14285
Szczegóły |
Tytuł |
14285 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14285 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14285 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14285 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
„Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału,
lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom,
przeciw władcom świata tych ciemności,
przeciw pierwiastkom duchowym zła
na wyżynach niebieskich.”
Listwo Efezjan 6,12
Frank E. Peretti
WŁADCY CIEMNOŚCI
przekład: Aleksandra Czwojdrak
„This Prezent Darkness” by Frank Peretti
Barbarze Jean, żonie i przyjaciółce, która kochała i czekała
Rozdział l
Pewnej niedzielnej, księżycowej nocy na autostradzie 27, tuż koło niewielkiego
miasteczka uniwersyteckiego Ashton, pojawiły się dwie postacie w roboczych ubraniach:
wysokie, ponad dwumetrowe, muskularne, o doskonałych proporcjach: jedna - o ostrych
rysach i ciemnych włosach, druga - jasnowłosa, emanująca siłą. Z odległości jakichś ośmiuset
metrów spoglądały w kierunku miasta, wsłuchując się w zgiełk wesołości napływający ze
sklepików, ulic i alei. Aż w końcu ruszyły w tamtym kierunku.
Festiwal Letni w Ashton osiągnął właśnie moment kulminacyjny. Jak co roku o tej
porze, miasto było pełne rozwiązłości i chaosu, jak gdyby próbowało powiedzieć: „Wróćcie
tu znów” lub „Było miło z wami” pod adresem tych ośmiuset czy więcej studentów Whitmore
College, dla których właśnie rozpoczynał się okres długo oczekiwanej przerwy w zajęciach.
Większość spakuje rzeczy i rozjedzie się do domów, ale na razie każdy pozostał tu na tyle
długo, by móc nacieszyć się różnymi festynami, ulicznymi dyskotekami, karuzelami,
fotoplastykonami i masą innych atrakcji, w których można było mniej lub bardziej legalnie
brać udział. Nastał okres szaleństwa, w czasie którego łatwo można się upić, równie łatwo
zajść w ciążę, zostać pobitym, oszukanym, złapać jakąś chorobę - a wszystko w ciągu tylko
jednej nocy.
Pewien właściciel z widocznie rozwiniętym poczuciem lokalnego patriotyzmu,
udostępnił wędrownej trupie spory kawałek swojej parceli w samym centrum miasta, aby
mogła rozstawić swoje wesołe miasteczko: karuzele, rozmaite namioty i przenośne toalety.
Karuzele i kolejki najładniej prezentowały się w ciemności: połyskujący rdzawymi
odcieniami, kolorowo oświetlony „diabelski młyn”, wprawiany był w ruch przez stojące
opodal obnażone silniki traktorów, konkurujące z rozdygotaną świąteczną muzyką. Owej
ciepłej, letniej nocy przelewające się z miejsca na miejsce, oblepione cukrową watą tłumy
chciały się tylko bawić, bawić i nic więcej. „Diabelski młyn” obrócił się powoli i na chwilę
się zatrzymał, wpuszczając następną partię osób. Przekręcił się znów kawałek, by wypuścić
poprzednią turę. Potem rozpędził się i wykonał kilka pełnych obrotów, dając pasażerom
rozrywkę, za którą zapłacili. Karuzela wirowała w jaskrawym, barwnym świetle. Konie, z
których odpadała już farba, częściowo pozbawione kończyn, cwałowały w kółko, w rytm
nagranej melodii organów parowych. Goście lunaparku rzucali piłkami do koszy, monetami
do popielniczek, strzałkami w balony i pieniędzmi na wiatr na zaludnionej, zapełnionej
centralnej alei, gdzie straganiarze recytowali do znudzenia swoje „Popróbuj pan szczęścia”.
Przybysze stanęli pośród zgiełku, wysocy i milczący, dziwiąc się, w jaki sposób
miasteczko liczące dwanaście tysięcy osób, wliczając w to studentów college’u, mogło
zrodzić tak wielkie tłumy. Na ulice wylegli spokojni zwykle ludzie, sprowokowani przez
szukających rozrywki przybyszów z innych miast. Zapełniły się do ostatka ulice, knajpy,
sklepy, aleje, parkingi. Można było pozwolić sobie na wszystko, tłum nie zwracał uwagi na
łamiących prawo. Policja miała pełne ręce roboty: każdy awanturnik, wandal, pijak czy
prostytutka w kajdankach był sygnałem, że jeszcze z tuzin podobnych jest na wolności i
buszuje w mieście. Tej ostatniej nocy festiwal osiągnął apogeum. Przypominał ogromną
burzę, której nie dało się zapobiec. Można było jedynie czekać, aż minie, a potem tylko
próbować doprowadzić wszystko jakoś do porządku.
Dwóch przybyszów powoli torowało sobie drogę przez zatłoczony lunapark.
Przysłuchiwali się rozmowom i obserwowali, co się dzieje. Byli ciekawi tego miasta, nie
śpieszyli się więc, patrząc to tu, to tam, na lewo i na prawo, przed siebie i za siebie. Stłoczone
rzesze przepływały obok nich, przewijały się z jednej strony ulicy na drugą, jakby w
nieprzeniknionym, nigdy nie kończącym się potoku. Dwie wysokie postacie wciąż
przyglądały się tłumowi. Kogoś szukały.
- Tam! - powiedział ciemnowłosy.
Spostrzegli ją obaj. Była młoda, bardzo ładna, lecz najwyraźniej czuła się niepewnie.
Rozglądała się naokoło, ściskając w dłoniach aparat fotograficzny. Na jej twarzy było widać
determinację.
Pośpieszyli poprzez tłum i stanęli obok niej, ale nie zauważyła ich.
- Wiesz - powiedział ciemnowłosy do dziewczyny - mogłabyś spróbować popatrzeć
tam - i po tych słowach położył dłoń na jej ramieniu, poprowadził ją w kierunku jednego z
namiotów znajdujących się na centralnej alejce. Weszła na trawnik zaśmiecony papierkami po
cukierkach i skierowała kroki w stronę namiotu, gdzie paru nastolatków zachęcało się
nawzajem do rzucania strzałkami w balony. Nie było to dla niej interesujące. Wtem... Jej
uwagę przykuły jakieś cienie poruszające się ukradkiem poza namiotem. Trzymając aparat w
pogotowiu, zbliżyła się po cichu, ostrożnie, a potem szybko przystawiła go do oka. Błysk
flesza oświetlił drzewa poza namiotem. Postacie rozbiegły się spłoszone.
***
Poruszali się płynnie, pewnie, mijając centralną część miasta żwawym krokiem.
Zmierzali do miejsca położonego o milę dalej, idąc w prawo ulicą Topolową, a potem gdzieś
z pół mili w górę, na Wzgórze Morgana. Minęła tylko krótka chwila, gdy już stanęli na
miniaturowym parkingu przed jakimś białym kościółkiem. Trawnik wokół był starannie
przystrzyżony, a tablica informacyjna gustownie wykonana. Na samej jej górze widniała
nazwa: „Kościół Lokalny w Ashton”, a obok umieszczono napis: „Henry L. Busche, pastor”
wymalowany pośpiesznie na jakimś innym nazwisku.
Spojrzeli za siebie. Z wysokiego wzgórza można było objąć wzrokiem całe
miasto. Na zachodzie mienił się kolorowymi światłami lunapark. Gmachy Whitmore
College na wschodzie wyglądały dostojnie i majestatycznie. Wzdłuż autostrady,
przechodzącej przez miasto pod nazwą ulicy Głównej, znajdowały się małe biura, odpowiedni
do rozmiarów miasteczka dom handlowy Sears, parę stacji benzynowych, sklep z artykułami
żelaznymi True Yalue, siedziba lokalnej gazety, kilka małych rodzinnych przedsiębiorstw.
Typowo amerykańskie miasteczko: małe, niewinne, nieszkodliwe, dobre tło dla każdego
obrazu Normana Rockwella.
Dwaj przybysze nie patrzyli wyłącznie oczami. Nawet w tak dogodnym punkcie
obserwacyjnym prawdziwe jądro Ashton nie przestawało atakować ich ducha i umysłu.
Wyczuwali je jako narastający, niespokojny, silny, dogłębnie przemyślany i celowy... bardzo
szczególny rodzaj zła.
Często podczas kolejnych misji każdy z nich zadawał pytania, badał, próbował.
Nierzadko na tym właśnie polegało ich zadanie, Teraz także wahali się i zastanawiali:
dlaczego są akurat tutaj?
Trwało to jednak tylko chwilę. Być może stało się to za sprawą ich wyostrzonej
wrażliwości, instynktu, czy też słabego, a jednak rozpoznawalnego bodźca. Wystarczyło to,
by obaj zniknęli w jednej chwili za węgłem kościoła, niemal stapiając się z karbowaną ścianą,
prawie niezauważalni w ciemności. Nie odzywali się, ale z uwagą wpatrywali w coś, co
nadchodziło.
Nocna sceneria spokojnej ulicy była collage’em przejrzystej niebieskości blasku
księżyca i niezgłębionych cieni. Jeden z cieni zachowywał się odmiennie, nie poruszał się
wraz z wiatrem, jak cienie drzew, ani też nie stał nieruchomo, jak cienie budynków. Pełzł,
drgał, sunął wzdłuż ulicy w kierunku kościoła, a wszelkie światło, na jakie natknął się po
drodze, wydawało się wsiąkać w jego czerń, niczym w szczelinę, która nagle pojawiła się w
przestrzeni. Cień ten miał kształt żywej istoty, jakby zwierzęcia, a gdy przybliżył się do
kościoła, można było usłyszeć różne dźwięki: skrobanie pazurów o ziemię, cichy szelest
wiatru w błoniastych skrzydłach unoszących się nad ramionami stworzenia.
Miało ono ramiona i tylne łapy a wydawało się poruszać bez ich pomocy. Przesunęło
się w poprzek jezdni i wspięło na schodki u wejścia do kościoła. W złośliwych wyłupiastych
ślepiach odbijała się czysto niebieska światłość księżyca, nabierająca specyficznego
żółtawego odcienia. Guzowata głowa wyrastała spośród przygarbionych ramion, a wstęgi
wydychanych przezeń czerwonawych zjełczałych oparów wiły się wśród mozolnych syczeń
między rzędami wyszczerbionych kłów. Śmiało się. czy też pokasływało - bo charczenie
wychodzące z głębi gardzieli można było wziąć za jedno lub za drugie. Pełzający kształt
podniósł się nagle, stanął na dwóch łapach i powiódł wzrokiem po okolicy. Czarne pierzaste
szczęki ściągnęły się w formę szkaradnie wykrzywionej maski. Zbliżył się do drzwi
frontowych. Czarna dłoń przeszła przez nie, niczym włócznia poprzez ciecz. Cielsko
pokuśtykało nieco w przód i częściowo przedarło się przez drzwi.
Wtem, jakby potężnie uderzone, zwaliło się do tyłu i stoczyło po schodach w
oszalałych koziołkach, ciągnąc za sobą korkociąg rozżarzonych czerwonawych oparów.
Krzycząc przeraźliwie z gniewu i wściekłości podniosło się z chodnika i utkwiło
wzrok w dziwnych drzwiach, których nie dało się przejść. Błony na grzbiecie zaczęły
falować, przetaczając między sobą wielkie masy powietrza. Wydając ogłuszający ryk,
poszybowało w stronę drzwi, przeleciało przez nie do przedsionka i wpadło prosto w obłok
białego gorącego światła.
Cielsko ryknęło przeraźliwie i zakryło ślepia. Za chwilę poczuło, że chwyta je niczym
imadło jakaś ogromna, mocarna dłoń. W sekundę później szybowało w przestrzeni jak
szmaciana kukła, znowu wyrzucona nieznaną siłą.
Skrzydła zafurgotały we mgle, stworzenie zanurkowało w ostrym skręcie, wracając w
kierunku tych samych drzwi. Nozdrza sapały wściekle wstęgami czerwonawego dymu,
szpony były obnażone i gotowe do ataku, z gardzieli dobywała się przeraźliwie upiorna
syrena ryku. Niby strzała przez swój cel, niby kula poprzez tarczę, przedarło się przez drzwi...
I natychmiast poczuło, że coś rozrywa jego wnętrzności.
Eksplozja odurzających oparów, ostatni krzyk, tłuczenie o powietrze więdnących
ramion i łap. I nie zostało już nic, prócz słabnącego odoru siarki i owych dwóch przybyszów,
którzy nagle pojawili się w kościele.
Potężny blondyn umieścił w pochwie połyskujący miecz. Otaczające go białe światło
znikło.
- Duch niepokoju? - zapytał.
- Albo zwątpienia... Albo strachu... Kto wie? -1 to jeszcze jeden z tych mniejszych?
- Nigdy nie widziałem mniejszego.
- To prawda. Jak myślisz, ile ich jeszcze jest?
- Więcej, o wiele więcej niż nas. Są wszędzie. I nigdy nie śpią.
- Wiem - westchnął potężny. - Ale co tu robią? Przecież nigdy jeszcze nie widzieliśmy
takiej koncentracji sił. Przynajmniej nie tutaj.
- Jestem pewien, że wkrótce poznamy powód - poprzez drzwi przedsionka spojrzał do
wnętrza. - Przyjrzyjmy się teraz mężowi Bożemu.
Ruszyli spod drzwi poprzez mały przedsionek. Tablica ogłoszeń na ścianie
informowała o zbiórce żywności dla niezamożnych rodzin, zamieszczone było kilka próśb o
pilnowanie dzieci i jedna o modlitwę za chorego misjonarza. Wielki plakat zapowiadał
robocze zebranie w najbliższy piątek.
Sprawozdanie z cotygodniowych ofiar, znajdujące się na przeciwległej ścianie,
wskazywało na ich spadek w minionym tygodniu, podobnie było z frekwencją, która spadła z
sześćdziesięciu jeden do czterdziestu dwóch.
Ruszyli do przodu dość krótką i wąską nawą główną, mijając równo poustawiane
rzędy ciemnych, drewnianych ławek, w kierunku oświetlonego małym reflektorem prostego,
nie ociosanego krzyża, który wisiał z przodu. Pośrodku nakrytego nieco wytartym dywanem
podwyższenia stał mały stoliczek i kazalnica z leżącą na niej otwartą Biblią. Umeblowanie
było skromne, funkcjonalne, ale niezbyt wymyślne. Mogło świadczyć zarówno o pokorze
tych ludzi, jak i o ich niedbalstwie.
Wtem do obrazu dołączył pierwszy dźwięk: cichy stłumiony szloch, dobiegający z
końca ławki po prawej stronie. Tam, pogrążony w szczerej modlitwie, z głową opartą o
drewniany blat, z zaciśniętymi żarliwie dłońmi, klęczał
jakiś młody człowiek, bardzo młody-jak się początkowo wydawało jasnowłosemu:
młody i niedoświadczony. Wszystko to widniało na jego twarzy, na której malował) się teraz
ból, smutek i miłość. Wargi poruszały się bezdźwięcznie, gdy wylewał z siebie ze łzami
imiona, błagania i uwielbienie.
Nie mogli się powstrzymać, by nie przystanąć tam na chwilę i przyjrzeć się, zbadać,
zastanowić.
- Mały wojownik - powiedział ciemnowłosy.
Potężny blondyn próbował w ciszy znaleźć słowa, spoglądając w dół na modlącego
się, skruszonego człowieka.
- Tak - rzucił - to ten. Nawet teraz się wstawia za innych, staje przed
Panem przez wzgląd na tych ludzi i na to miasto...
- Jest tu niemal co noc.
Na tę uwagę potężny uśmiechnął się:
- Nie jest tak nieistotny, jak by się mogło wydawać.
- Ale jest tylko jeden. Jest sam.
- Nie - potężny potrząsnął głową. - Są inni. Zawsze są inni. Trzeba ich tylko znaleźć.
Na razie ta samotna, czujna modlitwa to początek.
- Będzie zraniony, wiesz o tym.
- Tak jak i ten redaktor. Jak i my.
- Ale zwyciężymy?
Oczy potężnego wydawały się płonąć na nowo roznieconym ogniem.
- Będziemy walczyć.
- Będziemy walczyć - zgodził się jego przyjaciel.
Stali z obu stron klęczącego wojownika, a wnętrze zaczęła wypełniać biała światłość,
powolutku, jak gdyby rozkwitał kwiat. Oświetliła krzyż na frontowej ścianie, powoli
wydobyła kolory i słoje każdej deski w każdej ławce, nabierała intensywności, aż w końcu
prosta i skromna kaplica ożyła nieziemskim pięknem. Ściany lśniły, wytarte dywany
emanowały jasnością, mała kazalnica stała smukła i dostojna niczym wartownik w pełnym
słońcu.
Dwaj mężczyźni byli teraz świetliście biali, poprzednie odzienie zmieniło się w szaty,
które wydawały się wprost płonąć. Jaśniejące twarze miały barwę brązu, oczy błyszczały
niczym ogień, a każdy z nich miał na sobie lśniący złoty pas, z którego zwisał połyskujący
miecz. Położyli dłonie na ramionach młodego człowieka, a wówczas, niczym rozwijający się
z wdziękiem baldachim, rozkładały się znad ich pleców i ramion jedwabiste, migoczące,
niemal przezroczyste skrzydła. Spotykały się i zachodziły na siebie wysoko ponad ich
głowami, falując lekko w duchowym wietrze.
Wspólnie przekazywali pokój swemu młodemu podopiecznemu, a jego łzy nie płynęły
już tak gwałtownie.
***
Ashton Clarion była typową popularną małomiasteczkową gazetą odzwierciedlającą
życie miasta: niewielka i ciekawie redagowana, bezpretensjonalna, choć może czasem
wykazująca brak zorganizowania. Jej niewielkie biura mieściły się przy ulicy Głównej, w
centrum miasta. Był to jednopiętro-
wy budyneczek, z wielkim oknem wystawowym i potężnymi drzwiami z otworem na
listy, noszącymi w swej dolnej części wyraźne ślady kopania. Gazeta wychodziła dwa razy w
tygodniu: we wtorki i w piątki, i nie przynosiła dużych zysków. Po wyglądzie redakcji i jej
wyposażeniu można się było zorientować, że nie obraca się tutaj wielkimi kwotami.
We frontowej części budynku znajdowało się biuro i coś w rodzaju działu informacji.
Były tam trzy biurka, dwie maszyny do pisania, dwa kosze na śmieci, dwa telefony, ekspres
do kawy i stosy papierów, wyglądających na rozrzucone notatki, gazety i typowe drobiazgi
znajdujące się w każdym biurze. Stary, wypłowiały kontuar, zdobyty na likwidowanej stacji
kolejowej, tworzył przedział między miejscem pracy a miejscem przyjęć. Nad drzwiami
wisiał dzwoneczek, brzęczący za każdym razem, gdy ktoś wchodził.
Nieco z tyłu tego skromnego labiryntu znajdował się jeden luksusowy obiekt:
oszklone wewnętrzne biuro redaktora naczelnego. Był to zresztą całkiem świeży nabytek.
Nowy naczelny, a jednocześnie właściciel, pracował poprzednio jako dziennikarz w wielkim
mieście i posiadanie oszklonego biura było jednym z marzeń jego życia.
Tym nowym człowiekiem był Marshall Hogan, potężnie zbudowany, energiczny
facet, o którym jego podwładni - zecer, kobieta spełniająca funkcje sekretarki, dziennikarki i
dziewczyny od anonsów, redaktor techniczny oraz dziennikarka, a zarazem felietonistka -
mówili między sobą: Attyla. Kupił gazetę przed paroma miesiącami i jego wielkomiejski styl
w zetknięciu z ich małomiasteczkowym luzem doprowadzał niekiedy do napięć. Marshall
chciał mieć gazetę na poziomie, prowadzoną dobrze i gładko, ukazującą się terminowo,
pojemną i dobrze zorganizowaną. Przeprowadzka z New York Timesa do Ashton Clarion
równała się wyskoczeniu z pędzącego pociągu wprost na ścianę na wpół zsiadłej galarety.
Sprawy nie dawały się w tym małym biurze tak szybko załatwiać, a więc wysoka wydajność,
do której Marshall przywykł, musiała ustąpić przed takimi kaprysami Ashton Clarion, jak na
przykład odkładanie wszystkich fusów po kawie na rzecz kompostu do ogródka sekretarki lub
przyniesienie przez kogoś długo oczekiwanego artykułu do kolumny obyczajowej,
ozdobionego papuzimi odchodami.
W poniedziałkowy poranek plan pracy był napięty, nie było ani sekundy na
poniedzielnego kaca. Wtorkowe wydanie powstawało w pośpiechu i cały personel odczuwał
bóle tworzenia. Biegali tam i z powrotem pomiędzy biurkami stojącymi na przodzie a
redakcją techniczną z tyłu, przeciskali się obok siebie w wąskim przejściu, nosząc kopie
artykułów i ogłoszeń do składu, gotowe szczotki oraz wybrane rozmiarem i kształtem
fotografie, które znajdą się na stronach z aktualnościami.
Z tyłu, wśród jasno świecących lamp, bezładnie stojących stolików i gwałtownie
poruszających się osób, Marshall i Tom, redaktor techniczny, schylali się nad wielką,
podobną do ławki sztalugą, składając wtorkowy Clarion z kawałków i kawałeczków, które
wydawały się walać wszędzie. Decydowali: to idzie tu, tego się nie da, trzeba to pchnąć
gdzieś indziej, to miejsce jest za duże, czym by to wypełnić? Marshall zaczynał się irytować.
Irytował się zresztą w każdy poniedziałek i czwartek.
- Edie! - wrzasnął.
- Idę! - odpowiedziała sekretarka, a on po raz któryś z kolei zaczął:
- Szczotki kładziemy do koszy na stole, a nie na stół, nie na...
- Nie kładłam żadnych szczotek na podłodze! - zaprotestowała, śpiesząc do redakcji
technicznej z następną partią szczotek. Energiczna kobietka po czterdziestce, o charakterze
odpowiednim, by znieść obcesowość Marshalla, była wciąż osobą, która wiedziała lepiej niż
ktokolwiek, nawet niż sam szef, gdzie się co w biurze znajduje.
- Wrzuciłam je w te twoje śliczne koszyczki, tak jak chciałeś.
- Więc jak się znalazły na podłodze?
- Wiatr, Marshall, wiatr i nie oczekuj aby wiedziała, skąd się o n wziął!
- Dobrze, Marshall - powiedział Tom. - To by była strona trzecia, czwarta, szósta,
siódma... A pierwsza i druga? Coz tym robimy?
- Wsadzimy reportaż Bernie z festiwalu, z żywym komentarzem, z dramatycznymi
zdjęciami prosto z życia... Cały taki kawałek, niech ona tylko raczy się tutaj zjawić i dać nam
to wszystko! Edie!
- Tak?!
- Bernie się spóźnia godzinę! Zadzwoń do niej jeszcze raz, co?
- Właśnie to zrobiłam. Nikt się nie zgłasza.
- Cholera.
George, niewysoki, emerytowany zecer, który wciąż jeszcze pracował dla czystej
przyjemności, obrócił się na krześle i zaproponował:
- A co byś powiedział o pikniku Koła Pań? Właśnie kończę, a zdjęcie pani Marmaselle
jest tak pikantne, że wręcz grozi procesem.
- Taa... jęknął Marshall - daj na pierwszą stronę, tego mi właśnie trzeba, zrobić
wrażenie.
- Więc co robimy? - zapytała Edie.
- Czy był ktoś na festiwalu?
- Byłem na rybach - powiedział George. - Ten festiwal jest dla mnie zbyt dziki.
- Żona mnie nie puściła - powiedział Tom.
- Owszem, byłam tu i tam - powiedziała Edie.
- Zacznij pisać - rzucił Marshall. - Największe wydarzenie w mieście, raz do roku,
musimy coś o tym mieć.
Zadzwonił telefon.
- Ten dzwonek nas uratuje - zaszczebiotała Edie, podnosząc słuchawkę aparatu
stojącego w tylnej części biura. - J)zień dobry, Clarion.
Rozpromieniła się nagle.
- Bernie! Gdzie ty się podziewasz!
- Gdzie ona jest?! - Marshall nie miał zamiaru dłużej czekać. Edie słuchała, a na jej
twarzy malowało się przerażenie.
- Tak... No, uspokój się już... Nie martw się, wydostaniemy cię stamtąd. Marshall
wyrzucił z siebie:
- Gdzie ona u diabła jest!
Edie spojrzała na niego z wyrzutem i odpowiedziała:
- W areszcie!
Rozdział 2
Marshall wbiegł do sutereny Departamentu Policji w Ashton i natychmiast pożałował,
że nie może sobie zatkać nosa i uszu. Za grubą kratą bloku więziennego woń i dźwięki
dochodzące z zatłoczonych cel nie różniły się zbytnio od tych z lunaparku zeszłej nocy. Idąc
tu zauważył, jak spokojne były ulice dzisiejszego poranka. Nic dziwnego - cały hałas
przeniósł się do tych sześciu cel z odpadającą farbą, umieszczonych w zimnym, odbijającym
głos betonie. To tu znajdowali się narkomani, wandale, bandyci, pijacy i nieudacznicy,
których policja zdołała usunąć z krajobrazu miasta. Byli zebrani w miejscu, które
przypominało przepełnione ZOO. Niektórzy dobrze się bawili, grając o papierosy w pokera
wytłuszczonymi kartami i przelicytowu-jąc się nawzajem opowieściami o nielegalnych
wyczynach. Przy końcu korytarza banda młodych samców rzucała sprośne uwagi pod
adresem klatki pełnej prostytutek, dla których nie dało się znaleźć lepszego miejsca. Inni
leżeli pod ścianami, powaleni przez alkohol lub przygnębienie, a może jedno i drugie. Reszta
obrzucała go spojrzeniami spoza krat, przeklinała, błagała o orzeszki ziemne. Całe szęście, że
Marshall zostawił Kate na górze.
Jimmy Dunlop, nowy zastępca komendanta, siedział za biurkiem w dyżurce i
wypełniał formularze, popijając mocną kawę.
- O, pan Hogan - powiedział - już pan przyjechał.
- Nie mogłem czekać... i nie będę czekać! - warknął. Nie czuł się dobrze. To był jego
pierwszy festiwal i już ten fakt był wystarczający, a przecież nigdy by się nie spodziewał,
nawet mu się nie śniło, że ta agonia przedłuży się właśnie w taki sposób. Przechylił się ponad
biurkiem, a jego wysunięta do przodu, zwalista sylwetka podkreślała zniecierpliwienie.
- No i? - rzucił. - Hmmm?
- Przyszedłem, bo chcę wydostać z pudła moją dziennikarkę.
- No tak, wiem. Ma pan pokwitowanie?
- Słuchaj pan: już zapłaciłem tym tam łebkom na górze. Mieli tu do pana dzwonić.
- No... Nic o tym nie wiem. I muszę mieć potwierdzenie.
- Pana słuchawka jest odwieszona!
- Ooo...
Marshall postawił przed nim telefon z taką stanowczością, że aparat szczęknął z bólu:
- Dzwoń!
Wyprostował się i patrzył, jak Jimmy wykręca zły numer, kręci znowu, próbuje się
połączyć. „Pasuje do tego całego miasta” - pomyślał Marshall, nerwowo przeczesując palcami
siwiejące rude włosy. No, no, to z całą pewnością przemiłe miasto. Przyjemniutkie, może
trochę durne, tak jak rozbrykany dzieciak, który zawsze musi wpaść w jakieś tarapaty. „W
wielkim mieście to wszystko wcale nie wygląda lepiej” - usiłował sobie przypomnieć.
- Hmm, panie Hogan - odezwał się Jimmy, zakrywając dłoń słuchawką
- z kim pan rozmawiał?
- Kinney.
- Poproszę z sierżantem Kinneyem - Marshall się niecierpliwił:
- Proszę o klucz do bramy. Niech się dowie, że już tu jestem.
Jimmy dał mu klucz. Wiedział, co to znaczy spierać się z Marshallem Hoganem.
Gdy przechodził korytarzem, z cel wylewała się fala szyderczych powitań,
przemieszana z ciskanymi z impetem petami i gwizdanymi melodiami marszowymi. Nie
tracił czasu na szukanie celi.
- Dobra, Krueger, wiem, że tam jesteś!
- Chodź tu i wydostań mnie, Hogan - dobiegł w odpowiedzi z końca korytarza
zrozpaczony i jakby urażony kobiecy głos.
- Wystaw rękę i pomachaj mi, albo co!
Spomiędzy ciał i krat wysunęła się jakaś ręka i zamachała z determinacją. Skoczył w
tamtą stronę, uderzył w nią dłonią i znalazł się oko w oko z aresz-tantką Bernice Krueger,
jego najlepszą felietonistką i dziennikarką. Była to młoda, dwudziestoparoletnia atrakcyjna
kobieta z rozwichrzonymi brązowymi włosami. Nosiła wielkie okulary w drewnianej
oprawce, teraz całe zabrudzone. Wyglądało, że miała za sobą ciężką noc. W tej chwili
natomiast znajdowała się w towarzystwie co najmniej tuzina innych kobiet, paru starszych,
paru zaś zaskakująco młodych, w większości przygnanych tu z całą grupą prostytutek.
Marshall nie wiedział, czy śmiać się, czy splunąć.
- Powiem ci wprost: wyglądasz okropnie - powiedział.
- Próbuję tylko nadążać za mym powołaniem. Zostałam ladacznicą.
- Tak, tak, jest jedną z nas - zawołała jakaś krępa dziewczyna. Marshall skrzywił się i
potrząsnął głową:
- Jakie ty pytania zadawałaś w tych swoich wywiadach?!
- W tej chwili nie mam ochoty na żarty. Nie mam ochoty na żadne dowcipy na temat
ostatniej nocy. Nie śmieję się, jestem wściekła. Po pierwsze
- to zadanie to nic innego jak obelga.
- Posłuchaj, ktoś musiał się zająć festiwalem.
- A jednak nie myliliśmy się w naszycf^przewidywaniach: Nie było tam z pewnością
nic nowego ani pod słońcem ani pod księżycem.
- Ale zostałaś aresztowana - zwrócił uwagę.
-1 to ma być cena przyciągnięcia czytelnika za pomocą jakiejś skandali-zującej
interlinii! A o czym poza tym da się napisać?
- Więc przeczytaj mi.
Jakaś młoda Latynoska z tyłu celi rzuciła: „Próbowała się zadawać nie
z takimi, jak trzeba”, na co cały korytarz wypełnił się śmiechem i gwizdami.
- Żądam wypuszczenia! - złościła się Bernice. - A ty co, przyssało cię do podłoża?
Zrób coś!
- Jimmy właśnie rozmawia z Kinneyem. Zapłaciłem już kaucję. Wydostaniemy cię
stąd.
Przez chwilę Bernice usiłowała zdusić złość, a potem oświadczyła:
- A teraz odpowiedź na twoje pytanie: przeprowadzałam tam na miejscu wywiady,
próbowałam zdobyć parę dobrych zdjęć, parę cytatów, cokolwiek. Jak się zdaje, Nancy i
Rosie - tu spojrzała w stronę dwu młodych dam, być może bliźniaczek, a one uśmiechnęfy się
do Marshalla - zachodziły w głowę, co ja mogę robić krążąc tak w kółko po lunaparku, z
wyrazem oszołomienia na twarzy. Zagadnęły mnie i gawędziłyśmy, na temat niestety nie
nadający się na reportaż. Wpadłyśmy w kłopoty wtedy, gdy Nancy zaczęła nagabywać
przebranego glinę i... przyskrzynili nas wszystkie.
- Hej, ja tam myślę, że dobrze by jej poszło - zażartowała Nancy, otrzymawszy od
Rosie figlarnego szturchańca.
- A pokazałaś mu jakiś dokument, legitymację prasową? - zapytał Marshall.
- Nawet nie zdążyłam! Powiedziałam mu, kim jestem.
- No, ale czy on cię usłyszał? - Marshall zwrócił się do dziewcząt: - Czy on ją
usłyszał?
Wzruszyły tylko ramionami, natomiast Bernice przyjęła chyba najwyższą skalę głosu i
wrzasnęła:
- Czy taki głos jest dla ciebie dość donośny?! Użyłam go właśnie ostatniej nocy, gdy
zakładał mi kajdanki!
- Witamy w Ashton.
- Już ja się postaram odebrać mu tę odznakę!
- Może ci tylko pociemnieć od niej skóra - Hogan podniósł dłoń, próbując
powstrzymać następny wybuch. - Hej, posłuchaj, ta gra jest naprawdę niewarta świeczki...
- Mamy różne zdania na ten temat!
- Bernie...
- Mam pewne rzeczy, które bardzo chcę wydrukować, na całe cztery kolumny, a
wszystko o takim jednym Superglinie i o pewnym umywającym rączki kretyńskim szefie
policji! Gdzie on w ogóle jest?
- Kto? Chodzi ci o Brummela?
- On ma swój sprytny sposób na znikanie, wiesz? On wie, kim ja jestem. Gdzie on
jest?
- Nie wiem. Nie dało się go dziś rano złapać.
- A zeszłej nocy odwrócił się plecami!
- O czym ty mówisz?
Nagle zamilkła, ale Marshall mógł wyraźnie wyczytać z jej twarzy: „Nie zapomnij
mnie zapytać o to później!” W tym momencie wielka brama otworzyła się i wkroczył Jimmy
Dunlop.
- Pogadamy o tym potem - powiedział Marshall. - Wszystko załatwione, Jimmy?
Jimtny był zbyt przejęty wrzaskami, żądaniami, gwizdami i szyderstwami
dobiegającymi z klatek, by odpowiedzieć natychmiast. Trzymał w ręku klucz do celi, a to
mówiło samo za siebie.
- Proszę odsunąć się od drzwi - nakazał.
- Ej ty, kiedy ci się głos zmieni? - usłyszał między innymi w odpowiedzi.
Ale odsunęły się od drzwi, Jimmy je otworzył, Bernice wyskoczyła szybko, a on
natychmiast zatrzasnął je za nią.
- Dobra - powiedział. - Jest pani wolna za kaucją. Będzie pani powiadomiona o
terminie rozprawy.
- Zwróćcie mi tylko moją torbę, legitymację prasową, notatnik, aparat! - syknęła
zmierzając do drzwi.
***
Kate Hogan, szczupła, elegancka, rudowłosa, usiłowała jakoś spożytkować czas,
czekając na górze w hallu sądowym. Po całym festiwalu było tu na co popatrzeć, choć z
pewnością nie było to przyjemne: Jakichś nieszczęśników wprowadzano do środka pod
eskortą lub wręcz wciągano na siłę. Próbowali zerwać kajdanki i przez całą drogę wyrzucali z
siebie sprośności. Innych dopiero co wypuszczono po nocy spędzonej za kratami. Wyglądało
to niemal jak zmiana szycht w jakiejś dziwacznej fabryce: Pierwsza szychta wychodzi z
niejakim zakłopotaniem, wynosząc w papierowych torebkach swój niewielki dobytek, druga
natomiast wchodzi, w więzach, rozwścieczona. Większość funkcjonariuszy przybyła z innych
miejscowości. Przysłano ich tu po godzinach, by zasilili niewielką obsadę w Ashton. Nie
płacono im za to, żeby byli mili i grzeczni.
Na popielniczce, która stała na głównym biurku, tliły się dwa cygara, ale urzędująca
za biurkiem pani o podwójnym podbródku nie miała czasu, żeby się zaciągnąć. Wypełniała
papiery dla każdego delikwenta, który wchodził, czy też wychodził. Cała ta operacja
wydawała się Kate bardzo pośpieszna i niestaranna. Kręciło się tam też kilku tanich
adwokatów, którzy oferowali swe usługi, ale jedna noc spędzona w więzieniu wydawała się
wystarczającą karą dla kogokolwiek spośród tych ludzi. Myśleli teraz tylko o jednym: jak się
w spokoju wydostać z tego miasta.
Kate bezwiednie potrząsnęła głową. Pomyśleć, że biedną Bernice gnano przez to
miejsce, tak jak cały ten motłoch. Musi być wściekła.
Poczuła, jak obejmuje ją silne, lecz czułe ramię. Zanurzyła się w jego uścisku.
- Mmm... W końcu jakaś przyjemna odmiana - powiedziała.
- Po tym, co zobaczyłem na dole, potrzebuję trochę dojść do siebie - oznajmił jej
Marshall.
Objęła go ramieniem i przycisnęła jeszcze mocniej. - Czy tak jest co roku? - zapytała.
- Nie, jak słyszę, co roku jest gorzej. Potrząsnęła głową, a Marshall dodał:
- Ale Clarion będzie miał coś na ten temat do powiedzenia. Ashton
powinno nieco zmienić kierunek jazdy, to się wydaje oczywiste.
- Co z Bernice?
- Będzie z niej niezły redaktor. Wszystko w porządku. Będzie żyła.
- Masz zamiar z kimś o tym porozmawiać?
- Alfa Brummela nie ma tu nigdzie. To spryciarz. Ale później go złapię i zobaczę, co
się da zrobić. Nie miałbym nic przeciwko odzyskaniu moich dwudziestu pięciu dolarów.
- Pewnie musi być zajęty. Nie chciałabym być szefem policji w takim dniu jak
dzisiejszy.
- No, jeżeli tylko mi się powiedzie, to on nie będzie tego chciał jeszcze bardziej!
Powrót Bernice po nocy spędzonej w więzieniu odznaczył się gniewnym wyrazem
twarzy i ostrym, stukotliwym odgłosem kroków na linoleum. I ona niosła papierową torbę,
przetrząsając ze złością jej zawartość, by się upewnić, że niczego nie brakuje.
Kate wyciągnęła ręce, by ją objąć w pokrzepiającym uścisku.
- Bernice, jak się masz?
- Imię Brummela będzie wkrótce okryte błotem, imię burmistrza - łajnem, a nie da się
wydrukować, czym będzie okryte imię tego gliny! Jestem wściekła, chyba mam zaparcie,
muszę się natychmiast wykąpać.
- No - powiedział Marshall - przelej to wszystko na papier, muszę mieć ten reportaż o
festiwalu we wtorkowym wydaniu.
Bernice zaczęła szperać po kieszeniach, wyjęła zwitek pomiętego papieru toaletowego
i wcisnęła go w dłoń Marshalla.
- Twój lojalny reporter, zawsze gotowy - powiedziała. - Nie było nic innego do roboty,
jak tylko patrzeć na odpadającą farbę ze ścian i stać w kolejce do toalety. Wyszło, jak się
zdaje, bardzo drobiazgowe sprawozdanie, dorzuciłam tam jeszcze parę wywiadów z kilkoma
przyskrzynionymi dziwkami, na smaczek. Kto wie? Może uda się skłonić to miasto do
pomyślenia nad tym, dokąd zmierza.
- Jakieś zdjęcia? - zapytał Marshall. Bernice wręczyła mu kasetę z filmem.
- Powinieneś tam znaleźć coś, co ci się przyda. Mam jeszcze film w aparacie, ale to
już interesuje mnie osobiście.
Marshall uśmiechnął się. Był pod wrażeniem.
- No, masz ode mnie wolny dzień. Jutro wszystko będzie wyglądać inaczej.
- Może do tego czasu odzyskam moją zawodową bezstronność.
- Będziesz ładniej pachnieć.
- Marshall! - zaoponowała Kate.
- W porządku - powiedziała Bernice. - On wciąż mnie czymś takim częstuje.
Odzyskała już swoją torbę, legitymację prasową i aparat a zwiniętą papierową torebkę
pogardliwie cisnęła do kosza.
- A co z samochodem?
- Kate przyjechała twoim - wyjaśnił Marshall. - Gdybyś mogła ją
odwieźć do domu, to by mnie urządzało. Najpierw opanuję sytuację w gazecie, a
potem będę próbował znaleźć Brummela.
- Brummel, no tak! Muszę z tobą pomówić - Bernice jak gdyby odnalazła właściwy
tok myśli. Zaczęła odciągać Marshalla na bok, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Rzucił
jedynie Kate przepraszające spojrzenie i oboje zniknęli za rogiem. Stanęli poza zasięgiem
czyjegokolwiek wzroku, niedaleko od toalet. Bernice mówiła zniżonym głosem.
- Jeżeli zamierzasz wstąpić dziś do Naczelnego Brummela, to chcę, żebyś
wiedział o tym, co ja wiem.
- Poza tym, co oczywiste?
- Poza tym, że to potwór, tchórz i kretyn? Tak, coś poza tym. To tylko fragmenty,
luźne informacje. Ale może pewnego dnia coś z tego wyniknie. Zawsze mówiłeś, żeby
zwracać uwagę na szczegóły. Zdaje się, że widziałam jego i tego twojego pastora razem w
lunaparku wczoraj w nocy.
- Pastora Younga?
- Zjednoczony Kościół Chrześcijański w Ashton, tak?
- Przewodniczący miejscowej rady duszpasterzy. Propaguje tolerancję religijną i
piętnuje okrucieństwo wobec zwierząt.
- No tak, i co?
- Ale Brummel przecież nie chodzi do kościoła, prawda?
- No niezupełnie, chodzi do tego małego, miłego - sprostował.
- Stali z tyłu, za tym namiotem z tarczami i strzałkami, w półmroku, z trzema innymi
osobami. Jakąś blondyną, jakimś niskim, brzuchatym facetem i jakąś upiorną czarnowłosą
jędzą w ciemnych okularach. Ciemne okulary w nocy!
Na Marshallu nie zrobiło to wszystko jak do tej pory wielkiego wrażenia. Mówiła
dalej, jak gdyby próbowała go do czegoś przekonać:
- Zdaje się, że popełniłam wobec nich grzech śmiertelny: Pstryknęłam im zdjęcie, a
wygląda na to, że tego nie chcieli. Brummel był nieźle zdenerwowany i coś tam bąkał. Young
stanowczym tonem poprosił mnie o odejście: „To jest prywatne spotkanie.” Brzuchaty facet
odwrócił się tyłem, a ta upiorna kobieta gapiła się na mnie z otwartymi ustami.
- Czy pomyślałaś, jak to wszystko będzie wyglądać, kiedy się już wykąpiesz i
porządnie wyśpisz?
- Daj mi skończyć, a potem zobaczymy, dobrze? No więc zaraz po tym drobnym
incydencie wpadły na mnie właśnie Nancy i Rosie. Uważaj dobrze
- to nie ja do nich podeszłam, ale one do mnie i wkrótce potem zostałam aresztowana,
a mój aparat skonfiskowany.
Wiedziała, że to jakoś do niego nie dociera. Spoglądał wokół niecierpliwie, próbując
wycofać się do hallu.
- No dobrze już, dobrze, jeszcze tylko jedna rzecz-powiedziała, usiłując przytrzymać
go w miejscu. - Brummel tam był, Marshall. Widział to wszystko.
- Jakie wszystko?
- Moje aresztowanie! Próbowałam wytłumaczyć temu glinie, kim jestem, Próbowałam
mu pokazać legitymację prasową, ale on zabrał moją torbę
i aparat i zakuł mnie w kajdanki. Spojrzałam w stronę namiotu ze strzałkami i
zobaczyłam, że Brummel przygląda się temu wszystkiemu. Natychmiast się zmył, ale
przysięgam, że widziałam, jak się przygląda! Marshall, ja przemyślałam to wszystko zeszłej
nocy, przypominałam to sobie raz po razie i myślę... No, nie wiem, co myśleć, ale to na
pewno coś znaczy.
- Jeśliby pociągnąć dalej ten scenariusz - odezwał się Marshall - to z twojego aparatu
powinien zniknąć film.
Bernice sprawdziła.
- Jest dalej w aparacie, ale to o niczym nie świadczy. Hogan westchnął i przemyślał
wszystko jeszcze raz.
- Dobra, wypstrykaj resztę rolki i spróbuj z tego zrobić coś, co moglibyśmy użyć,
zgoda? Potem wywołaj i zobaczymy. Możemy już iść?
- Czy kiedykolwiek przedtem popełniałam takie impulsywne, nierozsądne,
uogólniające błędy?
- Z całą pewnością.
- Daj spokój. Jeszcze tym razem obdarz mnie odrobiną zaufania.
- Spróbuję przymknąć oczy.
- Twoja żona czeka.
- Wiem, wiem.
Marshall nie bardzo wiedział, co powiedzieć Kate, kiedy wrócili.
- Przepraszam... - wymamrotał.
- No więc - odezwała się Kate, próbując wrócić do miejsca, gdzie przerwali -
mówiliśmy o samochodach. Bernice, musiałam tu przyjechać twoim, żebyś miała czym
wrócić do domu, gdybyś więc mogła wysadzić mnie po drodze koło naszego domu...
- Tak, tak - powiedziała Bernice.
- Marshall, muszę jeszcze dzisiaj zrobić parę rzeczy. Mógłbyś odebrać Sandy po
zajęciach z psychologii?
Marshall, nie powiedział ani słowa, ale jego twarz mówiła wyraźne „nie”. Kate wyjęła
z torebki pęk kluczy i wręczyła je Bernice.
- Twój samochód jest zaraz za rogiem, tuż obok naszego, w zatoczce dla prasy. Może
podjedź nim tutaj?
Bernice zrozumiała i wyszła. Kate objęła Marshalla i przez chwilę usiłowała czytać w
jego twarzy.
Kiedy ruszyli w stronę drzwi, Marshall spojrzał wokoło, próbując wyczuć, o co w tym
wszystkim chodzi.
- Czy potrafisz rozgryźć to miasto, Kate? - powiedział w końcu. - To jakby jakaś
choroba. Każdy tutaj cierpi na tę samą dziwną chorobę.
***
Słoneczny poranek zawsze sprawia, że problemy ostatniej nocy nie wydają się aż tak
poważne. Tak właśnie pomyślał Hank Busche, kiedy otworzył zasuwane frontowe drzwi i
stanął na niewielkim betonowym tarasie. Nieopodal kościoła wynajmował tani domek z jedną
sypialnią. Wyglądało to jak białe pudełko, z porosłym mchem dachem, karbowanymi
ścianami i ogro-
dzonym żywopłotem podwórkiem. Nie było to nic wielkiego, ale jedynie na tyle mógł
sobie pozwolić za swoją pensję. W każdym razie nie skarżył się. On i Mary czuli się tu
wygodnie i bezpiecznie i jeszcze ten piękny poranek!
Był to dzień, w którym mogli dłużej pospać. Dwie kwaterki mleka czekały koło
schodków, Hank chwycił je, marząc o talerzu płatków pszennych. Na chwilę zapomniał o
utrapieniach i cierpieniach.
Od dawna wiedział, co znaczą tarapaty. Jego ojciec był pastorem w czasie, kiedy
Hank dorastał. Obaj przeżyli masę wzlotów i upadków, tak to bywa, kiedy w różnych
miejscach zakłada się wspólnoty, kiedy jest się pastorem, kiedy nieustannie się podróżuje. Już
od wczesnej młodości Hank wiedział, że takiego właśnie życia pragnie dla siebie, że w taki
sposób chciałby służyć Panu. Kościół był dla niego zawsze bardzo wymarzonym miejscem
pracy. Interesujące było pomaganie ojcu we wczesnych latach, interesujący był pobyt w
szkole biblijnej, w seminarium, a potem dwa lata wikariatu. Również teraz było ciekawie,
lecz przypominało to raczej podniecenie, jakie Teksańczycy musieli czuć pod Alamo. Hank
miał dopiero dwadzieścia sześć lat i był zwykle pełen zapału, ale jego pierwszy pastorat, tutaj
właśnie, nie wydawał się najłatwiejszym miejscem, by ten zapał rozprzestrzenić. Hank
jeszcze nie wiedział, co ma z tym wszystkim zrobić. Ż jakiegoś powodu przegłosowano go na
pastora, co oznaczało, że komuś w kościele musiał się podobać typ posługi, jaką oferuje, ale
byli tam również ci wszyscy, którzy... hm, powodowali, że stawało się to ekscytujące. Działo
się tak za każdym razem, gdy Hank mówił o pokucie, za każdym razem, gdy zwracał uwagę
na grzech w społeczności, kiedykolwiek mówił o krzyżu Chrystusa i o posłaniu zbawienia. W
tej chwili głównym czynnikiem, który utrzymywał go wciąż w gotowości do walki, stojącego
twardo mimo strzałów kierowanych w jego stronę, była wiara i pewność, że znajduje się tam,
gdzie Bóg chce. „No cóż” - myślał sobie Hank - „cieszmy się przynajmniej z tego poranka.
Pan dał go dziś specjalnie dla mnie.”
Gdyby wycofał się z powrotem do domu i nie obracał, uniknąłby zniewagi i zachował
dobry humor. Jednak obrócił się, żeby wejść, i natychmiast napotkał wzrokiem wielkie,
czarne ociekające litery, wymalowane sprayem na przedniej ścianie domu: „JUŻ NIE
ŻYJESZ, TY...” Ostatnie słowo było niecenzuralne. Jego oczy zauważyły napis, a potem
przejechały powoli od jednego końca domu do drugiego, próbując objąć wszystko. Była to
jedna z takich spraw, dla których dotarcie do świadomości wymaga czasu. W tej chwili stać
go było jedynie na to, by postać tam przez chwilę i pomyśleć, kto to mógł zrobić, i dlaczego, i
czy to kiedykolwiek da się usunąć. Spojrzał z bliska i dotknął palcem. Musiano to zrobić w
nocy. Było już całkiem suche.
- Kochanie - dobiegł głos Mary ze środka - dlaczego nie zamkniesz drzwi?
- Mhm... - nie mógł znaleźć nic lepszego do powiedzenia. Wolałby, żeby o niczym nie
wiedziała.
Wszedł do środka, zamykając mocno drzwi i dołączył do młodej, pięknej, noszącej
długi warkocz Mary. Siedziała nad talerzem płatków i gorącymi grzankami.
Hank tak często żałował, że Mary musi wspólnie z nim zmagać się z losem. Mogła
przecież wyjść za jakiegoś statecznego nudnego księgowego czy agenta ubezpieczeniowego.
Była jednak wielką pomocą, trwała zawsze przy nim ufając, że Bóg ma dla nich to, co
najlepsze, a także niezmiennie wierzyła w Hanka.
- Co się stało? - zapytała natychmiast.
„A niech to! Robię, co się da, żeby to ukryć, próbuję się zachować normalnie, a ona
jednak to wyczuje” - pomyślał.
- Ee... - próbował zacząć.
- Wciąż się martwisz tym posiedzeniem rady? No, Busche, jesteś uratowany!
- No tak, trochę.
- Nawet nie słyszałam, kiedy wróciłeś. Bardzo długo to trwało?
- Nie. Alf Brummel musiał wyjść wcześnie na jakieś ważne spotkanie, o którym nic
nie powiedział, a inni, no wiesz, powiedzieli, co mieli do powiedzenia, i poszli do domu. A ja
zostałem, żeby lizać rany. Myślę, że to podziałało. Potem czułem się już dobrze.
Rozpromienił się nieco:
- Tak naprawdę to rzeczywiście czułem, że Pan mnie pociesza tej ostatniej nocy.
- Ciągle się zastanawiam, dlaczego wybrali taki dziwny moment na posiedzenie rady,
akurat podczas festiwalu - powiedziała.
- I to w niedzielę wieczorem - rzucił, przełykając płatki. - Wystarczy, że poproszę o
wyjście do przodu podczas nabożeństwa, a oni już zwołują posiedzenie rady.
- Znów na ten sam temat?
- Och, zdaje mi się, że oni po prostu używają Lou jako pretekstu, żeby robić
zamieszanie.
- No i co im powiedziałeś?
- Znowu to samo. Zrobiliśmy tak, jak mówi Biblia: Najpierw ja sam poszedłem do
Lou, potem poszliśmy tam z Johnem, następnie przedstawiliśmy tę sprawę całemu
kościołowi, a potem - no, potem usunęliśmy go ze społeczności.
- Cóż, zdawało się, że była to decyzja całej wspólnoty. Ale dlaczego rada nie może się
z nią pogodzić?
- Nie potrafią czytać. Czy w Dziesięciu Przykazaniach nie ma nic na temat
cudzołóstwa?
- Wiem, wiem.
Hank odłożył łyżkę, żeby móc swobodniej gestykulować.
- Zeszłej nocy oni byli wściekli na mnie! Zaczęli mnie znowu przekonywać, żeby nie
sądzić, bo się będzie sądzonym...
- K t o to mówił?
- No, cała ta paczka Alfa Brummela: Alf, Sam Turner, Gordon Mayer... Wiesz, stara
gwardia.
- Nie daj im tylko sobą manipulować!
- W każdym razie nie zmienię decyzji. Nie wiem tylko, czy daje mi to
- Nie daj im tylko sobą manipulować!
- W każdym razie nie zmienię decyzji. Nie wiem tylko, czy daje mi to
jakąkolwiek gwarancję na utrzymanie posady.
Teraz Mary zaczynała się denerwować.
- A cóż to znowu dolega temu Alfowi Brummelowi? Co mu się nie
podoba: Biblia czy prawda! Czy jeszcze coś innego...
- Jezus go kocha, Mary - przypomniał Hank. - On po prostu czuje
porządne wyrzuty sumienia. Zawinił, jest grzeszny, wie o tym, i tacy faceci jak ja
zawsze będą działać na nerwy takim jak on. Poprzedni pastor głosił tutaj Słowo i to się
Alfowi nie podobało. Teraz ja głoszę Słowo i nie podoba mu się to w dalszym ciągu. Ma
wielkie wpływy w kościele, więc - jak się zdaje - uważa, że może dyktować, co ma być
mówione z kazalnicy.
- Ależ nie może!
- W każdym razie nie w moim przypadku.
- Dlaczego więc nie pójdzie gdzie indziej? Hank podniósł palec w dramatycznym
geście:
- To jest dobre pytanie, droga małżonko! W jego szaleństwie chyba jest metoda.
Wygląda to tak, jakby wykańczanie pastorów było misją jego życia.
- Oni malują twój określony wizerunek, a przecież w ogóle taki nie
- Hmm... Tak, malują. Gotowa?
- Gotowa na co?
Hank wziął głęboki oddech i westchnął, a potem spojrzał na nią.
- Zeszłej nocy mieliśmy jakichś gości. Oni, hm, wymalowali napis na przedniej
ścianie naszego domu.
- Co? Na naszym domu?
- No... domu naszych gospodarzy. Wstała.
- Gdzie?
Wyszła przez przednie drzwi, szurając puszystymi kapciami. - O nie! Stanął obok. T o
wciąż tam było, wciąż tak namacalne.
-