocalić ludzi, którzy zginęli przed dwudziestoma miesiącami? — Skąd wiesz, że zginęli? — zapytał Yann. — Przeszukaliśmy ocean w promieniu stu kilometrów od Wyspy Wniebowstąpienia, to znaczy, od miejsca, w którym była, bo chociaż eskadra łodzi podwodnych przebadała dno, nie odnaleziono najmniejszego nawet śladu. — Lecz Klodia przyszła stamtąd. Zrozumiałam, że Yann wkroczył na właściwą drogę. — Oni nie zginęli — mówił — oni tylko zniknęli. Ten świat istnieje w dalszym ciągu, świadomość Klodii przeniknęła do nas. Ludzie z Arki i mieszkańcy wyspy nie zdają sobie sprawy, że egzystują już w innym czasie i w innym świecie, prawdopodobnie w środku naszego świata, a może na jego peryferiach. Czyżby to był przedsionek Antyprzestrzeni? Kometa stworzyła pomost, po którym przetoczyła się kosmiczna kula, najpierw w jedną, potem w drugą stronę, z jednego wymiaru w drugi i z powrotem. To, rzecz prosta, tylko hipoteza. — Wskazałeś nam kierunek poszukiwań — rzekł uradowany Barsin. — Rada Dwunastu przystąpi natychmiast .do działań zakrojonych na najszerszą skalę. Rozbudzimy wyobraźnię ludzi, natchniemy nową ideą. Ożywione mózgi ponownie zespolą się w jeden Nadrozum, który odnajdzie przejście na tamtą stronę. Dotrzemy do Wyspy Wniebowstąpienia, chociażby przyszło wiercić dziurę w niebie. Wieczorem uczestniczyłam w posiedzeniu Rady Dwunastu. Przewodniczył Barsin. Wygłosił płomienne przemówienie, transmitowane do wszystkich rejonów świata. Słuchali go również koloniści marsjańscy. Zapewne rozczaruję was, nie zamierzam bowiem powtarzać słów Barsina. Dlaczego? Bo Dirac powiedział do mnie: „Mówił wspaniale, przypatrzmy się wszakże reakcji słuchaczy, zobaczmy efekty”. „Ano, zobaczmy” — zgodziłam się i pomknęliśmy pojazdem do Rejonu Czwartego. W stolicy Australii serdecznie powitano Diraca. „Przyjechałeś, by wziąć udział w obchodach stulecia rocznicy wiekopomnego odkrycia”, „Wiekopomnego?” — Dirac daremnie szukał w pamięci, nie mógł sobie przypomnieć, co odkryto przed stu laty. „Uświetnisz swoją obecnością — mówił rezydent — święto „Złotonicniewarte”. „Aa! — ucieszył się Dirac. — Złoto rzeczywiście jest bezwartościowe, odkryliśmy tę prawdę sto lat temu i fakt ten napawa nas słuszną dumą.” „Za chwilę rozpocznie się defilada — informował podniecony rezydent — zechciej zająć miejsce w honorowej loży”. Odebraliśmy defiladę, po obiedzie zagadnęłam dyrygenta orkiestry, która przygrywała w czasie posiłku: , — Słyszałeś zapewne o Wyspie Wniebowstąpienia? — Słyszałem o wielu wyspach — odparł poczciwy kapelmistrz. — Mój syn jest geografem, porowieszał na ścianach mapy. Gdzie spojrzę rysunki wysp, kontynentów, oceanów. Bibliotekę wypełniają encyklopedie geograficzne, atlasy, na stołach stoją globusy. — To szczególna wyspa — wtrąciłam. — Pod kosmicznym kloszem. — Ach, moja żona stłukła klosz nocnej lampki — przypomniał sobie arcysympatyczny muzyk. — Miała koszmarny sen, walczyła z młodzieńcem, który usiłował ją pocałować. Potem tańczyłam na balu z Dirakiem, wokół nas tańczył rezydent i tysiące par. Wirowałam z młodymi mężczyznami, gawędząc: „Cudowny bal!” „Bale to specjalność rezydenta” „Jedni ludzie bawią się, a inni giną”, „Z miłości” „Ludziom na Wyspie Wniebowstąpienia grozi śmiertelne niebezpieczeństwo” „O czym ty mówisz, dziewczyno? Jakim ludziom? Jakie niebezpieczeństwo?” „Przed dwoma laty kometa…” „Współczesne kobiety studiują kosmologię”. „Czy można zapomnieć o katastrofie kosmicznej”. „Przy tobie można zapomnieć o całym Wszechświecie”. „Niebo spadło na Ziemię”. „Na salę balową i tańczy z nami”. „Jesteś jeszcze bardzo młody.” „Och, nie, mam tysiąc lat, widziałem wszystkie tragedie i komedie. Codziennie jeden spektakl. Uwielbiam teatr. Mój ojciec zajmuje stanowisko Głównego Organizatora Widowisk Dramatycznych”. Przygasły światła, ucichła orkiestra. Dirac podziękował rezydentowi i szepnął do mnie: „Zmieniamy kontynent”. Podróż nasza trwała sześć dni. Rejon Piąty, Szósty, Siódmy. Płomienne przemówienie Barsina dotarło do świadomości nielicznych ludzi. Kometa uśpiła niemal wszystkich. Śpią z otwartymi oczami. Poruszają się, pracują, wypoczywają, bawią się, kochają, niańczą dzieci, odprowadzają zmarłych do podziemi, egzystują bez świadomości przemijania, śpią, lub v najlepszym razie drzemią, budząc się w samym środku nocy, albo w południe. Wtedy mamroczą: „Co za noc?! Co za dzień?! Co za życie?!” i zasypiają na nowo. Dirac powiedział: „Ukąsiła ich kosmiczna mucha tse–tse. Ludzie chorzy na śpiączkę, budzą się i pędzą przed siebie na oślep”. — Tak było niegdyś — mówiłam. — Zwalczyliśmy większość chorób, również śpiączkę. — A przecież śpią — rzekł Dirac. — Zwrócimy się o pomoc do kolonistów na Marsie, do milionów ludzi, którzy żyją od dwóch lat w podziemnych miastach. Jedno z nich odwiedzimy. Pojazd wylądował w Kordylierach, w pobliżu źródeł rzeki Madre de Dios. Automaty przewiozły nas windami w głąb Ziemi, a później tunelami do skąpanej w sztucznym słońcu metropolii. Zespół ludzi odpowiadających za bezpieczeństwo i spokój tego miasta serdecznie powitał Diraka, który przedstawił mnie, mówiąc: — To Klodia, żona Lucjusza w postać córki Barsina. Przedarła się przez ścianę kosmicznej kopuły rozpostartej nad Wyspą Wniebowstąpienia. — Słyszeliśmy o tobie — przemówił jeden z gospodarzy. — Współczujemy ludziom uwięzionym na wyspie. Ze wzrastającym niepokojem obserwujemy usypiający świat. Nie zmarnowaliśmy ani jednej godziny, nasi uczeni wspólnie z naukowcami saharyjskiego ośrodka usiłują odpowiedzieć na pytanie, co należy uczynić, by wyzwolić mieszkańców Ziemi z kosmicznej pułapki. — Tutaj nikt nie mówi o bezsilności — powiedziałam do Diraka. — Są silniejsi — odparł. — Zachowali świeżość umysłu, niczym nie skażoną świadomość czasu i własnego istnienia. Nie wyszli na powierzchnię. Oddychają orzeźwiającym powietrzem. Zapasy słonecznego tlenu starczą jeszcze na rok. — Dlaczego Rada Dwunastu opuściła schrony? — Wieża Homeostatów wymaga czułej opieki. Życie na Ziemi trwa, sterujemy procesami fizycznymi, technicznymi, organizacyjnymi, by za wszelką cenę utrzymać ruch. Koła obracają się wolno, coraz wolniej, mimo naszych wysiłków. Chwilami czujemy się bezradni. — Zatruta atmosfera paraliżuje wolę — powiedziałam — odbiera wiarę w możliwość pokonania komety. — Dlatego zwróciliśmy się o pomoc do miast ukrytych w Andach. — Odnajdziemy właściwą formułę, odnajdziemy metodę przeciwdziałania skutkom spotkania z nieznanym obiektem kosmicznym — zapewniał przewodniczący zespołu odpowiedzialnego za spokój podziemnego miasta. — Sądzimy, że to, co dzieje się na wyspie, związane jest z wydarzeniami na całym świecie. Wyspa nie została odizolowana od reszty świata. Nie była odizolowana wówczas, gdy ją oglądaliśmy z pokładów statków i samolotów, separacja nie nastąpiła nawet wtedy, gdy zniknęła z naszych oczu, a zniknęła dlatego, by wprowadzić nas w błąd. Nie ma wyspy, zginęli wyspiarze i ludzie z Arki, nie może być mowy o związkach, o wpływie kosmicznej kuli na życie mieszkańców Ziemi. — Ktoś pragnie odwrócić naszą uwagę? — zapytał Dirac. — Ktoś, lub coś. Nie przywykliśmy jeszcze mówić o Kosmosie „Ktoś”. — Może Ktoś z Kosmosu? — rzekł Dirac. Przewodniczący zespołu uśmiechnął się. — Staramy się rozszyfrować przyczyny kłopotów, rozpoznać źródło, staramy się przede wszystkim zrozumieć: co się stało i dlaczego? Wewnątrz kuli zamknięto miniaturę świata. Cokolwiek tam się dzieje, znajduje odbicie na całym globie. Myśli, działania ludzi żyjących pod kosmicznym kloszem kształtują losy całej cywilizacji. Tak przypuszczają nąjrozumniejsi, do podobnych wniosków doszli naukowcy z kolonii na Marsie. — Czy to oznacza — zapytałam — że bijatyka na wyspie powtórzy się na reszcie planety w wielokrotnym powiększeniu? — Cokolwiek uczynicie, nie pozostanie bez wpływu na losy świata. Pamiętajcie o tym, nie wolno również zapominać o Antagonistach. Wyznaczono im specjalną rolę. Pojawili się w momencie największego zagrożenia. Moim zdaniem są sterowani przez ciągle jeszcze nie znane siły kosmiczne, chociaż nie zdają sobie z tego sprawy. Zbudowaliśmy społeczność szczycącą się równością i życzliwością. Stworzyliśmy warunki pozwalające każdej jednostce maksymalnie wykorzystać swoje możliwości. Ludzie stali się fragmentami wielkiej wspólnoty, rozwijali swój intelekt. Ten superorganizm społeczny umożliwił wzbogacenie indywidualnej psychiki, doskonalenie własnego rozumu i pogłębianie uczuć. Rozszerzyła się sfera doznań, widzieliśmy lepiej i dalej. Każdy dzień przynosił błyskotliwe rozwiązania problemów trapiących ludzkość. Potężniał kolektywny Mózg, zespoły wyspecjalizowanych naukowców zespalały się w jeden ultrazespół, ogarniający swymi badaniami Całość. Eksploracja przestrzeni kosmicznej zataczała coraz większe kręgi. Rozpoczynał się jeden z najtrudniejszych etapów nauki języka Kosmosu. Wiedzieliśmy, że przedstawiciele Innej Cywilizacji usiłują nawiązać z nami kontakt, że pragną nam dopomóc, że wyższy stopień ludzkiej współświadomości ułatwi przeniknięcie do innego układu. Był to zaledwie pierwszy krok na drodze prowadzącej do Wielkiej Jedności. I wtedy właśnie otrzymaliśmy ostrzeżenie o grożącym niebezpieczeństwie. — Po zbudowaniu Arki! — próbował odgadnąć. — Nie, w trakcie. Rozpoczęto wtedy realizację planu budowy miast pływających po oceanach. — By ludzie w warunkach zbliżonych do idealnych mogli pracować i odpoczywać — dokończył Dirac. — Nieco inne zadanie miała spełnić baza na Marsie. Rada Dwunastu nie zbagatelizowała ostrzeżenia. — Usiłowano rozbić jedność pod pozorem przeciwstawienia się unifikacji — opowiadał dalej przewodniczący — a przecież nasz świat stawał się córa: bardziej jednością, ale to wcale nie oznaczało, że wszystkie jego elementy są jednakowe, przeciwnie jego różnorodne elementy nawiązały ze sobą stał: kontakt. Zawsze, byliśmy przeciwni unifikacji, ad dawien dawna wiedziano, że ludzkości potrzebna jest jak powietrze umiejętność porozumiewania się i współpraca, ale nie identyczność. Kolektywizm pomagał w rozwoju osobowości, dzięki współświadomości stawaliśmy się mądrzejsi, sprzyjała wzbogaceniu własnej indywidualności. — Ale rzekoma groźba unifikacji — odezwał— się Dirac — stała się głównym motywem działalności Antagonistów. — Byli i są jedynie instrumentem — mówił przewodniczący. — Uczeni z ośrodka marsjańskiego przejęli sygnały z Kosmosu świadczące o tym, że źródło negatywnej inspiracji znajduje się poza Układem Słonecznym. Wkrótce pojawiła się nieznana, tajemnicza kometa. Komuś bardzo zależy, by wstrzymać rozwój ludzkiego rozumu, by uniemożliwić spotkanie z Bardziej Rozumnymi, Życzliwymi dla Młodszych Braci. Tak bardzo liczyliśmy na pomoc Mądrzejszych. Wyspa Wniebowstąpienia i Arka zostały odseparowane od reszty świata. Atmosferę zatruto obojętnością. — Nie jesteśmy jednak zupełnie bezsilni — powiedziałam. — Nie — przyznał z uśmiechem Dirac. — Dzięki przezorności Najmądrzejszych zachowaliśmy rezerwy. — Dlaczego członkowie Rady Dwunastu nie zostali zabezpieczeni przed działaniem warkocza komety, przed promieniami kosmicznymi? — W centrum saharyjskim — odrzekł przewodniczący — działa trzech członków Rady: Barsin, Dirac i Cellus. Pozostali to znakomite kopie — Zastępcy, sztuczni ludzie do spraw szczególnej wagi. Oryginały pracują w bazie na Marsie, w podziemnych miastach. — Ty jesteś jednym z nich! — zawołałam. — Pozdrów Lucjusza i wybacz, że nie poznasz mojego imienia — przewodniczący uśmiechnął się. — Twój mąż zna prawdę o Radzie, która ani na chwilę nie przerwała swojej działalności. — Czy sami zdołamy się wyrwać spod kosmicznego klosza? Istniejemy na niewidzialnej wyspie, przeniesionej, być może, do innego wymiaru. — Inny wymiar — odrzekł przewodniczący — sąsiaduje z naszym. Jesteście bardzo blisko, za ścianą. Powiedz Lucjuszowi, że musicie skonstruować własnymi siłami NEUTRALIZATOR. Powrót na powierzchnię nie trwał długo. Po niespełna godzinie dotarliśmy do Wieży Homeostatów. Zasnęłam w Sali Ciszy. Barsin trzymał moją rękę w swoich dłoniach, Dirac otworzył drzwi balkonowe i ciepły wiatr zgasił zielone światła. Ciemność, a potem jasność, gwałtowna, oślepiająca. Usłyszałam głos Lucjubza: „Otwórz oczy”. Byłam bardzo zmęczona i bardzo szczęśliwa — zakończyła Klodia swoją opowieść. NIL DESPERAHDUM Łuna na niebie przygasła, pociemniał świat pod kosmiczną kopułą i chociaż płonęły światła na ulicach i w domach, wyspa, obserwowana z pokładu Arki, niknęła w mroku. Lucjusz rozmawiał z komandorem: — Klodia odpoczywa po trudach niecodziennej podróży. Co u was? — Przedstawiciele wyspiarzy żądają, by Arka wpłynęła do portu. Wysoka Kobieta oświadczyła: „Zajmiemy statek i odpłyniemy, a wy pozostaniecie na wyspie”. — Oczywisty nonsens. — Nasi Antagoniści stracili poczucie rzeczywistości. — Porozmawiam z delegatami — zdecydował koordynator. — Przygotujcie helikopter. Pół godziny później Lucjusz słuchał wywodów Wysokiej Kobiety i Assunty. Profesor Asoki milczał. — Okazujemy dużo dobrej woli — mówił kapłan. — Już bardzo długo rozmawiamy, a czas nagli. — Możemy przerwać rozmowę — zaproponował generał. — Jeśli czas nagli. — Dwudziestu ludzi zginie — powiedziała Wysoka Kobieta. — Żądamy bezwarunkowej kapitulacji, albo zabijemy zakładników. — Mów ciszej — prosił koordynator. — Twój krzyk przypomina czasy Wczesnego Prymitywu. Czy chcesz przestraszyć generała? Od trzystu lat nikt nikogo nie zabił. W roku 2145 obchodziliśmy dwusetną rocznicę Pokoju. Zdumiewa mnie wasza krwiożerczość. Zamordujecie z zimną krwią dwudziestu bezbronnych ludzi? — W obronie dwudziestu kilku tysięcy wyspiarzy? — odparła Wysoka Kobieta, starając się mówić ciszej i spokojniej. — Co im grozi? — zadał pytanie Aldis. — Obłudny człowieku! — zawołał Assunta, a zobaczywszy uniesione brwi Lucjusza, zniżył głos. — Jakie było wasze najpilniejsze, najważniejsze zada; nie? Ratować mieszkańców Wyspy Wniebowstąpienia i umieścić całą ludność na statku. — Słusznie — odezwa się komandor Vall. — Początkowo tak zamierzaliśmy uczynić, lecz teraz jednakowe niebezpieczeństwo grozi ludziom na morzu i na lądzie. — A pod wodą? — zapytał profesor Asoki. — Badania uczonych wykazały, że pod ziemią jest bezpieczniej — rzekł Mencjusz. — Wygodne kłamstwo — powiedziała Wysoka Kobieta. — Pod wodą jest najbezpieczniej. Pragniecie nas unicestwić. — Nieznane siły kosmiczne — odparł Lucjusz — mogą unicestwić wszystkich. Odcięci od reszty świata liczymy tylko na własne siły. — Powiadasz, pod ziemią bezpieczniej — Assunta wsunął dłonie do szerokich rękawów purpurowej szaty. — Niech zatem ludzie z Arki zejdą do podziemi. Oddajemy wam wyspę, to piękny humanitarny gest, wybieramy większe niebezpieczeństwo: w Arce, na dnie oceanu przeczekamy krytyczne dni. — Wszyscy powinni skryć się we wnętrzu wygasłego wulkanu — powiedział Lucjusz. — wszyscy, powtarzam. — A wy uciekliście z wyspy — przypomniała Wysoka Kobieta. — Jak szczury. — Zamierzaliście uwięzić naszych ludzi — przypomniał Mencjusz. — Uwięzić — powtórzył. A potem, dysponując naszą bronią, zniszczyć wyspę i przy okazji cały świat. — Podsłuchiwali — powiedziała ze złością Wysoka Kobieta. — Byłam pewna, że podsłuchują i podglądają. — Konieczna ostrożność — zapewnił komandor. — Przybyliśmy tutaj, by ratować ludzi. — Prosto w paszczę lwa — powiedział Lucjusz z uśmiechem. — Lew pragnie połknąć niefortunnych ratowników. Antagoniści pałają żądzą niszczenia. Nareszcie dostali nas w swoje ręce. Co tam kosmiczna kopuła, co tam nieznane promienie. To wymysł uczonych z Arki, to podstęp. Zdobędziemy statek, opanujemy okręty i wypłyniemy na ocean, na podbój świata. Nie istnieje żadna bariera, nie ma żadnych ścian. Kopuła, klosz, drugi firmament, czysta fantazja. — Teraz mówisz prawdę — stwierdził kapłan — samą prawdę. — Prawdę? — odezwał się Asoki. — Czy to rzeczywiście prawda? — Damy wam motorową łódź — zaproponował Lucjusz. — Popłyniecie w dowolnym kierunku, by przekonać się, czy jesteśmy uwięzieni, czy też nie. — Szkoda czasu na eksperymenty — odrzekł Assunta. — Albo wydasz rozkaz, by Arka wpłynęła do portu, albo zabijemy zakładników. — No cóż, zabijajcie. — Odpowiedź Lucjusza wywołała konsternację. — Dwudziestu ludzi odda życie za pięć tysięcy — tłumaczył. — Rachunek prosty. — A potem — odezwał się generał — przystąpimy do kontrakcji. — Zbombardujecie wyspę? — wyszeptał Asoki. — Stworzymy sytuację najdogodniejszą dla siebie — wyjaśnił koordynator — sytuację umożliwiającą skuteczną obronę przed niebezpieczeństwem kosmicznej kuli, w środku której tkwimy. — Tak, spóźniliśmy się — powiedziała Wysoka Kobieta. — Plan przewidywał uwięzienie pięciu tysięcy ludzi z Arki. Zdążyli uciec, pozostawiając dwudziestu nieszczęśników. Sądziłam — zwróciła się do Lucjusza — że najwyżej cenicie życie ludzkie, że nie pozwolicie, by ktokolwiek zginął. — Nie pozwolimy — oświadczył Lucjusz. — I uczynimy wszystko, co w ludzkiej mocy, by nikt nie stracił życia. — A powiedziałeś: „Chcecie zabić zakładników, to zabijajcie” — przypomniał profesor Asoki. — To nie ludzie — odparł koordynator — to Automatyczni Zastępcy, skonstruowani na obraz i podobieństwo człowieka. — Roboty! — Wysoka Kobieta nie mogła opanować wzburzenia. — Kłamiesz! Łżesz! — krzyczała. — To żywi ludzie, rozmawiałam z nimi, byli przerażeni swoją sytuacją. Błagali o litość. — Nie nazwałbym ich robotami — odezwał się. Mencjusz. — Nie są również cyborgami. To fenomenalni Zastępcy — informował. — Wielki sukces konstruktorów. Powiadasz: błagali o litość. Realizują program zakodowany w ich pamięci przez genialnego Wadima. Profesor Asoki westchnął, Aldis, który dyskretnie obserwował uczonego, doszedł do przekonania, że było to westchnienie ulgi. Assunta pobladł, kobieta roześmiała się. — Przejdźmy do sąsiedniego pokoju — zaproponował komandor, a gdy wszyscy usadowili się w fotelach przed ekranem zajmującym prawie całą ścianę, powiedział: — Nie spuszczaliśmy z oczu zakładników, czuwamy nad nimi, tak bardzo przypominają, ludzi. Zobaczycie krótki film pod tytułem: „Dwudziestu nieszczęśników” . Film był rzeczywiście krótki, trwał zaledwie cztery minuty. Pierwsza minuta: Dwudziestu niby–ludzi usiłuje bezskutecznie za puścić motor łodzi desantowej. Aldis rozpoznał wśród Zastępców TERa, którego tym razem nie zdołał uchronić przed udziałem w niebezpiecznym eksperymencie. Ależ tak, to znowu był eksperyment. Uczeni z Arki nie próżnowali, Lucjusz nie ukrywał, że chętnie korzysta z rad mędrców. Minęła pierwsza minuta, a łódź tkwiła przy brzegu między dwoma pomostami falochronów. Druga minuta: Łódź otaczają wyspiarze, stu, dwustu, coraz więcej, bo z wąskich uliczek dzielnicy portowej wybiegają rozwrzeszczane gromady. Krzyczą: „Brać zakładników! Szybciej! Nie pozwólcie im uciec!”. Aldis pomyślał: „Siedzę w starym domu i oglądam film telewizyjny, archiwalny, tragiczno–komiczny, wkrótce skończy się i senna spikerka powie: «Życzę państwu dobrej nocy».” Trzecia minuta: Tłum wokół zakładników gęstnieje. Ktoś krzyczy: ..Dajcie sieci! To będzie dobry połów!”. Zastępcy znakomicie dają sobie radę z trudną rolą zaskoczonych, przerażonych ludzi. Godne podziwu aktorstwo. Zresztą nie wiadomo, kogo bardziej podziwiać: konstruktorów czy ich dzieło. Aldis znowu dostrzegł TERa. Jak szybko człowiek przywiązuje się do rzeczy: „Jeszcze go uszkodzą — pomyślał — albo zniszczą…” Czwarta minuta: Dwudziestu niby–ludzi spętanych sieciami kroczy środkiem jezdni. Na trotuarach tysiące wyspiarzy. Eskorta wprowadza zakładników do podziemnego chronu. Kamera pokazuje dziewiętnastu Zastępów, dwudziesty przesyła obrazy do stacji w rezydencji Amana. Zakładnicy są sami, zgodnie z otrzymaną instrukcją forsują drzwi, usypiają strażników, przedostają się do tunelu, uruchamiają windy. Docierają do najniższego poziomu i znikają w słabo oświetlonym korytarzu”. Koniec filmu. — Dokąd oni poszli? — przerwała milczenie Wysoka Kobieta. — Otrzymali rozkaz zbadania schronu przeciwatomowego, który często był odwiedzany przez niektórych mieszkańców wyspy. — Nie rozumiem. — Szukamy po prostu broni — wyjaśnił generał Mencjusz. — Dlatego pozostawiliśmy na wyspie zakładników. Łódź desantowa spełniła rolę konia trojańskiego. Znacie zapewne historię Troi? — Tutaj nie ma żadnej broni — powiedział stanowczo Assunta. — A my słyszeliśmy — mówił komandor — że jakaś sekta modli się w podziemiach do żelaznego boga i strzeże go pilnie w dzień i w nocy. — Sekta? Żelazny bóg? — dziwił się profesor Asoki, i Aldis odniósł wrażenie, że było to szczere zdziwienie. — Tak — odparł Mencjusz. — Żelaznego czy stalowego. Wtajemniczeni znają imię bóstwa, cudaczne, dziwne imię: „Bomba Neutronowa”. — Bomba! — wykrzyknął pisarz. — Przecież już dawno zniszczono broń masowej zagłady. — Słusznie, zniszczono — przytaknął generał. — Pokojowe i postępowe siły odniosły wielki sukces. Z tej okazji wmurowano tablicę pamiątkową w sali konferencyjnej Narodów Zjednoczonych lecz… — Lecz? — rzekł Aldis. — Schowano kilka bomb neutronowych. — Kto schował? — Szaleńcy — odparł Lucjusz. — Ukryli cztery bomby, dwie odnaleziono, trzecia znajduje się na Wyspie Wniebowstąpienia, czwarta w rejonie Antarktydy. — Szaleńcy?! — Wysoka Kobieta rozgniewała się. — Dlaczego obrażasz Wybranych? Wiedzieli, co czynią, chowając ostatnie narzędzie sprawiedliwej kary. Nie wiem, kto zdradził, kto wyjawił największą tajemnicę, w tej chwili nie ma to żadnego znaczenia. Wydajcie rozkaz tym obrzydliwym manekinom! — krzyknęła. — Niech wracają! — Wrócą, gdy rozbroją bombę — powiedział spokojnie Vall. — Taki właśnie otrzymali rozkaz. — Nikt nie zdoła rozbroić boga gniewu. — Jak się nazywasz, kobieto? — zapytał nieoczekiwanie Aldis. — Nie znamy twojego imienia. — Mam sto różnych imion. — Na każdą okazję inne. — Rozumiem — Aldis nie ukrywał rozbawienia. — Jesteś na pewno wcieleniem stu bogiń. Wysoka Kobieta podniosła się. — On drwi ze mnie. Jeżeli nie powstrzymacie manekinów, wyspa przemieni się w obłok pary. — Co wywoła eksplozję? — zapytał Mencjusz. — Idąc dalej uruchomią mechanizm, który odbezpieczy bombę. — I nadejdzie koniec świata — wyszeptał Assunta. — Wstrzymaj Zastępców — koordynator zwrócił się do Mencjusza. — Nie wolno ryzykować. — Znamy bardzo dokładnie konstrukcję bomby neutronowej — uspokajał generał. — Do wszystkich Rejonów Świata rozesłano listy gończe, piękne fotografie. Bomba zewnątrz, bomba wewnątrz. Nazwano ją ironicznie „NIL DESPERANDUM” — „Nie trzeba tracić nadziei”. Otóż… — Interesujący wykład — przerwał profesor Asoki — a roboty mogą w każdej chwili wywołać eksplozję. — Tylko ręce sprawnego, wyspecjalizowanego technika uzbroją bombę. Trwa to około godziny. Potem dopiero następuje włączenie zakodowanego zapalnika. — Umieściliśmy bombę na skrzyni zawierającej sto kilogramów trotylu — oświadczyła Wysoka Kobieta. — Bardzo prosty mechanizm. Zastawiliśmy kilka pułapek. Roboty wyzwolą reakcję łańcuchową. — Ano — rzekł Mencjusz — zobaczmy, jak sobie radzą. — Włączył ekran, przekazał sygnał wywoławczy. Na ekranie pojawiła się postać dowódcy oddziału Zastępców. — HOR do generała Mencjusza. Usłyszałem twój sygnał, czekam na rozkazy. — Pamiętasz o pułapkach! — Utrwaliłeś w naszej pamięci, że należy rozpoznać wszelkie przeszkody zainstalowane na drodze, która prowadzi do głównej komnaty, gdzie schowano bombę. — Rozpoznaliście? — Tak, trzy cienkie, prawie niewidoczne druty, rozpięte nad kamienną podłogą Drugiego Korytarza, pół tuzina fotokomórek. Szukamy w dalszym ciągu. — Pokaż ten korytarz. Był to raczej tunel o półokrągłym przekroju; po skalistych ścianach spływała wąskimi strużkami woda. Trzech Zastępców z reflektorami umieszczonymi na hełmach badało uważnie metr po metrze. W pewnej chwili smuga światła odkryła stalowe drzwi. — Ostrożnie — szepnął generał. — HOR podniósł dłoń i Zastępcy znieruchomieli. Aldis usłyszał przyspieszony oddech Wysokiej Kobiety, nie odrywając oczu od ekranu powiedział: — A jednak nade wszystko cenimy życie. — Wybuch bomby neutronowej pod kosmicznym kloszem rozpęta piekło. Spełnijcie nasze żądania: Ludzie z Arki wrócą na wyspę, ludzie z wyspy wejdą na pokład statku. W przeciwnym razie… — Umilkła, bo stalowe drzwi w tunelu otworzyły się nagle. Z mrocznego wnętrza wyskoczył mężczyzna w zielonym uniformie strażnika. Oślepiony reflektorami przymknął powieki. HOR uderzył ręką jak mieczem i strażnik osunął się na podłogę. W drzwiach stanął drugi, zobaczywszy Zastępców wybełkotał: — Nie zabijajcie, zlitujcie się, wskażę wam bezpieczną drogę do bomby. Zabierzcie to świństwo. — Nie, nie pozwalam! — krzyknęła Wysoka Kobieta. — Słyszysz mnie? Jestem Ajide, nie wolno, to zdrada! — Krzyczysz i krzyczysz — Mencjusz stracił cierpliwość. — Uszy puchną. Wyłączyłem mikrofon, twoje krzyki nie dotarły do strażnika. Spójrz. Klęczy przed HORem i błaga o litość. — Prowadź! — usłyszeli głos HORa. — Spokojnie, wolno, nie lubię gwałtownych ruchów, wyobraź sobie, że spacerujemy po nadmorskim bulwarze, ramię przy ramieniu, jak dwaj starzy przyjaciele. — Przyjaciele — powtórzył nieprzytomnie strażnik. — Idziemy do dziewczyny — powiedział HOR. — Ładna dziewczyna — strażnik uspokoił się. — Piekielna jędza. — Cieszy mnie twoje poczucie humoru — rzekł HOR. — Jak długo potrwa nasz spacer? — Trzy, cztery minuty — odparł strażnik. — Zaraz zobaczycie czerwony kwadrat, to wejście do głównej komnaty, ominiemy płytę — ostatnią pułapkę i staniemy przed kamiennym sarkofagiem. Tam włożono stalowy pojemnik z bombą. — A pod sarkofagiem trotyl? — Pokażę wam, jak to trzeba wyłączyć. — Cenię mądrych ludzi — zwierzył się HOR. Ominęli płytę i weszli do kaplicy. — Więcej światła! Trzech pozostanie przed wejściem! — komenderował HOR. — Nie spuszczajcie oczu z rąk strażnika. A ty — nie spiesz się, zdążymy. Strażnik był posłuszny, wolno podszedł do czarnego sarkofagu, wskazał przewody umocowane na bocznej ścianie. — Trzy białe, trzy zielone, trzy czerwone — nad nimi cyfry: 1, 2, 3, — 3, 4, 5, — 6, 7, 8. Jeżeli wyjmiesz z gniazdek pierwszy, trzeci i siódmy, rozbroisz bombę. — Ty zrobisz to najlepiej — rzekł Hor, zbliżając się do sarkofagu. — Pierwszy, trzeci i siódmy, dobrze zapamiętałeś? Strażnik odwinął rękaw koszuli i pokazał trzy cyfry, wytatuowane na ramieniu: 1, 3, 7. — Przekonałeś mnie — powiedział dowódca oddziału i dodał: — Do pewnego stopnia. Bo może tycń właśnie przewodów nie wolno ruszać? — Poruszenie innych drutów wywoła wybuch — zapewnił strażnik. — Nie chcę zginąć. Hor odwrócił się do kamery. — Widzisz mnie? — zapytał Mencjusza. — Doskonale — odrzekł generał. — Co mam uczynić? Czy wolno zaufać temu człowiekowi ? — Zapytaj go, co się stanie, jeżeli nie dotkniecie żadnych przewodów. Hor powtórzył pytanie generała. — W tej chwili nic się nie stanie — odpowiedział strażnik — ale lepiej wyrwać żądło i unieszkodliwić bombę, Mencjusz powiedział do koordynatora — Co radzisz? Czy zaufać strażnikowi? — A co proponuje Ajide? — zapytał Lucjusz. Wysoka Kobieta milczała. — Wielomówiące milczenie — stwierdził koordynator. — Mów ty, Assunto. — Niebo upadło na Ziemię — odrzekł kapłan. — Nikt nie zdoła zmienić przeznaczenia. — Posłuchamy jeszcze profesora Asoki. — Wierzę w Kosmos — przemówił uczony — Jesteśmy zależni od Wszechświata, od jego przemian. Całe nasze życie podporządkowano konstruktywnym i destruktywnym procesom kosmicznym. Wierzę w Kosmos, bo daje Istotom Rozumnym możliwość wyboru, bo jesteśmy konstruktorami i coraz skuteczniej przeciwstawiamy się mszczeniu. Ale i Kosmos nie jest wolny od konfliktów. — Czy sądzisz, że doszliśmy do krańca drogi? — spytał Aldis. — Komu lub czemu zagraża dalszy rozwój rozumu i integracja świadomości? Kto pragnie zniszczyć tak bujnie rozwijające się życie? Czy eksplozja, niszcząca planetę, to prolog do stworzenia nowego świata? — HOR czeka na instrukcje — przypomniał generał. — Wyprowadź gości — powiedział Lucjusz do komandora. — Niech odpoczną w apartamentach Amana. Dotrzymaj im towarzystwa. — A gdy Vall wykonał polecenie, koordynator rzekł do Mencjusza: — Ten strażnik jest fanatykiem, to ostatnia pułapka. Udawał przerażenie, ten człowiek nie boi się śmierci. On chce zginąć. Mencjusz wezwał HORa: — Wyprowadźcie strażnika z głównej komnaty, zwiążcie go. Nie dotykajcie przewodów. Bombę rozbroją saperzy. Zrozumiałeś? — Tak — odparł HOR. — Dziękuję. — No, no — wymruczał Aldis. — Trudno uwierzyć, że rozmawiasz ze sztucznym człowiekiem. — HOR jest dowódcą kompanii komandosów — wyjaśnił generał. — Żywy człowiek, zgłosił się na ochotnika i powierzyliśmy mu dowództwo nad oddziałem Zastępców. Bezbłędnie wywiązał się ze swoich obowiązków. — Zastępcy udawali ludzi — mówił Lucjusz — człowiek wystąpił w roli Zastępcy. Należy zabezpieczyć bombę. — Saperzy czekają na rozkaz. — Co proponujesz? — Desant — odrzekł koordynator i niemal natychmiast z tarasu rezydencji Amana wystrzelono cztery czerwone rakiety. Okręty odpowiedziały przerywanym buczeniem syren. — Wybrzeże zachodnie: dwie barki desantowe ——wydawał rozkazy generał — północne opanuje oddział spadochroniarzy. Wprowadzić do akcji eskadrę samolotów. Zrzucą na centrum miasta bomby „Wiele hałasu o nic”. Batalion piechoty morskiej zajmie dzielnicę portową. Komandosi wprowadzą saperów do podziemi. Czy są pytania? — Dowódca saperów prosi o informację, czy bombę po rozbrojeniu zostawić w podziemiach, czy zabrać ze sobą? — Zdemontować — odpowiedział Mencjusz. — Czekam na meldunki. Powodzenia. O czwartej nad ranem zrzucono pierwsze bomby, detonowały z wielkim hukiem, białe i czarne dymy spłynęły na miasto. W megafonach ulicznych zabrzmiał tubalny głos generała: „Wasi przywódcy nie cenią ludzkiego życia. Zamierzali wysadzić w powietrze wyspę. Bomba ukryta w podziemiach mogła spowodować katastrofę kosmiczną. Wracajcie do swoich domów. Do miasta wkraczają oddziały wojska. Będą czuwały nad bezpieczeństwem ludzi, będą chroniły miasto przed zniszczeniem”. Eksplozje, zasłony dymne, grzmot silników rakietowych eskadry wywarły odpowiednie wrażenie. Kilkuset wyspiarzy oczekujących na placu pod rezydencją Amana na wynik pertraktacji rozbiegło się na wszystkie strony! Zamykano pośpiesznie okna, barykadowano drzwi i bramy. O piątej komandosi i marynarze wkroczyli do miasta, zajmując najważniejsze strategiczne obiekty. Dziesięć minut później oddział saperów dotarł do głównej komnaty. Dowódca przekazał pierwszy meldunek: To stara znajoma — informował generała — „NIL DESPERANDUM”, prawdziwe cacko neutronowe, trzecia seria, najniebezpieczniejsza, zdolna do wywołania kataklizmu w naszych szczególnych warunkach. — Uważaj na przewody: 1, 3, 7 — ostrzegał Mencjusz. — Tak, dziękuję. Pod sarkofagiem wydrążono studnię i wypełniono ładunkami wybuchowymi. — Jeden nieostrożny ruch — przypomniał generał — i świat wyleci w powietrze. — Światu nic nie grozi — odparł saper — zapalniki wymontowane, skrzyneczka X rozbrojona, połączenie ze studnią przerwane. — Prawdziwy cud! — zawołał zachwycony Mencjusz. — Nic dziwnego — dowódca saperów uśmiechnął się do kamery. — Moi ludzie ukończyli Akademię Cudotwórców. — Gratuluję. Ile czasu zajmie wam demontaż bomby? — Dwie godziny. — Koordynator zaprasza o dziewiątej do siebie na śniadanie. — Do rychłego zobaczenia. Postać oficera zniknęła z ekranu. Aldis zapytał Lucjusza: — Co zamierzasz uczynić z delegatami wyspiarzy? — Pozwólmy im wypocząć. Przed chwilą zajrzałem do sąsiedniego pokoju. Śpią jak dzieci. — Zasługa piastunki. — Tak, nieoceniony Vall uśpił najwybitniejszych Antagonistów. — Zatrzymasz posłów? — Tylko zły gospodarz wyprasza gości ze swego domu. — A jeżeli sami zechcą odejść? — Poproszę, by nieco dłużej zaszczycili swoją obecnością nasz skromny dom. — Są chorzy, nieprawda? — W każdym bądź razie cierpią na kompleks samobójców. — Ktoś nimi steruje? — Pamiętasz legendę o zbuntowanych aniołach? — Doskonale, to fascynująca opowieść. — Po śniadaniu odtworzymy relację Klodii. Słuchajcie uważnie, by lepiej zrozumieć związek ludzi z Kosmosem. Niektórzy uważają, że w Kosmosie toczy się gigantyczna bitwa. Podobno bierzemy w niej udział — zakończył koordynator. ŚWIĘTY OGIEŃ Aldis położył prawą dłoń na klawiaturze. „Biały fortepian, myślał. Zawsze irytowały mnie białe fortepiany i białe konie. Przywykłem do czarnych instrumentów i karych koni”. Rozejrzał się po salonie. „Zjedliśmy dobre śniadanie — przypomniał sobie — wznoszono toasty: za szczęśliwy powrót Klodii z Tamtej Strony, za szczęśliwe rozbrojenie bomby, za szczęśliwe… Tyle szczęścia w tak krótkim czasie. A co właściwie się stało? Usiłowano rozwalić świat, czy coś w tym rodzaju. Gwałtowność, nienawiść i najzwyczajniejsza głupota o mało nie doprowadziły do katastrofy. Klodia to zdumiewająca kobieta. Nie z tego świata, jak to określił przezacny Sternus. Astronom całymi nocami obserwuje niebo, śpi niewiele, dwie, najwyżej trzy godziny przed południem i zaraz wraca do obserwatorium. Zajęci ważniejszymi sprawami nie zauważyliśmy, że klosz nie jest już przezroczysty, powierzchnia kopuły jakby zmętniała, nie widać ani morza, ani nieba po tamtej stronie. Oni nas nie widzą, my ich nie możemy dostrzec. Nastąpiła absolutna izolacja od reszty świata. No, może nie absolutna. Żona Lucjusza oświadczyła, że w miarę swoich możliwości, spełniając życzenie męża, będzie wykorzystywać poznaną drogę i wymieniać świadomość z córką Barsina. Dobre i to. Po śniadaniu salon opustoszał. Najdostojniejszym meblem w tym pomieszczeniu jest fotel kapitana Nivena, najbardziej groteskowym — biały fortepian. Przeżyliśmy dwa miesiące, a tara minęły dwa lata.” Aldis usłyszał za plecami szelest i cichy śmiech. Odwrócił się. Żona kapitana Nivena spoważniała; — Przeszkadzam w rozmyślaniach. — Istotnie, rozmyślam, ale nie przeszkadzasz. — Pisarz, człowiek kulturalny — Hipatia rozsiadła się w kapitańskim fotelu. — Dobrze wychowany, rycerski dla kobiet, krótko mówiąc — ideał. Aldis słuchał, nie przerywał monologu. Bo i po co Niech się wygada. Serdeczna kobieta, ładna, świadoma swojej urody, lecz zadziwiająco skromna Przy śniadaniu wzniesiono również toast za Hipatię życzliwą dla całego świata. Ile ma lat? Czy to ważne, trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć. Emanuje pogodą i energią. — Dlaczego siedzisz przy fortepianie i nie grasz? — Gram w myślach. — Komponujesz? — Słucham pięknej melodii. — Ja nic nie słyszę. — Bo mówisz. — Mój głos zagłusza muzykę, którą tylko ty słyszysz — roześmiała się. — Aldis uderzył wskazującym palcem w klawisz. — To początek sonaty? — żartowała. — Gra; graj, na co czekasz?! — Na kosmiczny koncert. — Boję się — szepnęła. — Tkwimy w samym środku kosmicznej klatki. Jak to się skończy? Kto uwięził trzydzieści tysięcy ludzi? — Dwadzieścia siedem — sprostował Aldis. — Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Pożyjemy, zobaczymy. Przed chwilą myślałem o tobie: „Emanuje pogodą i energią”. — Piszesz książkę o spotkaniu z kometą? — Taką książkę już napisałem. — Wizjoner. — Nie, fantasta. Początkowo wydawało się niektórym czytelnikom, że odgaduję przyszłość. Fikcja literacka wyprzedziła rzeczywistość. Mówiono o mnie pół żartem, pół serio: „Natchniony, nawiedzony, napisał powieść o kataklizmie kosmicznym przed dwoma laty. Jasnowidz”. — Nie czytałam twojej książki. Czy możesz streścić ostatni rozdział? — Ludzie nagle i nieoczekiwanie pojęli sens swego istnienia. — Zwariowali ze szczęścia, czy zasmucili się na śmierć? — Zachowali umiar w radości i smutku. — Zdumiewająca powściągliwość, zrozumieli SENS i pozostali spokojni. „Drogi mój — powiedziała żona do męża. Nareszcie zrozumiałam wszystko, twój sarkazm, trywialność, tak, tak, nie zaprzeczaj, jesteś często trywialny, sapiesz jak muzealna parowa lokomotywa, jęczysz przez sen, roztyłeś się, łazisz po pokoju w kalesonach, chociaż okna otwarte, mądrzysz się od rana do wieczora, po raz pierwszy od dwudziestu czterech lat zrozumiałam, że jesteś Istotą Rozumną, że twoja czerwona gęba stanowi nierozłączną część krajobrazu, w którym żyję.” — Czytałaś jednak moją książkę. — Ostatni rozdział. — Co za przewrotność. — Dlaczego rozumiem coraz mniej ? — Bo mądrzejesz. — Tego, co obecnie przeżywamy, nie zdołałeś przewidzieć. — Figiel kosmicznej muzy. — Kosmicznego twórcy, któremu nie dorówna najgenialniejszy pisarz Ziemi. — Niestety, wydaje mi się, że piszę pod dyktando. — Natchnienie. — Myśli jak gdyby same układają się w zdania, zdania wypełniają stronice, stronice tworzą rozdziały. — Słyszysz głos, melodię. Czy widzisz obrazy? — Widzę obrazy, obrazki, panoramy. — Patrząc na białą kartkę papieru? — Kartka jest przezroczysta, podobnie jak ściany pokoju. — Zdumiewające. Śmiech Hipatii przywrócił Aldisowi przytomność. — Twój śmiech — powiedział — to rzeczywistość, której nie dorówna największa fantazja. Bezlitosny Kosmos szydzi ze mnie. Do salonu zajrzał profesor Sternus, popatrzył na Hipatię i pisarza i wymamrotał: — Flirtujecie. Fantastyczne. Jak tak dalej pójdzie, wszyscy oszalejemy. Pod tym kloszem kwitną nawet korzenie. Czy wiecie, co się dzieje na wyspie Oczywiście nie macie zielonego pojęcia. Otóż kilkuset wyspiarzy zbiegło z miasta, kryjąc się w górach zresztą niewysokich, ale pokrytych gęstym lasem. — Powrót do natury? — zapytała Hipatia. — Któż to może wiedzieć? Wyspiarze kłócą się, organizują sekty, stowarzyszenia. Jedni chcą walczyć choćby widelcami, inni powtarzają w kółko: „Oto nadszedł koniec świata. Policzone i zważone zostały nasze uczynki. Miłujmy nieprzyjaciół, jako i oni nas miłują”. — Kpisz! — zawołała Hipatia. — Nieładnie drwić z ludzkich słabości. — Śmieję się, więc żyję — odpowiedział astronom. — Z dnia na dzień wzrasta wartość śmiechu. Dzisiejszej nocy, patrząc przez lunetę, zobaczyłem rodzinne miasto. Na białych domach powiewały kolorowe flagi, nad ulicami girlandy kwiatów, zieleń, czerwone lampiony. — Retrospektywna luneta — stwierdził Aldis. — Czy dostrzegłeś dwóch mężczyzn w sile wieku? — Tak, wdrapywali się po schodach latarni morskiej, a potem w towarzystwie trzeciego popijali burgunda, wznosząc toasty za pomyślny rejs Arki. Jeden z nich powiedział: „Niech żyje ocean, niech współżyje z Arką, która dobrze świadczy o ludzkim rozumie. Należymy do cywilizacji konstruktorów”. — Nie myślę o rodzinnym mieście — mówiła Hipatia. — Czas, który przeminął, nigdy nie wróci. Nie tęsknię zresztą za powtórzeniami. Nie mogę sobie wyobrazić, że kiedykolwiek będzie tak, jak było. Opowiadanie Klodii przeraziło mnie. Dla reszty świata nie istniejemy. — Nie istnieliśmy — poprawił Sternus. — Teraz wiedzą, że jesteśmy. — Gdzie jesteśmy? Na którym oceanie? — pytała Hipatia. — W którym wymiarze? Na jakim świecie? — Ot, stary i głupi — wymruczał astronom. — Gawędziliście przyjemnie, przyszedłem nieproszony i zepsułem nastrój, wybaczcie Wielu ludziom na statku dokucza nostalgia. Czuliśmy się raźniej, gdy kopuła nad naszymi głowami była przezroczysta. Uczucie osamotnienia intensywnieje. — Osamotnienia? — zdziwił się Aldis. — Tutaj, wśród pięciu tysięcy życzliwych ludzi, że nie wspomnę o gościnnych wyspiarzach? Przeżywamy nieoczekiwane wydarzenia, życie nabrało szczególnego smaku. Toż to wspaniała przygoda. Usłyszeli kroki, do salonu wkroczył TER w nienagannym uniformie stewarda. — Wracam do swoich obowiązków — poinformował. — Zgodnie z instrukcją oddział Zastępców wykonał zadania na wyspie i odesłano nas na Arkę. Czy podać drugie śniadanie? — Spójrzcie! — zawołał szczerze uradowany Aldis — TER znowu na stanowisku, a to oznacza powrót do normalnego życia. Jednak optymizm Aldisa okazał się przedwczesny. Tuż po zachodzie słońca, gdy pociemniała gwałtownie kopuła kosmicznego klosza, w dzielnicy portowej wybuchły niemal jednocześnie dwa pożary. Płonęły magazyny. Mencjusz powiadomił komendanta straży przeciwogniowej: — Płoną zabudowania w porcie. — Prawda, płoną — odparł ze spokojem komendant. — Najwyższa pora przystąpić do gaszenia ognia. — Tego ognia nikt nie zdoła ugasić. Zdumiony Mencjusz zaniemówił. — Co… Co to znaczy? — zdołał wreszcie wykrztusić. — Cóż to za ogień? — Święty ogień — odrzekł komendant i odłożył słuchawkę. Po krótkiej rozmowie z Lucjuszem generał wysłał do portu dwa oddziały komandosów. Zdobycie gmachu komendy straży ogniowej zajęło kilkanaście minut. Przekonano się wówczas, że wozy strażackie zostały uszkodzone, a strażacy zniknęli, pozostawiając doszczętnie zniszczony sprzęt. Mencjusz wezwał fregaty i ugaszono pożar przy pomocy marynarzy. Pora była najwyższa, bo silny wiatr mógł przenieść ogień na sąsiednie budynki. — Święty ogień — rozpoczął rozmowę generał — święty ogień — a siedzący naprzeciw komendant straży ogniowej poruszył się niespokojnie. Odnaleziony w portowej winiarni, gdzie gasił pragnienie zamiast pożaru, oświadczył zdziwiony: — Mnie szukacie? Ze mną pragnie pogawędzić Mencjusz? A kimże ja jestem, że tak znakomita i czcigodna osoba pragnie ze mną mówić? Oficer patrolu komandosów odpowiedział krótko: — Jesteś łotrem. — I z łotrem chce rozmawiać dostojny generał? — wyseplenił komendant. — Jak inaczej nazwać komendanta straży pożarnej, który nie wykonuje swoich podstawowych obowiązków? — Chłopcze drogi — komendant opróżnił gąsiorek wina. — Świętego ognia nikt nie ma prawa gasić. Nigdy w życiu nie popełniłbym świętokradztwa. Oficer wzruszył ramionami. Komandosi przyprowadzili komendanta do Mencjusza. — Powiadasz, że to święty ogień — zagaił generał. — Dlaczego święty? Wytłumacz, jeśli łaska, w jaki sposób można odróżnić święty ogień od zwykłego? — Święty ogień płonie w naszych sercach — tłumaczył komendant. — I tym ogniem zapłonęły magazyny? Tego ognia nie wolno gasić? — Nie wolno. — Niech płoną magazyny, niech spali się całe miasto! — Niech — przytaknął komendant. — Ty wiesz wszystko. — Rozczaruję cię — Mencjusz posmutniał. — Nie wiem i dlatego rozmawiam z tobą, bo ty wiesz na pewno więcej. Jesteś mądrym człowiekiem i użyczysz mi trochę swojej mądrości. Komendant był wysokim dryblasem i pochylił głowę, by zajrzeć w oczy generała. — Moja mądrość należy tylko do mnie — stwierdził, a ponieważ Mencjusz milczał, filozofował dalej : — Nikt nie dzieli się mądrością, bo i po co, kto głupi, ten głupi, na nic mu czyjaś mądrość. Gdybym z każdym idiotą dzielił się swoją mądrością, to by dla mnie nic nie zostało, hę? — Kto podpalił magazyny? — zapytał generał. — Podpalił? — komendant aż podskoczył na fotelu. — Święty ogień sam wybucha! — W magazynach portowych? — Przede wszystkim w magazynach. One należą do heretyków. — Heretyków? Zdumienie Mencjusza zachęciło komendanta do dalszych wynurzeń: — Na wyspie roi się od heretyków. Wyznawcy Prawdziwej Wiary kroczą po Drodze, która prowadzi do Siódmego Nieba. Inni zeszli na bezdroża, więc uczymy ich rozumu. — Niszcząc magazyny. — Święty ogień to symbol kary za grzechy. — Ładny symbol, mogło spłonąć całe miasto, również twój dom i domy wyznawców Prawdziwej Wiary. — Naszym domem jest Siódme Niebo. — Więc ty i twoi ludzie nie jesteście strażakami lecz strażnikami świętego ognia. Komendant zastanowił się. — Tak — przyznał — czuwamy, by święty ogień płonął we właściwym miejscu. — I podsycacie go, zamiast gasić. — Ogień Prawdziwej Wiary nie powinien nigdy zagasnąć. — A jednak pożar ugasiliśmy — powiedział Mencjusz i dodał: — Czuwamy nad tym, by gasić ogień we właściwym miejscu, by nikomu nie wyrządził krzywdy. — To, co powiedziałeś, jest oczywistą herezją — stwierdził komendant straży przeciwogniowej. — Nie wolno sobie wyrządzać krzywdy, innych trzeba krzywdzić. Skrzywdzeni cierpią, a cierpienie sprawia, że człowiek przestaje błądzić i wkracza na Wielką Drogę. Tak więc jedno z naszych przykazań brzmi: „Krzywdź innych”. — Powiedziałeś: „Magazyny należały do heretyków” — zmienił temat generał. O ile wiem, od dawna wszystko należy do wszystkich. Ziemia jest własnością wszystkich ludzi, twoją, moją, także tych marynarzy i komandosów, którzy cierpliwie przysłuchują się naszej rozmowie. — W magazynach zbierali się heretycy i knuli podstępne plany przeciw Wyznawcom. — Zamierzali was skrzywdzić? — Niejednokrotnie próbowali. — Powinniście im podziękować. — Podziękować? Komendant nie zrozumiał. — Skrzywdzeni cierpią — cytował Mencjusz — a cierpienie sprawia, że człowiek przestaje błądzić. Dryblas poczerwieniał. — Pozwól, że teraz ja podzielę się z tobą swoją mądrością — zaproponował generał. — Szanujemy Wielkie, Małe i Średnie Drogi i czuwamy nad spokojem ludzi, którzy wędrują po nich. Czuwamy także, by nikt nikogo nie krzywdził, a za heretyków uważamy ciebie i twoich strażaków. Przed wieloma laty wybrano ludzi, którzy są odpowiedzialni za spokój wszystkich. Wyjrzyj przez okno, co widzisz? — Zatokę — wymamrotał komendant. — Co jeszcze? — Okręty, fregaty, łodzie podwodne. — Dlaczego tutaj przypłynęły? — Nie wiem. — By czuwać nad spokojem ludzi z wyspy. — I ludzi z Arki — uzupełnił komendant. — Słusznie, a dlaczego Arka podpłynęła do wyspy? — Nie wiem. — By zabrać wyspiarzy na swoje pokłady. — Ale nie zabrała. — Bo niektórzy ludzie z wyspy zamierzali skrzywdzić siebie i ludzi z Arki. Słyszałeś o bombie neutronowej. Mogła definitywnie rozwiązać problem cierpienia. — Definitywnie. Ale… — zaczął komendant i umilkł, zobaczywszy uśmiech Mencjusza. — Pomieszało się w głowach zacnych mieszkańców Wyspy Wniebowstąpienia. — Chcesz powiedzieć, że zgłupieli — powiedział szef strażaków. — Lubię mocnych, mądrych ludzi — wyznał. — Oni rzeczywiście zgłupieli. Ta gwałtowna zmiana frontu rozbawiła Mencjusza. — Szkoda, że nie dogadaliśmy się przed wybuchem świętego ognia. Pozwól, powiem jeszcze kilka słów. — Mów, mów! — zawołał komendant. — Słucham cię z prawdziwą przyjemnością. — Ludziom z wyspy i ludziom z Arki, a prawdopodobnie całej cywilizacji, grozi wielkie niebezpieczeństwo. Szczególnie zagrożona jest wyspa i to, co żyje wewnątrz kosmicznej kuli. Zdołaliśmy nawiązać kontakt z resztą świata. Najmądrzejsi starają się nam dopomóc. Powinniśmy skonstruować własnymi siłami Neutralizator. Uczeni na Arce dzień i noc mozolą się nad rozwiązaniem problemu. Co Neutralizator ma neutralizować? I w jaki sposób? Oczywiście, pragniemy odnaleźć szczelinę w kosmicznej kopule i przedostać się na tamtą stronę. Ciągle jeszcze nie wiemy, jak to uczynić, jak zneutralizować ściany kosmicznego klosza, jak przeciwstawić się działaniu elektromagnetycznych sił i ocalić ludzi, którzy znaleźli się w pułapce. Czy muszę tłumaczyć, dlaczego nie pozwolimy, by ktokolwiek zakłócał spokój na wyspie? Dla nas najważniejszą herezją jest każde działanie skierowane przeciw bezpieczeństwu ludzi. Zrozumiałeś, komendancie straży pożarnej ? — Zrozumiałem. — Niech więc Wyznawcy Prawdziwej Wiary dopomogą innym w osiągnięciu Siódmego Nieba… — Uczynimy wszystko, co w naszej mocy — obiecał komendant. — Rzecz w tym — kończył rozmowę Mencjusz — by nikt nie starał się przyspieszać zbawienia swoich bliźnich. Dziękuję, że zechciałeś pogawędzić ze mną. Wracaj do swoich obowiązków i zwołaj swoich podwładnych. Jeżeli gdziekolwiek wybuchnie ogień, wyprawimy podpalaczy do siódmego piekła. Komendant oddalił się pospiesznie, a Mencjusz zameldował koordynatorowi: — Ogień ugaszony. Aldis odpoczywał w kajucie, przeglądając powieść napisaną przed dwoma laty. „Okna ogarnął mrok, dom ogarnęła duszność, polana gasły w ognisku. Bogom na cokołach tchu brakowało, podobnie jak owcom w owczarni. W oborze dusiło się bydło, owca odpychała od siebie jagnię, krowa odpychała cielę. Poszedł w dal Telipinu, uniósł z pól i łąk ziarno, urodzaj, dostatek i sytość. Poszedł ku trzęsawiskom, w bagnie ukrył się, zmorzyła go senność. Odtąd jęczmień ani orkisz nie wzrastają, krowy, owce i kobiety nie stają się brzemienne. A te, które były brzemienne, nie mogą urodzić. Wyschły rzeki, uschły drzewa, nie ukazują się nowe gałązki. Wielkie słońce urządziło przyjęcie, zaprosiło tysiąc bogów. Jedli, lecz nie mogli się nasycić, pili, lecz nie mogli ugasić pragnienia. I wówczas bóg burzy zaniepokoił się o Telipinu, swego syna: — Telipinu, mego syna, nie ma tutaj. Pewnie obraził się i uniósł ze sobą wszystko, co dobre” Ten fragment anatolijskiego mitu o zaginionym bogu Aldis umieścił na początku czwartego rozdziału. „W przededniu katastrofy ludzi ogarnęła dziwna i niespokojna senność. W przededniu! Czas zwolnił swoje przemijanie. Minęło wiele dni, zanim niebo zapłonęło łuną niezliczonych pożarów. Z godziny na godzinę wzrastała temperatura, na południowym biegunie topniały lody. — «Uciekajcie na północ»! — skrzeczały głośniki. Trzeciego dnia spadł rzęsisty deszcz, zimne, północne wiatry przyniosły ochłodzenie”. Aldis zamknął książkę. „Ogarnął mnie mrok — szeptał — napadła duszność… ogarnęła mnie dziwna i niepokojąca senność… Czy zdołałem cokolwiek przewidzieć? Gdybym wiedział, co mnie tutaj czeka, nie wszedłbym nigdy na pokład Arki. A przecież — powtarzał — przecież często, bardzo często, częściej niż zdajemy sobie z tego sprawę, wizje utrwalone na papierze, w muzyce, lub w inny sposób dostępny dla człowieka spełniają się. Moje marzenie o przyszłości istnieje już teraz w wyobraźni, która jest rzeczywistością wewnętrzną, wcale nie gorszą od rzeczywistości zewnętrznej. Jeśli z mrocznej głębi wyzwolę wściekłość, która zniszczy bukiet kwiatów, zrealizuję wizję o ułamek sekundy wcześniejszą od czynności. Dwie rzeczywistości stały się jedną… Kto i kiedy zdoła wreszcie odpowiedzieć na pytanie: Co to jest rzeczywistość? I co jest ważniejsze: Czy to, co wewnątrz, czy to, co na zewnątrz; który świat prawdziwy?” Aldis westchnął ciężko, zmęczył się tymi rozmyślaniami. Otaczała go rzeczywistość niespokojna, niepewna, niezrozumiała, a w najlepszym razie trudna do zrozumienia: ściany kajuty, pięknie wytapetowane ściany apartamentu Arki, różowe w ciemnoróżowe różyczki, pod nogami zielony dywan, bo zieleń na morzu to kolor nadziei, może wkrótce skończy się ta piekielna podróż i człowiek stanie na suchym lądzie. No dobrze, największy statek na świecie, pierwsze pływające miasto. Konkretna rzeczywistość. Można tego dotknąć i można w tym największym na świecie pudle pójść na dno. …A dookoła statku? Ocean, niebo. Tak było. Teraz: skrawek morza, matowa kopuła kosmicznej kuli, bańki, która oderwała się od warkocza komety nie–komety. I wyspa — konstrukcja złożona: ziemia, skały, piasek, rośliny, drzewa, miasto, port. Na wyspie prawie trzydzieści tysięcy ludzi. A wokół wyspy? A za ścianami klosza? Reszta świata. Ziemia odwracająca się ku Słońcu raz jedną, raz drugą stroną pucołowatego oblicza, o Kosmosie lepiej nie myśleć tuż przed zaśnięciem. Aldis powiedział głośno: — Proszę o filiżankę herbaty, gorącej, mocnej i aromatycznej. Po upływie pięciu minut TER spełnił to życzenie. Stawiając czajnik z esencją na stoliku, zauważył: — Godzina późna. Warto pomyśleć o śnie. — Myślenie o śnie wywołuje u mnie bezsenność. — Czy wolno zaproponować wspólny spacer po pokładzie? — Znakomity pomysł. Rozpocząłem dzień w towarzystwie instrumentu, białego fortepianu, zakończę spacerując z tobą. Idziemy. — Proszę włożyć ciepły pulower, noc zimna, łatwo o przeziębienie. — Nieludzka troskliwość. — Tak zostałem zaprogramowany. — W twoim towarzystwie czuję się lepiej. Człowiek przyzwyczaja się do rzeczy. Filiżanka herbaty, stolik, lampa, podłoga, te znane mi dobrze przedmioty uspokajają, ułatwiają zapomnienie o tym, co dzieje się na zewnątrz. TAM nic nie ma, nieprawda TER? — Nie umiem odpowiedzieć na takie pytania. Nie potrafię prowadzić rozmowy o abstraktach. — Lecz możesz udawać, że potrafisz, że rozumiesz. — Dobrze, postaram się. Spacerowali po pokładzie milcząc. Aldis od czasu do czasu spoglądał w stronę wyspy. Rezydencja Amana płonęła jak słup ognisty. — Wspaniała latarnia morska. — Tak — potwierdził TER — wspaniała. — Całe miasto oświetlone. — Zgodnie z rozkazem generała Mencjusza. — Czy Aman nie skarży się na samotność? — Studiuje dzieła klasyków. Zajmuje dwie wygodne kajuty na czwartym pokładzie — informował TER. — Pisze pamiętniki, lub raczej dyktuje sekretarzowi SISowi, który dzień i w nocy czuwa nad jego spokojem. — Chciałeś powiedzieć: pilnuje go. — Troszczy się o niego. — Po ulicach miasta spacerują jacyś ludzie. O tej porze? Podaj mi lornetkę. To patrole. — Czuwają nad snem mieszkańców — powiedział TER. — Ktoś czuwa, by ktoś inny mógł odpoczywać. Więc Aman pisze memuary… A co porabia wielebny Assunta, jak spędza czas profesor Asoki? — Wiodą spokojny, bezkonfliktowy żywot na Arce — odpowiedział TER nie po raz pierwszy zadziwiając Aldisa. — Ulokowano ich w luksusowych apartamentach na drugim pokładzie. Kapłan całymi dniami przesiaduje w okrętowej bibliotece. Pochłonęła go całkowicie lektura dzieł teologicznych. Profesor Asoki zaprzyjaźnił się z profesorem Sternusem i jak mówi, pogłębia swoją wiedzę o Kosmosie. Tylko Ajide nie zdołała pogodzić się z nową sytuacją. Co najmniej raz dziennie usiłuje zdemolować kajutę, co uczyniwszy zapada w sen. Wysoka Kobieta przysparza wiele kłopotów naczelnemu lekarzowi Arki. — Przypuszczam. Nie każdemu odpowiada bezkonfliktowy żywot. Następnego dnia koordynator odwiedził Mencjusza. Zabrał ze sobą Aldisa. Generał informował: — W krótkim czasie powstały na wyspie najrozmaitsze, wzajemnie zwalczające się stowarzyszenia i sekty religijne. Dwudziestokilkutysięczna społeczność podzieliła się na dwadzieścia kilka grup. Antagoniści mają teraz swoich antagonistów, których zwalczają inni antagoniści i tak dalej. Każda grupa rozwija ożywioną działalność. — Jakiego rodzaju? — spytał Lucjusz. — Na razie teoretyczną. Wiele hałasu o nic. — Lub o bardzo wiele — powiedział Lucjusz. — Czy można poznać przywódców sekt i porozmawiać z nimi? — Oczywiście, nie ukrywają swoich imion, przeciwnie, wypisują je na murach domów i reklamują wyznawane przez siebie zasady, niewyszukanymi epitetami obdarzając przeciwników. Oto piękna kolekcja fotografii — generał otworzył album — dzieło jednego z moich oficerów. Wyspecjalizował się w fotografowaniu murów pokrytych napisami. Abedi tak na przykład apeluje do ludzi z wyspy: „Ja, ABEDI, który wreszcie zrozumiałem ŻYCIE dzięki osobistym kontaktom z bogami, powiadam Warn, że nie ma żadnej Wielkiej Drogi. Są ścieżki, sto ścieżek, a może więcej. Ja poznałem sto, dlatego wiem to, czego wy nie wiecie. Każdy człowiek ma do wyboru jedną ze stu ścieżek i nigdy nie wybierze właściwej, dlatego nigdy nie wyjdzie z labiryntu. Przyjdźcie do ABEDI, on Wam wskaże właściwą ścieżkę”. — Ścieżka brzmi skromniej niż Wielka Droga — komentował Lucjusz. — A co proponuje Azande? — Azande, jak widzicie, wykaligrafował swoją prawdę zieloną farbą. „Droga — czytał generał — to postępowanie sprawiedliwe, które daje spokój umysłu i zadowolenie wewnętrzne. Kiedy kroczymy po Drodze? Gdy rozpoznaliśmy, co sprawiedliwe, a co nie. Azande jest sprawiedliwy i ludzie Azande są sprawiedliwi. Posiadamy wspaniałe zalety, szacunek, wielkoduszność, zaufanie, zrozumienie i dobroć. Każdy szanuje siebie, jest dla siebie wielkoduszny, ufa sobie, rozumie własne myśli, dobrze sobie życzy. Podziwiajcie sprawiedliwego AZANDE”. ANGI wzywa wyspiarzy do uczczenia żółwi — streszczał Mencjusz. — Wszystkie żółwie są święte, co łatwo poznać po ich spokojnym, majestatycznym sposobie poruszania się. I żyją wiecznie. Na sąsiedniej ścianie inny” prorok polemizuje z Angi, twierdząc, że czciciel żółwi postradał zmysły jeszcze w dzieciństwie, albowiem koty są święte, a żółwie tylko zdrowe i smaczne. Koty znają tajemnicę i wkrótce objawią ludziom prawdę. Koty przybyły na Ziemię z Innego Świata i czekają, aż ludzie zmądrzeją. Przedstawiciel sekty „Drzewa Darem Niebios” zaprasza do pobliskiego lasu: „Pytacie, które drzewo uchroni Was od złego? Powiem Warn: każde! Wszystkie Drzewa są święte”. — Chętnie wstąpię do tego stowarzyszenia — odezwał się Aldis. — Drzewa są rzeczywiście darem niebios. — Niestety — rzekł generał — przeciwnicy tej sekty wykarczowali połowę świętego lasu i zbudowali z belek Świątynie Uwielbiania Całej Natury. Lucjusz przejrzał uważnie album i doszedł do przekonania, że rozmowy z przywódcami sekt nie przyniosą żadnych efektów. — Póki teoretyzują — mówił — pół biedy, lecz na tym nie poprzestaną. Niektórzy już przeszli od słów do czynów. Dzisiaj wycięli część lasu, a jutro może zatroszczą się o swych przeciwników. — A sekty mnożą się jak grzyby po deszczu — Mencjusz odsłonił mapę Wyspy Wniebowstąpienia. — Rejestrujemy każde nowe stowarzyszenie, lokalizując siedzibę kierownictwa i wyznawców. W czasie naszej rozmowy powstały cztery nowe sekty. Jak tak dalej pójdzie, wyspiarze podzielą się na pięć tysięcy sekt i stowarzyszeń, bo z tylu mniej więcej rodzin składa się tutejsza społeczność. — Kłótnie wybuchają również w rodzinach — pocieszał Aldis. — Należy obawiać się, że odliczając zniedołężniałych i głuchych starców oraz dzieci, ludzie z wyspy zorganizują piętnaście tysięcy sekt, z których każda posiadać będzie własną, uniwersalną receptę na zbawienie świata, własne i najskuteczniejsze panaceum na wszelkie dolegliwości — Ta choroba — rzekł koordynator — nękała ludzkość w zamierzchłej przeszłości. — A więc powrót do punktu wyjściowego — powiedział Mencjusz. — Czyżby kometa wywołała regres cywilizacji? Po tamtej stronie — obojętność po tej — totalna dezintegracja. — Ciągle nie mogę uwierzyć w tak negatywne działanie Kosmosu — oświadczył Aldis. — Zresztą pasażerowie Arki nie ulegli temu wpływowi. W dalszym ciągu stanowimy harmonijnie działający zespół. — Wyspiarze żyli przez wiele lat z dala od współczesnej cywilizacji, od wielkich kolektywów — rozumował generał. — Kontakty ze światem były nikłe, ograniczone do jednostronnych wizyt turystów i marynarzy z okrętów czuwających nad spokojem tej strefy. Ludzie z Arki, starannie wybrani przez organizatorów próbnego rejsu pierwszego pływającego miasta, reprezentują wysoki poziom intelektualny. — A jednak — przemówił Lucjusz — jednak obserwujemy wzrastający niepokój pięciu tysięcy pasażerów tego statku. Konstruktywne dyskusje, wymiana zdań i różnych opinii często przemieniają się w kłótnie. Wzrasta ilość kontrowersji, nie martwi jednak rozbieżność sądów, ale banalność problemów i skłonność do konfliktów. — Co na to specjaliści od duszy i ciała? — zapytał Aldis. — Jedni proponują psychoterapię, inni sądzą, że Arka powinna opaść na dno morskie i pozostać pod wodą aż do rozwiązania problemu Neutralizatora. Eksperci również podzielili się na kilka grup. — Mam prośbę — Aldis zwrócił się do koordynatora — chciałbym pozostać na wyspie. — Generał będzie rad — odparł Lucjusz — a miejsca nie brakuje w rezydencji Amana. — Chciałbym zamieszkać w mieście, w domu profesora Asoki, razem z nim i jego rodziną. — To dwa życzenia — stwierdził koordynator. — Spełnienie obu wymaga decyzji Zespołu. — Asoki ostrzegał — przypomniał pisarz. — Fakt ten nie pomniejsza zasług doskonałego wywiadu Mencjusza. Ostrzeżenie profesora przyspieszyło kontrakcje i uniknęliśmy wielkiego niebezpieczeństwa. — Załóżmy, że Asoki wróci na wysp« — mówi! Lucjusz. — Wyspiarze zapytają wówczas, dlaczego wrócił sam, czyżby cieszył się specjalnymi względami? Antagoniici będą domagać się powrotu Assunty i Ajibe, na co nikt przy zdrowych zmysłach nie wyrazi zgody. Ci szaleńcy zamierzali wywołać eksplozję bomby. — Profesor Asoki cieszy się wielkim autorytetem, a jego powrót na wyspę nie wywoła negatywnych komentarzy. Może on zdoła powstrzymać dezintegrację społeczną. Dwa życzenia Aldisa wszechstronnie przedyskutowano, zastanawiając się przede wszystkim nad tym, czy Mencjusz zdoła zapewnić pełne bezpieczeństwo profesorowi i pisarzowi. Generał odpowiedział krótko: ..Nie, to niemożliwe, chyba że będą spacerować, a także spać w towarzystwie plutonu komandosów”. „Mniejsza o spanie — odrzekł Aldis wzbudzając ogólną wesołość. — Dom Asoki pomieści kompanie, a gospodarz znany jest z gościnności. Nie chciałbym jednak poruszać się po mieście w takiej asyście. Zależy mi na nawiązaniu bezpośredniego, przyjacielskiego kontaktu z wyspiarzami”. Postanowiono spełnić życzenia Aldisa, powierzając Mencjuszowi dyskretną, lecz skuteczną opiekę w dzień i w nocy. A jak zareagował Asoki na wiadomość o powrocie na wyspę? Powiedział do pisarza: — Wszędzie można być pożytecznym dla społeczeństwa, i na statku, i na wyspie. Mam nadzieję, że w mieście zdziałam więcej dla obu stron. Jeśli ty zechcesz mi dopomóc. Dwie godziny przed zachodem słońca helikopter wylądował na placu w pobliżu domu profesora. W kilka minut później Aldis pozdrowił koordynatora i uspokoił Mencjusza: „Kilku przypadkowych przechodniów rozpoznało profesora. Powitali go serdecznie i wielce rozradowani oświadczyli, że przekażą wszystkim dobrą nowinę. Potem Asoki powiedział kilka ciepłych słów o mnie i weszliśmy do jego willi. Czy słyszycie mnie dobrze?” — zapytał na zakończenie. „Doskonale” — odparł Lucjusz, a generał dodał: „Nigdy nie rozstawaj się z aparacikiem, który przekazuje twój melodyjny głos. Będziemy często z tobą gawędzić”. Aldis pomyślał, że nie tak często, jak to sobie wyobraża Mencjusz, poprzestał jednak na zapewnieniu: „Tak, naturalnie, nie będę się rozstawał, do usłyszenia. Aha, jeszcze jedno. W salonie, sąsiadującym z pokojami, które profesor Asoki oddał do mojej dyspozycji, stoi biały fortepian, a pod obrazem Słońca, otoczonego planetami naszego układu, płonie lampka oliwna. Czyżby to był święty ogień?” SPOTKANIE Z KSIĘŻYCEM — Niebo przeciera się — powiedział piekarz, który wypiekał znakomite pieczywo starą metodą. Aldis podniósł głowę. „Ten człowiek ma rację, kosmiczna kopuła błękitnieje, niknie mglista zasłona, lepiej widać tarczę słoneczną”! — Przyniosłem kosz chleba i bułek dla profesora Asoki — mówił piekarz przyglądając się uważnie pisarzowi. — Powiadają, że wolisz mieszkać z nami na wyspie. — Wygodniej i cieplej — odparł Aldis. — Słońce mocniej dzisiaj przygrzewa — piekarz postawił kosz na schodach. — Na statku bezpieczniej, a ty tutaj. — Zespół uczonych bez przerwy prowadzi badania atmosfery — odpowiedział Aldis. — Specjalne aparaty analizują promieniowanie kosmiczne i słoneczne. Pracownicy naukowi obserwują ziemię i morze. Słyszą, jak trawa rośnie, wsłuchują się w świergot ptaków i brzęczenie owadów. Balony—sondy, samoloty, batyskafy, łodzie podwodne, obserwatorium astronomiczne na Arce, sejsmografy — bezustannie zbierają informacje i przekazują je do centralnego laboratorium, sygnalizując natychmiast odchylenia od normy. W tej chwili nic nam nie zagraża, ale jesteśmy przygotowani zarówno do powrotu na wyspę, by schronić się razem z wami w podziemnych schronach i jaskiniach, jak i do ewakuacji wyspy i przyjęcia jej mieszkańców na statek. — Może tak jest, jak mówisz, może inaczej — piekarz usiadł obok kosza. — Od profesora wiemy, że piszesz książki, a pisarze lubią zmyślać. Nazywam się Alpar, a ty Aldis. Masz dobre imię. „A” — to najważniejsza litera alfabetu. Od „A” wszystko się zaczyna. — A jak Ascension. — Nie, A jak Alfa — poprawił Alpar, po czym wyjął z kosza bułkę, przełamał i podał połowę Aldisowi. — Skosztuj. Maszyny bardzo pomagają ludziom, na wyspie pracują trzy piekarnie mechaniczne i moja stara jak świat piekarenka. No jak? Smaczna bułeczka, krucha? — Dawno takiej nie jadłem — przyznał Aldis. — Profesor Asoki lubi moje bułki. Mądry człowiek, odgaduje przyszłość. Słyszałem jak przemawiał wczoraj w starej dzielnicy do kilkuset ludzi. Zapamiętałem jedno zdanie, chyba najważniejsze: „Wierzę w Kosmos, wkrótce miną trudne dni i życie etanie się jeszcze piękniejsze”. — Asoki gniewał się na egoistów — przypomniał Aldis. — Tego nie mogę pojąć — powiedział piekarz, wyjmując machinalnie z kosza drugą bułkę — kto wie, jak to wszystko się skończy. Dlaczego mam troszczyć się o innych, skoro oni myślą tylko o sobie? Znamy się prawie wszyscy na wyspie i w mieście, ale co mnie obchodzi gbur Aleś, który łowi ryby z całą rodziną. Osiem osób, Aleś i żona to dwie — wyliczał na palcach — ojciec Alesa — trzy, dwie córki — pięć, dwóch synów — siedem, kogoś zgubiłem po drodze, prawda, siostra żony. Cała ta ósemka troszczy się o własne sprawy, a odkąd Aleś założył sektę Czcicieli Delfinów, nie przystąp do niego, jak to mówią, bez kija. O delfinach powiada: to nasi bracia, a reszta, mówi, hołota. Jak więc współżyć z takim człowiekiem? A inni nie lepsi. Jestem egoistą i wcale się tego nie wstydzę. Po co się wyróżniać, dookoła sami egoiści, a i drani nie brakuje, cieszy ich cudze nieszczęście. Piekarz wyjął z kosza trzecią bułkę, roześmiał się i powiedział: — Dobrze się z tobą gada, umiesz słuchać. Zjadłbym wszystkie bułki! Pozdrów profesora i zajrzyj do mnie wieczorem, mieszkam w domu naprzeciw. Poznasz moją rodzinę, siedem osób — znowu roześmiał się, wstał i odszedł. Asoki poradził, by Aldis przyjął zaproszenie piekarza. — Kolacja skromna — usprawiedliwiał się piekarz, wprowadzając pisarza do jadalni swego domu. Stół uginał się pod półmiskami wypełnionymi drobiem, rybami, pieczonym mięsem, jarzynami. Karafki z winem pełniły straż przy stertach owoców kryształowe kielichy oczekiwały na spełnienie toastów. Usadowiono Aldisa na honorowym miejscu, między gospodarzem a jego rozszczebiotaną małżonką. Wtedy dopiero zasiedli przy stole pozostali goście. Dwudziestu trzech mężczyzn i siedem kobiet. — Moi krewni — przedstawiał Alpar — i krewni moich krewnych oraz przyjaciele. Piekarze, młynarze, rolnicy. Aldis wstał i kilkakrotnie pokłonił się biesiadnikom. Odpowiedzieli śmiechem i oklaskami. Alpar przemówił: — Człowiek życzliwy, człowiek spokojny, człowiek, który pisze książki, człowiek, którego Asoki nazwał swoim i naszym przyjacielem, ten człowiek przyjął moje zaproszenie i oto siedzi razem z nami i za chwilę wypije do dna kielich wina. Zadźwięczało szkło, goście opróżnili kieliszki, a gospodarz mówił dalej, zwracając się do Aldisa: — Pozazdrościliśmy innym. Będziesz uczestniczył w uroczystości powołania do życia Stowarzyszenia Wielbicieli Pszenicy. Czy zechcesz zostać jego honorowym członkiem? Aldis podziękował, oświadczył, że kocha łany pszeniczne i wielbić będzie każdy kłos do ostatniego dnia swego życia. Nadmienił, iż czuje się wielce zaszczycony wyróżnieniem, jakie go spotkało. Zaledwie usiadł, dziewczęta wniosły na wielkiej tacy przyozdobionej kwiatami okrągły pszenny placek nadziewany figami i daktylami. Alpar wbił nóż w sam środek, dziewczęta zanuciły pieśń bez słów, gospodarz zdążył szepnąć, że słowa zostaną ułożone później i przystąpił do krojenia ciasta. Każdy dostał trójkątny kawałek. Pustą tacę położono na podłodze. Wskoczył na nią kilkunastoletni chłopiec i począł bosymi stopami wybijać rytm. Mężczyźni uderzali otwartymi dłońmi w stół i pokrzykiwali: ho! ho!, a kobiety popiskiwały: hi! hi! Aldis z trudem przełknął ciasto obficie skropione alkoholem. — Rum własnej produkcji — pochwalił się gospodarz. — Jedz, pij! — zachęcał. — Uczestniczysz w poważnej ceremonii. Miejsce chłopca zajął młodzieniec. Tańczył dookoła tacy w takt melodii wygrywanej na cytrze. Przygaszono światła, Alpar zapalił wonne świece. Z sąsiedniego pokoju wybiegła dziewczyna i wiechciem słomy poczęła okładać tancerza. Podskakiwał jak tekturowy pajac na sznurku, wywołując salwy śmiechu. — Wypędza z niego głód i pragnienie — komentował gospodarz. — Nigdy nie będzie łaknąć. Tak bawili się nasi pradziadowie w święto urodzaju. Aldis przymknął oczy. — Patrz! Patrz! — wołał gospodarz. — Nie zasypiaj! — Ten placek — usprawiedliwiał się Aldis — i wino. Cały świat się kołysze. Nawet podłoga… Daleki grzmot sprawił, że wszyscy ucichli. Taca, leżąca na podłodze, przesunęła się uderzając w ścianę. Straszliwa siła rozerwała sufit, a na głowy oniemiałych ludzi runęła lawina kamieni. — Upłynęła cała wieczność albo dziesięć minut — mamrotał Aldis, usiłując podnieść głowę. — Prawda jak zwykle tkwi pośrodku — usłyszał głos Asoki. — Między wiecznością a dziesięcioma minutami? Nie umiem tego obliczyć. Na oko sto tysięcy lat. — Żartujesz, to dobrze. — Gdzie jesteś? — Siedzę przy tobie. — A ja? — Leżysz na pledzie w moim ogrodzie. — Nic nie widzę. — Aldis uniósł się na łokciu — Dlaczego tak ciemno? — Elektrownia uszkodzona. — Co się stało? — Podziemny wstrząs — informował profesor — lekki wstrząs, ale kilkanaście domów runęło. Są ranni. — Nikt nie zginął? — Nikt, wszyscy mieli nieprawdopodobne szczęście. — Kto mnie tutaj przyniósł? — Piekarz i jego krewni. — Co z Arką? — Nie wiem. Przed willą profesora Asoki zatrzymał się pojazd, smugi reflektorów błądziły po murach, po drzewach, po ogrodzie, wreszcie znieruchomiały. Z pojazdu wyskoczył Mencjusz. — Aldis! Aldis! — wołał podniecony. — Co z tobą? — Podbiegł do pisarza. — Cieszę się, jestem szczęśliwy — poklepywał go po plecach, sapał wyraźnie wzruszony. — Dlaczego siedzisz na ziemi? — Kontuzja — wyjaśnił Asoki. — A, profesor! — Mencjusz rozczulił się na dobre. — Wiedziałem, że pod twoją opieką Aldisowi nie spadnie włos z głowy. Dziękuję, dziękuję. — Co z Arką? — powtórzył pytanie Aldis. — Olbrzymia fala uniosła statek i osadziła go między skałami wyspy. Fregata „Kastor” została wyrzucona na południową plażę. „Polluks” i okręty podwodne zdołały utrzymać się na wodzie. Czy możesz wstać? Nie wstawaj! Marynarze pomogą. Bosman Hist! — ryknął generał — czterech ludzi z noszami! Szybciej. Aldis podniósł się i chociaż szumiało mu w uszach i dokuczał przejmujący ból głowy, dotarł o własnych siłach do pojazdu. — Wrócę na wyspę — zapewniał profesora Asoki — odpocznę trochę i wrócę. — Podziemny wstrząs skrócił drogę powrotną — przypomniał Mencjusz. — Arka znalazła się w pobliżu wyspy. Do brzegu niespełna kilometr… — generał nagle umilkł. Kilkunastu wyspiarzy podbiegło do pojazdu. Przerażeni wskazywali niebo, krzycząc: — Patrzcie! Patrzcie! Księżyc zbliża się do Ziemi! — Nonsens! — żachnął się Mencjusz. — To złudzenie optyczne. Tarcza Księżyca zawsze jest większa nad horyzontem. Dorośli ludzie, a zachowują się jak dzieci. — Generale — odezwał się oficer z eskorty pojazdu — Księżyc rośnie dosłownie w oczach. — Złudzenie optyczne — upierał się Mencjusz. — Oglądamy Księżyc jak gdyby przez powiększające szkło. — Przez coraz silniejsze powiększające szkło — stwierdził profesor Asoki. — Nie umiem tego wytłumaczyć! Księżyc zbliża się do nas z wielką szybkością. — Absurd — generał jeszcze nie kapitulował. — Szok wywołany podziemnym wstrząsem zakłócił naszą równowagę psychiczną. Oglądamy niebo przez ścianę kosmicznego klosza, z wulkanu wydobywa się dym i zniekształca obraz Księżyca — Mencjusz szukał logicznego wyjaśnienia. — Za dwie, trzy minuty — wyszeptał Aldis — Księżyc zderzy się z Ziemią. Tarcza Księżyca olbrzymiała z sekundy na sekundę. — To niemożliwe — mamrotał Mencjusz — niemożliwe! — Niemożliwe staje się możliwe — powiedział Asoki : skrył twarz w dłoniach, nie mogąc znieść oślepiającego blasku. — Jasno jak w dzień — Aldis wgramolił się do pojazdu. — Jaśniej. Nikną cienie. Co za fantastyczny widok! Tysiące przerażonych ludzi na ulicach — monologował. — Wpatrują się w Księżyc, krzyczą, wznoszą ręce, pochylają głowy, niektórzy przykucnęli pod drzewami. — Co mówisz? — zapytał osłupiałego generała, który bełkotał niezrozumiale. — Tak… to… wygląda, tak wygląda… — Co? — Koniec świata — podpowiedział Asoki. Można by sądzić, że koniec całego Układu Słonecznego. Lecz tarcza Księżyca poczyna maleć, świat już nie oślepia, ciemnieje niebo. Księżyc minął Ziemię w odległości kilkudziesięciu tysięcy kilometrów Nie pojmuję, nie pojmuję… — Najważniejsze, że nie rąbnął — generał już oprzytomniał. — Nie doszło do zderzenia — żyjemy. A byłem przekonany… — machnął ręką i wskoczył do pojazdu. — Jedziemy do Lucjusza na Arkę. Znieruchomiali ludzie ożyli. Kobiety szlochały bez opamiętania. Mężczyźni, nie mogąc jeszcze oderwać oczu od niknącego za horyzontem Księżyca, rozprawiali podnieceni o tym, co by było gdyby: Księżyc spadł do oceanu, uderzył w kontynent, albo otarł się o Ziemię. Poważniejsze rozmowy prowadzono na Arce. Sternus informował o najnowszych wynikach badań intensywnie prowadzonych przez Zespół Astronomów: — Nie ulega wątpliwości — mówił wśród absolutnej ciszy — że Księżyc nie zmienił nagle swojej orbity, że w dalszym ciągu okrąża naszą planetę, że pozostał wiernym satelitą Ziemi, że nic, lub prawie nic nie zmieniło się w Układzie Słonecznym. Bez przerwy obserwujemy Kosmos, planety, gwiazdy. To nie Księżyc minął Ziemię i pomknął w stronę Neptuna, to my, zamknięci w kosmicznej kuli, oderwaliśmy się od rodzinnego globu, minęliśmy Księżyc i z wielką szybkością mkniemy dalej. Wstępne obliczenia wskazują, że lecimy po elipsie zbliżonej do paraboli o aphelium znajdującym się poza orbitą Neptuna, a więc poruszamy się po takiej samej trasie, po jakiej wędruje kometa. Wierzcie, albo nie wierzcie — profesor Sternus zawiesił na ścianie cztery kartony: — Oto kolejne fazy spotkania z Nieznanym Gościem — tłumaczył szkicując jednocześnie. — Faza pierwsza: Gdy kometa przelatywała w pobliżu Ziemi, z jej warkocza spłynęły gigantyczne krople, bąble, bańki, kule kosmiczne. Faza druga: Wyspa Wniebowstąpienia zostaje uwięziona wewnątrz kuli. Faza trzecia: Po całkowitej izolacji od reszty świata następuje oderwanie części wyspy od podłoża; odczuliśmy wtedy lekki wstrząs, z krateru wulkanu wytrysnął strumień lawy, góra zadudniła, zagrzmiała, dmuchnęła pióropuszem żółtego dymu i ucichła. Faza czwarta: Kosmiczna bańka z ludźmi, z wyspą, poszybowała w Kosmos. Fakt ten potwierdzają nasze obserwacje i obliczenia. Patrzymy na niebo jak gdyby przez okno gwiazdolotu, przez szybę w kształcie kopuły, rozpostartą nad kosmicznym statkiem. — Nie podlegamy zatem grawitacji ziemskiej — rzeki Lucjusz. — Słusznie — zgodził się Sternus. — Natomiast siły grawitacyjne wewnątrz kuli nie uległy ani zwiększeniu, ani zmniejszeniu. Nie zmienił się również skład atmosfery. Potrafimy wytwarzać sztuczna grawitację w gwiazdolotach, ale tu, wewnątrz kuli, siły grawitacyjne same poczęły działać. Własne przyciąganie uniemożliwia ucieczkę tlenu. — Fragment komety — odezwała się Hipatia — został przeistoczony w samodzielną planetę. — Jak wiemy, nawet gwiazdy, nawet galaktyki, nawet metagalaktyki nie są samodzielne — mówił Sternus. — O pewnej samodzielności można teoretyzować w stosunku do Teragalaktyki, tworzącej układ wyższego rzędu, który składa się z metagalaktyk. Są to tylko, rzecz prosta, przypuszczenia. Trudno więc wyobrazić sobie samodzielną planetę, a jeszcze trudniej samodzielną mikro–planetę, kosmiczną drobinę wspaniałej komety. — Ludzie wszakże — przemówiła Klodia — te drobiny kosmicznych drobin, zachowali samodzielność. Czyżby prawami Kosmosu rządziły tylko wymiary: wielkość, ciężar. Zostawmy trochę miejsca dla intelektu. — Największy intelektualista nie zaciąży na najmniejszym systemie grawitacyjnym — odrzekł Lucjusz — podobnie jak monstrualnie wielka głupota nie zmieni ziemskiego ciążenia. — Tego nie jestem pewien — do rozmowy włączył się Aldis — niejednokrotnie próbowano rozsadzić Ziemię. Przemieniona w tysiąc planetek, pozostałych po eksplozji, grawitowałaby inaczej. — Co za wspaniałe niebo! Cudowne gwiazdy! — entuzjazmowała się Hipatia. — Wszyscy podnieśli głowy. Z najwyższego pokładu doskonale było widać firmament. — Skończyły się wschody i zachody słońca — żona Nivena posmutniała. — Zgubiliśmy Księżyc. — Mkniemy po trasie komety, lecz w odwrotnym kierunku — tłumaczył Sternus. — Zbliżamy się do gwiazdy słonecznej i wkrótce słońce wzejdzie. Zniknie po godzinie i znowu je zobaczymy. Jeśli nasze obliczenia są prawidłowe i nie popełniliśmy podstawowego błędu. Profesor nie rozwinął tego tematu. Dyskusję przerwało przybycie komandora Valla, który wrócił z rekonesansu na wyspie. — Ulokowaliśmy wyspiarzy pod namiotami — informował. — Obawiają się powtórnych, silniejszych wstrząsów. Ekipa elektromonterów uruchomi wkrótce elektrownię. Na razie oświetlamy wyspę reflektorami z Arki i okrętów. Przy wejściach do podziemi Mencjusz ustawił komandosów, nikt zresztą nie kwapi się ze schodzeniem do schronów. Namioty na powierzchni są bezpieczniejsze. — Jakie nastroje wśród ludzi? — zapytał Lucjusz. — Jeszcze nie ochłonęli z emocji wywołanej najpierw wstrząsem, a potem spotkaniem z Księżycem. Pozwalają sobie pomagać, są autentycznie bezradni i zagubieni. — Komandor zauważył kartony pokryte szkicami. — Zasypują nas pytaniami. Nie umiemy na nie odpowiedzieć. Co z tym zwariowanym Księżycem? Sternus zapoznał komandora z wnioskami uczonych. — No, no — wymamrotał szczerze zdumiony Vall — kosmiczny gość porwał wyspę i trzydzieści tysięcy ludzi. Nikt tak nie skomentował ostatnich wydarzeń, uśmiechnięty Lucjusz spytał Aldisa: — Co o tym myślisz? — O porwaniu? — zastanowił się. — Czyżby Ktoś zamierzał ograniczyć ludzką samodzielność? — Sądzimy — rzekł Sternus — że wszystko, co dzieje się wokół nas, a także w naszym wnętrzu fizycznym i psychicznym posiada określoną przyczynę. Przed kilkuset laty opracowano „Formułę świata”. Odtworzę ją z pamięci — profesor odwrócił jeden z kartonów i napisał: Teoria ta oparta została na twierdzeniach: że istnieje materia, a więc masa związana z przestrzenią i czasem, że istnieją siły, przeciwne wpływy, wzajemne oddziaływania, że istnieje przyczynowość. „Formuła świata” uwzględnia właściwości i związki podstawowych pratworzyw, cząstek elementarnych materii świata. Konkludując — profesor skrzywił się — wybaczcie brzydkie słowo — w dalekiej przeszłości porywano wybitnych ludzi, porywano równie mniej wybitnych, by wymusić spełnienie określonych żądań. Jeżeli rzeczywiście zostaliśmy zaszczyceni szczególnym zainteresowaniem INNYCH, sądzę, że to raczej eksperyment, lub pragnienie nawiązania bezpośredniego kontaktu w warunkach maksymalnie sprzyjających porywaczom kosmicznym. Cokolwiek dzieje się w Kosmosie, ma swoją przyczynę. Klodia oświadczyła nagle: — Ogarnia mnie senność. Położę się. Lucjusz odprowadził żonę do sypialni. Niemal natychmiast zapadła w trans. „Obudź się, bardzo proszę” — usłyszała głos Bar—sina i posłusznie otworzyła oczy. „Czy rozpoczęliście budowę Neutralizatora?” „Nie wiemy na czym polega jego działanie” „Zneutralizuje kosmiczny klosz, rozsunie ściany kopuły, wrócicie do teraźniejszości”. Widziała zatroskaną twarz Barsina. Poruszał ustami, lecz głos oddalał się. Seans trwał zaledwie dwie minuty. Klodia powtórzyła krótką rozmowę z Barsinem. — Żaden (z uczonych nie potrafi rozwiązać problemu Neutralizatora — ubolewał Lucjusz. — Brak po prostu punktu zaczepienia. Nie wiemy od czego zacząć, co konstruować. — Najbliższa przyszłość podpowie nam rozwiązanie — przewidywał Aldis. — Dodaje otuchy świadomość, że od czasu do czasu nawiązujemy kontakt z resztą świata. Na pokład wmaszerował generał Mencjusz otoczony adiutantami. Z westchnieniem ulgi opadł na fotel. — Umieram z pragnienia — wyznał. — Od dwudziestu godzin nie zmrużyłem oka. Oni też ledwo żyją. Podano orzeźwiające napoje i wzmacniające kanapki. Mencjusz pił, jadł i mówił: — Świat przewrócił się do góry nogami. No, dolejcie wina, nie żałujcie, dziękuję. Księżyc upadł na głowę i uciekł z naszego układu. Słońce wschodzi o północy. Ludzie zgłupieli, siedzą pod namiotami i błagają bogów o przebaczenie. Asoki chodzi od namiotu do namiotu i dodaje odwagi. Co to jest? — zapytał ruszając szczękami. — Kawałek soczystej pieczeni baraniej — odpowiedziała Hipatia. — Twój apetyt wzbudza podziw. — Zapracowałem na tę kolację — rzekł Mencjusz. — Powiadam wam, same cuda, Antagoniści przeobrazili się w życzliwych, pokornych sympatyków. Są bardzo wystraszeni i liczą na pomoc ludzi z Arki. — Uwierzyli w mądrość bardziej doświadczonych braci? — zdziwił się Sternus. — Pragną wierzyć — sprostował generał walcząc skutecznie z baraniną. — Palce lizać — pochwalił, a zerknąwszy na rozbawioną Hipatię dodał: — twoja zasługa. — Kucharzy — odparła. — Lecz ty zamówiłaś obiad. Czerwona kula słońca wyskoczyła znad fioletowego widnokręgu, wpłynęła na purpurowe niebo. — To nie obiad! — zawołał Mencjusz — to śniadanie. Byłem także w podziemiach — odłożył nóż i widelec. — Podjadłem odrobinę. Co tak na mnie patrzycie? — Byłeś w podziemiach… — poddał Lucjusz — Tak, na wszelki wypadek. Z obecnymi tutaj oficerami i plutonem marynarzy. — I co? — zapytał Sternus. — Co tam zobaczyłeś? — Nic szczególnego. Schrony, korytarze, tunele, platformy, windy. Dotarliśmy do samego dna wulkanu. Pusto, głucho, ciemno. Czy można poznać przyczynę waszego zainteresowania podziemiami? — Sądziliśmy — rzekł astronom — że nie ma podziemi. — Nie ma podziemi? — zdumiał się Mencjusz. — A cóż to za nowa niespodzianka? — Kometa przemieniła wyspę w gwiazdolot — wyjaśniła Hipatia. — Zamknięci w kosmicznej kuli mkniemy ku Słońcu. KAŻDY MA SWOJĄ PLANETĄ Aldis otworzył książkę i przeczytał: „A zatem nie na dwóch, jak się często słyszy, lecz co najmniej na trzech nieskończonościach zbudowany jest przestrzennie świat. Oczywiście nie pomijamy Nieskończenie Małego i Nieskończenie Wielkiego. Musimy jednak .pamiętać o Nieskończenie Złożonym, wyrastającym z Nieskończenie Małego, podobnie jak i Nieskończenie Wielkie, lecz odgałęziającym się w innym kierunku”. Do kabiny wszedł TER. Przyniósł filiżankę aromatycznej kawy i wiadomości: — Chociaż zbliżamy się do Słońca, temperatura nie wzrasta. Tarcza słoneczna olbrzymieje w oczach, ludzie z wyspy już znają prawdę. Koordynator zaproponował, by wszyscy przenieśli się na Arkę. Podziękowali. Powiadają, że skoro muszą zginąć, wolą przestrzeń otwartą. Lepiej patrzeć w gwiazdy niż w sufit. Statek Więziony między skałami jest tak samo mało bezpieczny jak wyspa. — Terkoczesz i terkoczesz — Aldis westchnął. — Czytałem, by zapomnieć. — Przepraszam, nie wiedziałem — TER nie wychodził. Sterczał przy stole i czekał. — Na co czekasz? — zapytał pisarz. — Doszło do bijatyki między dwoma sektami Interweniowali komandosi. — Smutne. — Czy podać jeszcze jedną filiżankę kawy? — Nie, dziękuję. TER zniknął za drzwiami. Aldis wrócił do lektury: „Jak uczy fizyka, każdą nieskończoność cechują pewne swoiste właściwości. Nie znaczy to, że gdzie indziej nie występują, lecz że w jej szczególnym wymiarze właściwości te stają się dostrzegalne, a nawet nabierają znaczenia decydującego. Dla przykładu można wspomnieć kwanty w Nieskończenie Małym lub względność w Nieskończenie Wielkim”. TER bezszelestnie otworzył drzwi. — Znowu przynosisz złe wieści — Aldis odłożył książkę. — Mów, słucham? — Alpar pragnie pozdrowić człowieka, który był jego gościem. — Jest tutaj! — ucieszył się Aldis. — Wprowadź go szybciej. TER wrócił po chwili w towarzystwie piekarza.” — Miła niespodzianka, usiądź, rozgość się — zapraszał pisarz. — Dlaczego nic nie mówisz? Zjesz ze mną kolację. — Zjem — Alpar rozpromienił się. — Zjem z przyjemnością! Lubię dobrze zjeść w dobrym towarzystwie — rozejrzał się po kabinie. — Ładnie mieszkasz, przytulnie. — W każdej chwili możesz wprowadzić się na statek. — Z rodziną? — Z rodziną, z krewnymi, z krewnymi krewnych, z przyjaciółmi. — Ludzie zgłupieli do reszty — opowiadał Alpar. — Awantury, bójki. Uwzięli się na mnie. — Przeciwnicy Stowarzyszenia Wielbicieli Pszenicy — domyślił się Aldis. — Odgadłeś. — No i gościłeś człowieka z Arki. — Zdemolowali moją piekarnię. Na szczęście komandosi rozpędzili bandę. — Gdzie twoja rodzina? — Czekają na brzegu. Aldis połączył się z kabiną komandora. — Czy przyjmiemy trzydziestu kilku ludzi z wyspy? — zapytał. — Jest u mnie piekarz Alpar. — Tak — odparł Vall — Lucjusz wyraził zgodę, wysłaliśmy po nich barkę. Mencjusz obserwował przeprawę z helikoptera. Barka zabrała już krewnych Alpara i lawirowała między skałami, płynąc w stronę Arki. — Mencjusz do koordynatora — generał otworzył mikrofon. — W lesie, u podnóża Zielonej Góry zaczaiło się około dwustu wyspiarzy. Zamierzali prawdopodobnie przeszkodzić w ewakuacji, ale zobaczywszy oddział marynarzy, zrezygnowali. Profesor Asoki prosi o rozmowę. Siedzi obok mnie — informował generał. — Przelecieliśmy kilkakrotnie nad wyspą. Splądrowano dwa magazyny z żywnością. Komandosi ujęli prowodyra. — Asoki będzie miłym gościem — odparł Lucjusz — prowodyr niemiłym, ale chcę go poznać. Szef bandy miał wiele do powiedzenia. Asoki asystował przy rozmowie, w której uczestniczyli: koordynator, generał Mencjusz i Jon Aldis. Prowodyr wymachiwał rękami i perorował: — Myślicie, że jesteśmy durniami. Byliśmy, tak, byliśmy! Wyspa rezerwat, wyspa relikt przeszłości, egzotyczna przygoda dla znudzonych turystów! Na Wyspie Wniebowstąpienia nic nie zmieniło się od trzystu lat, to warto zobaczyć, przyjrzyjcie się miastu, tak niegdyś budowano domy, żyją w nich prymitywni ludzie, panopticum cudacznych typów, muzeum osobliwości. Przez wiele lat oglądano nas jak małpy w ogrodzie zoologicznym! Nauczyciele przysłani z Afryki mącili w głowach dzieci i dorosłych, zwalniając z premedytacją rozwój intelektualny. — Obecny tutaj profesor Asoki — przemówił Lucjusz — to przykład wspaniale rozwiniętego intelektu, to dowód, że wśród mieszkańców wyspy żyją nieprzeciętni, mądrzy ludzie i wybitni uczeni. — Zliczysz ich na palcach jednej ręki — odrzekł prowodyr. — Znikomy procent, tyle co nic. — Ty również nie jesteś głupcem — odezwał się generał. — Nie jestem — blada twarz prowodyra pokraśniała. — Nie jesteśmy — zaakcentował. — Nie pozwolimy robić z siebie głupców. — Okradliście magazyny — przypomniał generał. — Nie, przenieśliśmy żywność w inne, bezpieczniejsze miejsce, niedostępne dla was. — Mamy własne rezerwy. — Gdy wyczerpią się, sięgniecie po nasze. — Czy muszę słuchać tych impertynencji?! — Mencjusz podniósł się. — Wysłuchajmy cierpliwie tego człowieka — prosił koordynator. — Wyświadcz nam tę przysługę — wiedział do prowodyra — i mów dalej. — O czym tu gadać. Wiemy więcej, niż wam się wydaje. Potrafimy nieźle liczyć i obliczyliśmy, że tlenu pod kloszem starczy dla wszystkich na trzy miesiące. Z prostego rachunku wynika, że pięć tysięcy to jedna piąta dwudziestu pięciu. To jedna piąta oddycha naszym powietrzem, to wy jesteście złodziejami, kradniecie tlen. — I dlatego ludzie z Arki powinni przestać oddychać — odezwał się Aldis. — Przestaną — zapewnił prowodyr. — Dołożymy starań, by przestali. Posiadamy pięciokrotną przewagę. — Oni są uzbrojeni — powiedział Asoki. — Mają samoloty, łodzie podwodne, fregatę. — I nigdy nie zrobią użytku z tej broni — prowodyr roześmiał się. — Oni nigdy nikogo nie zabiją. Potrafią tylko straszyć i mają skrupuły. Nie podejmą wezwania do prawdziwej walki. Ich bomby nie wyrządzają nikomu krzywdy, będzie najwyżej trochę huku i dymu. — Co zamierzacie? — spytał Asoki. — Zdobędziemy statek, a pasażerów potopimy jak kocięta — zagroził prowodyr. — Przedłużając swoje życie o miesiąc, dwa, kosztem cudzego życia. — Dobry i miesiąc — stwierdził prowodyr. — Któż to może wiedzieć, czy na pewno zginiemy. — Po wymordowaniu ludzi z Arki — rzekł Lucjusz — będziecie zabijać ludzi z wyspy. Im mniej istot oddychających drogocennym tlenem, tym lepiej. — Tym lepiej — przyznał cynicznie prowodyr. — Zapomniałeś, że znajdujesz się w rękach swoich przyszłych ofiar. — Włos mi z głowy nie spadnie. — Po prostu już nie wrócisz na wyspę. — Jeżeli nie wrócę za godzinę, moi ludzie zaatakują statek. — Masz rację — powiedział Lucjusz — nie zabijamy. Bronimy ludzi przed niebezpieczeństwem. Dysponujemy bronią szczególnego rodzaju. — Broń to broń. — Uśpimy twoją armię w ciągu pięciu minut — Mencjusz dał znak komandosom. — Wyprowadźcie tego mądralę na pokład. — Umiesz pływać? — Nie umiem! Mówiłeś, że nie zabijacie ludzi — prowodyr przestraszył się. — Nie zabijamy, kąpiemy — kpił generał. — Utonę, utonę! — wrzeszczał prowodyr, usiłując wyrwać się komandosom. — Nikomu nie wolno odbierać życia! — Ale ty postanowiłeś zgładzić pięć tysięcy ludzi. — Żartowałem! — My również żartujemy — odparł Mencjusz, a gdy wszyscy wyszli na pokład, wydał rozkaz: „Bateria pierwsza, w zaroślach między palmami skryło się dwustu walecznych Antagonistów, wykurzcie ich stamtąd!” Z fregaty zakotwiczonej w pobliżu Arki wystrzelono kulisty pocisk, rozerwał się w powietrzu nad zaroślami, wydmuchując ukrytych wyspiarzy na plażę. Widok był zabawny, ale zachowano powagę. — Możemy wam sprawić wielkie lanie nikogo nie zabijając — rzekł generał. — No, wracaj do swoich rycerzy i powiedz im, że tlenu nie zabraknie pod kosmicznym kloszem dzięki bujnej roślinności i wiedzy naszych uczonych. Motorówka odwiozła prowodyra na brzeg. Zaledwie postawił stopę na piasku, wytrysnęła z morza wysoka fontanna. — Zimny prysznic dobrze im zrobi — stwierdził Mencjusz. — Patrzcie, jak umykają. — Czarodziejska broń — powiedział Asoki. — Wielce humanitarna. — Naszą artylerię stać na większe niespodzianki — zapewnił generał. — A broń rzeczywiście delikatna. Konstruktor, człowiek o gołębim sercu, stworzył serię łagodnych broni: łagodne armaty, łagodne rakiety — i tę łagodną rodzinę oddano do dyspozycji oddziałów czuwających nad spokojem ludzi. — O bombie neutronowej również mówiono: „humanitarna broń” — przypomniał Aldis. — Był to zadziwiający humanitaryzm. Niszcząc człowieka, oszczędzał rzeczy. Lecz rozsądek zwyciężył i zniszczono bomby, które mogły przemienić miasta w majestatyczne grobowce. — Te działa — rzekł Mencjusz wskazując na artylerię pokładową fregaty — są naprawdę humanitarne. Powstrzymują łatwo szturm czołgów. Posiadamy także broń niszczącą rzeczy, tylko rzeczy, ludziom nie wyrządza najmniejszej krzywdy. Unieruchamia na odległość silniki pancernych wozów, wyłącza komputery sterujące ogniem artyleryjskim — generał był w swoim żywiole — zmusza do lądowania bojowe samoloty. — Zmuszała, wyłączała — korygował Lucjusz — likwidowała, aż zaprowadziła ład i spokój. To już czas przeszły, historia. — Ale humanitarne oddziały i humanitarna broń to współczesność — przypomniał generał i dodał: — Niektórzy nazywają nas „armią na wszelki wypadek”. — Bronimy przede wszystkim Ziemi przed niebezpieczeństwami Kosmosu — oświadczył Vall — choć większość wierzy w jego życzliwoś6 — Obojętność, niechęć, wrogość, przychylność — wyliczał Aldis — bezwzględność, wyrozumiałość, długo by wymieniać wszystkie hipotezy o charakterze, o temperamencie Wszechświata. A kto ma rację? „Słońce nie wzeszło o nowym czasie w oczekiwanej godzinie” — zabrzmiał naraz głos Sternusa, jak gdyby w podpowiedzi na pytanie Aldisa. — „Wbrew wszelkim obliczeniom nastąpiła zmiana kierunku lotu. Proponuję ogłoszenie alarmu”. — Profesor Asoki wróci do miasta — koordynator wydawał krótkie polecenia — Mencjusz do rezydencji Amana. Dopilnujcie, by wszyscy założyli skafandry i zeszli do podziemnych schronów. Zabezpieczyć zbiorniki z tlenem. Idę do obserwatorium. — Wezwij Nivena — powiedział do Valla. — Niech pasażerowie zgromadzą się w sali widowiskowej. Chociaż nie możemy zanurzyć się, zmienimy Arkę w łódź podwodną. Aldis, proszę ze mną. — Opuściliśmy Układ Słoneczny — informował Sternus — znacznie wzrosła szybkość. Pędzimy w kierunku Nowej Aquilae. Jest to jedna z najjaśniejszych gwiazd nowych. W czasie maksimum osiągnęła jasność dwadzieścia pięć tysięcy razy większą niż przed wybuchem, Niebiesko–biała gwiazda o wolno zwiększającej się objętości, z widmem gazowej mgławicy planetarnej. — Czy spotkamy planety innych układów słonecznych? — zapytał Aldis. — Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. — A jeżeli spotkamy, czy będziemy mogli zbliżyć się do nich? — Kula kosmiczna toczy się po bezdrożach Kosmosu — mówił astronom. — Nie umiemy sterować tym „gwiazdolotem”. Prądy kosmiczne, strefy grawitacyjne gwiazd i galaktyczne pola magnetyczne wyznaczają kierunek naszej podróży. Może zobaczymy inne planety. — Jedna szansa na milion — powiedział Aldis. — Stale wzrasta szybkość Wyspy Wniebowstąpienia — odrzekł Sternus — a to oznacza, że zwiększają się również szansę spotkania z planetami. Mroki Drogi Mlecznej rozjaśnia światło stu miliardów słońc. Przyjmujemy, że we Wszechświecie istnieje dziesięć miliardów podobnych „Mlecznych Dróg”, w miliardach galaktyk setki miliardów gwiazd stałych, powiedzmy dziesięć do dziewiętnastej potęgi, a co setne słońce może posiadać układ planetarny, a więc dziesięć do siedemnastej potęgi układów planetarnych. Dalsze ostrożne obliczenia wykazują, że na co setnej planecie rozwinęło się życie podobne do naszego. A zatem zakładamy, że wokół słońc krążą miliony podobnych do Ziemi planet. Albo milion milionów. Łatwo w Kosmosie o kosmiczny błąd. Każdy mieszkaniec naszego globu mógłby posiadać własną planetę. — Ludzie zeszli posłusznie do schronów — przekazał wiadomość Mencjusz. — Nastroje wyspiarzy zmieniają się z godziny na godzinę. Kosmos sprawił, że znowu spokornieli. Z tarasu rezydencji Amana obserwuję miasto. Awaria elektrowni usunięta. Wszędzie płoną światła. Dlaczego niebo przybrało barwę fioletu? — Nie wiem — odpowiedział Sternus — Zbliżamy się do gwiazdy podobnej do ametystu. Prawdopodobnie emituje fioletowe promienie. — Statek hermetycznie zamknięty — meldował komandor. — W sali widowiskowej artyści improwizują koncert. Inicjatywa Hipatii spotkała się z bardzo przychylnym przyjęciem. — Jak zabezpieczono załogi fregat i łodzi podwodnych? — Są razem z nami na Arce — poinformował Vall. — Na okrętach pozostali jedynie zastępcy i maszyny elektryczne. — Planeta! — zawołał Sternus. — Zbliżamy się do planety w innym układzie słonecznym! Aldia zobaczył olbrzymiejącą kulę, nieco spłaszczoną na biegunach. Rozróżniał już zarysy pomarańczowych lądów i granatowych oceanów. „Patrzę przez ścianę kosmicznego klosza, myślał, jak przez szybę gwiazdolotu. Za chwilę statek wyląduje. Dlaczego nie miałby wykonać tak prostego manewru”. Poczuł na twarzy i dłoniach gorący podmuch wiatru. Wysoko na fioletowym niebie lśniło słońce. Aldis rozejrzał się, siedział w fotelu na tarasie obserwatorium astronomicznego. „Sternus znużony wielogodzinnym czuwaniem odpoczywa w swojej kajucie, Lucjusz zapewne przeszedł do sąsiedniej sali i dyskutuje z asystentami profesora. Zostałem sam, lecz nie czuję osamotnienia. Słyszę gwar, śmiechy”. Podszedł do burty i cofnął się gwałtownie. Arka kołysała się w zatoce otoczona statkami i łodziami. Na wysokim brzegu wśród drzew strzeliste wieże i różowe pałacyki połyskiwały rubinowymi oknami. Pierwszy raz w życiu oglądał ten krajobraz. Zniknęła Wyspa Wniebowstąpienia, zniknął cały świat pod kosmiczną kopułą. Pozostała świadomość nużącej podróży. Dopłynęli wreszcie do jakiegoś portu. Rozpoczęła się uroczystość powitania. Pięciu dostojników przetransportowano z mola na statek. Stali teraz przed Aldisem uśmiechnięci, zadowoleni z siebie i całego świata. „Twarze dziwnie znajome” — wymruczał Aldis. „Bardzo znajome” — powiedział najdostojniejszy z dostojników, co można było poznać po wyjątkowo dostojnych ruchach. — „Na pewno dawno nie przeglądałeś się w lustrze i dlatego nie spostrzegłeś, jak bardzo jesteśmy podobni do ciebie”. „Istotnie, tak, naturalnie, zdumiewające podobieństwo”. „Stworzono nas — mówił dalej Najdostojniejszy — na twój obraz i podobieństwo”. „Miła niespodzianka — rzekł Aldis byle coś powiedzieć — sztuczne reprodukcje”. „O nie, nie sztuczne — sprostował lekko urażony dostojnik. — Jesteśmy żywymi istotami, przedłużeniem, pogłębieniem i rozszerzeniem twojego ziemskiego istnienia, twoim uwielokrotnionym wcieleniem, egzystującym w Innym Układzie Słonecznym. Czy zechcesz zwiedzić miasto, którego mieszkańcy pragną jak najokazalej uczcić twoje przybycie?” Oszołomiony Aldis skinął głową i uszczęśliwieni dostojnicy przywołali pojazd podobny nieco do helikoptera. Po upływie kilku minut pisarz kroczył w towarzystwie wzruszonych gospodarzy zatłoczonymi ulicami metropolii. Szli wolno szpalerem utworzonym przez tysiące mężczyzn o twarzach Aldisa. Na wielkim placu o kształcie dwunastoramiennej gwiazdy, przed wspaniałym pałacem, Najdostojniejszy wygłosił krótkie przemówienie: „Kogokolwiek spotkasz w tym mieście i w innych miastach, kogokolwiek spotkasz na tej planecie, będzie bliźniaczo podobny do ciebie. W imieniu siedmiomilionowej społeczności planety witam cię serdecznie”. „Siedem milionów — wyszeptał Aldis. — Nie widzę kobiet, dzieci”. „Jesteś kawalerem, nigdy nie miałeś dzieci”. „Ale mogę mieć, jeżeli, załóżmy, zbrzydnie mi stan kawalerski, co wtedy?” „Ożenimy się z kobietami z innych planet i będziemy mieli dzieci” — zapewniał Najdostojniejszy „Czym zajmują się moje wcielenia?” „Oczywiście piszą książki, tak jak ty”. „Siedem milionów pisarzy?” „Dokładnie tyle, nie licząc dzieci i starców”. „Są więc tutaj dzieci?” „Dzieci żyją w pierwszej strefie planety. Precyzując, są to twoje kopie z okresu dzieciństwa i młodości”. „A starcy?” „Trzecia strefa, wyobrażenie twojej starości”. „Kto czyta pisane przez moje sobowtóry książki?” „Sami piszemy i sami je czytamy”. Aldis wytrzeszczył oczy i wymamrotał: „Piekło. Trafiłem do piekła”. „Piszemy, tworzymy wspólnie” — tłumaczył cierpliwie dostojnik. „Jedną powieść pisze siedem milionów literatów?” „Sądzimy, że tylko w ten sposób osiągniemy doskonałość i dorównamy tobie. Stanowimy pewien rodzaj superorganizmu, biologiczny kolektyw pisarski”. „Siedem milionów mózgów równa się jeden Rozum”. „Miej więcej”. „Kto wybudował te domy? Kto skonstruował statki? Kto wznosi miasta? Kto was żywi, ubiera?” „Fachowcy z sąsiednich planet”. „W wolnych chwilach mogliby czytać wasze książki”. „Mrówki i pszczoły nie mają wolnych chwil”. „Więc to owady?” „Nie, istoty ludzkie o mentalności tych owadów”. „Kto administruje, steruje, koordynuje?” „My, łącząc twórczość z działalnością administracyjno–społeczną”. „Kto drukuje, kto wydaje książki?” „Maszyny, zaprogramowane przez ekspertów z innych planet — wyjaśnił Najdostojniejszy i oznajmił: — Stoimy przed Pałacem Dzieł Aldisa. Zgromadziliśmy tutaj wszystkie twoje książki, te, które napisałeś i te, które napiszesz, bądź zamierzasz napisać, dwieście osiemdziesiąt powieści w licznych edycjach, w cudownych oprawach, prawdziwe arcydzieła sztuki introligatorskiej i jubilerskiej”. „Jubilerskiej?” — zdziwił się Aldis. „Złote i srebrne okładki inkrustujemy drogimi kamieniami. Sprawisz nam wielką radość otwierając wystawę twoich książek”. Weszli po szerokich schodach do owalnej sali Pałacu. Kilkudziesięciu najwybitniejszych Aldisów powitało oklaskami Aldisa oryginalnego. Podziękował. Obejrzał zgromadzone dzieła, zachwycił się formą i kształtem, wysłuchał entuzjastycznych ocen. Przyjął bukiet kwiatów, które nazwano jego imieniem. Zdejmując z półki najnowszą swoją powieść w szczerozłotej oprawie, z ilustracjami malowanymi na jedwabiu, powiedział: „Takich książek się nie czyta, takie książki się ogląda”. Pokazano mu wówczas jedną z pierwszych jego nowel wyhaftowaną srebrną nicią na szkarłatnym atłasie. W salach na pierwszym piętrze urządzono wystawę portretów bohaterów powieści Aldisa, drugie piętro zajęła ekspozycja złotych myśli autora wykutych w płytach bazaltowych bądź wypalonych na metalowych tablicach. „Na uczelniach — opowiadał Najdostojniejszy — studiujemy twoje utwory, piszemy na ich temat prace naukowe, staramy się zrozumieć filozofię autora. Powstał nawet zespół wybitnych specjalistów którzy opanowali arcytrudną sztukę czytania twych powieści między wierszami.” W sali na trzecim piętrze Aldis podziwiał maszyny elektroniczne. „W ich pamięci — informował gospodarz–przewodnik — zakodowano wszystkie twoje spostrzeżenia o najbliższym otoczeniu oraz o Kosmosie.” Maszyny otaczały półkolem wielką wagę o kryształowych szalach. Co kilka sekund opadały na jej szale liście — na lewą czarne, na prawą białe. Dostojnik wskazał dwa otwory w suficie nad wagą i wyjaśnił działanie mechanizmu: „Do komputera wpływają wybrane z twoich książek, opinie o ludziach, negatywne w postać, czarnych liści spadają na jedną szalę, pozytywne w postaci białych na drugą. Raz przeważają te, raz tamte. Interesuje nas wynik końcowy. Po bankiecie przedstawiono Aldisowi reprezentantów Pierwszej i Trzeciej Strefy: jedenastoletniego chłopca i osiemdziesięcioletniego seniora, Pisarz ucałował swoją dziecinną kopię. „Tak, tak — mówił wzruszony — tak właśnie wyglądałem. Co za podobieństwo.” Z lękiem podszedł do siedzącego starca. Senior nadstawił policzek. „No, całuj — zachęcał — goliłem się dzisiaj dwukrotnie. Nie poznajesz mnie?” „Taki będę w przyszłości — powiedział Aldis. — Nieźle się trzymam”. „Nie najgorzej. Siedzę, bo trenowałem przed twoim przyjazdem, by błysnąć kondycją i zwichnąłem nogę”. Aldis odetchnął z ulgą. Dostojnicy i goście dyskretnie opuścili salę, pozostawiając Aldisa z jego dzieciństwem i starością. Junior pałaszował lody nadziewane rodzynkami, senior, wyraźnie rozbawiony dość niecodzienną sytuacją, chichotał, popijając małymi łyczkami zielony nektar. „No, no — zagadnął. — Oto do czego mogą doprowadzić podróże w czasie i w przestrzeni. Wylądowałeś na własnej planecie, chłopcze. Żyjemy tylko tobą. Szczęśliwyś?” „Czy ja wiem…” „Nikt tu nie powie ci złego słowa, nie dokuczy, nikt nie będzie wydziwiał, nie wykpi, nie odważy się konkurować z tobą. Długo by mówić. Znalazłeś się w raju, Aldisie.” „Czy ja wiem” — powtórzył pisarz. „Popatrz, jak ten smarkacz zajada. Co za apetyt. Wsunął dwa kawałki tortu, trzy ciastka, teraz połknął porcję lodów. Mały, zostaw dla mnie łyżeczkę !” „Dziadkowi nie wolno”. „Wolno, dawaj, bo cię spiorę.” „Teoria — stwierdził chłopiec. — W praktyce dziadek nie ruszy się z fotela,” „Nie ruszę się?” „Nie”. Senior jednak podniósł się, wyrwał łyżkę juniorowi, a lewą ręką trzepnął go w uchu. Aldis wyszedł z Pałacu zamyślony i zasmucony. „Zadumałeś się — rzekł Najdostojniejszy. — Poznałeś zaledwie niewielki fragment swojej planety.” „Mojej?” „Naturalnie. Kosmos sprawił, że przybyłeś dc nas.” „Czy mogę zrezygnować?” „Z planety? Nikt jeszcze nie zrezygnował z tal wspaniałego daru.” „Ja będę pierwszy.” „Nie lubisz siebie w tak licznych wcieleniach.” „Oszaleć można.” „Zamiast oglądać kiepskie fotografie w gazetach, karykatury w satyrycznych pismach, bądź swoje sztuczne ruchy na ekranie telewizyjnym, czy wystudiowane pozy na filmie — patrzysz na uśmiechnięte oblicza bliźniaczo podobnych mieszkańców planety. Gdzie spojrzysz — życzliwy uśmiech. Dookoła sami przyjaciele. Kochają cię, jak ty kochasz siebie samego. A może nie kochasz? — Najdostojniejszy wymienił spojrzenia z dostojnikami. — Każdy ma taką planetę, na jaką sobie ze służył. Wybacz odchodzę, nie napisałem dzisiaj ani jednej strony A tak wiele obiecywano nam po bezpośrednim kontakcie z tobą. Widocznie wybuch Supernowej spowodował załamanie przestrzeni w niewłaściwym miejscu.” Profesor Sternus powiedział: — Miałem nadzieję, że kosmiczna kula opadnie na fioletową planetę, że rozprostujemy kości. Tęsknię za spacerem po rozległych polach. Niestety, nasz gwiazdolot nie wylądował, a planeta zniknęła. — Zniknął również Aldis — stwierdził komandor. — Zapewne odpoczywa w swojej kabinie. — Nie, rozmawiałem z nieco zdezorientowanym i rozstrojonym TER–em. Oznajmił: „Nigdzie go nie ma, przeszukałem pierwszy i drugi pokład, zaglądałem do salonu, proponuję nadanie komunikatu przez radio. Przecież człowiek nie może rozpłynąć się w powietrzu”. — Przyznałem mu rację — opowiadał Vall — i odszedł trochę uspokojony. — Ogłoście komunikat — zdecydował Lucjusz. — Przed godziną Aldis był razem z nami. Zafascynowani obrazem zbliżającej się planety zapomnieliśmy o całym świecie. Nie zauważyłem, kiedy nas opuścił. — Nie opuściłem — w drzwiach obserwatorium stanął zaambarasowany pisarz. — Wyszedłem na chwilę i oto znowu jestem. — Na chwilę?! — zawołał astronom. — Wracasz po godzinie, jak gdyby nigdy nic… — Zdrzemnąłem się w swojej kajucie — przerwał Aldis. — TER widocznie stracił nagle zdolność rozpoznawania ludzi — oświadczył komandor. — Szuka cię od godziny. Był również w kabinie. — Prawdę powiedziawszy, byłem w innym miejscu… — Dlaczego umilkłeś? Jeśli to tajemnica — mówił koordynator — będziemy dyskretni. Znajduje— my się jednak w tak szczególnej sytuacji, że lepiej mówić o wszystkim. — Słusznie — zgodził się Aldis. — Otóż byłem na tej fioletowej planecie, na swojej planecie… — znowu umilkł. — Opowiadaj, opowiadaj — zachęcał Lucjusz — słuchamy z uwagą. I Aldis opowiedział o swoim spotkaniu z siedmioma milionami Aldisów. Gdy skończył, przemówił Lucjusz: — Ostatnie zdanie, które wypowiedział twój sobowtór, Najdostojniejszy Aldis, brzmiało: „Widocznie wybuch Supernowej spowodował załamanie przestrzeni w niewłaściwym miejscu 1. — Tak, dokładnie tak. Co mówisz? — zapytał Stemusa, który wpatrując się w niebo, mamrotał. — Stale wzrasta szybkość… a to oznacza, że zwiększają się również szansę spotkania z planetami. Mroki Drogi Mlecznej rozjaśnia światło stu miliardów słońc… Patrzcie! — zawołał. — Patrzcie! W polu widzenia druga planeta! Lucjusz patrzył jak zahipnotyzowany w powiększającą się z każdą sekundą planetę. Widział już zarysy żółtych lądów i błękitne oceany. „Lądujemy! Tak, lądujemy, opadając łagodnie na rozkołysane morze. W oddali wysokie góry. Do Arki podpływa łódź. To pojazd zdalnie sterowany. Słyszę głos Klodii: «Wejdź do łodzi, czekamy na ciebie».” Łódź wpłynęła do niewielkiej zatoki, Lucjusz wyskoczył na kamienistą plażę, poczuł ostry ból w prawej stopie, usiadł na kępie trawy. „Zwichnąłem nogę, pomyślał, ładna historia. Czekają na mnie, a ja siedzę tutaj… Kto czeka?” — rozejrzał się dookoła, łódź uniosła się nad powierzchnię wody i poszybowała w jego stronę. „Pływająco–latający pojazd” — ucieszył się. Z trudem wgramolił się do środka. Łódź osiągnąwszy wysokość kilkudziesięciu metrów, pomknęła w stronę widocznych na horyzoncie gór. „Dokąd lecimy?” — zapytał głośno, a pojazd odpowiedział melodyjnym głosem Klodii: „Za tymi górami, w malowniczej dolinie, wzniesiono Miasto Srebrnych Sześcianów. Tam wkrótce wylądujesz. Ceremoniał powitania przewiduje apoteozę gości”. „Apoteozę? — szczerze zmartwił się Lucjusz. — Czy nie można tego uniknąć?” „Gospodarze poczuliby się zawiedzeni” „Kim są gospodarze?” „Nie wiem” „Słyszę twój głos, gdzie jesteś?” „Stoję na placu i steruję twoim pojazdem. Pełno tu najrozmaitszych aparatów i maszyn. Za minutę zobaczysz wąwóz, a potem miasto w dolinie”. Oto wąwóz, po obu stronach prostopadłe ściany skał, czyżby Scylla i Charybda? Ależ nie! Łódź swobodnie przepłynęła na drugą stronę. Już widać ciemnozieloną dolinę, tysiące drzew o koronach w kształcie parasoli, a wśród nich setki tysięcy budynków. Srebrne sześciany bez okien, jeden obok drugiego; uliczki wąskie, zawsze ocienione, promienie słoneczne nigdy tu nie docierają. Między domami pomosty. Tak to przynajmniej wygląda z lotu ptaka, a raczej z lotu łodzi, która ląduje w samym środku placu. Ból stopy ustąpił. Lucjusz zobaczył uśmiechniętą Klodię. — Cieszy mnie twoja obecność — powiedział całując żonę w policzek. — Jakim cudem znalazłaś się w tym miejscu? Co to za planeta? — Twoja i moja — odpowiedziała Klodia — każdy ma swoją planetę. Tę oddano do naszej dyspozycji. Ułatwi nawiązanie kontaktu z Bardzo Rozumnymi Istotami. Przygotowały dla ciebie tron. — Moi praojcowie zawsze byli przeciwnikami monarchii — Lucjusz uważnie obejrzał tron. Na podwyższeniu pokrytym purpurowym dywanem stał fotel z wysokim gotyckim opadem, z rzymskimi poręczami i lwimi empirowymi nogami, cały ze srebra albo platyny, w każdym bądź razie z białego metalu. Nad tronem ustawiono zielony baldachim, pod nim kołysała się złocista półkula. — Przypomina rekwizyt z dawnych oper — koordynator usiadł na stopniach przed tronem. — Wytłumacz, proszę, kto i w jakim celu zorganizował to przedstawienie! — Istoty Rozumne — odparła Klodia. — Nie widzę tu nikogo. Dookoła tysiące domów podobnych do grobów–rnastab otaczających egipskie piramidy. Ponury widok. Gdzie ukryły się te Istoty Rozumne? Kto nas wita? Żywi czy umarli? — Na tej planecie żyli niegdyś Bardzo Rozumni — rozpoczęła Klodia siadając obok męża — wiele milionów inteligentnych istot. Wiedziały o istnieniu naszego Układu Słonecznego, od dawna trwały przygotowania do przyjęcia pierwszych przedstawicieli cywilizacji Ziemi. Mieszkańcy tej planety obawiali się, że nie zdołają zrozumieć ludzi. — Nazwałaś ich Bardzo Rozumnymi. — Całe swoje życie przeznaczyli na doskonalenie rozumu, tymczasem nabierali coraz głębszego przekonania o jego niedoskonałości. Przystąpili więc do budowy maszyn elektronicznych, by dopomogły w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów i umożliwiły nawiązanie kontaktów z doskonalszą cywilizacją. Są przeświadczeni o genialności, o wielkiej mądrości i nie mniejszej dobroci Ziemian. Konstruktorzy prześcigali się w pomysłach i wkrótce powstały gigantyczne miasta komputerów. Budowano i budowano potężne zespoły machin, aż planeta opleciona siecią setek tysięcy ośrodków sztucznych mózgów została przeistoczona w supermaszynę. Wtedy Istoty Bardzo Rozumne wyemigrowały na sąsiednie planety. Opowiedzieli mi o tym przy pomocy maszyn. Planeta będzie pośredniczyć w rozmowie z tobą. — A zatem — rzekł Lucjusz — to monstrualny tłumacz elektroniczny. — ONI obawiają się, że nie zdołają zrozumieć słów przedstawiciela tak doskonale rozwiniętej cywilizacji. — ONI są bardzo skromni. Nie doceniają swoich możliwości, przeceniają nasze. A jeżeli to kosmiczne liczydło nie poradzi sobie z abstrakcją? — Wokół planety rozmieścili tysiące satelitów, które utrzymują stałą łączność z satelitami innych planet. Cały system słoneczny podporządkowano jednej idei: zrozumieć człowieka. — A kim są te istoty? — Nie wiem. Początkowo sądziłam, że to rodzaj mrówek, owadów; może szczególny gatunek ptaków albo inteligentnych kwiatów czy roślin. Przekazałam maszynom moje przypuszczenia. Oni odpowiedzieli, że ich wygląd nie ma istotnego znaczenia. — Ten tron, maszyny, miasta zbudowały istoty podobne do ludzi — stwierdził Lucjusz. — Oni są podobni do naszych bardzo mądrych dzieci. Taki przynajmniej obraz powstał w mojej wyobraźni po wielogodzinnym dialogu. — Wielogodzinnym?! Nie tak dawno byliśmy na Arce, rozmawiałem z tobą! — Przed pięcioma godzinami powiedziałeś do mnie: «Wracam do obserwatorium». Stałam na pokładzie patrząc w cudownie kolorowe niebo Odszedłeś, a w chwilę później zobaczyłam zbliżającą się planetę. Do burty statku podpłynęła latająca łódź „Wylądowaliśmy”, pomyślałam. Łódź odgadła moje myśli i szepnęła: „Tak, wylądowałaś. Wkrótce przy będzie tutaj wspaniały, wielki człowiek. Pomóż nam przygotować powitanie.” — Ten tron to rzeczywiście dziecinny pomysł — przyznał Lucjusz — ale te miasta maszyn, skomputeryzowany układ słoneczny… — A ty w jego centrum — przerwała Klodia. — Usiądź wreszcie na tronie, przemów do nich, nawiąż z nimi kontakt. Od tylu stuleci czekają na ten moment. Lucjusz spełnił życzenie żony. Uczynił to bez entuzjazmu, z pełną świadomością, że poddaje się czyjemuś kaprysowi. Zaledwie usiadł, ściany sześcianów zadygotały. Miasto ożyło. Maszyny szumiały terkotały, dźwięczały. — Przemów, powiedz im kilka ciepłych słów — prosiła Klodia. — Piękne powitanie — zaczął koordynator patrząc na pusty plac, na rozdygotane sześciany — dziękujemy. Przybywam z innego układu, dokładniej mówiąc, z fragmentu Ziemi, z wyspy oderwane przez warkocz komety. Podziwiam waszą mądrość umiejętności techniczne i konstruktorskie. Przekształciliście planetę w nieprawdopodobną maszynę Dzięki niej możemy swobodnie rozmawiać. Maszyny błyskawicznie przetłumaczyły słowa Lucjusza. Odpowiedź nadeszła szybciej, niż można się było tego spodziewać. Z półkuli, zawieszonej pod baldachimem, popłynął szept: „Szczęśliwi, wzruszeni witamy Dorosłego Człowieka, Dorosłych Ludzi. Oczy aparatów rozmieszczonych dookoła tronu transmitują Twój obraz i obraz Twojej Żony. Dorośli, mądrzy, piękni, szlachetni ludzie. Tak bardzo tęskniliśmy za Wami. Kiedyś, bardzo dawno temu, tak dawno, że nawet nasze sztuczne mózgi nie pamiętają kiedy, żyły na tej planecie Dorosłe Istoty—Rodzice. A potem ogień zniszczył cały świat. I pałace jak z bajki, i wesołe miasteczka, i najcudowniejsze ogrody, runęły domy, jak gdyby ktoś bardzo wielki i bardzo zły kopnął zamek zbudowany z klocków. Rodzice bawili się w wojny, a dzieci schowano w pięknych schronach. Podobała się dzieciom ta zabawa w chowanego. Postępowały zgodnie z poleceniami pozostawionymi przez Rodziców, którzy od czasu do czasu zaglądali do schronów. Zabawy w schronach trwały długo. Rodzice już nie odwiedzali Dzieci. Było nudno, coraz nudniej. Ale Dzieci wyszły na powierzchnię planety dopiero wówczas, gdy wyczerpała się żywność, gdy zabrakło wody, gdy ustało śmiercionośne promieniowanie. Zabawy Dorosłych zakłóciły równowagę całego układu. Słońce przygasło i Dzieci przestały się rozwijać fizycznie, lecz nie zaniechały walki o utrzymanie się przy życiu. Była to zresztą nowa, wspaniała gra. Dzieci mądrzały, mijał czas, aż pojawiła się kometa, która uczyniła je nieśmiertelnymi; a jednocześnie wyzwoliła uczucie tęsknoty za Rodzicami. Czekały na powrót Dorosłych Istot. Rozpoczął się okres Budowy Maszyn, najcudowniejsza z dotychczasowych zabaw. Dzieci wiedziały, że Dorośli przyjdą. Do tego spotkania trzeba było odpowiednio się przygotować. Nigdy nie mogły zrozumieć Dorosłych, nikt nie wytłumaczył im, dlaczego odeszli, dlaczego przed odejściem wszystko zniszczyli. Lęk, że nie zdołają zrozumieć tych, którzy teraz przyjdą, sprawił, że poczęłyśmy konstruować mądre maszyny. Po wybuchu Supernowej Gwiazdy pomknęła ku Ziemi kometa. Dzięki niej doszło do spotkania z Wami. Czy zrozumiałeś? — Tak, myślę, że zrozumiałem — odparł Lucjusz. — Jesteście bardzo mądre i bardzo dobre — Jesteśmy same. — Chciałbym wam pomóc. Klodia i ja uczynimy wszystko, by przerwać waszą samotność, lecz nie p trafimy sami sobie poradzić. — Obserwujemy przygody ludzi z wyspy i lud z Arki. Powrót do Czasu Teraźniejszego Ziemi n stąpi po zbudowaniu Neutralizatora. — Zbudowałyście tyle wspaniałych maszyn, pomóżcie, podpowiedzcie nam, jak należy skonstruować Neutralizator. — Zbudujcie wspólnie konstrukcję, która połączy wyspę z Arką. Każdy powinien być konstruktorem. — Wtedy wrócimy na Ziemię? — Wrócicie, by jak najszybciej wyruszyć w nową podróż. Tak bardzo tęsknimy za wami. Wiatr zakołysał złocistą półkulą pod baldachimem. Ucichły szepty. — Ten fotel — odezwała się Klodia — połączono z maszynami tysiącami przewodów. Teraz rozpocznie się apoteoza. Słychać dźwięki dziecinnych instrumentów. Ale Lucjusz podniósł się gwałtownie, przerywając kontakt z Bardzo Mądrymi Istotami. Zrozumiały jego zniecierpliwienie. Słońce zgasło. Rozbłysły światła. Tym razem wybuch Supernowej załamał przestrzeń we właściwym miejscu. We właściwym miejscu. We właściwym miejscu. We właściwym miejscu. We właściwym miejscu… Echo kosmiczne powtarzało słowa tak długo, aż Druga Planeta zniknęła z oczu astronomów. — Druga Planeta zniknęła — powiedział Sternus do Lucjusza, który wszedł przed chwilą do obserwatorium. — Gdzie byłeś? Skąd wracasz? — Z tej właśnie planety — odrzekł Lucjusz. — Byłem tam razem z Klodią. Planeta maszyn skonstruowanych przez Bardzo Rozumne Istoty. — W tym układzie — rzekł profesor — wokół Słońca krąży wiele planet. Co chwila ktoś przychodzi do mnie i powiada: „Byłem na takiej i takiej planecie!” Czym to wszystko się skończy? — Budową Neutralizatora — odparł Lucjusz. — Wzniesiemy most, który połączy wyspę z Arką, piękny most zawieszony nad skałami i morzem. NEUTRALIZATOR — Patrzę na swoje palce — mówił Aldis do TERa, który każde słowo notował w pamięci — i ciągle zdumiewa mnie budowa ludzkiej dłoni. Konstrukcja ręki. Nie mogę zobaczyć swojego mózgu, nie umiem wyobrazić sobie miliardów neutronów, chociaż ogarniam wyobraźnią fragmenty Kosmosu, a raczej fragmenty fragmentów. — Fragmenty fragmentów — powtórzył TER naśladując bezwiednie sekretarkę z krwi i kości wsłuchaną w muzykę dyktanda szefa. — Ach — westchnął pisarz — ubolewam nad niedoskonałością ludzkich zmysłów. Nigdy nie jestem pewien, czy to, na co patrzę, istnieje w rzeczywistości, czy to tylko wytwór mojej fantazji. Nie potrafię rozróżnić prawdy od złudzenia. Nie wiem, co jest prawdą. Tworzę, więc? istnieję. Ale kto wywołuje w mojej podświadomości te obrazy? Co właściwie widzę, co słyszę, co czuję? Jak daleko sięgają granice imaginacji? Nie wiem. Posiadam świadomość własnej niedoskonałości, a jednocześnie zachwycam się istotą ludzką. Człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Kosmosu. Podobno każdy ma swoją planetę. Rozmawiałeś z wyspiarzami? — Rozmawiałem. — Co mówili o swoich planetach? — Mówili, że zanim zeszli do schronów, odwiedzili planety systemu słonecznego, który sąsiaduje z naszym układem. — Zapamiętałeś? — Słowo w słowo. — Odtwórz te opowieści. „Byłem na swojej planecie — opowiadał wyspiarz Alher. — Wierzcie albo nie wierzcie. Nieoczekiwanie zostałem właścicielem całej planety. Od bieguna wszystko moje. Moje są również istoty brodate, odziane w skóry. Kosmaci ludzie polują na kosmate słonie. Kamiennymi toporami i dzidami zabijają kosmate zwierzęta. Mięso z tych bydląt nieźle smakuje. Nie przypuszczałem, że ogryzanie kości może uszczęśliwić człowieka. Nikt nie miał prawa wkroczyć na tereny naszych polowań. Kto zabił kosmatego słonia, kto zamordował bawołu o czarnej i długiej sierści, ten ginął. Walczyliśmy z tymi, którzy usiłowali polować na słonie, bawoły i wielkie niedźwiedzie. Kamiennymi toporami rozbijaliśmy czaszki obcych ludzi. Przyszli nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co. Usiłowali wyniszczyć stada kosmatych słoni, bawołów i niedźwiedzi. Ale rozprawiliśmy się z intruzami. Mianowano mnie wodzem brodatych istot. Kto umie mówić na tej planecie, ten z wielkim szacunkiem wymawia imię Alher”. „Patrzę w niebo, patrzę — opowiadał Ajas — i co widzę! Widzę kulę pomarańczową, tu i ówdzie karminową. Olbrzymieje i olbrzymieje, aż zasłoniła całe niebo. Przestraszyłem się i zamknąłem oczy. Wtedy ktoś, nie wiem kto powiedział: «Nie bój się. Wylądowałeś na swojej planecie.. Spójrz, jak tu pięknie». Istotnie, zewsząd otaczały mnie same śliczności: śliczne kwiaty, śliczne drzewa i śliczne dziewczyny w ślicznych sukniach. Brzdąkały na instrumentach i chichotały. Potem nadeszli mężczyźni w srebrnych puklerzach. Mieczami uderzali w okrągłe tarcze, wołając: «Prowadź nas!«—. Poprowadziłem ich, sam dobrze nie wiem dokąd. Na rozległym polu stali już w zwartych szykach wojownicy w złocistych pancerzach i czarnych szyszakach. Rozgromiliśmy wrogów i znowu słuchałem melodii wygrywanych na cytrach i nuconych przez dziewczęta w białych szatach”. „Wylądowałem na planecie rycerzy — snuł opowieść Alimes, — Kogokolwiek spotykałem na drodze wiodącej do grodu, potrząsał groźnie długą kopią i wzywał mnie do walki. Nie znam rycerskiego rzemiosła, lecz starałem się jak najlepiej wywiązać ze swoich rycerskich obowiązków. Zrzuciwszy z konia rycerza, jednym uderzeniem miecza ścinałem kolorowe pióropusze ze stalowych hełmów, a niekiedy nie poprzestawałem na ścinaniu piór. I tak doszło do wojny rycerzy w hełmach przyozdobionych pióropuszami z rycerzami w tak zwanych rasquetto”. „Zaczęła się bitwa — opowiadał wyspiarz imieniem Alcado — bo na tej planecie walczono od wschodu do zachodu słońca, a także przy ś wie tło księżyca, by nie tracić czasu. — Gdy opadłem łagodnie na pole bitewne, wojska nieprzyjacielskie ruszyły do natarcia. Tamci szli ostro, strzelając z rusznic, my powoli, przy dźwiękach fletów, w celu utrzymania rytmu w marszu i szyku bojowej Okrążywszy wojska wroga, zmusiliśmy tysiące żołnierzy do ucieczki przez specjalnie utworzoną łut Gdy biegli wąską uliczką między zbrojnymi w t pory i tasaki, wielu padło, zapewne na skutek przemęczenia”. „Cwałowałem na koniu wywijając szablą — wspominał Astor. — Moją planetę zasnuły dynn Od wielu dni trwał pojedynek artyleryjski. Otoczony adiutantami pędziłem w stronę lasu, gdzie nieprzyjaciel skrył w gęstwinie najcięższe działa” . — Oto jakie planety zwiedzili mieszkańcy wyspy — kończył relację TER. — Zakodowałem w pamięci siedemset opowieści. Jedna piękniejsza od drugiej. Zapamiętałem wiele oryginalnych słów: maczugi proce ŁUKI KUSZE Włócznio topory MIECZ MALCHUSA KORDY puginały obuchy BOMBARDY HAKOWNICE Śrubnice serpentyny MOŹDZIERZE ARMATY arkebuzy forkiety SZRAPNELE MITRALIEZY Działa szybkostrzelne torpedy BOMBY RAKIETY promienie śmierci. Wymieniłem zaledwie niektóre. Czy mówić dalej? — zapytał, widząc znużenie Aldisa. — Nie, wystarczy. Każdy posiada taką planetę, na jaką zasłużył. Zawsze zdumiewała mnie ludzka pomysłowość. Człowiek–konstruktor stworzył wiele wspaniałych rzeczy. Doprawdy, pomysłowość godna podziwu. Jednak najbardziej zadziwia konstrukcja samych konstruktorów. — Tak, to prawda — zgodził się TER. — Nie słyszałeś nigdy o Don Kichocie z La Manchy? — Nie, nie słyszałem. — Był to rycerz, któremu towarzyszył zawsze giermek Sancho Pansa, podobny nieco do ciebie. — Trudne imię. — Bo obaj żyli w Hiszpanii, a dokładniej mówiąc, w powieści hiszpańskiego pisarza. — Postaram się zapamiętać. — Wiesz, co mnie trapi najbardziej? — Nie, nie wiem. — Powiadają niektórzy, że życie to szczególna właściwość materii, która osiągnęła pewien stopień złożoności. Tam, gdzie występuje materia, obecne jest i życie, dostrzegane wtedy, gdy po przebyciu iluś tam stopni złożoność przekracza pewną wartość krytyczną, poniżej której nie dostrzegamy niczego. Rozumiesz? — Nie rozumiem. — Boś głupi — zdenerwował się Aldis. — To krzywdzące uproszczenie — odrzekł TER, co tak rozbawiło pisarza, że długo nie mógł opanować paroksyzmu śmiechu. Uspokoił się wreszcie i powiedział: — W twoim towarzystwie człowiek zapomina troskach. Każdy powinien mieć swojego zastępcę do spraw szczególnie smutnych. — Czy mamy powód do smutku? — Pędzimy na łeb i szyję po Kosmosie, tkwiąc w środku kuli „niewiadomozczego”. Wdarliśmy się do nieznanego układu słonecznego, gdzie niemożliwe stało się możliwe. Nie znamy kresu tej podróży. Podobno wybuch Supernowej Gwiazdy wyzwolił siły o szczególnej złożoności. Tracąc kontakt z Ziemią, z jej Czasem Teraźniejszym, wędrujemy po planetach, które są jej przeszłością i przyszłością Cokolwiek przeminęło, istnieje, cokolwiek nastąpi, istnieje również. — Dodaj: „być może” — do kabiny wszedł profesor Sternus. — Wiemy tak mało. Nasze zmysły doskonalą się w czasie tej podróży. Dopiero zaczynamy rozumieć, takie przynajmniej odnosimy wrażenie. Można chwilę odpocząć? — Siadaj, TER poda orzeźwiające napoje. Co nowego w naszym świecie? — Przystępujemy do budowy Neutralizatora — odparł astronom sadowiąc się na kanapie. — Zespól konstruktorów opracował projekt mostu, zespół organizatorów przygotował harmonogram prac. Ludzie z wyspy i z Arki zostaną podzieleni na stuosobowe grupy, zmieniane co dwie godziny. Dwadzieścia trzy doby ziemskie równa się dwadzieścia siedem tysięcy sześciuset budowniczych Neutralizatora. — A więc wszyscy będą uczestniczyć w budowie mostu. — Bez wyjątku wszyscy. Zgłosili się także Ajide, Assunta, Aman i oczywiście profesor Asoki. — A nastroje wśród wyspiarzy? — Mówiąc — wyspiarze, myślisz — Antagoniści. — Rzeczywiście, tak pomyślałem. — Pędzimy po elipsie ku nowemu Słońcu — mówił Sternus. — Z godziny na godzinę wzrasta jasność, natomiast temperatura pozostaje bez zmian. To zapewne zasługa ścian kosmicznej kuli. Ale nadmierna jasność jest również niebezpieczna. W każdej chwili może dojść do katastrofy. Lucjusz i Asoki długo rozmawiali z ludźmi z wyspy, starając się przekonać Antagonistów, że jedyny ratunek to budowa Neutralizatora. W przededniu końca świata — powiedział Asoki — musimy tworzyć, by przeciwstawić się niszczeniu. Aldis pracował w pierwszej grupie. Zanotował później w pamięci TERa swoje wrażenia: „Dwie godziny to niewiele, ale zmęczyłem się. No cóż, brak wprawy, siedzący tryb życia, człowiek odzwyczaił się od wysiłku fizycznego, a dźwigaliśmy sporo. Druga grupa cięła fregatę wyrzuconą na brzeg. Kroiła ją palnikami laserowymi, ćwiartowała „gorącymi” piłami, które roztapiają nawet skałę. Niezła łamigłówka dla konstruktorów, przemieniano przecież okręt wojenny w most. Z fragmentów okrętu składamy przęsła. Po dwóch godzinach wyspiarze wracają do schronów, ludzie z Arki na statek, prace kontynuują następne grupy. Z pokładu Arki przyglądałem się budowie mostu, który połączy wyspę z Arką. Skały spełniają rolę filarów. Dwa przęsła gotowe, pozostało jeszcze jedno, ostatnie. …Tarcza słoneczna ogromnieje. Przyciemnione zasłony hełmów chronią oczy przed straszliwym blaskiem, lecz ludzie denerwują się. Miasto opustoszało. Zwierzęta umieszczono w magazynach portowych. Wszystko, co żywe ucieka przed jasnością, kryje się w norach. Wczoraj… Tak, to było wczoraj, rozpoznajemy czas według zegarów okrętowych, a więc wczoraj wgramolił się na pierwszy pokład Aman. Dyszał ciężko i złorzeczył: — Do diabła z wyspą! Do diabla z tym mostem! Do diabła z tą przeklętą kulą. Wcześniej czy później wyrżnie w Słońce i skończy się nasza udręka! — Do jakiego diabła? — postanowiłem odwrócić uwagę Amana od rzeczywiście piekielnego Słońca. — Wiesz dobrze, że nie ma żadnych diabłów, to relikt zamierzchłych czasów, okresu naiwności. Ludzie ludzi przy lada okazji posyłali do diabła, bądź do piekła. Ale dzisiaj? Aman popatrzył na mnie, przekrzywiając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, podrapał się w gruby kark i wymruczał: — My, ludzie z wyspy, żyjemy jeszcze w mrokach średniowiecza, w rezerwacie ciemnoty i zacofania. — W mrokach? — zdziwiłem się. — Rezerwat ciemnoty? Slepniemy od światła, o czym ty mówisz? — Żartujesz — odpowiedział — a mnie diabli biorą — zachichotał. — Nie mogę odczepić się od piekła. Nerwy odmawiają posłuszeństwa. Żyjemy w bezustannym napięciu, a ta budowa mostu… — wzruszył ramionami. — Po co męczyć ludzi? Arka uwięziona między skałami stała się bezużyteczna. Lucjusz i uczeni są zupełnie bezsilni. Komu potrzebny ten most? Może lepiej wzmocnić schrony pod wyspą? — Wspólnymi siłami konstruujemy Neutralizator — przypomniałem. — A cóż on ma neutralizować? — Niebezpieczeństwo. — Most niczego nie zneutralizuje! — Już zneutralizował. — Co? — Antagonistów. — Sami się zneutralizowali. Wszelkie antagonizmy straciły sens. Razem pędzimy na złamanie karku prosto do piekła. Powiedz, jak to się dzieje, że nie podnosi się temperatura. Już dawno powinniśmy spłonąć w rozżarzonej do białości kuli! — Przypuszczamy, że chronią nas ściany klosza, ale naszych specjalistów nie zadowala ta hipoteza. Kosmos czuwa nad nami — zakończyłem. — E, tam — wymamrotał Aman, opuszczając ciemną zasłonę hełmu. — Połażę trochę po wyspie. Chociaż nie brakuje wody i tlenu, kwiaty i rośliny więdną. — Porozpinajcie namioty nad ogrodami. — Nad całą wyspą nie rozepniesz namiotu, nie możemy ocienić pól i łąk. Światło, nawet zimne światło zabija.” — Ukończono budowę mostu — powiedział Aldis do TERa. — Zapamiętaj dobrze dzień i godzinę. Przestałem pisać. Ten być może archaiczny sposób przenoszenia myśli na papier ułatwiał mi koncentrację. Dyktowanie rozprasza. — Kwestia przyzwyczajenia. — Tak, naturalnie. Teraz będę dyktował, utrwalając w twojej pamięci najważniejsze wydarzenia i własne refleksje. Ty przetrwasz dłużej… Przeraźliwa jasność niepokoi. Tęsknimy za ciemnością. Światło przedziera się przez najmniejsze szpary, dociera nawet do podziemi. Postanowiono zasłonić otwór wulkanu, obawiam się jednak, że to zadanie ponad nasze siły i możliwości. O czym mówiłem na początku rozmowy? — „Ukończono budowę mostu” — przypomniał TER. — Tak, odetchnęliśmy z ulgą. Poprawiły się nieco humory. Most wytrzymał wszystkie próby. Można teraz przejść suchą stopą z wyspy na statek. Ludzie spacerują po moście, podziwiając własne dzieło. Skały, wśród których utknęła Arka, podwodne rafy i wiry wodne broniły dostępu do statku, utrudniając łączność. Teraz, idąc wolnym krokiem, można przejść z Arki na wyspę w ciągu dziesięciu minut. „Zaczarowany most — powiedziała Klodia — zmniejszył niepokój, lęk. Wyraźnie poprawił nasze samopoczucie. Wzmocnił wiarę w Kosmos”. Czwartego dnia, licząc od zakończenia prac przy moście, generał Mencjusz przekazał Lucjuszowi następującą wiadomość: „W podziemnym schronie pod dzielnicą portową pojawiła się woda. Przeniosłem ludzi do innych pomieszczeń. Zbadaliśmy skalne ściany, w kilku miejscach zauważono szczeliny”. Lucjusz ogłosił stan szczególnego zagrożenia. — Fala nieoczekiwanego przepływu zalała część zachodniego wybrzeża, zatapiając plaże i niżej położone łąki — informował komandor Vall. — Wolno, ale stale podnosi się poziom otaczającego wyspę morza. Woda wdarła się do podziemi. Zdołaliśmy opanować panikę, wyprowadzamy ludzi na powierzchnię i kierujemy w stronę mostu. — Bardzo dobrze — powiedział koordynator. — Byłem przekonany, że most spełni swoje zadanie, że będzie jeszcze potrzebny. Niech wszyscy spokojnie przejdą na Arkę. — Czy zdążą? — zapytał Aldis. — Jeżeli nasi eksperci nie mylą się i maszyny działają sprawnie, dysponujemy całą dobą — mówił Sternus. — Po upływie dwudziestu do trzydziestu godzin port i miasto znikną pod wodą. Spójrzcie! — zawołał, wskazując ręką na tarczę słoneczną — Słońce pociemniało, jego powierzchnię przesłaniają ciemnozielone smugi. „Ludzie przechodzą spokojnie na statek” — notował Aldis w pamięci TERa, który awansował na sekretarza. Stali na najwyższym pomoście Arki w pobliżu nowego stanowiska dowodzenia. Lucjusz, komandor Vall i kapitan Niven kierowali ewakuacją wyspy. Nad miastem krążyły dwa helikoptery, utrzymując stałą łączność z oddziałami marynarzy. — Ostatni człowiek opuścił podziemia — meldował generał Mencjusz. — Na wszelki wypadek komandosi wspólnie z Zastępcami przeszukują wyżej położone groty i amfiteatr. Ludzie wychodzą z miasta trzema ulicami ku promenadzie prowadzącej na most. Tuż przed mostem ustawiłem elektronicznych rachmistrzów. Liczą wyspiarzy. Do tej chwili naliczyli osiemnaście tysięcy ludzi. Gdy wszyscy wejdą na Arkę, zajmiemy się zwierzętami. „Szeroki, wspaniały most — entuzjazmował się Aldis. — Przepływa przez niego strumień ludzi: kobiety z dziećmi, starcy, mężczyźni. Idą wolno, często oglądając się za siebie. Z mostu dobrze widać miasto, za nim wzgórza i stożek wulkanu. Wody stale przybywa, jak gdyby padał rzęsisty, ale niewidoczny dla naszych oczu deszcz. Słońce przygasło i zmalało. Zdaniem Sternusa oddalamy się od tej gwiazdy. Nikt nie umie odpowiedzieć na pytanie, co wywołało powódź? Zaobserwowano fale na zewnątrz kosmicznego klosza. Niektórzy przypuszczają, że spadliśmy na jedną z planet tego układu słonecznego i unosimy się na powierzchni oceanu. — Dwadzieścia sześć tysięcy siedemset — przekazał wiadomość Główny Rachmistrz. — A to oznacza, że wkrótce zakończona zostanie ewakuacja wyspy i wszyscy znajdą się na Arce. Za ścianą klosza zygzaki błyskawic przecinają raz po raz ciągle ciemniejące niebo. Słońce zniknęło za czarnymi chmurami. Po tamtej stronie tajfun, po tej cisza. Nie słychać grzmotów. Wyspa pogrąża się w morzu. Wszyscy ludzie są już na Arce. Zdążyliśmy zabrać większość zwierząt. — Gdy woda zerwie most — oświadczył kapitan Niven — przekształcimy Arkę w łódź podwodną. Morze uniesie statek i popłyniemy nad skałami. — Dokąd? — zapytał Lucjusz. — Przed siebie — odrzekł z uśmiechem Niven. — To dobry kierunek.” Fale z coraz większą siłą uderzały w przęsła mostu. Po kilku godzinach mozolnie wznoszona budowla runęła w morze. Wzburzony ocean rozszalał się na dobre. „Jesteśmy bezpieczni” — dyktował Aldus. — Słyszysz? — Tak — odparł spokojnie TER — słyszę doskonale. — Płyniemy pod wodą. Podwodną Arką Noego steruje Niven. Przez peryskopy oglądamy krajobraz oceanu. Zespół uczonych opracował kolejną hipotezę: „Nie opuściliśmy rodzimej planety. Kosmiczna kropla, zanim oderwała się od warkocza komety, utrwaliła na swoich ścianach, tak jak na ekranie, panoramę Kosmosu. A potem oglądaliśmy ten film okręcony w odwrotną stronę. Pokazano nam trasę komety od Ziemi do słońca innego układu”. „W jakim celu? — zapytał Sternus. „Poznaliśmy fragment Kosmosu, niektórzy zwiedzili własne planety, zbudowano most między ludźmi”. „Więc cały czas byliśmy na Ziemi?” „Cały czas w tym samym miejscu, jednak w innym czasie i wymiarze, do którego przeniosła nas kometa, produkt eksplozji Supernowej”. ..Dlatego ekspedycje ratunkowe nie mogły nas odnaleźć”. „Kosmos uczynił nas niewidzialnymi”, „A teraz?”. „Teraz wracamy do Czasu Teraźniejszego Ziemi”. „Warkocz komety zatruł atmosferę ziemską”. „Wiadomość o naszym ocaleniu i powrocie wstrząśnie najbardziej obojętnymi.” „Przeczekaliśmy tajfun na dnie oceanu. Powierzchnia morza spokojnieje, niebo nad horyzontem błękitne. W wodzie odbijają się promienie słoneczne. Ten widok zachęca do wynurzenia się z głębin. Zapamiętaj dokładnie, TER, dzień i godzinę, to historyczny moment. Arka Noego II wypłynęła na powierzchnię oceanu. Gdzie jesteśmy? Czy na obcej, czy na rodzimej planecie?” CZYŻBY INWAZJA? — Piąty dzień płyniemy po oceanie — mówił Aldis, utrwalając w pamięci TERa bieżące wydarzenia. — Niebo nad naszymi głowami, wschody i zachody słońca upewniły największych sceptyków, że znajdujemy się na rodzimej planecie. Zniknęła wreszcie kosmiczna kula, ktoś podniósł klosz i oswobodził ludzi, trzydzieści tysięcy mniej lub bardziej rozumnych istot. Co pewien czas Mencjusz wysyła na rekonesans helikoptery. Wracają ciągle z tą samą informacją: „Dookoła bezmiar wody. Nie możemy dostrzec lądu”. Czyżby zatonęły wszystkie kontynenty?! Szóstego dnia załoga helikoptera zauważyła ziemię. Płyniemy na pełnych obrotach atomowych silników. Lucjusz próbuje nawiązać łączność radiową z Radą Dwunastu. Wysyłamy sygnały. Nikt nie odpowiada. Cisza na wszystkich długościach fal. Helikoptery przekazały kolejny meldunek: „Widzimy uprawne pola, osady, pojazdy na drogach i postacie ludzkie. Zbliżamy się do miasta. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Wielomilionowa metropolia tętni życiem. Czekamy na dalsze dyspozycje”. — Rozpoznajcie kontynent — polecił Lucjusz. Po kilkugodzinnym locie dowódca eskadry powiadomił koordynatora: — To Rejon Pierwszy, Afryka, południowo–zachodnia prowincja, Przylądek Dobrej Nadziei. — Znasz te strony? — Doskonale — odparł oficer. — Czy zauważono samoloty? — Na pewno. Lecimy na wysokości tysiąca metrów. Żadnej reakcji. Stacje radiowe milczą, nie odpowiadają porty nawigacji powietrznej. Przelatywaliśmy nad lotniskiem, widziałem międzykontynentalne transportowce na pasach startowych, obracające się zwierciadła radioteleskopów na wieży obserwacyjnej. Nikt jednak nie odpowiedział na moje sygnały. Lucjusz poprosił do siebie kierowników zespołów naukowych i operacyjnych. — Przed nami ląd — mówił wzruszony. — Afryka. Wytęskniona Ziemia, Rodzinny Dom. Ponieważ milczą wszystkie stacje radiowe, wysłałem rekonesans. Trzy samoloty przeleciały nad miastem, próbowały nawiązać łączność z Kontrolerami Ruchu, z Nawigatorami prowincji, którzy czuwają nad bezpieczeństwem lotów. Brak jakiejkolwiek reakcji. Usiłowałem zawiadomić o naszym powrocie Barsina. Sygnały wywoławcze nadajemy via satelity stacjonarne W dalszym ciągu nikt nie odpowiada. Dziwne i niepokojące milczenie. Musimy podjąć decyzję, czy statek wprowadzić do najbliższego portu, czy pozostać na oceanie i wysłać grupę rozpoznawczą? Po godzinnej dyskusji zadecydowano, że dwa helikoptery wylądują na jednym z placów miasta. Zabiorą pięciu ludzi— komandora Valla, Klodię, profesora Sternusa i profesora Asoki oraz Jona Aldisa. Towarzyszyć im będzie pięciu zastępców z nieocenionym TERem. — Są dobrze przygotowani do roli uważnych obserwatorów i skutecznych obrońców — powiedział Mencjusz żegnając przyjaciół. — Będą przekazywać słowa, dźwięki i obrazy do stacji na Arce. Wykonają każdy wasz rozkaz. Aldis zanotował w pamięci TERa następującą relację: „Wylądowaliśmy na niewielkim placu w centrum miasta. Jest to stolica prowincji Rejonu Pierwszego. Zegar umieszczony na wysmukłej wieży wskazuje godzinę pierwszą. Słońce praży niemiłosiernie. Przez plac przechodzą dwie kobiety w zielonych zawojach, za nimi pięciu mężczyzn w żółtych burnusach, potem starsza niewiasta w czarnym turbanie. Nikt nie zwraca najmniejszej uwagi na nieoczekiwanych gości. A może staliśmy się niewidzialni? Mieszkańcy tego grodu sprawiają wrażenie ludzi zaabsorbowanych niesłychanie pilnymi i ważnymi sprawami. Czy to możliwe, by nie dostrzegli helikopterów? Profesor Asoki wypowiedział swoją opinię na ten temat: Zamyślony człowiek usiłuje przejść przez rzekę obok mostu. Przytomnieje dopiero w zimnej wodzie. Wtedy krzyczy rozgniewany: Kto przesunął most?!» Wolno wchodzimy na platformę, która przenosi nas na drugi poziom ulicy, bliżej gmachu z niebieskiego szkła. Przed budynkiem na marmurowych schodach stoją żołnierze w tropikalnych kaskach, sześciu z prawej strony, sześciu z lewej. Oficer podchodzi do mnie. Pragnie wiedzieć, czym może służyć. Po naszych ubiorach poznaje, że przybyliśmy z innych stron. — Pragniemy rozmawiać z gospodarzem tej prowincji. — A, z namiestnikiem! — oficer ożywił się. — Kim jesteście, jeśli wolno zapytać? Co powiedzieć temu człowiekowi, by nie wywołać szoku ? — Słyszałeś na pewno o Arce Noego? — Nie, nie słyszałem. — A o Wyspie Wniebowstąpienia? — Również nic nie słyszałem. — Może o komecie? — Namiestnik nie ma czasu na głupstwa, odpocznijcie w najbliższym Domu Gościnnym. — Lucjusz, koordynator Rady Dwunastu pragnie pogawędzić z namiestnikiem. — Nie znam żadnego Lucjusza, pierwszy raz słyszę o Radzie Dwunastu. Odejdźcie. Oficer był wyraźnie zniecierpliwiony. Nudziła go rozmowa z nieznanymi przybyszami. Zrobił bardzo ważną minę i grożąc palcem w białej rękawiczce wykrzykiwał: — No, dosyć tego gadania! Zejdźcie ze schodów! Szybciej! Lucjusz, który oglądał tę scenę oczami Zastępców, powiedział do komandora: — «Zgodnie z życzeniem sympatycznego oficera przerwijcie rozmowę. Trzeba unieruchomić wartowników i dotrzeć do gospodarza». Vall dał sygnał Zastępcom. Bezgłośna salwa sparaliżowała żołnierzy i dowódcę warty. Droga była wolna. Nikt nie próbował nas powstrzymać, nikt nie witał. Korytarze nagle opustoszały, ludzie kryli się po kątach. Wkroczyliśmy wreszcie do sali, gdzie kilkunastu starców obradowało przy owalnym stole. Na nasz widok powstali podnosząc ręce. Poddajemy się — bełkotali przerażeni. — Darujcie nam życie». — Usiądźcie — przemówiła Klodia. — Pragniemy tylko porozmawiać z namiestnikiem. Wtedy rozsunęła się jedwabna zasłona, rozwieszona między kolumnami i zobaczyliśmy gospodarza siedzącego w fotelu na podwyższeniu. — Ze mną rozmawia się o nad wyraz ważnych sprawach — oznajmił wpatrując się w Klodię mocno wybałuszonymi oczami. — Kim jesteście? Czego chcecie? Profesor Asoki wyjaśnił skąd przybywamy, kogo reprezentujemy i poprosił o wytłumaczenie niezrozumiałego zachowania gospodarzy, zapewniając, że nikomu nie zamierzamy wyrządzić najmniejszej krzywdy. — Wasz wygląd wzbudza lęk — oświadczył namiestnik. — Nieznana broń, dziwaczny strój, obce słowa: Arka Noego, Wyspa Wniebowstąpienia, Rada Dwunastu. — Patrzę na ciebie — profesor Asoki podszedł do namiestnika. — Spoglądam na twój piękny, biały turban opleciony złotymi sznurami, podziwiam twoją jeszcze bielszą szatę, szkarłatną pelerynę i sandały z czerwonej skóry. Czy to strój uroczysty, świąteczny, czy tak ubierasz się na co dzień? — Na co dzień, bo każdy dzień to święto. — Siedem świętych dni — ucieszył się Asoki. — Nareszcie odnaleźliśmy kraj szczęśliwy. Raj utracony. — Jak to: odnaleźliście? — Ludzie od dawna szukają takiego miejsca, gdzie dzikie zwierzęta są łagodne niczym owieczki, a najdziksi ludzie zachowują się jak dobrze wychowane dziewczęta. — Drwisz ze mnie — zirytował się namiestnik — Ironizuję — odrzekł Asoki — bo to, co dzieje się wokół nas, przypomina groteskę. — Po czym przybliżył do ust mikrofon i zapytał Lucjusza: — C myślisz o tym wszystkim? — Jest coś nienaturalnego w tej scenie — odparł koordynator. — Scena! — zawołał uradowany Asoki. — Oto najwłaściwsze określenie. Oglądamy dekoracje i słuchamy aktorów. Weszliśmy do teatru w samym środku spektaklu. Powiedz — profesor zwrócił się do namiestnika — co to za przedstawienie? Dlaczego uczestniczymy w tej zabawie? — I jeszcze jedno pytanie — podpowiedział Lucjusz. — Od kiedy gospodarze prowincji używają tytułu namiestnika? — Słyszałeś? — zapytał Vall. — Słyszałem głos — odrzekł namiestnik rozglądając się po sali — lecz nikt z obecnych tutaj nie wypowiedział słowa. Czytałem o brzuchomówcach, czy jesteś… — To był głos Lucjusza — przerwał Sternus — koordynatora Rady Dwunastu. Obserwuje nasze spotkanie z pokładu Arki. Oczekujemy odpowiedzi na pytania. Ale namiestnik, zamiast spełnić życzenie astronoma, klasnął w dłonie i w głębi sali, za fotelem gospodarza uniosła się druga kurtyna. Zobaczyliśmy kobiety w powłóczystych szatach, w kapeluszach o kształcie głowy cukru, zwanych hennin. Tańczyły z mężczyznami w długich, spiczastych butach, w wysokich cylindrach, w kurtkach o rękawach nadętych jak balony, sterczących ramionach i zwisających aż do stóp houppelandes. — Średniowieczne stroje — powiedziała Klodia. — Tak, to prawda — oświadczył namiestnik — średniowieczne. — I nieoczekiwanie przeobraził się w życzliwego, skromnego człowieka. — Wybaczcie — prosił — nadużyliśmy waszej cierpliwości, działając zgodnie z instrukcjami Rady Dwunastu. Po zniknięciu Wyspy Wniebowstąpienia obawiano się inwazji istot z innego układu słonecznego. Przypuszczano, że skopiują Arkę i przybiorą wasze postacie. Dlatego zamilkły wszystkie stacje radiowe i przerwano nadawanie audycji telewizyjnych. Satelity obserwowały i nadsłuchiwały. Setki satelitów krążących wokół Ziemi i dookoła Marsa. Ludzie odpowiedzialni za spokój i ład w naszym Układzie Słonecznym czuwali w dzień i w nocy. — Inwazja — powiedział Vall. — Czyj to pomysł? — Nie wiem, prawdopodobnie ekspertów kosmicznych. Warkocz komety zatruł atmosferę ziemską, ludzie zobojętnieli, żyli z dnia na dzień. Wyrwała ich z odrętwienia wiadomość o grożącej nam inwazji. — To był dobry pomysł — oświadczyła Klodia. — Bardzo skomplikował nam życie — odparł gospodarz. — Rada Dwunastu powołała Sztab Generalny oraz Armijną Grupę Badań Operacji Obronnych na lądzie, na morzu, w powietrzu i w Kosmosie. Kontynentalne Oddziały Analizy Operacji rozpoczęły prace nad natychmiastowymi i koniecznymi zmianami w strategii, taktyce i uzbrojeniu w działaniach przeciw agresorom z innego układu słonecznego i w tym momencie powstały dwie szkoły obrony przed inwazją z Kosmosu — opowiadał namiestnik, a TER rejestrował w swojej pamięci każde słowo — szkoła tradycyjnej walki, preferująca metody czysto wojskowe z wykorzystaniem najnowszych zdobyczy techniki oraz szkoła nowoczesna, reprezentowana przez zespoły młodych naukowców, egzobiologów, astrofizyków, astrobiologów, psychologów oraz lekarzy zajmujących się medycyną kosmiczną. Przedstawiciele tej szkoły, nie rezygnują z zabezpieczających działań militarnych, dawał pierwszeństwo obronie cywilnej z udziałem miliardów mieszkańców Ziemi. — Na czym miała polegać ta obrona cywilna? — zapytał komandor. — Jak to sobie wyobrażano? — Młodzi uczeni doszli do przekonania, że właśnie wyobraźnia powinna spełnić podstawową rolę w opracowaniu skutecznego systemu obronnego, że musimy wyobrazić sobie wszelkie możliwe i niemożliwe warianty inwazji, a przede wszystkim te najdalej odbiegające od tradycyjnych. Przywykliśmy do uczłowieczania Kosmosu. Niejednokrotnie roztaczano przed nami wizje tysięcy pojazdów atakujących naszą planetę. Eskadry gwiazdolotów sterowanych przez bezlitosnych wrogów mniej lub bardziej podobnych do ludzi miały otoczyć zewsząd Ziemię, by zniszczyć wszystko, co żywe. Straszono współczesnych inwazjami genialnych lecz złych machin, stworzonych na obraz i podobieństwo człowieka. Kohorty okrutnych robotów albo potwory przypominające pterozaury, dinozaury demolowały świat. Natomiast reprezentanci drugiej szkoły teoretyzowali: ONI zaatakują ludzkie mózgi. Celem tej inwazji stanie się nasza psychika. Opanują planetę i podporządkują sobie miliardy kobiet i mężczyzn, by potem wszechstronnie wykorzystać pozbawione woli istoty ludzkie. — Tak, tak — mówił coraz bardziej podniecony gospodarz — świat podzielił się na dwie szkoły i był to zdaniem niektórych Rozumnych początek inwazji. Inni głosili, że inwazja z Kosmosu rozpoczęła się o wiele dawniej, gdy ludzie zaczęli zabijać ludzi. Do roku 2000 stoczono ponad pięć tysięcy bitew. Te konflikty zbrojne, dowodzili specjaliści od inwazji kosmicznej, są przykładem ingerencji w sprawy Ziemi Innych Istot, Mądrych i zdecydowanie ZŁYCH”. — A dlaczego nie optymistyczniej — zapytałem — mądrych i zdecydowanie dobrych? — Istnieją i takie hipotezy — odparł gospodarz — ale obowiązuje nas sceptycyzm i ostrożność. — A ty, do której należysz szkoły? — pytanie zadała Klodia. — Do żadnej — odrzekł szybko gospodarz. — Rada Dwunastu opanowała sytuację. Ludzie zjednoczyli się w obronie rodzinnej planety. Trzęsienie dna oceanu w Basenie Angolskim spowodowało zniknięcie z powierzchni Atlantyku Wyspy Wniebowstąpienia. Byliśmy przekonani, że wszyscy zginęli. Dlatego proszę nie dziwić się naszej reakcji. Wybaczcie maskaradę, był to po prostu egzamin, sprawdzaliśmy, czy jesteście ludźmi. — A teraz wszelkie wątpliwości ustąpiły? — zapytał Vall. — Oczekujemy przybycia Barsina — gospodarz nie odpowiedział na pytanie. — Wyjdźmy na taras. Wkrótce zobaczymy eskadrę, która przed godziną wystartowała z Centrum Saharyjskiego. Na tarasie ustawiano stoły, na stołach wspaniałe kwiaty, między wazonami talerze, półmiski, puchary. — Siadajcie — zapraszał gospodarz. — Wyświadczycie nam zaszczyt spożywając to skromne śniadanie. — Wskazał dziesięć krzeseł, ozdobionych zielonymi girlandami. — Pięciu Zastępców nie skorzysta z miłego zaproszenia — powiedział Vall, a dostrzegłszy zaniepokojenie gospodarza, wyjaśnił: — Oni cały czas są bardzo zajęci, przekazują słowa i obrazy Lucjuszowi, opiekują się nami. — Tak, unieruchomili żołnierzy — przypomniał sobie gospodarz. — To krótkotrwały i zupełnie nieszkodliwy szok — uspokoił Sternus. — Na pewno stoją za drzwiami tej sali i czekają na sygnał. — Godna podziwu domyślność — gospodarz pokrył śmiechem zmieszanie. — Otrzymali już sygnał powrotu na posterunki. Wasi Zastępcy mogą spokojnie zasiąść do stołu. Za chwilę wniosą lekkie ł wzmacniające potrawy. — Co o tym sądzisz? — zapytał Vall Lucjusza. — Że gospodarz nigdy nie słyszał o Zastępcach — zabrzmiał głos koordynatora. — Oni nie zasiadają do stołu — powiedział komandor. —. Oni nie jedzą ani śniadań, ani obiadów, ani kolacji. Karmimy ich raz w miesiącu odpowiednią dawką elektryczności. — A, więc to nie ludzie! — zrozumiał gospodarz. — Nie sposób rozpoznać, nie dziwicie się mojej pomyłce. — Trochę dziwimy się — stwierdziła Klodia. — Cały świat wiedział, że skonstruowano stu Zastępców i że wezmą udział w eksperymentalnym rejsie pływającego miasta. Ponieważ gospodarz milczał, przemówił Asoki: — Doskonale rozumiemy konieczną ostrożność. Powiedziałeś: — «Byliśmy przekonani, że wszyscy zginęli». A kontakty telepatyczne z Klodią? — Nic nie wiem o kontaktach telepatycznych. — Załóżmy, że Rada Dwunastu postanowiła nie ujawniać rozmów z Klodią — mówił Sternus. — Z nieznanych przyczyn zachowali tajemnicę, jednak o Zastępcach powinieneś wiedzieć. Wiesz, co mi przyszło do skołatanej głowy, nie wiesz, bo nie posiadasz daru odgadywania myśli, otóż nie mamy pojęcia, co działo się na Ziemi w czasie naszej nieobecności. Kiedy zniknęła wyspa? — Przed dwoma lata, dokładnie, przed trzydziestoma miesiącami. — Według kalendarza i zegarów, z których korzystaliśmy, na Arce i na wyspie minęły trzy miesiące, ale to inna sprawa. Byliśmy przecież w innej przestrzeni i w innym czasie — Sternus położył dłoń na ramieniu Valla. — A może należałoby przeegzaminować gospodarzy tej prowincji, tych milczących starców i tego tak zwanego namiestnika? — Nie jestem namiestnikiem. Od dawna nie używamy takich tytułów. Odegraliśmy przed wami wyznaczone role. — Kim jesteś? — zapytał komandor. — Asystentem Barsina. — I nic nie wiesz o kontaktach telepatycznych? — Barsin współpracuje z wieloma asystentami. — Niech powie z iloma? — usłyszeli głos Lucjusza. — Na każdym kontynencie dziesięciu. — Słusznie, o czym myślisz Asoki? — W czasie naszej nieobecności Inne Istoty mogły opanować Ziemię. — Eskadra! — zawołała Klodia i wszyscy podnieśli głowy. — Sto trójkątów w wielkim trójkącie, tak, to pojazdy Barsina! — Miejmy nadzieję — wymruczał Stemus — miejmy nadzieję. Eskadra bezszelestnie przemknęła nad miastem, po czym zawróciła i znieruchomiała na wysokości trzech tysięcy metrów. Wtedy dwa pojazdy oderwały się od trójkąta, by po kilku minutach wylądować na placu, w pobliżu helikopterów. Gdy sześciu ludzi w skafandrach wkroczyło na taras, Klodia podbiegła do mężczyzny o rumianym, tryskającym zdrowiem obliczu. — Barsin! Tak, to autentyczny Barsin — mówiła witając się z przyjacielem. — Co za ulga! — Strach ma wielkie oczy — Barsin uścisnął dłonie Valla, Sternusa, Aldisa. Chwilę zawahał się przy profesorze Asoki. — Człowiek, któremu zawdzięczamy bardzo wiele — przedstawił komandor. — Serdecznie witam — Barsin rozpromienił się. — Zechciej wybaczyć, twarz nieznajoma. A my tutaj — rozejrzał się — ciągle nikomu nie dowierzamy. Zastępcy na pewno transmitują moje słowa do Lucjusza. Słyszysz mnie? — Słyszę i widzę — odparł koordynator. — Twój widok to najlepsza nagroda za cierpliwość. — Cierpliwie znosiliście egzaminy — domyślił się Barsin. — To zdolny asystent, ale skłonny do przesady. Czy mam przylecieć na Arkę, czy zjesz z nami śniadanie na tym tarasie? — Będę za kwadrans — odrzekł Lucjusz. — Odebraliśmy i woje sygnały radiowe — mówił | Barsin. Odstawiono już talerze, podając owoce i orzeźwiający nektar. — Poznałeś powód naszego milczenia. — Czy istotnie Ziemi grozi inwazja? — zapytał Lucjusz. — Odniosłem wrażenie, że to raczej Inne Planety oczekują naszej wizyty, a najbardziej Planeta Dzieci. — Świadomość niebezpieczeństwa Inwazji Kosmicznej wyrwała ludzi z letargu. Nastąpiło obudzenie, potem spory o najlepszą metodę obrony wreszcie — zjednoczenie wysiłków. Staliśmy się znowu odrobinę mądrzejsi. Wracacie z dalekiej podróży — zakończył Barsin. — Ilu pasażerów przywiozła Arka? — Trzydzieści tysięcy — odrzekł koordynator. Do wieczora opowiadano o wydarzeniach na Wyspie Wniebowstąpienia, o pozornej wędrówce szlakiem komety, o spotkaniach z Innymi Istotami. — Czy pozorna? — zastanawiał się Barsin. — Tak przypuszczamy — rzekł Lucjusz. — Żadnym zmianom nie uległa temperatura, mimo znacznej bliskości Słońca, bez zmian pozostało ciśnienie, grawitacja. Mencjusz widział na własne oczy podziemia wyspy. Oglądaliśmy obrazy utrwalone na kopule, na powierzchni kosmicznej kropli. — Kto je odtwarzał i w jakim celu? — Istoty Rozumne, które pragnęły nawiązać z nami kontakt. Wykorzystano zakłócenia wywołane przez kometę. Czy obserwatoria astronomiczne zanotowały wybuch Supernowej? — Tak, i mogło to być przyczyną wszystkiego. Nie wiem, może zdołamy odpowiedzieć na pytanie, czy bańka kosmiczna rzeczywiście oderwała się od Ziemi i przemieniona w gwiazdolot szybowała po Kosmosie, czy też oglądaliście film utrwalony i odtworzony na jej ścianach. W dniu, w którym odczuliście podziemny wstrząs, wyspa rzeczywiście zniknęła z powierzchni oceanu, lub została przeniesiona do innego, sąsiedniego świata. Powierzymy to zadanie Wieży Homeostatów, niech próbuje wyjaśnić tajemnice — zakończył Barsin. — Ludzie tęsknią za stałym lądem — przypomniał Lucjusz. — Za serdecznym powitaniem. No i musimy znaleźć miejsce dla bezdomnych wyspiarzy. — W tym mieście — odparł Barsin — wzniesiono nową dzielnicę, swobodnie pomieści trzydzieści tysięcy ludzi, klimat przyjemny, sąsiedzi życzliwi, nieprawda gospodarzu? Asystent Barsina w odpowiedzi podniósł mikrofon do ust i zawołał: — Powitajcie ludzi, którzy wrócili do Rodzinnego Domu! Trysnęły w niebo fontanny kolorowych rakiet. Wielotysięczny tłum wypełnił plac przed rezydencją asystenta Barsina.” — Napiszesz teraz powieść — powiedział Lucjusz do Aldisa. — Napisałem — odrzekł pisarz. — Pozostał jeszcze jeden, ostatni rozdział. — Nie podzielasz ogólnej radości? — dziwiła się Klodia. — Spójrz, ludzie tańczą na ulicach. — Myślę o tych — odparł Aldis — którzy czekają na przybycie Dorosłych Istot Rozumnych. — Rozpoczęliśmy już budowę gwiazdolotów — informował Barsin. — Wielka ekspedycja wyruszy za kilka lat w podróż, by nawiązać bezpośredni kontakt z Innym Układem Słonecznym. Będziemy budować mosty kosmiczne. To nasze najpilniejsze zadanie. Jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni. A ty — zwrócił się do Lucjusza — koordynuj po dawnemu działaniami Rady Dwunastu. Warto pomyśleć o odwiedzeniu kolonistów na Marsie, o wyprawie na księżyce Jowisza, o budowie statków kosmicznych, które umożliwią podróże po całej Mlecznej Drodze. — Fantazjujesz? — Wiemy, że najśmielsza fantazja może zostać urzeczywistniona, jeśli… — Jeśli? — Jeśli Kosmos zechce nam dopomóc. — Wierzę w Kosmos — powiedziała Klodia. — Jesteśmy przecież jego fragmentami. — Odzyskałem wreszcie apetyt — zwierzył się Sternus. — Nie mogę się nasycić. Jem, piję, biesiadując od kilku godzin, niczym starożytny Rzymianin i poczynam rozumieć przysłowie, że apetyt wzrasta w miarę jedzenia. Co podacie na kolację? BITWA W KOSMOSIE Aldis zamieszkał w domu wzniesionym na stolcach góry Emi Kussi, najwyższej w afrykańskim masywie Tibesti. Był to dar Rady Dwunastu a jednocześnie wyraz uznania i wdzięczności. Urządzeniem dwupiętrowego domu zajęli się przyjaciele pisarza: Lucjusz wyposażył parter, pracownię i bibliotekę, sypialnią i pokojami gościnnymi na pierwszym piętrze zajęła się Klodia, drugie piętro profesor Sternus przemienił w małe lecz dobrze wyposażone obserwatorium astronomiczne. Zadumany Aldis przechodząc z jednego pokoju do drugiego stąpał po kobiercach ofiarowanych przez profesora Asoki, deptał chińskie chmurki, arabeski, dżiny, palmety, cyprysy i medaliony hamadanów. Na ścianach rozwieszono kilimy, obrazy, osiemnastowieczne instrumenty murzyńskie: flety, gwizdawki, trąby z kości słoniowej, grzechotki, harfy, cytry, a także fajki Banyoro i Baambo. Były to prezenty generała Mencjusza, komandora Valla i Nivenów. Nad całym domem i nad spokojem gospodarza czuwał TER, najpraktyczniejszy prezent zespołu konsultacyjnego Wieży Homeostatów. Zastępca pisarza doskonale wywiązywał się ze swoich obowiązków, wzbudzając podziw zawsze wesołego kucharza i często zasmuconego ogrodnika. Przychodzili codziennie z niedalekiej osady odprowadzani przez czułe żony. Sterowały bezbłędnie swoimi małżonkami, decydując o ich humorach. Aldis całymi dniami pracował w bibliotece kończąc prace nad książką o Arce Noego. Któregoś dnia powiedział do TERa: — Niczego nie zdołałem przewidzieć. — A poprzednia powieść? — Była wstępem do drugiej. — Przepowiedziała katastrofę kosmiczną, spotkanie z planetoidą i wiele innych wydarzeń. — Owszem, tak. Mówiono nawet o moich kontaktach z Kosmosem. Gdy patrzysz w niebo, co widzisz? — Aldis nagle zmienił temat. — Gwiazdy, około sześciu tysięcy gwiazd. Tyle ogarnia wzrok. — Tysiące świateł. — Tak, gwiazdy to światło. — Światło–sygnał, który płynie ku Ziemi. — Sygnał? Nie rozumiem. — Inne Istoty Rozumne pragną nawiązać z nami kontakt, przekazując strumień informacji, których nie potrafimy rozszyfrować. Jedni powiadają, że Kosmos usiłuje do nas przemówić najbardziej zrozumiałym językiem i przyśpieszyć rozwój ludzkiego umysłu, drudzy są zdania, że Kosmos celowo ogranicza „ludzkie pole widzenia” i czyni wszystko, by człowiek przedwcześnie nie pojął sensu całości. — Kto ma rację? — Jedni i drudzy. — Czy to możliwe? — Często słyszałem: „Niemożliwe staje się możliwe.” — Czy zupełnie nie możemy zrozumieć Kosmosu? — Zdołano przetłumaczyć kilka sygnałów — odparł Aldis. — „Czekajcie! Bądźcie cierpliwi! Wyzwolić się z czasu — pierwsze zadanie.” Bagatela, kto wie, jak to uczynić. Słyszeliśmy również: „W Kosmosie toczy się bitwa, w której uczestniczymy”. Nic o tym nie wiem. Nie biorę udziału w żadnej bitwie. A może biorę nie zdając sobie z tego sprawy? Ładna historia! Gdy uderzam pięścią w stół, na czyją stronę przechylam szalę zwycięstwa? Gdy uzdrawiam chorego, która z wojujących stron wygrywa, a która przegrywa? Jaki wpływ na bieg kosmicznych wydarzeń ma życie miliardów ludzi? W jakim stopniu moje istnienie jest uzależnione od Kosmosu? Czy mój śmiech rozwesela Istoty Rozumne w innych układach słonecznych? — Dużo pytań, podam orzeźwiający nektar — zaproponował zaniepokojony TER — albo cokolwiek innego. — Podaj mi szklankę źródlanej wody. W pobliżu domu, o tam, między drzewami, płynie strumień. I sprawdź przy okazji, w którą stronę, ku morzu, czy w przeciwnym kierunku, pod górę? — Podobno już rozpoczęto budowę gwiazdolotów, które poszybują w Kosmos i dotrą do Innego Układu. — Podobno. — Człowiek wybierze się w najdalszą drogę. — Podejrzewam, że ONI są bardzo blisko. — Istotnie, słyszę kroki — oświadczył TER i wyszedł na balkon. Wrócił po minucie informując: — Profesor Sternus i profesor Asoki. Za chwilę będą tutaj. — Wybacz — przepraszał astronom. — Zakłócamy spokój twojej samotni. Zwiedzamy Rejon Pierwszy, wstąpiliśmy do przyjaciela… — Któremu pragniemy pokazać afrykańskie planetarium — dokończył Asoki. Największe i najwspanialsze w Układzie Słonecznym. — Afrykę powierzono astronomom, astrofizykom, astronautom, astrobiologom i kosmonautom — mówił Sternus. — Ten kontynent powinien zmienić nazwę na „Astroafryka”. Setki obserwatoriów astronomicznych, tysiące redioteleskopów, w miastach–laboratoriach pracują miliony naukowców. Z kosmodromów co kilkanaście minut startują rakiety–sondy, pojazdy międzyplanetarne. Stacje badawcze rozrzucone po całej Afryce utrzymują stałą łączność z księżycami Marsa, Jowisza, Saturna, Urana, Neptuna i sztucznymi satelitami krążącymi wokół Ziemi. Centrum saharyjskie i Wieża Homeostatów kierują tymi pracami. Stworzono supermózg sterujący super organizmem, który eksploruje Kosmos, usiłując zbliżyć Niebo do Ziemi. — Na bezpieczną odległość — powiedział Aldis. — Noc chłodna, pozwólcie, że włożę ciepły płaszcz. W moim wieku… Nie pozwolono mu dokończyć. — Lada dzień nawiążemy kontakt z Nieśmiertelnymi — mówił profesor Asoki. — Zdradzą nam swoje tajemnice, nauczą żyć wiecznie, a ty powiadasz: „Człowiek w moim wieku”. — Obawiam się — odparł pisarz — że nawet Nieśmiertelni nie zdołają zabezpieczyć swoich nieśmiertelnych nosów przed katarem. Wspomnieliście o planetarium. — Pojazd czeka przed domem — oświadczył nieoceniony TER. — Zabrałem termosy z gorącymi napojami. — Kamery umieszczone na stacjonarnych satelitach pokazują aktualny obraz północnej strony nieba — tłumaczył Sternus. — Teleskopy umożliwiają obserwacje planet Układu Słonecznego w wielokrotnym powiększeniu, zbliżając do waszych oczu gwiazdy i konstelacje. Siedząc, a właściwie leżąc w fotelu możecie zachwycać się Wszechświatem. „No więc zachwycam się, myślał Aldis. Wspaniałe planetarium. Jestem otoczony gwiazdami, cc za cudowne uczucie. Ustąpiły lęki i niepokoje, zniknęły wizje kataklizmów. Znajduję się w samym środku kosmicznego oceanu”. Gwiazdy w Pasie Oriona rozbłysnęły silniejszym światłem. — Eksplozje! Eksplozje! — krzyczał Sternus. — Niebywałe! Nieprawdopodobne! Patrzcie! Potrójny wybuch! Z trzech gwiazd powstała jedna. Przygasa, ciemnieje… Zniknęła! — A może Wielki Smok połknął trzy święte ogniska — odezwał się Asoki. — Ziemskie smoki zawsze żywiły się płomieniami, a potem zionęły ogniem, smoki niebieskie tworzą w ten sposób komety. — Bajki bajkami, a ja nie potrafię wytłumaczyć tego zdumiewającego zjawiska — ubolewał Sternus. — Pas Oriona przestał istnieć. — Jesteśmy świadkami bitwy kosmicznej — powiedział Aldis — gigantycznej walki światów. A wiecie, o co walczą? — Nie wiemy — przyznał strapiony Sternus. — Ale ty zapewne znasz odpowiedź. — Domyślam się: W Kosmosie toczy się bitwa o najpiękniejszą planetę we Wszechświecie, o Ziemię. — Kto wygra? — zapytał z uśmiechem Asoki. — Ci, którzy oczekują naszej pomocy. Jeśli im nie dopomożemy, poniosą klęskę. — Czy zdołamy im dopomóc? — Oczywiście. — I wiesz w jaki sposób? — WIEMY. — Ty, on, ja. — Wszyscy. — Wiemy, czy przeczuwamy? — Intuicja to być może wyższa funkcja rozumu. Ciągle jeszcze dyskutujemy o budowie ludzkiego mózgu, o jego rozwoju, o stopniu wykorzystania. Podziwiamy jednocześnie zdolność przewidywania u zwierząt. Przeczuwają one przyszłość na podstawie objawów niedostrzegalnych dla człowieka. Pszczoła powraca do ula o różnych porach dnia, orientując się według Słońca, którego ruch wyznacza drogę pszczelich wędrówek. — Posiedliśmy w pewnym stopniu trudną sztukę przewidywania — rzekł astronom. — Wiemy nie tylko, kiedy nastąpi zaćmienie księżyca, kiedy zgaśnie Słońce. — Wiemy też, że kiedyś opuścimy rodzinną planetę, wiemy doprawdy sporo o naszej przeszłości, a przeczuwamy jeszcze więcej. — Błysk Oriona rozbudził wyobraźnię — profesor Asoki złożył dłonie. — Wiemy bardzo wiele o naszych związkach z Kosmosem. I chociaż nie możemy jeszcze powiedzieć: „Nic, co dzieje się w Kosmosie, nie jest nam obce”, powiadamy: „Nic, co ludzkie, nie jest obce Kosmosowi”. — Cokolwiek dzieje się na tej planecie, nie może być obojętne dla innych światów — powiedział Aldis. — Chętnie wracam do Boskiej komedii Dantego. Wszystkie rzeczy widzialne, wszystkie rzeczy wyobrażalne ukazały się w jednym punkcie niepodzielnym w czasie i w przestrzeni, w jednym promieniu światła… Dante odczuwał absolutną harmonię z nieskończonymi, niewidzialnymi siłami niewyobrażalnego Wszechświata. Dalej fantazja moja nie nadąży, A już wtórzyła pragnieniu i woli Jak koło, które w parze z kołem krąży, Miłość, co wprawia w ruch słońce i gwiazdy. — Wybaczcie — prosił pisarz — że w tak skomplikowany sposób odpowiedziałem, jak możemy dopomóc tym, którzy toczą bitwę w Kosmosie. Znowu rozbłysły trzy gwiazdy konstelacji Oriona, a gdy wychodzili z planetarium, do astronoma podszedł młody, bardzo zażenowany człowiek. — Nasi technicy — mówił — nie opanowali jeszcze nowej aparatury. Posługiwanie się wieloma kamerami wymaga dużych umiejętności. Trzy obrazy gwiazd w Pasie Oriona nałożono jeden na drugi. Przestraszeni zasłonili obiektyw i Orion zniknął. Najmocniej przepraszamy za te zakłócenia. Asoki chichotał i chichotał rozśmieszając przyjaciół, aż wybuchnęli zdrowym i krzepiącym innych śmiechem. Bo mimo późnej pory, po alejach parku, otaczającego planetarium, spacerowało wielu entuzjastów nocnego nieba. Zadzierali głowy, pokazując sobie planety i gwiazdozbiory. Minął tydzień i Aldis powiedział do TERa: — Postanowiłem odwiedzić przyjaciół. Przygotuj pojazd. Jutro wyruszamy. Etap pierwszy: Europa. „Rozmawiałem dzisiaj z Klodią — notował Aldis w pamięci sekretarza. — Żona Lucjusza organizuje specjalne instytuty dla dzieci. Najwybitniejsi uczeni czuwają nad prawidłowym i wszechstronnym rozwojem małych, mądrych, utalentowanych i wrażliwych ludzi. W okresie ostatniego stulecia wiele dokonano w tej dziedzinie, lecz zdaniem Klodii ciągle jeszcze za mało. Gawędząc spacerowaliśmy po Molo Vecchio. Nigdy nie byłem w Genui, z tym większym zadowoleniem przyjąłem wiadomość, że Klodia to właśnie miasto wybrała na tymczasową siedzibę zespołu kierującego pracami instytutów. Zamieszkała w pałacu Doria– Tursi. — Nie zapomnę Planety Dzieci — powiedziała Klodia. — One często przypominają o swoim istnieniu. — Rozpoczęto już budowę eskadry gwiazdolotów — przypomniałem. — Sternus pokazał mi projekt rakiety promienistej. Fantastyczny, ale to jedna z tych fantazji, które wkrótce zostaną zrealizowane. Zapoznano mnie również z planem wykorzystania naturalnych satelitów planet Układu Słonecznego. Zmienimy ich orbity, przemieniając w statki kosmiczne dalekiego zasięgu. — Wierzę, że wkrótce odkryjemy prosty system stałej łączności z Istotami Rozumnymi w innych układach gwiezdnych — oświadczyła Klodia. — Tajemnica tego systemu tkwi w naszych mózgach, rozwiązanie znajduje się w ludzkich umysłach. Odnajdziemy na pewno klucz do tego szyfru. Podróże telepatyczne to początek drogi. Jutro wyjeżdżam do Werony, gdzie wezmę udział w spotkaniu neuro–anatomów. Była bardzo zajęta, zafascynowana życiem. — Powinieneś zwiedzić Europę — radziła. — Rejon Drugi to prawdziwy raj dla artystów, twórców. Bajeczne zabytki architektury, dzieła sztuki, biblioteki, koncerty, przedstawienia teatralne i baletowe. Wschód stał się strefą nauki. Tam pogłębiamy wiedzę, tu zachwycamy się pięknem stworzonym przez człowieka. Odwiedziłem Mencjusza w Rejonie Czwartym. Kontynent australijski spełnia rolę spichlerza tej części globu. Generał wypoczywa tutaj po trudach kosmicznej podróży. Poznałem jego żonę i cztery córki. Siedzieliśmy na werandzie rodzinnego domu. — Spokój, nareszcie spokój — Mencjusz zapalił fajkę. — Najchętniej patrzę przed siebie, na drzewa, na uprawne pola, na łany pszenicy. Nie podnoszę głowy, mam dosyć nieba, gwiazd, z ledwością toleruję księżyc. Widok uśmiechniętych kobiet wystarcza mi w zupełności. W Rejonie Piątym Olimpiada. Komandora wybrano przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego. Co u ciebie? — Wędruję — odparłem. — I dobrze. Nivenowie udali się w podróż dookoła świata. Też niespokojne dusze. — Arką? — Nie, nazwyczajniejszym jachtem. Przesłali pozdrowienia z Pacyfiku. Trochę im ciasno, no cóż, to nie pływające miasto, ale łódka z żaglem. Po tych wygodach odrobina prymitywu im nie zaszkodzi. — A Lucjusz? — Postanowił zwiedzić kolonię na Marsie. Ot, pojmujesz, taka międzyplanetarna inspekcja. Gadaliśmy do późnej nocy. Gdy zgasły światła w oknach domu Mencjusza, powędrowałem przed siebie, mając nadzieję, że zabłądzę. TER jednak czuwał. Teraz idzie za mną w odległości kilkunastu kroków. Słyszę szelest liści. Nie odważy się zakłócić mojej samotności. Z wyjątkową intensywnością odczuwam otaczającą mnie rzeczywistość, własne istnienie. Pod stopami czuję ziemię, dotykam palcami szorstkiej kory drzewa. Wsłuchuję się w swój nieco przyspieszony oddech. Po tamtej stronie drogi, za krzewami, rozległa płaszczyzna, pola, łąki, pastwiska. Nad nią różowe niebo, jak przed wschodem słońca. Pustka. Cisza. Trwam w samym centrum Wszechświata. Dookoła twarze ludzkie. Otacza mnie tłum Istot Rozumnych. Kosmos kipi życiem. — Zrozumiałeś? — słyszę znajomy głos. — Tak, naturalnie. Wszystko stało się zdumiewająco proste i zrozumiałe.” wrzesień 1977