14318
Szczegóły |
Tytuł |
14318 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14318 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14318 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14318 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Czesław Chruszczewski
DOM PRZY ULICY POLARNEJ
To był, proszę pana, bardzo nieprzyjemny wieczór. Ulice tonęły we mgle, nic, tylko mgła,
wie pan, jak to jest, końca własnego nosa nie widać, nie lubię mgły, jest niebezpieczna,
wywołuje depresje i Bóg wie, co jeszcze, ludzie giną w mgliste wieczory, giną w tajemniczy
sposób, spojrzał pan na zegarek, tak, oczywiście, będę się streszczał. Jestem na razie jedynym
lokatorem tego domu, wprowadziłem się pierwszy, mieszkania na pierwszym piętrze są
jeszcze wolne. Ja zająłem te dwa pokoje na parterze. Wczoraj było tu zimno, jak wszyscy
diabli, za oknami mgła, a tutaj przejmujący chłód, upłynie wiele czasu, zanim ściany nowego
domu rozgrzeją się, pomyślałem sobie, że odrobina czegoś mocniejszego dobrze mi zrobi, to
najlepsze lekarstwo na mgłę i zimno. Otworzyłem kredens i niemal w tym samym momencie
coś grzmotnęło nad moją głową. „Ho, ho — powiedziałem do siebie czyżby lokatorzy
wprowadzili się na pierwsze piętro. Trzeba to sprawdzić”. Na schodach było ciemno,
zapaliłem latarkę i z jej pomocą dotarłem do drzwi oznaczonych numerem czwartym. Przez
szparę przeglądało światło. Nie mam zwyczaju wtrącać się w nie swoje sprawy, lecz w tej
wyjątkowej sytuacji postąpiłem wbrew samemu sobie, mianowicie, zajrzałem przez dziurkę
od klucza. Najpierw dostrzegłem płomień świecy, a w chwilę później wystraszoną twarz
młodego człowieka. Tak, był bardzo przerażony i fakt ten dodał mi odwagi, zapukałem, za
drzwiami zabrzmiał drżący głos:
— Kto tam?
Otworzyłem drzwi, nie czekając na zaproszenie do wejścia. Młody człowiek cofnął się.
Trzymał w ręku świecę, zgasiłem elektryczną latarkę i powiedziałem:
— Usłyszałem łoskot, sam mieszkam w tym domu, nie sądziłem, że zastanę tutaj lokatora,
przepraszam. Kiedy pan wprowadził się?
— Nie wprowadziłem się tutaj.
— A zatem, jeśli wolno zapytać, co pan robi w tym pokoju?
— Sam doprawdy nie wiem — odrzekł rozglądając się po mieszkaniu. — Proszę mi
wybaczyć, nie mam pojęcia, jakim cudem znalazłem się w tym domu.
— Pańskie nazwisko?
— Romeo, Romeo Monteki — przedstawił się.
— Pan żartuje.
— Nie, nie żartuję. Tak rzeczywiście nazywam się… w tej chwili, gdy gram tę rolę.
— Romea Szekspira.
— Otóż to, Romea Szekspira.
— A więc pan jest aktorem?
— Tak, moje nazwisko Mabe, Grzegorz Mabe, z kim mam przyjemność prowadzić tę
niecodzienną rozmowę?
— Jakub Kyd — powiedziałem głośno, groźnie marszcząc brwi. — A zatem, panie Mabe,
co pan robi w tym pokoju?
— Przed kilkoma minutami znajdowałem się na scenie. — Młody człowiek podniósł
wyżej świecę, zobaczyłem wówczas białosrebrny kostium Romea.
— Nagle zgasły wszystkie światła, nie, źle mówię, prawie wszystkie, paliła się jedna,
jedyna świeca, umieszczona tuż przy rampie. Podniosłem ją i wówczas otoczył mnie obłok
białego dymu. „Pali się” — krzyknąłem przerażony. Minęło kilka sekund, dym zniknął,
stałem w tym pokoju, ktoś zapukał, ktoś otworzył gwałtownie drzwi i zobaczyłem pana.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Bo to niesłychanie dziwne wydarzenie.
— Zejdźmy do mojego mieszkania — zaproponowałem. — Poczęstuję pana
kieliszeczkiem koniaku, jestem przekonany, że wspólnymi siłami wyjaśnimy tajemnicę.
Młody człowiek odetchnął z ulgą.
— Pan bardzo uprzejmy — powiedział — chętnie wypiję kieliszek. Zmarzłem, a koniak
rozgrzewa.
— Dobry Boże — zawołał, zobaczywszy lampę elektryczną — cóż to za wspaniałe
oświetlenie!
— Lampa jak lampa, niechże pan siada, zaparzę kawę i za chwilę podam koniak.
Pan Mabe w kostiumie Romea był nad wyraz dziwnym gościem.
Zachowywał się niczym dziecko, które po raz pierwszy opuściło swój dziecinny pokój.
Wszystko go bawiło i zdumiewało. — Och, jakie to piękne! — wykrzykiwał. — Jakie
wspaniałe!
— Najzwyklejsza maszynka do parzenia kawy, najzwyklejsza lampa elektryczna,
radioaparat.
— Pierwszy raz w życiu widzę takie przedmioty — oświadczył.
— Dosyć tych żartów — zirytowałem się. — Żyjemy przecież w drugiej połowie
dwudziestego wieku.
— W którym wieku? Na Boga, co też pan mówi?
— W dwudziestym.
— Tym razem pan żartuje, to przecież wiek dziewiętnasty, rok 1870.
— Chciał pan powiedzieć — 1970.
— Nie, proszę pana, 1870.
— Ależ to absurd! — zawołałem. — Absurd! powiadam. — Położyłem na stole stertę
gazet, ze ściany zdjąłem kalendarz. — Niech pan spojrzy na te gazety, to dzienniki z
ubiegłego tygodnia, no, który rok?
— 1970 — wyszeptał. — Piątego listopada. Dzień i miesiąc zgadzają się, lecz rok. Ja
chyba oszalałem, to przecież niemożliwe. — Urodziłem się w 1845 roku, słyszy pan, od
dwóch lat występuję w teatrze Sandora.
Skrył twarz w dłoniach. Nad naszymi głowami dał się słyszeć łoskot, a potem krzyk
kobiety. Pobiegliśmy do tego pokoju na pierwszym piętrze. Na podłodze leżała dziewczyna w
białej sukni.
— To Krystyna! — oświadczył młody człowiek.
— Moja partnerka — tłumaczył — gra rolę Julii. Otworzyła oczy, przytomnieje.
— Uciekajmy! Teatr się pali! — krzyczała. — Ratuj mnie!
Z trudem zdołaliśmy ją uspokoić. Romeo sprowadził dziewczynę na parter, wypiła
szklankę wody i poczęła mówić.
— Stałam za kulisami, czekając na swoje wyjście. Nagle zobaczyłam smugę dymu i
płomienie, paliły się dekoracje, krzyknęłam i zemdlałam. Gdy otworzyłam oczy, pochylałeś
się nade mną. Jakim cudem znalazłam się w tym domu? Kim jest ten pan?
— To jest pan Kyd — wyjaśnił młody człowiek. — Znajdujemy się w jego mieszkaniu.
— Bardzo dziwne mieszkanie — stwierdziła z niepokojem. — Tyle tu światła, jak
wydostałeś się z płonącego teatru? Kto mnie uratował?
Pan Mabe wzruszył ramionami.
— Odpocznij, nie denerwuj się — prosił. — Potem porozmawiamy. Spróbuj zasnąć, sen
przywraca siły.
Tak, proszę pana, młody człowiek powiedział „sen przywraca siły” i Krystyna posłusznie
przymknęła powieki. Romeo, to znaczy Grzegorz, usiadł tuż przy swojej partnerce,
spoczywającej na tapczanie. Ja przysiadłem na krześle. Byłem zupełnie oszołomiony
pojawieniem się tych młodych aktorów. Krystyna występowała w roli Julii, oboje opowiadali
o pożarze teatru. Romeo i Julia, ach, Julia, nie jestem kobieciarzem, proszę pana, ale ta
dziewczyna oczarowała mnie, złociste włosy opadały na obnażone ramiona, przypomniałem
sobie bajkę o śpiącej królewnie, nie, skromne progi mego domu przekroczyła Julia. Czyżby to
był sen, lecz kto w moim wieku śni takie sny. Dźwięk dzwonów sprawił, że otworzyła oczy.
— To dzwony bazyliki Świętego Leonarda — powiedziałem.
— Biją na trwogę? — zapytała przerażona.
— Ależ nie, wydzwaniają jedenastą godzinę, niechże pani uspokoi się, nie ma
najmniejszego powodu do niepokoju.
— Czyżby? — aktor miał wątpliwości. Otworzył okno, wyjrzał na ulicę. — Mgła, nic nie
widać. W którym miejscu stoi ten dom?
— W sąsiedztwie Miejskiego Muzeum, przy ulicy Polarnej — odrzekłem. — W pogodny
dzień, tam, po prawej stronie widać wieże bazyliki, z lewej fragment Małego Kanału.
— Fantastyczne — zawołał Mabe. — Identyczny widok oglądaliśmy z okien naszego
teatru. Ten dom stoi dokładnie w tym samym miejscu, panie Kyd, co się stało z naszym
teatrem?
— Z którym?
— Z teatrem Sandora.
— Teatr Sandora, drogi panie, to bardzo stara historia, tak, był w naszym mieście taki
teatr, lecz spłonął doszczętnie przed stu laty.
— Piątego listopada 1870 roku.
— Być może, dokładnej daty nie pamiętam.
— Przed stu laty? — odezwała się Krystyna. O czym ten człowiek mówi? No, mówże
wreszcie, dlaczego milczysz?
— Bo to trudno zrozumieć — odparł młody człowiek. Po chwili wahania powiedział: —
Nasz teatr spłonął w 1870 roku, a teraz, zdaniem tego pana, jest rok 1970, zresztą pokazał mi
dzienniki.
— Nasz teatr spłonął przed stu laty… — wyszeptała Krystyna. — To znaczy, że
zginęliśmy wówczas w pożarze, a teraz…
Dziewczyna zbladła, pomyślałem, że znowu zemdleje, pobiegłem do kuchni, wydawało mi
się, że przeżywam koszmarny sen, na próżno usiłowałem wytłumaczyć sobie zachowanie tych
ludzi. Zginęli sto lat temu w czasie pożaru teatru? Pożar Teatru Sandora, tak, czytałem kiedyś
w Kronice Miasta o tym tragicznym wydarzeniu, w czasie pożaru zginęło kilku aktorów, a
dom, do którego wprowadziłem się, wybudowano na starym placu teatralnym. Przemyłem
twarz zimną wodą, to nie był, niestety, sen, usłyszałem stukanie w szybę, za oknem stał
człowiek w czarnym palcie, uchyliłem lufcik. Nieznajomy przyłożył palec do ust:
— Niech pan mówi szeptem, widziałem ich!
— Kogo?
— Romea i Julię. Muszę pana ostrzec, to mordercy!
— Mordercy? Co też pan mówi? Kogo zamordowali?
— Mnie.
— Pan oszalał!
— Nie, nie. Wiem, co mówię. Byłem suflerem w teatrze Sandora. Przed stu laty. Gdy na
scenie wybuchł pożar, siedziałem w suflerskiej budce. Błagałem o pomoc, o życie. Uciekli,
pozostawiając mnie na pastwę płomieni, lub raczej chcieli uciec. Dosięgła ich ręka
Opatrzności. Zanim wyzionąłem ducha, widziałem ich śmierć.
— Ależ panie…
— Fakt pozostaje faktem. To mordercy. Od stu lat uganiam się za nimi po Wszechświecie.
Dzisiaj, wreszcie dzisiaj wpadłem na trop. Uwaga! Ktoś nadchodzi.
Do kuchni wszedł Mabe.
— Wydawało mi się, że pan z kimś rozmawia. Zaprzeczyłem.
Podszedł do okna.
— Mgła nie ustępuje. Wie pan co, doszliśmy do przekonania, że jednak pan ma rację, od
czasu pożaru teatru Sandora minęło sto lat.
— Sto lat — powtórzyłem.
— Znajdujemy się, jak pan widzi, w bardzo kłopotliwym położeniu. Pan rozumie,
wróciliśmy na ten świat po upływie całego wieku. Jest to, bądź co bądź, niecodzienne
wydarzenie.
— Istotnie — przyznałem — jak najbardziej niecodzienne.
— Ale zupełnie zrozumiałe. Teatr Sandora stał w tym samym miejscu, w którym obecnie
wybudowano ten dom. Dzisiaj mamy 5 listopada. W tymże dniu, w roku 1870 zginęliśmy w
czasie pożaru. Miarodajne Siły, ze względów tylko sobie wiadomych, wytworzyły
analogiczną sytuację. Istnieje uzasadniona obawa, że nie poprzestaną tylko na naszej
materializacji.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— W płomieniach straciło życie wielu ludzi. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w tym
domu nastąpi materializacja zakrojona na szerszą skalę.
— Pan mnie przeraża.
— Dlatego uważam, że najsłuszniej postąpimy opuszczając natychmiast ten budynek i
wracając do siebie.
— To znaczy dokąd?
— Na tamten świat. Ponieważ jednak miasto uległo przebudowie, wdzięczni będziemy,
jeśli zechce pan być naszym przewodnikiem.
— Na tamten świat?
— Ależ nie, co za pomysł. Tylko do rogatek miasta.
Zegar kościelny wydzwonił kwadrans po jedenastej. Grzegorz wyszedł z kuchni, mówiąc
że idzie po Krystynę. Ogarnęła mnie panika. Postanowiłem wyskoczyć przez okno i uciec z
tego upiornego domu, zaledwie postawiłem nogę na parapecie, z mgły wyłonił się sufler.
— Co pan chce uczynić? Nie wolno zdradzać się przed czasem. Trzeba uśpić ich czujność.
Tym razem nie pozwolę im uciec. Pan ułatwi mi schwytanie tej pary.
— Nie, nie — zaprotestowałem. — To przekracza przecież ludzkie pojęcie.
— Tak, rzecz prosta, przekracza — zgodził się sufler. — Wspólnym wysiłkiem pokonamy
wszystkie przeszkody. Wyjdziecie razem na ulicę. W pobliżu Małego Kanału będę czekał w
karecie. Powie pan, że do rogatki daleko i warto skorzystać z powozu. Reszta należy do mnie.
— Czy ja również mam wejść do tej karety?
— Naturalnie. Niech pan uważa, słyszę kroki, znikam.
Sufler zniknął we mgle.
— Jesteśmy gotowi — oświadczył Mabe. — Czy przeprowadzi nas pan przez miasto. Tak,
widzę, że prośba nasza zostanie spełniona.
— Pan należy naprawdę do wyjątkowych ludzi — mówiła Krystyna. — Jakże jestem
wdzięczna.
Nie pozwolili mi dojść do słowa.
— Zaciągamy wobec pana dług wdzięczności. Mabe poklepał mnie po ramieniu. — Wielki
dług. Dziękujemy.
Skapitulowałem. Krystyna narzuciła na suknię moją starą kurtkę, Mabe włożył mój płaszcz
gabardynowy. Na ulicy nie było żywego ducha. Wkrótce z mgły wynurzyła się czarna kareta.
— Może karetą — zaproponowałem. — Szybciej wyjedziemy z miasta.
— Tak, szybciej i cieplej. — Mabe otworzył drzwiczki.
— Dokąd? — zapytał stangret.
— Za rogatki — krzyknął aktor i kareta ruszyła. Miałem nadzieję, że zapomną o mnie.
Nie, proszę pana, nie zapomnieli. Siedziałem w karecie i przysłuchiwałem się rozmowie
Romea i Julii.
— To dobrze, że pan Kyd nam towarzyszy rzekł Romeo.
— Bardzo dobrze — odparła Julia uśmiechając się do mnie. — Nie mogę wyzbyć się
uczucia niepokoju. Czy widziałeś tego człowieka na koźle?
— Nie, dlaczego pytasz?
— Głos, jego głos wydał mi się znajomy.
— Nonsens. Nasi znajomi nie żyją od stu lat.
— Prawda, zapomniałam.
— Uwaga, kareta staje, wysiadamy.
No cóż, i ja wysiadłem. Kareta zatrzymała się przed cmentarną bramą. Nieznajomy
zeskoczył z kozła.
— Dobry wieczór, panie Mabe — zawołał do zdumionego aktora. — Witam panią,
Krystyno.
— Dobry Boże, Emil! — wyszeptała. — Sufler z teatru Sandora.
— Nie zapomniała pani, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie — kpił. —
Pamiętacie pożar, trudno zapomnieć, przed stu laty straciłem życie, a moja śmierć obciąża
wasze sumienia.
— To nieporozumienie — zapewniał Mabe. Daję panu słowo honoru, musiałem ratować
nieprzytomną Krystynę. Jesteśmy niewinni.
Sufler nie słuchał.
— Najwyższy Trybunał orzeknie, czy ponosicie odpowiedzialność za moją śmierć.
Wysłano mnie z Tamtego Świata, otrzymałem rozkaz, aby was zabrać ze sobą. Chodźcie!
I wkroczyliśmy, proszę pana, na cmentarną aleję. Sufler szedł pierwszy, za nim Krystyna,
potem ja, orszak zamykał Mabe. Zatrzymaliśmy się przed wysokim grobowcem z białego
marmuru. Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem wydobyć słowa z krtani ściśniętej
strachem. Emil otworzył żelazne drzwiczki grobowca, wprowadził nas do środka i
powiedział:
— Rozpoczynam dematerializację.
— Co… co mamy robić? — zapytał Mabe.
— W jakim momencie straciliście życie?
— Scena przedstawiała cmentarz z grobowcem Kapuletów. Wybuch pożaru nastąpił w
chwilę po moim pojedynku z Parysem. Ułożyłem go w grobowcu obok Julii i wtedy
dostrzegłem smugi dymu.
— Akt piąty, scena trzecia — przypomniał sufler.
— Wrócimy do tego momentu. Julia położy się na katafalku. Parys, hm, nie mamy Parysa.
— Może pan Kyd wystąpi w tej roli — zaproponował Mabe.
— Ja? Co znowu — przeraziłem się. — Nie, nie, dajcie mi spokój.
— To bardzo nieładnie z pańskiej strony. Bez Parysa nie mogę z dostateczną dokładnością
odtworzyć momentu śmierci tych dwojga…
— Ja nie chcę! Nie chcę!!! — krzyczałem, tracąc panowanie nad nerwami. — Nie chcę!
— Niech pan nie odmawia — prosiła Julia. Romeo przebije pana szpadą.
— Puśćcie mnie! Puśćcie mnie!
— Cicho do diabła! — Sufler pogroził mi pięścią.
— To cmentarz, mój panie. Nie wolno zakłócać spokoju jego mieszkańców. Spróbujemy
bez Parysa. Oto pani miejsce, Krystyno.
Rzuciłem się do ucieczki. Przerażenie moje dosięgło szczytu. Wzywając pomocy, biegłem
w stronę bramy. Ktoś mnie gonił. Słyszałem tupot nóg i przyśpieszony oddech.
— Stać! Stać! Ani kroku dalej! Dlaczego pan ucieka? — wołał sufler.
— Dosyć! Mam dosyć tego wszystkiego!
— Niech pan się uspokoi. Oni już odeszli. Odwiozę pana do domu i pójdę ich śladem.
Teraz nie zdołają już umknąć. Specjalna straż doprowadzi ich do miejsca przeznaczenia. Panu
zimno, szczęka pan zębami, nieprzyjemnie słuchać.
— Przepraszam.
— Mam przy sobie doskonały rum. Wypije pan kubeczek. A potem odwiozę pana do
domu.
Opróżniłem trzy kubki. Rum rzeczywiście był wyśmienity.
— Kim pan jest? Proszę mi wreszcie wytłumaczyć, co to wszystko znaczy?
— Kim jestem? — Sufler roześmiał się. — Słyszy pan ten śpiew wiatru?
— Słyszę.
— Widzi pan te pasma mgły unoszące się nad grobami?
— Widzę.
— Dzisiejszej nocy wiatr wydobył z samego dna otchłani biały obłok i pokrył nim całe
miasto. Pan drży? Oto jeszcze jedna porcja rumu. Wracamy na ulicę Polarną. Podziękuję panu
za pomoc i zdematerializuję się.
W karecie, sam doprawdy nie wiem, kiedy zasnąłem. Był to ciężki, przykry sen, podobny
raczej do maligny. Otaczały mnie zewsząd bezkształtne cienie. Pastwiły się nade mną
piekielne moce. Walczyłem z nimi, na próżno usiłując wyzwolić się z upiornych uścisków.
Wreszcie majaczenia ustąpiły. Obudził mnie monotonny stukot kół i silny ból głowy.
Otworzyłem oczy. Proszę wyobrazić sobie moje zdumienie, gdy przekonałem się, że siedzę
na wygodnej kanapie w pociągu, który pędził po szynach z zawrotną szybkością. Jakim
cudem znalazłem się tutaj? Jakim cudem?
Do przedziału wszedł konduktor.
— Bilety proszę.
— Bilety? Jakie bilety?
— Bilety do kontroli.
— Doprawdy zupełnie tego nie rozumiem. Kiedy tu wszedłem? Na której stacji?
— Rozpocząłem służbę o pierwszej w nocy. Gdy zajrzałem do tego przedziału, spał pan w
najlepsze. Wieczór był zimny, paskudna mgła. Zajrzało się trochę do buteleczki, ot, co.
Proszę bilet.
— Bilet, ja nie mam biletu, ja…
— Jak to pan nie ma!? A co to wystaje z kieszeni w kamizelce?
— Rzeczywiście bilet. Przedziwna historia. Istotnie mam bilet. Zaraz, zaraz, do jakiej
stacji?
— Atti. Za pięć minut wysiada pan.
— Atti? Miasteczko w pobliżu granicy? Niebywałe. Powiada pan, że za pięć minut
wysiadam. No to wysiądę, ale w dalszym ciągu nie mogę pojąć, kto i kiedy wsadził mnie do
tego pociągu.
Atti, proszę pana, to zapadła dziura. Wysiadłem na opustoszałej stacyjce. W ostatniej
chwili konduktor wyrzucił na peron wielką, ciężką walizę, krzycząc: „Panie! Walizka!
Zapomniał pan zabrać walizkę.” Pociąg odjechał. Zostałem na peronie sam. A ta walizka,
proszę pana, przysięgam! ta walizka nie była moją własnością. Z wielkim trudem dowlokłem
ją do budynku stacyjnego. Zegar wskazywał trzecią w nocy. Zastukałem w okienko, nad
którym wisiała tabliczka „dyżurny ruchu”.
— Kasę otwieramy dopiero o czwartej — poinformował mnie urzędnik. — Najbliższy
pociąg piąta dwadzieścia trzy.
— Piąta dwadzieścia trzy. A jak mógłbym dostać się do miasta?
— Do miasta? Ma pan bagaże?
— Jeden ciężki kufer, ale…
Zaterkotał telefon. Dyżurny podniósł słuchawkę.
— Tak, słucham. Co takiego? Co pan mówi?… Nie… to znaczy tak… tak, tak. Właśnie w
tej chwili… jakby to powiedzieć. Tak jest. Tak. Nie mogę… Właśnie… Rozumie pan… to
jest… O Boże!
Odłożył słuchawkę i wlepił we mnie oczy. — Nawet w nocy nie dają panu spokoju —
powiedziałem ze szczerym współczuciem.
— A niech to diabli!
— Jakiś wypadek?
— Jakby to powiedzieć. Wypadek, nie wypadek. A zresztą, co to pana obchodzi, służbowa
sprawa.
— Bardzo przepraszam. Nie chciałem pana urazić, czy z dworca daleko do miasta?
— Cztery kilometry. Taksówki o tej porze nie dostanie pan za żadne skarby. Radziłbym
zaczekać.
— Dziękuję bardzo. Niech pan sobie nie przeszkadza.
— Nie przeszkadzam sobie. Kto by to pomyślał.
— O czym pan mówi?
— O niczym.
— Dlaczego pan tak na mnie patrzy?
— Patrzę, bo patrzę. Hej! Mój panie! Dokąd to? — zawołał, widząc że zmierzam ku
wyjściu.
— Zapomniałem o tej nieszczęsnej walizce.
— Nie, nie, niech pan nie wychodzi. Zaraz przyniosę walizkę. Ręce przy sobie! Niech pan
nie zbliża się do mnie!
— Ależ człowieku, co to ma znaczyć?
— Stać! Stać! — wrzeszczał. — Ani kroku dalej! — wyszarpnął z kieszeni rewolwer.
— Pan, pan zwariował.
— Z takimi jak pan nie wolno robić ceregieli. Siadać! Tam, w kącie przy piecu.
Dyżurny ruchu, choć uzbrojony, dygotał cały. Na kredowo białej twarzy świeciły kropelki
potu. Bez wątpienia był bardziej ode mnie przerażony. Usiadłem na krześle. Wtedy odetchnął
głębiej i powiedział:
— Niech pan nie próbuje uciekać.
— Nie mam najmniejszego zamiaru.
— Wysoki, szczupły, rude włosy. Zgadza się.
— Co się zgadza?
— Rysopis.
Piętnaście minut później przyjechał policyjny samochód. Zostałem, proszę pana, poddany
skrupulatnej rewizji. Później otworzyli walizę. Zobaczyłem wówczas dziwny przyrząd,
złożony ze stalowych sztabek. Usiłowałem wytłumaczyć, że to nie moja własność, nie
pozwolono mi jednak przyjść do słowa. Jeden z tych ludzi ujął mnie pod ramię, mówiąc:
„Wsiądzie pan z nami do auta. Wracamy do domu przy ulicy Polarnej”.
Samochód zatrzymał się tuż przy bramie. Ulicę Polarną wypełnił gwarny tłum.
Pomyślałem sobie, masowa materializacja tych, którzy zginęli przed stu laty w czasie pożaru
teatru Sandora. Tak, byłem u kresu sił. Zatraciłem zupełnie poczucie rzeczywistości. W
głowie huczało. Serce waliło w piersiach jak oszalałe. Wprowadzono mnie do mojego
mieszkania. Zastałem tutaj pana, panie sędzio śledczy. To wszystko, co miałem do
powiedzenia na temat dzisiejszej nocy.
— Czy mógłby pan udowodnić, że ta fantastyczna historia polega na prawdzie?
— Udowodnić? Ja chciałbym tylko zrozumieć. Ja muszę zrozumieć. I dowiedzieć się,
dlaczego zostałem aresztowany?
Do pokoju wmaszerował sierżant policji.
— Panie sędzio, ważna i pilna wiadomość — zameldował. — W pobliżu Sliwen, na
autostradzie, samochód osobowy wpadł na ciężarowy wóz. Wśród rannych znajduje się
kobieta, która pragnie natychmiast złożyć zeznanie w wiadomej sprawie.
— No cóż, pojedziemy na miejsce wypadku, a pana, panie Kyd, zabierzemy ze sobą.
— Gdzie są ranni?
— W tej gospodzie, panie sędzio — informowała pielęgniarka. Za chwilę zostaną
przewiezieni do szpitala.
— A ta kobieta?
— Leży w pokoju właściciela gospody. Doktor Janis zakłada właśnie opatrunek. Panowie
pozwolą za mną.
A oto stenogram udostępniony autorowi przez sędziego:
Sędzia Dzień dobry pani.
Kyd Dobry Boże. Toż to Krystyna! Julia!
Krystyna (słabym głosem) Pan Kyd. To dobrze, bardzo dobrze.
Kyd Więc pani istnieje w rzeczywistości. Pani żyje? Krystyna Panie sędzio, pragnę złożyć
zeznanie.
Sędzia Nie jestem pewien, czy stan pani zdrowia pozwala…
Krystyna Właśnie dlatego musicie mnie wysłuchać.
Sędzia Zatem, proszę mówić.
Krystyna Przed kilkoma tygodniami dowiedziałam się od Grzegorza, że Emil, to znaczy
sufler, planuje włamanie do muzeum, gdzie znajdowały się insygnia królewskie z XII
wieku. Złote berła i jabłka wysadzane klejnotami. Ponieważ drzwi i okna były solidnie
zabezpieczone, Emil postanowił przedostać się do muzeum z sąsiedniego budynku.
Sędzia Z domu przy ulicy Polarnej?
Krystyna Tak, północna ściana budynku przylega do ściany sali, w której umieszczono
skarby. Emil powiedział, że ma specjalny aparat, który roztapia zaprawę, łączącą cegły i
przy jego pomocy można prawie bezszelestnie wyciąć otwór w murze. Obliczyliśmy, że
przejście trzeba sforsować z mieszkania na parterze.
Sędzia Z mieszkania pana Kyda?
Krystyna W tym czasie w domu na ulicy Polarnej nikt jeszcze nie mieszkał. Pan Kyd
wprowadził się później. To zmusiło nas do zmiany planu. Emil dowiedział się, że pan Kyd
pisze artykuły o duchach, o spirytyzmie, że bardzo poważnie traktuje te historyjki.
Kyd Dobry Boże.
Krystyna A Grzegorz uzyskał informacje, że ten nowy dom stoi dokładnie w tym samym
miejscu, gdzie przed stu laty spłonął teatr Sandora.
Sędzia I te informacje nasunęły pomysł.
Krystyna Tak. Emil był rzeczywiście kiedyś suflerem. On wymyślił tę historię z upiorami i
bardzo starannie przygotował nas do roli aktorów–duchów. Mieliśmy w ten sposób pozbyć
się lokatora i opanować mieszkanie.
Sędzia I skierować ślady śledztwa na fałszywe tory.
Krystyna Emil powiedział, że pan Kyd będzie kozłem ofiarnym. Po tej historii na
cmentarzu Emil poczęstował pana Kyda rumem, który zawierał narkotyk. Pan Kyd zasnął
w drodze do domu. Potem Emil i Grzegorz wycięli w murze otwór, przedostali się do
muzeum i opróżnili gabloty. Pojechaliśmy na dworzec. Pociąg stał na bocznicy. Nikt nie
widział, jak wnosili pana Kyda do przedziału. Do kieszeni wsadzili mu bilet do Atti,
miasteczka w pobliżu granicy.
Sędzia Chodziło o stworzenie wrażenia, że pan Kyd po dokonaniu przestępstwa ucieka?
Krystyna Tak. Na półce położyli walizkę z tym przyrządem do kruszenia muru. Emil
powiedział, że przede wszystkim będą szukać właściciela mieszkania i złapią go na pewno,
skoro tylko wyjdzie z pociągu. Znajdą przy nim walizkę. Gdy opowie fantastyczną historię
o duchach — nie uwierzą mu. Będą przekonani, że kłamie…
Sędzia Tak też było. Nie wiem, czy pan Kyd zdołałby sam udowodnić swoją niewinność.
Krystyna Pociąg odjechał. O świcie wyjechaliśmy z miasta, uwożąc ze sobą przedmioty
zabrane z muzeum. Samochód prowadził Emil. Mgła znowu zgęstniała. W pobliżu Sliwen,
koło tej gospody, wpadliśmy na ciężarowy wóz. To chyba wszystko, panie sędzio.
Sędzia Pani przyznanie się do winy złagodzi niewątpliwe karę.
Krystyna Karę, jaką karę?… Przecież ja… przecież ja… muszę odejść… Tym razem
naprawdę… na tamten świat.
Sędzia Co też pani mówi?
Krystyna Doktor mówił, drzwi były uchylone… że… że… stan bardzo ciężki, prawie
beznadziejny.
Doktor Co takiego? Ależ proszę pani, ja mówiłem o szoferze ciężarowego samochodu.
Pani najdalej za tydzień wyjdzie ze szpitala.
Krystyna Byłam pewna, że muszę umrzeć. A co z nimi, z Emilem, Grzegorzem?
Doktor Pokiereszowani solidnie, ale wyjdą z tego.
Sędzia (półgłosem) Prosto do więzienia.
Kyd (szeptem) A ona? Co z nią? Czy również?
Sędzia (półgłosem) Również. No co, panie Kyd, sądzę, że ta przygoda wyleczyła pana z
wiary w nadprzyrodzone zjawy.
Kyd Wprost przeciwnie, wprost przeciwnie.
Sędzia Jakże to? Nie rozumiem?
Kyd Musi pan przyznać, panie sędzio, że ta dziewczyna to jednak naprawdę nieziemskie
zjawisko.
Oficjalna relacja nie wyczerpała wszakże tematu. Pan Kyd wrócił do domu przy ulicy
Polarnej. Minął rok, piątego listopada usłyszał delikatne pukanie. Powiedział:
— Drzwi otwarte, proszę wejść.
Do pokoju weszli: Romeo, Julia i Emil.
— Proszę nam wybaczyć — przemówiła Julia że znowu niepokoimy pana. W każdą
rocznicę pożaru teatru Sandora będziemy panu składać wizytę. To nie nasza wina, spełniamy
jedynie polecenia Czynników Nadrzędnych. Włamanie do muzeum to pretekst, który w
logiczny sposób wytłumaczył pierwszą materializację. Opowiedzieliśmy o pańskim
zainteresowaniu Innym Wymiarem, nasi Mocodawcy pozdrawiają pana i proszą o pomoc w
budowie pomostu między Tym a Tamtym Światem.