„Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw władcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich.” Listwo Efezjan 6,12 Frank E. Peretti WŁADCY CIEMNOŚCI przekład: Aleksandra Czwojdrak „This Prezent Darkness” by Frank Peretti Barbarze Jean, żonie i przyjaciółce, która kochała i czekała Rozdział l Pewnej niedzielnej, księżycowej nocy na autostradzie 27, tuż koło niewielkiego miasteczka uniwersyteckiego Ashton, pojawiły się dwie postacie w roboczych ubraniach: wysokie, ponad dwumetrowe, muskularne, o doskonałych proporcjach: jedna - o ostrych rysach i ciemnych włosach, druga - jasnowłosa, emanująca siłą. Z odległości jakichś ośmiuset metrów spoglądały w kierunku miasta, wsłuchując się w zgiełk wesołości napływający ze sklepików, ulic i alei. Aż w końcu ruszyły w tamtym kierunku. Festiwal Letni w Ashton osiągnął właśnie moment kulminacyjny. Jak co roku o tej porze, miasto było pełne rozwiązłości i chaosu, jak gdyby próbowało powiedzieć: „Wróćcie tu znów” lub „Było miło z wami” pod adresem tych ośmiuset czy więcej studentów Whitmore College, dla których właśnie rozpoczynał się okres długo oczekiwanej przerwy w zajęciach. Większość spakuje rzeczy i rozjedzie się do domów, ale na razie każdy pozostał tu na tyle długo, by móc nacieszyć się różnymi festynami, ulicznymi dyskotekami, karuzelami, fotoplastykonami i masą innych atrakcji, w których można było mniej lub bardziej legalnie brać udział. Nastał okres szaleństwa, w czasie którego łatwo można się upić, równie łatwo zajść w ciążę, zostać pobitym, oszukanym, złapać jakąś chorobę - a wszystko w ciągu tylko jednej nocy. Pewien właściciel z widocznie rozwiniętym poczuciem lokalnego patriotyzmu, udostępnił wędrownej trupie spory kawałek swojej parceli w samym centrum miasta, aby mogła rozstawić swoje wesołe miasteczko: karuzele, rozmaite namioty i przenośne toalety. Karuzele i kolejki najładniej prezentowały się w ciemności: połyskujący rdzawymi odcieniami, kolorowo oświetlony „diabelski młyn”, wprawiany był w ruch przez stojące opodal obnażone silniki traktorów, konkurujące z rozdygotaną świąteczną muzyką. Owej ciepłej, letniej nocy przelewające się z miejsca na miejsce, oblepione cukrową watą tłumy chciały się tylko bawić, bawić i nic więcej. „Diabelski młyn” obrócił się powoli i na chwilę się zatrzymał, wpuszczając następną partię osób. Przekręcił się znów kawałek, by wypuścić poprzednią turę. Potem rozpędził się i wykonał kilka pełnych obrotów, dając pasażerom rozrywkę, za którą zapłacili. Karuzela wirowała w jaskrawym, barwnym świetle. Konie, z których odpadała już farba, częściowo pozbawione kończyn, cwałowały w kółko, w rytm nagranej melodii organów parowych. Goście lunaparku rzucali piłkami do koszy, monetami do popielniczek, strzałkami w balony i pieniędzmi na wiatr na zaludnionej, zapełnionej centralnej alei, gdzie straganiarze recytowali do znudzenia swoje „Popróbuj pan szczęścia”. Przybysze stanęli pośród zgiełku, wysocy i milczący, dziwiąc się, w jaki sposób miasteczko liczące dwanaście tysięcy osób, wliczając w to studentów college’u, mogło zrodzić tak wielkie tłumy. Na ulice wylegli spokojni zwykle ludzie, sprowokowani przez szukających rozrywki przybyszów z innych miast. Zapełniły się do ostatka ulice, knajpy, sklepy, aleje, parkingi. Można było pozwolić sobie na wszystko, tłum nie zwracał uwagi na łamiących prawo. Policja miała pełne ręce roboty: każdy awanturnik, wandal, pijak czy prostytutka w kajdankach był sygnałem, że jeszcze z tuzin podobnych jest na wolności i buszuje w mieście. Tej ostatniej nocy festiwal osiągnął apogeum. Przypominał ogromną burzę, której nie dało się zapobiec. Można było jedynie czekać, aż minie, a potem tylko próbować doprowadzić wszystko jakoś do porządku. Dwóch przybyszów powoli torowało sobie drogę przez zatłoczony lunapark. Przysłuchiwali się rozmowom i obserwowali, co się dzieje. Byli ciekawi tego miasta, nie śpieszyli się więc, patrząc to tu, to tam, na lewo i na prawo, przed siebie i za siebie. Stłoczone rzesze przepływały obok nich, przewijały się z jednej strony ulicy na drugą, jakby w nieprzeniknionym, nigdy nie kończącym się potoku. Dwie wysokie postacie wciąż przyglądały się tłumowi. Kogoś szukały. - Tam! - powiedział ciemnowłosy. Spostrzegli ją obaj. Była młoda, bardzo ładna, lecz najwyraźniej czuła się niepewnie. Rozglądała się naokoło, ściskając w dłoniach aparat fotograficzny. Na jej twarzy było widać determinację. Pośpieszyli poprzez tłum i stanęli obok niej, ale nie zauważyła ich. - Wiesz - powiedział ciemnowłosy do dziewczyny - mogłabyś spróbować popatrzeć tam - i po tych słowach położył dłoń na jej ramieniu, poprowadził ją w kierunku jednego z namiotów znajdujących się na centralnej alejce. Weszła na trawnik zaśmiecony papierkami po cukierkach i skierowała kroki w stronę namiotu, gdzie paru nastolatków zachęcało się nawzajem do rzucania strzałkami w balony. Nie było to dla niej interesujące. Wtem... Jej uwagę przykuły jakieś cienie poruszające się ukradkiem poza namiotem. Trzymając aparat w pogotowiu, zbliżyła się po cichu, ostrożnie, a potem szybko przystawiła go do oka. Błysk flesza oświetlił drzewa poza namiotem. Postacie rozbiegły się spłoszone. *** Poruszali się płynnie, pewnie, mijając centralną część miasta żwawym krokiem. Zmierzali do miejsca położonego o milę dalej, idąc w prawo ulicą Topolową, a potem gdzieś z pół mili w górę, na Wzgórze Morgana. Minęła tylko krótka chwila, gdy już stanęli na miniaturowym parkingu przed jakimś białym kościółkiem. Trawnik wokół był starannie przystrzyżony, a tablica informacyjna gustownie wykonana. Na samej jej górze widniała nazwa: „Kościół Lokalny w Ashton”, a obok umieszczono napis: „Henry L. Busche, pastor” wymalowany pośpiesznie na jakimś innym nazwisku. Spojrzeli za siebie. Z wysokiego wzgórza można było objąć wzrokiem całe miasto. Na zachodzie mienił się kolorowymi światłami lunapark. Gmachy Whitmore College na wschodzie wyglądały dostojnie i majestatycznie. Wzdłuż autostrady, przechodzącej przez miasto pod nazwą ulicy Głównej, znajdowały się małe biura, odpowiedni do rozmiarów miasteczka dom handlowy Sears, parę stacji benzynowych, sklep z artykułami żelaznymi True Yalue, siedziba lokalnej gazety, kilka małych rodzinnych przedsiębiorstw. Typowo amerykańskie miasteczko: małe, niewinne, nieszkodliwe, dobre tło dla każdego obrazu Normana Rockwella. Dwaj przybysze nie patrzyli wyłącznie oczami. Nawet w tak dogodnym punkcie obserwacyjnym prawdziwe jądro Ashton nie przestawało atakować ich ducha i umysłu. Wyczuwali je jako narastający, niespokojny, silny, dogłębnie przemyślany i celowy... bardzo szczególny rodzaj zła. Często podczas kolejnych misji każdy z nich zadawał pytania, badał, próbował. Nierzadko na tym właśnie polegało ich zadanie, Teraz także wahali się i zastanawiali: dlaczego są akurat tutaj? Trwało to jednak tylko chwilę. Być może stało się to za sprawą ich wyostrzonej wrażliwości, instynktu, czy też słabego, a jednak rozpoznawalnego bodźca. Wystarczyło to, by obaj zniknęli w jednej chwili za węgłem kościoła, niemal stapiając się z karbowaną ścianą, prawie niezauważalni w ciemności. Nie odzywali się, ale z uwagą wpatrywali w coś, co nadchodziło. Nocna sceneria spokojnej ulicy była collage’em przejrzystej niebieskości blasku księżyca i niezgłębionych cieni. Jeden z cieni zachowywał się odmiennie, nie poruszał się wraz z wiatrem, jak cienie drzew, ani też nie stał nieruchomo, jak cienie budynków. Pełzł, drgał, sunął wzdłuż ulicy w kierunku kościoła, a wszelkie światło, na jakie natknął się po drodze, wydawało się wsiąkać w jego czerń, niczym w szczelinę, która nagle pojawiła się w przestrzeni. Cień ten miał kształt żywej istoty, jakby zwierzęcia, a gdy przybliżył się do kościoła, można było usłyszeć różne dźwięki: skrobanie pazurów o ziemię, cichy szelest wiatru w błoniastych skrzydłach unoszących się nad ramionami stworzenia. Miało ono ramiona i tylne łapy a wydawało się poruszać bez ich pomocy. Przesunęło się w poprzek jezdni i wspięło na schodki u wejścia do kościoła. W złośliwych wyłupiastych ślepiach odbijała się czysto niebieska światłość księżyca, nabierająca specyficznego żółtawego odcienia. Guzowata głowa wyrastała spośród przygarbionych ramion, a wstęgi wydychanych przezeń czerwonawych zjełczałych oparów wiły się wśród mozolnych syczeń między rzędami wyszczerbionych kłów. Śmiało się. czy też pokasływało - bo charczenie wychodzące z głębi gardzieli można było wziąć za jedno lub za drugie. Pełzający kształt podniósł się nagle, stanął na dwóch łapach i powiódł wzrokiem po okolicy. Czarne pierzaste szczęki ściągnęły się w formę szkaradnie wykrzywionej maski. Zbliżył się do drzwi frontowych. Czarna dłoń przeszła przez nie, niczym włócznia poprzez ciecz. Cielsko pokuśtykało nieco w przód i częściowo przedarło się przez drzwi. Wtem, jakby potężnie uderzone, zwaliło się do tyłu i stoczyło po schodach w oszalałych koziołkach, ciągnąc za sobą korkociąg rozżarzonych czerwonawych oparów. Krzycząc przeraźliwie z gniewu i wściekłości podniosło się z chodnika i utkwiło wzrok w dziwnych drzwiach, których nie dało się przejść. Błony na grzbiecie zaczęły falować, przetaczając między sobą wielkie masy powietrza. Wydając ogłuszający ryk, poszybowało w stronę drzwi, przeleciało przez nie do przedsionka i wpadło prosto w obłok białego gorącego światła. Cielsko ryknęło przeraźliwie i zakryło ślepia. Za chwilę poczuło, że chwyta je niczym imadło jakaś ogromna, mocarna dłoń. W sekundę później szybowało w przestrzeni jak szmaciana kukła, znowu wyrzucona nieznaną siłą. Skrzydła zafurgotały we mgle, stworzenie zanurkowało w ostrym skręcie, wracając w kierunku tych samych drzwi. Nozdrza sapały wściekle wstęgami czerwonawego dymu, szpony były obnażone i gotowe do ataku, z gardzieli dobywała się przeraźliwie upiorna syrena ryku. Niby strzała przez swój cel, niby kula poprzez tarczę, przedarło się przez drzwi... I natychmiast poczuło, że coś rozrywa jego wnętrzności. Eksplozja odurzających oparów, ostatni krzyk, tłuczenie o powietrze więdnących ramion i łap. I nie zostało już nic, prócz słabnącego odoru siarki i owych dwóch przybyszów, którzy nagle pojawili się w kościele. Potężny blondyn umieścił w pochwie połyskujący miecz. Otaczające go białe światło znikło. - Duch niepokoju? - zapytał. - Albo zwątpienia... Albo strachu... Kto wie? -1 to jeszcze jeden z tych mniejszych? - Nigdy nie widziałem mniejszego. - To prawda. Jak myślisz, ile ich jeszcze jest? - Więcej, o wiele więcej niż nas. Są wszędzie. I nigdy nie śpią. - Wiem - westchnął potężny. - Ale co tu robią? Przecież nigdy jeszcze nie widzieliśmy takiej koncentracji sił. Przynajmniej nie tutaj. - Jestem pewien, że wkrótce poznamy powód - poprzez drzwi przedsionka spojrzał do wnętrza. - Przyjrzyjmy się teraz mężowi Bożemu. Ruszyli spod drzwi poprzez mały przedsionek. Tablica ogłoszeń na ścianie informowała o zbiórce żywności dla niezamożnych rodzin, zamieszczone było kilka próśb o pilnowanie dzieci i jedna o modlitwę za chorego misjonarza. Wielki plakat zapowiadał robocze zebranie w najbliższy piątek. Sprawozdanie z cotygodniowych ofiar, znajdujące się na przeciwległej ścianie, wskazywało na ich spadek w minionym tygodniu, podobnie było z frekwencją, która spadła z sześćdziesięciu jeden do czterdziestu dwóch. Ruszyli do przodu dość krótką i wąską nawą główną, mijając równo poustawiane rzędy ciemnych, drewnianych ławek, w kierunku oświetlonego małym reflektorem prostego, nie ociosanego krzyża, który wisiał z przodu. Pośrodku nakrytego nieco wytartym dywanem podwyższenia stał mały stoliczek i kazalnica z leżącą na niej otwartą Biblią. Umeblowanie było skromne, funkcjonalne, ale niezbyt wymyślne. Mogło świadczyć zarówno o pokorze tych ludzi, jak i o ich niedbalstwie. Wtem do obrazu dołączył pierwszy dźwięk: cichy stłumiony szloch, dobiegający z końca ławki po prawej stronie. Tam, pogrążony w szczerej modlitwie, z głową opartą o drewniany blat, z zaciśniętymi żarliwie dłońmi, klęczał jakiś młody człowiek, bardzo młody-jak się początkowo wydawało jasnowłosemu: młody i niedoświadczony. Wszystko to widniało na jego twarzy, na której malował) się teraz ból, smutek i miłość. Wargi poruszały się bezdźwięcznie, gdy wylewał z siebie ze łzami imiona, błagania i uwielbienie. Nie mogli się powstrzymać, by nie przystanąć tam na chwilę i przyjrzeć się, zbadać, zastanowić. - Mały wojownik - powiedział ciemnowłosy. Potężny blondyn próbował w ciszy znaleźć słowa, spoglądając w dół na modlącego się, skruszonego człowieka. - Tak - rzucił - to ten. Nawet teraz się wstawia za innych, staje przed Panem przez wzgląd na tych ludzi i na to miasto... - Jest tu niemal co noc. Na tę uwagę potężny uśmiechnął się: - Nie jest tak nieistotny, jak by się mogło wydawać. - Ale jest tylko jeden. Jest sam. - Nie - potężny potrząsnął głową. - Są inni. Zawsze są inni. Trzeba ich tylko znaleźć. Na razie ta samotna, czujna modlitwa to początek. - Będzie zraniony, wiesz o tym. - Tak jak i ten redaktor. Jak i my. - Ale zwyciężymy? Oczy potężnego wydawały się płonąć na nowo roznieconym ogniem. - Będziemy walczyć. - Będziemy walczyć - zgodził się jego przyjaciel. Stali z obu stron klęczącego wojownika, a wnętrze zaczęła wypełniać biała światłość, powolutku, jak gdyby rozkwitał kwiat. Oświetliła krzyż na frontowej ścianie, powoli wydobyła kolory i słoje każdej deski w każdej ławce, nabierała intensywności, aż w końcu prosta i skromna kaplica ożyła nieziemskim pięknem. Ściany lśniły, wytarte dywany emanowały jasnością, mała kazalnica stała smukła i dostojna niczym wartownik w pełnym słońcu. Dwaj mężczyźni byli teraz świetliście biali, poprzednie odzienie zmieniło się w szaty, które wydawały się wprost płonąć. Jaśniejące twarze miały barwę brązu, oczy błyszczały niczym ogień, a każdy z nich miał na sobie lśniący złoty pas, z którego zwisał połyskujący miecz. Położyli dłonie na ramionach młodego człowieka, a wówczas, niczym rozwijający się z wdziękiem baldachim, rozkładały się znad ich pleców i ramion jedwabiste, migoczące, niemal przezroczyste skrzydła. Spotykały się i zachodziły na siebie wysoko ponad ich głowami, falując lekko w duchowym wietrze. Wspólnie przekazywali pokój swemu młodemu podopiecznemu, a jego łzy nie płynęły już tak gwałtownie. *** Ashton Clarion była typową popularną małomiasteczkową gazetą odzwierciedlającą życie miasta: niewielka i ciekawie redagowana, bezpretensjonalna, choć może czasem wykazująca brak zorganizowania. Jej niewielkie biura mieściły się przy ulicy Głównej, w centrum miasta. Był to jednopiętro- wy budyneczek, z wielkim oknem wystawowym i potężnymi drzwiami z otworem na listy, noszącymi w swej dolnej części wyraźne ślady kopania. Gazeta wychodziła dwa razy w tygodniu: we wtorki i w piątki, i nie przynosiła dużych zysków. Po wyglądzie redakcji i jej wyposażeniu można się było zorientować, że nie obraca się tutaj wielkimi kwotami. We frontowej części budynku znajdowało się biuro i coś w rodzaju działu informacji. Były tam trzy biurka, dwie maszyny do pisania, dwa kosze na śmieci, dwa telefony, ekspres do kawy i stosy papierów, wyglądających na rozrzucone notatki, gazety i typowe drobiazgi znajdujące się w każdym biurze. Stary, wypłowiały kontuar, zdobyty na likwidowanej stacji kolejowej, tworzył przedział między miejscem pracy a miejscem przyjęć. Nad drzwiami wisiał dzwoneczek, brzęczący za każdym razem, gdy ktoś wchodził. Nieco z tyłu tego skromnego labiryntu znajdował się jeden luksusowy obiekt: oszklone wewnętrzne biuro redaktora naczelnego. Był to zresztą całkiem świeży nabytek. Nowy naczelny, a jednocześnie właściciel, pracował poprzednio jako dziennikarz w wielkim mieście i posiadanie oszklonego biura było jednym z marzeń jego życia. Tym nowym człowiekiem był Marshall Hogan, potężnie zbudowany, energiczny facet, o którym jego podwładni - zecer, kobieta spełniająca funkcje sekretarki, dziennikarki i dziewczyny od anonsów, redaktor techniczny oraz dziennikarka, a zarazem felietonistka - mówili między sobą: Attyla. Kupił gazetę przed paroma miesiącami i jego wielkomiejski styl w zetknięciu z ich małomiasteczkowym luzem doprowadzał niekiedy do napięć. Marshall chciał mieć gazetę na poziomie, prowadzoną dobrze i gładko, ukazującą się terminowo, pojemną i dobrze zorganizowaną. Przeprowadzka z New York Timesa do Ashton Clarion równała się wyskoczeniu z pędzącego pociągu wprost na ścianę na wpół zsiadłej galarety. Sprawy nie dawały się w tym małym biurze tak szybko załatwiać, a więc wysoka wydajność, do której Marshall przywykł, musiała ustąpić przed takimi kaprysami Ashton Clarion, jak na przykład odkładanie wszystkich fusów po kawie na rzecz kompostu do ogródka sekretarki lub przyniesienie przez kogoś długo oczekiwanego artykułu do kolumny obyczajowej, ozdobionego papuzimi odchodami. W poniedziałkowy poranek plan pracy był napięty, nie było ani sekundy na poniedzielnego kaca. Wtorkowe wydanie powstawało w pośpiechu i cały personel odczuwał bóle tworzenia. Biegali tam i z powrotem pomiędzy biurkami stojącymi na przodzie a redakcją techniczną z tyłu, przeciskali się obok siebie w wąskim przejściu, nosząc kopie artykułów i ogłoszeń do składu, gotowe szczotki oraz wybrane rozmiarem i kształtem fotografie, które znajdą się na stronach z aktualnościami. Z tyłu, wśród jasno świecących lamp, bezładnie stojących stolików i gwałtownie poruszających się osób, Marshall i Tom, redaktor techniczny, schylali się nad wielką, podobną do ławki sztalugą, składając wtorkowy Clarion z kawałków i kawałeczków, które wydawały się walać wszędzie. Decydowali: to idzie tu, tego się nie da, trzeba to pchnąć gdzieś indziej, to miejsce jest za duże, czym by to wypełnić? Marshall zaczynał się irytować. Irytował się zresztą w każdy poniedziałek i czwartek. - Edie! - wrzasnął. - Idę! - odpowiedziała sekretarka, a on po raz któryś z kolei zaczął: - Szczotki kładziemy do koszy na stole, a nie na stół, nie na... - Nie kładłam żadnych szczotek na podłodze! - zaprotestowała, śpiesząc do redakcji technicznej z następną partią szczotek. Energiczna kobietka po czterdziestce, o charakterze odpowiednim, by znieść obcesowość Marshalla, była wciąż osobą, która wiedziała lepiej niż ktokolwiek, nawet niż sam szef, gdzie się co w biurze znajduje. - Wrzuciłam je w te twoje śliczne koszyczki, tak jak chciałeś. - Więc jak się znalazły na podłodze? - Wiatr, Marshall, wiatr i nie oczekuj aby wiedziała, skąd się o n wziął! - Dobrze, Marshall - powiedział Tom. - To by była strona trzecia, czwarta, szósta, siódma... A pierwsza i druga? Coz tym robimy? - Wsadzimy reportaż Bernie z festiwalu, z żywym komentarzem, z dramatycznymi zdjęciami prosto z życia... Cały taki kawałek, niech ona tylko raczy się tutaj zjawić i dać nam to wszystko! Edie! - Tak?! - Bernie się spóźnia godzinę! Zadzwoń do niej jeszcze raz, co? - Właśnie to zrobiłam. Nikt się nie zgłasza. - Cholera. George, niewysoki, emerytowany zecer, który wciąż jeszcze pracował dla czystej przyjemności, obrócił się na krześle i zaproponował: - A co byś powiedział o pikniku Koła Pań? Właśnie kończę, a zdjęcie pani Marmaselle jest tak pikantne, że wręcz grozi procesem. - Taa... jęknął Marshall - daj na pierwszą stronę, tego mi właśnie trzeba, zrobić wrażenie. - Więc co robimy? - zapytała Edie. - Czy był ktoś na festiwalu? - Byłem na rybach - powiedział George. - Ten festiwal jest dla mnie zbyt dziki. - Żona mnie nie puściła - powiedział Tom. - Owszem, byłam tu i tam - powiedziała Edie. - Zacznij pisać - rzucił Marshall. - Największe wydarzenie w mieście, raz do roku, musimy coś o tym mieć. Zadzwonił telefon. - Ten dzwonek nas uratuje - zaszczebiotała Edie, podnosząc słuchawkę aparatu stojącego w tylnej części biura. - J)zień dobry, Clarion. Rozpromieniła się nagle. - Bernie! Gdzie ty się podziewasz! - Gdzie ona jest?! - Marshall nie miał zamiaru dłużej czekać. Edie słuchała, a na jej twarzy malowało się przerażenie. - Tak... No, uspokój się już... Nie martw się, wydostaniemy cię stamtąd. Marshall wyrzucił z siebie: - Gdzie ona u diabła jest! Edie spojrzała na niego z wyrzutem i odpowiedziała: - W areszcie! Rozdział 2 Marshall wbiegł do sutereny Departamentu Policji w Ashton i natychmiast pożałował, że nie może sobie zatkać nosa i uszu. Za grubą kratą bloku więziennego woń i dźwięki dochodzące z zatłoczonych cel nie różniły się zbytnio od tych z lunaparku zeszłej nocy. Idąc tu zauważył, jak spokojne były ulice dzisiejszego poranka. Nic dziwnego - cały hałas przeniósł się do tych sześciu cel z odpadającą farbą, umieszczonych w zimnym, odbijającym głos betonie. To tu znajdowali się narkomani, wandale, bandyci, pijacy i nieudacznicy, których policja zdołała usunąć z krajobrazu miasta. Byli zebrani w miejscu, które przypominało przepełnione ZOO. Niektórzy dobrze się bawili, grając o papierosy w pokera wytłuszczonymi kartami i przelicytowu-jąc się nawzajem opowieściami o nielegalnych wyczynach. Przy końcu korytarza banda młodych samców rzucała sprośne uwagi pod adresem klatki pełnej prostytutek, dla których nie dało się znaleźć lepszego miejsca. Inni leżeli pod ścianami, powaleni przez alkohol lub przygnębienie, a może jedno i drugie. Reszta obrzucała go spojrzeniami spoza krat, przeklinała, błagała o orzeszki ziemne. Całe szęście, że Marshall zostawił Kate na górze. Jimmy Dunlop, nowy zastępca komendanta, siedział za biurkiem w dyżurce i wypełniał formularze, popijając mocną kawę. - O, pan Hogan - powiedział - już pan przyjechał. - Nie mogłem czekać... i nie będę czekać! - warknął. Nie czuł się dobrze. To był jego pierwszy festiwal i już ten fakt był wystarczający, a przecież nigdy by się nie spodziewał, nawet mu się nie śniło, że ta agonia przedłuży się właśnie w taki sposób. Przechylił się ponad biurkiem, a jego wysunięta do przodu, zwalista sylwetka podkreślała zniecierpliwienie. - No i? - rzucił. - Hmmm? - Przyszedłem, bo chcę wydostać z pudła moją dziennikarkę. - No tak, wiem. Ma pan pokwitowanie? - Słuchaj pan: już zapłaciłem tym tam łebkom na górze. Mieli tu do pana dzwonić. - No... Nic o tym nie wiem. I muszę mieć potwierdzenie. - Pana słuchawka jest odwieszona! - Ooo... Marshall postawił przed nim telefon z taką stanowczością, że aparat szczęknął z bólu: - Dzwoń! Wyprostował się i patrzył, jak Jimmy wykręca zły numer, kręci znowu, próbuje się połączyć. „Pasuje do tego całego miasta” - pomyślał Marshall, nerwowo przeczesując palcami siwiejące rude włosy. No, no, to z całą pewnością przemiłe miasto. Przyjemniutkie, może trochę durne, tak jak rozbrykany dzieciak, który zawsze musi wpaść w jakieś tarapaty. „W wielkim mieście to wszystko wcale nie wygląda lepiej” - usiłował sobie przypomnieć. - Hmm, panie Hogan - odezwał się Jimmy, zakrywając dłoń słuchawką - z kim pan rozmawiał? - Kinney. - Poproszę z sierżantem Kinneyem - Marshall się niecierpliwił: - Proszę o klucz do bramy. Niech się dowie, że już tu jestem. Jimmy dał mu klucz. Wiedział, co to znaczy spierać się z Marshallem Hoganem. Gdy przechodził korytarzem, z cel wylewała się fala szyderczych powitań, przemieszana z ciskanymi z impetem petami i gwizdanymi melodiami marszowymi. Nie tracił czasu na szukanie celi. - Dobra, Krueger, wiem, że tam jesteś! - Chodź tu i wydostań mnie, Hogan - dobiegł w odpowiedzi z końca korytarza zrozpaczony i jakby urażony kobiecy głos. - Wystaw rękę i pomachaj mi, albo co! Spomiędzy ciał i krat wysunęła się jakaś ręka i zamachała z determinacją. Skoczył w tamtą stronę, uderzył w nią dłonią i znalazł się oko w oko z aresz-tantką Bernice Krueger, jego najlepszą felietonistką i dziennikarką. Była to młoda, dwudziestoparoletnia atrakcyjna kobieta z rozwichrzonymi brązowymi włosami. Nosiła wielkie okulary w drewnianej oprawce, teraz całe zabrudzone. Wyglądało, że miała za sobą ciężką noc. W tej chwili natomiast znajdowała się w towarzystwie co najmniej tuzina innych kobiet, paru starszych, paru zaś zaskakująco młodych, w większości przygnanych tu z całą grupą prostytutek. Marshall nie wiedział, czy śmiać się, czy splunąć. - Powiem ci wprost: wyglądasz okropnie - powiedział. - Próbuję tylko nadążać za mym powołaniem. Zostałam ladacznicą. - Tak, tak, jest jedną z nas - zawołała jakaś krępa dziewczyna. Marshall skrzywił się i potrząsnął głową: - Jakie ty pytania zadawałaś w tych swoich wywiadach?! - W tej chwili nie mam ochoty na żarty. Nie mam ochoty na żadne dowcipy na temat ostatniej nocy. Nie śmieję się, jestem wściekła. Po pierwsze - to zadanie to nic innego jak obelga. - Posłuchaj, ktoś musiał się zająć festiwalem. - A jednak nie myliliśmy się w naszycf^przewidywaniach: Nie było tam z pewnością nic nowego ani pod słońcem ani pod księżycem. - Ale zostałaś aresztowana - zwrócił uwagę. -1 to ma być cena przyciągnięcia czytelnika za pomocą jakiejś skandali-zującej interlinii! A o czym poza tym da się napisać? - Więc przeczytaj mi. Jakaś młoda Latynoska z tyłu celi rzuciła: „Próbowała się zadawać nie z takimi, jak trzeba”, na co cały korytarz wypełnił się śmiechem i gwizdami. - Żądam wypuszczenia! - złościła się Bernice. - A ty co, przyssało cię do podłoża? Zrób coś! - Jimmy właśnie rozmawia z Kinneyem. Zapłaciłem już kaucję. Wydostaniemy cię stąd. Przez chwilę Bernice usiłowała zdusić złość, a potem oświadczyła: - A teraz odpowiedź na twoje pytanie: przeprowadzałam tam na miejscu wywiady, próbowałam zdobyć parę dobrych zdjęć, parę cytatów, cokolwiek. Jak się zdaje, Nancy i Rosie - tu spojrzała w stronę dwu młodych dam, być może bliźniaczek, a one uśmiechnęfy się do Marshalla - zachodziły w głowę, co ja mogę robić krążąc tak w kółko po lunaparku, z wyrazem oszołomienia na twarzy. Zagadnęły mnie i gawędziłyśmy, na temat niestety nie nadający się na reportaż. Wpadłyśmy w kłopoty wtedy, gdy Nancy zaczęła nagabywać przebranego glinę i... przyskrzynili nas wszystkie. - Hej, ja tam myślę, że dobrze by jej poszło - zażartowała Nancy, otrzymawszy od Rosie figlarnego szturchańca. - A pokazałaś mu jakiś dokument, legitymację prasową? - zapytał Marshall. - Nawet nie zdążyłam! Powiedziałam mu, kim jestem. - No, ale czy on cię usłyszał? - Marshall zwrócił się do dziewcząt: - Czy on ją usłyszał? Wzruszyły tylko ramionami, natomiast Bernice przyjęła chyba najwyższą skalę głosu i wrzasnęła: - Czy taki głos jest dla ciebie dość donośny?! Użyłam go właśnie ostatniej nocy, gdy zakładał mi kajdanki! - Witamy w Ashton. - Już ja się postaram odebrać mu tę odznakę! - Może ci tylko pociemnieć od niej skóra - Hogan podniósł dłoń, próbując powstrzymać następny wybuch. - Hej, posłuchaj, ta gra jest naprawdę niewarta świeczki... - Mamy różne zdania na ten temat! - Bernie... - Mam pewne rzeczy, które bardzo chcę wydrukować, na całe cztery kolumny, a wszystko o takim jednym Superglinie i o pewnym umywającym rączki kretyńskim szefie policji! Gdzie on w ogóle jest? - Kto? Chodzi ci o Brummela? - On ma swój sprytny sposób na znikanie, wiesz? On wie, kim ja jestem. Gdzie on jest? - Nie wiem. Nie dało się go dziś rano złapać. - A zeszłej nocy odwrócił się plecami! - O czym ty mówisz? Nagle zamilkła, ale Marshall mógł wyraźnie wyczytać z jej twarzy: „Nie zapomnij mnie zapytać o to później!” W tym momencie wielka brama otworzyła się i wkroczył Jimmy Dunlop. - Pogadamy o tym potem - powiedział Marshall. - Wszystko załatwione, Jimmy? Jimtny był zbyt przejęty wrzaskami, żądaniami, gwizdami i szyderstwami dobiegającymi z klatek, by odpowiedzieć natychmiast. Trzymał w ręku klucz do celi, a to mówiło samo za siebie. - Proszę odsunąć się od drzwi - nakazał. - Ej ty, kiedy ci się głos zmieni? - usłyszał między innymi w odpowiedzi. Ale odsunęły się od drzwi, Jimmy je otworzył, Bernice wyskoczyła szybko, a on natychmiast zatrzasnął je za nią. - Dobra - powiedział. - Jest pani wolna za kaucją. Będzie pani powiadomiona o terminie rozprawy. - Zwróćcie mi tylko moją torbę, legitymację prasową, notatnik, aparat! - syknęła zmierzając do drzwi. *** Kate Hogan, szczupła, elegancka, rudowłosa, usiłowała jakoś spożytkować czas, czekając na górze w hallu sądowym. Po całym festiwalu było tu na co popatrzeć, choć z pewnością nie było to przyjemne: Jakichś nieszczęśników wprowadzano do środka pod eskortą lub wręcz wciągano na siłę. Próbowali zerwać kajdanki i przez całą drogę wyrzucali z siebie sprośności. Innych dopiero co wypuszczono po nocy spędzonej za kratami. Wyglądało to niemal jak zmiana szycht w jakiejś dziwacznej fabryce: Pierwsza szychta wychodzi z niejakim zakłopotaniem, wynosząc w papierowych torebkach swój niewielki dobytek, druga natomiast wchodzi, w więzach, rozwścieczona. Większość funkcjonariuszy przybyła z innych miejscowości. Przysłano ich tu po godzinach, by zasilili niewielką obsadę w Ashton. Nie płacono im za to, żeby byli mili i grzeczni. Na popielniczce, która stała na głównym biurku, tliły się dwa cygara, ale urzędująca za biurkiem pani o podwójnym podbródku nie miała czasu, żeby się zaciągnąć. Wypełniała papiery dla każdego delikwenta, który wchodził, czy też wychodził. Cała ta operacja wydawała się Kate bardzo pośpieszna i niestaranna. Kręciło się tam też kilku tanich adwokatów, którzy oferowali swe usługi, ale jedna noc spędzona w więzieniu wydawała się wystarczającą karą dla kogokolwiek spośród tych ludzi. Myśleli teraz tylko o jednym: jak się w spokoju wydostać z tego miasta. Kate bezwiednie potrząsnęła głową. Pomyśleć, że biedną Bernice gnano przez to miejsce, tak jak cały ten motłoch. Musi być wściekła. Poczuła, jak obejmuje ją silne, lecz czułe ramię. Zanurzyła się w jego uścisku. - Mmm... W końcu jakaś przyjemna odmiana - powiedziała. - Po tym, co zobaczyłem na dole, potrzebuję trochę dojść do siebie - oznajmił jej Marshall. Objęła go ramieniem i przycisnęła jeszcze mocniej. - Czy tak jest co roku? - zapytała. - Nie, jak słyszę, co roku jest gorzej. Potrząsnęła głową, a Marshall dodał: - Ale Clarion będzie miał coś na ten temat do powiedzenia. Ashton powinno nieco zmienić kierunek jazdy, to się wydaje oczywiste. - Co z Bernice? - Będzie z niej niezły redaktor. Wszystko w porządku. Będzie żyła. - Masz zamiar z kimś o tym porozmawiać? - Alfa Brummela nie ma tu nigdzie. To spryciarz. Ale później go złapię i zobaczę, co się da zrobić. Nie miałbym nic przeciwko odzyskaniu moich dwudziestu pięciu dolarów. - Pewnie musi być zajęty. Nie chciałabym być szefem policji w takim dniu jak dzisiejszy. - No, jeżeli tylko mi się powiedzie, to on nie będzie tego chciał jeszcze bardziej! Powrót Bernice po nocy spędzonej w więzieniu odznaczył się gniewnym wyrazem twarzy i ostrym, stukotliwym odgłosem kroków na linoleum. I ona niosła papierową torbę, przetrząsając ze złością jej zawartość, by się upewnić, że niczego nie brakuje. Kate wyciągnęła ręce, by ją objąć w pokrzepiającym uścisku. - Bernice, jak się masz? - Imię Brummela będzie wkrótce okryte błotem, imię burmistrza - łajnem, a nie da się wydrukować, czym będzie okryte imię tego gliny! Jestem wściekła, chyba mam zaparcie, muszę się natychmiast wykąpać. - No - powiedział Marshall - przelej to wszystko na papier, muszę mieć ten reportaż o festiwalu we wtorkowym wydaniu. Bernice zaczęła szperać po kieszeniach, wyjęła zwitek pomiętego papieru toaletowego i wcisnęła go w dłoń Marshalla. - Twój lojalny reporter, zawsze gotowy - powiedziała. - Nie było nic innego do roboty, jak tylko patrzeć na odpadającą farbę ze ścian i stać w kolejce do toalety. Wyszło, jak się zdaje, bardzo drobiazgowe sprawozdanie, dorzuciłam tam jeszcze parę wywiadów z kilkoma przyskrzynionymi dziwkami, na smaczek. Kto wie? Może uda się skłonić to miasto do pomyślenia nad tym, dokąd zmierza. - Jakieś zdjęcia? - zapytał Marshall. Bernice wręczyła mu kasetę z filmem. - Powinieneś tam znaleźć coś, co ci się przyda. Mam jeszcze film w aparacie, ale to już interesuje mnie osobiście. Marshall uśmiechnął się. Był pod wrażeniem. - No, masz ode mnie wolny dzień. Jutro wszystko będzie wyglądać inaczej. - Może do tego czasu odzyskam moją zawodową bezstronność. - Będziesz ładniej pachnieć. - Marshall! - zaoponowała Kate. - W porządku - powiedziała Bernice. - On wciąż mnie czymś takim częstuje. Odzyskała już swoją torbę, legitymację prasową i aparat a zwiniętą papierową torebkę pogardliwie cisnęła do kosza. - A co z samochodem? - Kate przyjechała twoim - wyjaśnił Marshall. - Gdybyś mogła ją odwieźć do domu, to by mnie urządzało. Najpierw opanuję sytuację w gazecie, a potem będę próbował znaleźć Brummela. - Brummel, no tak! Muszę z tobą pomówić - Bernice jak gdyby odnalazła właściwy tok myśli. Zaczęła odciągać Marshalla na bok, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Rzucił jedynie Kate przepraszające spojrzenie i oboje zniknęli za rogiem. Stanęli poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku, niedaleko od toalet. Bernice mówiła zniżonym głosem. - Jeżeli zamierzasz wstąpić dziś do Naczelnego Brummela, to chcę, żebyś wiedział o tym, co ja wiem. - Poza tym, co oczywiste? - Poza tym, że to potwór, tchórz i kretyn? Tak, coś poza tym. To tylko fragmenty, luźne informacje. Ale może pewnego dnia coś z tego wyniknie. Zawsze mówiłeś, żeby zwracać uwagę na szczegóły. Zdaje się, że widziałam jego i tego twojego pastora razem w lunaparku wczoraj w nocy. - Pastora Younga? - Zjednoczony Kościół Chrześcijański w Ashton, tak? - Przewodniczący miejscowej rady duszpasterzy. Propaguje tolerancję religijną i piętnuje okrucieństwo wobec zwierząt. - No tak, i co? - Ale Brummel przecież nie chodzi do kościoła, prawda? - No niezupełnie, chodzi do tego małego, miłego - sprostował. - Stali z tyłu, za tym namiotem z tarczami i strzałkami, w półmroku, z trzema innymi osobami. Jakąś blondyną, jakimś niskim, brzuchatym facetem i jakąś upiorną czarnowłosą jędzą w ciemnych okularach. Ciemne okulary w nocy! Na Marshallu nie zrobiło to wszystko jak do tej pory wielkiego wrażenia. Mówiła dalej, jak gdyby próbowała go do czegoś przekonać: - Zdaje się, że popełniłam wobec nich grzech śmiertelny: Pstryknęłam im zdjęcie, a wygląda na to, że tego nie chcieli. Brummel był nieźle zdenerwowany i coś tam bąkał. Young stanowczym tonem poprosił mnie o odejście: „To jest prywatne spotkanie.” Brzuchaty facet odwrócił się tyłem, a ta upiorna kobieta gapiła się na mnie z otwartymi ustami. - Czy pomyślałaś, jak to wszystko będzie wyglądać, kiedy się już wykąpiesz i porządnie wyśpisz? - Daj mi skończyć, a potem zobaczymy, dobrze? No więc zaraz po tym drobnym incydencie wpadły na mnie właśnie Nancy i Rosie. Uważaj dobrze - to nie ja do nich podeszłam, ale one do mnie i wkrótce potem zostałam aresztowana, a mój aparat skonfiskowany. Wiedziała, że to jakoś do niego nie dociera. Spoglądał wokół niecierpliwie, próbując wycofać się do hallu. - No dobrze już, dobrze, jeszcze tylko jedna rzecz-powiedziała, usiłując przytrzymać go w miejscu. - Brummel tam był, Marshall. Widział to wszystko. - Jakie wszystko? - Moje aresztowanie! Próbowałam wytłumaczyć temu glinie, kim jestem, Próbowałam mu pokazać legitymację prasową, ale on zabrał moją torbę i aparat i zakuł mnie w kajdanki. Spojrzałam w stronę namiotu ze strzałkami i zobaczyłam, że Brummel przygląda się temu wszystkiemu. Natychmiast się zmył, ale przysięgam, że widziałam, jak się przygląda! Marshall, ja przemyślałam to wszystko zeszłej nocy, przypominałam to sobie raz po razie i myślę... No, nie wiem, co myśleć, ale to na pewno coś znaczy. - Jeśliby pociągnąć dalej ten scenariusz - odezwał się Marshall - to z twojego aparatu powinien zniknąć film. Bernice sprawdziła. - Jest dalej w aparacie, ale to o niczym nie świadczy. Hogan westchnął i przemyślał wszystko jeszcze raz. - Dobra, wypstrykaj resztę rolki i spróbuj z tego zrobić coś, co moglibyśmy użyć, zgoda? Potem wywołaj i zobaczymy. Możemy już iść? - Czy kiedykolwiek przedtem popełniałam takie impulsywne, nierozsądne, uogólniające błędy? - Z całą pewnością. - Daj spokój. Jeszcze tym razem obdarz mnie odrobiną zaufania. - Spróbuję przymknąć oczy. - Twoja żona czeka. - Wiem, wiem. Marshall nie bardzo wiedział, co powiedzieć Kate, kiedy wrócili. - Przepraszam... - wymamrotał. - No więc - odezwała się Kate, próbując wrócić do miejsca, gdzie przerwali - mówiliśmy o samochodach. Bernice, musiałam tu przyjechać twoim, żebyś miała czym wrócić do domu, gdybyś więc mogła wysadzić mnie po drodze koło naszego domu... - Tak, tak - powiedziała Bernice. - Marshall, muszę jeszcze dzisiaj zrobić parę rzeczy. Mógłbyś odebrać Sandy po zajęciach z psychologii? Marshall, nie powiedział ani słowa, ale jego twarz mówiła wyraźne „nie”. Kate wyjęła z torebki pęk kluczy i wręczyła je Bernice. - Twój samochód jest zaraz za rogiem, tuż obok naszego, w zatoczce dla prasy. Może podjedź nim tutaj? Bernice zrozumiała i wyszła. Kate objęła Marshalla i przez chwilę usiłowała czytać w jego twarzy. Kiedy ruszyli w stronę drzwi, Marshall spojrzał wokoło, próbując wyczuć, o co w tym wszystkim chodzi. - Czy potrafisz rozgryźć to miasto, Kate? - powiedział w końcu. - To jakby jakaś choroba. Każdy tutaj cierpi na tę samą dziwną chorobę. *** Słoneczny poranek zawsze sprawia, że problemy ostatniej nocy nie wydają się aż tak poważne. Tak właśnie pomyślał Hank Busche, kiedy otworzył zasuwane frontowe drzwi i stanął na niewielkim betonowym tarasie. Nieopodal kościoła wynajmował tani domek z jedną sypialnią. Wyglądało to jak białe pudełko, z porosłym mchem dachem, karbowanymi ścianami i ogro- dzonym żywopłotem podwórkiem. Nie było to nic wielkiego, ale jedynie na tyle mógł sobie pozwolić za swoją pensję. W każdym razie nie skarżył się. On i Mary czuli się tu wygodnie i bezpiecznie i jeszcze ten piękny poranek! Był to dzień, w którym mogli dłużej pospać. Dwie kwaterki mleka czekały koło schodków, Hank chwycił je, marząc o talerzu płatków pszennych. Na chwilę zapomniał o utrapieniach i cierpieniach. Od dawna wiedział, co znaczą tarapaty. Jego ojciec był pastorem w czasie, kiedy Hank dorastał. Obaj przeżyli masę wzlotów i upadków, tak to bywa, kiedy w różnych miejscach zakłada się wspólnoty, kiedy jest się pastorem, kiedy nieustannie się podróżuje. Już od wczesnej młodości Hank wiedział, że takiego właśnie życia pragnie dla siebie, że w taki sposób chciałby służyć Panu. Kościół był dla niego zawsze bardzo wymarzonym miejscem pracy. Interesujące było pomaganie ojcu we wczesnych latach, interesujący był pobyt w szkole biblijnej, w seminarium, a potem dwa lata wikariatu. Również teraz było ciekawie, lecz przypominało to raczej podniecenie, jakie Teksańczycy musieli czuć pod Alamo. Hank miał dopiero dwadzieścia sześć lat i był zwykle pełen zapału, ale jego pierwszy pastorat, tutaj właśnie, nie wydawał się najłatwiejszym miejscem, by ten zapał rozprzestrzenić. Hank jeszcze nie wiedział, co ma z tym wszystkim zrobić. Ż jakiegoś powodu przegłosowano go na pastora, co oznaczało, że komuś w kościele musiał się podobać typ posługi, jaką oferuje, ale byli tam również ci wszyscy, którzy... hm, powodowali, że stawało się to ekscytujące. Działo się tak za każdym razem, gdy Hank mówił o pokucie, za każdym razem, gdy zwracał uwagę na grzech w społeczności, kiedykolwiek mówił o krzyżu Chrystusa i o posłaniu zbawienia. W tej chwili głównym czynnikiem, który utrzymywał go wciąż w gotowości do walki, stojącego twardo mimo strzałów kierowanych w jego stronę, była wiara i pewność, że znajduje się tam, gdzie Bóg chce. „No cóż” - myślał sobie Hank - „cieszmy się przynajmniej z tego poranka. Pan dał go dziś specjalnie dla mnie.” Gdyby wycofał się z powrotem do domu i nie obracał, uniknąłby zniewagi i zachował dobry humor. Jednak obrócił się, żeby wejść, i natychmiast napotkał wzrokiem wielkie, czarne ociekające litery, wymalowane sprayem na przedniej ścianie domu: „JUŻ NIE ŻYJESZ, TY...” Ostatnie słowo było niecenzuralne. Jego oczy zauważyły napis, a potem przejechały powoli od jednego końca domu do drugiego, próbując objąć wszystko. Była to jedna z takich spraw, dla których dotarcie do świadomości wymaga czasu. W tej chwili stać go było jedynie na to, by postać tam przez chwilę i pomyśleć, kto to mógł zrobić, i dlaczego, i czy to kiedykolwiek da się usunąć. Spojrzał z bliska i dotknął palcem. Musiano to zrobić w nocy. Było już całkiem suche. - Kochanie - dobiegł głos Mary ze środka - dlaczego nie zamkniesz drzwi? - Mhm... - nie mógł znaleźć nic lepszego do powiedzenia. Wolałby, żeby o niczym nie wiedziała. Wszedł do środka, zamykając mocno drzwi i dołączył do młodej, pięknej, noszącej długi warkocz Mary. Siedziała nad talerzem płatków i gorącymi grzankami. Hank tak często żałował, że Mary musi wspólnie z nim zmagać się z losem. Mogła przecież wyjść za jakiegoś statecznego nudnego księgowego czy agenta ubezpieczeniowego. Była jednak wielką pomocą, trwała zawsze przy nim ufając, że Bóg ma dla nich to, co najlepsze, a także niezmiennie wierzyła w Hanka. - Co się stało? - zapytała natychmiast. „A niech to! Robię, co się da, żeby to ukryć, próbuję się zachować normalnie, a ona jednak to wyczuje” - pomyślał. - Ee... - próbował zacząć. - Wciąż się martwisz tym posiedzeniem rady? No, Busche, jesteś uratowany! - No tak, trochę. - Nawet nie słyszałam, kiedy wróciłeś. Bardzo długo to trwało? - Nie. Alf Brummel musiał wyjść wcześnie na jakieś ważne spotkanie, o którym nic nie powiedział, a inni, no wiesz, powiedzieli, co mieli do powiedzenia, i poszli do domu. A ja zostałem, żeby lizać rany. Myślę, że to podziałało. Potem czułem się już dobrze. Rozpromienił się nieco: - Tak naprawdę to rzeczywiście czułem, że Pan mnie pociesza tej ostatniej nocy. - Ciągle się zastanawiam, dlaczego wybrali taki dziwny moment na posiedzenie rady, akurat podczas festiwalu - powiedziała. - I to w niedzielę wieczorem - rzucił, przełykając płatki. - Wystarczy, że poproszę o wyjście do przodu podczas nabożeństwa, a oni już zwołują posiedzenie rady. - Znów na ten sam temat? - Och, zdaje mi się, że oni po prostu używają Lou jako pretekstu, żeby robić zamieszanie. - No i co im powiedziałeś? - Znowu to samo. Zrobiliśmy tak, jak mówi Biblia: Najpierw ja sam poszedłem do Lou, potem poszliśmy tam z Johnem, następnie przedstawiliśmy tę sprawę całemu kościołowi, a potem - no, potem usunęliśmy go ze społeczności. - Cóż, zdawało się, że była to decyzja całej wspólnoty. Ale dlaczego rada nie może się z nią pogodzić? - Nie potrafią czytać. Czy w Dziesięciu Przykazaniach nie ma nic na temat cudzołóstwa? - Wiem, wiem. Hank odłożył łyżkę, żeby móc swobodniej gestykulować. - Zeszłej nocy oni byli wściekli na mnie! Zaczęli mnie znowu przekonywać, żeby nie sądzić, bo się będzie sądzonym... - K t o to mówił? - No, cała ta paczka Alfa Brummela: Alf, Sam Turner, Gordon Mayer... Wiesz, stara gwardia. - Nie daj im tylko sobą manipulować! - W każdym razie nie zmienię decyzji. Nie wiem tylko, czy daje mi to - Nie daj im tylko sobą manipulować! - W każdym razie nie zmienię decyzji. Nie wiem tylko, czy daje mi to jakąkolwiek gwarancję na utrzymanie posady. Teraz Mary zaczynała się denerwować. - A cóż to znowu dolega temu Alfowi Brummelowi? Co mu się nie podoba: Biblia czy prawda! Czy jeszcze coś innego... - Jezus go kocha, Mary - przypomniał Hank. - On po prostu czuje porządne wyrzuty sumienia. Zawinił, jest grzeszny, wie o tym, i tacy faceci jak ja zawsze będą działać na nerwy takim jak on. Poprzedni pastor głosił tutaj Słowo i to się Alfowi nie podobało. Teraz ja głoszę Słowo i nie podoba mu się to w dalszym ciągu. Ma wielkie wpływy w kościele, więc - jak się zdaje - uważa, że może dyktować, co ma być mówione z kazalnicy. - Ależ nie może! - W każdym razie nie w moim przypadku. - Dlaczego więc nie pójdzie gdzie indziej? Hank podniósł palec w dramatycznym geście: - To jest dobre pytanie, droga małżonko! W jego szaleństwie chyba jest metoda. Wygląda to tak, jakby wykańczanie pastorów było misją jego życia. - Oni malują twój określony wizerunek, a przecież w ogóle taki nie - Hmm... Tak, malują. Gotowa? - Gotowa na co? Hank wziął głęboki oddech i westchnął, a potem spojrzał na nią. - Zeszłej nocy mieliśmy jakichś gości. Oni, hm, wymalowali napis na przedniej ścianie naszego domu. - Co? Na naszym domu? - No... domu naszych gospodarzy. Wstała. - Gdzie? Wyszła przez przednie drzwi, szurając puszystymi kapciami. - O nie! Stanął obok. T o wciąż tam było, wciąż tak namacalne. - Jaka jestem wściekła! - krzyknęła i zaczęła płakać. - Czy myśmy kiedykolwiek komuś zrobili coś złego? - Myślę, że rozmawialiśmy o rym przed chwilą - zasugerował Hank. Nie zwrócifa uwagi na to, co powiedział. Miała własną, najbardziej oczywistą teorię na ten temat. - Może to ten festiwal. Zawsze wyciąga z ludzi to, co najgorsze. Hank również miał swoją własną teorię, ale nie powiedział nic. „To musi być ktoś z kościoła” - myślał. Nazywano go już wieloma określeniami: bigot, niedołęga, przesadnie moralny intrygant. Oskarżano go nawet o ho-moseksualizm i bicie żony. Mógł to zrobić jakiś rozeźlony członek wspólnoty, może jakiś przyjaciel cudzołożącego Lou Stanleya, może sam Lou. Prawdopodobnie nigdy się nie dowie, trudno. Bóg przecież wie. Rozdział 3 Zaledwie parę mil na wschód od miasta, autostradą 27 pędziła wielka czarna limuzyna. Na pokrytym pluszem tylnym siedzeniu pulchny mężczyzna w średnim wieku omawiał sprawy służbowe ze swoją sekretarką, wysoką, szczupłą kobietą o długich kruczoczarnych włosach i bladej cerze. Mówił lapidarnie i zwięźle, a ona płynnie stenografowała, szkicując plan jakiegoś przedsięwzięcia na wielką skalę. Nagle mężczyzna przypomniał sobie o czymś. - A propos - powiedział, a sekretarka podniosła wzrok znad notatnika. - Pani profesor utrzymuje, że jakiś czas temu wysłała mi paczkę, ale nie mogę sobie przypomnieć, żebym coś takiego dostał. - Co to za paczka? - Niewielka książka. O osobistym dla mnie znaczeniu. Zanotuj może, żebyś to sprawdziła, kiedy już wrócimy na rancho. Sekretarka otworzyła portfel i wydawała się coś notować. W rzeczywistości jednak nie napisała nic. *** To była już druga wizyta Marshalla w kompleksie sądowym tego samego dnia. Pierwszy raz przyszedł, żeby wykupić Bernice, a teraz, by złożyć wizytę człowiekowi, którego Bernice miała ochotę powiesić - Alfowi Brummelowi, szefowi policji. Kiedy Clarion poszedł w końcu do druku, Marshall miał właśnie zamiar zadzwonić do Brummela, ale sekretarka Brummela, Sara, zadzwoniła pierwsza i umówiła go na spotkanie o drugiej po południu. „To korzystny ruch” - pomyślał Marshall. - „Brummel prosi o rozejm, zanim czołgi ruszą do walki.” Wjechał buickiem do pustej zatoczki przed budynkami nowej siedziby sądu. Zatrzymał się jeszcze chwilę przy samochodzie i patrzył w głąb ulicy. Próbował objąć wzrokiem pokłosie agonii ostatniej, niedzielnej nocy festiwalu. Ulica Główna usiłowała być tą samą dawną ulicą, ale przenikliwe oko Marshalla dostrzegło, że całe miasto jakby kuleje, jest wyczerpane, obolałe, ospałe. Charakterystyczne „stadka” niespiesznie poruszających się przechodniów co chwilę zatrzymywały się, rozglądały, kręciły głowami, użalały się. Od pokoleń już Ashton szczyciło się swym prostodusznym ciepłem i godnością i walczyło o to, by być odpowiednim miejscem do wychowywania swoich dzieci. Teraz trwały w nim jakieś wewnętrzne tarcia, niepokoje, obawy, jakby pożerał je jakiś wewnętrzny rak i niszczył w sposób niewidoczny dla oka. Efektem tego były rozbite wystawy sklepowe, zasłonięte teraz brzydką dyktą, połamane liczniki parkingowe, śmieci i potłuczone szkło rozrzucone po całej ulicy. Właściciele sklepów i przedsiębiorstw oczyszczania usuwali całe to rumowisko, pozostawała jednak pewność, że wewnętrzne problemy i kłopoty będą się dalej ciągnąć. Wzrastała przestępczość, szczególnie wśród młodzieży, malało zwyczajne zaufanie do drugiego człowieka. Miasto jeszcze nigdy przedtem nie było tak pełne pogłosek, skandali, złośliwych plotek. W cieniu obaw i podejrzeń życie traciło powoli naturalną radość i prostotę, nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Marshall zmierzał w stronę kompleksu sądowego. Składały się nań dwa budynki, otoczone zielenią. Przed frontem był dostępny dla wszystkich parking. Po jednej stronie znajdowała się jednopiętrowa siedziba sądu, mieszcząca również departament miejskiej policji i ów nieco dekadencki blok więzienny w suterenie. Przed budynkiem stał zaparkowany jeden z trzech miejscowych wozów policyjnych. Po drugiej stronie mieścił się jednopiętrowy ratusz z oszkloną ścianą frontową. Była tam siedziba burmistrza i rady miejskiej. Marshall zmierzał prosto do budynku sądowego. Minął drzwi z napisem „Policja” i znalazł się w niewielkim, pustym sekretariacie. Słyszał głosy dobiegające z hallu i zza niektórych drzwi. Wydawało się, że Sara, sekretarka, wyszła na chwilę. W istocie było inaczej... Za oklejoną formiką ladą było widać chwiejący się regał z aktami, a gdzieś z dołu dochodziły pomruki i jęki. Marshall przechylił się i zajrzał poza ladę, stając się świadkiem komicznej sceny: Sara, na kolanach, nie zważając wcale na swą suknię, znajdowała się w ogniu zaciętej walki z zaklinowaną szufladką regału, która to w jakiś niepojęty sposób utknęła pomiędzy regałem a biurkiem. Punktacja wydawała się jasna: trzy do zera dla regału przeciwko łydkom Sary. Sara i jej rajstopy przegrywały w pożałowania godny sposób. Mimowolnie zaklęła, w dość niefortunnym momencie, gdyż akurat spostrzegła go kątem oka. Było już za późno na stworzenie wizerunku osoby opanowanej i zrównoważonej. - O, dzień dobry, Marshall... - Na drugi raz załóż swoje oficerki. Lepiej się nadają do kopania. Na szczęście dla Sary oboje znali się. Marshall bywał w tym miejscu na tyle często, że zdołał się zaznajomić z większością personelu. - Te oto szafy - odezwała się Sara tonem przewodnika turystycznego wyraźnie artykułującego słowa - są owymi sławetnymi gablotami na archiwa pana Alfa Brummela, szefa policji. Otrzymał on właśnie nowe, luksusowe gabloty, a więc j a odziedziczyłam te! Dlaczego muszę je mieć w moim biurze - jest dla mnie niepojęte, ale na jego wyraźny rozkaz muszą zostać tu! - Są zbyt brzydkie jak na jego biuro. - Ale koloru khaki... To cały o n, nie wiesz? Może dałoby się je jakoś rozweselić jakimiś wycinankami, bo ja wiem. Jeśli już muszą się tu przenieść, niech się przynajmniej uśmiechają. W tym momencie zabrzęczał wewnętrzny telefon. Przycisnęła guzik i odpowiedziała: - Tak, proszę pana? Z małego pudełka zaskrzeczał głos Brummela: - Ej tam, mój alarm bezpieczeństwa się świeci... - Przepraszam, to moja wina. Próbowałam zamknąć jedną z pańskich szuflad z aktami. - No tak. Cóż, proszę spróbować poprzestawiać co nieco, dobrze? - Marshall Hogan do pana. - A tak, rzeczywiście. Niech pani go poprosi. Spojrzała na Marshalla i patetycznie potrząsnęła głową. - Nie macie tam etatu dla sekretarki? - zamruczała. Marshall uśmiechnął się, a ona wyjaśniła: - Postawił te regały tuż obok przycisku cichego alarmu. Za każdym razem kiedy otwieram szufladę, cały budynek jest postawiony na nogi. Pomachawszy jej na pożegnanie, Marshall podszedł do najbliższych drzwi i znalazł się w biurze Brummela. Alf Brummel podniósł się i wyciągnął rękę, pokazując rząd zębów w szerokim na całą twarz uśmiechu. - Czołem, jesteś w końcu! - Czołem, Alf. Uścisnęli dłonie. Brummel zaprosił Marshalla do środka i zamknął drzwi. Był to mężczyzna po trzydziestce, kawaler, niegdyś szpanujący wielkomiejski glina. Żył chyba zbyt wystawnie jak na swą policyjną pensję. Wydawał się zawsze sympatycznym facetem, ale Marshall jakoś nigdy mu nie ufał. Jeśli już o tym mowa, to również nigdy za nim zbytnio nie przepadał. Za dużo było tego szczerzenia zębów bez powodu. - Cóż - Brummel uśmiechnął się szeroko. - Siadaj, siadaj. Nim jeszcze którykolwiek z nich zdążył zagłębić się w fotelu, Brummel mówił dalej: - Wygląda na to, że w czasie ostatniego weekendu zdarzyła nam się śmiechu warta pomyłka. Marshall miał przed oczyma widok swojej dziennikarki dzielącej celę z prostytutkami. - Bernice nie miała powodów do radości przez całą noc, a ja straciłem dwadzieścia pięć dolarów. - Cóż - powiedział Brummel, sięgając do górnej szuflady biurka - spotykamy się właśnie w tym celu, żeby wyjaśnić całą tę sprawę. Proszę - wypisał czek i wręczył go Marshallowi. - To jest zwrot za kaucję i chcę też, żebyś wiedział, że Bernice otrzyma oficjalne przeprosiny ode mnie i od tego urzędu. Ale, Marshall, pozwól, że powiem ci, co się tam stało. Gdybym tam tylko był, mógłbym temu wszystkiemu zapobiec. - Bernie twierdzi, że ty tam byłeś. - Byłem? Gdzie? Musiałem co chwilę wybiegać z komisariatu przez całą noc, ale... - Nie, ona cię widziała tam, w lunaparku. Brummel jeszcze szerzej obnażył zęby: - Cóż, nie wiem, kim był ten ktoś, kogo faktycznie widziała, ale zeszłej nocy nie byłem w lunaparku. Miałem dość zajęć tutaj. Marshall powiedział już zbyt wiele, by móc się teraz wycofać. - Widziała cię akurat w tym momencie, kiedy ją aresztowano. Brummel wydawał się nie słyszeć tego. - No więc dobrze, powiedz mi, co tam się stało. Muszę wszystko dokładnie wiedzieć. Marshall raptownie powstrzymał się od ataku. Sam nie wiedział dlaczego. Może był zbyt uprzejmy, a może zastraszony. Bez względu na okoliczności, zaczął nagle opowiadać całą historię w gładki, niemal gazetowy sposób, mniej więcej tak, jak słyszałją od Bernice. Omijał jednak z całą ostrożnością wszelkie obciążające szczegóły, jakimi się z nim podzieliła. Mówiąc, uważnie badał wzrokiem Brummela, jego biuro, wszelkie rzucające się w oczy detale wystroju, wyposażenia, kalendarze. Było to w zasadzie odruchowe. Przez lata rozwinął w sobie umiejętność obserwacji i zbierania informacji, a przy tym stwarzania wrażenia, że w ogóle tego nie robi. Teraz być może robił to, bo nie ufał temu facetowi, a poza tym taka jest natura dziennikarza... Widać było, że biuro Brummela należy do wymagającego człowieka: począwszy od porządnego, błyszczącego biurka, po ołówki ustawione na nim w pojemniku, każdy z doskonale naostrzonym szpicem. Pod jedną ze ścian, gdzie przedtem stały regały na akta, znajdował się bardzo oryginalny zestaw półek i szafek z polerowanego dębu, ze szklanymi drzwiczkami do każdego segmentu i mosiężnymi wykończeniami. - Co Alf, wprowadzamy najnowszą technikę? - zażartował Marshall, spoglądając w stronę regałów. - Fajne? - Świetne. Po co ci one? - To bardzo atrakcyjne zastąpienie starych szaf na akta. Dowód na to, co można zrobić, jeśli się zaoszczędzi trochę grosza. Nie mogłem tu znieść tych starych regałów. Uważam, że biuro powinno mieć pewną klasę, nie mam racji? - Mm, taa... naturalnie. Coś takiego! Masz tu własną kopiarkę! - Tak, i półki na książki. -1 jeszcze jeden telefon? - Telefon? - A co to za kabel wystaje tam ze ściany? - Ach, ten... do ekspresu. Ale o czym to mówiliśmy? - Tak, tak, co się przytrafiło Bernice... - i Marshall kontynuował swą historię. Miał dobrze wyćwiczoną umiejętność czytania do góry nogami i mówiąc przebiegał wzrokiem biurkowy kalendarz Brummela. Rzucały się nieco w oczy wtorkowe popołudnia, gdyż nigdzie nie było przy nich żadnego zapisu, choć wtorek nie był dniem wolnym Brummela. A jednak przy jednym z wtorków było zapisane spotkanie: Wielebny Oliver Young, druga PO południu. ~ O - zagadnął - czyżbyś zamierzał złożyć jutro wizytę mojemu pastorowi? Od razu zauważył, że przekroczył jakąś dopuszczalną granicę. Brummel Oglądał na zaskoczonego, a jednocześnie na zirytowanego. Zdołał jednak zmusić się do szerokiego uśmiechu i powiedział: - O tak, Oliver Young to twój pastor, nieprawdaż? - To wy się znacie? - No nie, nie bardzo. Spotkaliśmy się kiedyś, jak się zdaje, przypadkowo, w sprawach zawodowych... - Ale chodzisz chyba do tego drugiego kościoła, tego małego? - Tak, Lokalnego w Ashton. No, ale dalej, powiedz w końcu, co tam się jeszcze wydarzyło. Marshall był zdumiony, jak łatwo ten facet traci głowę, ale starał się nie przypierać go już do muru. Przynajmniej na razie. Podjął więc opowieść w miejscu, gdzie ostatnio przerwał i doprowadził ją do gładkiego zakończenia, nie pominąwszy faktu znieważenia Bernice. Zauważył, że Brummel znalazł nagle jakąś ważną papierkową robotę, która zakryła cały biurkowy kalendarz. - Powiedz, który to glina nie dał Bernice szans na udowodnienie tożsamości? - zapytał Marshall. - To obcy, nie z naszego personelu. Jeśli Bernice podałaby nazwisko i numer służbowy, postarałbym się, żeby odpowiedział za swoje zachowanie. Widzisz, musieliśmy sprowadzić trochę posiłków aż z Windsor, żeby jakoś obstawić cały festiwal. Jeśli chodzi o naszych, to wszyscy bardzo dobrze wiemy, kim jest Bernice Krueger - ostatnie zdanie zostało wypowiedziane nieco wilczym tonem. - Dlaczego więc nie ma jej tu obok mnie i nie może usłyszeć tych wszystkich tłumaczeń? Brummel przechylił się do przodu z wyrazem powagi na twarzy. - Pomyślałem, że najlepiej zrobię, jak porozmawiam z tobą, Marshall, żeby nie zmuszać jej do przechadzek po tym biurze, skoro i tak jest już w pewien sposób naznaczona. Domyślam się, że wiesz, przez co ta dziewczyna przeszła. „Dobra” - pomyślał Marshall - „zapytam.” - Jestem tu nowy, Alf. - Nie powiedziała ci? -1 ty bardzo chciałbyś to zrobić? - wymknęło mu się i trafiło. Brummel opadł nieco w głąb fotela i studiował twarz Marshalla. Marshall pomyślał, że nie żałuje tego, co powiedział: - Jestem zdenerwowany, mówię, gdybyś nie zauważył tego. Brummel zaczął od nowa: - Marshall, chciałem się dziś z tobą osobiście zobaczyć, bo... Chciałem to wszystko jakoś załagodzić. - No więc co masz do powiedzenia na temat Bernice? „Uważaj teraz na słowa, Brummel” - dopowiedział w myślach. - Więc - zaczai Brummel, jak gdyby nagle zbity z tropu - pomyślałem, że może chciałbyś o tym wiedzieć, że mogłoby to być pomocne w odpowiednim traktowaniu jej. Widzisz, to było parę miesięcy przed przejęciem przez ciebie gazety. Wtedy ona pojawiła się w Ashton. Kilka tygodni wcześniej jej siostra, która chodziła do tutejszego college’u, popełniła samobójstwo. gernice przybyła do Ashton pałając żądzą zemsty. Próbowała rozwikłać tajemnicę otaczającą śmierć siostry, ale... Wiadomo było, że to jedna z tych spraw, na które nigdy nie znajdzie się odpowiedzi. Marshall milczał znacząco przez pewien czas. - Nie wiedziałem o tym. - Była przekonana, że to jakaś nieczysta gra. Prowadziła śledztwo w dość agresywny sposób - głos Brummela brzmiał cicho i ponuro. - Cóż, ma ten swój dziennikarski nos. - O, z całą pewnością. Ale widzisz, Marshall... Jej aresztowanie to był błąd. Upokarzający, przyznaję. Ale naprawdę nie sądziłem, że ona znów w tak krótkim czasie zechce odwiedzić ten budynek. Rozumiesz teraz? Marshall nie był pewien, czy rozumie. Nie był nawet pewien, że usłyszał to wszystko. Nagle poczuł się bardzo osłabiony. Zastanawiał się, gdzie zniknął cały jego gniew. A podejrzenia? Wiedział, że nie dał sobie wcisnąć wszystkiego, co ten facet mówił. A może tak? Wiedział, że Brummel skłamał mówiąc, że nie było go w lunaparku - ale czy naprawdę? A może źle go usłyszał? A może... Zaraz, o czym my w ogóle rozmawialiśmy? Dość tego, Hogan, nie wyspałeś się w nocy? - Marshall? Marshall spojrzał w przypatrujące mu się szare oczy i poczuł się nieco odrętwiały, jak gdyby śnił. - Marshall - powiedział Brummel - mam nadzieję, że rozumiesz. Rozumiesz teraz, prawda? Marshall właściwie zmusił się do myślenia. Zauważył, że idzie mu to lepiej, gdy spuszcza wzrok z oczu Brummela. - A... - początek brzmiał głupio, ale nie było go stać na nic więcej. - No tak, Alf, myślę, że wiem, o co ci chodzi. Postąpiłeś słusznie, tak mi się zdaje. - Ale chciałbym to wszystko jakoś załagodzić, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki między nami dwoma. - Och, nie zawracaj sobie głowy. Nie ma sprawy - gdy tylko wymówił te słowa, zaczął sobie zadawać pytanie, czy naprawdę to powiedział. Pojawiły się znów wielkie zęby Brummela: - Naprawdę się cieszę, że to słyszę, Marshall. - Ale czekaj, posłuchaj, mógłbyś przynajmniej do niej zadzwonić. Wiesz, została przecież osobiście dotknięta. - Zrobię to, Marshall. W tej chwili Brummel pochylił się do przodu z dziwnym uśmiechem na twarzy. Uchwycił się mocno dłońmi blatu biurka i wpatrywał się w Marshalla szarymi oczyma w ten sam odrętwiający, przenikliwy, dziwnie uspokajający sposób. - Marshall, pomówmy o tobie i o całym tym mieście. Posłuchaj, naprawdę cieszymy się, że tu jesteś, że przejąłeś Clańona. Wiedzieliśmy, że twoje nowoczesne podejście do dziennikarstwa będzie odpowiednie dla tutejszej społeczności. Nie będę przed tobą ukrywał, że poprzedni wydawca był... Hm, wpływał raczej szkodliwie na nastroje w mieście, zwłaszcza pod koniec. Marshall czuł, że wie o co chodzi, lecz odebrał także zbliżające się niebezpieczeństwo. Brummel mówił dalej. - Potrzebujemy twojej klasy, Marshall. Poprzez prasę władasz ogromną siłą, wszyscy o tym wiemy, ale potrzebny jest właściwy człowiek, który by sterował tą siłą w odpowiednim kierunku, dla wspólnego dobra. Każdy z nas, zajmujących stanowisko w administracji państwowej, jest tutaj, by działać w najlepiej pojętym interesie lokalnej społeczności, a nawet ludzkości - jeśli potraktować to dogłębnie. Podobnie jest z tobą, Marshall. Jesteś tu dla tych ludzi, tak jak my wszyscy. Nerwowo przejechał dłonią po włosach i zapytał: - Hm, dociera do ciebie to, co mówię? - Nie. - Hmm... - Brummel pośpiesznie usiłował znaleźć odpowiednie słowa - no tak, to jest tak, jak powiedziałeś: jesteś tu nowy. Chyba powiem bez ogródek. Marshall wzruszył ramionami, co miało znaczyć „proszę bardzo” i pozwolił mu mówić dalej. - Przede wszystkim: To jest małe miasto, a to oznacza, że jeden niewielki problem, choćby dotyczył garstki ludzi, będzie absorbował i martwił wszystkich. I nie można tu pozostać anonimowym. Poprzedni wydawca nie zdawał sobie z tego sprawy i spowodował różne problemy, które dotknęły wszystkich mieszkańców. To był patologiczny krzykacz. Zniszczył zaufanie, jakim ludzie darzyli swoje władze lokalne, urzędników, siebie nawzajem, a w końcu nawet jego samego. To było bolesne. Stało to się raną w naszym boku i potrzeba było czasu, żebyśmy mogli jakoś dojść do siebie. Nie będę ukrywał, że ów człowiek w końcu zmuszony był opuścić miasto w niesławie. Napastował dwunastoletnią dziewczynkę. Starałem się załatwić tę sprawę na tyle dyskretnie, na ile było można, ale w tym mieście to było naprawdę niezręczne i trudne. Postąpiłem w sposób, który według mnie miał spowodować jak najmniej kłopotów i bólu rodzicom dziewczynki i reszcie ludzi. Nie dążyłem do żadnych prawnych kroków przeciwko temu człowiekowi. Miał tylko opuścić Ashton i nigdy więcej się w tej okolicy nie pokazywać. Zgodził się na to, ale nigdy nie zapomnę tego wstrząsu. I wątpię, czy miasto kiedykolwiek to zapomni. No i tak doszliśmy do twojej sprawy, ale też i naszej, urzędników państwowych, i obywateli tej społeczności. Ta cała afera z Bernice jest dla mnie tak przykra głównie dlatego, że naprawdę liczyłem na dobre stosunki między moją instytucją a Clarionem, a przede wszystkim między mną a tobą. Bardzo nie chciałbym, aby cokolwiek to zniszczyło. Potrzeba nam tutaj jedności, koleżeństwa, dobrych kontaktów międzyludzkich. Przerwał na chwilę, aby osiągnąć odpowiednie wrażenie. - Marshall, chcielibyśmy wiedzieć, że w działaniu na rzecz tego celu będziesz razem z nami. Teraz nastąpiła przerwa i długie, wyczekujące spojrzenie. Nadeszła kolej na Marshalla. Powiercił się nieco w fotelu, zbierając myśli. Próbował okreś- lic uczucia, niemal uciekając od wpatrzonych w niego szarych oczu. Być może ten facet był szczery, a być może to całe przemówienie to jeden przebiegły wybieg dyplomatyczny obliczony na to, żeby go odciągnąć od istoty sprawy. Marshall nie był w stanie myśleć, ani nawet odczuwać normalnie. Jego dziennikarkę niesłusznie aresztowano, wtrącono na całą noc do jakiegoś fatalnego więzienia, a tymczasem wydawałoby się, że jego to już w ogóle nie obchodzi. Ten szczerzący zęby szef policji robił z niej kłamcę, a on, Marshall, dawał sobie to wmawiać. No, Hogan, przypomnij sobie, po co tu przyszedłeś. Czuł się jednak bardzo zmęczony. Przede wszystkim raz po raz próbował sobie przypomnieć, po co w ogóle przeniósł się do Ashton. Miała to być jakaś odmiana dla niego i rodziny, czas na to, by zaprzestać walki i bazgrołów o intrygach wielkiego miasta, a zająć się jakimiś prostszymi historiami, jak zbieranie makulatury przez młodzież czy sprawą kotka, który utknął na płotku. Może to dzięki sile przyzwyczajenia nabytego po tylu latach w Time- sie sądził, że powinien podejść do Brummela niczym inkwizytor. Ale po co? Żeby narobić jeszcze więcej zamieszania? Cholera, a może by tak na odmianę zdobyć trochę spokoju? Nagle, na przekór swemu dobremu instynktowi, pomyślał, że nie ma się zupełnie o co martwić. Z filmem Bernice będzie wszystko w porządku i zdjęcia potwierdzą, że Brummel miał rację, a Bernice się myliła. Marshall naprawdę chciał, żeby tak właśnie było. Brummel jednakże wciąż czekał na odpowiedź, nie przestając wprowadzać go swym spojrzeniem w stan odrętwienia. - Ja... - zaczai Marshall, poczuwszy się nagle idiotycznie niezdolnym do znalezienia słów. - Posłuchaj, Alf. Mam naprawdę dość walki. Może tak zostałem wychowany, a może to właśnie sprawiło, że w Timesie byłem dobry. Jednak postanowiłem przenieść się tutaj, a to chyba o czymś świadczy. Jestem zmęczony, Alf, i już nie najmłodszy. Potrzebuję dojść do siebie. Potrzebuję się nauczyć, co to znaczy być człowiekiem i mieszkać w jakimś miasteczku razem z innymi ludźmi. - Tak - powiedział Brummel - o to chodzi. O to właśnie chodzi. - No więc... nie przejmuj się. Szukam trochę spokoju i ciszy, tak jak każdy. Nie chcę żadnych potyczek, nie chcę kłopotów. Nie musisz się niczego z mojej strony obawiać. Brummel cały promieniał. Energicznie wyciągnął dłoń do uścisku. Chwytając ją i potrząsając, Marshall niemal poczuł, że zaprzedał część własnej duszy. Czyżby Marshall Hogan naprawdę powiedział to wszystko? „Muszę być zmęczony” - pomyślał. Nim się zdążył zorientować, stał już przed gabinetem Brummela. Jak się zdaje, ich spotkanie się skończyło. *** Kiedy Marshall wyszedł, a drzwi za nim zamknęły się bezpiecznie, Alf Erummel opadł na fotel z westchnieniem ulgi. Siedział tak przez chwilę, wpatrując się w przestrzeń, dochodząc do siebie, zbierając siły do następnego trudnego zadania. Dla niego Marshall Hogan to zaledwie rozgrzewka. Prawdziwa próba dopiero go czeka. Sięgnął po telefon i przysunął go nieco bliżej. Popatrzył nań przez chwilę, a potem wybrał numer. Hank poprawiał właśnie swoje dzieło malarskie, gdy rozległ się dzwonek telefonu, a Mary zawołała: - Hank, Alf Brummel do ciebie! „No, tak” - pomyślał Hank - „ja tu stoję z farbą na pędzlu, a ten dzwoni jak gdyby nigdy nic.” - pomyślał ze złością. Idąc w stronę telefonu, wyznał jednak Panu swój grzech. - Witaj - powiedział. W swoim biurze Brummel odwrócił się plecami do drzwi, aby rozmowa nabrała prywatnego charakteru, choć przecież był zupełnie sam i mówił przyciszonym głosem. - Cześć, Hank, tu Alf. Pomyślałem, że zadzwonię dziś do ciebie i zorientuję się, jak się miewasz... no, po ostatniej nocy. Hank poczuł się jak mysz w kocim pysku. - A... Chyba dobrze. Może lepiej. - Więc myślałeś o tym co nieco? - No tak. Bardzo dużo o tym myślałem. Modliłem się w tej sprawie. Jeszcze raz sprawdzałem w Słowie niektóre rzeczy... - Hmm... Wygląda na to, że nie zmieniłeś zdania. - Cóż, jeśli zmieniłoby się Słowo Boże i ja bym się zmienił. Ale wydaje mi się, że Pan nie wycofa się z tego, co powiedział, a wobec tego wiesz, jakie jest moje stanowisko. - Hank, wiesz, że zebranie członkowskie jest w ten piątek? - Wiem. - Hank, ja naprawdę chciałbym ci pomóc. Nie mogę patrzeć, jak sam siebie wykańczasz. Uważam, że byłeś dobry dla tego kościoła, ale... Cóż mogę powiedzieć? Te podziały, te kłótnie... To wszystko niedługo rozwali zgromadzenie. - Kto się kłóci? - Ależ daj spokój... - A jeśli już o tym mowa, to przede wszystkim kto zwołał to zebranie? Ty. I Sam. I Gordon. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Lou dalej działa, podobnie jak ten ktoś, kto pomalował front mojego domu. - Po prostu zależy nam na spokoju, to wszystko. Walczysz... No cóż, walczysz przeciw temu, co byłoby najlepsze dla wspólnoty. - To zabawne. A mi się zdawało, że walczę przeciwko tobie. Ale nie słyszałeś, co powiedziałem? Ktoś wymalował front mojego domu. - Co? Co wymalował? Hank nie zataił przed nim ani słowa. Brummel jęknął: - Och, Hank zbiera mi się na wymioty! - Mnie i Mary także. Postaw się w naszej sytuacji. - Hank, gdybym ja był w twojej sytuacji, zastanowiłbym się jeszcze raz. Nie widzisz, co się dzieje? Fama się już rozchodzi i nastawiasz całe miasto zeciwko sobie. Co również oznacza, że niedługo całe miasto będzie nas- t^wione także przeciwko naszemu kościołowi. A przecież musimy żyć w tym a.jSCUj Hank! Po to tu jesteśmy, żeby ludziom pomagać, żeby do nich chodzić, a nje ^by wbijać klin między nas a resztę społeczności. - Głoszę Ewangelię Jezusa Chrystusa i są tacy, którzy potrafią to docenić. Gdzie miałby być ten klin, o którym mówisz? Brummel zaczynał się niecierpliwić. - Hank, popatrz na ostatniego pastora. Zrobił ten sam błąd. Zobacz, co się z nim stało. - Popatrzyłem. I zobaczyłem, że wystarczy tylko dać sobie spokój, gwizdnąć na wszystko, zagrzebać prawdę gdzieś w jakiejś szufladzie, żeby przypadkiem nikogo nie uraziła. Wtedy wszystko będzie w porządku, każdy będzie mnie lubił i znów będziemy wszyscy razem jedną szczęśliwą rodziną. Jezus, jak się zdaje, nie był zbyt rozważny. Mógł mieć mnóstwo przyjaciół, jeśliby tylko był „elastyczniejszy” i chciał się każdemu podobać. - Ależ ty chcesz, żeby cię ukrzyżowano! - Chcę pomagać w zbawianiu dusz, chcę przekonywać grzeszników, chcę służyć wierzącym, aby wzrastali w prawdzie. Jeślibym tego nie robił, musiałbym się obawiać czegoś znacznie gorszego niż ciebie i reszty rady. - To nie jest miłość, Hank. - Kocham was wszystkich, Alf. Dlatego właśnie daję wam lekarstwo. Mam na myśli zwłaszcza Lou. Brummel postanowił wypalić z cięższego działa. - Hank, nie pomyślałeś o tym, że on cię może podać do sądu? Po drugiej stronie zapanowała cisza. W końcu Hank odpowiedział: „Nie.” - Mógłby cię oskarżyć o wyrządzenie krzywdy, oszczerstwo, zniesławienie, katusze psychiczne i kto wie, o co jeszcze... Hank wziął głęboki oddech i zawołał do Pana o cierpliwość i mądrość. - Sam widzisz - powiedział w końcu. - Zbyt wielu ludzi nie wie już, albo nie chce wiedzieć, jaka jest prawda. Nie bronimy żadnej sprawy, toteż byle sprawa nas wykańcza. Faceci tacy, jak Lou pakują się w kłopoty, które mogą się źle skończyć dla ich własnych rodzin. Sami zaczynają rozsiewać plotki, szargać swoją opinię, zatracać się w grzechu... A potem rozglądają się, kogo by tu można za to winić! Kto tu więc komu szkodzi? Brummel westchnął. - Wyjaśnimy to wszystko w piątek wieczorem. Będziesz? - Jestem z kimś umówiony na rozmowę duszpasterską. Zaraz po niej przyjdę na zebranie. Prowadziłeś kiedy taką rozmowę? - Nie. - Kiedy trzeba pomagać prostować czyjeś życie, oparte na kłamstwie, nabiera się autentycznego szacunku dla prawdy. Zastanów się nad tym. Brummel rzucił słuchawkę i otarł pot z dłoni. Rozdział 4 Gdyby ktokolwiek mógł go zobaczyć, rzuciłby się w oczy nie tyle wygląd, przypominający pokrytego brodawkami gada, ile sposób, w jaki ta postać wydawała się pochłaniać światło, nie odbijając go: tak jakby była bardziej cieniem niż przedmiotem, dziwaczną, zwierzęcego kształtu dziurą w przestrzeni. Mały duch był jednak niewidoczny dla ludzkich oczu, pozbawiony materii. Unosił się nad miastem, biorąc zakręt to w tę, to w tamtą stronę, kierowany nie wiatrem lecz własną wolą. Wirujące skrzydła trzepotały, stwarzając wrażenie jakiegoś szarawego obłoku, nadając stworzeniu pęd. Przypominał gotującą się do ataku małą chimerę o śliskiej skórze w odcieniu najgłębszej czerni i pajęczym ciele. Na pół człowiek, na pół zwierzę: demon. Z jego pyska wystawały wielkie, żółte, kocie ślepia, którymi rozglądał się badawczo w różnych kierunkach wypatrując czegoś. Spoglądały to tu to tam, przyglądając się badawczo, wypatrując. Oddychał krótkimi cuchnącymi siarką sapnięciami, a z jego nozdrzy wydobywafy się jarzące się żółtawe opary. Obserwował uważnie i nie odstępował swego podopiecznego, który prowadził brązowego buicka ulicami Ashton. Marshall opuścił biuro Clariona nieco wcześniej niż zwykle. Był zaskoczony, że pomimo całego zamieszania tego ranka wtorkowy numer był gotowy do druku, a personel zbierał już siły na piątek. Gazeta w małym miasteczku... tak, to tempo mu odpowiadało... Być może mógłby na nowo poznać własną córkę. Sandy, piękna rudowłosa jedynaczka. Był to ich jedyny wielki potencjał. Większość dzieciństwa upłynęła jej w towarzystwie matki pracującej po godzinach i ojca będącego prawie zawsze poza domem. W Nowym Jorku niemal wszystko się Marshallowi udawało, chyba tylko z wyjątkiem bycia takim ojcem, jakiego Sandy potrzebowała. Ona sama zresztą dawała mu to ciągle do zrozumienia. Najwłaściwiej ujęła to Kate twierdząc, że oboje byli do siebie za bardzo podobni. Jej wołanie o miłość i uwagę zawsze przybierało formę zadawania ran. On poświęcał jej tyle uwagi, ile uznawał za stosowne. „Nie będę już walczył” - powtarzał sobie. „Nie będę się już czepiał, drapał, ranił. Niech mówi, niech wyrzuci z siebie wszystko, nie można z nią tak ostro postępować. Muszę ją kochać taką, jaka jest, niech będzie sobą, nie będę próbował jej więzić.” Zupełnie idiotycznie okazywał jej miłość: przez złość, gniew i raniące słowa. Wiedział, że próbuje jej tylko jakoś dosięgnąć, jakoś przyciągnąć do . - Tg Ale zawsze bez skutku. „Dobra, Hogan, spróbuj jeszcze raz. Ale tym razem niczego już nie zepsuj.” - pomyślał. Skręcił w lewo i na wprost ujrzał uczelnię. Teren Whitmore College przy- minał zabudowania innych amerykańskich uniwersytetów: piękny, z dostojnymi, starymi budynkami, na które wystarczyło tylko popatrzeć, żeby już czuć sję uczonym, szerokie place z pięknie utrzymanymi trawnikami i ścieżkami wykonanymi z ułożonych we wzory cegieł i kamieni, a wszystko to na malowniczym tle skałek, zieleni, rzeźb. Tak właśnie powinien wyglądać dobry college, włączając w to miejsca do parkowania na piętnaście minut. Marshall zostawił buicka i ruszył na poszukiwanie Stewart Hali, siedziby Wydziału Psychologicznego i miejsca, gdzie dziś Sandy miała mieć zajęcia. Whitmore był uniwersytetem ufundowanym przez jakiegoś potentata ziemskiego na początku lat dwudziestych. Ze starych fotografii można się było zorientować, że niektóre sale wykładowe z czerwonej cegły z białymi kolumnami mają tyle lat, co i sam college: są jak pamiątki przeszłości i stróże przyszłości. W czasie lata panowała tu cisza. Marshall otrzymał parę wskazówek od napotkanego studenta drugiego roku i skręcił w lewo, w aleję wysadzaną wiązami po obu stronach. Na jej końcu znalazł Stewart Hali, olbrzymią konstrukcję wzorowaną na jakiejś europejskiej katedrze, z wieżami i zwieńczonymi łukowato bramami. Pociągnął jedno ze skrzydeł dużych drzwi i znalazł się w przestronnym, odbijającym głos korytarzu. Zamknięcie się wielkiej bramy odbiło się echem od łukowego sklepienia i gładkich ścian tak głośno, że Marshall pomyślał, iż zakłócił spokój na wszystkich zajęciach na tym piętrze. Teraz już nie wiedział, co robić. Budynek miał trzy kondygnacje i jakieś trzydzieści sal, a Marshall nie miał pojęcia, w której z nich mogła być Sandy. Ruszył wzdłuż korytarza, usiłując nie stukać obcasami zbyt głośno. W takim miejscu każdy dźwięk wydawał się wyolbrzymiony. Sandy studiowała na pierwszym roku. Spóźniona przeprowadzka do Ash-ton spowodowała, że musiała zapisać się na letnie zajęcia, żeby trochę podgonić program. Była to dla niej dobra pora na przestawienie się. Nie zdecydowała się jeszcze na specjalizację i próbowała się jakoś zorientować, uczęszczając na kursy wstępne. Gdzie w tym wszystkim było miejsce na ćwiczenia z „psychologii jaźni”, tego Marshall nie wiedział, ale razem z Kate postanowili niczego nie narzucać. Z końca korytarza dobiegały trudno rozróżnialne, ale brzmiące w uporządkowany sposób słowa prowadzonego przez kobietę wykładu. Postanowił sprawdzić. Przeszedł obok kilkorga drzwi do sal wykładowych, minął fontannę i wspaniałe schody z kamienia i metalu. W miarę jak zbliżał się do sa’i 101, mógł coraz bardziej rozróżnić słowa wykładu. - ... więc gdybyśmy zatrzymali się przy takiej prostej formułce ontologicz-IleJ: „Myślę, więc jestem”, to powinno to być rozstrzygnięcie tej kwestii. Ale b y ć nie implikuje znaczyć... Tak, znowu to uniwersyteckie gadanie, ten śmieszny zlepek słów, które na ludziach wrażenie akademickiego bohaterstwa, ale nie zapewnią dobrze płatnej pracy. Marshall zaśmiał się pod nosem. Psychologia. Gdybyż jeszcze ci psychiatrzy miewali podobne zdania, to by ułatwiło sprawę. Najpierw Sandy tłumaczyła swe humory szokiem, jaki przeżyła przy urodzeniu, a potem - co to było? Kłopoty z siusianiem? Teraz z kolei fascynowała się samopoznaniem, poczuciem własnej wartości, tożsamością. I tak już przedtem, sama z siebie, zbytnio zawracała sobie głowę swoją własną osobą, a teraz na dodatek uczyli jej tego w college’u. Zajrzał przez drzwi i zobaczył amfiteatralną salę, z rzędami siedzeń wbudowanych w coraz to wyższe poziomy podłogi, oraz niewielką katedrę stojącą na tle grubej, zasłaniającej tablicę kotary. Na niej stała prowadząca wykład profesor. - ... a znaczyć niekoniecznie pochodzi od myśleć, jako że niektórzy stwierdzili, iż Jaźń nie jest wcale Umysłem, a Umysł faktycznie przeciwstawia się Jaźni i hamuje Samopoznanie... A niech to! Nie wiedzieć czemu, Marshall spodziewał się zobaczyć starszą kobietę, wysuszoną, z włosami upiętymi w kok, w okularach w w rogowej oprawce i z małym sznurkiem koralików zawiązanym wokół szyi. To, co ujrzał było zaskakującą niespodzianką, czymś rodem z reklamy: długie jasne włosy, zadbana sylwetka, głębokie, ciemne oczy, z lekkim tikiem, ale z pewnością nie potrzebujące okularów w rogowej oprawce ani żadnych innych. Wtem dostrzegł lśniące ciemnorude włosy i ujrzał Sandy, siedzącą w jednym z pierwszych rzędów. Słuchała uważnie i gorączkowo notowała. Do licha! Przecież to proste! Postanowił wśliznąć się po cichu i posłuchać samej końcówki wykładu. Da mu to może jakieś pojęcie na temat tego, czego się Sandy uczy i będą mieli o czym rozmawiać. Cichutko zamknął drzwi i zajął jedno z pustych miejsc z tyłu. I stało się. W głowie tej profesor musiało się włączyć coś w rodzaju radaru. Zawiesiła spojrzenie na siedzącym tam Marshallu i po prostu nie spuszczała z niego wzroku. Nie chciał przyciągać niczyjej uwagi, bo czuł jej wystarczająco dużo ze strony studentów. Profesor wydawała się go badać, penetrowała jego twarz, jak gdyby próbowała sobie przypomnieć kogoś, kogo znała dawno temu. Wyraz jej twarzy sprawił, że Marshalla przeszły ciarki. Przeszyła go ostrym spojrzeniem, pod wpływem którego żołądek skręcił mu się ze strachu. - Czy czegoś pan tu chce? - profesor żądała odpowiedzi, a Marshall widział tylko jej przenikliwe oczy. - Czekam na córkę - odpowiedział, siląc się na uprzejmość. - Mógłby pan poczekać na zewnątrz? - powiedziała i bynajmniej nie było to pytanie. Nagle znalazł się na zewnątrz, w korytarzu. Oparł się o ścianę, wpatrując się w linoleum. Jego umysł wirował, zmysły były rozproszone, serce waliło. Nie mógł pojąć, w jaki sposób się tu znalazł, bo był na zewnątrz, w korytarzu. Tak po prostu. Jak to się stało? Daj spokój, Hogan, przestań się trząść i p om y ś l! Usiłował przypomnieć sobie wszystko po kolei, ale szło to bardzo opornie, jak gdyby przypominał sobie jakiś zły sen. Oczy tej kobiety! Sposób, w jaki trzyła, powiedział mu, że wiedziała, kim on jest, choć nigdy przedtem się ie spotkali. Nigdy dotąd nie odczuwał takiej nienawiści. Chodziło nie tylko te oczy. Również o lęk, narastający stopniowo, odsączający krew z twarzy, nrzyprawiający o łomotanie serca. Lęk, który wpełzł do niego nagle, bez nowodu, bez żadnej zrozumiałej przyczyny. Wystraszył się śmiertelnie... bez żadnego powodu! ib nie miało żadnego sensu. Nigdy przedtem w życiu nie uciekał, ani nie wycofywał się bokiem. Ale teraz, pierwszy raz... Pierwszy raz? Przez umysł przemknął mu widok wpatrujących się w niego szarych oczu Alfa Brummela. Znów zrobiło mu się słabo. Odpędził to wrażenie i wziął głęboki oddech. Gdzie się podziała ta cała odwaga starego Hogana? Może zostawił ją w biurze Brummela? Nie doszedł jednak do żadnego wniosku, żadnej teorii, żadnego wytłumaczenia. Czuł tylko pogardę dla samego siebie. Wymamrotał: „Znów dałem za wygraną, spróchniały pniak” i - niczym spróchniały pniak - oparł się o ścianę i czekał. Za parę minut drzwi do sali wykładowej otworzyły się gwałtownie i studenci wylegli na zewnątrz jak pszczoły z ula. Tak kompletnie nie zwracali na niego uwagi, że poczuł się niemal niewidzialny. Ale w tej chwili nie miał nic przeciwko temu. I wtedy wyszła Sandy. Wyprostował się, podszedł do niej, już miał na ustach „jak się masz?”... A ona po prostu minęła go! Nie zatrzymała się, nie uśmiechnęła, nie odpowiedziała na jego przywitanie, nic! Stał przez chwilę oniemiały, patrząc jak idzie korytarzem w stronę wyjścia. Poszedł za nią. Nie kulał, ale nie wiedzieć czemu czuł się tak, jakby właśnie to robił. Właściwie nie ciągnął za sobą nóg, ale czuł się tak, jakby były odlane z ołowiu. Widział, jak jego córka wychodzi przez bramę nawet nie obejrzawszy się. W metalicznym dźwięku zamykających się wielkich drzwi zabrzmiała dziwna nuta ostatecznego potępienia. Poczuł, jakby wielka brama, oddzieliła go na zawsze od tej, którą kocha. Przystanął w szerokim korytarzu, odrętwiały, bezradny, oszołomiony. Jego potężna sylwetka sprawiała teraz wrażenie bardzo małej. Wokół Marshalla, tuż nad podłogą snuły się niewidoczne dla niego smużki cuchnących siarką oparów. Towarzyszyło temu zgrzytanie i skrobanie o posadzkę, którego Marshall nie mógł usłyszeć. Mały demon przylgnął do jego nóg niczym oślizła, czarna pijawka, trzymając się silnie szponiastymi palcami. Jednocześnie stwór usiłował przeniknąć do duszy Hogana. Żółte ślepia wystające z guzowatej twarzy bacznie obserwowały każde posunięcie. Marshall odczuwał głęboki, narastający ból, a ów niewielki duch doskonale o tym wiedział. Niełatwo mu było zatrzymać tego człowieka. Marshall stał pośrodku wielkiego, pustego korytarza, a w nim zaczęły wzbierać boi, miłość i rozpacz. Czuł, że żarzy się w nim jeszcze maleńki węgielek walki. Ruszył w kierunku drzwi. ..Ruszaj się, Hogan, ruszaj! To jest twoja córka!” Robiąc zdecydowany krok ciągnął za sobą po posadzce demona, którego szpony wciąż przywierały do Marshalla. W ślepiach było widać coraz większą wściekłość i furię, nozdrza buchały oparami siarki. Skrzydła rozłożyły się w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, jakiegoś sposobu, by Marshal-la zatrzymać, ale nie mogły niczego znaleźć. „Sandy, zlituj się nad swoim starym” - pomyślał Hogan. Nim osiągnął koniec korytarza, biegł już prawie. Potężne dłonie uderzyły w poprzeczny uchwyt na drzwiach, a te otwarły się gwałtownie, uderzając w blokadę na zewnątrz. Wybiegł na schody, a potem na ocienioną wiązami ścieżkę dla pieszych. Spojrzał wzdłuż jezdni, w poprzek trawnika przed Stewart Hali, potem zerknął w przeciwną stronę, ale jej już nie było. Demon ścisnął go jeszcze mocniej i począł pełznąć, wspinając się na Hogana. Marshall poczuł się bardzo samotnie, opanowała go rozpacz. Wtem usłyszał: - Tu jestem, tato! Demon natychmiast zwolnił uścisk i spadł, parskając gniewnie. Marshall odwrócił się i ujrzał Sandy. Stała tuż koło drzwi, przez które dopiero co wybiegł, sprawiała wrażenie, jakby próbowała ukryć się przed kolegami. Wyglądało na to, że ma zamiar robić mu wyrzuty. „Cóż, lepsze już to, niż gdybym miał ją stracić” - pomyślał. - No - zaczął bez zastanowienia - wybacz, ale odniosłem niedawno wrażenie, że się tam mnie wyparłaś. Sandy próbowała się wyprostować, okazać mu cały swój ból i gniew, ale wciąż nie potrafiła szczerze spojrzeć mu w twarz. - To było... Było po prostu zbyt bolesne. - Co było? - No wiesz... Ta cała sprawa tam. - Tak... Jak wiesz, lubię powodować sensację. Żeby ludzie mieli co pamiętać... - Tato! - Więc kto ukradł wszystkie napisy „Rodzicom wstęp wzbroniony?” Skąd mogłem wiedzieć, że ona nie życzy sobie mnie tam? I w ogóle, cóż w tym jest takiego cennego i tajemnego, że nie może tego słuchać nikt z zewnątrz? Ból Sandy był w tej chwili tak wielki, iż zdobyła się na spojrzenie mu prosto w twarz. - Nic! W ogóle nic! To był tylko wykład. - Wobec tego o co jej chodzi? Gorączkowo szukała wytłumaczenia. - Nie wiem. Może wie, kim jesteś. - Nie ma mowy. Nigdy przedtem jej nie widziałem. Wtem w jego umyśle pojawiło się pewne pytanie: - Co masz na myśli mówiąc, że wie, kim jestem? Sandy sprawiała wrażenie przypartej do muru. - To znaczy... No, daj spokój. Może wie, że wydajesz gazetę. Może nie chce, żeby dziennikarze tu węszyli. - Cóż, mogę ci wyznać, iż nie węszyłem. Po prostu szukałem ciebie. Sandy chciała zakończyć dyskusję. - Dobra, tato, w porządku. Po prostu źle cię oceniła, zgoda? Nie wiem, co Jej chodziło. Przypuszczam, że ma prawo wybierać sobie słuchaczy. - A ja nie mam prawa wiedzieć, czego się uczy moja córka? Sandy nie wypowiedziała słów, które już miała na końcu języka, za to zaczęła wysnuwać pewne wnioski. - Więc jednak węszyłeś. Gdy tylko padły te słowa, Marshall wiedział doskonale, że znów się zaczęło, stara zabawa w koty i psy, w walczące koguty. To nie miało sensu. Jakaś cząstka w nim samym nie chciała tego, ale reszta była zbyt rozgniewana i załamana, by móc się zatrzymać. Demon natomiast czaił się niedaleko, unikając Marshalla, jakby ten był rozpalonym żelazem. Patrzył, czekał, irytował się. - Tylko głupi mógłby powiedzieć, że węszyłem! - ryknął Marshall. - Jestem tu, bo jestem twoim ojcem, i cię kocham, i chciałem cię odebrać po zajęciach. Stewart Hali - tyle tylko wiedziałem. Jakoś udało mi się ciebie znaleźć i... Próbował się powstrzymać. Wypuścił trochę powietrza, zakrył oczy dłonią i westchnął. - I zdawało ci się, że będziesz mógł mieć mnie na oku! - zasugerowała pogardliwie. - Kto mi może zabronić? - Dobra, wyłożę ci to. Jestem ludzką istotą, tato, a każda jednostka ludzka, niezależnie od tego, kim jest, zostaje ostatecznie poddana pewnemu porządkowi wszechświata, a nie woli jakiejkolwiek innej jednostki. A co do profesor Langstrat: jeśli nie życzy sobie, żebyś był obecny na jej wykładzie, to ma prawo zażądać, żebyś wyszedł! - A powiedz mi - kto opłaca jej pobory? Pozostawiła to pytanie bez odpowiedzi. - A jeśli chodzi o mnie i o to, czego się uczę i czym się staję, i dokąd zmierzam, to oświadczam ci, że nie masz żadnego prawa wdzierać się w mój świat, chyba że dam ci takie prawo sama osobiście! Przed oczami Marshalla przesuwały się już obrazy przedstawiające córkę przerzuconą przez jego kolano. Był wściekły i musiał się na kimś wyładować, ale usiłował skierować swoje ataki gdzieś indziej, a nie na Sandy. Wskazał palcem na Stewart Hali i zapytał ostro: - To - to ona cię tego nauczyła? - Nie musisz wiedzieć. - Mam prawo wiedzieć! - Zrzekłeś się tego prawa wiele lat temu, tato. Ten cios powalił go na łopatki i zanim jakoś doszedł do siebie, uciekła mu, pobiegłszy ulicą. Uciekła od ich nieszczęsnej zawziętej walki. Krzyczał za nią jakieś idiotycznie brzmiące pytania o to, jak się dostanie do domu, ale nawet nie zwolniła. Demon uchwycił się swej szansy, a zarazem Marshalla, a ten poczuł, ‘-? jego gniew i zadufanie ustępują przed beznadziejną rozpaczą. Wszystko zepsuł. Zrobił właśnie to, czego już nigdy więcej nie chciał zrobić. Dlaczego u ucna tak się zaplątał? Dlaczego nie mógł po prostu zrozumieć jej, kochać, odzyskać swojego dziecka? Niknęła już z oczu, stawała się coraz mniejsza i mniejsza biegnąc tak przez teren uczelni. Wydawała się być tak daleko, zbyt daleko, by kiedykolwiek można dosięgnąć kochającym ramieniem. Zawsze starał się być silny i nieustępliwy w rozmaitych zmaganiach życiowych, ale w tej chwili rana okazała się zbyt wielka. Siła rozpadła się na żałosne kawałeczki, a on nie mógł nic na to poradzić. Sandy znikła za jakimś odległym rogiem, nie obejrzawszy się nawet. Coś złamało się w nim, czuł, jakby jego dusza topniała. Nie było w tej chwili osoby na świecie, której nienawidziłby bardziej niż siebie. Siła jego nóg wydawała się ulegać ciężarowi smutku. Osunął się na schody u wejścia do starego budynku, był zupełnie przybity. Szpony demona otoczyły jego serce. Wymamrotał drżącym głosem: „To nie ma sensu.” - JA-HAAAA! - z pobliskich zarośli dobiegł ogłuszający okrzyk. Zamigotało niebieskawobiałe światło. Demon nagle rozluźnił ucisk i wystrzelił w górę jak przerażona mucha. Wylądował kawałek dalej dygocząc, gotów do obrony. Ogromne żółte ślepia wyskakiwały niemal z orbit, a czarny jak smoła, zakrzywiony bułat tkwił w pogotowiu w drżącej dłoni. Ale wówczas spośród tych samych zarośli dobiegł niewytłumaczalny zgiełk, jak gdyby jakiejś walki, po czym źródło światła zniknęło za rogiem Stewart Hali. Demon nie poruszył się nawet, ale czekał, słuchał, obserwował. Nie było słychać żadnego dźwięku, tylko lekki powiew. Podkradł się ostrożnie do miejsca, gdzie wciąż siedział Marshall, minął go, zerknął między zarośla i za róg budynku. Nic. Z nozdrzy demona, dotąd powstrzymywana, zaczęła powoli wić się wymyślnymi wstęgami, długa, smuga żółtych oparów. Tak, zdawał sobie sprawę z tego, co zobaczył. Nie można było tego z niczym pomylić. Ale dlaczego uciekli? L- Rozdział 5 Nieopodal terenu uczelni, ale w bezpiecznej od niej odległości, na ziemię zstąpili dwaj potężni mężczyźni, niby iskrzące się niebieskobiałe komety, unoszone przez trzepoczące skrzydła, niczym wirujący obłok, który płonie jak piorun. Jeden z nich, wielki, krzepki, czarnobrody olbrzym, najwidoczniej rozgniewany i oburzony, krzyczał coś wykonując gwałtowne ruchy długim połyskującym mieczem. Drugi był nieco niższy. Rozglądał się wokół podejrzliwie, próbując jakoś uspokoić towarzysza. Zgrabną ognistą spiralą popłynęli w kierunku jednego z uczelnianych akademików, zatrzymując się w ukryciu kilku płaczących wierzb. Gdy tylko ich stopy dotknęły ziemi, blask odzienia i ciał zaczął niknąć, a lśniące skrzydła złożyły się miękko. Właściwie, pominąwszy ich nadzwyczajny wzrost, wyglądali jak dwaj zwykli mężczyźni, jeden szczupły, jasnowłosy, drugi - potężny a obaj ubrani w coś, co przypominało harmonizujące z ich opalenizną robocze uniformy. Złote pasy stały się podobne do ciemnej skóry, pochwy mieczy miały barwę zmatowiałej miedzi, lśniące, barwy brązu wiązania przy stopach zmieniły się w zwykłe skórzane sandały. Ten wyższy gotował się do dyskusji. - Triskal! - krzyknął, lecz po paru rozpaczliwych gestach przyjaciela przemówił nieco ciszej. - Co ty tutaj robisz? Triskal wciąż trzymał dłoń w górze w uspokajającym geście. - Ciii, Guilo! Duch mnie tu przywiódł, podobnie jak i ciebie. Przybyłem wczoraj. - Czy wiesz, co to było? Demon samozadowolenia i rozpaczy, jeśli w o-góle się na tym znam! Gdyby twe ramię mnie nie powstrzymało, mogłem go ugodzić, i wystarczyłby tylko jeden raz! - Och tak, Guilo, jeden raz - zgodził się jego towarzysz - ale dobrze, że cię zobaczyłem i w porę zatrzymałem. Dopiero co przybyłeś i jeszcze nie rozumiesz... - Czego nie rozumiem? Triskal próbował brzmieć przekonująco: - Nam... nie wolno walczyć, Guilo. Jeszcze nie. Nie wolno nam stawiać oporu. Guilo był pewien, że jego przyjaciel się myli. Chwycił mocno bark Triskala 1 spojrzał mu prosto w oczy. - Po co mam iść gdziekolwiek, jeśli nie po to, żeby walczyć?-oświadczył. - W to miejsce zostałem przywołany i w tym miejscu będę walczył. - Tak - powiedział Triskal, energicznie kiwając głową. - Tylko jeszcze nie w tej chwili, to wszystko. - Więc musisz mieć jakieś rozkazy. Masz rozkazy? Triskal milczał przez chwilę, aby uzyskać odpowiednie wrażenie. - Mam rozkazy T a l a. Wyraz twarzy Guilo’a w jednej chwili stał się mieszaniną zaskoczenia i zakłopotania. *** Nad Ashton zapadał zmrok. Niewielki biały kościół na Wzgórzu Morgana kąpał się w ciepłym, rdzawym blasku zachodzącego słońca. Na zewnątrz, na małym kościelnym dziedzińcu młody pastor pośpiesznie strzygł trawnik, mając nadzieję zdążyć przed porą posiłku. W sąsiedztwie szczekały psy, ludzie wracali po pracy do domu, dzieci wołano na kolację. Niewidoczni dla tych śmiertelników, Guilo i Triskal pośpiesznie przybyli na wzgórze piechotą, zakonspirowani i nieuwielbieni, lecz mimo to poruszający się z prędkością wiatru. Gdy znaleźli się przed kościołem, Hank Busche wychodził właśnie zza rogu, pchając przed sobą ryczącą kosiarkę do trawy. Guilo musiał się zatrzymać, żeby go obejrzeć. - To ten? - zapytał towarzysza. - Czy wołanie zaczęło się od niego? - Tak - odpowiedział Triskal - wiele miesięcy temu. Modli się nawet w tej chwili. Często wędruje ulicami Ashton i wstawia się za tym miastem. - Ale... To jest takie niepozorne miejsce. Dlaczego zostałem przywołany? Nie, nie, dlaczego T a l został przywołany? Triskal tylko pociągnął go za ramię. - Wchodź szybciej. Prędko przeszli przez mury do wnętrza skromnego kościółka. W środku znaleźli cały oddział już zgromadzonych wojowników. Niektórzy siedzieli w ławkach, inni stali wokół prezbiterium, a jeszcze inni pełnili rolę straży, wyglądając ostrożnie przez witrażowe okna. Byli odziani bardzo podobnie jak Triskal i Guilo, w takie same brązowe tuniki i spodnie. Ich widok wywierał ogromne wrażenie: byli to potężni, prawdziwie mocarni wojownicy. Guilo nigdy przedtem nie widział tak wielu i tak doborowych zebranych w jednym miejscu. Uderzył go również nastrój zgromadzenia. Mogła to przecież być chwila radosnego spotkania starych przyjaciół, lecz każdy był dziwnie posępny. Gdy przebiegł spojrzeniem przez całe pomieszczenie, zauważył wielu, z którymi walczył ramię przy ramieniu w odległych czasach; Nathan, potężny Arab, bijący się zaciekle, choć małomówny. To on pewnego razu chwycił demony za kostki i używał ich jako maczug przeciw ich towarzyszom. Armoth, wielki Afrykańczyk, którego okrzyk wojenny i dzikie oblicze nieraz wystarczyły, by nieprzyjaciel uciekał w popłochu, nim jeszcze został zaatakowany. Guilo i Armoth toczyli kiedyś bitwę z demonami panującymi w brazylijskich wioskach i osobiście strzegli pewnej rodziny misjonarskiej podczas jej licznych, długich wędrówek przez dżunglę. rhimon, cichy Europejczyk o złotych włosach, miał na przedramionach,. j” ostatnich ciosów ginącego demona, którego potem posłał na zawsze Ho Otchłani. Guilo nigdy go jeszcze nie spotkał, ale słyszał o jego wyczynach n zdolności przyjmowania ciosów tak, jak gdyby był tarczą dla innych. Potem, zebrawszy siły, potrafił sam jeden pokonywać olbrzymie rzesze. Wtem nadeszło pozdrowienie od najstarszego i bardzo miłowanego przyjaciela: - Witaj, Guilo, Mocy Wielu! Tak, to był rzeczywiście Tal, Kapitan Zastępu. Niezwykłe było spotkać potężnego wojownika w tak skromnym, niepozornym miejscu. Guilo nieraz widywał go w pobliżu Sali Tronowej Nieba, jak konferował nie z kim innym, jak tylko z samym Michałem. Ale oto tutaj widniała ta sama potężna sylwetka o złotych włosach i rumianej cerze, o złocistych jak rozpalony o-gień oczach i nieodpartej aurze dostojeństwa. Guilo zbliżył się do kapitana. Uścisnęli sobie dłonie. - Znów jesteśmy razem - powiedział Guilo, a tysiąc wspomnień przepłynęło przez jego umysł. Żaden wojownik, którego Guilo kiedykolwiek widział, nie umiał walczyć tak, jak Tal, żaden demon nie potrafił go przechytrzyć ani prześcignąć, żaden miecz nie był w stanie odeprzeć ciosu Talowego miecza. Guilo i jego kapitan ramię przy ramieniu zwyciężali demoniczne siły, odkąd tylko one się pojawiły. Byli towarzyszami w służbie Pana, nim jeszcze miał miejsce jakikolwiek bunt. - Pozdrowienie, miły kapitanie! - Poważna sprawa znowu zebrała nas tu razem - powiedział Tal. Guilo przypatrywał się jego twarzy. Była na niej bezgraniczna ufność i odwaga, ale w oczach i na ustach zauważyć można było dziwną srogość. Guilo znów powiódł wzrokiem po całym pomieszczeniu. Czuł teraz to typowe ciche i złowieszcze preludium, jakie zdarza się przed oznajmieniem strasznej nowiny. Oni wszyscy wiedzieli o czymś, o czym on nie miał pojęcia, ale czekali, aż to jakaś odpowiednia osoba, najprawdopodobniej Tal, oznajmi. Guilo nie mógł znieść tej ciszy, ani panującego napięcia. - Dwudziestu trzech - wyliczył - najlepszych, najwaleczniejszych, niepokonanych... Zgromadzeni tutaj, jakby pod oblężeniem, kryją się przed potwornym wrogiem w kruchej, maleńkiej fortecy? - z rozmachem wyjął swój potężny miecz i kołysał jego klingę w ręce. - Kapitanie Talu, kim jest przeciwnik? Tal odpowiedział powoli i wyraźnie: - Rafar, Książę Babilonu. Wszystkie oczy skierowały się w tej chwili na twarz Guila. Zareagował podobnie jak pozostali wojownicy, gdy usłyszeli wiadomość: szok, niedowierzanie, pełne zakłopotania wahanie w oczekiwaniu, że ktoś się zaśmieje potwierdzając, że to pomyłka. Nie dało się jednak uciec przed prawdą. Wszyscy w dalszym ciągu spoglądali na Guila, z tym samym śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy, niemiłosiernie podkreślając powagę sytuacji. Spojrzał w dół na swój miecz. Czyżby drżał teraz w jego dłoniach? Robił wszystko, żeby trzymać go nieruchomo, mimowolnie jednak przez chwilę spojrzał na ostrze, wciąż porysowane i wypłowiałe od ostatniego razu, gdy on i Tal zmierzyli się z księciem, Baalem z zamierzchłych czasów. Walczyli dwadzieścia trzy dni, nim w końcu udało się go pokonać, w przeddzień upadku Babilonu. Guilo wciąż pamiętał tę ciemność, ten pisk i przerażenie, dzikie, potworne zmaganie, mimo że ból znaczył każdy cal jego istoty. Zło tego niedoszłego pogańskiego bóstwa wydawało się pochłaniać jego i wszystko, co go otaczało, niby ciężki dym. Dwaj wojownicy przez połowę walki musieli manewrować i uderzać na ślepo nie wiedząc, czy druga strona jeszcze walczy. Po dziś dzień nie wiedzieli, kto z nich wymierzył cios, przez który Rafar, niby kawał ołowiu spadł do Czeluści. Pamiętali jedynie ryk rozdzierający niebiosa, gdy spadał poprzez wystrzępioną szczelinę w przestrzeni, a potem na powrót zobaczyli się nawzajem, gdy spowijająca ich głęboka ciemność rozpłynęła się jak ustępująca mgła. - Wiem, że mówisz prawdę - powiedział w końcu Guilo - ale... Czy taki ktoś jak Rafar przybyłby w takie miejsce? To jest książę narodów, a nie jakichś tam mieścin. A cóż to jest za miejsce? Czemu miałby się nim interesować? Tal potrząsnął tylko głową: - Nie wiemy. Ale to j e s t Rafar, nie ma co do tego wątpliwości, a wrzenie wśród szeregów wroga dowodzi, że coś się naprawdę szykuje. Duch chce, abyśmy tu byli. O cokolwiek chodzi, musimy temu stawić czoła. - I mamy nie walczyć, nie możemy stawiać oporu! - wykrzyknął Guilo. - Będę naprawdę uradowany, gdy usłyszę twój następny rozkaz, Talu. Nie wolno nam walczyć? - Jeszcze nie. Jest nas zbyt mało i osłona modlitwy jest bardzo słaba. Nie może dojść do żadnych potyczek, żadnych konfrontacji. Nie możemy w żadnym wypadku wyglądać jak agresorzy. Dopóki będziemy schodzić im z drogi, dopóty trzymajcie się blisko tego miejsca. Nie wysuwajcie żadnych gróźb pod ich adresem. Nasza obecność tu ma wyglądać, jak zwykła straż nad kilkoma walczącymi świętymi. Potem zaś dodał bardzo stanowczym tonem: - Najlepiej będzie, jeśli nie wyda się, że tutaj jestem. Guilo czuł się już trochę nie na miejscu, stojąc z odkrytym mieczem. Wsunął go do pochwy z pewnym niesmakiem. - Ale ty - nie dawał za wygraną - masz jakiś plan? Nie wezwano nas tu, żebyśmy patrzyli, jak miasto upada? Pod oknami ryczała kosiarka do trawy i Tal skierował ich uwagę na jej operatora. - Zadaniem Chimona było sprowadzenie go tutaj - powiedział. - Miał zaślepić oczy nieprzyjaciół i wcisnąć go tu, zanim wróg wybierze „pasterza” dla tej trzody. Chimonowi udało się. Ku zaskoczeniu wielu Hank został przegłosowany i jest teraz tu, w Ashton, modląc się każdej godziny, każdego dnia. Zostaliśmy wezwani ze względu na niego, ze względu na świętych Bożych i na Baranka. - Za świętych Bożych i za Baranka - powtórzyli. Tal spojrzał na wysokiego, ciemnowłosego wojownika, tego, który przemierzał z nim miasto owej festiwalowej nocy, i uśmiechnął się: - Więc sprawiłeś, że przeszedł tylko jednym głosem? Ten wzruszył ramionami. Pan chciał go tutaj. Chimon i ja musieliśmy zrobić coś, żeby to on wygrał, a nie tamten drugi, w którym nie ma bojaźni Bożej. Tal przedstawił Guilowi tego rycerza. - To jest Krioni, stróż naszego wojownika w modlitwie i opiekun miasta Ashton. Wezwanie nas tu spowodował Hank, lecz to, że Hank tu jest, spowodował Krioni. Guilo i Krioni w milczeniu skłonili głowy na powitanie. Tal obserwował, jak Hank kończy równać trawnik, a jednocześnie modli się na głos. - Więc teraz, kiedy jego przeciwnicy w zgromadzeniu zbierają siły i próbują znaleźć jakiś inny sposób, żeby go stąd wyrzucić, on dalej modli się za Ashton. Jest jednym z ostatnich. - jeśli nie ostatnim! - jęknął Krioni. - Nie - przestrzegł Tal - nie jest sam. Jest jeszcze Resztka świętych gdzieś w tym mieście. Zawsze jest jakaś Resztka. - Zawsze jest jakaś Resztka - powtórzyli. - Nasze starcie rozpoczyna się w tym miejscu. Uczynimy je na razie naszą bazą. Odgrodźcie to i działajcie stąd. Zwrócił się do wysokiego wojownika o orientalnych rysach, który stał z tyłu pomieszczenia: - Signa, ten budynek to twoje zadanie. Wybierz sobie dwóch, żeby z tobą byli. Tu jest nasze miejsce odpoczynku. Niech będzie bezpieczne. Niech żaden demon się tu nie zbliży. Signa natychmiast znalazł dwóch ochotników, chętnych pracować razem z nim. Zniknęli, by zająć stanowiska. - A teraz Triskal, powiedz, co się dzieje z Marshallem Hoganem? - Szedłem za nim do momentu, dopóki nie spotkałem Guila. Krioni informował, że do czasu festiwalu sytuacja była raczej spokojna, ale od tego momentu Hogana dręczy demon samozadowolenia i rozpaczy. Tal przyjął tę wiadomość z wielkim zainteresowaniem. - Hm, możliwe, że zaczyna im przeszkadzać. Mają go na oku i próbują trzymać pod kontrolą. - Nigdy nie sądziłem, że to naprawdę zobaczę - dodał Krioni. - Pan zechciał, ażeby on stanął na czele Clariona, a więc tym też się zajęliśmy, ale nigdy dotąd nie widziałem bardziej zmęczonej osoby. - Zmęczony, to prawda, ale to uczyni go użyteczniejszym w rękach Pana. Dostrzegam, że on naprawdę się budzi, tak jak to przewidział Pan. Oby się nie przebudził tylko ku swemu zniszczeniu - powiedział Triskal. - Oni go na pewno obserwują. Obawiają się, że mógłby zadziałać ze swej wpływowej pozycji. . Prawda - powiedział Tal. - Więc skoro wabią w pułapkę naszego idźwiedzia, trzeba zadbać o to, by go tylko poruszyli i nic ponadto. To będzie niezwykle trudne zadanie, lal był już gotów do działania. Zwrócił się do całej grupy: - Spodziewam się, że do zmroku Rafar przejmie tu władzę. Z pewnością wszyscy odczujemy, kiedy to się stanie. Jednego bądźcie pewni: Natychmiast odnajdzie źródło największego zagrożenia i będzie usiłował je usunąć. - Aha, Henry Busche - powiedział Guilo. - Krioni i Triskal, możecie być pewni, że zostanie wysłany jakiś oddział, aby wypróbować ducha Hanka. Wybierzcie sobie czterech wojowników i czuwajcie nad nim. Tal położył dłoń na ramieniu Krioniego i dodał: - Do tej pory spisywałeś się bardzo dobrze, chroniąc Hanka przed wszelkimi bezpośrednimi atakami. Powierzam ci dowództwo. - Dziękuję, kapitanie. - Proszę cię o rzecz trudną. Dziś musisz stać przy nim i czuwać. Nie pozwól, by jego życie doznało uszczerbku, ale poza tym nie przeciwstawiaj się niczemu. To będzie próba, którą musi przejść. Nastała krótka chwila zaskoczenia i zdziwienia, lecz każdy wojownik był gotów zaufać opinii Tala. - Co do Marshalla Hogana - mówił dalej Tal - jego jednego nie jestem na razie pewien. Rafar pozwoli swym lokajom uczynić mu, co tylko im się żywnie spodoba. On może wówczas albo upaść i wycofać się, albo - na co wszyscy liczymy - otrząsnąć się i zacząć walczyć. Będzie dziś w nocy w centrum zainteresowania Rafara, a także mojego. Guilo, wybierz sobie dwóch wojowników oraz dwóch dla mnie. Będziemy dziś czuwać nad Marshallem. Zobaczymy, jak zareaguje. A pozostali niech odszukają Resztkę. Tal wyjął miecz i wzniósł go wysoko. Pozostali uczynili to samo. Pojawił się las błyszczących kling, uniesionych silnymi ramionami. - Rafar - powiedział Tal zniżonym, pełnym zadumy głosem - spotykamy się znowu. Potem zaś, głosem Kapitana zastępu, dodał: - Za świętych Bożych i za Baranka! - Za świętych Bożych i za Baranka! - powtórzyli. *** Samozadowolenie rozłożył skrzydła i poszybował do Stewart Hali. Poprzez posadzkę zapadł się do piwnicznych podziemi, obszaru zarezerwowanego dla administracji i prywatnych biur Wydziału Psychologicznego. W tym posępnym podziemnym świecie sufit znajdował się nisko i przytłaczał, a pełzające po nim rury kanalizacyjne i przewody świetlne wyglądały jak wielkie węże, które lada chwila spadną. Wszystko: ściany, sufit, rury, stolarkę pomalowano na ten sam, brudnobeżowy kolor. Światło było przyćmione, co akurat odpowiadało Samozadowoleniu i jego towarzyszom. Woleli ciemność i Samozadowolenie zauważył nawet, że teraz tej ciemności było więcej niż zwykle. Musieli przybyć już pozostali. Poszybował w dół w stronę wielkich drzwi z napisem „Sala konferencyjna”. Przeniknął poprzez drzwi wprost w kocioł żywego zła. Pomieszczenie było ciemne, lecz ciemność wydawała się bardziej obecnością niż stanem fizycznym. Była to ogromna siła, która wypełniała pomieszczenie i pełzała kół niego. Pośród ciemności błyszczało wiele par mdłożółtych, kocich należących do potwornej galerii groteskowych twarzy. Rozmaite tałty współpracowników Samozadowolenia rysowały się na tle czerwonej S światy przenikającej z niewiadomego źródła. Żółte opary snuły się po mieszczeniu wymyślnymi wstęgami. Wypełniały powietrze swym odorem, Idczas gdy zgromadzone tam widziadła prowadziły w ciemności rozmowy przyciszonym bulgoczącym głosem. Samozadowolenie wyczuwał panującą w otoczeniu pogardę wobec niego ‘ bvło to uczucie odwzajemnione. Ci wojujący egotyści podeptaliby każdego, żeby wywyższyć siebie samych, a Samozadowolenie był najmniejszym z nich i najłatwiej go było dręczyć. Zbliżył się do dwóch dyskutujących żywo ociężałych kształtów. Po masywnych, pokrytych kolcami ramionach i jadowitych słowach mógł rozpoznać demony specjalizujące się w nienawiści: siejące ją, rozjątrzające, rozprzestrzeniające, posługujące się swymi miażdżącymi ramionami i zatrutymi kolcami, by zdusić i wytruć miłość w kimkolwiek. - Gdzie jest Książę Lucjusz? - zapytał ich. - Sam go sobie znajdź, ty jaszczurko! - warknął jeden. Demon pożądania, istota z rozbieganymi oczami i wilgotną, oślizłą skórą, usłyszał i przyłączył się, chwytając Samozadowolenie długimi ostrymi szponami. - A gdzież to dziś spałeś? - zapytał szyderczo. - Ja nie sypiam! - odparł Samozadowolenie. - Ja sprawiam, że ludzie śpią. - O wiele lepiej jest pożądać i pozbawiać niewinności. - Ale ktoś musi odwrócić wzrok innych. Pożądanie uznał sprawę za zakończoną i wykrzywił się w uśmiechu potwierdzenia. Grubiańsko spuścił Samozadowolenie na ziemię przy akompaniamencie śmiechu obserwatorów. Samozadowolenie przeszedł obok Zwodzenia, ale nie zawracał sobie głowy tym, by go o cokolwiek pytać. Zwodzenie był najbardziej dumnym i wyniosłym demonem pośród nich wszystkich, niezwykle aroganckim z powodu swej rzekomo wyjątkowej umiejętności kontrolowania ludzkich umysłów. Jego wygląd nie był nawet tak makabryczny, jak w przypadku pozostałych demonów: Wyglądał niemal jak człowiek. Bronią, którą się szczycił, była zawsze przekonująca, nie do odparcia argumentacja, z jak najsubtelniej wplecionymi kłamstwami. Było tam jeszcze wielu innych: Morderstwo, z wciąż ociekającymi krwią szponami; Bezprawie, z kostkami palców ufor- owanymi w ostre szpice, z grubą i pofałdowaną skórą; Zazdrość, tak samo podejrzliwy i trudny we współpracy, jak pozostałe demony. W końcu jednak Samozadowolenie znalazł Lucjusza, Księcia Ashton, - mona, który zajmował najwyższą pośród nich pozycję. Lucjusz konfero-właśnie w ścisłym gronie innych mocarzy, omawiając kolejne strategie opanowywania miasta. Niewątpliwie był to najwyższy rangą demon. Przede wszystkim ogromny: ‘3wsze utrzymywał ową imponującą postawę, ze skrzydłami owiniętymi swobodnie wokół ciała, poszerzającymi jego kontur, ze zgiętymi ramionami i zaciśniętymi, gotowymi do ciosów dłońmi. Wiele demonów pożądało jego pozycji, a on dobrze o tym wiedział. Walczył z wieloma i pozbył się ich, by uzyskać stanowisko, na którym miał zamiar pozostać. Nikomu nie ufał i każdego podejrzewał, a z czarnej guzowatej twarzy i przenikliwych jak u jastrzębia oczu było można zawsze wyczytać, że nawet towarzysze są jego wrogami. Samozadowolenie był na tyle poruszony i rozgniewany, że pogwałcił Luc-juszowe rozumienie szacunku i dobrego wychowania. Z impetem torował sobie drogę przez stojącą tam grupę, aż do samego Lucjusza, który mierzył go wzrokiem, zaskoczony gwałtownym zakłóceniem rozmowy. - Mój Książę - błagał Samozadowolenie - muszę zamienić z tobą słowo. Oczy Lucjusza zwęziły się. A cóż to za mała jaszczurka śmie mu przeszkadzać w toku narady, naruszać dobre obyczaje, i to w obecności innych? - Dlaczego nie jesteś z Hoganem? - Muszę z tobą porozmawiać! - Śmiesz do mnie przemawiać, kiedy ja nie przemówiłem do ciebie pierwszy? - To jest sprawa najwyższej wagi. Ty... Ty popełniasz błąd. Dręczysz córkę Hogana, a... Lucjusz w jednej chwili zamienił się w mały wulkan, wyrzucający z siebie potworne przekleństwa i wściekłość. - Oskarżasz swego księcia o pomyłkę? Ośmielasz się kwestionować moje posunięcia? Samozadowolenie skulił się, oczekując lada moment dotkliwego ciosu, ale mimo to mówił dalej. - Hogan nic nam nie zrobi, jeśli się mu da spokój. A tak rozpaliłeś tylko w nim ogień i on mnie z siebie zrzuca! Nastąpił cios, potężne uderzenie kantem Lucjuszowej dłoni. Gdy Samozadowolenie toczył się przez pomieszczenie, zastanawiał się, czy powiedzieć jeszcze choć słowo. Kiedy się zatrzymał i doszedł do siebie, spojrzał w górę i zauważył, że oczy wszystkich skierowane są na niego. Czuł ich szyderczą pogardę. Lucjusz, zbliżywszy się powoli, piętrzył się nad nim, niby gigantyczne drzewo. - A więc Hogan cię z siebie zrzuca? A czy to przypadkiem nie ty go puszczasz? - Nie bij mnie! Wysłuchaj tylko mojej prośby! Potężne pięści Lucjusza zacisnęły się boleśnie trzymając w garściach ciało Samozadowolenia i uniosły je tak wysoko, że mogli sobie spoglądać w oczy. - Mógłby nam zaszkodzić, a do tego nie dopuszczę! Znasz swój obowiązek. Wykonuj go! - Ależ robiłem to, robiłem! - krzyczał Samozadowolenie. - Nie było się czego bać, był jak ślimak, jak kupa gliny. Mogłem go trzymać w takim stanie bez końca. Więc rób to! Książę Lucjuszu, wysłuchaj mnie, proszę! Nie dawaj mu żadnego eciwnika. Njech nie musi walczyć! Lucjusz spuścił go na ziemię, jak jakiś godny pogardy grat. Zwrócił się do reszty zgromadzonych: - Daliśmy Hoganowi jakiegoś przeciwnika? - Nic podobnego! - wszyscy znali właściwą odpowiedź. - Zwodzenie - zawołał Lucjusz i Zwodzenie wystąpił na przód, prezentując przed Lucjuszem kurtuazyjny ukłon. - Samozadowolenie oskarża weeo księcia, że dręczy córkę Hogana. Powinieneś coś wiedzieć na ten temat. - Nie nakazałeś żadnego ataku na Sandy Hogan, Książę - odpowiedział Zwodzenie. Samozadowolenie wymierzył weń swój szponiasty palec i wrzasnął: - To ty za nią chodzisz! Ty i twoje sługusy! Mówisz słowa do jej umysłu, wprowadzasz ją w błąd! Zwodzenie uniósł tylko brwi nieco rozgniewany i spokojnie odpowiedział: - Na jej własne zaproszenie. Mówimy jej tylko to, co chce usłyszeć. Tego nie można chyba nazwać atakiem. Wydawało się, jakby Lucjusz nabrał nieco ogłupiającej próżności Zwodzenia, bo powiedział: - Sandy Hogan to jedno, ale z pewnością jej ojciec to całkiem inna sprawa. Ona nie przedstawia dla nas żadnego zagrożenia. A on tak. Czy mamy posłać kogoś innego, by go kontrolował? Samozadowolenie nie wiedział, co odpowiedzieć, ale wspomniał o jeszcze jednej przyczynie swej troski: - Ja... Widziałem dziś posłańców Boga Żywego! Wywołało to tylko śmiech wśród grupy. - Taki się zrobiłeś strachliwy, Samozadowolenie? - szydził Lucjusz. - My codziennie widujemy posłańców Boga Żywego. - Ale byli blisko! Gotowi do ataku! Wiedzieli o moich działaniach, tego jestem pewien. - Wygląda na to, że nic ci się nie stało. Gdybym był jednym z nich, z pewnością stałbyś się dla mnie łatwym łupem. Kolejny wybuch śmiechu grupy jeszcze bardziej pobudził Lucjusza. - Słabeusz, łatwy cel dla samej zabawy... Kulawy demon! Przy tobie nawet jakiś słaby anioł może wykazać się siłą! Samozadowolenie skulił się w poniżeniu. Lucjusz kroczył tam i z powrotem i przemawiał do grupy. Czy lękamy się Zastępu Niebieskiego? - zapytał. - Jak i ty się nie lękasz, tak i my! - odpowiedzieli wszyscy układnie. *** Demony pozostawały w swej podziemnej jaskini, klepiąc się nawzajem po - cach i szturchając Samozadowolenie. Nie zwrócify w ogóle uwagi na dziwny, nienaturalnie chłodny front na zewnątrz, który przesuwał się powoli nad miastem, przynosząc porywisty powiew i zimny deszcz. Choć wcześniej zapowiadało się, że wieczór będzie jasny i przejrzysty, pod wiszącym nisko ciężkim całunem, na wpół fizycznym, na wpół duchowym, zrobiło się ciemno. Na szczycie niewielkiego białego kościoła Signa i jego dwóch towarzyszy trzymali straż pośród zapadającej nad Ashton ciemności, z każdą chwila głębszej i zimniejszej. Wszystkie psy w sąsiedztwie zaczęły szczekać i wyć. Wśród ludzi tu i tam wybuchła kłótnia. - Już jest - powiedział Signa. Tymczasem Lucjusz, zaprzątnięty swą własną chwałą, nie zauważył, jak mało przejmują się nim w tej chwili jego oddziały. Całą resztę demonów zebranych w pomieszczeniu, i wielkich, i małych, krępował narastający lęk i podniecenie. Czuli, że coś potwornego nadchodzi, jest coraz bliżej i bliżej. Zaczęli wiercić się niespokojnie, spoglądać tu i tam. Twarze wykrzywiły się w oczekiwaniu. Lucjusz kopnął Samozadowolenie w bok, gdy go mijał, i nie przerywał przechwałek. - Samozadowolenie, możesz być pewien, że bardzo dobrze kontrolujemy tutaj nasze sprawy. Żaden nasz robotnik nie musiał się nigdy wycofywać w obawie przed atakiem. Swobodnie przemierzamy to miasto, bez przeszkód wykonujemy pracę i wszędzie odniesiemy sukces, dopóki miasto nie będzie w pełni nasze. Ty apatyczny, słaby, mały niezdaro! Bać się to przegrać! I wtedy stało się. Tak niespodziewanie, że nikt nie zdążył zareagować inaczej niż tylko przenikliwym piskiem przerażenia. Lucjusz ledwie zdążył wypowiedzieć słowo „przegrać”, gdy gwałtowna chmura wtargnęła z trzaskiem i hukiem do pomieszczenia. Wściekły poryw zmiótł demony, niczym śmieci, w kąt sali. Wywracały się, wrzeszczały, okrywały się szczelnie skrzydłami w przerażeniu - czyniły tak wszystkie prócz Lucjusza. Po początkowym szoku spowodowanym tą nową obecnością uspokoiły się, spojrzały w górę i ujrzały wykrzywione ciało Lucjusza, trzymane w uścisku przez potężną, czarną dłoń. Wyrywał się, zdławiony, zduszony, wołał o litość, ale owa dłoń wzmacniała miażdżący uścisk, wymierzając karę bez miłosierdzia. Powoli wynurzyła się cała postać ducha. Dzierżył Lucjusza za gardło, wywijając nim jak szmacianą kukłą. Był większy od tych, których dotychczas widzieli: Potężny demon o lwiej twarzy, ognistych oczach, niewiarygodnie muskularnym ciele i pierzastych skrzydłach, które wypełniały całe pomieszczenie. Gdzieś z głębi jego klatki piersiowej dobiegł bulgoczący głos, rozchodząc się obłokami ognistych czerwonych oparów. - Ty, który się nie lękasz - czy teraz się boisz? Wściekle cisnął Lucjuszem poprzez pomieszczenie w kierunku innych. Potem stanął, niby góra, pośrodku pokoju, wymachując śmiercionośnym, wygietym w kształcie litery S mieczem wielkości drzwi. Obnażone kły btyszczały na równi z klejnotami ozdabiającymi łańcuchy na jego piersiach. Widać było, że ten książę pośród książąt został za swoje zwycięstwa wysoce uczczony. Kruczoczarne włosy opadały na ramiona niczym grzywa. Na obu przegubach nosił po jednej złotej bransolecie wysadzanej błyszczącymi ka- mieniami. Na palcach widniało kilka pierścieni, a rubinowy pas i pochwa niecza zdobiły talię. Potężne czarne skrzydła ułożone wokół jego sylwetki tworzyły niby szatę monarszą. Wydawało się, że stoi tam całą wieczność. Wodził po nich złowieszczym, podejrzliwym wzrokiem, przyglądał się. Pozostało im tylko stać bez ruchu w przerażeniu, tworząc makabryczny, żywy obraz przedstawiający wystraszone gnomy. Wtem od ścian odbił się potężny głos: - Lucjuszu, zdaje się, że nie byłem oczekiwany. Przedstawisz mnie. Wstawaj! Miecz przesunął się przez pomieszczenie i jego końcówka spoczęła w zagłębieniu szyi Lucjusza, rzucając nim tak, że stanął na nogach. Lucjusz zdawał sobie sprawę, że upokarza się go w obecności jego podwładnych, ale robił wszystko, by ukryć narastające rozgoryczenie i gniew. Jego lęk uzewnętrzniał się jednak na tyle silnie, że dokładnie tuszował pozostałe uczucia. - Współpracownicy - powiedział, a jego głos, mimo rozpaczliwych wysiłków, drżał. - Ba-al Rafar, Książę Babilonu! W jednej chwili wszyscy padli na twarze, po części z pełnego bojaźni szacunku, głównie jednak z obawy przed koniuszkiem Rafarowego miecza, który wciąż kołysał się tam i z powrotem, gotowy zadziałać przeciw jakiemukolwiek guzdrale. Rafar obrzucił wszystkich szybkim spojrzeniem. Potem zaś zadał Lucju-szowi jeszcze jeden osobisty cios: - Lucjuszu, staniesz tam, gdzie reszta. Przybyłem, a tutaj potrzebny jest tylko jeden książę. Napięcie. Każdy odczuł je natychmiast. Lucjusz nie zamierzał się ruszyć z miejsca. Jego ciało było sztywne, pięści jak zwykle zaciśnięte. Choć było widać, że drży, ze stanowczością odwzajemniał piorunujące spojrzenie Ra-fara i nie ustępował ani na krok. - Ty... Nie prosiłeś mnie, żebym ustąpił ci miejsca! - rzucił wyzwanie. Pozostali nie mieli zamiaru się wtrącać, czy choćby tylko podejść bliżej. Wycofali się jak najdalej pamiętając, że miecz Rafara jest w stanie zakreślić łuk o bardzo szerokim promieniu. Miecz istotnie się poruszył, lecz tak błyskawicznie, że zdążyli jedynie usłyszeć, jak Lucjusz przeraźliwie krzyknął z bólu, lądując na posadzce niczym pokręcony węzeł. Jego miecz i pochwa leżały na podłodze, zręcznie odcięte jednym gwałtownym uderzeniem Rafara. Miecz znów się poruszył, tym razem płaszczyzna klingi przytwierdziła Lucjusza za włosy do posadzki. Kafar pochylił się nad nim, a gdy mówił, z ust i nozdrzy wylewał się krwistoczerwony oddech. - Dostrzegam, że chciałbyś ubiegać się o moją pozycję. Lucjusz nie odpowiedział nic. - ODPOWIADAJ! - Nie! - krzyknął Lucjusz. - Poddaję się! - Wstań! Wstawaj! Podniósł się z wysiłkiem, a silne ramię Rafara umieściło go wśród pozostałych. Lucjusz, całkowicie upokorzony, przedstawiał teraz wyjątkowo żałosny widok. Rafar sięgnął mieczem w dół i jego haczykowatym końcem podniósł leżący tam miecz i pochwę. Klinga poszybowała niczym olbrzymi żuraw i broń Lucjusza znalazła się w rękach zdetronizowanego demona. - Słuchajcie dobrze, wy wszyscy - Rafar zwrócił się do pozostałych. - Lucjusz, który nie lęka się Zastępu Niebieskiego, okazał lęk. Jest kłamcą, robakiem, nie musicie go słuchać. Mówię wam: Lękajcie się Zastępu Niebieskiego. To są wasi nieprzyjaciele i dążą do pokonania was. Jeśli ich zignorujecie, jeśli dacie im szansę, zwyciężą was. Rafar stawiał ciężkie, pełne namysłu kroki wzdłuż szeregu demonów i przyglądał im się bacznie. Kiedy znalazł się na wysokości Samozadowolenia, przybliżył się, a Samozadowolenie cofnął się gwałtownie. Rafar chwycił go jednym palcem wokół karku i przyciągnął w swoją stronę. - Powiedz no mi, ty mała jaszczurko, co dzisiaj widziałeś? Samozadowolenie doznał nagłego zaniku pamięci. Rafar szturchnął go. - Wysłanników Boga Żywego, czy nie tak powiedziałeś? Samozadowolenie kiwnął głową. - Gdzie? - Tuż obok tego budynku. - Co robili? - Ja... Ja... - Zaatakowali cię? - Nie. - Widziałeś błysk światła? W tym momencie Samozadowolenie wydawał się kojarzyć. Kiwnął głową. - Kiedy posłaniec Boga Żywego atakuje, zawsze widać światło. Rafar zwrócił się do nich gniewnie: - A wyście to zignorowali! Śmialiście się! Szydziliście! Atak wroga był tuż tuż, a wyście w ogóle nie zareagowali! Rafar wrócił, by wycisnąć z Lucjusza jeszcze nieco zeznań. - Powiedz no mi, zdegradowany książę, jaka jest sytuacja miasta Ashton? Jest gotowe? Lucjusz natychmiast pośpieszył z odpowiedzią: - Tak, Ba-alu Rafarze. - Ach, więc zajęliście się tym modlącym się Buschem i owym ospałym intrygantem Hoganem. Lucjusz milczał. - A więc nie! Najpierw dopuściłeś, żeby zajęli miejsca, które zarezerwowaliśmy dla specjalnie przez nas wyznaczonych... - To była pomyłka, Ba-alu Rafarze! - nie wytrzymał Lucjusz. - Wydaw- Cl riona usunięto zgodnie z naszymi rozkazami, ale... Nikt nie wie, skąd ział ten Hogan. Kupił gazetę, zanim cokolwiek dało się zrobić. A Busche? Mam wrażenie, że uciekł przed waszymi atakami. - To... - To był inny mąż Boży. Ten pierwszy. Ten faktycznie uciekł. I Ten młodszy wyrósł nagle na jego miejscu. Znikąd. Długie cuchnące westchnienie wydostało się z sykiem przez kły Rafara. - Zastęp Niebieski - powiedział. - Zlekceważyliście ich, a oni tymczasem wcisnęli tego właściwego, wybranego przez Boga Żywego, tuż przed waszym nosem! Nie jest tajemnicą, że Henry Busche to człowiek, który się modli. A czy choć tego się lękasz? Lucjusz skinął głową: - Tak, oczywiście, bardziej niż czegokolwiek. Atakowaliśmy go, próbowaliśmy stąd wygonić... - l jak zareagował? - On... On... - Mów głośniej! - On się modli. Rafar pokręcił głową. - Tak. Tak, to jest mąż Boży. A co z Hoganem? Coście z nim zrobili? - My... Atakowaliśmy jego córkę. Samozadowolenie nadstawił uszu. - Jego córkę? Samozadowolenie nie mógł się już powstrzymać. - Mówiłem im, że to na nic! Hogan staje się tylko jeszcze bardziej agresywny i budzi się z letargu! Lucjusz usiłował pozyskać uwagę Rafara: - Jeśli mój pan pozwoli sobie wyjaśnić... - Wyjaśnij! - nakazał, z uwagą spoglądając na Samozadowolenie. Lucjusz prędko ułożył w myśli pewien plan. - Czasami nie jest rozsądny bezpośredni atak, więc... Znaleźliśmy pewną słabość w jego córce i sądziliśmy, że dałoby się skierować jego wysiłki w jej stronę, być może zniszczyć mu dom i zdezintegrować rodzinę. To, jak się zdaje, zadziałało w przypadku poprzedniego wydawcy. Od tego się przynajmniej zaczęło. - To się nie uda! - krzyczał Samozadowolenie. - Był nieszkodliwy, póki igrali z jego poczuciem samozadowolenia i wygody. Ale teraz obawiam się, ze nie będę go w stanie zatrzymać. On jest... Szybki złowróżbny gest wyciągniętego ramienia Rafara zgasił biadania Samozadowolenia. - Nie chcę Hogana powstrzymywać - rzekł Rafar. - Chcę go zniszczyć. Jk, weźcie jego córkę. Weźcie cokolwiek, co da się zepsuć. Ryzyko najlepiej lsu”ąć, a nie tolerować. -,. - krzyknął Samozadowolenie, lecz Rafar szybko chwycił go łowił, dysząc trującymi wyziewami prosto w jego twarz. ~ Zniechęcaj go. To z pewnością potrafisz. - No... Rafar jednak nie był w nastroju, by czekać na odpowiedź. Potężna siła jego przegubu rzuciła Samozadowolenie aż na zewnątrz budynku, na powrót do pracy. - Zniszczymy go, osaczymy z każdej strony, aż nie będzie miał ani kawałka twardego gruntu, na którym mógłby stanąć i walczyć. Co do tego nowego męża Bożego, który się nagle pojawił, jestem pewien, że da się zastawić odpowiednią pułapkę. Skoro mowa o naszych wrogach: Jakie są ich siły? - Nie są wcale wielkie - powiedział Lucjusz, usiłując zachować swoją ważność. - Ale na tyle przebiegłe, że potrafią sprawić, iż uważacie ich za słabych. Fatalny błąd, Lucjuszu. Następnie zwrócił się do wszystkich. - Nie wolno nam już więcej lekceważyć wroga. Obserwujcie go. Liczcie jego szeregi. Wiedzcie, gdzie przebywa, co potrafi, jak się nazywa. Nie prowadziliśmy dotąd jeszcze żadnej misji, która nie musiałaby stanąć wobec wyzwania Zastępu Niebieskiego, a obecna misja nie jest bynajmniej błaha. Nasz pan ma niezwykle ważne zamiary wobec tego miasta. Posłał mnie, abym je wypełnił, a to już wystarczy, by sprowadzić na nasze głowy całe hordy nieprzyjaciela. Lękajcie się tego i nie ustępujcie na krok! A co do tych dwóch cierni w naszym kopycie, tych dwóch wszczepionych tu przeszkód... Dzisiejszej nocy przekonamy się, na ile są niebezpieczni. Rozdział 6 To była ciemna, deszczowa noc. Krople deszczu bębniące o pojedyncze szyby w oknach sprawiały, że Hank i Mary nie mogli zasnąć. Mary w końcu usnęła, ale udręczonemu Rankowi o wiele trudniej było się odprężyć. Miał wyjątkowo okropny dzień: najpierw usiłował zamalować napis na froncie domu snując domysły, kto mógłby coś takiego przeciw niemu napisać. W uszach wciąż dźwięczała mu rozmowa z Alfem Brummelem, a pamięć raz po raz przywoływała gorzkie uwagi z posiedzenia rady. Do swych obaw mógł jeszcze dodać zebranie członkowskie w najbliższy piątek. Leżąc w ciemności, modlił się do Pana rozpaczliwym tłumionym szeptem. Każda nierówność w materacu wydaje się nie do zniesienia, kiedy się jest rozdrażnionym. Hank zaczai się martwić, że jego wiercenie się i odwracanie z boku na bok przeszkadza spać Mary. Najpierw leżał na plecach, potem przewracał się z boku na bok, sięgnął po papierową chusteczkę i wytarł nos. Spojrzał na zegarek - 12.20. Położyli się o dziesiątej. Sen przychodzi zwykle niezapowiedziany i dopiero gdy się zbudzisz, wiesz, że zasnąłeś. W taki sposób Hank oparł się bezsenności. Jednak po paru godzinach zaczęły dręczyć go koszmary. Początkowo były to jak zwykle bezsensowne sceny jeżdżenia samochodem po pokoju stołowym, potem loty tym samochodem, który nagle przemienia się w samolot. Ale później obrazy w jego głowie zaczęły pędzić, burzyć się, było w nich szaleństwo i chaos. Zaczai uciekać przed jakimiś zagrożeniami. Słyszał krzyki przerażenia, miał wrażenie, że spada, widział krew i czuł ją nawet w ustach. Obrazy nie były już jasne i kolorowe, ale czarno-białe i posępne. Wciąż się zmagał, walczył o życie. Niezliczone niebezpieczeństwa i wrogowie otaczali go i osaczali. Nie miało to wszystko żadnego sensu, ale jedna rzecz była w tym z całą pewnością: paniczny strach. Rozpaczliwie pragnął krzyczeć z przerażenia, ale brakło mu czasu, gdyż był w ogniu walki z nieprzyjaciółmi, potworami, niewidzialnymi siłami. W uszach czuł pulsowanie krwi. Cały świat zataczał się i drżał. Przerażająca walka tocząca się w głowie zaczęła w końcu przedzierać się do świadomości Hanka. Poruszył się na łóżku, przekręcił na plecy, wziął głęboki oddech i przebudził się. Jego oczy na wpół otworzone patrzyły w ciemność. Znajdował się w tej dziwnej fazie odrętwienia, ni to snu, ni to świadomości. Czy on to naprawdę widzi? Pełne grozy wyobrażenie w przestrzeni, jakieś jarzące się malowidło na czarnym aksamicie. Dokładnie nad łóżkiem, tak blisko, że czuł cuchnący siarką oddech, niby obrzydliwa maska, unosiła się jakaś twarz. Wykrzywiała się w groteskowych ruchach, wyrzucając z siebie pełne nienawiści słowa, których nie potrafił zrozumieć. Oczy Hanka otworzyły się gwałtownie. Wydawało mu się, że ciągle widzi tę niknącą powoli twarz. Wtem poczuł się, jakby otrzymał niezwykle mocny cios w klatkę piersiową. Serce zaczęło walić i łomotać, jak gdyby chciało wyskoczyć spoza żeber. Czuł, że piżama i pościel kleją się do niego, mokre od potu. Leżał tak, próbując złapać oddech. Czekał, aż serce zwolni nieco a paniczny strach go opuści. Nic się jednak nie zmieniało a i on nie mógł zrobić niczego, żeby pozbyć się tej wizji. „To po prostu koszmary” - powtarzał sobie, ale wciąż jakby nie mógł się dobudzić. Z determinacją otworzył oczy szeroko i rozejrzał się po ciemnym pokoju, pomimo że jakaś część jego istoty pragnęła wrócić do dzieciństwa i po prostu zagrzebać się pod kołdrą aż duchy, potwory i bandyci nie odejdą. Nie zauważył niczego, co byłoby niezwykłe. Chochlik w tamtym kącie był po prostu jego wiszącą na krześle koszulą, a ów dziwny krąg światła na ścianie - światłem latarni odbijającym się w szkiełku zegarka. Ale zląkł się naprawdę porządnie i dalej był wystraszony. Czuł, że drży, rozpaczliwie próbując oddzielić halucynacje od rzeczywistości. Patrzył, słuchał. Nawet cisza wydawała się złowroga. Nie odnajdował w niej żadnego uspokojenia, a jedynie strach, że skryło się w niej coś złego, jakiś intruz, czy demon, czający się i wyczekujący na odpowiedni moment. Co to było? Jakieś skrzypnięcie? Kroki? „Nie” - powiedział sobie. - „To wiatr stuka w okna.” Deszcz ustał. Następny dźwięk. Tym razem szeleszczenie w dużym pokoju. Nigdy jeszcze czegoś takiego w nocy nie słyszał. „Muszę wstać. Muszę wstać. Dobrze już, serce, uspokój się trochę, nie mogę nic usłyszeć.” Zmusił się, żeby usiąść, choć w ten sposób czuł się bardziej wystawiony na atak. Trwał tak przez kilka minut i próbował stłumić walenie serca przyciskając dłoń do klatki piersiowej. W końcu łomotanie nieco ustąpiło, lecz tempo uderzeń pozostało szybkie. Hank czuł, że pot staje się zimny. Wstać, czy z powrotem iść spać? Spać na pewno się już nie da. Postanowił wstać, rozejrzeć się, przejść po domu. Tym razem jakiś brzęk w kuchni. Hank zaczął się modlić. *** Marshall miał tego samego rodzaju sny i czuł ten sam przyprawiający o łomotanie serca strach. Głosy. To brzmiało zupełnie jak jakieś dobiegające skądś głosy. Sandy? A może radio. „Ale kto wie?” - pomyślał. - „To miasto już zupełnie wariuje, może szaleńcy zawędrowali teraz do mojego domu?” Wyśliznął się ukradkiem z łóżka, wsunął pantofle i podszedł do szafy. Wyjął kij do baseballa. „No to jesteśmy w domu” - pomyślał. -”Zaraz czyjś mózg wyląduje na ścianie.” Stanął na progu sypialni i popatrzył wzdłuż korytarza. Nigdzie się nie świeciło, nie było też widać tańczących snopów światła latarek. Ale w środku, pod żebrami, harcowały w nim wszystkie wnętrzności i z pewnością nie było bez powodu. Sięgnął do wyłącznika na korytarzu i nacisnął. Cholera! Przepalona żarówka. Nie wiedział, kiedy to się stało. Stojąc tak w ciemności czuł jak opuszcza go odwaga. Ścisnął mocniej kij i ruszył wzdłuż korytarza, patrzac w przód i oglądając się do tyłu, nasłuchując. Wydawało mu się, że słyszy gdzieś ciche szeleszczenie, że coś się rusza. W przejściu do salonu coś zwróciło jego uwagę. Przylgnął do ściany. Drzwi wejściowe były otwarte. Teraz dopiero serce zaczęło mu łomotać. W uszach czuł bezlitosne dudnienie. Poczuł się jakoś dziwnie, prymitywnie leniej Nareszcie pojawiła się jakaś oznaka prawdziwego przeciwnika. Właś- nie ten idiotyczny strach bez żadnego powodu napawał go lękiem. Zresztą dziś doznał już podobnego uczucia. Wraz z tą myślą pojawił się w nim dziwny pomysł: w domu musi być owa pani profesor. Poszedł dalej korytarzem, żeby zajrzeć do pokoju Sandy i sprawdzić, czy nic się jej nie stało. Chciał stanąć pomiędzy Kate i Sandy a tym czymś, co było obecne w całym domu. Drzwi do sypialni Sandy były otwarte. Było w tym coś niezwykłego, co sprawiło, że nabrał jeszcze większej ostrożności. Sunął powolutku wzdłuż ściany w stronę drzwi, a potem, z kijem gotowym do ciosu w dłoniach, zajrzał do pokoju. Coś się stało. Sandy... W każdym razie jej łóżko stało puste, a jej samej nie było. Zapalił światło. Kołdra leżała odrzucona, jakby w pośpiechu, a w pokoju panował nieporządek. Przesuwając się ostrożnie wzdłuż ciemnego korytarza, pomyślał sobie, że Sandy mogła po prostu wstać, żeby się napić, skorzystać z ubikacji, poczytać. Owa prosta logika słabła jednak w obliczu potwornego wrażenia, że stało się coś strasznego. Oddychał głęboko, największym wysiłkiem próbując się choć trochę opanować. Nieustannie czuł jednak jakieś zdradliwe nieziemskie przerażenie, jak gdyby znajdował się zaledwie parę cali od miażdżących zębów niewidzialnego monstrum. W łazience było ciemno i cicho. Zapalił światło, drżąc na samą myśl, co mógłby tam zobaczyć. Ale nie zobaczył nic nadzwyczajnego. Zostawił zapalone światło i ruszył z powrotem w stronę salonu. Zerknął w stronę przejścia. Znów ten szeleszczący dźwięk. Zapalił światło. Aha. Zimne nocne powietrze wpadało przez otwarte drzwi wejściowe poruszając zasłonami. Nie, Sandy nigdzie nie było widać: ani w salonie, ani w kuchni, ani w jej pobliżu. Może stoi przed domem? Niewątpliwie wzdrygał się na myśl o przejściu przez pokój do drzwi i mijaniu wszystkich mebli, za którymi mógł się kryć napastnik. Ścisnął mocno kij trzymając go wysoko, w pogotowiu. Poruszał się po obrzeżach, plecami przy ścianie. Obszedł kanapę, zajrzawszy najpierw za nią, pośpiesznie Pomknął koło wieży i w końcu dotarł do drzwi. Wyszedł na ganek, wprost w chłodne nocne powietrze i nie wiadomo czemu nagle poczuł się bezpieczniej. O tej porze miasto było jeszcze zupełnie ciche. Teraz każdy z pewnością spał, a nie węszył wokół własnego domu z kijem do baseballa w dłoni. Przez chwilę dochodził do siebie, a potem wrócił do środka. Zamknąwszy drzwi na klucz poczuł się tak, jakby zamknął się w ciemnej szafie z paroma setkami żmij. Lęk powrócił, Marshall wzmocnił uścisk na kiju. Stojąc plecami przy ścianie, obrzucił wzrokiem pokój. Dlaczego jest tak ciemno. Światło było zapalone, ale każda żarówka wydawała się jakoś przyćmiona, jak gdyby uruchomił częściowe zaciemnienie. „Hogan” -. pomyślał sobie - „albo ci brakuje jakiejś klepki, albo faktycznie znalazłeś się w niezłych tarapatach.” Stał jak wryty przy drzwiach, bez ruchu, patrzył i nasłuchiwał. W tym domu był ktoś lub coś. Nie widział ich ani nie słyszał ale z całą pewnością wyczuwał. Na zewnątrz domu, leżąc płasko wśród żywopłotów i choinek, Tal i jego towarzysze przyglądali się, jak demony - przynajmniej czterdzieści według obliczeń Tala - igrały bezlitośnie z umysłem i duchem Marshalla. Jak śmiertelnie czarne jaskółki, wpadały i wypadały z domu, mknęły po pokojach, wokół Marshalla, wykrzykiwały szyderstwa i bluźnierstwa, igrały z jego lękiem, potęgując go nieustannie. Tal wypatrywał uważnie groźnego Rafara, ale Ba-ala pośród dzikiej gromady nie było. Bez wątpienia jednak właśnie Rafar ich posłał. Tal i pozostali cierpieli katusze, czując ból Marshalla. Jeden z demonów, wstrętny mały chochlik ze szczecinowatymi, ostrymi jak igły kolcami na całym ciele wskoczył mu na ramiona i tłukł w jego głowę wrzeszcząc: „Umrzesz, Hogan! Umrzesz! Twoja córka nie żyje i ty też umrzesz!” Guilo nie był już w stanie się opanować. Wyciągnął potężny miecz, który wydał metaliczny dźwięk, lecz potężne ramię Tala go powstrzymało. - Proszę, kapitanie! - błagał Guilo. - Nigdy bym czegoś takiego nie puścił płazem! - Uspokój się, miły wojowniku - ostrzegł Tal. - Uderzę tylko raz! Guilo widział, że Talowi sprawiał ból jego własny rozkaz: - Wytrzymaj. Wytrzymaj. On musi przez to przejść. *** Hank pozapalał wszystkie światła, ale pomyślał, że jego oczy płatająjakieś figle: Pokoje wyglądały wciąż bardzo ponuro. Nie potrafił stwierdzić, czy on sam się poruszył, czy zrobiły to czające się w pokoju cienie. Niesamowita gra światła i cienia sprawiała, że zakamarki domu przesuwały się, niby w powolnym, regularnym rytmie oddechu. Hank stał w przejściu między kuchnią a dużym pokojem, patrzył i nasłuchiwał. Pomyślał, że czuje, jakby jakiś wiatr przewiewał ten dom, jednak nie był to zimny wiatr z zewnątrz. Był jak gorący lepki oddech, nasycony obrzydliwymi woniami, przygniatający, duszny. Odkrył, że ów brzęk w kuchni spowodowała ześlizgująca się z suszarki na podłogę łopatka. To powinno było uspokoić jego nerwy, nadal jednak czuł przerażenie. Wiedział, że prędzej czy później musi wejść do dużego pokoju i rzucić nań okiem. Postawił pierwszy krok z progu do wnętrza. Poczuł się, jakby wpadł w bezdenne źródło czerni i przerażenia. Włosy na karku zjeżyły się. Usta zaczęły wyrzucać szaleńczą modlitwę. Opadł na kolana. Nim się zorientował, co się dzieje, jego ciało runęło w przód i trzasnęło o podłogę. Czuł się jak uwięzione zwierzę, instynktownie walcząc, próbując uwolnić się od ciężaru, który go przygniatał do podłogi. Ramiona i nogi tłukły o meble i wywracały różne rzeczy, ale w przerażeniu i szoku nie czuł bólu. Zwijał się i skręcał, próbował złapać oddech, kopiąc niewidzialnego przeciwnika. Czuł opór wobec ruchów swych ramion, jak gdyby zadawał ciosy w wodzie. Wydawało się, że pokój jest pełen dymu. Czerń była niby ślepota, utrata słuchu, utrata kontaktu z rzeczywistością, czas stanął w miejscu. Czuł, że umiera. Jakiś obraz, halucynacja, jakaś wizja a może rzeczywisty widok przedarł się do niego na moment: zobaczył dwoje upiornych, żółtych oczu, pełnych nienawiści. Krtań zaczęła mu się zaciskać. - Jezu! - usłyszał, jak woła jego umysł. - Pomóż mi! Jego następna myśl, maleńki, natychmiastowy błysk, musiała być od Pana: - Zgrom to! Masz władzę. Hank wypowiedział słowa, choć nie był w stanie usłyszeć ich dźwięku: - Gromię was w imię Jezusa! Przygważdżający go ciężar ustąpił tak szybko, że Hank miał wrażenie, iż za chwilę pożegluje ponad podłogą. Wypełnił płuca powietrzem i zauważył, że nie zmaga się już z niczym. Wciąż jednak wyczuwał przerażającą, czarną, złowrogą obecność. Uniósł się do pozycji półsiedzącej, wziął następny oddech i powiedział wyraźnie i głośno: - W imię Jezusa nakazuję wam wynieść się z tego domu! Mary obudziła się gwałtownie, zaskoczona, a później przerażona odgłosami jakiegoś tłumu wrzeszczącego z udręki i bólu. Początkowo krzyki były ogłuszające, ale stopniowo słabły, jak gdyby odchodziły w niewidzialną dal. - Hank! - krzyknęła. *** Marshall wrzasnął jak dzikus i uniósł kij wysoko, aby powalić napastnika. Napastnik również wrzasnął, z przerażenia. To była Kate. Niespodziewanie wpadli się na siebie w ciemnym korytarzu. - Marshall! - krzyknęła. Jej głos drżał. Była bliska płaczu, a jednocześnie rozgniewana. - Co ty u licha tutaj robisz?! - Kate... - westchnął Marshall, poczuwszy się nagle jak przedziurawiona dętka. - Co ty usiłujesz zrobić? Dać się zaszlachtować? - Co się stało? - popatrzyła na kij do baseballa i wiedziała, że coś jest nie w porządku. Przestraszona przytuliła się do niego. - Czy ktoś jest w domu? - Nie... - zamruczał, na pół z ulgą, na pół z obrzydzeniem. - Nikt, właśnie sprawdzałem to. - Co się stało? Kto to był? - Mówiłem ci już, nikt. - Wydawało mi się, że z kimś rozmawiałeś. Spojrzał na nią, straciwszy resztki cierpliwości, i powiedział wzburzonym głosem: - Czy wyglądam tak, jakbym właśnie przed chwilą odbył z kimś przyjacielską pogawędkę? Kate potrząsnęła głową. - Chyba mi się śniło. Ale to przecież te głosy mnie obudziły. - Jakie głosy? - Ależ Marshall, przecież to brzmiało jak przyjęcie sylwestrowe. Daj już spokój i powiedz, kto to był. - Nikt. Nikogo tu nie było. Mówiłem ci już, że sprawdzałem. Kate była bardzo wzburzona. - Jestem pewna, że nie spałam. - Słyszałaś duchy. Poczuł, że jej dłoń zaciska się na jego ramieniu, tamując przepływ krwi. - Nie mów tak! - Sandy wyszła. - Jak to: wyszła? Gdzie wyszła? - Wyszła, po prostu. Jej pokój jest pusty i nie ma jej w domu. Znikła! Kate pobiegła korytarzem i zajrzała do pokoju Sandy. Marshall poszedł za nią i z progu obserwował, jak przeszukuje cały pokój, przegląda szafę i niektóre szuflady. - Nie ma niektórych ubrań - zameldowała z trwogą. - Brakuje podręczników. - spojrzała na niego bezradnie. - Marshall! Ona uciekła! Patrzył na nią przez długą chwilę, potem rozejrzał się po pokoju, a następnie z łoskotem oparł głowę o futrynę. - Cholera - powiedział. - Widziałam dziś wieczorem, że jest jakaś dziwna. Powinnam była się dowiedzieć, o co chodzi. - Nie poszło nam dziś zbyt dobrze... - No, to było widać. Wróciłeś do domu bez niej. - A jak ona się tu w końcu dostała? - Terry, ta jej przyjaciółka, ją przywiozła. - Może poszła do Terry na noc? - Zadzwonimy i zapytamy? - Sam już nie wiem... - Nie wiesz?! Marshall zamknął oczy i usiłował myśleć. - Nie... Jest za późno. Albo tam jest, albo jej niema. Jeśli jej nie ma, to wyrwiemy ich z łóżka bez powodu. A jeśli jest... hm, to znaczy, że nic się jej nie stało. Kate wydawała się ulegać panice: - Zadzwonię. - Nie traćmy głowy, dobrze? - Marshall podniósł dłoń i znów oparł się o futrynę. - Daj mi jedną minutę. - Chcę tylko zobaczyć, czy ona tam jest... - Dobrze, dobrze... Kate zauważyła, że z Marshallem dzieje się coś złego. Był blady, wyglądał na osłabionego i roztrzęsionego. - Co ci jest, Marshall? - Daj mi jedną minutę... Zmartwiona objęła go ramieniem: - O co chodzi? Minęła chwila, nim zdecydował się powiedzieć: - Boję się. Trzęsąc się, zamknął oczy i oparłszy głowę o framugę powtórzył: - Naprawdę się boję. Nie wiem, dlaczego. To przeraziło Kate. - Marshall... - Nie denerwuj się, dobrze? Staraj się zachować równowagę. - Co mogę zrobić? - Trzymaj się mocno, to wszystko. Kate pomyślała przez chwilę. - W porządku. Może włożysz szlafrok? Zagrzeję ci mleka, dobrze? - Tak, świetnie. *** Pierwszy raz w życiu Hank Busche miał do czynienia z demonami i udało mu się je zgromić. Przybyły tam z pewnością, z aroganckim zuchwalstwem, spadając na dom w środku nocy, by go napaść i spustoszyć. Wrzeszczały przeraźliwie, tłukły się po pokojach skakały po Hanku, próbując go przestraszyć. Gdy Krioni i Triskal z przyjaciółmi pojawili się w pobliżu i obserwowali wszystko ze swej kryjówki, zdezorientowane i rozproszone grupki złych duchów zaczęły w popłochu i zamieszaniu opuszczać dom niczym nietoperze, wrzeszcząc, kipiąc złością, zatykając uszy. Tych demonicznych awanturników, których Krioni widywał często w akcji na terenie całego miasta, musiało być około setki. Bez wątpienia przysłał ich wielki Ba- al, skoro jednak teraz zostali rozgromieni, nie było wiadomo, jaka będzie reakcja Rafara, ani też jaki będzie jego kolejny plan. Hank zdołał jednak pokazać, ile jest wart. Po chwili horyzont się przejaśnił. Było po wszystkim i wojownicy, odetchnąwszy, wyszli z ukrycia. Krioni i Triskal byli pod wrażeniem. - Tal miał rację - zauważył Krioni. - On nie jest tak mało istotny. - Twarda sztuka, ten Henry Busche - zgodził się Triskal. Lecz gdy Hank i Mary siedzieli przy stole w kuchni, ona - przygotowując okład z lodu, a on - prezentując krwawą pręgę na czole oraz liczne siniaki i zadrapania na ramionach i łydkach, żadne nie czuło się ani twardym, ani silnym, ani zwycięskim. Hank cieszył się, że zdołał ujść z życiem, a Mary wciąż była w stanie lekkiego szoku i oszołomienia. Sytuacja była dość niezręczna, gdyż żadne nie chciało pierwsze opowiedzieć o swych przejściach z obawy, że mogły to być majaczenia spowodowane dużą ilością zjedzonych tuż przed snem korniszonów i wędzonej łopatki. Wylew na czole Hanka powiększał się jednak, a on sam o minionych wydarzeniach mógł powiedzieć tylko to, co wiedział. Mary uwierzyła w każde jego słowo, wciąż przerażona wrzaskami, które ją obudziły. Kiedy już podzielili się niezbyt przyjemnymi doznaniami, byli gotowi uznać fakt, że cała szalona noc była czymś potwornie rzeczywistym, a nie jakimś koszmarnym snem. - Demony - zawyrokował Hank, Mary mogła tylko potwierdzająco skinąć głową. - Ale dlaczego? - pragnął wiedzieć. - Z jakiego powodu? Nie była w stanie wyrwać się z odpowiedzią. Czekała, aż zrobi to Hank. - Lekcja Numer Jeden w Walce na Pierwszej Linii - wymamrotał. - Zupełnie nie byłem na to przygotowany. Zdaje się, że oblałem. Podała mu okład z lodu. Przytknął go do czoła, krzywiąc się od ucisku. - Czemu sądzisz, że oblałeś? - zapytała. - Nie wiem. Zdaje się, że po prostu wpadłem.Dałem im się sprać. Potem pomodlił się: - Panie Boże, pomóż mi być gotowym następnym razem. Daj mi mądrość i zdolność poznania, do czego one zmierzają. Mary uścisnęła jego dłoń, powiedziała „Amen”, a potem stwierdziła: - Wiesz, może się mylę, ale czy Pan już tego nie zrobił? Skąd możesz wiedzieć, jak sprzeciwiać się bezpośrednim natarciom Szatana, jeśli po prostu... nie zrobisz tego? Hank potrzebował takiego właśnie potwierdzenia. - No, no - zamyślił się. - Jestem weteranem! - I wcale nie wydaje mi się, że oblałeś. Nie ma ich już, prawda? A ty dalej tu jesteś. Szkoda, że nie słyszałeś ich wrzasków. - Jesteś pewna, że to nie byłem ja? - Całkowicie. Nastał moment długiej, pełnej zatroskania ciszy. -1 co teraz? - zapytała w końcu Mary. - Hm... pomódlmy się - powiedział Hank. Dla niego było to zawsze najłatwiejsze rozwiązanie. Więc modlili się. Ścisnąwszy dłonie, rozmawiali z Panem przy stole kuchennym. Dziękowali za doświadczenia tej nocy, za ochronę przed niebezpieczeństwem, za ukazanie nieprzyjaciela z bliska. Minęła już godzina, a w ciągu niej zakres ich uwagi nieustannie się poszerzał. Ich własne problemy zajmowały już niewiele miejsca w coraz to szerszej perspektywie. Modlili się za swój kościół i jego wiernych, za miasto, za ludzi, którzy w nim rządzą, za państwo, naród, świat. Pośród tego wszystkiego nadeszła jakaś dziwna pewność, że naprawdę połączyli się z tronem Boga i że mówili z Panem o poważnych sprawach. Hank nabrał jeszcze większego zdecydowania, aby wytrwać w walce i pokazać Szatanowi, że to nie będzie łatwa potyczka. Był ‘ pewien, że tego właśnie Bóg chce. *** Ciepłe mleko i towarzystwo Kate wpłynęły kojąco na nerwy Marshalla. Z każdym łykiem, z każdą następną minutą normalności stawał się coraz bardziej pewny, że świat będzie istniał dalej, on będzie żył, a rano znów wzejdzie słońce. Nie mógł się nadziwić, jak jeszcze przed paroma chwilami wszystko mogło wyglądać tak ponuro. - Lepiej ci? - zapytała Kate. - Taa... - odpowiedział, zauważywszy, że serce powróciło mu do klatki piersiowej i odzyskało swój zwykły, codzienny rytm. - Coś takiego, nie wiem, co to było. Kate umieściła dwie grzanki na talerzu i położyła go na stole. - Więc nie ma jej u Terry? - zapytał, schrupawszy kęs. Potrząsnęła głową. - Czy chcesz rozmawiać o Sandy? Marshall był gotów. - Nie wiem, jak zacząć... - zawahała się. - Sądzisz, że to moja wina? - Ależ Marshall... - Daj spokój, mów bez ogródek. I tak już przez cały dzień dostaję w tyłek. Będę słuchał. Jej wzrok napotkał jego i zatrzymał się przez długą chwilę. Była w nim szczerość i gotowa na wszystko miłość. - Zdecydowanie nie - powiedziała. - Spartaczyłem dziś wszystko. - Wydaje się, że wszyscy spartaczyliśmy, włączając w to Sandy. Nie zapominaj, że ona też dokonała pewnych wyborów. - No tak, ale być może dlatego tak się stało, że nie potrafiliśmy jej niczego zaoferować. - Może porozmawialibyśmy z pastorem Youngiem. - Ale wybór - powiedział jadowitym tonem. - Co?! Hogan potrząsnął głową w przygnębieniu. - Może... Być może Young jest dla mnie jakiś dziwny... Bez przerwy gada o rodzinie ludzkiej, o odkrywaniu siebie, o ochronie wielorybów... Kate była trochę zaskoczona. - Wydawało mi się, że lubisz pastora Younga. - Cóż... No chyba tak. Ale czasami... nie, właściwie bardzo często wydaje mi się, jakbym nie znajdował się w kościele, ale na zebraniu jakiejś loży, albo na jednym z tych dziwacznych wykładów Sandy. Spojrzał jej w oczy. Wciąż na niego patrzyła. Słuchała. - Kate, nie wydaje ci się czasem, że Bóg musi być... nieco większy i mocniejszy niż ten, którego nam dają w kościele... Mam wrażenie po niedzielnych kazaniach, jakby Bóg w ogóle nie był rzeczywistą osobą, a jeśli już, to jest z pewnością bardziej tępy od nas. Nie spodziewam się, że Sandy mogłaby wierzyć w takie coś. Sam w to w zasadzie nie wierzę. - Nie wiedziałam, że odbierasz to w ten sposób, Marshall. - Cóż, może faktycznie tak tego nie odbierałem. To wszystko przez tę dzisiejszą noc... Naprawdę, muszę się nad tym zastanowić. Zbyt wiele rzeczy tego rodzaju się ostatnio dzieje. - Co masz na myśli? Co się dzieje? „Nie mogę jej powiedzieć” - pomyślał. Jak mógłby jej wyjaśnić owo dziwne hipnotyczne oddziaływanie, j akiego z pewnością doświadczył ze strony Brummela? Owe przejmujące dreszczami uczucia, które wywoływała w nim wychowawczyni Sandy? Paniczny strach, jaki odczuwał dzisiejszej nocy? To wszystko nie przedstawiało najmniejszego sensu, a jednak na ukoronowanie tego zniknęła Sandy. We wszystkich tych przypadkach przerażało go to, że nie był w stanie stanąć do walki. Czuł, jakby ktoś miał nad nim kontrolę, a przecież nie mógł powiedzieć Kate czegoś takiego. - Och... To długa historia - odezwał się w końcu. - Wiem tylko, że wszystko wokół nas, nasz styl życia, praca, rodzina, religia, cokolwiek, nie jest takie, jak powinno być. Coś się musi zmienić. - Ale nie wydaje ci się, że powinieneś porozmawiać z pastorem Youn-giem? - Ach, ten baran! Właśnie w tym momencie, bez względu na pierwszą w nocy, zadzwonił telefon. - Sandy! - krzyknęła Kate. Marshall chwycił słuchawkę. - Halo! - Halo! - powiedział kobiecy głos. - Nie śpisz?! Z rozczarowaniem rozpoznał głos. To była Bernice. - O, witaj Bernie - powiedział, patrząc na Kate, której twarz nabrała nagle wyrazu rozpaczy. - Nie wyłączaj się. Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale miałam umówione spotkanie i wróciłam późno do domu, a chciałam wywołać ten film... Jesteś zły? - Będę zły jutro. Teraz jestem zbyt zmęczony. I co ci wyszło? - Słuchaj dobrze. Wiem, że na filmie w aparacie było dwanaście ujęć festiwalu, w tym to z Brummelem, Youngiem i tymi trzema nieznajomymi. Wróciłam dziś do domu i wypstrykałam resztę rolki, następne dwanaście zdjęć: mój kot, sąsiadka ze swoją wielką brodawką, dziennik wieczorny i tak dalej. Te dzisiejsze zdjęcia wyszły. Nastąpiła chwila ciszy i Marshall wiedział, że musi zadać pytanie. - A pozostałe? - Emulsja została zaczerniona, kompletnie prześwietlona. Cały film jest porysowany, w paru miejscach widać odciski palców. Z aparatem wszystko w porządku. Marshall nie mówił nic przez długą chwilę. - Marshall... Jesteś tam? - To interesujące - powiedział. - Oni coś szykują! Jestem cała rozgorączkowana. Zastanawiam się, czy da się sprawdzić, czyje to odciski. Nastąpiła następna dłuższa przerwa. - Jesteś tam? - Jak wyglądała ta druga kobieta, ta blondynka? - Niezbyt stara, o długich jasnych włosach... Niezbyt sympatyczna. - Tęga? Szczupła? Średnia? - Przystojna. Marshall zmarszczył nieco czoło w zamyśleniu, a jego wzrok przesuwał się bezwiednie wokoło. - Zobaczymy się rano. - Do widzenia, dziękuję, że odebrałeś. Odłożył słuchawkę. Wpatrywał się w blat stołu, bębniąc o niego palcami. - O co tam chodziło? - zapytała Kate. - Hmmm... - zamruczał, wciąż się zastanawiając. Potem odpowiedział: - Takie tam gazetowe sprawy, nic szczególnego. O czym to w ogóle rozmawialiśmy? - No cóż, jeśli to ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie, to rozmawialiśmy, czy powinieneś, czy też nie, pomówić z pastorem Youngiem o naszym problemie... - Young - powiedział z nutą gniewu w głosie. - Ale jeśli nie chcesz... Wpatrywał się w stół. Mleko, którego nie dopił, było już zimne. Kate milczała chwilę, aż w końcu zbudziła go słowami: - Może wolałbyś porozmawiać o tym rano? - Pomówię z nim - powiedział ze stanowczością w głosie. - Hm... chcę z nim pomówić. Zobaczysz, że z nim pomówię! - To nie będzie bolało. - Z całą pewnością nie. - Nie wiem, kiedy miałby czas się z tobą zobaczyć, ale... - Byłoby dobrze, żeby o pierwszej. Zachmurzył się nieco: - Tak, o pierwszej byłoby idealnie. - Marshall... - zaczęła Kate, ale nie powiedziała nic więcej. Coś działo się z jej mężem, zauważyła to w jego głosie, w wyrazie twarzy. Nigdy nie tęskniła za tym szczególnym ognikiem w jego oczach, który pojawił się właśnie w tej chwili, po raz pierwszy od czasu, gdy opuścili Nowy Jork. Wezbrały w niej jakieś stare, nieprzyjemne uczucia, z którymi nie miała ochoty walczyć akurat teraz, w środku nocy, gdy jej córka w tajemniczy sposób zniknęła. - Marshall - powiedziała, odsuwając krzesło i zabierając talerz z na wpół zjedzoną grzanką - prześpijmy się trochę. - Chyba nie będę mógł zasnąć. - Wiem - powiedziała cicho. *** Przez cały czas Tal, Guilo, Nathan i Armoth stali obok i uważnie obserwowali. Teraz Guilo zaczął śmiać się swoim grubym głosem, trzęsąc się cały. - Nie, Marshallu Hogan - powiedział Tal z uśmiechem. - Nigdy właściwie nie byłeś śpiochem... A teraz Rafar pomógł cię na nowo rozbudzić! Rozdział 7 We wtorkowy poranek promienie słoneczne wpadały przez okno, gdy Mary była zajęta tłuczeniem ciasta na bułkę. Hank odnalazł nazwisko i numer w kościelnych dokumentach: Wielebny James Farrel. Nie miał okazji poznać Farrela. Znał tylko szerzące się niesmaczne i złośliwe plotki o człowieku, który był jego poprzednikiem na tym miejscu i który zdążył się już przeprowadzić daleko od Ashton. To były czyste fantazje, nóż wbity w plecy, Hank o tym wiedział. Usiadł na kanapie, podniósł słuchawkę i wykręcił numer. - Halo? - odezwał się głos starszego, zmęczonego człowieka. - Dzień dobry - powiedział Hank, starając się brzmieć uprzejmie pomimo nerwów napiętych do granic możliwości. - Czy to James Farrel? - Tak, kto mówi? - Hank Busche, pastor... - tu usłyszał długie westchnienie rezygnacji - Kościoła Lokalnego w Ashton. Sądzę, że wiesz, kim jestem. - Tak, pastorze. Więc jak dajesz sobie radę? „Cóż na to odpowiedzieć?” - zastanawiał się Hank. - Hmm... W pewnym sensie dobrze. - A w innym sensie niedobrze - Farrel pośpieszył z pomocą, kończąc myśl Hanka. - Coś takiego, wciąż trzymasz rękę na pulsie! - No, dosyć biernie. Od czasu do czasu dostaję listy od niektórych członków. Potem dodał szybko: - Cieszę się, że dzwonisz. W czym mogę ci pomóc? - Hm, może mógłbyś ze mną porozmawiać. - Z pewnością wiele mógłbym ci powiedzieć - odparł Farrel. - Słyszałem, że w ten piątek ma być zebranie członkowskie. Czy to prawda? - Tak. - O wotum zaufania, jak rozumiem. - Dokładnie. - Tak... Wiesz, przeszedłem przez to samo. I również przewodzili temu Brummel, Turner, Mayer i Stanley. - Chyba żartujesz. - Po prostu historia się powtarza, Hank. Uwierz mi. - A więc uroczyście cię wyrzucili? - Doszli do wniosku, że nie podoba im się to, co głoszę, jak również kierunek mojej posługi, więc podburzyli kościół i w końcu zdołali doprowadzić do głosowania. Przegrałem niewieloma głosami, ale jednak... - Ci sami czterej faceci! - Ci sami czterej... Ale zaraz, czy ja dobrze słyszałem? Naprawdę wyłączyłeś Lou Stanleya ze wspólnoty? - No tak. - To już coś jest. Nie wyobrażam sobie, żeby Lou pozwolił komukolwiek zrobić coś takiego. - Cóż, pozostała trójka uczyniła z tego podstawowy problem i nie zostawili mnie bynajmiej w spokoju. - Jakie są układy w kościele? - Nie wiem. Chyba dokładnie pół na pół. - Więc jak sobie radzisz z tym wszystkim? Hank nie mógł wymyślić nic lepszego niż: - Zdaje się, że przypuszczono na mnie atak. Bezpośredni duchowy atak. Po drugiej stronie zapanowała cisza. - Jesteś tam? - Tak, jestem - Farrel mówił powoli, z wahaniem, intensywnie myśląc jednocześnie prowadził rozmowę. - Co to za duchowy atak? Hank zająknął się trochę. Wyobraził sobie, jak przejścia ostatniej nocy mogą wyglądać w oczach kogoś postronnego. - Hm... Po prostu myślę, że Szatan naprawdę tutaj działa... - Hank, co to za duchowy atak? - Farrel brzmiał bardzo stanowczo. Hank rozpoczął swą opowieść bardzo ostrożnie, próbując z całych sił mówić, jak ktoś przy zdrowych zmysłach i w pełni władz umysłowych. Relacjonował zasadnicze sprawy: mania, z jaką Brummel usiłuje pozbyć się go, podział w kościele, plotki, rozeźlona rada kościelna, napis wymalowany na domu, a w końcu pojedynek duchowy, jaki przeszedł ostatniej nocy. Farrel przerywał tylko po to, by zadać parę pytań wymagających wyjaśnienia. - Wiem, że to wszystko brzmi bez sensu - zakończył Hank. W odpowiedzi Farrel tylko głęboko westchnął i wymamrotał: - A niech to... - Hm, tak jak powiedziałeś, historia się powtarza. Nie wątpię, że ty również stałeś wobec takich problemów, nie mam racji? A może z tego wszystkiego to właśnie ja, a nie kto inny, mam prawdziwy problem? Farrel gorączkowo szukał odpowiednich słów. - Cieszę się, że zadzwoniłeś. Nigdy nie mogłem się zdecydować, czy powinienem, czy też nie, zadzwonić do ciebie. Nie wiem, czy będzie ci się podobało to, co powiem, ale... - przerwał na chwilę, żeby wziąć głębszy oddech, a potem powiedział - Hank, czy jesteś pewien, że powinieneś być tam, gdzie jesteś? No, no. Hank poczuł, że budzi się w nim postawa obronna. - Z całego serca jestem przekonany, że Bóg powołał mnie właśnie tutaj. - Czy wiesz, że zostałeś wybrany na pastora przez przypadek? - Cóż, niektórzy tak mówią, ale... - To prawda, Hank. Powinieneś się nad tym naprawdę zastanowić. Widzisz, ten kościół pozbył się mnie i mieli już innego pastora, którego sobie upatrzyli, gotowego, żeby wejść na to miejsce. Jakiegoś faceta, który miał szeroką i na tyle liberalną filozofię religijną, że byłby im pasował. Hank, naprawdę nie mam pojęcia, w jaki sposób znalazłeś się na tym stanowisku, ale to musiał być jakiś szczęśliwy traf. Jednej rzeczy sobie z pewnością nie życzyli: następnego pastora fundamentalisty. Nie po to przecież posunęli się aż tak daleko, aby pozbyć się dotychczasowego. - Ale przegłosowali mnie. - To był przypadek. Brummel i ta reszta z pewnością tego nie zaplanowali. - Tak, teraz to oczywiste. - Dobra, w porządku, teraz już sam widzisz. Pozwól więc, że udzielę ci konkretnej rady. No tak, po piątku to wszystko może być nic nie warte, ale gdybym był na twoim miejscu, zacząłbym się pakować i rozglądać za posadą w innym miejscu. Niezależnie od tego, jak wypadnie głosowanie. Hank poczuł się nieco zawiedziony. Ta rozmowa stawała się nieprzyjemna, nie mógł tego zaakceptować. Był w stanie jedynie westchnąć do słuchawki. Farrel nie ustępował. - Hank, byłem tam, przeszedłem przez to, wiem, przez co przechodzisz, i wiem, przez co jeszcze będziesz musiał przejść. Uwierz mi, to nie jest gra warta świeczki. Niech sobie mają ten kościół, niech sobie mają całe to miasto. Tylko nie poświęcaj siebie. - Ależ nie mogę wyjechać... - No tak, prawda, masz powołanie od Boga. Ja też miałem. Byłem gotowy iść w bój, naprawdę ostać się w tym mieście, dla Boga. I wiedz o tym, że zapłaciłem za to domem, reputacją, zdrowiem, a mało brakowało i zapłaciłbym również małżeństwem. Kiedy opuszczałem Ashton, miałem poważny zamiar zmienić nazwisko. Nie masz w ogóle pojęcia, z kim się mierzysz. W tym mieście działają takie siły... - Jakie siły? - No, polityczne, społeczne... Również duchowe, oczywiście. - Aha, nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie: Co sądzisz o tym, co mi się przydarzyło ostatniej nocy? Co powiesz na ten temat? Farrel zawahał się, a potem odparł: - Hank, nie wiem dlaczego, ale bardzo trudno jest mi rozmawiać o takich sprawach. Mogę ci tylko doradzić: wydostań się z tego miejsca, póki jeszcze możesz. Po prostu daj sobie spokój. Kościół sobie ciebie nie życzy, miasto również... - Powiedziałem ci już, że nie mogę wyjechać. Farrel milczał przez długą chwilę. Hank zaczął się już obawiać, że odwiesił słuchawkę. W końcu jednak powiedział: - Dobrze, Hank. Powiem ci, i słuchaj: To, przez co przeszedłeś ostatniej nocy... wydaje mi się, że miałem podobne doświadczenia, ale zapewniam cię, że to zaledwie początek wszystkiego. - Pastorze Farrel... - Nie jestem pastorem. Mów mi Jim. - O tym przecież mówi Ewangelia, o walce z Szatanem, o zanoszeniu światła Ewangelii w ciemności... - Hank, wszystkie te miłe kazanka, jakie mógłbyś wymyślić, w tym momencie ci nie pomogą. Nie wiem, jak jesteś na to przygotowany, ile sił zmobilizowałeś, ale jeżeli mam być całkowicie szczery, jeśli wyjdziesz z tego zachowując choćby życie, będę naprawdę zaskoczony. Mówię całkowicie poważnie! Hank mógł udzielić tyko jednej odpowiedzi: - Jim, dam ci znać, co z tego wyniknie, może wygram, a może nie ujdę z życiem. Bóg nie powiedział mi, że mam przeżyć. Powiedział mi tylko, abym tu został i walczył. Uświadomiłeś mi jedną rzecz: Szatan rzeczywiście chce tego miasta. Nie mogę dopuścić, żeby je dostał. Hank odłożył słuchawkę i poczuł, że zbiera mu się na płacz. - Panie Boże - modlił się - Panie Boże, co mam robić? Pan nie udzielił natychmiastowej odpowiedzi. Hank siedział na kanapie przez kilka minut, próbując dojść do siebie i wziąć się w garść. Mary zajęta była w kuchni. To dobrze. Nie byłby w stanie teraz z nią rozmawiać. Było w nim zbyt wiele myśli i uczuć, z którymi musiał zrobić porządek. Wtedy przypomniał mu się jeden werset: „Wstań i przejdź ten kraj wzdłuż i wszerz; tobie go oddaję.” Cóż, było to z pewnością lepsze niż siedzenie w domu, wściekanie się, denerwowanie i bezczynność. Włożył trampki i wyszedł na zewnątrz. Krioni i Triskal czekali na swego podopiecznego. Niewidzialni, przyłączyli się do Hanka, stając u obu jego boków, i ruszyli razem drogą w dół przez Wzgórze Morgana, w kierunku centrum. Hank nie był człowiekiem o imponującej posturze, a pomiędzy dwoma gigantami wyglądał na jeszcze mniejszego. Czuł się wyjątkowo bezpiecznie. - Co on ma zamiar teraz robić? - zapytał Triskal, rozglądając się uważnie. Kroni zdążył już dość dobrze Hanka poznać. - Nie sądzę, żeby wiedział. Duch go prowadzi. Robi to, ku czemu skłania go serce. - No, nieźle, poruszamy się trochę! - Nie stwarzajmy tylko pozorów zagrożenia. Jak dotąd to najlepszy sposób, żeby utrzymać się w tym mieście. - Powiedz to temu małemu pastorowi. Gdy Hank zbliżył się do najruchliwszej części miasta, zatrzymał się na rogu, aby popatrzeć wzdłuż ulicy. Widział stare i nowe samochody, busy, samochody terenowe, idących po zakupy, spacerowiczów, biegających dla zdrowia, rowerzystów. Płynęli w czterech czy więcej kierunkach, uznając nakazy sygnalizacji ulicznej co najwyżej za sugestie. Gdzie jest to całe zło? Dlaczego wczoraj było tak wyraźne, a dziś jest zaledwie odległym, wątpliwym wspomnieniem? Żaden demon nie wygląda z biurowych okien, ani nie macha ręką z kanału. Ludzie są tacy sami: prości, bezpretensjonalni mieszkańcy, jakich zawsze tu widywał. Nigdy nie zwracają na niego uwagi i przechodzą obok. Tak, to było miasto, o które modlił się dzień i noc westchnieniami z głębin serca,’ z powodu jakiegoś wewnętrznego brzemienia, którego nie potrafił wyjaśnić. Teraz wystawiało na próbę jego cierpliwość, burzyło jego porządek. - N0; jesteś w kłopocie, czy też nie? - powiedział na głos. Nikt nie słuchał. Nie padła w odpowiedzi żadna groźba, wypowiedziana niskim, złowieszczym głosem. Ale w środku Duch Pański nie pozostawiał go samego. „Módl się, Hank. Módl się za tych ludzi. Nie pozwól, żeby uciekli z twego serca. Tam jest ból, strach i niebezpieczeństwo.” „Więc kiedy zwyciężymy?” - zapytał Pana Hank. „Czy wiesz, jak długo już się męczę i modlę o to miejsce? Chciałbym choć raz usłyszeć, jak mój mały kamyczek uderza o wodę, zobaczyć, jak stare kości, których dotknąłem, wracają do życia.” Zadziwiające, jak demony potrafią się dobrze ukryć, choćby za wątpliwościami co do ich istnienia, wątpliwościami, jakie już nieraz odczuwał. - Wiem, że tam jesteście - powiedział cicho, obrzucając uważnym spojrzeniem okolicę. Czuł na sobie niewidzialny wzrok demonów. Duchy drażniły się z nim. W jednej chwili zeskakiwały na niego, przerażając go i dławiąc, by natychmiast zniknąć, ześlizgnąwszy się do kryjówek w zakamarkach miasta. Parskały, bawiły się w chowanego, patrzyły, jak błądzi po omacku, niby ślepy głupiec. Przysiadł na umieszczonej na chodniku ławce. - Jestem tu Szatanie - powiedział. - Nie widzę ciebie i być może potrafisz się poruszać szybciej niż ja, ale mimo wszystko jestem tutaj i dzięki łasce Bożej i mocy Ducha Świętego mam zamiar stać się ościeniem w twoim boku, tak długo aż któryś z nas będzie miał dosyć! Spojrzał na drugą stronę ulicy, na masywną konstrukcję Zjednoczonego Kościoła Chrześcijańskiego w Ashton. Znał paru wspaniałych chrześcijan, którzy byli członkami tego wyznania, ale ta akurat wspólnota była inna, bardziej liberalna, wręcz dziwaczna. Parę razy miał okazję spotkać się z pastorem Oliverem Youngiem, ale nigdy jakoś nie mógł się z nim bliżej zaznajomić. Young wydawał się dość chłodny i wyniosły i Hank jak dotąd nie potrafił zrozumieć dlaczego. Kiedy tak siedział, patrząc na jakiegoś brązowego buicka zajeżdżającego na kościel ny parking, Triskal i Krioni stali po obu stronach ławki, obserwuj ąc samochód, który właśnie się zatrzymał. Tylko oni dostrzegali niecodziennych pasażerów: Na dachu siedzieli dwaj wielcy wojownicy, Arab i Afrykańczyk, Nathan i Armoth. Nie było widać ich mieczy. Zgodnie z rozkazami Tala, podobnie jak cała reszta, utrzymywali pasywną, jak najmniej wojowniczą pozycję. *** Marshall obejrzał film Bernice. Zauważył maleńkie zadrapania pochodzące od czyjegoś brutalnego obchodzenia się z nim, widział ordynarne odciski palców w regularnych odstępach. Musiała je tam zostawić jakaś ręka, która wyciągała film z aparatu i rozwijała na świetle. Marshall umówił się na spotkanie z Youngiem o pierwszej. Zajechał na rozległy, asfaltowy parking o 12.45, przełykając pośpiesznie wyborowego cheeseburgera i popijając dużą kawę. Zjednoczony Kościół w Ashton był jednym z wielkich, dostojnie wyglądających gmachów, które były rozsiane po całym mieście. Stał w pobliżu centrum, zbudowany z wielkich kamieni, z witrażami, wspaniałą wieżą, 0 strzelistych konturach. Główne wejście pasowało do całości obrazu: wielkie, masywne, może nawet nieco przerażające drzwi trudne do otwarcia. Kurant na wieży wydzwaniał co godzina, a w południe wygrywał krótkie hymny. Był to kościół miejscowego establishmentu. Young był szanowanym pastorem, a ludzie, którzy tu uczęszczali, byli cenionymi członkami społeczności miasta. Marshallowi nieraz się zdawało, że powszechny szacunek 1 pozycja społeczna są tu wstępnymi warunkami członkostwa. Wdał się w krótkie mocowanie z wielkimi drzwiami frontowymi i w końcu dostał się do środka. Ten kościół nigdy nie żałował na wydatki, to było pewne. Podłoga w przedsionku, schody i sanktuarium były pokryte grubą czerwoną wykładziną. Boazerię wykonano z polerowanego dębu i orzecha. Wszystko koronował mosiądz. Mosiężne klamki, wieszaki na płaszcze, barierki przy schodach, klamki przy oknach. Sufit był wysoki, ozdobiony delikatnymi ślimacznicami, zwisały też z niego wielkie kandelabry. Wchodząc do kaplicy Marshall minął następne drzwi i długą nawą główną ruszył do przodu. To pomieszczenie wyglądało jak skrzyżowanie opery z jakąś pieczarą. Podwyższenie było wielkie, kazalnica ogromna, balkon dla chóru okazały. Oczywiście sam chór był również potężny. Wielkie biuro pastora Younga, tuż obok sanktuarium, umożliwiało bardzo wygodny dostęp do podwyższenia i kazalnicy. Pojawienie się pastora w wielkich dębowych drzwiach każdego niedzielnego poranka stanowiło tradycyjnie integralną część ceremonii. Marshall popchnął wielkie drzwi i znalazł się w biurze recepcyjnym. Powitała go miła sekretarka, nie wiedziała jednak, kim jest. Powiedział jej, sprawdziła w terminarzu i potwierdziła wizytę. Marshall również nie o-mieszkał zajrzeć do terminarza, czytając do góry nogami. Na godzinę czternastą był zapisany Alf Brummel. - No, Marshall - powiedział Young, uśmiechając się serdecznie, a zarazem urzędowo i potrząsając jego dłonią - wejdź, wejdź. Wszedł za nim do wyłożonego pluszem biura. Young, mężczyzna potężnej postury, po sześćdziesiątce, z okrągławą twarzą, w drucianych okularach i ze starannie natłuszczonymi włosami, wydawał się zadowolony ze swej pozycji, zarówno w kościele, jak i w mieście. Wyłożone ciemną boazerią ściany chlubiły się licznymi odznaczeniami przyznanymi mu przez miasto i rozmaite organizacje dobroczynne. Między nimi wisiało kilka oprawionych fotografii, które przedstawiały jego samego w towarzystwie gubernatora, kilku znanych ewangelistów, paru pisarzy czy jakiegoś senatora. Siedząc za swym imponującym biurkiem Young był doskonałym wizerun- kiem człowieka sukcesu. Skórzane krzesło z wysokim oparciem wyglądało niczym tron, a jego własne odbicie w blacie biurka sprawiało, że wydawał się jeszcze bardziej imponujący, niczym góra odbijająca się w alpejskim jeziorze. Gestem ręki zaprosił Marshalla, by usiadł. Marshall zajął miejsce, zauważając, że zapadł się do pozycji, w której poziom jego wzroku jest znacznie niżej niż Younga. Poczuł znajomy posmak zastraszenia. Całe biuro wydawało się skonstruowane specjalnie w tym celu. - Miłe biuro - zauważył. - Dziękuję bardzo - powiedział Young z uśmiechem, który uwypuklił jego policzki w ruchome górki przesuwające się w kierunku uszu. Oparł się i położywszy splecione dłonie na biurku, przebierał palcami. - Cieszę się z tego, jestem za to wdzięczny i naprawdę doceniam to ciepło, atmosferę tego miejsca. Daje to człowiekowi poczucie odprężenia. „Daje to tobie poczucie odprężenia” - pomyślał Marshall. - Taa...Tak. - No więc, jak tam leci w Clarioniel - Jakoś toczy się do przodu. Kupiłeś dzisiejszy numer? - Tak, bardzo dobry. Staranny, ma swój styl. Widać, że przywiozłeś tu ze sobą nieco wielkomiejskiego szlifu. - Hm... - Marshall poczuł nagle niechęć do rozmowy. - Cieszę się, że jesteś razem z nami, Marshall. Spodziewamy się, że połączą nas bardzo dobre stosunki. - No cóż, tak, dziękuję. - Cóż więc cię zaprząta? Marshall kręcił się chwilę na krześle, a potem skoczył na równe nogi. To krzesło sprawiało, że czuł się, jak bakteria pod mikroskopem. „Następnym razem przyniosę swoje własne, wielkie biurko” - pomyślał. Spacerował po biurze, usiłując zachowywać się w miarę swobodnie. - Mamy bardzo wiele do omówienia w ciągu godziny - zaczął. - Zawsze możemy się umówić na następne spotkania. - No tak, z pewnością. Cóż, przede wszystkim, Sandy, to znaczy moja córka, uciekła z domu dziś w nocy. Niczego nie słyszeliśmy, nie wiemy, gdzie ona jest... Przedstawił Youngowi nurtujący go problem i jego historię, a ten słuchał z uwagą, nie przerywając. - A więc - zapytał w końcu Young - sądzisz, że wzgardziła twoimi tradycyjnymi wartościami, i to nie daje ci spokoju? - Nie jestem aż tak głęboko religijny, nie o to mi chodzi. Pewne rzeczy z pewnością są słuszne, a inne nie. Nie mogę się pogodzić z tym, że Sandy tak łatwo przeskakuje z jednej strony bariery na drugą. Young podniósł się dostojnie, wyszedł zza biurka i podszedł do Marshalla, stwarzając wrażenie wyrozumiałego ojca. Położył dłoń na jego ramieniu i powiedział: - Marshall, czy sądzisz, że ona jest szczęśliwa? - Nie widzę, żeby była szczęśliwa, ale to prawdopodobnie dlatego, że wtedy jestem w jej pobliżu. - Może dlatego tak jest, że trudno ci zrozumieć kierunek, jaki nadaje w tej chwili swojemu życiu. Oczywiście okazujesz zdecydowaną niechęć w stosunku do jej poglądów... - Tak, i w stosunku do tej pani profesor, która te wszystkie poglądy w nią ładuje. Czy spotkałeś kiedy tę, jakże jej tam, profesor Langstrat, w colle-ge’u? Young pomyślał przez chwilę i potrząsnął przecząco głową. - Zdaje się, że Sandy zapisała się na parę jej wykładów i teraz zauważam, że moja córka coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Young zaśmiał się. - Marshall, wygląda na to, że ona po prostu próbuje znaleźć swoją drogę, że usiłuje dowiedzieć się czegoś o świecie, o wszechświecie, w którym żyje. Nie pamiętasz, jak byłeś młody? Ilu rzeczy nie przyjmowałeś do wiadomości, dopóki ich sam nie sprawdziłeś? Prawdopodobnie tak się przedstawia teraz sprawa z Sandy. To bardzo bystra dziewczyna. Jestem przekonany, że ona po prostu chce doświadczać, dowiadywać się na własną rękę. - Cóż, jeśli przypadkiem dowie się, gdzie jest, to mam nadzieję, że zatelefonuje do domu. - Marshall, jestem przekonany, że łatwiej byłoby jej zatelefonować do domu, gdyby znalazła w nim wyrozumiałe serca. Nie do nas należy decyzja 0 tym, co kto ma ze sobą zrobić. Nie do nas należy określanie czyjegoś miejsca we wszechświecie. Każdy musi odnaleźć swą własną drogę, swą własną prawdę. Jeśli kiedykolwiek mamy współżyć ze sobą na tej ziemi, jak jakaś cywilizowana rodzina, będziemy musieli nauczyć się szanowania prawa drugiego człowieka do własnych poglądów. Marshall poczuł jakby błysk deja vu, jakby odbierał od Younga jakiś zapis z mózgu Sandy. Nie mógł się powstrzymać przed pytaniem: - Jesteś p e w i e n, że nigdy nie spotkałeś tej profesor Langstrat? - Całkowicie pewien - odparł Young z uśmiechem. - A Alfa Brummela? - Kogo? - Alfa Brummela, szefa policji. Marshall obserwował jego twarz. Czyżby aż tak ciężko mu było odpowiedzieć? - Byd może spotkaliśmy się przypadkowo... - odpowiedział w końcu. - Próbowałem właśnie skojarzyć nazwisko z twarzą. - Hm... On myśli w taki sam sposób, jak ty. Dużo mówi o współżyciu 1 zachowaniu spokoju. Nigdy nie pojmę, w jaki sposób został gliną. - Rozmawialiśmy o Sandy... - Tak, w porządku, mów dalej. Young mówił dalej. - Te wszystkie pytania, z którymi się zmagasz, kwestie dobra i zła, problem tego, czym jest prawda, albo też nasze zróżnicowane poglądy na te tematy... Wielu tych spraw nie da się zrozumieć, czujemy je intuicyjnie. Wszyscy wyczuwamy prawdę, jest to jakby wspólny rytm naszych serc. W każdym człowieku drzemie wrodzone dążenie do dobra, miłości, poświęcenia dla innych. - Coś mi się zdaje, że nie byłeś tu w czasie festiwalu. Young roześmiał się. - Muszę przyznać, że my, ludzie, potrafimy z całą pewnością kierować nasze dobre skłonności w niepożądanych kierunkach. - A powiedz - lak nawiasem mówiąc - byłeś na festiwalu? - Owszem, tu i tam. Obawiam się jednak, że większość tych imprez nie budziła mojego szczególnego zainteresowania. - Więc nie wdepnąłeś do lunaparku, co? - Z pewnością nie. To marnowanie pieniędzy. Ale wracając do Sandy... - Ach tak, mówiliśmy o tym, co jest prawdą, i o poglądach każdego człowieka... Na przykład cała kwestia Boga. Wydaje się, że ona nie może go znaleźć, ja też usiłuję go jakoś określić, nie możemy się porozumieć co do naszej religii, a jak dotąd ty niewiele tu pomogłeś. Young uśmiechnął się w zamyśleniu i Marshall poczuł, że nadciąga wzniosłe kazanie. - Twój Bóg - powiedział Young - jest tam, gdzie Go znajdujesz, ażeby Go znaleźć, wystarczy tylko otworzyć oczy i zdać sobie sprawę, że jest On w każdym z nas. Nigdy nie byliśmy poza Nim, Marshall. Zostaliśmy zaślepieni przez naszą niewiedzę i to właśnie separowało nas od miłości, bezpieczeństwa, poczucia znaczenia, czyli wartości, których wszyscy poszukujemy. Jezus obnażył nasz problem umierając na krzyżu. Pamiętasz? Powiedział: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą.” Tak więc daje nam on przykład, abyśmy szukali poznania. To właśnie czynisz ty i jestem przekonany, że Sandy również to robi. To nasze ograniczenie jest źródłem problemu, Marshall. Musisz mieć otwartą głowę. Musisz szukać swojej drogi i Sandy musi szukać własnej. - A więc - powiedział Marshall zamyśliwszy się - twierdzisz, że wszystko zależy od tego, jak patrzymy na sprawy? - Tak, właśnie o to chodzi. - I jeżeli ja patrzę na coś w określony sposób, nie znaczy to, że każdy będzie to w ten sposób postrzegał, tak? - Tak, to prawda! - Young wydawał się zachwycony swoim uczniem. - A więc... Powiedz, czy dobrze to rozumiem: jeżeli moja dziennikarka Bernice Krueger dostrzegła, że ty, Brummel i jeszcze trzy inne osoby mieliście jakieś małe spotkanko za namiotem ze strzałkami w lunaparku... Hm, to był po prostu j e j ogląd rzeczywistości? Young wyszczerzył zęby w dziwnym uśmiechu zdającym się mówić: „Co ty chcesz mi wcisnąć?” i odpowiedział: - Tak przypuszczam, Marshall. Sądzę, że to dobry przykład. Nie było mnie nigdzie w pobliżu lunaparku, już ci to mówiłem. Brzydzę się takimi imprezami. - Nie było ciebie tam z Alfem Brummelem? - Nie, w żadnym wypadku. Widzisz więc, że panna Krueger widziała tam kogoś innego. - Przypuszczam, że raczej was obydwu. Young uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Marshall postanowił naciskać dalej: - Jak sądzisz, jakie są szansę, że właśnie tak się stało? Young nie przestawał się uśmiechać, ale twarz mu lekko poczerwieniała. - Marshall, co ty chcesz, żebym zrobił? Spierał się z tobą? Z całą pewnością nie po to tu przyszedłeś. Marshall postawił wszystko na jedną kartę. - Zrobiła wam nawet kilka zdjęć. Young westchnął i przez moment patrzył w podłogę. Potem powiedział chłodno: - Przynieś więc może te zdjęcia następnym razem, wtedy o nich porozmawiamy. Widząc uśmieszek na twarzy Younga, Marshall poczuł się tak, jakby mu napluto w twarz. - Dobra - wymamrotał, nie spuszczając wzroku. - Marge wyznaczy ci termin następnego spotkania. - Dziękuję bardzo. Marshall spojrzał na zegarek, podszedł do drzwi i otworzył je. - Wejdź, Alf. Alf Brummel siedział w biurze recepcyjnym. Na widok Marshalla niezgrabnie zerwał się na równe nogi. Wyglądał jak ktoś, kogo za ułamek sekundy uderzy rozpędzony pociąg. Marshall chwycił jego dłoń i potrząsnął nią radośnie: - Cześć, stary! Cóż, widzę, że wy dwaj nie znacie się zbyt dobrze, pozwolę sobie was zapoznać. Alfie, to jest Wielebny Oliver Young. Panie Young, to jest Alf Brummel, szef policji! Brummel nie wydawał się szczególnie zachwycony serdecznością Marshalla, za to Young docenił ją w pełni. Podszedł do przodu, chwycił dłoń Brum-mela, potrząsnął nią i prędko wciągnął go do biura, w ostatniej chwili rzucając przez ramię: - Marge, wyznacz następny termin dla pana Hogana. Ale Hogan już wyszedł. Rozdział 8 Sandy siedziała w ponurym nastroju przy małym stoliczku obiadowym w cieniu wie’kiej winorośli, niedaleko uczelni. Wpatrywała się w podgrzany w mikrofalówce, Powo’i stygna.cy, ni? wyjęty jeszcze z opakowania hamburger i w powoli ocieplający się ćwierćlitrowy kartonik mleka. Zaliczyła ćwiczenia dziś rano, ale wszystkie jakoś przeszły obok niej, nie zostawiwszy po sobie śladu - Jej umysł zbytnio zaprzątnięty był nią samą, rodziną, wojowniczym oicerr1- Poza tym, nie ma chyba gorszego sposobu na spędzenie nocy, niż włóczefie się. P° mieście oraz przesiadywanie na dworcu autobusowym w Ashton i czytanie podręcznika do psychologii. Po ostatniej godzinie ćwiczeń nróbowała się nieco zdrzemnąć na trawniku w ogrodzie rzeźb. Przez chwile naWet spała, kiedy się obudziła, świat wcale się nie zmienił, a ona odczuwała tv’k° ^wa wrażenia: głód i samotność. Siedziała na^ obiadem z automatu, a samotność zaczęła powoli brać górę nad głodem - Zbierało jej się na płacz. - rączego, tato? - szeptała cichutko, mieszając słomką w kartoniku mlejca - Placzego nie możesz mnie kochać takiej, jaka jestem? Jakże mógł mieć tak wiele przeciwko niej, kiedy ledwo co ją znał? Jak mógł być tak niewzruszony wobec jej myśli i poglądów, kiedy nawet ich nie rozumiał? Żyli w dwóch różnych światach, a jedno gardziło światem drugie- go. Wczoraj ona i ojciec nie odezwali się do siebie słowem przez cały wierczór. Poszła spać załamana i zła. Leżała słuchając, jak rodzice gaszą światło, myją zęby i kładą się spać. Zdawali się być daleko, bardzo daleko. Miała ochotę zawołać ich do siebie i wyciągnąć do nich ręce, ale wiedziała, że to nic nie da Tato 2now wysuwałby żądania i stawiał warunki co do wzajemnych stosunków, zamiast kochać ją, po prostu ją kochać. Dalei nie wiedziała, co ją tak przeraziło w środku nocy. Pamięta tylko, że zbudziła siS ogarnięta wszelkimi możliwymi lękami: lękiem przed śmiercią, lekiem pr^ed porażką, lękiem przed samotnością. Musiała wydostać się z domu. Wiedziała, nawet w chwili, gdy ubierała się pośpiesznie i wybiegała na zewnątrz że to głupie i bezsensowne, ale uczucia okazały się silniejsze niż wszelki zdrowy rozsądek. Czuła si6- Ja^ Biedne zwierzątko wystrzelone w kosmos bez możliwości powrotu, dryfujące obojętnie, nie czekające na nic szczególnego, dla którego nie istniej^ nic’ ku czemu mogłoby z utęsknieniem spoglądać. - QCh, tato - chlipnęła i zaczęła płakać. Rude włosy opadły po obu stronach twarzy niczym miękkie zasłony i łzy, jedna po drugiej, zaczęły kapać na blat stołu. Słyszała, jak obok przechodzą ludzie. Decydowali się jednak żyć w swoim własnym świecie, a ją zostawić samą w jej. Usiłowała płakać cicho, co nie było łatwe, bo uczucia chciały wypłynąć jak kaskady wody z przerwanej tamy. - Hm... - dobiegł ją cichy i pełen wahania głos. - Przepraszam... Podniosła wzrok i ujrzała młodego jasnowłosego człowieka, dość szczupłego, o wielkich, piwnych, pełnych współczucia oczach. - Wybacz, proszę, że się wtrącam - powiedział młody człowiek - ale... Może mógłbym w czymś pomóc? *** W salonie w mieszkaniu profesor Juleen Langstrat było ciemno i bardzo, bardzo cicho. Świeca na stoliczku do kawy rzucała mdłe, żółte światło na piętrzące się aż do sufitu półki z książkami, na dziwaczne orientalne maski, gustownie poustawiane meble i na twarze dwojga ludzi, którzy siedzieli naprzeciwko siebie po obu jej stronach. Jedną z tych osób była sama profesor. Jej głowa spoczywała na oparciu krzesła, oczy były zamknięte, ramiona wyprostowane w przód, a ręce wykonywały miękkie falujące ruchy, jak gdyby brodziła w głębokiej wodzie. Człowiekiem siedzącym naprzeciw był Brummel. Miał również zamknięte oczy, poza tym jednak nie naśladował wyrazu twarzy ani ruchów Langstrat zbyt dobrze. Sprawiał wrażenie sztywnego i skrępowanego. Co jakiś czas rozwierał nieco oczy na ułamek sekundy, by zobaczyć, co robi Langstrat. Nagle zaczęła jęczeć, a na jej twarzy malowały się ból i niezadowolenie. Otworzyła oczy i wyprostowała się. Spojrzał na nią. - Nie czujesz się dzisiaj dobrze, prawda? - zapytała. Wzruszył ramionami i popatrzył na podłogę. - Ech, nic mi nie jest. To tylko zmęczenie. Potrząsnęła głową, niezadowolona z odpowiedzi. - Ależ, nie, to ta energia, którą u ciebie wyczuwam. Jesteś bardzo wzburzony. Brummel nie potrafił nic odpowiedzieć. - Rozmawiałeś dzisiaj z Oliverem? - sondowała. Zawahał się, ale w końcu powiedział: - Tak, oczywiście. - I poszedłeś tam, żeby porozmawiać o naszym związku? To wywołało gwałtowną reakcję. - Nie! To jest... - Nie kłam. Opadł nieco na krzesło i westchnął z rezygnacją: - Tak, oczywiście, rozmawialiśmy o tym. Poza tym jednak rozmawialiśmy o innych sprawach. Langstrat badała go wzrokiem, przenikliwym niczym promienie Roentgena. Jej dłonie otworzyły się i zaczęły lekko falować w powietrzu. Usiłował zagłębić się w fotelu na tyle, żeby nie było go widać. - Posłuchaj - odezwał się drżącym głosem - to nic takiego... Zaczęła mówić. Brzmiało to, jakby czytała jakąś notatkę przypiętą na jego piersiach: - Jesteś... wystraszony, czujesz się przyparty do muru, poszedłeś, żeby powiedzieć Oliverowi... czujesz się także sterowany... - spojrzała mu w twarz. - Sterowany? Przez kogo? - Nie czuję się sterowany! Roześmiała się lekko, żeby go rozprężyć. - Ależ naturalnie, że tak. Właśnie to odczytałam. Przez ułamek sekundy popatrzył na telefon na drugim końcu stołu. - Young dzwonił do ciebie? Uśmiechnęła się rozbawiona. - Nie było takiej potrzeby. Oliver jest bardzo blisko Umysłu Wszechświata. Zaczynam się właśnie zlewać z jego myślami. Jej twarz nabrała wyrazu powagi. - Alfie, naprawdę mi przykro, że nie jest z tobą dobrze. Znów westchnął, ukrywszy twarz w dłoniach. Na koniec wyrzucił z siebie: - Posłuchaj, nie jestem w stanie robić wszystkiego naraz. Zbyt wiele jeszcze muszę się nauczyć! Położyła swą dłoń na jego rękę, próbując go pocieszyć. - No dobrze, wobec tego zajmijmy się tymi sprawami, jedną po drugiej. Alf? Podniósł wzrok i popatrzył na nią. - Boisz się, prawda? Czego się boisz? - Ty mi powiedz! - brzmiało to niemal jak wyzwanie. - Daję ci okazję, żebyś mówił pierwszy. - No dobrze, a więc - w ogóle się nie boję. Nie bał się przynajmniej do tej właśnie chwili, kiedy to oczy Langstrat zwęziły się i zaczęły wwiercać się w niego. - Naprawdę się boisz - powiedziała surowo. - Boisz się, bo zostaliśmy sfotografowani tamtej nocy przez tę dziennikarkę z Clariona. Czy nie tak? Gniewnie wymierzył w nią palec. - No widzisz. To jest właśnie dokładnie jedna z tych rzeczy, o których rozmawiałem z Youngiem! A więc dzwonił do ciebie! Musiał do ciebie dzwonić! Kiwnęła głową, bynajmniej nie zbita z tropu. - Tak, naturalnie, dzwonił do mnie. Niczego przede mną nie ukrywa. Nikt z nas nie ukrywa prawdy przed pozostałymi, wiesz o tym. Brummel wiedział, że nie ma innego wyjścia, jak mówić otwarcie. - Martwię się o Plan. Stajemy się zbyt wielcy, zbyt wielcy, żeby móc się gdziekolwiek ukryć. Ryzykujemy ujawnieniem się w zbyt wielu miejscach. Uważam, że to była nieostrożność z naszej strony spotkać się w miejscu tak publicznym. - Ależ sytuacja jest pod kontrolą. Nie ma się czym martwić. - Czyżby? Hogan wpadł na nasz trop! Domyślam się, że wiesz, że zadawał Oliverowi pewne bardzo drażliwe pytania. - Oliver jest w stanie sobie poradzić. - A jak poradzimy sobie z Hoganem? - W ten sam sposób, w jaki sobie radzimy ze wszystkimi innymi. Czy zdajesz sobie sprawę, że on rozmawiał z Oliverem o problemach, jakie ma z córką? Powinno cię to zainteresować. - Jakie problemy? - Uciekła z domu... A mimo wszystko miała jeszcze ochotę przyjść dziś na mój wykład. To mi się nawet podoba... - Więc jak możemy to wykorzystać? Uśmiechnęła się przebiegle. - Wszystko w swoim czasie, Alfie. Nie możemy przyśpieszać biegu spraw. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. - Nie byłbym taki pewien, jeśli chodzi o Hogana. Może się okazać, że nie da się go pozbyć tak łatwo, jak Harmela. Być może aresztowanie Krueger nie było najlepszym posunięciem. - Ale zyskałeś dostęp do filmu i zniszczyłeś go. Odwrócił się w jej stronę. - I co nam to dało? Przedtem nie zadawali żadnych pytań, a teraz zadają! Nie wygłupiaj się. Wiem, co bym myślał, gdyby mi zwrócono aparat ze zniszczonym filmem. Hogan i Krueger nie są aż tak naiwni. Langstrat mówiła łagodnie, obejmując go ramionami niczym gałązkami winorośli: - Ależ oni są bezbronni. I wobec ciebie, a przede wszystkim wobec mnie. - Tak jak wszyscy inni - zamruczał. Powinien był przewidzieć jej reakcję. Stała się bardzo chłodna, wręcz napawała go strachem. Popatrzyła mu prosto w oczy. - A to - powiedziała - jest następny temat, który omawiałeś dzisiaj z Oliverem. - On ci wszystko mówi! - Nawet gdyby nie powiedział, zrobiliby to Mistrzowie. Próbował odwrócić od niej wzrok. Nie mógł znieść w jej wyglądzie czegoś dziwnego, co czyniło tę piękność tak potwornie obrzydliwą. - Patrz na mnie - nalegała i Brummel był jej posłuszny. - Jeśli nie jesteś zadowolony z naszego związku, mogę go w każdej chwili zakończyć. Spuścił wzrok i bąknął: - Jest... Jest w porządku.. - Co? - Chciałem powiedzieć, że jestem zadowolony z naszego związku. - Naprawdę zadowolony? Czuł, że nie potrafi jej usatysfakcjonować, że nie potrafi zrobić nic, żeby zostawiła go w spokoju. - Ja... Po prostu nie chcę, żeby sprawy wymykały się spod kontroli... Obdarzyła go długim, wampirycznym pocałunkiem. - Tej kontroli potrzeba właśnie tobie. Czy nie to ci zawsze tłumaczę? Darła jego serce na strzępy. Zdawał sobie z tego sprawę, ale całkowicie go opanowała. Należał do niej. Jednak pewna rzecz nie dawała mu spokoju i nie potrafił się z tego otrząsnąć: - Ale ilu wrogów będziemy musieli jeszcze usunąć? Wygląda na to, że za każdym razem, gdy pozbywamy się jednego, to na jego miejscu pojawia się zaraz następny. Harmel wyjechał, przyjechał Hogan... - Zająłeś się Farrelem, pojawił się Henry Busche - dokończyła za niego. - Tak nie może być dłużej. Okoliczności są przeciwko nam. - Busche’a, można powiedzieć, już nie ma. Czy to w piątek ma być głosowanie nad wotum nieufności? - Kościół jest już nieźle podburzony, ale... - Tak? - Wiesz, że on usunął Lou Stanleya ze zgromadzenia za cudzołóstwo? - A, rzeczywiście. To powinno ułatwić zgromadzeniu decyzję. - Ale wielu z nich poparło to posunięcie! Cofnęła się nieco, by móc go lepiej taksować wzrokiem, mrożąc krew w j ego żyłach. - A więc obawiasz się Henry Busche’a? - Posłuchaj, on wciąż ma w kościele dużo poparcia, o wiele więcej, niż się spodziewałem. - Obawiasz się go! - Ktoś go popiera, nie wiem kto. A co będzie, jeśli dowie się o Planie? - Nigdy się o niczym nie dowie! - gdyby miała kły, byłoby je teraz widać w całej okazałości. - Zostanie zniszczony jako pastor na długo przed ewentualnym ujawnieniem. I ty tego dopilnujesz, nieprawdaż? - Dążę do tego. - Nie kłaniaj się przed tym Henrym Busche’em! Niech on się kłania tobie, a ty kłaniaj się mnie! - Powiedziałem już, dążę do tego! Odetchnęła i uśmiechnęła się. - A więc do następnego wtorku? - A... - Będziemy świętować piątkowe ustąpienie Busche’a. Wszystko mi opowiesz. - A co z Hoganem? - Hogan to słabeusz i głupiec. Nim się nie przejmuj, to nie twoja działka. Nim się zdążył zorientować, stał już po drugiej stronie jej tylnych drzwi. Patrzyła przez okno, dopóki nie odjechał. Skręcił jak zwykle w aleję, żeby nikt nie zobaczył. Odsunęła zasłony, by wpuścić nieco światła, zgasiła świecę na stoliczku do kawy i wyjęła jakiś folder z szuflady w biurku. Wkrótce miała już gotowe starannie poukładane stosiki, na które składały się życiorysy, charakterystyki osobowości oraz aktualne fotografie Marshal-la, Kate i Sandy Hoganów. Jej wzrok spoczął na fotografii Sandy, a w oczach pojawiły się złośliwe ogniki. Nad ramieniem Langstrat unosiła się niewidzialnie potężna czarna dłoń, ozdobiona pierścieniami i złotymi bransoletami. Niski zwodniczy głos podszeptywał myśli do jej głowy. *** Siedziba Clariona we wtorkowe popołudnie przypominała pole bitwy w momencie, gdy kto żyw, już uciekł i zostali tylko martwi. Było śmiertelnie cicho. George, zecer, miał jak zwykle wolny dzień, by dojść do siebie po wściekłej gonitwie terminów. Tom, redaktor techniczny, wyjechał, żeby zrobić reportaż o czymś tam. Edie - sekretarka, dziennikarka i dziewczyna od ogłoszeń - zrezygnowała z pracy zeszłego wieczoru. Marshall nie miał wcześniej pojęcia o jej problemach rodzinnych, o tym że ze szczęśliwej mężatki stała się stopniowo stroskaną kobietą. W końcu nawiązała romans z jakimś kierowcą ciężarówki, co doprowadziło ostatnio do wielkiej awantury rodzinnej. Małżeństwo skończyło się rozstaniem. Edie odeszła z pracy, a Marshall poczuł niespodziewaną pustkę. Siedział razem z Bernice w oszklonym biurze, w pomieszczeniu będącym jednocześnie działem informacji, punktem przyjmowania ogłoszeń i biurem recepcyjnym. Obserwował panujący w redakcji bałagan i krytycznym wzrokiem patrzył na skromne wyposażenie biura. - Nie wydaje mi się, żebyś wiedziała, gdzie tu się co znajduje - zapytał Bernice. Siedziała na stoliczku przylegającym do biurka Marshalla, opierając się plecami o ścianę i mieszając gorącą czekoladę w kubku z wymalowanym jej imieniem. - Och, jakoś do tego dojdziemy - odpowiedziała. - Wiem, gdzie trzymała książki, i jestem pewna, że wszystkie adresy i numery telefonów są w jej podręcznej kartotece. - A kabel do ekspresu? - A jak sądzisz, dlaczego piję czekoladę w proszku? - Cholera. Czy nikt mi nie mógł powiedzieć, że zamierza odejść? - Nie sądzę, żeby ktoś wiedział. - Dajmy lepiej ogłoszenie w tym tygodniu, że poszukujemy nowej sekretarki. Edie pracowała tu ponad siły. - Niezła musiała być ta awantura. Wynosi się z miasta, zanim mężowi zagoją się rany i będzie w stanie patrzeć na oczy, żeby ją znaleźć. - Flirty. Nigdy do niczego dobrego nie prowadzą. - Słyszałeś najnowsze wieści o Alfie Brummelu? Spojrzał na nią. Usadowiła się na stoliku niby ptak w gniazdku, usiłując sprawiać wrażenie, że bardziej interesuje ją gorąca czekolada niż pikantna wiadomość. - Nie mogę się doczekać, żeby je usłyszeć - powiedział. - Jadłam dziś lunch z Sara, jego sekretarką. Wyobraź sobie, że co wtorek znika na ładnych parę godzin i nigdy nie mówi gdzie. Ale Sara wie. Wyobraź sobie, że nasz przyjaciel Alf ma dość szczególną przyjaciółkę. - Taa... Juleen Langstrat, belfra od psychologii w tym college’u. Bernice była zdruzgotana. - Skąd wiesz? - Pamiętasz tę blondynę, którą widziałaś wtedy w nocy? Następnego dnia po tym, jak jedną z moich dziennikarek przyskrzyniąją za to, że zrobiła nie takie jak trzeba zdjęcie w lunaparku, Langstrat wyrzuca mnie ze swego wykładu. Do tego należy jeszcze dodać zupełnie czerwone uszy Olivera Younga, kiedy mi powiedział, że jej nie zna. - Sprytny jesteś, Hogan. - Umiem zgadywać i tyle. - Faktycznie coś jest między nią a Brummelem. On to nazywa terapią, ale ja powiedziałabym, że sprawia mu to przyjemność. Wiesz, do czego zmierzam. - A co łączy z nimi Younga? Nie usłyszała jego pytania. - Fatalnie, że Brummel jeszcze nie jest żonaty. Mogłabym coś z tego zrobić. - Poczekaj chwilę, co? Wygląda na to, że mamy tutaj taki mały klubik, a ta cała trójka jest jego członkami. - Przepraszam. - Próbujemy dojść do tego, o czym mamy nie wiedzieć, opłaca im się nawet zorganizowanie fikcyjnego aresztowania, żeby zatuszować sprawę. - O r a z niszczyć mój film... - Zastanawiam się, czy te odciski palców na filmie coś by nam powiedzia- ły- - Chyba nie, nie ma ich w kartotekach. Marshall odwrócił się na krześle w jej kierunku. - No dobrze, znasz kogoś? Bernice była bardzo zadowolona z siebie. - Mam wujka, który obraca się w kręgach biura Justina Parkera. - Prokuratora okręgowego? - No tak. Zrobiłby dla mnie chyba wszystko. - Ej, nie mieszaj ich w to, przynajmniej na razie... Uniosła ręce, jakby celował do niej ze strzelby, i zapewniła: - Na razie nie, na razie nie. - Nie chcę powiedzieć, że się w końcu nie przydadzą. - Nie sądzisz chyba, że sama o tym nie pomyślałam. - Powiedz mi jedną rzecz: czy Brummel cię przeprosił? - Po tym, jak się przed nim płaszczyłeś? Chyba żartujesz. - A więc żadnych oficjalnych przeprosin od niego i jego urzędu? - Tak ci powiedział? Marshall nie mógł się powstrzymać od drwin: - Ależ i Brummel i Young mówili mi najrozmaitsze rzeczy. Jak to siebie nawzajem nie znają, jak to nigdy nie byli w pobliżu tego lunaparku... Do licha, czemu nie mamy tych zdjęć. - Hogan, możesz mi wierzyć - Bernice poczuła się urażona. - Naprawdę możesz! Przez chwilę patrzył w przestrzeń i zastanawiał się. - Brummel i Langstrat. Terapia. Zdaje się, że teraz to ma jakiś sens... - Dobra, wyłóżmy wszystkie karty na stół. „Jakie karty” - zastanawiał się Marshall. „Jak można ułożyć razem wszystkie niewyraźne uczucia, dziwaczne doznania, wibracje...” W końcu powiedział: - Hm... Ten Brummel i ta Langstrat... Oboje siedzą w czymś podobnym. Mogę przysiąc. - W jakim czymś? Nie wiedział, co powiedzieć. - A może... może to ci narwańcy? Bernice wyglądała na zaskoczoną. „Daj spokój, Krueger, nie każ mi tego tłumaczyć.” - Będziesz mi to musiał wytłumaczyć - powiedziała. „No i masz” - pomyślał. - Hm... No więc... To może brzmieć głupio, ale kiedy rozmawiałem z każdym z nich - powinnaś w ogóle sama tego popróbować - to każdy miał w sobie coś dziwacznego, ten upiorny wzrok. Tak jakby mnie hipnotyzowali... Bernice miała dziwną minę. - Proszę bardzo, śmiej się. - Co ty mówisz? Że oni wszyscy mieliby coś wspólnego z jakimś Svengali? - Nie wiem, jak to powiedzieć, ale chyba właśnie tak. Brummel nie jest jeszcze w tym taki dobry, jak Langstrat. Za dużo się uśmiecha. Być może Young też w tym jest, ale on z kolei używa zbyt wielu słów. Popatrzyła na jego twarz przez ułamek sekundy i powiedziała: - Zdaje się, że potrzebujesz dobrego mocnego drinka. Może choć gorąca czekolada byłaby odpowiednia? - Tak, tak. Zrób mi, proszę, filiżankę. Wróciła z następnym kubkiem, tym razem z napisem „Edie”, pełnym gorącej czekolady. - Mam nadzieję, że jest dość mocna - powiedziała i wskoczyła z powrotem na stoliczek. - Dlaczego więc ta trójka usiłuje wyglądać, jak gdyby nie mieli ze sobą nic wspólnego? - zastanawiał się Marshall. - A tych dwoje pozostałych nieznajomych? Gruby i ten Upiór? Nigdy przedtem ich nie widziałaś? - Nigdy. Mogli skądś przyjechać. - To ślepa uliczka - westchnął. - Może jeszcze nie. Brummel chodzi przecież do tego małego białego kościółka, Lokalnego czy jak tam, a słyszałam, że właśnie kogoś stamtąd wywalono za konkubinat czy coś takiego... - Bernice, to są plotki! - A co byś powiedział, gdybym porozmawiała z koleżanką, która pracuje w Whitmore? Może byłaby mi w stanie powiedzieć co nieco o tej tajemniczej pani profesor? Marshall sprawiał wrażenie, jakby miał wątpliwości. - Ale proszę, niech nie spadną na mnie żadne dodatkowe problemy. Na razie mi ich wystarczy. - Sandy? „Znów wracamy do trudnych tematów.” - Nic jeszcze nie wiemy, ale ciągle dzwonimy, gdzie się da, sprawdzamy u krewnych i przyjaciół. Jesteśmy pewni, że prędzej czy później wróci. - Czy ona nie ma zajęć z Langstrat? - Była na kilku jej wykładach - powiedział z niejaką goryczą. Milczał przez chwilę. - Nie sądzisz, że możemy zatrzeć linię między obiektywnym dziennikarstwem a... osobistą zemstą? Wzruszyła ramionami. - Dowiem się tylko, o co tam chodzi, i albo będzie z tego artykuł, albo nie. I pomyślałam sobie, że może w międzyczasie chciałbyś się dowiedzieć co nieco o przeszłości. Marshall nie mógł się otrząsnąć ze spotkania z ognistą Juleen Langstrat. Czuł się jeszcze bardziej zraniony, ilekroć przypominał sobie idee owej profesor ciskane w niego ustami rodzonej córki. - Jeśli w tym coś jest, odgrzeb to - powiedział w końcu. - W czasie wolnym, czy w godzinach pracy? - Po prostu odgrzeb to - powiedział i zaczął walić w maszynę do pisania. Rozdział 9 Tego wieczoru Marshall i Kate nakryli stół na trzy osoby. Był to w zasadzie akt wiary, żywili nadzieję, że Sandy będzie z nimi, tak jak zwykle. Dzwonili już do wszystkich znajomych, ale nikt Sandy nigdzie nie widział. Policja niczego nie wykryła. Dzwonili na uczelnię, żeby sprawdzić, czy pojawiła się tego dnia na zajęciach, ale akurat nikt z wykładowców ani asystentów nie potrafił udzielić dokładnej odpowiedzi. Marshall siedział przy stole wpatrując się w puste krzesło Sandy. Kate siedziała naprzeciw. Milczała czekając, aż ryż zacznie parować. - Marshall - powiedziała w końcu - nie dręcz się. - Wszystko zepsułem, jestem totalnym partaczem! - Och, przestań! - Problem polega na tym, że właściwie nie mam szansy, żeby się poprawić. Kate sięgnęła ręką ponad stołem i chwyciła jego dłoń. - Z pewnością masz. Ona wróci. Jest już wystarczająco dorosła, by być rozsądna i uważać na siebie. Spójrz chociażby, ile rzeczy z sobą wzięła. Z pewnością nie planuje zbyt długiej nieobecności. Właśnie wtedy zabrzęczał dzwonek do drzwi. Oboje podskoczyli na krzesłach. - Tak - powiedział Marshall - pewnie to listonosz albo mała skautka sprzedająca ciastka, albo Świadek Jehowy! - Hm, rzeczywiście, Sandy przecież nie dzwoniłaby do drzwi. Wstała, żeby otworzyć, ale podbiegł i wyprzedził ją. Oboje chwycili za klamkę w tej samej chwili, ale Marshall otworzył. Żadne z nich nie spodziewało się zobaczyć młodego jasnowłosego człowieka, wyglądającego jak porządny student. Nie miał przy sobie żadnych ulotek z religijną propagandą. Sprawiał wrażenie nieśmiałego. - Pan Hogan? - zapytał. - Tak - powiedział Marshall. - Kim jesteś? Młody człowiek zachowywał się spokojnie, jednak na tyle stanowczo, że można było poznać, iż ma poważną sprawę do załatwienia. - Nazywam się Shawn Ormsby. Jestem na pierwszym roku w Whitmore i przyjaźnię się z pańską córką Sandy. Kate już zaczęła mówić „Ależ proszę wejść”, ale Marshall wybił się przed nią ze słowami: - Wiesz, gdzie ona jest? Shawn milczał przez chwilę, a potem odpowiedział ostrożnie: - Tak. Tak, wiem. - No więc? - powiedział Marshall. - Czy mógłbym wejść? - zapytał uprzejmie. - Tak, proszę bardzo - powiedziała Kate ze zrozumieniem, wycofując się z drogi i niemal spychając Marshalla na bok. Zaprowadzili go do salonu i poprosili, by usiadł. Kate wciąż trzymała Marshalla za rękę, żeby go zmusić, by siadł, i przypomnieć mu, że ma nad sobą panować. - Bardzo dziękujemy, że przyszedłeś - powiedziała. - Bardzo się martwimy. - Co masz dla nas? - głos Marshalla był dość zrównoważony. Shawn najwyraźniej nie czuł się swobodnie. - Wczoraj spotkałem ją na terenie uczelni... - Była wczoraj w szkole? - nie wytrzymał Marshall, kompletnie zaskoczony. - Daj mu mówić, Marshall - zwróciła uwagę Kate. - Cóż - powiedział Shawn - tak, była. Ale spotkałem ją na Jones Plaża, poza terenem uczelni, tam gdzie zwykle coś jemy. Była sama i była tak zdenerwowana, że - hm - po prostu czułem, że nie mogę przejść obojętnie. Marshall siedział jak na szpilkach. - Co to znaczy „tak zdenerwowana”? Nic jej nie jest? - Ależ nie. Wszystko jest w największym porządku. To znaczy, nic się jej nic stało. Ale... Jestem tu w jej imieniu. Tym razem oboje słuchali bez przerywania, więc Shawn mówił dalej. - Rozmawialiśmy dobrą chwilę. Opowiedziała mi, jak sprawa wygląda z jej strony. Ona naprawdę chce wrócić do domu. Właściwie powinienem wam to przede wszystkim powiedzieć. - Ale? - nalegał Marshall. - Cóż, panie Hogan. Do tego usiłowałem ją przede wszystkim przekonać, ale... Jeśli są państwo w stanie to zrozumieć... Ona obawia się wrócić. I wydaje mi się, że również trochę się wstydzi. - Z mojego powodu? Shawn wkraczał na bardzo cienki lód. - Czy może pan... Czy jest pan w stanie to przyjąć? Marshall był gotów na wszystko: - Tak, mogę to przyjąć, w porządku. Sam si$ tego domagałem przez lata. Sam to na siebie sprowadziłem. Shawn sprawiał wrażenie, jakby mu ulżyło. - Hm, do tego właśnie, po swojemu, nieudolnie, zmierzam. Nie jestem zawodowcem, mój kierunek to geologia. Ale chciałbym zobaczyć tę rodzinę na powrót razem. - My również - powiedziała Kate pokornie. - Tak - odezwał się Marshall - naprawdę chcemy coś w tym kierunku zrobić. Posłuchaj, Shawn, gdybyś mnie znał, wiedziałbyś, że odlano mnie w dość pokrzywionej formie i naprawdę trudno mnie wyprostować... - Nieprawda! - zaprotestowała Kate. - Tak, tak, prawda. Ale uczę się cały czas. Chcę się uczyć. Pochylił się w przód, w stronę Shawna. - Powiedz... zakładam, że to Sandy cię tu przysłała, żebyś się z nami spotkał? Shawn wyjrzał przez okno. - Jest teraz w samochodzie. Kate zerwała się na równe nogi. Marshall chwycił ją za rękę i posadził z powrotem na krześle. - Zaczekaj - powiedział. - I kto teraz wariuje? Popatrzył na Shawna. - Jak ona się czuje? Czy dalej się boi? Myśli, że zaraz na nią wskoczę? Shawn nieśmiało pokiwał głową. - Cóż - powiedział Marshall czując, że opadają go uczucia, których nikt nie powinien zauważyć - posłuchaj. Powiedz jej, że na nią nie skoczę. Nie będę wrzeszczał, nie będę oskarżał. Nie będę się czaił ani wściekał. Po prostu... hm...ja... - On ją kocha - powiedziała za niego Kate. - Naprawdę. - Czy tak jest, proszę pana? - zapytał Shawn. Marshall skinął głową. - Proszę mi powiedzieć - nalegał Shawn. - Niech pan to wypowie. Marshall spojrzał mu prosto w oczy. - Kocham ją, Shawn. To moje dziecko, moja córka. Kocham ją i chcę, żeby wróciła. Shawn uśmiechnął się i wstał z krzesła. - Przyprowadzę ją. Tego wieczora stół był nakryty na cztery osoby. *** Piątkowe wydanie Clańona było już roznoszone po ulicach i w biurze gazety nastał jak zwykle okres ciszy po burzy. Bernice miała więc doskonałą okazję, żeby nieco powęszyć. Nie mogła wprost doczekać się chwili, kiedy pojedzie do Whitmore College, by porozmawiać z paroma osobami. Po kilku rozmowach telefonicznych czekało ją ważne spotkanie w porze lunchu. North Campus Cafeteria był to nowy budynek, o nowoczesnej konstrukcji z czerwonej cegły, z wielkimi na wysokość całego pomieszczenia oknami o niebieskawych szybach, z wypielęgnowanymi rabatami kwiatów. Można było jeść w środku, przy małym dwu - lub czteroosobowym stoliku, albo na zewnątrz, w pełnym słońcu. Miało to formę bufetu. Menu nie było najgorsze. Bernice wyszła na zewnątrz niosąc tacę z kawą i surówką. Obok niej kroczyła Ruth Williams, roześmiana profesor ekonomii w średnim wieku. Wybrały nieco odosobniony stolik w półcieniu. Przez pierwszą chwilę rozmawiały o tym i o owym, próbując uzupełnić brak informacji, spowodowany długim niewidzeniem się. Williams znała Bernice zbyt dobrze. - Bernice - powiedziała w końcu - nie ulega wątpliwości, że coś cię zaprząta. Bernice mogła być szczera wobec przyjaciółki. - Ruth, chodzi o coś niezbyt zgodnego z moją etyką zawodową, o coś wręcz niesmacznego. - Chcesz powiedzieć, że wykryłaś coś nowego? - Och, nie, nie, nie w związku z Pat. Ta sprawa leży odłogiem już od jakiegoś czasu. Ale możesz być pewna, że ożyje, kiedy tylko pojawi się coś nowego. Bernice patrzyła na Williams przez długą chwilę. - Nie spodziewasz się, że kiedykolwiek czegoś się dowiem, prawda? - Bernice, wiesz, że popieram twoje wysiłki w stu procentach. Ale pomimo tego poparcia nie zaprzeczę, że mam poważne wątpliwości, by te wysiłki mogły cokolwiek wyjaśnić. To było tak... beznadziejne. Tak tragiczne. Bernice wzruszyła ramionami. - Hm, właśnie dlatego próbuję skupiać wysiłki tylko tam, gdzie mogłyby coś dać, a to z kolei prowadzi mnie do owego niewygodnego tematu. Czy wiesz, że w niedzielę w nocy aresztowano mnie i zamknięto? Williams popatrzyła z niedowierzaniem. - Zamknięto? A za cóż takiego? - Za nagabywanie przebranego policjanta do aktu prostytucji. To wywołało pożądaną reakcję Williams. Bernice kontynuowała, usiłując nie opuścić ani jednego z doznanych upokorzeń. - Nie mogę w to uwierzyć! - powtarzała Williams. - To obrzydliwe! Nie mogę w to uwierzyć! - No tak. W każdym razie - mówiła Bernice, zmierzając do puenty - uważam, że mam powody, żeby kwestionować motywy pana Brummela. Ale uważaj, to tylko teoria i spekulowanie. Chciałabym jednak wybadać te sprawy do końca i zobaczyć, czy coś faktycznie się za nimi kryje. - Tak, doskonale rozumiem. Ale co ja takiego wiem, co mogłoby pomóc? - Miałaś kiedyś okazję poznać profesor Juleen Langstrat, tam, na Wydziale Psychologicznym? - Hm... Spotkałam ją raz czy dwa... Siedziałyśmy kiedyś przy jednym stoliku w czasie lunchu. Bernice zauważyła lekkie skrzywienie na twarzy Williams. - Co? Coś z nią nie tak? - Hm, z każdym coś tam jest nie tak - powiedziała Williams, grzebiąc machinalnie widelcem w sałatce. - Ale jakoś trudno mi jest się z nią porozumieć. W zasadzie prawie niemożliwe było rozpoczęcie z nią sensownej rozmowy. - Jak ona się zachowuje? Energiczna, nie narzucająca się, pewna siebie, nieprzyjemna...? - Wyniosła, to przede wszystkim. A poza tym powiedziałabym, że tajemnicza, choć nie jest to na pewno najlepsze określenie. Odnoszę wrażenie, że ludzie ją nudzą, nic więcej. Jej zainteresowania naukowe są bardzo ezoteryczne i metafizyczne i - jak się zdaje - bardziej ją one zajmują niż szara rzeczywistość. - Z kim ma kontakt? - Nie potrafię powiedzieć. Chyba bym się zdziwiła, gdybym zobaczyła ją zadającą się z kimkolwiek. - Więc nigdy nie widziałaś jej w towarzystwie Alfa Brummela? - Och, to zapewne jest to pytanie, które chciałaś zadać. Nie, nigdy. - Ale, jak się zdaje, i tak nie widujesz jej za często. - Nie jest zbyt towarzyska, a więc nie. Ale posłuchaj, ja naprawdę staram się nie wtrącać do cudzych spraw, wiesz, o co mi chodzi. Naprawdę chciałabym ci pomóc we wszelki możliwy sposób, jeśli chodzi o śmierć Pat, ale to, czym się tym razem zajmujesz... - Jest nieetyczne i niesmaczne. - Tak, w tym momencie masz rację. Ale - naturalnie nie zapominając o mojej radzie, żebyś trzymała się z dala od tej sprawy - pozwól, że jako twoja przyjaciółka odeślę cię do kogoś, kto być może wie więcej. Masz długopis? Zapisz. Nazywa się Albert Darr i pracuje na Wydziale Psychologicznym. Z tego co słyszałam, w większości zresztą od niego samego, ociera się o Langstrat w zasadzie codziennie, nie znosi jej i uwielbia plotkować. Hm... Posunę się nawet do tego, że zadzwonię do niego w twoim imieniu. *** Albert Darr, młody wykładowca o twarzy dziecka, gustownie ubrany, z pewną słabością do kobiet, był akurat w swoim biurze i sprawdzał kolokwia. Miał czas na rozmowę, zwłaszcza jeśli miała to być rozmowa ze śliczną dziennikarką z Clańona. - Witam, witam - powiedział, kiedy Bernice pojawiła się w drzwiach. - Witam, witam ciebie również - odpowiedziała. - Jestem Bernice Krueger, przyjaciółka Ruth Williams. - Hm... - obrzucił wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu wolnego krzesła. W końcu usunął w inne miejsce stos słowników. - Siadaj, proszę. I wybacz ten bałagan. Usiadł na jakimś stosie książek i papierów, pod którym najprawdopodobniej znajdowało się krzesło. - W czym ci mogę pomóc? - Cóż, nie jest to właściwie oficjalna wizyta, profesorze Darr... - Jestem Albert. - Dziękuję. A więc Albercie. Jestem tu w zasadzie w sprawie dość osobistej, ale jeżeli moje teorie się sprawdzą, to może się okazać sprawą godną podania do publicznej wiadomości. Przerwała na chwilę, żeby zaznaczyć, że teraz nastąpi kolejny akapit, a także trudne pytanie. - A więc, Ruth mówiła mi, że znasz Juleen Langstrat... Darr niespodziewanie uśmiechnął się szeroko, przechylił się do tyłu na swym wypiętrzonym krześle i oparł dłonie na karku. Wydawało się, że będzie to dla niego miły temat rozmowy. - Ach! - powiedział radośnie. - Ośmielasz się wkraczać na teren zakazany! Rozejrzał się po pokoju, udając podejrzliwość, w poszukiwaniu jakichś wyimaginowanych szpicli, a potem pochylił się w jej stronę i powiedział zniżonym głosem: - Posłuchaj, są pewne rzeczy, o których nikt nie ma prawa wiedzieć, nawet ja sam. Potem znów się uśmiechnął i powiedział: - Ale nasza droga pani profesor miała już tyle okazji, żeby mnie zranić i poniżyć, że doprawdy czuję się jej w ogromnym stopniu dłużny. Nie mogę się wprost doczekać, żeby odpowiedzieć na twoje pytania. Bernice mogła iść na całego, ten facet nie potrzebował żadnych pozorów. - Dobra, a więc na początek - powiedziała, wyjmując długopis i notatnik - naprawdę usiłuję się czegoś dowiedzieć o Alfie Brummelu, szefie policji. Powiedziano mi, że on i Langstrat spotykają się bardzo często. Czy mógłbyś to potwierdzić? - Ależ oczywiście. - A więc... Coś między nimi jest? - Co masz na myśli mówiąc „coś”? - A jak myślisz? - Jeśli chodzi ci o romantyczne uniesienia... - uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Nie wiem, czy ci się spodoba ta odpowiedź, ale nie, nie sądzę, żeby to było coś z tych rzeczy. - Ale on ją widuje dość regularnie. - Och, tak. Ale inni również. Udziela konsultacji po godzinach pracy. Brummel spotyka się z nią co tydzień. - Co wtorek? - zapytała, tracąc resztki zahamowań. - Dokładnie, no proszę, sama widzisz. Chodzi do niej na regularne, cotygodniowe seanse. - Ale dlaczego nikomu o tym nie mówi? Jest w tej kwestii bardzo zamknięty w sobie. Znów pochylił się w jej stronę i zniżył głos. - Wszystko, co robi Langstrat, to największa, najciemniejsza tajemnica! To Wewnętrzny Krąg, Bernice. Nikt nawet nie ma prawa wiedzieć o tak zwanych konsultacjach. Nikt, z wyjątkiem tych uprzywilejowanych, tych potężnych, tej elity, tych licznych ważnych osobistości, które ją odwiedzają. Ona właśnie taka jest. - Ale do czego ona zmierza? - Ty, uważaj teraz - powiedział ze złowieszczym błyskiem w oku - to jest zastrzeżona informacja, a mogę cię również ostrzec, że nie jest całkowicie wiarygodna. Bardzo niewiele się dowiedziałem z bezpośredniej obserwacji. Większość zdołałem jakoś posklejać na podstawie tego, co się dzieje tutaj na Wydziale. Tak się szczęśliwie składa, że profesor Langstrat narobiła tu sobie tylu wrogów, że niewiele osób spośród personelu żywi wobec niej uczucie oddania czy lojalności. Zmienił nieco swą pozycję tak, że patrzył jej prosto w twarz. - Otóż, Bernice, profesor Langstrat nie jest...jakby to powiedzieć... Nie jest osobą chodzącą po ziemi. Dziedziny jej badań wykraczają poza to, w czym reszta z nas miałaby ochotę się babrać: Źródło, Umysł Wszechświata, Wysokie Okręgi... - Obawiam się, że nie za bardzo rozumiem, o czym mówisz. - Ha! Nikt z nas również nie rozumie, o czym ona mówi. Niektórzy poważnie się martwią. Naprawdę nie wiemy, czy ona jest tak niezwykle inteligentna i dokonuje jakichś epokowych odkryć, czy może jest po prostu umysłowo chora. - Hm, co to w ogóle jest to wszystko, to Źródło, ten Umysł? - No dobrze. Hm... Na tyle, na ile sami wiemy, ona to wywodzi z religii Wschodu, z dawnych mistycznych kultów i pism. Są to rzeczy, o których nic nie wiem i o których nic nie chcę wiedzieć. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to jej studia w tej dziedzinie sprawiły, że utraciła wszelki kontakt z rzeczywistością. Tak prawdę mówiąc - i przypuszczam, że moi koledzy wyszydziliby mnie za taką opinię - nie wydaje mi się, żeby osiągnięcia Langstrat w tej dziedzinie wykraczały poza głupawe, neopogańskie czarnoksięstwo. Zdaje się, że ona ma makabrycznie pokręcone w głowie. Bernice przypomniał się teraz dziwny sposób, w jaki Marshall określił Langstrat. - Podobno ona potrafi robić z ludźmi jakieś dziwne rzeczy... - Bzdura. Najczystszej rasy bzdura. Sądzę, że ona wierzy w to, iż potrafi odczytywać moje myśli, kontrolować mnie, obłożyć mnie klątwą, co tam jeszcze. A ja to po prostu ignoruję i za wszelką cenę usiłuję jej unikać. - Ale czy to wszystko w ogóle ma jakiś sens? - Absolutnie żadnego. Jedynymi ludźmi, nad którymi ma kontrolę i na których może wywierać wpływ, są te biedne ofiary z Wewnętrznego Kręgu, na tyle głupie i naiwne, że... - Z Wewnętrznego Kręgu... Użyłeś już tego terminu. Uniósł dłoń, żeby ją powstrzymać. - To nie są fakty! Sam wymyśliłem tę nazwę, pasowała mi do tej grupy. Podsłuchałem kiedyś, jak przyznała, że udziela porad tym, którzy do niej przychodzą, i zauważyłem też, że niektórzy z nich to bardzo ważne osobistości. Ale w jaki sposób doradca o tak spaczonym myśleniu mógłby wyprostować myślenie kogoś innego? Poza tym... - Tak? - Nie zdziwiłbym się, gdyby... hm, wykorzystywała taką właśnie sytuację. Kto wie, może organizuje jakieś seanse i sesje czytania myśli? Może gotuje razem ślimacze ogony i ślepia traszek, a potem podaje je z panierowanymi nóżkami pajęczymi, aby wywołać jakąś odpowiedź ze sfery nadprzyrodzonej? Hm, ale teraz już chyba zaczynam żartować. - Ale wydaje ci się, że takie coś byłoby możliwe? - Cóż, może nie aż tak dziwaczne, jak to opisałem, ale coś w tym rodzaju, takie właśnie okultystyczne zainteresowania. - I te osoby z Wewnętrznego Kręgu spotykają się z nią regularnie? - O ile wiem, tak. Naprawdę nie mam pojęcia, jak to jest zorganizowane i w ogóle dlaczego oni tam chodzą. Na co u licha mogłoby im się to przydać? - Mógłbyś mi podać jakieś przykłady? - Hm... - zastanawiał się przez chwilę. - Już wspomnieliśmy i potwierdziliśmy twojego pana Brummela. Och, no i chyba wiesz o Tedzie Harmelu. - Ted? - Tak, poprzedni wydawca Clańona. - Pracowałam u niego, zanim wyjechał. - Hm, o ile rozumiem, to nie można powiedzieć, że pan Harmel „wyjechał”. - Nie, on uciekł. A kto poza tym? - Pani Pinckston, członkini Rady Nadzorczej college’u. - Ach, więc nie sami mężczyźni? - Nie, nie, w żadnym razie. - Mów dalej - Bernice nie przestawała pisać. - Któż tam jeszcze... Hm, jak się zdaje Dwight Brandon... - Kto to jest Dwight Brandon? Spojrzał na nią z pewną wyższością. - On jest tylko właścicielem gruntów, na których zbudowano uczelnię. - Aa... - zapisała nazwisko, a obok dużymi literami objaśnienie. - Aha, i jeszcze Eugene Baylor. To główny skarbnik, niezwykle wpływowy człowiek w gronie członków rady, jak się zdaje. Trochę mu dokuczają za to, co on i nasza pani profesor robią w czasie tych seansów, ale nie przestaje być pewny siebie i nie zmienia poglądów. - Hmm. - Ach, no i jeszcze ten wielebny facet, ten... hm... - Oliver Young. - A skądże ty wiesz? Bernice uśmiechnęła się tylko. - Udało mi się zgadnąć. Mów dalej. Rozdział 10 W piątkowy wieczór myśli Hanka krążyły wokół nadchodzącego zebrania, co prawdopodobnie wyszło mu na korzyść, gdyż nie zwracał uwagi na obecność w jego domu młodej damy. Siedzieli naprzeciwko siebie w małym, wydzielonym z reszty domu pokoiku biurowym. Poprosił Mary, żeby została i zachowywała się jak prawdziwie kochająca żona. Dziewczyna przedstawiła się tylko imieniem: Carmen. Hank nie wiedział jeszcze ile problemów mu ona przysporzy, ale już styl jej ubrania i zachowania sprawił, że pastor wolał poczekać, aż jego żona odpowie na pukanie do drzwi i wpuści ją. Zorientował się, że Carmen nie usiłowała grać komedii, wydawała się autentyczna. Może tylko włożyła za dużo wysiłku w to, żeby się wystroić. A dlaczego przyszła po poradę? - Myślę - zaczęła - myślę, że jestem bardzo samotna i dlatego wciąż słyszę te głosy... Natychmiast sprawdziła, jaki wyraz mają ich twarze. Ale po ostatnich przeżyciach dla Hanka i Mary nic nie mogło brzmieć nieprawdopodobnie. - Co to za głosy? - zapytał Hank. - Co one mówią? Myślała przez chwilę, penetrując sufit wielkimi, podejrzanie niewinnymi, niebieskimi oczami. - To, czego doświadczam, jest faktem - powiedziała. - To nie jest żadne wariactwo. - Nie ma problemu - powiedział Hank. - Ale powiedz nam coś o tych głosach. Kiedy do ciebie mówią? - Zwłaszcza kiedy jestem sama. Na przykład zeszłej nocy leżałam sobie w łóżku i... - powtórzyła słowa, które powiedział jej ów głos. Mógłby to być doskonały scenariusz do jakiejkolwiek sprośnej rozmowy telefonicznej. Mary nie wiedziała, co powiedzieć. To stawało się zbyt wulgarne, ale dla Hanka brzmiało dość znajomo. Choć traktował Carmen i motywy jej wizyty z niejaką podejrzliwością, brał jednak pod uwagę możliwość, że nawiedzały ją te same siły demoniczne, z którymi on miał do czynienia. - Carmen - zapytał - czy te głosy mówiły kiedyś, kim są? Zastanowiła się przez chwilę. - Zdaje się, że jeden z nich był Hiszpanem albo Włochem. Miał taki akcent, nazywał się Amano, albo Amanzo, albo jakoś tak. Zawsze przemawiał słodkim głosem i mówił, że chce się ze mną kochać... Właśnie wtedy zadzwonił telefon. Mary wstała szybko, żeby odebrać. - Wracaj zaraz - powiedział Hank. Jak na nieszczęście, oddaliła się w pośpiechu. Hank patrzył w kierunku znikającej żony, gdy poczuł, że Carmen dotyka jego dłoni. - Nie myślisz, że zwariowałam, co? - zapytała, patrząc na niego błagalnym wzrokiem. - Hm... - Hank cofnął dłoń, żeby podrapać jakieś rzekomo swędzące miejsce. - Nie, Carmen, to znaczy - nie myślę tak. Ale muszę się dowiedzieć, skąd pochodziły te głosy. Kiedy usłyszałaś je po raz pierwszy? - Wtedy, gdy przyjechałam do Ashton. Zostawił mnie mąż i przyjechałam tutaj, żeby zacząć wszystko od początku, ale... Czasem czuję się taka samotna... - Więc usłyszałaś je po raz pierwszy, gdy przyjechałaś do Ashton? - Myślę, że to wina mojego osamotnienia. - A co takiego powiedziały na samym początku? Jak się przedstawiły? - Byłam sama, taka zagubiona, tuż po przeprowadzce, i zdawało mi się, że słyszę głos Jima, to znaczy mojego męża... - Mów dalej. - Naprawdę, myślałam, że to on. Nawet się nie zastanowiłam, jak mógłby do mnie mówić, skoro go nie ma, tylko rozmawiałam z nim i powiedział mi, że bardzo za mną tęskni i myśli, że tak będzie lepiej. I był ze mną przez całą noc... Uroniła parę łez. - To było takie piękne. Hank nie wiedział, co z tym wszystkim począć. Był w stanie rzucić tylko: - Niewiarygodne. Znów spojrzała na niego wielkimi błagającymi oczyma i przez łzy powiedziała: - Wiedziałam, że mi uwierzysz. Słyszałam jednak o tobie... Mówią, że potrafisz naprawdę współczuć i że jesteś bardzo wyrozumiały... „Zależy, kogo słucham” - pomyślał Hank, ale w tym momencie jej dłoń znów go dotknęła. „Trzeba się wycofać” - pomyślał. - Hm - odezwał się uważając, by jego zachowanie dodawało otuchy, było szczere i nie osądzające. - Posłuchaj. Uważam, że to była owocnie spędzona godzina... - Och, tak! - Może zechciałabyś przyjść jeszcze raz, kiedyś w przyszłym tygodniu? - Bardzo! - wykrzyknęła tak, jakby Hank zaprosił ją na randkę. - Mam ci tyle do powiedzenia! - Cóż, dobrze, myślę, że pasowałby mi przyszły piątek, jeśli to tobie odpowiada. Odpowiadało, odpowiadało! Wstał, żeby dać jej do zrozumienia, że wizyta jest skończona. Nie załatwili wielu rzeczy, ale dla Hanka było tego wszystkiego nieco za dużo. - Zastanówmy się spokojnie nad tym wszystkim. Za tydzień może się nam sprawa nieco przejaśni. Może nabierze to jakiegoś sensu. Och, gdzież jest ta Mary?! No, nareszcie wróciła. - Co, już wychodzisz? - Było cudownie! - westchnęła Carmen, ale przynajmniej puściła dłoń Hanka. Wyproszenie jej z domu okazało się łatwiejsze niż się Hank spodziewał. Poczciwa Mary. Cóż za wybawienie. Zamknął drzwi i oparł się o nie. - Uff... - na tyle tylko było go stać. - Hank - odezwała się Mary bardzo przyciszonym głosem. - Coś mi się tutaj nie podoba! - Ona jest... Ona jest za... ostra, nie ma co gadać. - Co myślisz o tym, co mówiła? - Ech, poczekamy, zobaczymy. Kto dzwonił? - Posłuchaj tylko! Jakaś kobieta z Clariona. Chciała wiedzieć, czy to Alfa Brummela usunęliśmy ze społeczności! Hank przypominał nadmuchiwaną zabawkę, którą właśnie przebito. *** Nieco rozczarowana, Bernice weszła do biura Marshalla. Siedział przy biurku, przeglądając arkusz z ogłoszeniami do wtorkowego numeru. - I co powiedzieli? - zapytał, nie podnosząc wzroku. - Mm, to nie Brummel. Zdaje się, że nie było to zbyt taktowne pytanie. Rozmawiałam z żoną pastora. Po tonie jej głosu można się było zorientować, że to bardzo delikatny temat. - Tak, podsłuchałem jedną rozmowę u fryzjera. Jakiś facet mówił, że mają dziś przegłosować odejście pastora. - Hm, to faktycznie są w kłopocie. - Na szczęście zupełnie innym niż nasz. Za dużo już tego wszystkiego. Marshall popatrzył jeszcze raz na listę nazwisk, którą Bernice dostała od Alberta Darra. - I jak ja mogę w ogóle zabrać się do roboty, kiedy nad głową wisi mi nierozwikłany problem? Bernie, zaczynasz sprawiać kłopoty, wiesz o tym? Potraktowała to jako komplement. - A przeglądałeś ten spis „wykładów do wyboru”, które prowadzi Lang-strat? Marshall znalazł odpowiednią kartkę na biurku. Potrząsał tylko głową z niedowierzaniem. - A cóż to jest, do jasnej cholery? „Wprowadzenie do Świadomości Boskości i Sztuki: boskość człowieka; Czarownik; Magik; Święte Koło Medycyny; Jak działają zaklęcia i rytuały”. Toż to żarty! - Czytaj dalej, szefie! - „Ścieżki ku twemu Wewnętrznemu Światłu: poznanie własnego przewodnika duchowego; Odkrywanie światła wewnątrz; Harmonizowanie sfer życia: umysłowej, fizycznej, emocjonalnej i duchowej poprzez hipnozę i medytację”. Przeczytał kawałek dalej i wykrzyknął: - Co takiego? „Jak cieszyć się Teraźniejszością poprzez doświadczenie życia w Przeszłości i w Przyszłości”! - Mnie się podoba to tutaj, na dole: „Na początku była Bogini”. Może chodzi o Langstrat? - Dlaczego nikt nie reaguje na to? - Z jakiegoś powodu nigdy nie ogłaszano tego w uczelnianej gazecie, ani w oficjalnym spisie wykładów. Albert Darr dał mi tę kartkę. Powiedział, że to nieco ekskluzywny eksponat, krążący między zainteresowanymi studentami. -1 moja mała Sandy przesiaduje na wykładach tej kobiety... - W zasadzie podobnie jest ze wszystkimi osobami na tej liście. Odłożył spis i powtórnie popatrzył na listę. Znowu bezsilnie potrząsnął głową. Nic mądrzejszego nie był w stanie zrobić. - Wydaje mi się, że nie mam nic przeciwko temu, żeby jakaś gromada oferm oddała się pod kontrolę Langstrat. Ale ci tutaj są po prostu zbyt ważni. Popatrz tylko: dwoje z Rady Nadzorczej, właściciel gruntów uczelnianych, rewident okręgowy, sędzia okręgowy! - I Young! Szanowany, poważany, wpływowy, zaangażowany w problemy społeczności miejskiej, pastor Oliver Young! Przez chwilę wspomnienia, niczym nagrane na taśmie, przewijały się przez umysł Marshalla. - Tak, przecież to pasuje, ta niewyraźna, niezobowiązująca paplanina, jaką mnie raczył w swoim biurze. Young ma swoją własną religię. To nie żaden bezkompromisowy duchowny, ja ci to mówię! - Nie obchodzi mnie religia. Za to kłamstwa i parawany tak! - Hm, w każdym razie z całą mocą zaprzeczył, że zna Langstrat. Rzuciłem mu to pytanie bezpośrednio, prosto w twarz. Zaprzeczył. - Ktoś tu kłamie... - zanuciła Bernice. - Szkoda, że nie mamy jeszcze innych dowodów. - Tak, na razie rozmawialiśmy tylko z Darrem. - A Ted Harmel? Dobrze go znałaś? - Przypuszczam, że dość dobrze. Słyszałeś, dlaczego wyjechał? - Brummel powiedział, że to był jakiś skandal - Marshall lekko uśmiechnął się z pogardą - ale komu można wierzyć w dzisiejszych czasach? - Ted temu zaprzeczył. - Teraz każdy mówi wszystko i każdy wszystkiemu zaprzecza. - Cóż, bez względu na wszystko zadzwoń do niego. Mam jego numer, mieszka teraz koło Windsoru. Zdaje się, że usiłuje zostać pustelnikiem. Marshall popatrzył na arkusz ogłoszeniowy, wciąż leżący na biurku, wymagający czasu i uwagi. - I kiedy ja mam to wszystko zrobić? - No, no. To znowu nic takiego. Mogłabym powęszyć trochę na własną rękę, ty tylko zadzwonisz do Teda. Zrób to jutro. Sobota, masz dzień wolny. Pogadaj jak dziennikarz z dziennikarzem, pismak z pismakiem. Pewnie się polubicie. - Daj mi ten numer - westchnął. *** Mary skończyła zmywać po obiedzie, powiesiła ręcznik i poszła w stronę sypialni w tyle domku. Tam, w ciemności, przy łóżku klęczał Hank. Modlił się. Uklękła przy nim, wzięła go za rękę i wspólnie rozmawiali z Panem. Tego wieczoru Bóg okaże swą wolę i przyjmą ją, jakakolwiek by była. Alf Brummel przybył już do kościoła, miał klucz do drzwi wejściowych, więc gdy tylko dostał się do środka, zapalił światła i włączył termostat. Bynajmniej nie czuł się najlepiej. „Żeby już tym razem zagłosowali jak trzeba” - myślał sobie. Choć do zebrania zostało jeszcze pół godziny, przed kościołem zaczęły pojawiać się samochody, i to więcej niż zwykle w niedzielę. Sam Turner, główny poplecznik Brummela, podjechał wielkim cadillakiem i pomógł wysiąść żonie, Helen. Był dość kiepskim farmerem, choć zachowywał się niczym pan na włościach. Dziś na jego twarzy malowało się zagniewanie i determinacja. Podobny wyraz miała twarz jego żony. Innym samochodem przyjechał John Coleman i jego żona, Patrycja, spokojne małżeństwo, które przystało do Lokalnego w Ashton, wypisawszy się z jakiegoś wielkiego kościoła w centrum miasta. Hank naprawdę przypadł im do gustu i nie usiłowali wcale tego ukrywać. Dobrze wiedzieli, że Alf Brummel nie ucieszy się wcale zastając ich tam. Przybyli też i inni, natychmiast tworząc małe grupki o zbliżonych sympatiach. Rozmawiali przyciszonym głosem, rzucając krótkie zdania. Nie rozglądali się wokoło, z wyjątkiem paru rachmistrzów o gumowych szyjach, którzy usiłowali przewidzieć końcowy wynik. Kilka czarnych cieni uważnie obserwowało wszystko z gniazda na dachu kościoła, z kryjówek wokół budynku i posterunków wewnątrz. Lucjusz, zdenerwowany bardziej niż kiedykolwiek, to kroczył, to szybował wokoło. Dzisiejsze zadanie powierzył mu Rafar nakazując, aby w dalszym ciągu działano bardzo dyskretnie. Przynajmniej na ten jeden wieczór Lucjusz mógł odzyskać dawną chwałę. Najbardziej martwiły go inne duchy, które stały wokół, przeciwnicy jego sprawy - Zastęp Niebieski. Oczywiście podwładni Lucjusza trzymali ich pod kontrolą, ale wśród aniołów było paru nowych, których jeszcze nigdy nie widział. W pobliżu, lecz w pewnej odległości, trzymał straż Signa i jego dwaj wojownicy. Na rozkaz Tala dali demonom dostęp do budynku, ale niezwykle bacznie obserwowali ich działania i wypatrywali nadejścia Rafara. Jak do tej pory, sama obecność aniołów wpływała hamująco na zastępy demonów. Nie dochodziło do żadnych incydentów, co w zupełności zadowalało Tala. Kiedy Lucjusz ujrzał Colemanów, wchodzących przez główne wejście, był wstrząśnięty. W przeszłości bardzo mocno opierali się porażkom i rozmaitym zniechęcającym okolicznościom, które na nich zsyłał, choć mało brakowało, a ich małżeństwo rozpadłoby się. Potem sprzymierzyli się z tym Modlącym się Buschem, słuchali jego słów i stawali się coraz silniejsi. Jeszcze trochę, a oni i im podobni zaczną stanowić prawdziwe zagrożenie. Ich przybycie nie rozdrażniło Lucjusza w takim stopniu, jak obecność wielkiego, jasnowłosego posłańca Bożego, który im towarzyszył. Lucjusz był pewien, że nigdy dotąd go nie spotkał. Colemanowie znaleźli sobie wolne miejsce, a Lucjusz poszybował w dół i zaczepił nowego intruza: - Nigdy cię jeszcze nie spotkałem! - burknął, a uwaga wszystkich pozostałych duchów spoczęła na nim i na przybyszu. - Skąd przychodzisz? Przybysz, Chimon z Europy, nie powiedzał nic. Wbił tylko wzrok w oczy Lucjusza i stał nieruchomo. - Powiedz natychmiast swoje imię! - zażądał Lucjusz. Przybysz nie odezwał się słowem. Lucjusz uśmiechnął się złośliwie i pokiwał głową. - Jesteś głuchy, tak? I niemy? I tak samo bezrozumny, jak milczący? Demony wybuchnęły śmiechem. Uwielbiały taką zabawę. - Powiedz, umiesz walczyć? Cisza. Lucjusz wyjął zakrzywiony miecz, który błysnął krwawą czerwienią i brzęk-nął metalicznie. W odpowiedzi pozostałe demony zrobiły to samo. Dzwonienie wypolerowanych ostrzy wypełniło całe pomieszczenie, a purpurowe półksiężyce odbijanego światła tańczyły po ścianach. Pozostali posłańcy Boży nie mogli interweniować, odgrodzeni przez krąg uzbrojonych demonów od samotnego przybysza, którym się teraz Lucjusz zabawiał. Lucjusz spoglądał na potężnego, nieruchomego przeciwnika. Pałał nienawiścią, która sprawiała, że wybrzuszyły się jego żółte ślepia, a cuchnący siarką oddech wylatywał z sykiem z szeroko rozwartych nozdrzy. Zabawiał się swym mieczem zataczając niewielkie kręgi tuż przed nosem nieznajomego. Czekał, by ten uczynił choć najmniejszy ruch. Ale przybysz tylko patrzył na niego, nie poruszając się ani trochę. Z potężnym okrzykiem Lucjusz prześliznął mieczem po jego piersi, rozcinając szatę. Z tłumu demonów dobiegły okrzyki radości i śmiech. Lucjusz szykował się do walki. Uniósł miecz w obu dłoniach i przygotowywał się do skoku. Skrzydła rozwinęły się. - No walcz, ty apatyczny duchu! - prowokował. Przybysz nie odpowiedział. Lucjusz uderzył go płazem miecza w twarz. W szeregach demonów podniósł się kolejny okrzyk entuzjazmu. - Czy mam ci usunąć ucho? A może dwa? A może wytnę ci język, jeśli w ogóle go posiadasz? - szydził. - Chyba czas już zacząć - odezwał się Alf Brummel zza kazalnicy. Zebrani w pomieszczeniu zaprzestawali już szeptanych rozmów i miejsce zaczęło się wyciszać. Lucjusz rzucił złośliwe spojrzenie w stronę nieznajomego i machnął mieczem: - Idź i dołącz do tej reszty tchórzów. Przybysz cofnął się i zajął miejsce z innymi posłańcami Bożymi, stojącymi poza barykadą demonów. Do wnętrza kościoła, bez wzbudzania nadmiernej furii demonów, udało się dostać jedenastu aniołom: Triskal i Krioni już weszli razem z Hankiem i Mary. Często widywano ich z pastorem i jego żoną, nie wzbudzili więc jakiejś nadzwyczajnej uwagi i powitani zostali zwykłymi pogróżkami i zaczepkami. Był tam też Guilo, jak zwykle potężny i przerażający. Nie wyglądało na to, aby którykolwiek z demonów miał najmniejszą ochotę wdawać się z nim w dyskusję. Nieznajomy muskularny Polinezyjczyk przedarł się w stronę Chimona i opatrywał ranę na jego twarzy. Sam zaś Chimon próbował coś zrobić z rozcięciem w tunice. - Mota, przywołany tu z Polinezji - przedstawił się nieznajomy. - Chimon z Europy. Witaj w naszych szeregach. - Jesteś w stanie sobie poradzić? - zapytał Mota. - Dam sobie radę - odpowiedział Chimon, zręcznie splatając palcami rozcięte miejsce. - Gdzie jest Tal? - Jeszcze go tu nie ma. - Jakiś demon gorączki próbował zatrzymać Colemanów. Nie wątpię, że Tal musiał stawić czoła atakowi na Duster. - Nie mam pojęcia, w jaki sposób da radę go odeprzeć, bez ujawniania się. - Zrobi to, zobaczysz. Chimon rozejrzał się dookoła. - Nie widzę nigdzie tego Księcia Ba-ala. - Może wcale go nie ujrzymy. - I oby on nigdy nie ujrzał Tala. Brummelowi udało się w końcu osiągnąć względny spokój na zebraniu. Stał za kazalnicą i spoglądał na niemal pięćdziesięciu zgromadzonych. Zajmując tak dogodną pozycję, nie mógł się powstrzymać od zgadywania, jaki będzie końcowy rezultat. Wyraźnie było widać, że część jest przeciwko Hankowi, a część wyraźnie mu sprzyja. Poza tym była jeszcze ta nieokreślona grupa, której zdania nie był pewien. - Chciałbym wam wszystkim podziękować za przybycie - zaczął. - Musimy dziś podjąć decyzję w naprawdę bolesnej sprawie. Miałem zawsze nadzieję, że wieczór taki, jak ten nigdy nie nadejdzie. Wszyscy jednak pragniemy, aby wypełniała się wola Boża, pragniemy tego, co będzie najlepsze dla Jego ludu. Rozpocznijmy więc od krótkiej modlitwy i powierzmy resztę dzisiejszego wieczoru Jego opiece i prowadzeniu. W tym momencie Brummel rozpoczął niezwykle pobożną modlitwę. Błagał Pana o łaskę i zmiłowanie słowami, które napełniłyby łzami najsuchsze nawet oczy. Stojący w jednej z naw na przedzie prezbiterium Guilo miał posępny wyraz twarzy, w głębi serca żałując, że anioł nie może napluć na człowieka. - Nabrałeś już sił? - zapytał Chimona Triskal. - A co? Czyżby jeszcze ktoś pokroju tego człowieka miał się zamiar modlić? - padła odpowiedź. Brummel zakończył modlitwę, w pomieszczeniu zamruczano parę „Amen”. Kontynuował mowę wstępną. - Spotkaliśmy się po to, aby otwarcie porozmawiać o naszej opinii o pastorze Hanku i w końcu, raz na zawsze, położyć kres tym wszystkim oszczerstwom i szemraniu, które ostatnio mają miejsce. Zakończymy nasze spotkanie głosowaniem nad wotum zaufania. Chciałbym mieć nadzieję, że każdy z nas będzie kierował się w tej sprawie wewnętrznym przekonaniem pochodzącym od Pana. - Jeśli macie coś - kontynuował - coś do powiedzenia wobec wszystkich, to prosilibyśmy, aby ograniczyć wystąpienia do trzech minut. Będę dawał znać, kiedy wasz czas się skończy i proszę o dostosowanie się do tego. Spojrzał na Hanka i Mary. - Myślę, że dobrze by było, gdyby pastor miał pierwsze słowo. Później nas opuści, żebyśmy mogli swobodnie rozmawiać. Mary uścisnęła dłoń Hanka, kiedy wstawał. Podszedł do kazalnicy i stanął za nią, chwytając się krawędzi. Przez chwilę, która wydawała się długa jak wieczność, nie mógł wydobyć słowa. Patrzył tylko-w oczy każdemu, po kolei. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo naprawdę kocha tych ludzi. Na twarzach niektórych widział zawziętość, ale gdy spojrzał w nie zobaczył ból i zniewolenie, którym byli poddani. Oszukani, prowadzeni na manowce grzechu, chciwości, zgorzknienia, buntu. Na twarzach innych widział ból współczucia dla niego samego. Był pewien, że niektórzy modlą się po cichu o miłosierdzie i interwencję Bożą. Zaczai mówić, wznosząc jednocześnie w myślach gorączkową modlitwę. - Zawsze za przywilej uważałem fakt, że mogę stać za tą kazalnicą, głosić Słowo i oznajmiać prawdę. Przez moment znów przebiegł wzrokiem ich twarze, a po chwili mówił dalej: -1 nawet w tej chwili jestem przekonany, że nie mogę odejść od zadania, jakie mi Bóg powierzył, i zboczyć z drogi do tego celu, w imię którego zawsze przed wami stawałem. Nie jestem tu po to, by bronić siebie czy służby, którą prowadzę. Moim obrońcą jest Jezus i Jego łasce, prowadzeniu i miłosierdziu powierzam moje życie. Pozwólcie, że dzisiaj, skoro znów mam okazję stanąć w tym miejscu, podzielę się z wami tym, co otrzymałem od Boga. Otworzył Biblię i przeczytał czwarty rozdział z Drugiego Listu do Tymoteusza. - „Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa, który będzie sądził żywych i umarłych, i na Jego pojawienie się, i na Jego królestwo: głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań - ponieważ ich uszy świerzbią - będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a zwrócą się ku zmyślonym opowiadaniom. Ty zaś czuwaj we wszystkim, znoś trudy, wykonaj dzieło ewangelisty, spełnij swe posługiwanie.” Zamknął Biblię, obrzucił wzrokiem pomieszczenie i zdecydowanym głosem powiedział: - Niech każdy z nas stosuje Słowo Boże tam, gdzie da się je zastosować. Dziś będę mówił tylko w swoim imieniu. Mam powołanie od Boga. Waśnie je przeczytałem. Niektórzy z was, o czym wiem, są przekonani, że Hank Busche ma jakąś obsesję na punkcie Ewangelii i o niczym innym nigdy nie myśli. Cóż, to prawda. Czasami nawet sam się zastanawiam, dlaczego trwam na tak niewygodnej pozycji, dlaczego tak się trudzę... Ale dla mnie powołanie Boże to zadanie, od którego nie można uciec, tak jak powiedział Paweł: „Biada mi, jeślibym nie głosił Ewangelii”. Zdaję sobie sprawę, że czasami Słowo Boże może dzielić, powodować złość, stać się kamieniem obrazy. Ale dzieje się tak dlatego, że jest ono niezmienne, nieustępliwe i wieczne. I czy można znaleźć lepszy powód, dla którego powinniśmy nasze życie budować na takim właśnie niewzruszalnym fundamencie? Gwałcenie Słowa Bożego to nic innego, jak niszczenie nas samych, naszej radości, pokoju i szczęścia. - Chcę być wobec was w porządku - mówił dalej - więc powiem wam szczerze i dokładnie, czego możecie się po mnie spodziewać: Mam zamiar kochać każdego z was, bez względu na wszystko. Mam zamiar być pasterzem i karmić was tak długo, jak długo będziecie tego chcieli. Nie będę dyskredytował, szedł na kompromis, czy też ignorował tego, czego - jak wierzę - naucza Słowo Boże. Mogą nadejść chwile, kiedy poczujecie moją laskę pasterską na swojej szyi, nie po to, by was osądzać, czy oczerniać, ale by wam pomóc iść we właściwym kierunku, by was chronić i leczyć. Mam zamiar głosić Ewangelię Jezusa Chrystusa, bo to jest moje powołanie. Noszę to miasto w sercu jak brzemię. Czasami to brzemię jest tak ciężkie, iż zadaję sobie pytanie - dlaczego? A jednak ono we mnie jest i nie mogę go zignorować ani usiłować mu przeczyć. Do chwili gdy Pan nie powoła mnie do czegoś innego, mam zamiar pozostać w Ashton, by ulżyć temu brzemieniu. - Jeśli chcecie takiego pastora, to dajcie dziś temu wyraz - podjął po krótkiej chwili. - A jeśli nie chcecie takiego pastora... Hm, to również muszę to wiedzieć. Kocham was wszystkich. Chciałbym, byście otrzymali to, co Bóg ma dla was najlepszego. Zdaje się, że to wszystko, co chciałem powiedzieć. Hank zszedł z podwyższenia, wziął Mary za rękę i we dwójkę poszli nawą główną w kierunku drzwi. Po drodze Hank próbował spojrzeć w oczy tylu, ilu się dało. Niektórzy odwzajemniali się spojrzeniem pełnym miłości i zachęty, inni odwracali wzrok. Krioni i Triskal wyszli razem z Hankiem i Mary. Lucjusz spojrzał za nimi z szyderczą pogardą. - Kota nie ma, myszy będą harcować - zamruczał Guilo w kierunku towarzyszy. - Gdzie jest Tal? - zapytał Chimon. Brummel znów stanął przed zgromadzonymi. - Wysłuchamy teraz opinii zebranych. Podnieście rękę, żeby dać się zauważyć. Tak, Sam, proszę bardzo, możesz zacząć. Sam Turner wstał i podszedł do przodu. - Dzięki, Alf - powiedział. - Cóż, nie wątpię, że wszyscy znacie mnie i moją żonę Helen. Jesteśmy obywatelami tej społeczności już od ponad trzydziestu lat. Wspieraliśmy ten kościół w czasach dobrych i złych. Nie mam dużo do powiedzenia. Wszyscy wiecie, jakim jestem człowiekiem, jak wierzę w to, że należy kochać bliźniego i żyć porządnie. Robię wszystko, żeby postępować właściwie i być dobrym przykładem chrześcijanina. - A dziś jestem rozgniewany - podniósł nieco głos. - Jestem rozgniewany z powodu mojego przyjaciela Lou Stanleya. Być może zauważyliście, że nie ma go tu z nami. Jestem pewien, że wiem dlaczego. Do niedawna mógł bywać w tej wspólnocie i był jej częścią. Wszyscy go kochaliśmy, on nas kochał i jestem pewien, że dalej tak jest. Ale ten facet, Busche, który uważa, że jest Bożym darem dla tej ziemi, wyobraził sobie, że ma prawo osądzić Lou i wykluczyć go ze wspólnoty. Pozwólcie, kochani, powiedzieć sobie jedno: Nikt znikąd nie wyrzuci Lou Stanleya, jeżeli Lou nie ma na to ochoty, a fakt, że Lou zniósł to całe oczernienie go, dowodzi tylko dobroci jego serca. Już dawno mógł podać Busche’a do sądu, albo załatwić tę sprawę bardziej drastycznie. On się niczego nie boi. Czuje się bardzo zawstydzony tymi niewiarygodnymi rzeczami, które o nim opowiadano, zraniony krzywdzącą opinią i dlatego odseparował się od nas. - No i tak - ciągnął dalej - mamy więc tego świętoszkowatego, walącego Biblią o stół gadułę. Jego powinniśmy za to wszystko winić. Wybaczcie, jeśli to zabrzmiało nieco za ostro. Ale posłuchajcie tylko: pamiętam czasy, kiedy ten kościół był jedną rodziną. Ileż to już czasu minęło! No i popatrzcie, do czego doszło: musieliśmy zorganizować wielkie spotkanie po to, by się kłócić. Dlaczego? Bo dopuściliśmy do tego, że wszedł tu Hank Busche i wszystkich nas skłócił. Ashton było niegdyś spokojnym miastem, ten kościół był również spokojny i mówię wam: zróbmy wszystko, co się da, żeby znowu tak było! Turner zajął swoje miejsce, kilka siedzących obok osób pokiwało głową na znak poparcia i zgody. Jako następnego poproszono Johna Colemana. Był nieśmiały i wystąpienie publicznie stało się przyczyną jego wielkiego zdenerwowania. Zdecydował się już jednak i nie zamierzał zrezygnować. - Więc - zaczął, nerwowo ściskając w dłoniach Biblię i patrząc przeważnie na podłogę - zwykle niewiele mówię i kiedy tu stoję, jestem śmiertelnie wystraszony, ale... Zdaje mi się, że Hank Busche to prawdziwy mąż Boży, dobry pastor i naprawdę nie chciałbym, żeby musiał odejść. Kościół, z którego przyszliśmy tu razem z Pat... Hm, po prostu nie spełniał naszych oczekiwań i byliśmy głodni: głodni Słowa, głodni Bożej Obecności. Wydawało nam się, że znajdziemy to tutaj i naprawdę z niecierpliwością czekaliśmy, że się z wami połączymy i będziemy wzrastać w Panu dzięki posłudze Hanka. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za tę decyzję, również ja sam, i wiem, że Hank nie ma zamiaru nikogo skrzywdzić. John usiadł, a Patrycja poklepała go po ramieniu i powiedziała: - Dobrze mówiłeś. Ale John nie był pewien. Brummel natomiast zwrócił się do wszystkich: - Zdaje się, że dobrze by było, gdybyśmy posłuchali, co ma do powiedzenia sekretarz zborowy, Gordon Mayer. Gordon Mayer podszedł do przodu, niosąc kościelne akta i protokoły. Był to nerwowy człowiek o napiętym wyrazie twarzy. Mówił grubym głosem. - Mam dwie sprawy, które chciałbym przedstawić przed zgromadzeniem - zaczął. - Po pierwsze, patrząc od strony finansowej, powinniście zdać sobie sprawę, że już od kilku miesięcy spada kwota ofiar, natomiast koszty bynajmniej nie maleją, a raczej rosną. Innymi słowy, zaczyna nam brakować pieniędzy i nie mam osobiście wątpliwości co do tego, dlaczego tak się dzieje. Są między nami różnice zdań, które musimy wyjaśnić, ale powstrzymywanie się od ofiar nie jest na to najlepszym sposobem. Jeśli macie jakieś pretensje do pastora, to wypowiedzcie je teraz, ale nie rujnujcie całego kościoła z powodu tego jednego człowieka. - Po drugie - mówił - nie wiem, jakie to ma znaczenie, ale komisja pierwotnie powołana w tej sprawie rozważała przyjęcie na to stanowisko i nn e g o człowieka. Byłem członkiem tej komisji i mogę was zapewnić, że nie miała ona najmniejszego zamiaru rekomendowania Busche’a na to stanowisko. Jestem przekonany, że cała ta sprawa jest jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, naprawdę poważnym błędem. Przegłosowaliśmy niewłaściwego człowieka i mamy teraz tego skutki. - Pozwólcie, że na koniec - podjął po chwili - podsumuję: tak, popełniliśmy błąd, ale mam zaufanie do zebranych tutaj i sądzę, że zdołamy to wszystko jeszcze odkręcić i dla odmiany zrobimy coś tak, jak trzeba. Naprawdę, zróbmy to! I tak mniej więcej przebiegało spotkanie. Trwało około dwóch godzin. Obie strony walczyły, na zmianę to chciały ukrzyżować Hanka, to znów obsypywały go pochwałami. Nerwy powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa, siedzenia drętwiały, plecy stały się mokre od potu, a spierające się strony coraz energiczniej broniły swoich stanowisk. W końcu, po dwóch godzinach, po sali zaczął wędrować pomruk wyrażający powszechne pragnienie: - Dosyć, głosujmy już... Brummel ściągnął marynarkę, rozluźnił krawat i podwinął rękawy koszuli. Przygotował stosik niewielkich kwadracików z papieru - głosów. - No więc, to będzie głosowanie tajne - powiedział, wręczając kawałki papieru dwu pośpiesznie wyznaczonym osobom, które miały je wszystkim rozdać. - Zróbmy to w prosty sposób: Chcecie zatrzymać pastora, napiszcie „tak”, chcecie poszukać kogoś innego, napiszcie „nie”. Mota zapytał Chimona: - Czy Hank będzie miał dość głosów? Chimon pokręcił głową: - To nie jest pewne. - To znaczy, że mógłby przegrać? - Miejmy nadzieję, że ktoś się modli. - Ach, gdzież jest ten Tal! Napisanie „tak” lub „nie” nie zajęło dużo czasu, więc wkrótce te same dwie osoby puściły między ławkami tace, aby zebrać głosy. Guilo stał nadal w swoim kącie, odwzajemniając się gniewnym spojrzeniem każdemu demonowi, który by na niego popatrzył. Któreś spośród mniejszych dokuczliwych duchów szybowały tu i tam po całej kaplicy, próbując podpatrzyć, co kto pisze na swojej kartce. Krzywiły się, wyły, wrzeszczały z zadowolenia lub klęły, stosownie do okoliczności. Guilo już wyobrażał sobie trzy czy cztery ich cienkie jak drut szyjki ściśnięte w jego dłoni. Nastąpi to pewnego dnia, już niedługo, już niedługo! Brummel znów wystąpił w roli prowadzącego. - A więc, żeby wszystko było fair, wybierzmy może dwóch przedstawicieli... hm... przeciwstawnych poglądów i niech tu podejdą i policzą. Tu i tam rozległy się nerwowe śmiechy, po chwili strona Hanka wybrała Johna Colemana, a strona Brummela - Gordona Mayera. Wzięli tace pełne głosów do tylnej ławki. Stado trzepoczących skrzydłami, syczących demonów pojawiło się tuż obok, chcąc zobaczyć, jaki będzie wynik. Guilo również wyszedł ze swego miejsca. „Żeby było sprawiedliwie” pomyślał. W ułamku sekundy spod sufitu spłynął Lucjusz i syknął: - Wracaj do swojego kąta! - Chcę zobaczyć wynik. - O, czyżby! - szydził Lucjusz. - A co będzie, jak zechce mi się kropnąć ciebie tak jak twego kumpla? - Spróbuj - jakiś ton w odpowiedzi Guila sprawił prawdopodobnie, że Lucjusz postanowił się jeszcze namyślić. Pojawienie się Guila wprowadziło popłoch wśród małych demonów. Roz-frunęły się na wszystkie strony jak stadko kurcząt. Pochylił się nad dwoma mężczyznami, by przyjrzeć się bliżej. Gordon Mayer liczył pierwszy, po cichu, po czym wręczył głosy Colemanowi. Ukradkiem jednak zatrzymał kilka kartek na „tak” w dłoni. Guilo sprawdził, jak uważnie demony obserwują, a potem sam przesunął się niemal niepostrzeżenie, dotykając dłoni Mayera. Zauważył to jakiś demon i uderzył w rękę Guila obnażonymi pazurami. Ten gwałtownie cofnął dłoń i już miał rozerwać owego ducha na strzępy, ale powstrzymał się i uszanował rozkaz Tala. - Jak ci na imię - mimo wszystko chciał się tego dowiedzieć. - Oszustwo - odpowiedział demon. - Oszustwo - powtarzał Guilo, wracając do swego kąta. - Oszustwo. Tak czy inaczej manewr Guila zdołał pokrzyżować wysiłki Mayera. Głosy wypadły mu z dłoni i John Coleman zauważył to. - Coś ci wypadło - odezwał się niezwykle uprzejmie. Mayer nie mógł zaprzeczyć, oddał głosy. Liczenie zakończono, lecz Mayer zażyczył sobie, żeby je powtórzyć. Liczyli powtórnie. Rezultat był znów taki sam: remis. Przedstawili wynik Brummelowi, ten oznajmił go zgromadzeniu, a ono jęknęło. Alf Brummel czuł, że dłonie ma mokre od potu. Próbował je osuszyć chusteczką do nosa. - Cóż, posłuchajcie - powiedział-być może nie ma zbyt wielkiej szansy na to, że ktoś z was zmieni zdanie, ale jestem pewien, że nikt nie chciałby odwlekać tej sprawy poza dzisiejszy wieczór. Zróbmy więc może tak: teraz będzie krótka przerwa, możecie wstać, rozprostować kości, skorzystać z toalety. A potem znów się zbierzemy i zagłosujemy. W tym samym czasie, dwa demony stojące na straży przed budynkiem spostrzegły coś bardzo niepokojącego. Gdzieś na wysokości następnej przecznicy było widać dwie starsze kobiety kuśtykające w stronę kościoła. Jedna opierała się z jednej strony na lasce, a z drugiej - o ramię przyjaciółki. Nie wyglądała na zdrową, ale na twarzy malowała się pewność, wzrok był żywy i zdecydowany. Laska i kroki wystukiwały miarowy rytm. Jej przyjaciółka, najwidoczniej silniejsza i ciesząca się dobrym zdrowiem, dotrzymywała jej kroku, podpierając ją i mówiąc coś łagodnym tonem. - Ta z laską to Duster - powiedział jeden demon. - Ale co się stało? - zastanawiał się drugi. - Byłem przekonany, że się nią zajęto. - No, jest niewątpliwie chora, ale i tak przyszła. - A ta druga staruszka? - Edyta Duster ma wielu przyjaciół, powinniśmy byli się tego spodziewać. Obie panie dotarły jakoś do schodów przy wejściu. Każdy stopień sam w sobie był jednym wielkim zadaniem: najpierw jedna noga, potem druga, potem laska na następny stopień i tak dalej, aż w końcu znalazły się tuż pod drzwiami. - No proszę, zobacz! - zaśmiała się skrzekliwie ta silniejsza. - Wiedziałam, że ci się uda. Pan przyprowadził cię aż dotąd, na pewno zajmie się tobą, aż dotrzesz na miejsce. - Edycie Duster potrzebny jest wylew, ot co! - zamruczał demon choroby, wyciągając miecz z pochwy. Może to był po prostu szczęśliwy traf, a może niewiarygodny zbieg okoliczności, ale kiedy demon rzucił się gwałtownie w przód, by ciąć poprzez arterie w mózgu Edyty Duster, ta druga kobieta ruszyła akurat w kierunku drzwi, aby je otworzyć, i stanęła w sam raz na drodze. Koniuszek miecza uderzył w jej ramię - było jak z betonu. Miecz zatrzymał się gwałtownie. Choroba przekoziołkował się tylko ponad obiema kobietami i spadł niczym połamany latawiec na kościelne podwórko. Natomiast Edyta Duster weszła do środka. Choroba pozbierał się z ziemi i wrzasnął: - To Zastęp Niebieski! Drugi demon patrzył na niego nic nie rozumiejącymi oczyma. Brummel zauważył, że weszła Edyta Duster, sama. Zaklął pod nosem. To będzie ten głos, który przełamie remis, z tym, że z całą pewnością będzie to głos „za”. Ludzie znów zaczęli się gromadzić. Posłańcy Boży promienieli. - Wygląda na to, że Talowi się udało - powiedział Mota. Chimon nie podzielał jego entuzjazmu. - Obstawa nieprzyjaciela jest zbyt gęsta, z pewnością nie obeszło się bez ujawnienia Tala. - Jestem pewien, że nasz kapitan był bardzo dyskretny - zaśmiał się Guilo. Tymczasem kilka demonów zastanawiało się, co też przytrafiło się towarzyszce Edyty Duster pomiędzy drzwiami wejściowymi a kościelną nawą. Choroba wprawdzie wciąż się upierał, że to był wojownik niebieski, ale gdzież ona mogła się podziać? Tal, Kapitan Zastępu, dołączył do Signy i reszty straży na ich zamaskowanej pozycji. - Udało ci się mnie zwieść, kapitanie - powiedział Signa. - Sam kiedyś tego popróbuj - odparł Tal. Stojąc na podwyższeniu, Brummel rozpaczliwie usiłował wymyślić jakiś nowy atut w tej grze. Już wyobrażał sobie płonący wzrok Langstrat, jeśli głosowanie nie przyniesie pożądanego rezultatu. - No tak - powiedział - doprowadźmy się może do jakiegoś porządku i przygotujmy się do następnego głosowania. Wszyscy usiedli i uciszyli się. Strona „za” była więcej niż przygotowana. - Skoro już modliliśmy się w tej sprawie i rozmawialiśmy o niej, być może niektórzy z nas zmienią zdanie co do przyszłości naszego kościoła. Ja... hm... „No dalej, Alf, powiedz coś, tylko nie zrób z siebie głupca.” - Ja bym może powiedział parę słów. Nie podzieliłem się jeszcze moimi odczuciami. Cóż, Hank Busche, jest jakby za młody... Pewien hydraulik w średnim wieku, siedzący po stronie „za” zawołał: - Ej, ty, jeśli masz zamiar zaprezentować tu negatywną opinię, to musimy dostać tyle samo czasu na pozytywną! Wszyscy „za” zamruczeli zgodne potwierdzenie, „przeciw” natomiast siedzieli bez ruchu, w milczeniu. - Nie, posłuchajcie - wyjąkał Brummel, a jego twarz zrobiła się czerwona jak burak - nie chodziło mi o to, żeby przeważyć szalę, ja tylko... - Głosujmy! - powiedział ktoś. - Tak, głosujcie, i to szybko! - wyszeptał Mota. I wtedy właśnie otworzyły się drzwi. „O nie - pomyślał Brummel - kto będzie następny?” Nad całym zgromadzeniem zaległa głucha cisza, jakby zebranych okrył całun śmierci. Właśnie wszedł Lou Stanley. Z ponurą miną skinął wszystkim głową na przywitanie i usiadł na samym końcu. Wyglądał wyjątkowo staro. - Głosujmy! - krzyknął Gordon Mayer. Rozdano karteczki. Brummel usiłował wymyślić jakąś dogodną drogę ewakuacyjną, gdyby musiał zwymiotować. Jego nerwy nie wytrzymywały. Sprowokował Lou, do spojrzenia w jego kierunku. Lou popatrzył na niego i jak gdyby zaśmiał się nerwowo. - Nie zapomnij o Lou tam z tyłu - powiedział Brummel jednemu z rozdających. Kartka dotarła do Stanleya. - Jesteśmy chyba przygotowani na wszelkie sztuczki, jakie Lucjusz mógłby zastosować - szepnął Chimon do Guila. - Chcesz powiedzieć: na wszystko, co może przeważyć szalę? - odparł Guilo. - Być może czeka nas długa noc - powiedział Mota. Zebrano głosy. Lucjusz rozstawił swoje demony tuż przy każdej z tac. Uważnie obserwował każdego wojownika niebieskiego. Liczyli znów Mayer i Coleman. Napięcie rosło. Demony obserwowały. Aniołowie obserwowali. Ludzie obserwowali. Mayer i Coleman nie spuszczali wzroku z siebie nawzajem, bezgłośnie poruszając ustami przy liczeniu. Mayer skończył i czekał teraz, aż skończy Coleman. Coleman skończył, popatrzył na Mayera i zapytał, czy chce policzyć jeszcze raz. Następnie Mayer wyjął długopis, napisał wynik na kawałku papieru i zaniósł go do Brummela. Mayer i Coleman zajęli miejsca, a Brummel rozwinął kartkę. Był wyraźnie wstrząśnięty i dobrą chwilę zajął mu powrót do zwykłego, zrelaksowanego, urzędowego wyglądu. - Cóż - zaczął, próbując opanować drżenie głosu - no więc... Pastor... Pastor zostaje. Jedna strona pomieszczenia odetchnęła z ulgą, uśmiechała się i śmiała, wciąż nieco skrępowana. Druga strona zabrała płaszcze, rzeczy i zaczęła wychodzić. - Alf, jaki był wynik? - ktoś koniecznie chciał się dowiedzieć. - Hm... Tu nie jest napisane... - Dwadzieścia osiem do dwudziestu sześciu! - powiedział Gordon Mayer oskarżycielskim tonem, spoglądając do tyłu, w stronę Lou Stanleya. Ale Lou Stanley już wyszedł. Rozdział 11 Tal, Signa i pozostali wartownicy, z miejca, gdzie stali, mogli dokładnie widzieć tę eksplozję. Krzycząc i jęcząc z wściekłości, demony rozproszyły się na wszystkie strony, wyskakując poprzez dach i ściany kościoła niczym odłamki jakiejś bomby i rozlatując się na wszystkie strony ponad miastem. Ich krzyki brzmiały teraz jak głośne, odbijające się echem, buczenie wściekłej furii. Rozchodziło się ponad całym miastem dźwiękiem tysiąca ponurych gwizdków, syren i sygnałów fabrycznych. - Będą szaleć dziś w nocy - powiedział Tal. Pojawili się Mota, Chimon i Guilo, żeby zdać sprawę. - Dwoma głosami - powiedział Mota. - Bardzo dobrze - uśmiechnął się Tal. - Ale przecież Lou Stanley! - wykrzyknął Chimon. - Czy to był naprawdę Lou Stanley? Tal zrozumiał znaczenie pytania. - Tak, to był Lou Stanley. Odkąd doprowadziłem tu Edytę Duster, nie ruszałem się z tego miejsca. - Widzę, że Duch działa! - zaśmiał się Guilo. - Niech Edyta bezpiecznie wróci do domu. Pójdzie z obstawą. Idźcie z powrotem na swoje stanowiska. Dziś w nocy miasto pełne będzie rozsierdzonych duchów. Tej nocy policja miała pełne ręce roboty. W miejscowych knajpach dochodziło do bójek, na gmachu sądu wymalowano sprayem wulgarne napisy, skradziono kilka samochodów i dla zabawy stratowano nimi wszystkie trawniki i klomby w parku miejskim. *** Późną nocą Juleen Langstrat szybowała w zniewalającym transie, gdzieś pomiędzy pełnym udręki życiem ziemskim a liżącymi ją i parzącymi płomieniami piekieł. Leżała na kanapie, potem stoczyła się na podłogę. Wbijając paznokcie w ścianę zdołała się podnieść, przetoczyła się przez pokój i znów upadła. Jej usta z niewyobrażalną wprost siłą eksplodowały raz po raz jakimiś głosami miotającymi przekleństwa. Miała wrażenie, że pęka jej czaszka. Czuła, jak w gardło wpijają się szpony, jak w jej wnętrznościach kotłują się i gryzą jakieś istoty, jak łańcuchy krępują jej ramiona i nogi. Słyszała głosy duchów, widziała ich oczy i kły, czuła siarkowy odór. Mistrzowie gniewali się! Klęska, klęska, klęska waliło wciąż w jej mózgu i paradowało przed oczyma. Brummel przegrał, ty przegrałaś, on umrze, ty umrzesz... Czy naprawdę trzyma nóż w dłoni, czy to też tylko wizja? Poczuła nagle wprost nieodpartą, niewiarygodnie silną wolę uwolnienia się z tej udręki, wyzwolenia się z cielesnej skorupy, z ziemskiego więzienia, które ją wiąże. - Chodź do nas, chodź do nas, chodź do nas - mówiły głosy. Poczuła ostrze klingi, po palcu spłynęła strużka krwi. Dzwonek telefonu. Czas się zatrzymał. Na jej siatkówkach pojawił się obraz sypialni. Dzwonek telefonu. Jest w sypialni. Na podłodze krew. Dzwonek telefonu. Nóż wypadł jej z dłoni. Słyszy głosy, głosy pełne gniewu. Dzwonek telefonu. Klęczała na podłodze w swojej sypialni. Skaleczyła się w palec. Wciąż dzwonił telefon. Krzyknęła „halo!”, ale nie przestawał dzwonić. - Nie zawiodę was - powiedziała swym gościom. - Zostawcie mnie. Nie zawiodę was. Dzwonek telefonu. Alf Brummel siedział u siebie, wsłuchując się w regularny sygnał w słuchawce. Juleen widocznie nie ma w domu. Odłożył słuchawkę i poczuł ulgę, ale tylko przez chwilę. Nie będzie zadowolona z głosowania. Znowu opóźnienie, następne opóźnienie w Planie. Wiedział, że nie ucieknie przed nią, że ona dowie się o wszystkim, będzie musiał też stanąć przed innymi i oni go zwymyślają. Opadł na łóżko i rozważał różne formy rezygnacji: ucieczkę, samobójstwo. Nadszedł słoneczny sobotni poranek. Strzygący trawniki przed domami pokrzykiwali do siebie ponad płotami, żywopłotami, uliczkami. Dzieci bawiły się, właśticiele myli swoje samochody. Marshall siedział w kuchni, przy stole zawalonym szczotkami stron ogłoszeniowych oraz listą starych i nowych rachunków. W Clańonie wciąż potrzebowano sekretarki. Otworzyły się drzwi frontowe i weszła Kate. - Potrzebuję pomocy! Cóż, nie da się uciec od wyładowywania zakupów. - Sandy - krzyknął Marshall - zaczynamy! W ciągu wielu lat udało się rodzinie opracować całkiem niezły system sortowania, podawania i układania cotygodniowych zakupów. - Marshall - odezwała się Kate, podając stojącemu przy lodówce Hoga-nowi wyjęte z torby warzywa - wciąż pracujesz nad tymi szczotkami? Przecież to sobota! - Już prawie skończyłem. Nie znoszę, jak mi coś wisi nad głową. Jak tam się miewa Joe i jego kompania? Kate zatrzymała nagle wyciągniętą z pękiem selerów rękę. - Ty wiesz co?! Joe nie ma! Sprzedał sklep i wyprowadził się. W ogóle nic o tym nie słyszałam. - No, no. Szybko tu się wszystko dzieje. A gdzie się wyprowadził? - Nie wiem. Nie wiem, nikt mi nie chciał powiedzieć. Tak prawdę mówiąc, nie za bardzo mi się podoba ten nowy właściciel. - Co to za proszek? - Ach, połóż go pod zlewem. Proszek znalazł się na wskazanym miejscu. - Pytałam tego faceta o Joe i Angelinę, o powód sprzedania sklepu, dlaczego się wyprowadzili, gdzie teraz mieszkają. Nic mi nie chciał powiedzieć. Po prostu powiedział, że o niczym nie wie. - I to jest właściciel sklepu? Jak się nazywa? - Nie wiem. Tego też mi nie chciał powiedzieć. - Hm, a on w ogóle mówi? Czy on umie po angielsku? - W każdym razie na tyle, żeby policzyć i wziąć od ciebie pieniądze. Czy moglibyśmy w końcu zdjąć to ze stołu? Pośpiesznie pozbierał wszystkie swoje papiery, a potem nastąpiła inwazja puszek i innych produktów. - Sądzę, że się do tego przyzwyczaję - kontynuowała Kate - ale dzisiaj zdawało mi się, że weszłam nie do tego sklepu. Nikogo nie mogłam rozpoznać. Wygląda, jakby wymienili cały personel. Sandy odezwała się pierwszy raz. - W tym mieście dzieje się coś dziwnego. - Tak? - zapytał Marshall, ale Sandy nie podjęła tematu. - Jak myślisz, o co tu chodzi? - próbował coś z niej wyciągnąć. - A tam, nic takiego. Po prostu tak mi się jakoś zdaje. Ludzie zaczynają się jakoś dziwnie zachowywać. Może przeżywamy inwazję kosmitów. Marshall dał spokój. Ułożono już wszystkie zakupy, Sandy wróciła do książek, a Kate szykowała się do pracy w ogrodzie. Marshall miał przed sobą rozmowę telefoniczną. Wzmianka o dziwnych przybyszach najeżdżających miasto podrażniła jego pamięć, a także dziennikarski nos. Może Langstrat nie była kosmitką, ale dziwna była bez wątpienia. Usiadł na kanapie w pokoju stołowym i wyjął z portfela kartkę papieru z numerem Teda Harmela. Słoneczny sobotni poranek to może nieco dziwna pora, by próbować znaleźć kogoś w domu, ale doszedł do wniosku, że spróbuje. Po kilku dźwiękach sygnału z drugiej strony odezwał się męski głos: - Halo? - Halo, czy to Ted Harmel? - Tak, kto mówi? - Tu Marshall Hogan, nowy wydawca Clariona. - O, aha... - Harmel czekał, aż Marshall zacznie rozmowę. - Podobno znasz Bernice Krueger, prawda? Pracuje dla mnie. - Ach, więc ona w dalszym ciągu tam jest, co? Dowiedziała się może czegoś nowego o siostrze? - Mm, nie wiem o tym zbyt dużo, nigdy mi nie mówiła. - Aha. A jak tam gazeta? Rozmawiali przez kilka chwil o Clarionie, biurze, nakładzie gazety, 0 brakującum kablu do ekspresu. Harmel wydawał się bardzo zmartwiony tym, że Edie odeszła. - Małżeństwo jej się rozleciało - powiedział mu Marshall. - Tak, to było dla mnie zupełne zaskoczenie. Wszedłem w to wszystko zbyt późno, żeby móc zorientować się w sytuacji. - Hm... Tak... - można było się domyślić, że po drugiej stronie Harmel myśli o czymś intensywnie. Mów coś, Hogan. - No tak, mam córkę, która jest na pierwszym roku, tu w college’u. - Aha. - Robi kursy wstępne, przechodzi niezłą tresurę. Podoba jej się to. - No to powodzenia. Harmel był bardzo cierpliwy. - Wiesz, Sandy ma taką profesor z psychologii. Zdaje mi się, że to ciekawa babka. - Langstrat. Do licha. - Tak, tak. Ma niezwykłe pomysły. - Nie wątpię. - Wiesz może coś o niej? Harmel zamilkł nagle, westchnął, a w końcu zapytał: - Hm, a co chciałbyś wiedzieć? - Skąd ona jest? Sandy wciąż przynosi jakieś dziwaczne poglądy... Harmel miał trudności z odpowiedzią. - To...jest... hm... mistycyzm wschodni, starożytna sztuka religijna. Ona po prostu siedzi w tej, wiesz, medytacji, wyższej świadomości... hm... jedności z wszechświatem. Nie wiem, czy masz jakiekolwiek pojęcie o tym. - Nie bardzo. Ale wydaje mi się, że udało jej się to całkiem nieźle rozpropagować, prawda? - To znaczy? - No wiesz, spotyka się regularnie z różnymi osobami. Alf Brummel 1 hm... kto tam jeszcze? Pinckston... - Delores Pinckston? - Tak, z Rady Nadzorczej. Dwight Brandon, Eugene Baylor... Harmel przerwał gwałtownie: - Co chcesz wiedzieć? - Hm, o ile wiem, byłeś dość blisko tej całej sytuacji... - Nie, to nieprawda. - Czy ty też miałeś z nią takie seanse? Nastąpiła długa przerwa. - Kto ci o tym powiedział? - Hm... Po prostu dowiedzieliśmy się. Następna długa przerwa. Harmel westchnął. - Posłuchaj - odezwał się - co jeszcze wiesz? - Niewiele. Pachnie jakąś niesamowitą historią, wiesz, o co mi chodzi. Harmel walczył sam ze sobą, sapał, szukał słów. - Tak, wiem, o co ci chodzi, ale tym razem się mylisz. Naprawdę się mylisz! Kolejna pauza, kolejna runda walki. - Och, do licha, po co do mnie dzwonisz! - Hej, posłuchaj, obaj jesteśmy pismakami... - O nie! To ty jesteś pismakiem! Ja już nie. I z pewnością wiesz o mnie wszystko. - Znam twoje nazwisko i numer telefonu, i wiem, że byłeś wydawcą Clańona. - W porządku. I niech to tak zostanie. Mam w dalszym ciągu szacunek dla tego zawodu. Nie chciałbym oglądać twojego upadku. Marshall robił wszystko, żeby nie wypuścić z rąk takiej gratki. - Nie zostawiaj mnie tak, bez żadnej wskazówki! - Nie chodzi o to, że nie chcę ci zostawić żadnej wskazówki. Są po prostu rzeczy, o których nie mogę mówić. - Jasne, rozumiem. Nie ma sprawy. - Nie, właśnie n i c nie rozumiesz. Słuchaj mnie uważnie! Nie wiem, czego się dowiedziałeś, ale cokolwiek to jest, zapomnij o tym. Rób coś innego. Napisz o plantacji drzewek Klubu Gentelmena, o czymś błahym. Ale nie pakuj nosa w tamto. - O czym ty mówisz?! - I przestań wyciągać ze mnie informacje! Niczego więcej ode mnie nie usłyszysz, więc postaraj się to jak najlepiej spożytkować to, co wiesz. Radzę ci: zapomnij o Langstrat, zapomnij o wszystkim, co o niej słyszałeś. W porządku, wiem, że jesteś dziennikarzem i że zrobisz dokładnie odwrotnie, niż ci radzę, ale pozwól, że cię uczciwie ostrzegę: nie rób tego! Hogan nic nie powiedział. - Hogan, jesteś tam? - Jakże ja mógłbym teraz to zostawić? - Masz żonę? Masz córkę? Pomyśl o nich. Pomyśl o sobie. W przeciwnym razie załatwią ciebie tak jak wszystkich innych. - Jakich wszystkich innych? - Nic nie wiem. Nie znam Langstrat, nie znam ciebie, w ogóle już nie żyję. Kropka. - Ted, masz kłopoty? - Daj sobie spokój! Wyłączył się. Marshall trzasnął słuchawką. Siedział bez ruchu, a jego myśli pędziły jak oszalałe. Harmel powiedział: Daj sobie spokój. Daj sobie spokój. „Po moim trupie.” *** Edyta Duster, mądra, stara członkini kościoła, niegdyś misjonarka w Chinach, od jakichś trzydziestu lat wdowa, mieszkała w Willow Terrace Appar-tments, przyjemnym, niewielkim kompleksie mieszkań dla starszych osób, niedaleko kościoła. Była już po osiemdziesiątce, żyła skromnie z zasiłku i z renty, wypłacanej przez Naczelną Radę Kościoła. Uwielbiała towarzystwo, zwłaszcza że trudno już jej było wychodzić samej z domu. Hank i Mary siedzieli w jej maleńkiej jadalni, obok wielkiego okna wychodzącego na podwórze. Babcia Duster nalała herbatę z bardzo starego prześlicznego dzbanka do równie przepięknych filiżanek. Była ładnie, niemal urzędowo ubrana, jak zawsze, gdy przyjmowała gości. - Nie - powiedziała, siadając w końcu przy elegancko nakrytym, obstawionym ciasteczkami stoliku z poranną herbatą. - Nie wierzę, że możliwe jest powstrzymanie realizacji Bożych zamiarów przez dłuższy czas. Już On ma swoje sposoby, by przeprowadzić bezpiecznie swoich wiernych przez rozmaite tarapaty. - Tak mi się też zdaje... - przytaknął Hank, ale dość niepewnie. Mary trzymała go za rękę. Ale babcia była pewna: - A ja to wiem, mój Henry. To, że tu jesteś, to nie pomyłka. Z całą stanowczością sprzeciwiam się takiej opinii. Gdyby miało cię tu nie być, Pan nie dokonałby przez twoją posługę tego, czego dokonał. Mary z własnej woli pośpieszyła z dodatkową informacją: - On jest trochę przygnębiony z powodu tego głosowania. Babcia uśmiechnęła się czule i spojrzała Hankowi prosto w oczy. - Zdaje mi się, że Pan dąży do odrodzenia w tym kościele, ale to jest podobne do fali: zanim napłynie z powrotem, musi zatrzymać najpierw swoje odpływanie. Trzeba dać temu kościołowi czas na nawrócenie. Możesz się spodziewać sprzeciwu, a nawet utraty paru osób, ale po okresie martwoty zmieni się kierunek ruchu. Musisz trochę poczekać. - Jedno wiem na pewno - podjęła po krótkiej przerwie. - Nic nie mogło mnie powstrzymać od przyjścia na to spotkanie zeszłego wieczoru. Byłam okropnie chora, podejrzewam, że to atak Szatana, ale właśnie Pan mnie z tego wydostał. W tym czasie, gdy miało się rozpocząć zebranie, po prostu czułam, jak podnoszą mnie Jego ramiona. Włożyłam płaszcz i przyszłam tutaj, jak się okazało, akurat we właściwym momencie. Nie jestem pewna, czy ostatnio przeszłam choćby połowę takiej drogi, żeby kupić coś do jedzenia. To zdziałał Pan, wiem o tym. Przykro mi tylko, że przysługiwał mi jedynie jeden głos. - Więc jak sądzisz, czyj był ten drugi głos? - zapytał Hank. - To nie był przecież Lou Stanley - dodała szybko Mary. Babcia uśmiechnęła się. - No, no, nie mów tak. Nigdy nie wiadomo, co Pan może uczynić. Ale jesteście ciekawi, co? - Jestem naprawdę ciekawy - powiedział Hank i też się uśmiechnął. - Hm, być może kiedyś się dowiesz, a być może nigdy. Wszystko jest jednak w ręku Pana, ty również. Podgrzeję wam herbatę. - Ta wspólnota przecież nie może się ostać, jeśli połowa członków cofnie swe poparcie, a nie wyobrażam sobie, że będą popierać pastora, którego nie chcą. I - Aha, ale przecież ostatnio śnili mi się aniołowie - babcia mówiła zawsze niezwykle serio o takich sprawach. - Nie śnią mi się zbyt często, ale już miałam okazję ich widzieć. Zawsze było tak wówczas, gdy miało się stać coś wielkiego w Królestwie Bożym. Mam teraz w duchu takie uczucie, że coś się tu naprawdę dzieje. Nigdy nie mieliście takiego uczucia? Hank i Mary spojrzeli na siebie, żeby uzgodnić, kto ma mówić pierwszy. Potem Hank opowiedział babci o bitwie, którą stoczył przedostatniej nocy, 0 brzemieniu, jakim to miasto leżało mu na sercu. Mary dorzucała swoje, kiedykolwiek jej się coś przypominało. Babcia słuchała zafascynowana, w dramatycznych momentach wtrącając „no, chwała Panu” i „no, no!”. - Tak - powiedziała w końcu. - Tak, teraz to chyba jasne. Wiecie, miałam takie przeżycie, właśnie przedostatniej nocy, kiedy stałam akurat w tamtym miejscu - wskazała palcem na szczytowe okno, wychodzące na podwórze. - Porządkowałam tu co nieco i szykowałam się właśnie do łóżka. Mijałam akurat to okno, i spojrzałam na dachy domów i na światła latarni, 1 nagle tak porządnie zakręciło mi się w głowie. Musiałam usiąść, żeby się nie wywrócić. Nigdy nie miewam zawrotów głowy. Jeden jedyny raz, kiedy się to stało, to było jeszcze w Chinach. Mój mąż i ja gościliśmy w domu pewnej kobiety stamtąd. Ona była medium, spirytystką. Widziałam, że nas nienawidzi i, - jak się zdaje - próbowała na nas rzucić jakiś urok. Kiedy tylko od niej wyszliśmy, doznałam identycznego zawrotu głowy, nigdy nie zapomnę tego uczucia. Przedwczoraj w nocy doświadczyłam dokładnie tego samego co wtedy w Chinach. - I co zrobiłaś? - zapytała Mary. - Modliłam się. Powiedziałam: „Demonie, w imię Jezusa odejdź!” i odszedł, tak po prostu. - Więc uważasz, że to był demon? - zapytał Hank. - Ależ tak. Tutaj działa Bóg i Szatanowi to się nie podoba. Naprawdę uważam, że tam, w mieście są złe duchy. - Ale czy nie zdaje ci się, że jest ich tam więcej niż zwykle? Wiesz, przez całe życie byłem chrześcijaninem, ale nigdy jeszcze nie stanąłem wobec czegoś takiego. Na jej twarzy zagościło zamyślenie graniczące ze smutkiem. - „Ten rodzaj duchów można wyrzucić tylko modlitwą i postem”. Musimy się modlić. Musimy zachęcić innych do modlitwy. Właśnie to bez przerwy powtarzają mi aniołowie. - Aniołowie w twoich snach? - Mary była bardzo poruszona. Babcia skinęła na potwierdzenie. - A jak oni wyglądają? - Och, jak ludzie, ale inaczej niż wszyscy. Są wielcy, bardzo przystojni, w świetlistych szatach, z wielkimi mieczami u boku, z ogromnymi, połyskującymi skrzydłami. Jeden z nich zeszłej nocy był nieco podobny do mojego syna: wysoki, jasnowłosy, taki typ skandynawski. Popatrzyła na Hanka. - Mówił mi, żeby się za ciebie modlić. Ty też byłeś w tym śnie. Widziałam cię za pulpitem, jak nauczałeś, a on tam stał za tobą, ze skrzydłami rozłożo- nymi jak baldachim. Popatrzył na mnie i powiedział: „Módl się za tego człowieka.” - Nie wiedziałem, że się za mnie modlisz - powiedział Hank. - Cóż, już czas, żeby ktoś inny też zaczął. Hank, wierzę, że fala już zaczyna powracać. Będziesz teraz potrzebował prawdziwych wierzących, prawdziwych wizjonerów, którzy by stanęli obok ciebie, żeby się modlić za to miasto. Musimy się modlić, żeby Pan ich pozbierał. Niemal odruchowo złączyli dłonie w uwielbieniu i dziękczynieniu dla Pana za tę prawdziwą zachętę, jaka im się trafiła pierwszy raz od dłuższego czasu. Hank modlił się, dziękując, i ledwo dał radę przez to przebrnąć, tak bardzo wezbrały w nim uczucia. Mary była wdzięczna nie tylko za pocieszenie, ale i za poprawiony nastrój Hanka. A potem Edyta Duster, która już wcześniej toczyła duchowe boje i odnosiła duchowe zwycięstwa na obcych ziemiach, ścisnęła mocno dłonie młodych i modliła się. - Panie Boże - powiedziała, a na nich spłynąło pokój Ducha Świętego - otocz proszę ochroną to młode małżeństwo i zwiąż duchy w Imieniu Jezusa. Szatanie, wobec twoich planów do tego miasta, gromię cię w Imieniu Jezusa, wiążę cię i wyrzucam! *** Brzęk...! Wzrok Rafara pomknął w kierunku źródła dźwięku, który przeszkodził jego rozmowie. Ujrzał, jak dwa miecze wypadają z dłoni swych właścicieli. Dwa demony, potworni rycerze, były kompletnie zdezorientowane. Pośpiesznie schyliły się, aby podnieść broń, gnąc się w ukłonach, usprawiedliwiając, błagając o wybaczenie. Trzask! Stopa Rafara spadła na jeden z mieczy, a jego własny potężny miecz przygwoździł drugi do ziemi. Dwaj rycerze, zaskoczeni i przerażeni, cofnęli się gwałtownie. - Wybacz, proszę, mój książę! - powiedział jeden. - Tak, prosimy, wybacz! - powiedział drugi. - Nigdy dotąd nam się to nie przytrafiło... - Ciszej tam, wy dwaj! - ryknął Ba-al. Dwaj rycerze szykowali się na straszliwą karę. Wystraszone żółte oczy zerkały spoza czarnych skrzydeł, rozwiniętych dla obrony, jakby była możliwa jakakolwiek obrona przed gniewem Rafara. Ale Rafar nie wymierzył im ciosu. Przynajmniej na razie. Bardziej wydawała się interesować go broń, która wypadła im z dłoni. Wpatrywał się w nią, zmarszczywszy brwi. Wielkie żółte oczy zwęziły się. Przespacerował się powoli wokół mieczy, jakoś dziwnie zatroskany. Nigdy przedtem go takim nie widzieli. - Hrrrrnnnnnnh... - z głębi gardzieli dobiegło niskie, bulgoczące warczenie. Z nozdrzy buchnęły żółtawe opary. Przyklęknął powoli na jedno kolano i wziął do ręki jeden z mieczy. W potężnej pięści przypominał zabawkę. Rafar popatrzył na miecz, popatrzył na demona, który go wypuścił, a potem spojrzał gdzieś w przestrzeń. Guzowata twarz płonęła nienawiścią, powoli wzbierającą z samej głębi istoty. - Tal - wyszeptał. A potem, niczym z wolna burzący się wulkan, powstał i dysząc narastającym gniewem, ryknął niespodziewanie, aż zatrzęsło się całe pomieszczenie, a obecni w nim zamarli z przerażenia. Buchnął gniewem i cisnął jednym z mieczy poprzez ścianę piwnicy, poprzez warstwy ziemi wokół Stewart Hali, poprzez kilka stojących opodal budynków uczelnianych, aż w niebo, gdzie koziołkował długim łukiem ładnych parę mil. Dawszy upust pierwszemu atakowi gniewu, złapał właściciela owego miecza i z rozkazem „Przynieś go!” cisnął demonem, jak włócznią po tej samej trajektorii. Chwycił drugi miecz i cisnął nim w drugiego demona, który w samą porę zdążył się usunąć. Za chwilę zresztą również żeglował za swą własnością. Dla niektórych obecnych w pomieszczeniu słowo „Tal” znaczyło tyle co nic. Widząc jednak kompletnie zbite z tropu twarze pozostałych, domyślili się, że musi ono oznaczać coś potwornego. Rafar zaczął szaleć po całym pomieszczeniu. Warczał jakieś nierozpozna-walne sylaby, wywijał mieczem wobec jakichś niewidzialnych nieprzyjaciół. Czekali cierpliwie, aż się wyładuje, nie śmiać zadawać pytań. W końcu wystąpił Lucjusz i złożył głęboki ukłon, skądinąd z wielką niechęcią. - Jesteśmy w twojej służbie, Ba-alu Rafarze. Czy mógłbyś nam wyjawić, kim jest ów Tal? Rafar okręcił się naokoło z wściekłością, skrzydła rozwinęły się gwałtownie jak uderzenie pioruna, oczy miał podobne do rozżarzonych węgli. - Kim jest ów Tal? - wrzasnął, a wszystkie demony upadły twarzą do ziemi. - Kim jest ów Tal, ten wojownik, ten kapitan Zastępów Niebieskich, ten chytry, ten przebiegły rywal nad rywalami? Kim jest ów Tal?! Samozadowolenie miał pecha znaleźć się akurat w zasięgu ręki. Chwyciwszy chuderlawą szyję potężną pięścią, Rafar poderwał Samozadowolenie w górę, jak garść wysuszonego zielska i dzierżył go tak wysoko. - Właśnie ty - ryknął, dysząc kłębami siarki i pary - poniosłeś zupełną klęskę z powodu tego Tala! Samozadowolenie trząsł się, nie mogąc wydusić ani słowa z przerażenia. - Z Hogana zrobił się pies łowczy, węszy i szczeka na naszym tropie, a ja mam już dość ciebie i twoich jękliwych wykrętów! Potężny miecz błysnął w ogromnym purpurowym łuku. W przestrzeni pojawiło rozcięcie, które stało się bezdenną otchłanią. Wszelkie światło wydawało się wsiąkać w nią tak jak woda. Samozadowolenie wytrzeszczył oczy w panicznym przerażeniu i wydał swój ostatni okrzyk na tej ziemi: - Nie, o Ba-alu, nieeeee...! Jednym potężnym pchnięciem ramienia Rafar cisnął Samozadowoleniem prosto do Otchłani. Skulony mały demon spadał wciąż i spadał, jego krzyk był coraz słabszy, aż w końcu przestał być słyszalny. Rafar wygładził szczelinę w przestrzeni płaszczyzną klingi. Pomieszczenie znów wyglądało jak dawniej. \V tym momencie wrócili dwaj wojownicy z mieczami. Chwycił obu za skrzydła i cisnął pod swe stopy. - Wstawajcie, wy wszyscy! - wrzasnął pod adresem pozostałych. Posłuchali w jednej sekundzie. Dzierżył teraz przed sobą obydwa demony niczym eksponaty. - Kim jest ów Tal? Jest to pewien strateg, który sprawia, że wojownikom wypadają miecze z dłoni! Cisnął obydwu w stronę grupy, której część rozproszyła się w popłochu. Pozbierali się tak szybko, jak umieli. - Kim jest ów Tal? To przebiegły wojownik, który zna swe ograniczenia i który nigdy nie staje do bitwy, jeśli wie, że jej nie wygra, który aż za dobrze zna moc świętych Bożych. Taka wiedza i wam bardzo by się przydała! Dzierżył miecz w pięści, która drżała z wściekłości i wywijał nim tak, by przydać swym słowom jeszcze więcej mocy. - Tak... Powinienem był się tego spodziewać. Michał przecież nie wysłałby nikogo niższego rangą, żeby się ze mną zmierzył. A teraz mamy Hogana, który doszedł do siebie i w tej sytuacji jest już jasne, po co sprowadzono go do Ashton. A poza tym ten Henry Busche utrzymał się i Kościół Lokalny w Ashton trwa nadal, a nawet stoi wobec nas jak bastion. Na dodatek wojownicy wypuszczają z dłoni miecze, jak skończone ofermy! A wszystko to przez tego... Tala! To właśnie w stylu Tala. Jego siła nie spoczywa w jego własnym mieczu, ale w świętych Bożych. Gdzieś tam ktoś się modli! Po zgromadzonych przeszedł dreszcz. Rafar wciąż kroczył tam i z powrotem, rozmyślając, warcząc. - Tak, tak, Hogan i Busche zostali bardzo starannie dobrani na to miejsce. Strategia Tala będzie się musiała koncentrować wokół nich. Jeśli im się nie powiedzie, nie uda się też plan Tala. Zostało mało czasu. Skinął na jednego z demonów, który wyglądał jak pokryty śluzem. - Zastawiłeś pułapkę na Buscha? - zapytał. - Ależ tak, Ba-alu Rafarze - odpowiedział demon. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu i zachwytu nad własnym sprytem. - Dopilnuj, żeby była ona bardzo misterna. Pamiętaj, żaden bezpośredni atak nic tu nie da. - Zostaw to mnie, panie. - A co uczyniono, by zniszczyć Marshalla Hogana? Wystąpił Swar. - Usiłujemy zniszczyć mu rodzinę. Jak się zdaje, czerpie dużo siły ze swej żony. Gdyby odebrać mu to wsparcie... - Zrób to, jakimkolwiek chcesz sposobem. - Tak, mój książę. -1 nie zapominajmy o innych możliwościach. Hogan może być śmiertelnie niebezpieczny, podobnie Krueger, ale można nimi tak sterować, żeby się nawzajem neutralizowali... - Rafar wskazał na kilka demonów, które miały się zająć tą sprawą. - A co z córką Hogana? Wystąpił Zwodzenie. - Jest już w naszych rękach. Rozdział 12 Liście miały barwę świeżej, nasyconej zieleni, w jaką zwykle się przybierają w pierwszych miesiącach lata. Siedząc przy małym stoliczku na wyłożonym czerwoną cegłą placyku, Sandy i Shawn mogli patrzeć w górę i widzieć połyskujące liście podświetlone słońcem, mogli obserwować ptaki przemykające wśród gałęzi w drodze z miejsca, gdzie znajdują okruchy, do miejsca, gdzie zwykle czekają na nie resztki frytek. To był ulubiony zakątek Sandy na terenie uczelni, tak spokojny, że wydawał się zupełnie innym światem od tego w domu, pełnego swarów, pytań i dyskusji. Shawn z przyjemnością obserwował brązowe wróble. Popiskiwały i biły się o każdy okruch, jaki rzucił na ceglany chodnik. - Nie mogę się nadziwić, jak we wszechświecie wszystko do siebie pasuje - powiedział. - To drzewo wyrosło tutaj, żeby dać nam cień, z kolei my tu siedzimy, jemy i karmimy ptaki, które na nim żyją. To wszystko razem współdziała. Sandy zafascynowała ta myśl. Na pierwszy rzut oka zdawała się dziecinnie prosta, niemal sielankowa, jednak był w niej ten rodzaj spokoju, za którym tęskniła część jej istoty. - A co się dzieje, jeśli w tym wszechświecie nie wszystko do siebie pasuje? - We wszechświecie zawsze wszystko do siebie pasuje - uśmiechnął się Shawn. - Problem powstaje wtedy, gdy ludzie sobie tego nie uświadamiają. - Więc jak byś zinterpretował problemy, jakie mam z moimi starymi? - Wasze umysły nie są właściwie zestrojone. To jest jak fale radiowe: jeśli sygnał jest skrzekliwy, głosy syczą i bełkoczą, to nie wiń stacji nadawczej, tylko dostrój radio. Sandy, wszechświat jest doskonały. Jest jednością, harmonią. Jest w nim pokój, jedność, zdrowie, a my wszyscy jesteśmy jego częścią. Zrobiono nas z tej samej materii, dlaczego więc nie mielibyśmy pasować do całego układu? Jeśli jednak nie pasujemy, to widocznie wykonaliśmy w którymś momencie błędny ruch. Utraciliśmy kontakt z prawdziwą rzeczywistością. - Do licha, chyba tak - zamruczała. - Ale powiem ci, co mnie w rym wszystkim wkurza! Moi starzy i ja jesteśmy podobno chrześcijanami, miłującymi się wzajemnie, bliscy Boga, no i w ogóle. Tylko wciąż nie możemy wyjść poza spory, kto ma rację, a kto nie. Shawn zaśmiał się i pokiwał głową. - Tak, tak, znam to. Też tam kiedyś byłem. - No dobra, i co z rym zrobiłeś? - Mogłem z tym coś zrobić tylko w stosunku do siebie. Nie mogę zmieniać umysłów innych osób, mogę tylko zmienić swój. To trochę trudno wytłumaczyć, ale jeśli jesteś naprawdę w zgodzie z wszechświatem, to parę niezestrojonych z tym wszystkim kaprysów losu nie będzie ci spędzać snu z powiek. Nie jest to nic więcej, jak tylko złudzenie umysłu. Jeśli na serio przestaniesz słuchać kłamstw, które ci podszeptuje umysł, to wyraźnie zobaczysz, że Bóg jest dość wielki dla każdego i że jest wewnątrz każdego. Nikt nie może zamknąć go w jakimś słoiku i trzymać go tam tylko dla siebie, zgodnie ze swymi własnymi kaprysami i wyobrażeniami. - Po prostu przykro mi, że Go dotąd nie znalazłam, tak naprawdę. Shawn spojrzał na nią pocieszająco i dotknął jej dłoni. - Nie tak trudno Go znaleźć. Wszyscy jesteśmy Jego częścią. - To znaczy? - Hm... Tak jak powiedziałem, we wszechświecie wszystko do siebie pasuje. Jest uczynione z tej samej esencji, z tego samego ducha, z tej samej... hm, energii. Zgadza się? Sandy wzruszyła ramionami i skinęła głową. - No więc, jakakolwiek byłaby nasza indywidualna koncepcja Boga, wszyscy zgodzimy się co do tego, że coś w tym jest: czy jakaś siła, czy zasada, czy też energia, która to wszystko spaja. Jeżeli ta siła jest częścią wszechświata, musi być również częścią nas samych. Do Sandy to jakoś nie docierało. - To dla mnie coś nowego. Wiesz, jestem raczej wychowana na tej starej, judeo- chrześcijańskiej szkole myślenia. - A więc miałaś do czynienia tylko z lekcjami religii, tak? Myślała przez chwilę, a w końcu się zgodziła. - No tak. - Hm, widzisz, problem z religią, z jakąkolwiek religią, polega na tym, że daje ona zasadniczo zawężoną perspektywę, jedynie cząstkowy ogląd całej prawdy. - Teraz już brzmisz jak Langstrat. - Och, ta kobieta ma dobrego nosa, tak uważam. Kiedy się nad tym dłużej zastanowisz, to zaczyna naprawdę nabierać sensu. To tak, jak ta klasyczna historia o ślepcach, którzy spotkali słonia. - Tak, tak, też słyszałam, jak ją opowiadała. - No i rozumiesz teraz? Pogląd na słonia w przypadku każdego ze ślepców był ograniczony przez część ciała, jakiej każdy z nich dotykał. A ponieważ każdy dotykał innej części, nie mogli się zgodzić co do tego, jaki jest słoń. Doszło w końcu do walki. Zupełnie tak, jak w przypadku tych wszystkich bigotów na przestrzeni dziejów. A wystarczyło przecież zdać sobie sprawę, że słoń jest tylko jeden. I nie było w tym winy słonia, że nie mogli się z sobą dogadać. Nie byli po prostu ze sobą zestrojeni i nie byli zestrojeni z całym słoniem. - Więc wszyscy jesteśmy, jak ci ślepcy... Shawn skinął głową z przekonaniem: - Jesteśmy jak gromada chrząszczy pełzających po ziemi to tu, to tam, nigdy nie podnoszących wzroku. Gdyby mrówka umiała mówić, mogłabyś ją zapytać, czy wie, co to jest drzewo. A jeśli nigdy nie wychodziła z trawy i nie wspinała się na drzewo, to najprawdopodobniej kłóciłaby się z tobą, że drzewo w ogóle nie istnieje. Ale kto tu się myli? Kto jest naprawdę tym ślepcem? Jesteśmy właśnie tacy. Daliśmy się nabrać naszej własnej ograniczonej perspektywie. Ale czy ciebie w ogóle interesuje Platon? Zaśmiała się i potrząsnęła głową. - Przerabiałam to w zeszłym semestrze i nie wydaje mi się, żeby to do mnie dotarło. - Wiesz, on też fascynował się identyczną myślą! Doszedł do wniosku, że musi istnieć jakaś wyższa rzeczywistość, jakiś ideał, życie doskonałe, a my możemy zobaczyć tylko jego odbicie. Za pomocą naszych ograniczonych zmysłów postrzegamy rzeczywistość w sposób tak ograniczony, tak niedoskonały, tak cząstkowy, że nie widzimy, jaki wszechświat jest naprawdę: doskonały, działający bez zarzutu. Wszystko do siebie pasuje, wszystko ma tę samą esencję. Można nawet powiedzieć, że rzeczywistość taka, jaką znamy, jest tylko złudą, wybrykiem naszego ego, naszego umysłu, naszych samolubnych pragnień. - Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. - Och, ale kiedy już w to wejdziesz, zobaczysz, jakie to wspaniałe. Tu jest odpowiedź na wiele pytań i rozwiązanie wielu problemów. - Tak... Pod warunkiem, że w ogóle da się w to wejść. Shawn pochylił się do przodu. - Sandy, t y nie musisz w t o wchodzić. T o już jest w tobie. Pomyśl 0 tym przez chwilę. - Nie czuję, żeby we mnie coś było... - A dlaczego? Zgadnij! Uczyniła ruch, jakby przekręcała gałkę radia. - Nie jestem zestrojona? Shawn roześmiał się z zadowoleniem. - Właśnie! Właśnie! Wszechświat się nie zmienia, ale my możemy. Jeżeli nie pasujemy do niego, nie jesteśmy z nim zestrojeni, to jesteśmy ślepcami 1 żyjemy w złudzie. Mówię ci, jeśli masz pokręcone życie, to jest tylko kwestia tego, jak patrzysz na różne sprawy. - Daj spokój - powiedziała drwiąco. - Nie powiesz mi chyba, że to wszystko to tylko kwestia mojej głowy! - No, no - wyciągnął ręce w obronnym geście. - Nie odrzucaj tego tak z miejsca, póki nie spróbujesz. Popatrzył na słońce, na zielone drzewa, na zapobiegliwe ptaki. - Posłuchaj przez chwilę. - Czego mam posłuchać? - Powiewu. Ptaków. Popatrz, jak te liście dygoczą na wietrze. Milczeli chwilę. - A teraz przyznaj się - Shawn mówił cicho, niemal szeptem. - Czy nigdy nie odczuwałaś jakiegoś takiego... pokrewieństwa z tymi drzewami, z tymi ptakami, w ogóle z tym wszystkim? Czy nie brakowałoby ci czegoś, gdyby ich nie było? Czy nie rozmawiałaś nigdy z kwiatkiem w doniczce? Kiwnęła głową. Shawn miał się czego uchwycić. - Nie możesz temu przeczyć. To, czego teraz doświadczasz, jest tylko rzutem oka na prawdziwy wszechświat. Czujesz jedność wszystkiego. Wszystko do siebie pasuje, splata się, przenika. Na pewno nieraz to czułaś, co? Kiwnęła głową. - No i właśnie to ci próbuję pokazać. Prawda już jest w tobie. Ty jesteś jej częścią. Jesteś częścią Boga. Tylko nigdy dotąd o tym nie wiedziałaś. Nie pozwalałaś sobie na to, żeby wiedzieć. Sandy słyszała już głosy ptaków z całą wyrazistością. Wiatr wydawał się niemal melodią, kiedy tak zmieniał wysokość i natężenie przewiewając gałęzie drzew. Słońce było ciepłe, dobrotliwe. Nagle doznała niezwykle silnego wrażenia, że już tu kiedyś była, że już wcześniej znała te drzewa i te ptaki. Próbowały do niej dotrzeć, rozmawiać z nią. Zauważyła, że pierwszy raz od wielu miesięcy odczuwa wewnętrzny pokój przenikający wszystko. Nie była pewna, jak długo potrwa, niemniej czuła go i wiedziała, że go pragnie. - Zdaje mi się, że może trochę się dostrajam - powiedziała. Shawn uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń zachęcająco. Przez cały ten czas z tyłu Sandy stał Zwodzenie, wykonując bardzo delikatne, wyrafinowane ruchy szponami po jej włosach. Głaszcząc rudą głowę, szeptał prosto w jej umysł słodkie słówka pocieszenia. *** Tal i jego oddział ponownie zebrali się w małym kościółku. Tym razem nastroje były lepsze. Doznali już przedsmaku prawdziwej bitwy. Zeszłej nocy odnieśli przecież, co prawda niewielkie, ale zwycięstwo. Przede wszystkim jednak było ich teraz więcej. Początkowa liczba dwudziestu trzech urosła do czterdziestu siedmiu, bo przybywało coraz więcej wojowników, przywołanych przez modlitwy, które zanosiła... - Resztka! - powiedział Tal z nutką oczekiwania w głosie, spoglądając na sporządzoną pośpiesznie listę, którą mu właśnie dostarczono. Scion, rudowłosy, piegowaty wojownik z Wysp Brytyjskich, informował o postępie poszukiwań. - Są tam, kapitanie, normalnie cała masa, ale tych, o tutaj, doprowadzimy na pewno. Tal odczytywał nazwiska. - John i Patrycja Coleman... - To oni tam byli zeszłego wieczoru - tłumaczył Scion - i bronili kaznodziei, a teraz jeszcze bardziej są za nim. Klękają do modlitwy tak łatwo, jak się wypuszcza kapelusz z ręki. Ożywiliśmy ich. - Andy i June Forsythe... - Zabłąkane owieczki, tak bym ich określił. Przenieśli się ze Zjednoczonego Kościoła Chrześcijańskiego w poszukiwaniu właściwej drogi. Jutro ich tu przyprowadzimy. Mają syna, Rona. Szuka Pana. Poszedł trochę na ma- nowce, ale sam sobie dał w kość... - I jeszcze wielu innych, jak widzę - uśmiechnął się Tal. Wręczył listę Guilowi. - Wyznacz dla nich obstawę spośród nowo przybyłych. Zbierzcie razem tych ludzi. Niech się modlą. Guilo wziął listę i poszedł się naradzić z kilkoma nowymi wojownikami. - A co z krewnymi i przyjaciółmi w innych miejscach? - zapytał Tal Sciona. - Wielu jest odkupionych i gotowych do modlitwy. Mam wysłać emisariuszy, żeby położyli im to na sercu? Tal potrząsnął głową. - Nie mogę pozwolić sobie na to, żeby którykolwiek wojownik znikał teraz na dłużej. Ale zamiast tego niech posłańcy zaniosą wiadomość do stróżów miast, w których ci ludzie mieszkają. Niech stróże dopilnują tego, żeby ich skłonić do modlitwy za bliskich w Ashton. - Tak jest. Scion natychmiast zabrał się do pracy. Wyznaczył posłańców, którzy w jednej chwili rozproszyli się, każdy do swojego zadania. Guilo także rozesłał wojowników. Cieszył się, że coś zaczyna się dziać: - Lubię taki ruch, kapitanie. - Dobry początek - powiedział Tal. - A co z Rafarem? Czy sądzisz, że domyśla się twojej obecności tutaj? - Zbyt dobrze się znamy. - Wobec tego na pewno spodziewa się walki, i to wkrótce. - I dlatego właśnie nie będziemy walczyć, przynajmniej na razie. Do momentu, dopóki osłona modlitwy nie będzie dostateczna i póki się nie dowiemy, po co przybył tu Rafar. On nie jest księciem małych miasteczek, ale całych imperiów. Nigdy nie podjąłby się zadania, które godziłoby w jego dumę. To, co widzieliśmy do tej pory, to zaledwie cząstka zamierzeń wroga. Jak się miewa Hogan? - Podobno Ba-al wpadł w furię i mały Samozadowolenie został wygnany z powodu niewykonania zadania. Tal zaśmiał się. - Hogan ożył niby uśpione ziarnko. Nathan! Armoth! Pojawili się w jednej sekundzie. - Macie teraz więcej wojowników. Weźcie tylu, ilu potrzeba, żeby obstawić Marshalla Hogana. Wielka liczba może wystraszyć w przypadku, gdy nie pomogą miecze. Guilo był najwyraźniej podniecony. Spoglądał z utęsknieniem na swój schowany miecz. - Jeszcze nie, dzielny Guilo - ostrzegł Tal - jeszcze nie. *** Tuż po zakończonej rozmowie Marshalla z Harmelem telefon Bernice o mało nie zeskoczył ze ściany. Marshall nawet jej nie prosił. Po prostu kazał: - Bądź w biurze o dziewiętnastej. Mamy robotę. O 19.10 niemal w całym biurze Clariona było pusto i ciemno. Marshall i Bernice siedzieli w głębi redakcji, wygrzebując z archiwów stare numery Clariona. Ted Harmel był dość porządny: większość z nich ułożono porządnie w twardych oprawach. - No więc, kiedy Harmel zwiał z miasta? - zapytał Marshall, kartkując parę numerów z końca pliku. - Jakiś rok temu - odpowiedziała, dźwigając następne pliki w kierunku wielkiego stołu. - Gazeta działała dzięki nielicznej kadrze dziennikarskiej. Dopóki jej nie kupiłeś. Edie, Tom, ja i paru studentów, jakoś to pchaliśmy przez kilka miesięcy. Niektóre numery są w porządku, ale inne - na poziomie gazetki akademickiej. - Na przykład ten? Rzuciła okiem na stary numer z sierpnia ubiegłego roku. - Byłabym ci zobowiązana, gdybyś się temu zbytnio nie przyglądał. Marshall przerzucał kartki do tyłu. - Chciałem obejrzeć numery do momentu, kiedy Harmel wyjechał. - Dobra. Ted wyjechał jakoś pod koniec lipca. Tu masz czerwiec... maj... kwiecień. Ale czego ty właściwie szukasz? - Powodu, dla którego zwiał. - Słyszałeś oczywiście tę całą historię. - Brummel mówi, że napastował jakąś dziewczynkę. - No tak, Brummel mówi wiele różnych rzeczy. - No więc napastował, czy nie napastował? - Dziewczynka powiedziała, że tak. Zdaje się, że miała około dwunastu lat. Córka jednego z członków uczelnianej Rady Nadzorczej. - Którego? Uruchomiła swoją pamięć, aż w końcu udało się jej coś przypomnieć. - Jarred. Adam Jarred. Zdaje się, że on tam jeszcze jest. - Nie ma go na tej liście, którą dostałaś od Darra? - Nie ma. Ale może powinien być. Ted znał Jarreda całkiem nieźle. Chodzili razem na ryby. Znał też oczywiście jego córkę, stykał się z nią bardzo często. To im ułatwiło sprawę. - Więc dlaczego nie wszczęto przeciw niemu postępowania? - Sprawy nie posunęły się aż tak daleko, jak się zdaje. Wezwano go do sędziego okręgowego... - Bakera? - Tak, tego z listy. Sprawa znalazła się w gestii pana sędziego i chyba musieli zawrzeć tam jakiś układ. Dosłownie za parę dni Teda już tu nie było. Marshall walnął pięścią w stół. - Do licha, czemu ja wypuściłem tego faceta! Nic mi nie powiedziałaś, że pcham się prosto do lwiej jamy. - Nie wiedziałam o tym za wiele. Marshall nadal kartkował leżące przed nim pliki. Bernice przeglądała ubiegły miesiąc. - Więc mówisz, że to wszystko wybuchło w lipcu? - W drugiej połowie lipca. - Gazeta jakoś niewiele o tym mówi. - No oczywiście. Ted miałby drukować cokolwiek przeciwko sobie? I tak zresztą nie musiał. Jego reputacja rozsypała się na drobne kawałeczki. Nasz nakład obniżył się wręcz krytycznie. Przez kilka tygodni nie byliśmy w stanie spłacać żadnych rachunków. - Ooo! A cóż to takiego? Oboje utkwili wzrok w liście do wydawcy w wydaniu z początku lipca. Marshall przebiegał wzrokiem, czytając pod nosem: - „Muszę wyrazić moje oburzenie niesprawiedliwą opinią, jaką wystawiła Radzie Nadzorczej miejscowa prasa... Publikowane ostatnio w Ashton Clarion artykuły są niczym więcej, niż jaskrawym nadużyciem praw dziennikarza. Wyrażamy nadzieję, że nasz miejscowy wydawca zajmie od tej pory na tyle profesjonalne stanowisko, żeby sprawdzać fakty przed wydrukowaniem podobnych, niczym nie uzasadnionych insynuacji...” - No tak! - twarz Bernice rozjaśniła się nagle. - To jest przecież list od Eugene’a Baylora. A zaraz potem uderzyła się dłońmi po policzkach i wykrzyknęła: - Ach... Te artykuły! Zaczęła pośpiesznie przeglądać teczkę z czerwca. - Tak. Tu jest jeden. Nagłówek głosił: „STRACHAN DOMAGA SIĘ REWIZJI KSIĄG”. Marshall przeczytał wprowadzenie: „Pomimo nieustających sprzeciwów ze strony Rady Nadzorczej Whitmore College, rektor Strachan domagał się dziś rewizji ksiąg i inwestycji Whitmore College. Ponownie wyraził zaniepokojenie podnoszonymi zarzutami nieumiejętnego operowania funduszami uczelni”. - No ładnie - Bernice wzniosła wzrok do góry. - To może być jeszcze lepsze niż lwia jama! Marshall przeczytał kawałek dalej: - „Strachan utrzymuje, że istnieje „więcej niż wystarczająca liczba dowodów”, które uzasadniają potrzebę takiej rewizji, choćby nawet miała być kosztowna i pochopna, jak twierdzi Rada Nadzorcza „. - Widzisz - tłumaczyła Bernice - jakoś nigdy nie zwróciłam większej uwagi, kiedy to się działo. Ted to agresywny typ, już wcześniej zachodził ludziom za skórę. Wyglądało to po prostu, jak kolejna pospolita polityczna aferka. A ja jestem zwykłą dziennikarką w niewinnym dziale obyczajowym... Cóż mnie to mogło obchodzić? - A więc - powiedział Marshall - rektor wpadł w niezłe tarapaty z tą całą Radą. To wygląda jak prawdziwa ścieżka wojenna. - Ted i Eldon Strachan to starzy kumple. Ted był stronniczy i Radzie się to nie podobało. Tu masz następny, tydzień później. - „CZŁONEK RADY KRYTYKUJE STRA CHANA „- przeczytał Marshall. - „Członek Rady Nadzorczej Whitmore College, Eugene Baylor, naczelny skarbnik uczelni, oskarżył dziś rektora Eldona Strachana o „złośliwe wszczynanie ostrej walki politycznej”. Twierdzi on, że Strachan używa „pożałowania godnych i nieetycznych metod”, aby przedłużyć panowanie swej własnej dynastii w uczelnianej administracji. Ha! Nie wygląda to na niewinną małą sprzeczkę między przyjaciółmi”. - Och, o ile mi wiadomo, to nabrało naprawdę nieprzyjemnych kształtów. Ted prawdopodobnie wetknął swój nos nieco zbyt głęboko w cudze sprawy. Zdaje się, że w końcu dostał się w ogień krzyżowy. - Stąd ten wściekły list Baylora. - Dodaj do tego naciski polityczne, jestem tego pewna. Strachan i Ted spotykali się wielokrotnie. Ted odkrywał coraz to nowe rzeczy i prawdopodobnie znalazł ich aż za dużo. - Ale nie znasz szczegółów? W W odpowiedzi Bernice tylko rozłożyła ręce i potrząsnęła głową. - Mamy te artykuły, numer do Teda i listę - stwierdziła w końcu. - Tak... - Marshall myślał intensywnie - listę... Znajdujemy tam masę członków Rady. - A także szefa policji oraz sędziego okręgowego, który Teda uziemił. - A co ze Strachanem? - Wyrzucony. Przerzuciła jeszcze kilka starych egzemplarzy Clańona. Jakaś luźna kartka wysunęła się spomiędzy nich i spłynęła na podłogę. Marshall podniósł. Coś, co na niej było, przyciągnęło jego uwagę. Czytał pobieżnie, aż Bernice znalazła to, czego szukała: jakiś artykuł z końca czerwca. - Tak, tu jest ta notatka - powiedziała. -”STRACHAN ZWOLNIONY. Motywując swą decyzję czerpaniem osobistych korzyści i niekompetencją zawodową, Rada Nadzorcza Whitmore College w głosowaniu jawnym domagała się dziś rezygnacji rektora Eldona Strachana „. - Niezbyt długi artykuł - zauważył Marshall. - Ted zamieścił to, bo musiał, ale naturalnie nie opublikował żadnych szczegółów, które mogłyby wywołać jakieś nieciekawe reakcje. Nie miał wątpliwości co do słuszności stanowiska Strachana. Marshall nie przestawał kartkować poszczególnych numerów. - A to co znowu? „WHITMORE PRAWDOPODOBNIE ZALEGA Z PŁATNOŚCIAMI NA SUMĘ WIELU MILIONÓW - MÓWI STRACHAN”. Uważnie przeczytał całość. - Czekaj, czekaj, on tu mówi, że uczelnia jest prawdopodobnie w niezłych opałach, ale nie mówi, skąd o tym wie. - To wychodziło na jaw po trochu, po kawałku. W zasadzie nigdy nie udało się skompletować całości, a Strachan i Ted już zostali uciszeni. - Ale żeby całe miliony?! To są naprawdę niezłe pieniądze! - Widzisz te wszystkie powiązania? - Taa... Członkowie Rady, sędzia, szef policji, Young, rewident okręgowy i kto tam jeszcze. A wszyscy powiązani z Langstrat i jakoś dziwnie mało-rnówni w tej sprawie. -1 nie zapominaj o Tedzie Harmelu. - Tak, też jest dość małomówny, jeśli o to chodzi. Powiedziałbym, naprawdę małomówny. Facet jest śmiertelnie przerażony. Jak się okazuje, nie był lojalnym członkiem grupy, skoro sprzymierzył się ze Strachanem. - No więc wymazali go, że tak powiem, razem ze Strachanem. - Być może, ale jak dotąd - to tylko teoria, i w dodatku dość niewyraźna. - Ale jest to jakaś teoria i mój pobyt w areszcie pasuje do jej zarysu. - Pasuje chyba aż za dobrze - Marshall myślał na głos. - Musimy zdać sobie sprawę, co to wszystko oznacza. Oznacza to polityczną korupcję, nadużycie prawa procesowego, afery finansowe, kto wie, co jeszcze? Uważajmy, co robimy. - Co tam było na tej stronie, co spadła? - Co? - No na tej, którą podniosłeś. - Mhm. Zaplątała się tam. Była ze stycznia. Bernice sięgnęła na półkę po odpowiednią okładkę. - Nie chciałabym, żeby archiwa były w nieładzie, skoro już... Hej, a po coś ty to tak poskładał? Marshall lekko wzruszył ramionami, spojrzał na nią bardzo łagodnie i rozłożył stronę. - Artykuł o twojej siostrze - powiedział. Wzięła od niego kartkę i spojrzała na wydarzenie dnia. Tytuł brzmiał: „ŚMIERĆ KRUEGER UZNANA ZA SAMOBÓJSTWO”. Prędko odłożyła to na bok. - Sądziłem, że nie chcesz, żeby ci o tym przypominać - powiedział. - Już to widziałam - odparła sucho. - Mam w domu kopię. - Przeczytałem to właśnie w tej chwili. - Wiem. Wyciągnęła następną okładkę i rozłożyła ją na stole. - Marshall - powiedziała - właściwie powinieneś o tym wiedzieć. To się może znów powtórzyć. Nie uporałam się jeszcze z tą sprawą w moim umyśle. To było dla mnie bardzo ciężkie przejście. Marshall westchnął. - Ale nie zapominaj, że to ty zaczęłaś. Bernice miała zaciśnięte usta. Siedziała sztywno. Usiłowała być zimną maszyną. Wskazała na pierwszy artykuł z połowy stycznia: „BRUTALNA ŚMIERĆ NA TERENIE UCZELNI”. Przeczytał po cichu. Nie był przygotowany na tak przerażające szczegóły. - Ta historia tutaj nie jest do końca ścisła - zauważyła Bernice, starając się opanować drżenie głosu. - Pat nie znaleziono w jej własnym pokoju, w akademiku, była na końcu korytarza, w pokoju nie zajmowanym przez nikogo. Zdaje się, że niektóre dziewczyny używały go, kiedy chciały się trochę pouczyć, a na piętrze było za głośno. Nikt nie wiedział, gdzie się podziała, aż dopiero ktoś spostrzegł strużkę krwi, wyciekającą spod tych drzwi... - głos się jej załamał, znów zacisnęła usta. „Patrycja Elisabeth Krueger została znaleziona w jednym z pokojów w akademiku, naga i martwa, z poderżniętym gardłem. Nie było żadnego śladu walki. Cała uczelnia była w stanie szoku. Nie było żadnych świadków”. Bernice odwróciła stronę na inny tytuł: „NIE MA KLUCZA DO ŚMIERCI KRUEGER”. Marshall przeczytał szybko. Coraz bardziej czuł się tak, jakby wkraczał na jakiś bardzo wrażliwy obszar, gdzie nie miał żadnego prawa się pojawić. Artykuł mówił, że nie zgłosił się żaden świadek, nikt nic nie słyszał, ani nie widział, nie było żadnego klucza co do tego, kim mógłby być zabójca. - Ostatni już przeczytałeś - powiedziała Bernice. - W końcu zdecydowali, że to samobójstwo. Stwierdzili, że moja siostra sama się obnażyła i poderżnęła sobie gardło. Marshall nie mógł uwierzyć: - I to wszystko? - To wszystko. Powoli zamknął okładkę. Nigdy jeszcze nie widział Bernice w takim stanie. W tej obrotnej dziennikarce, która dała sobie radę w więziennej celi pełnej dziwek, zostało coś obnażone. To coś krwawiło i potrzebowało uleczenia. Położył dłonie na jej ramionach. - Tak mi przykro - powiedział. - Wiesz, właśnie dlatego tutaj przyjechałam. Otarła oczy palcami i sięgnęła po leżące nieopodal pudełko z chusteczkami, żeby wytrzeć nos. - Ja... Ja po prostu nie mogłam tego tak zostawić. Znałam Pat. Znałam ją lepiej niż wszyscy. Nie była osobą, która by coś takiego mogła zrobić. Była wesoła, dobrze przystosowana, podobało się jej na uczelni. Jej listy brzmiały jak najbardziej w porządku. - Może... Może odłóżmy to do jutra... Nie przyjęła jego propozycji. - Analizowałam plan budynku, pokój, gdzie umarła, listę nazwisk wszystkich dziewczyn, które tam mieszkają... Rozmawiałam z każdą z nich. Przeglądałam raporty policyjne, raport szeryfa, przejrzałam wszystkie rzeczy osobiste Pat. Próbowałam złapać jej współlokatorkę, ale wyjechała. Nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Spotkałam ją tylko raz w życiu, kiedy odwiedzałam Pat. - W końcu zdecydowałam zostać tu w pobliżu - ciągnęła. - Znaleźć jakąś pracę, czekać i zobaczyć, co z tego wyniknie. Miałam kiedyś już do czynienia z dziennikarstwem, a praca tutaj była stosunkowo łatwa. Otoczył ją ramieniem. - Dobrze, posłuchaj, pomogę ci, jak tylko będę mógł. Nie będziesz musiała sama tego wszystkiego dźwigać. Odprężyła się trochę, opierając się na jego ramieniu. - Nie chcę ci zawracać głowy. - Nie zawracasz mi głowy. Posłuchaj. Kiedy tylko będziesz gotowa, możemy to powtórnie przejrzeć, posprawdzać wszystko od nowa. Może znajdziemy gdzieś jakiś trop. Zacisnęła pięści i wyrzuciła z siebie: - Gdybym choć mogła być w tym wszystkim bardziej obiektywna! Zaśmiał się przyjaźnie i uścisnął ją. - Cóż, może mógłbym ci pomóc doprowadzić to do końca. Robisz dobrą robotę, Bernie. Tylko tak dalej. „Miła dziewczyna” - pomyślał. O ile pamiętał, dotknął ją po raz pierwszy. Wcześniej to się nigdy nie zdarzało. Rozdział 13 Zgromadzenie Kościoła Lokalnego w Ashton było w tę niedzielę z oczywistych powodów o wiele mniejsze, zdziesiątkowane, ale Hank nie mógł zaprzeczyć, że atmosfera jest spokojniejsza. Stojąc za starą kazalnicą i przygotowując się do rozpoczęcia nabożeństwa, widział uśmiechnięte twarze swoich zwolenników, rzucające się w oczy w niewielkiej grupie: tak, byli tam Colemanowie, na swym zwykłym miejscu. Babcia Duster - chwała Panu - w o wiele lepszym zdrowiu, Cooperowie, Harrisowie i Ben Sąuires, listonosz. Nie pojawił się Alf Brummel, ale był za to Gordon Mayer z żoną oraz Sam i Helen Turnerowie. Paru niezbyt aktywnych wstąpiło ze zwykłą, comiesięczną wizytą. Hank specjalnie spojrzał w ich kierunku i uśmiechnął się, by dać im poznać, że zostali zauważeni. Kiedy Mary zaczęła grać na fortepianie pieśń „Wszelka moc Imienia Jezus”, a Hank zaintonował pieśń, w tylnych drzwiach pojawiło się jeszcze jedno małżeństwo i zajęło miejsce z samego tyłu, tak jak zwykle nowo przybyli. Hank nie miał pojęcia, kim są. Scion pozostał tuż przy drzwiach wejściowych patrząc, jak June i Andy Forsythe zajmują miejsce. Potem spojrzał w kierunku podwyższenia i wykonał przyjazny gest powitania pod adresem Krioniego i Triskala. Uśmiechnęli się i odwzajemnili pozdrowienie. Razem z ludźmi wśliznęło się kilka demonów. Nie były w żadnym razie uszczęśliwione, widząc nowego niebieskiego przybysza, który nie dość, że kręcił się w pobliżu, to jeszcze wprowadzał nowych do kościoła. Ale Scion, oparty o drzwi, nie wyglądał zaczepnie. Hank nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego tego ranka czuje się tak radośnie. Może dlatego, że była tu Babcia Duster i Colemanowie i to nowe małżeństwo. I jeszcze jakiś nieznajomy, potężny młody facet. Wyglądał na skrzydłowego jakiejś drużyny futbolu amerykańskiego, albo kogoś w tym rodzaju. Hank przypominał sobie wciąż, co powiedziała Babcia: - Musimy się modlić, żeby Pan ich wszystkich pozbierał... Nadszedł czas na kazanie. Otworzył Biblię na rozdziale 55 księgi Iząjasza: - „Szukajcie Pana, gdy się pozwala znaleźć, wzywajcie Go, dopóki jest blisko! Niechaj bezbożny porzuci swoją drogę i człowiek nieprawy swoje knowania. Niech się nawróci do Pana, a ten się nad nim zmiłuje... Bo myśli moje nie są myślami waszymi, ani wasze drogi moimi drogami - mówi Pan. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje nad waszymi drogami i myśli moje - nad myślami waszymi. Zaiste, podobnie jak ulewa i śnieg spadają z nieba i tam nie powracają, dopóki nie nawodnią ziemi, nie użyźnią jej i nie zapewnią urodzaju, tak iż wydaje nasienie dla siewcy i chleb dla jedzącego, tak słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa. O tak, z weselem wyjdziecie i w pokoju was przyprowadzą. Góry i pagórki przed wami podniosą radosne okrzyki, a wszystkie drzewa polne klaskać będą w dłonie.” Hank uwielbiał ten fragment i wprost nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, kiedy zaczął mówić na jego temat. Byli tacy, którzy patrzyli na niego i słuchali z obowiązku. Ale inni wręcz wychylili się do przodu, nie mogąc doczekać każdego następnego słowa. To nowe małżeństwo, które usiadło z tyłu, bez przerwy kiwało głowami, z bardzo zdeterminowanym wyrazem twarzy. Potężny blondyn uśmiechał się, kiwał głową, raz nawet krzyknął „Amen!”. Serce i umysł Hanka były pełne słów, które z niego wypływały. To musiało być pomazanie od Pana. Od czasu do czasu zaglądał na kazalnicę, w notatki, ale większość czasu spędził gdzieś na podwyższeniu, skąd wygłaszał Słowo Boże, czując się zawieszony między niebem a ziemią. Parę niewielkich demonków czających się w zakamarkach kuliło się tylko i parskało. Kilku spośród nich udało się nawet zatkać uszy osobom, nad którymi miały kontrolę. Jednak próba, na którą były tego ranka wystawione, okazała się szczególnie dotkliwa i bolesna. Dla nich Słowo głoszone przez Hanka miało moc równie raniącą jak piła elektryczna. Signa i jego wojownicy na szczycie kościoła nie uginali się, ani nie wycofywali. Tuż obok pojawił się Lucjusz ze stadem demonów dość pokaźnych rozmiarów. Akurat zaczynało się nabożeństwo, Signa jednak nie ustąpił ani na krok. - Dobrze wiesz, że lepiej ze mną nie zaczynać! - zagroził Lucjusz. Signa był aż nieprzyzwoicie uprzejmy: - Bardzo mi przykro, ale nie możemy już wpuścić tam dzisiaj więcej demonów. Lucjusz miał widocznie dla swych podwładnych jakieś ważniejsze zadania niż usiłowanie przedarcia się za wszelką cenę przez ścianę upartych aniołów. Wydobył więc z siebie kilka doborowych obelg, a potem cała gromada wyleciała z rykiem w powietrze, planując jakąś następną niegodziwość. Po zakończeniu nabożeństwa niektórzy utworzyli kolejkę do drzwi. Pozostali natomiast podeszli do Hanka. - Pastorze, nazywam się Andy Forsythe, a to jest moja żona, June. - Witam, witam - powiedział Hank. Czuł, że na jego twarzy rozgościł się szeroki uśmiech. - To było wspaniałe - powiedział Andy, potrząsając głową w zdumieniu i wciąż nie przestając potrząsać ręką Hanka. - To było... Ach, to naprawdę było wspaniałe! Rozmawiali przez chwilę, zapoznając się ze sobą. Andy prowadził skład drewna na obrzeżach miasta, June była sekretarką w biurze prawnym. Mieli syna, Rona. Wpadł w tarapaty przez narkotyki i potrzebował Pana. - Cóż - powiedział Andy - zaufaliśmy Chrystusowi bardzo dawno temu. Chodziliśmy do Zjednoczonego Kościoła Chrześcijańskiego w Ash- ton... - niespodziewanie zawiesił głos. - Głodowaliśmy duchowo - June nie miała podobnych zahamowań. - Wprost nie mogliśmy się doczekać, kiedy wydostaniemy się stamtąd. - Tak, to prawda - Andy wszedł jej w słowo. - Słyszeliśmy o tym kościele. Hm, w zasadzie to słyszeliśmy o tobie. Słyszeliśmy, że masz trochę kłopotów przez twoją obsesję na punkcie Słowa Bożego. Pomyśleliśmy sobie: sprawdzimy, co to za facet. No i teraz się cieszę, że sprawdziliśmy. - Pastorze - mówił dalej - musisz wiedzieć, że tam na zewnątrz jest cała masa osób, takich jak my. Mamy paru przyjaciół, którzy kochają Pana, ale nie mają się gdzie podziać. Te ostatnie lata byty jakieś takie dziwne. Wszystkie tutejsze kościoły, jeden po drugim, jakoś poumierały. No tak, dobrze, czyli - niby istnieją dalej, mają członków i forsę, ale... Wiesz, o co mi chodzi. Hank wcale nie był pewien: - O co ci chodzi? Andy pokręcił głową. - Zdaje mi się, że Szatan zabawia się tym miastem. Ashton nigdy przedtem takie nie było. Dzieje się tyle dziwacznych rzeczy. Wiesz, możliwe, że w to nie uwierzysz, ale mamy takich znajomych, którzy zrezygnowali już z trzech... Nie, z czterech miejscowych kościołów. June wymieniła tylko spojrzenie z Andym i zaczęła wyliczać: - Greg i Eva Smith, Bartonowie, Jenningsowie, Clint Neal... - Właśnie, tak, tak - powiedział Andy. - Tak jak mówiłem, jest cała masa potrzebujących osób, owiec bez pasterza. Kościoły tutaj zawiodły na całej linii. Wcale nie głoszą Ewangelii. Właśnie wtedy podeszła Mary, cała rozpromieniona. Hank przedstawił ją uszczęśliwiony. A ona powiedziała: - Hank, chciałabym, żebyś poznał... - odwróciła się w stronę pustego pomieszczenia. Ktokolwiek to miał być, nie zostało po nim śladu. - Cóż to... nie ma go! - A kto to był? - zapytał Hank. - Nie pamiętasz? Ten taki wielki facet, który siedział z tyłu... - Taki wielki blondyn? - Tak. Miałam okazję z nim porozmawiać. Powiedział mi, żeby ci powiedzieć, że - zniżyła głos, żeby brzmiał podobnie - „Pan jest z tobą, módl się cały czas i cały czas słuchaj.” - No to miło. Powiedział ci, jak się nazywa? - Hm... nie... Nie wydaje mi się, że powiedział. - Kto to był? - zapytał Andy. - Och - powiedział Hank - wiesz, ten wielki facet z tyłu. Siedział tuż przy was. Andy spojrzał na June. Wytrzeszczyła oczy. Andy nagle zaczął się uśmiechać i śmiać, klaskać w dłonie, w końcu nawet tańczyć. - Chwała Panu! - wykrzyknął. Hank już od dłuższego czasu nie widział u nikogo takiego entuzjazmu. - Chwała Panu, nikogo tam nie było! Pasto- rze, myśmy tam nie widzieli żywej duszy! Usta Mary otworzyły się szeroko, zakryła je dłonią. *** Cóż to był za showman z Olivera Younga! Potrafił doprowadzać audytorium to do śmiechu, to do łez i to tak precyzyjnie, że przypominali tłum marionetek. Stawał za kazalnicą z niewiarygodną wprost godnością i dumą, dobierał słowa tak trafnie, iż wydawało się, że cokolwiek mówił, musiało być prawdą. Wszystko wskazywało na to, że tak uważa liczne zgromadzenie, które wypełniło kościół do granic możliwości. Było tam wielu rasowych profesjonalistów: lekarzy, nauczycieli, prawników, filozofów - samozwań-ców, poetów. Było bardzo wielu pracowników college’u lub osób w jakiś sposób z nim związanych. Skrupulatnie notowali to, co głosił Young, jak gdyby to był jakiś wykład. Marshall miał już okazję słyszeć tę starą śpiewkę, powtarzał więc sobie pewne pytania, którymi miał zamiar zasypać Younga po skończonym nabożeństwie. Nie mógł się tego wprost doczekać. A Young tymczasem mówił i mówił. - Czyż Bóg nie powiedział: „Uczyńmy człowieka na nasz obraz i na nasze podobieństwo”? To, co pozostawało ukryte w ciemnościach tradycji i niewiedzy, odnajdujemy teraz odkryte w nas samych. Odkrywamy, a ściślej: powtórnie odkrywamy owo poznanie, jakie zawsze jako rodzaj ludzki posiadaliśmy, a mianowicie: naszą esencją jest wrodzona boskość, posiadamy w sobie zdolność do dobra, potencjał ku temu, by się stać faktycznie bogami, uczynionymi na dokładne podobieństwo Boga Ojca, który jest ostatecznym źródłem wszystkiego. Oznacza to... Marshall tymczasem rzucał szybkie, ukradkowe spojrzenia naokoło. Obok siedziała Kate, a dalej Sandy, robiąc notatki w szalonym tempie, zaraz przy niej zaś - Shawn Ormsby. Sandy i Shawn bardzo sobie przypadli do gustu. Chłopak miał niewątpliwie pozytywny wpływ na jej życie. Na przykład dzisiaj zawarł z Sandy umowę: pójdzie z nią do kościoła, jeżeli ona pójdzie tam z rodzicami. No i podziałało. Marshall musiał przyznać, choć nie przyszło mu to łatwo, że Shawn potrafił się z Sandy porozumiewać w sposób, o jakim on sam mógłby tylko marzyć. Było już kilka takich sytuacji, w których Shawn wystąpił w roli pośrednika, czy też tłumacza pomiędzy Sandy a Marshallem i otworzył takie drogi porozumienia, których istnienia oboje nawet nie podejrzewali. W końcu w domu zaczęło się robić spokojnie. Shawn zdawał się być delikatnym typem, z wyraźnymi zdolnościami rozjemczymi. „I co ja mam teraz zrobić?” - zastanawiał się Marshall. - „Pierwszy raz od nie wiadomo jak długiego czasu moja rodzina w całości siedzi w kościele. I to jest cud, prawdziwy cud. Ale trzeba przyznać, że wybraliśmy sobie kościół, jakich mało, a jeśli chodzi o tego kaznodzieję...” Tak miło i przyjemnie byłoby dać sobie spokój, jednak on byt dziennikarzem, a ten Young miał coś do ukrycia. Cholera. I kto tu mówi o czerpaniu osobistych korzyści! Więc gdy pastor Oliver Young, tam na podwyższeniu, usiłował przekazać swoje rozumienie „nieograniczonego potencjału boskości wewnątrz pozornie ograniczonego człowieka,” Marshall miał bardzo pilne sprawy do natychmiastowego przemyślenia. Nabożeństwo skończyło się punktualnie w południe. Kurant na wieży włączył się automatycznie i zaczął wydzwaniać melodię o bardzo tradycyjnym, bardzo chrześcijańskim brzmieniu, co stanowiło odpowiedni akompaniament do wszelakich uścisków dłoni, rozmów i wychodzenia na zewnątrz. Marshall i jego rodzina znaleźli się w samym środku prądu, który zaczai ich unosić w stronę przedsionka. Oliver Young stał przy drzwiach wejściowych, na swym zwykłym miejscu, pozdrawiając wszystkich parafian, ściskając dłonie, gaworząc do niemowląt i zachowując się jak na pastora przystało. Wkrótce przyszła kolej na Marshalla, Kate, Sandy i Shawna. - No, Marshall, miło cię widzieć - oznajmił z przesadną wylewnością, potrząsając jego dłonią. - Czy miałeś już okazję poznać Sandy? - zapytał Marshall i formalnie przedstawił córkę pastorowi. - Sandy, niezmiernie się cieszę - głos Younga brzmiał bardzo ciepło. Sandy sprawiała wrażenie autentycznie zadowolonej. -1 Shawn! - wykrzyknął Young. - Shawn Ormsby! Uścisnęli sobie dłonie. - Popatrz, to wy się znacie! - zdziwił się Marshall. - No, znałem Shawna kiedy był jeszcze o takim wyrostkiem. Shawn, mógłbyś się pokazać od czasu do czasu, co? - W porządku - odparł Shawn, uśmiechając się nieśmiało. Poszli naprzód, sam tylko Marshall został z tyłu. Podszedł do Younga z drugiej strony, chcąc z nim zamienić jeszcze parę słów. Poczekał, aż pastor zakończył ceremoniał pożegnań wobec jednej grupki osób i natychmiast wykorzystał krótką przerwę: - Wiesz, pomyślałem, że chyba ucieszyłbyś się, gdybym ci powiedział, że między mną a Sandy jest już coraz lepiej. Young uśmiechnął się, uścisnął w międzyczasie kilka dłoni i rzucił w stronę Marshalla: - To cudownie! Naprawdę cudownie, Marshall. Znów podał komuś rękę: „Miło cię dziś widzieć.” W kolejnej przerwie między pełnymi emocji pozdrowieniami Marshall wtrącił: - Tak... Bardzo się jej podobało twoje kazanie. Powiedziała, że skłania ją do myślenia. - Cóż, dziękuję, że to powiedziałeś. Tak, panie Beaumont? Jak się miewamy? - Wiesz co, to nawet brzmiało mniej więcej tak samo, jak to, co Sandy słyszy w szkole na wykładach Juleen Langstrat. Young nic nie odpowiedział, za to całą uwagę skoncentrował na pewnym młodym małżeństwie z dzidziusiem: _- Coś takiego, ależ ona rośnie! - Będziesz musiał kiedyś poznać profesor Langstrat - kontynuował Marshall. - Między tym, czego ona naucza, a tym, co ty głosisz, jest pewna interesująca paralela. Nie było żadnego odzewu u Younga. - W zasadzie z tego, co wiem, Langstrat dość głęboko siedzi w okultyz-mie i mistycyzmie wschodnim... - Hm - Young odezwał się w końcu - a skądże ja mógłbym o tym wiedzieć? - I jesteś pewien, że nie znasz profesor Langstrat? - Nie, już ci mówiłem. - A nie spotykałeś się z nią regularnie na prywatnych seansach, a oprócz ciebie również Alf Brummel, Ted Harrńel, Delores Pinckston, Eugene Baylor, a nawet sam sędzia Baker? Young lekko poczerwieniał. Przez chwilę nic nie mówił, a potem skrzywił się na rzekomo nieprzyjemne wspomnienie. - Och, no doprawdy! - zaśmiał się. - Co się dzieje z moją pamięcią? Wyobraź sobie, że przez cały czas myślałem o kimś innym! - A więc ją znasz? - Cóż, tak, oczywiście. Wielu z nas ją zna. Young odwrócił się, żeby pożegnać następną grupę. Grupa wyszła w końcu, a Marshall nadal tam stał. - A te prywatne seanse? - nie przestawał naciskać. - Czy naprawdę ma klientów wśród przywódców tutejszej społeczności, władz, członków Rady przy college’u? Young spojrzał Marshallowi prosto w oczy mrożącym krew w żyłach wzrokiem. - Marshall, a z jakiego właściwie powodu ty się tym interesujesz? - Wykonuję mój zawód, to wszystko. Cokolwiek to jest, mieszkańcy Ashton powinni o tym wiedzieć. Zwłaszcza że są w to zaangażowane różne wpływowe osobistości, które rządzą w naszym mieście. - Cóż, jeśli cię to naprawdę interesuje, to nie ja jestem właściwą osobą, z którą należałoby rozmawiać. Powinieneś pójść i zapytać samą profesor Langstrat. - Ależ mam taki zamiar. Chciałem ci tylko dać możliwość udzielenia mi kilku szczerych odpowiedzi. Nie skorzystałeś jednak z tego. - Marshall - głos Younga brzmiał niemal oschle - jeżeli wydaje ci się, że unikam odpowiedzi, to dlatego, że to, czym się interesujesz, jest chronione przez etykę duchownego. To są zastrzeżone informacje. Miałem po prostu nadzieję, że sam się zorientujesz i że nie będzie potrzeby zwracać ci uwagi. - Marshall, czekamy na ciebie! - zawołała Kate z chodnika. Zrezygnował z rozmowy, i dobrze. Mogła jeszcze tylko zaognić sytuację, a i tak do niczego nie prowadziła. Young był bardzo chłodny, twardy i niezwykle sprytny. *** Kilka stanów dalej, w samym środku głębokiej, odciętej do świata stromej doliny, otoczonej wysokimi szczytami, wyścielonej grubym zielonym poszyciem i kamieniami obrośniętymi kępkami mchu, zagnieździł się, niczym samotna placówka, niewielki, lecz ciekawie skonstruowany kompleks budynków. Wiodła do niego tylko jedna, pełna zakrętów, wysypana żużlem, droga. Kompleks budynków był niegdyś ponurym rozsypującym się ranczem. Rozbudowano je jednak i powstały domy z kamienia i cegły. Mieściły mały akademik, budynek biurowy, stołówkę, budynek administracyjny, klinikę i kilka prywatnych mieszkań. Nie było jednak nigdzie żadnych znaków ani szyldów, niczego, co mogłoby wyjaśnić, gdzie się znajdujemy. Ciągnąc za sobą po niebie smolistą smugę, złowrogi czarny obiekt przeleciał nad wierzchołkami gór. Zaczął obniżać się nad doliną, przebijając się przez pływające w powietrzu cieniutkie warstewki mgły. Spowity w ciężką duchową ciemność i milczący jak czarna chmura, leciał Ba-al Rafar, Książę Babilonu. Poruszał się blisko linii gór, manewrując tak, by przemykać między martwymi pniakami i spiczastymi turniami. Za nim, jak cień, posuwał się baldachim ciemności, jakby w krajobrazie pojawił się mały krążek nocy. Z nozdrzy umykała cienka smużka czerwonożółtych oparów i ciągnęła się za nim w powietrzu niby długa, powoli rozwijająca się wstęga. Ranczo w dole wyglądało jak wielki ul pełen najobrzydliwszych czarnych owadów. Kilka szeregów bezwzględnych wojowników unosiło się niemal nieruchomo w powietrzu, tworząc nad osiedlem rodzaj ochronnej kopuły. Miecze były obnażone, a żółte oczy penetrowały dolinę. W dole, pod tą skorupą, niczym bulgocząca, ruchliwa masa, demony najrozmaitszych kształtów, rozmiarów i siły poruszały się we wszystkie strony. Gdy Rafar zniżył lot, zauważył nadzwyczajną koncentrację czarnych duchów wokół potężnego, wielopiętrowego, kamiennego budynku, który stał na samym skraju kompleksu. „Tam jest Mocarz” - pomyślał. Skręcił nieznacznie, biorąc kurs na to miejsce. Zobaczyły go straże stojące na zewnątrz i wydały z siebie ostry przypominający syrenę ryk. Ochrona natychmiast rozdzieliła się po obu stronach linii lotu Rafara, tworząc tunel w swoich szeregach. Zanurkował weń zręcznie, otrzymując hołd od demonów wznoszących swe miecze. Ich oczy płonęły niczym tysiące par gwiazd na czarnym aksamicie. Nie zaszczycił ich uwagą, minąwszy szybko. Tunel zamknął się za nim, niby żywa brama. Spłynął powoli w dół poprzez dach budynku, przez strych, belki, ściany, poprzez sypialnię na górze, poprzez masywną, wzmacnianą balami podłogę, aż do przestronnego salonu. Zło w tym pomieszczeniu było intensywne i przytłaczające, ciemność przypominała czarną ciecz, która wirowała od najmniejszego ruchu kończyny. Pokój był zatłoczony. - Ba-al Rafar, Książę Babilonu! - oznajmił jakiś demon. Przerażające duchy, które stały pod wszystkimi ścianami, pokłoniły się z szacunkiem. Rafar złożył skrzydła w taki sposób, że przypominały szatę władcy, stanął, otoczony nimbem królewskości i mocy. Blask jego klejnotów robił ogromne wrażenie. Wielkimi, żółtymi oczami z uwagą analizował poustawiane według hierarchii demony, które otaczały go z każdej strony. Potworne zgromadzenie. Byli to władcy, sami książęta nad swoimi narodami, ludami, plemionami. Niektórzy byli z Afryki, niektórzy ze Wschodu, kilku z Europy. Byli niepokonani. Zwrócił uwagę na ich potężne rozmiary i obrzydliwy wygląd. Wszyscy mogli się z nim równać pod względem wielkości i zaciekłości w walce. Nie sądził, że kiedykolwiek odważyłby się któregokolwiek zaczepić. Otrzymać od nich pokłon - to był dopiero honor, prawdziwa pochwała. - Cześć ci, Rafarze! - dobiegł go jakiś bulgoczący głos z końca pomieszczenia. Mocarz. Nie wolno było wypowiadać jego imienia. To jeden z tych nielicznych, wysoko postawionych, którzy obcowali z samym Lucyferem. Występny światowy tyran, odpowiedzialny za całe stulecia krzyżowania planów Boga Żywego i zaprowadzania na ziemi królestwa Lucyfera. Rafar i jemu podobni panowali nad narodami. Tacy jak Mocarz panowali nad nimi. Mocarz powstał. Potężna sylwetka wypełniła tę część pomieszczenia. Zło, które z niego emanowało, było można wyczuć w każdym miejscu. Zdawało się niemal, że jest przedłużeniem jego ciała. Był groteskowy, ciężki. Czarna skóra zwisała z kończyn niczym worki czy zasłony. Twarz była makabrycznym krajobrazem kościstych wypukłości i głębokich, pomiętych zmarszczek. Klejnoty na szyi, piersi, ramionach migotały jaskrawym światłem. Wielkie czarne skrzydła owijały sylwetkę, jak płaszcz monarszy i ciągnęły się za nim po podłodze. Rafar oddał pokłon wasala, odczuwając obecność Mocarza każdym calem swojej istoty: - Cześć ci, mój panie. Mocarz nie zwykł trwonić słów: - Czy znów nam przeszkodzono? - Właśnie niweluje się błędy Księcia Lucjusza. Wzniecony ostatnio opór już się kruszy, mój panie. Miasto będzie wkrótce gotowe. - Siła Zastępu Niebieskiego? - Ograniczona. Mocarzowi nie podobała się ta odpowiedź, Rafar wyczuł to wyraźnie. - Otrzymaliśmy doniesienia - Mocarz mówił powoli - o o pewnym silnym Kapitanie Zastępu, którego posłano do Ashton. Znasz go, jak sądzę. - Mam podstawy uważać, że posłano Tala, ale tego się spodziewałem. Wielkie, tkwiące w aksamicie oczy zapłonęły wściekłością. - Czyż to nie jest ów Tal, który pokonał ciebie, gdy upadał Babilon? Rafar wiedział, że musi odpowiedzieć, i to nie zwlekając. - To jest ów Tal. - A więc opóźnienie kosztowało nas przewagę. Wystawione teraz siły są równe twoim. - Panie, zobaczysz, co twój sługa potrafi uczynić. - Śmiałe słowa, Rafarze. Ale twoja siła leży w pośpiechu, podczas gdy siły naszych nieprzyjaciół rosną wraz z upływem czasu. - Wszystko będzie gotowe. - Mąż Boży i ten dziennikarz? - Czyżby zajmowali oni uwagę mojego pana? - Twój pan życzyłby sobie, żeby zajmowali oni nieco więcej twojej uwagi! - Są bezsilni, mój panie. Wkrótce zostaną usunięci. - Tylko w przypadku, jeśli wcześniej zostanie usunięty Tal - odparł Mocarz z szyderstwem w głosie. - Wolałbym raczej najpierw to zobaczyć, zanim będziesz mi zawracał głowę przechwałkami na ten temat. Zaś do tego czasu musimy pozostawać w tym miejscu. Rafarze, nie będę czekał długo! - Ani też nie będziesz musiał. Mocarz uśmiechnął się pogardliwie. - Dostałeś rozkazy. Precz! Rafar skłonił się nisko. Rozłożywszy skrzydła, dostojnie wzniósł się w górę, przeleciał przez cały budynek i znalazł się na zewnątrz. Tam dał upust gniewowi: poszybował w górę, roztrącając po drodze demony. Gwałtownie nabrał szybkości. Skrzydła świsnęły w przerażającym błysku, a zewnętrzne straże ledwo zdążyły utworzyć tunel. Przedarł się przez niego, ciągnąc za sobą gorący strumień siarkowego oddechu. Zamknęli za nim tunel, to patrząc po sobie, zdziwieni, to obserwując, jak oddala się w pędzie. Pruł jak rakieta w kierunku szczytów łańcucha górskiego. Wydostał się poza postrzępione wierzchołki i ruszył w kierunku miasteczka Ashton. Rozwścieczony, nie zwracał w ogóle uwagi na to, czy ktoś go zauważy, nie dbał ani o to, że się ujawnia, ani o godny wygląd. Niech go cały świat widzi i niech drży! To on, Rafar, Książę Babilonu! Niech cały świat odda mu pokłon, albo zostanie zdziesiątkowany końcówką jego miecza! Tal! To imię było jak gorycz na koniuszku języka. Panowie obcujący z Lucyferem nigdy mu nie zapomnieli tamtej klęski, poniesionej przecież tak dawno temu. Nigdy - chyba, że nadejdzie dzień, kiedy Rafar odzyska swą cześć. A odzyska! Widział już, jak jego miecz patroszy Tala i tnie go na drobne kawałeczki, rozsypujące się po całych niebiosach. Już odczuwał drżenie w ramionach, już słyszał ten przejmujący dreszczem dźwięk. To tylko kwestia czasu. Pośród strzępiastych skałek, na jednym ze szczytów, pojawił się jakiś srebrnowłosy człowiek. Wyszedł dopiero co z ukrycia i obserwował, jak Rafar szybko wsiąka w odległą przestrzeń, ciągnąc za sobą przez niebo długą czarną smugę. W końcu zniknął za horyzontem. Człowiek ów rzucił jeszcze raz okiem na rojący się od demonów kompleks budynków w dolinie, spojrzał powtórnie w kierunku horyzontu, a potem zniknął gdzieś w dole, po drugiej stronie grani, pośród błysku światła i trzepotu skrzydeł. Rozdział 14 „Hm” - myślał Marshall - „wcześniej czy później i tak będę musiał się za to zabrać.” W spokojne czwartkowe popołudnie zamknął się sam w biurze i zadzwonił w parę miejsc, usiłując zlokalizować profesor Juleen Lang-strat. Skontaktował się z uczelnią i zdobył numer Wydziału Psychologicznego. Musiał przebrnąć przez dwie sekretarki w dwu różnych biurach, nim się w końcu dowiedział, że Langstrat dzisiaj nie ma, a jej domowy numer jest zastrzeżony. Wówczas przyszedł mu na myśl ów bardzo chętny do współpracy Albert Darr. Zadzwonił do jego biura. Powiedziano mu, że profesor Darr miał akurat zajęcia, ale mógłby później zadzwonić do Marshalla, jeśli ten zechciałby zostawić wiadomość. Dwie godziny później Albert Darr rzeczywiście zadzwonił. W dodatku znał zastrzeżony numer telefonu do mieszkania Juleen Langstrat. Marshall zatelefonował tam, ale było zajęte. *** Mała lampka stojąca na kominku rzucała słabe światło na pokój stołowy w mieszkaniu Juleen Langstrat. Było cicho, ciepło i przytulnie. Opuszczono rolety, żeby odciąć się od wpływu czegokolwiek, co mogłoby zaprzątać uwagę. Słuchawkę telefonu odłożono. Juleen Langstrat siedziała w swoim fotelu i przemawiała cichym głosem do usadowionej naprzeciwko pacjentki. - Słyszysz wyłącznie dźwięk mojego głosu - powiedziała, a następnie powtórzyła to zdanie parę razy, spokojnie i wyraźnie. - Słyszysz wyłącznie dźwięk mojego głosu... Trwało to kilka minut. W końcu pacjentka znalazła się w głębokim transie hipnotycznym. - Schodzisz... Schodzisz w głąb siebie... Langstrat z uwagą obserwowała jej twarz. Następnie wyciągnęła przed siebie ramiona. Wyprostowawszy dłonie i rozłożywszy palce, zaczęła przesuwać ręce w górę i w dół, ledwie kilka centymetrów od ciała pacjentki, jak gdyby usiłowała coś wymacać. - Wyzwól swą prawdziwą jaźń... Puść ją... Jest nieograniczona... W jedności z wszystkim, co żyje... Tak! Czuję ją! Czy odbierasz moją energię, która do ciebie powraca? - Tak... - wymamrotała pacjentka. - Jesteś już wolna od ciała... Twe ciało to iluzja... Czujesz, jak więzy ciała rozpływają się... Langstrat pochyliła się w jej kierunku, wciąż poruszając rękoma. - Jesteś już wolna... - Tak... Jestem wolna... - Czuję, jak narasta w tobie siła życiowa. - Tak, czuję to. - Wystarczy. Zatrzymaj się - Langstrat była bardzo skupiona. Uważnie obserwowała najmniejszy ruch. - Wracaj... Wracaj... Tak, czuję, że się wycofujesz. Za chwilę odczujesz, jak od ciebie odpływam. Nie wystrasz się, wciąż przy tobie jestem. Przez następne kilka minut powoli wyprowadzała ją z transu, krok po kroku, sugestia po sugestii. W końcu powiedziała: - W porządku. Policzę do trzech i obudzisz się. Raz, dwa, trzy. Sandy Hogan otworzyła oczy, spojrzała wokół nieprzytomnie i wzięła głęboki oddech, powoli dochodząc do siebie. - Och! - było chwilowo jej jedyną reakcją. Cała trójka roześmiała się. - No i co powiesz? - zapytał Shawn, który siedział obok Langstrat. - Och! - nie była w stanie wydobyć z siebie nic więcej. Był to dla niej prawdziwie pierwszy raz. Shawn wpadł na ten pomysł i choć początkowo się wahała, była bardzo zadowolona, że doszło do tego eksperymentu. Odsłonięte rolety. Sandy i Shawn przygotowywali się do wyjścia. Mieli jeszcze przed sobą popołudniowe zajęcia. - Cóż, dziękuję, że przyszłaś - powiedziała profesor. - To j a dziękuję - szepnęła Sandy. -1 dziękuję ci, że ją przyprowadziłeś - powiedziała Langstrat do Shaw-na. A potem zwróciła się do obojga: - Teraz posłuchajcie: nie radziłabym, żebyście o tym komukolwiek opowiadali. To bardzo osobiste, intymne doznanie i jako takie powinniśmy je szanować. - Tak, tak, słusznie - powiedziała Sandy. Shawn odwiózł ją na uczelnię. *** Znów nadszedł piątek. Hank siedział w domu, w swoim małym biurze, z niepokojem spoglądając na zegarek. Na Mary można było zwykle polegać. Obiecała, że wróci, nim Carmen zgłosi się na umówione spotkanie duszpasterskie. Nie był pewien, czy na zewnątrz są jacyś szpicle obserwujący dom, nigdy nie wiadomo. Brakuje mu jeszcze plotek, że Carmen wpada, by się z nim widywać pod nieobecność Mary. Wyczulona strona wyobraźni Hanka snuła wizje najrozmaitszych spisków, jakie mogli knuć jego przeciwnicy. Mogliby nasłać na niego obcą ponętną kobietę, aby go skompromitować i zniszczyć. Hm, w każdym razie jedno wiedział: Jeśli Carmen nie przejmie się szczerze jego radami i nie zacznie stosować to - jeśli o niego chodzi - nie chce się więcej w to angażować. Dzwonek do drzwi. Zerknął przez okno. Przed domem zobaczył czerwonego fiata Carmen. Tak, ona sama stoi przy drzwiach, w pełnym słońcu, akurat w polu widzenia jakichś dziesięciu, czy piętnastu domków. Ubrana w taki sposób, że Hank doszedł do wniosku, iż zrobi lepiej, jeśli natychmiast ją wpuści, bez względu na wszystko. Gdzież jest ta Mary?! *** Mary nie była pewna, czy podobają się jej nowi właściciele tego, co poprzednio nazywało się Joe’s Market. Nie chodziło tu o obsługę, czy 0 sposób, w jaki prowadzą sklep, ani o to, czy są przyjaźnie ustosunkowani do klienta. W zasadzie wszystko było w porządku. Mary doszła też do wniosku, że upłynie trochę czasu, nim dadzą radę poznać wszystkich klientów. Natomiast jedno nie dawało jej spokoju: stawali się wyraźnie małomówni, ilekroć próbowała ich zagadnąć na temat tego, gdzie się podział Joe Carlucci i jego rodzina. W każdym razie zdołała się zorientować, że Joe, Angelina i ich dzieci opuścili Ashton nagle, nic nikomu nie mówiąc i jak dotąd nie znalazł się nikt, kto by wiedział, dokąd wyjechali. Ach, co tam. Wyszła ze sklepu w kierunku samochodu. Mały chłopiec od wyładowywania towarów pchał za nią wózek z zakupami. Otworzyła bagażnik i patrzyła, jak chłopczyk ładuje je do środka. I wtedy poczuła to, niespodziewanie, bez żadnego oczywistego powodu: jakieś niewytłumaczalne wezbranie uczuć, jakąś dziwną mieszankę strachu 1 przygnębienia. Odczuła zimno, zdenerwowanie i jakby dreszcze. Marzyła tylko, żeby się wydostać z tego miejsca i pośpieszyć do domu. Towarzyszył jej Triskal, jako ochrona. On też to poczuł. Z metalicznym dźwiękiem i błyskiem, w ułamku sekundy w jego ręku znalazł się miecz. Za późno! Gdzieś z tyłu otrzymał druzgocący cios w kark. Runął prosto do przodu. Skrzydła rozłożyły się natychmiast, żeby powstrzymać upadek. Na plecach spoczęło mu niewiarygodne brzemię, niczym kafar i przygwoździło go do ziemi. Widział ich stopy. Przypominały szponiaste kończyny obrzydliwych gadów. Widział czerwonawą poświatę ich mieczy, słyszał zaprawione siarką syczenie. Spojrzał w górę. Otaczał go co najmniej tuzin diabelskich rycerzy. Piętrzyli się nad nim, dzicy, z płonącymi żółtymi ślepiami i wilgotnymi kłami. Rzucali szyderstwa i dławili się od śmiechu. Triskal spojrzał w stronę Mary, by się upewnić, że nic się jej nie stało. Wiedział, że musi coś wymyślić, inaczej Mary znajdzie się w niebezpieczeństwie. Ale co mógłby zrobić? A cóż to takiego? Nagle poczuł, jakby przetoczyła się po nim potężna fala zła. - Podnieście go! - dobiegł go głos jak grom. Ogromna dłoń zacisnęła się niczym imadło wokół jego szyi i poderwała go z ziemi jak jakąś zabawkę. Mógł teraz spoglądać tym duchom prosto w oczy. Musieli dopiero co pojawić się w Ashton. Nigdy jeszcze nie widział demonów takich rozmiarów, o takiej mocy i cynizmie. Ciała pokrywały grube, przypominające stal łuski. Ramiona tętniły siłą, na twarzach malowało się szyderstwo. Dusiły go siarkowe opary ich oddechu. Okręcili go i chwycili silnie. Stanął twarzą w twarz z wizją przyprawiającą o paniczne przerażenie. Oto w otoczeniu co najmniej dziesięciu gigantycznych wojowników stał duch monstrualnych rozmiarów, dzierżący w potężnej czarnej dłoni wygięty w kształcie litery S miecz. Rafar! Ta myśl przebiegła przez umysł Triskala niczym wyrok śmierci. Każdy cal jego istoty naprężył się w oczekiwaniu ciosów, porażki i bólu nie do zniesienia. Wielkie, błyskające kłami usta rozciągnęły się w szyderczym obrzydliwym grymasie. Z kłów ściekała ślina koloru bursztynu, raz po raz ukazywały się stęchłe obłoczki siarkowych par. Potężny generał chichotał złośliwie. - Tak cię to zaskoczyło? - zapytał. - Powinieneś się czuć zaszczycony. Ty, taki mały aniołek, zobaczyłeś mnie jako pierwszy. *** - Więc jak się miewasz? - zapytał Hank, prowadząc Carmen do wygodnego krzesła w swoim biurowym pokoiku. Rozsiadła się na fotelu i westchnęła. Hank tymczasem zastanawiał się, gdzie mógł zostawić magnetofon.Dobrze byłoby mieć jakiś dowód na wypadek kłopotów jakie mogła przynieść ta rozmowa. - O wiele lepiej - odpowiedziała. Jej głos był miły i zrównoważony, - Wiesz, może ty to potrafisz wyjaśnić, ale przez ten tydzień nie słyszałam żadnych głosów. - O... Hm.. Tak... - powiedział Hank, doprowadzając do porządku swój duszpasterski tok myśli. - O tym chyba właśnie rozmawialiśmy, tak? *** Triskal spojrzał w kierunku Mary. Dziękowała właśnie chłopczykowi i zamykała bagażnik. Rafar, rozbawiony, obserwował Triskala. - Ach, rozumiem. Jesteś tu dla jej ochrony. Ale przed czym? Zdawało ci się może, że będziesz miał do czynienia z kilkoma muchami? Triskal nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Ton Rafara stał się okrutny, raniący. - Mylisz się, aniołku. Będziesz musiał sobie radzić z o wiele większą siłą. Uderzył w ziemię końcówką miecza. Triskal natychmiast poczuł, jak na jego ramionach zaciskają się od tyłu żelazne dłonie dwóch demonów. Spojrzał na Mary. Szukała kluczyka do samochodu. Znalazła, wsiadła. Jakiś demon wyjął miecz i przebił maskę. Mary próbowała uruchomić silnik. Nie działał. Rafar spojrzał w kierunku pralni automatycznej, która znajdowała się akurat naprzeciw parkingu. Opierając się o jakiś słupek, stał przed nią młody, podejrzanie wyglądający typ. Triskal natychmiast uświadomił sobie, że ów człowiek znajduje się we władzy jednego z giermków Rafara, a właściwie nawet kilku. Rafar dał znak, demony ruszyły do akcji, a mężczyzna zaczął się zbliżać do samochodu Mary. Mary sprawdziła światła. Nie, nie zostawiła ich włączonych. Przekręciła kluczyk i włączyła radio. Grało. Zatrąbił klakson. A cóż takiego się tu dzieje? Zauważyła, że od strony pralni zbliża się do niej ten młody facet. No, świetnie. Triskal bezradnie obserwował, jak demony prowadzą mężczyznę do samochodu. - Cześć, lalunia - powiedział. - Mamy jakieś kłopoty? Mary wyjrzała na niego. Był chudy, brudny, ubrany w czarną skórę i chromowane łańcuchy. - A... Nie, dziękuję - zawołała przez okno. - Wszystko w porządku. Uśmiechnął się tylko krzywo, mierząc ją wzrokiem z góry na dół, i powiedział: - Wiesz co, otwórz, zobaczę, co się da zrobić. *** Hankowi się to wszystko jakoś nie podobało. Gdzie jest ta Mary? Całe szczęście, że Carmen przynajmniej tym razem zachowuje się sensowniej. Wydawało się, że podchodzi do swych problemów rozsądnie i że uczciwie pragnie zmienić pewne sprawy. Może tym razem pójdzie inaczej, choć prawdę mówiąc Hank nie liczył na to. - A więc - zapytał - jak sądzisz, co się stało z tymi nocnymi głosami miłosnymi? - Już ich nie słucham - odpowiedziała. - Jedną rzecz sobie uświadomiłam dzięki tobie, dzięki temu, że o tym wspomniałeś: Te głosy nie są rzeczywiste. Oszukiwałam tylko samą siebie. - Tak, uważam, że masz rację - zgodził się Hank niezwykle uprzejmym tonem. Westchnęła głęboko i spojrzała na niego swymi wielkimi niebieskimi oczyma. - Próbowałam sobie po prostu jakoś radzić z samotnością. To chyba właśnie było to. Pastorze, jesteś taki silny. Chciałabym taka być. - Cóż, Biblia mówi: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia, w Chrystusie.” - Aha. A gdzie jest twoja żona? - Pojechała po zakupy. Powinna już wrócić. - Hm... - Carmen wychyliła się ku niemu i uśmiechnęła się jak zwykle słodko. - Naprawdę, czerpię siły przebywając z tobą. Chcę, żebyś o tym wiedział. *** Mary czuła, jak wali jej serce. Co ten facet zamierza zrobić? Mężczyzna oparł się o okno. Kiedy mówił, jego oddech zaparował szybę. - Powiedz no, milutka, jak ci na imię? Rafar złapał Triskala za włosy i wykręcił mu głowę. Triskalowi zdawało się, że wkrótce ją straci. - A teraz, aniołeczku - Rafar buchnął siarką prosto w jego twarz - porozmawiamy z tobą. Końcówka długiego miecza spoczęła na gardle Triskala. - Gdzie jest twój kapitan? Triskal nie odpowiedział. Rafar brutalnie wykręcił mu głowę w kierunku Mary. Ów osobnik naciskał klamkę drzwi samochodu. Mary była przerażona. Usiłowała pozamykać kolejne blokady drzwi, zanim ten człowiek zdąży chwycić za następną klamkę. Dobierał się do wszystkich, wciąż z tym przebiegłym uśmieszkiem na twarzy. Mary spróbowała ponownie uruchomić klakson. Jakiś demon zdążył się już tym zająć. Klakson nie działał. Rafar na powrót wykręcił głowę Triskala, chłodna klinga dotknęła jego twarzy. - Pytam cię jeszcze raz: Gdzie jest twój kapitan? *** Carmen nie przestawała opowiadać Hankowi, jak wiele jej dają jego porady, jak bardzo przypomina on jej byłego męża, jak to wciąż usiłuje znaleźć mężczyznę o jego walorach. Hank musiał położyć temu kres. - Cóż - zdołał w końcu jej przerwać - czy są w twoim życiu jacyś inni ludzie, o których mogłabyś powiedzieć, że dają ci siłę, pomoc, przyjaźń i tak dalej? Spojrzała na niego nieco żałośnie. - Tak jakby. Mam przyjaciół, którzy przesiadują w knajpie. Ale nic nie trwa wiecznie. Jakaś myśl dojrzewała w niej przez chwilę. W końcu Carmen zapytała: - Czy uważasz, że jestem atrakcyjna? *** Mężczyzna w czarnej skórze pochylił się tuż nad samochodem Mary i zaczai wykrzykiwać potworne sprośności. A potem jął walić w szybę wielką metalową bransoletą. Rafar skinął na jednego z wojowników, a ten natychmiast położył rękę na blokadzie drzwi, gotowy otworzyć ją na rozkaz Rafara. Demony w młodym mężczyźnie nie mogły się wprost doczekać. Jego dłoń już naciskała klamkę. Rafar postarał się, żeby Triskal widział wszystko dokładnie. W końcu rzucił: - Twoja odpowiedź? Nareszcie Triskal jęknął: - Hamulec... Rafar ścisnął go mocniej i nachylił się nad nim. - Nie usłyszałem. - Hamulec - powtórzył Triskal. Mary doznała nagłego olśnienia: samochód stał na nieznacznym pochyleniu. Nie było to wiele, ale mogło wystarczyć do uruchomienia silnika. Uwolniła hamulec i wóz zaczął się toczyć. Typ nie oczekiwał takiego obrotu sprawy. Zaczął walić w okna, usiłował zajść od przodu i zatrzymać samochód, ale ten nabierał już prękości. Wkrótce było jasne, że wysiłki zmierzające do zatrzymania pojazdu wyglądają coraz bardziej podejrzanie w oczach innych kupujących. Jakiś krzepki jegomość stojący obok swych czterech kółek zauważył w końcu, co się dzieje, i krzyknął: - Ty, laluś, czego ty tam szukasz?! Rafar patrzył na to wszystko. Narastający w nim gniew znajdował ujście poprzez żelazną pięść, która zaciskała się coraz mocniej wokół szyi Triskala. Zdawało się, że lada moment złamie mu kark. I właśnie wtedy dał za wygraną. - Wycofać się! - rozkazał demonom. Ustąpiły. Mężczyzna zaniechał pościgu i próbował odejść nonszalanckim, spacerowym krokiem, jak gdyby nigdy nic. Potężny jegomość zaczął za nim biec, mężczyzna rzucił się do ucieczki. Samochód nie przestawał się toczyć. Jedna z bram wyjazdowych na parkingu wychodziła na tylną uliczkę dość pochyło. Mary skierowała wóz w tę stronę, mając nadzieję, że nic nie znajdzie się na jej drodze. Triskal wiedział, że teraz już Mary da sobie radę. Wiedział o tym również Rafar. - Sprytnie zrobione, aniołeczku. Zachowałeś swą podopieczną na bardziej dogodny moment. Dziś wobec tego przekażemy ci tylko pewną wiadomość. Uważaj dobrze. Wypowiedziawszy te słowa, przekazał Triskala w ręce swych lokajów. Jakiś potężny, cały pokryty brodawkami demon zadał mu żelazną pięścią miażdżący cios w klatkę piersiową. Triskal zawirował w powietrzu, gdzie inny demon przechwycił go przy pomocy uderzenia klingi, wycinając w plecach głęboką ranę. Triskal zatrzepotał skrzydłami i nagle zwalił się w dół, oszołomiony, wprost w macki dwóch następnych, którzy jęli okładać stalowymi pięściami poranione ciało i drzeć je szponiastymi dłońmi. Przez kilka trwających całą wieczność minut demony zabawiały się z nim okrutnie. Rafar patrzył, nie mrugnąwszy nawet okiem. W końcu wielki Ba-al zawył jakiś rozkaz i rycerze poniechali bicia Triskala. Opadł na ziemię. Wielka szponias-ta stopa Rafara stanęła na jego karku. Potężny miecz skierował się w dół, kreśląc mu tuż przed nosem niewielkie okręgi. Mistrz mówił: - Powiesz swojemu kapitanowi, że Rafar Książę Babilonu go szuka. Wielka stopa zwiększyła ucisk. - Powiesz mu! Triskal zauważył nagle, że jest sam. Wyglądał jak żałosne, poszarpane szczątki. Próbował się podnieść. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o Mary. *** Hank delikatnie chwycił dłoń Carmen i zdjął ją ze swej własnej dłoni, umieszczając z całą uprzejmością na jej kolanie. Przytrzymał ją tam przez chwilę, patrząc Carmen w oczy ze współczuciem, a jednocześnie ze stanowczością. Puścił dłoń i oparł się o krzesło, zachowując bezpieczną odległość. - Carmen - powiedział miękko i ze zrozumieniem - bardzo mi pochlebia, iż robię na tobie takie wrażenie... I wierz mi, nie wątpię, że kobieta taka jak ty nie będzie miała najmniejszego problemu, by znaleźć dobrego człowieka, z którym mogłaby stworzyć trwały i udany związek. Ale posłuchaj: nie chciałbym brzmieć obcesowo, jednak pewna sprawa musi być w tej chwili postawiona jasno i bez niedomówień - nie ja jestem rym człowiekem. Występuję jako pastor i doradca, więc do takiej relacji muszą się ograniczyć nasze stosunki. - Ależ o co ci chodzi? - wyglądała na bardzo poruszoną i bardzo obrażoną. - Chodzi mi o to, że nie możemy już kontynuować tych spotkań. One powodują w tobie konflikty emocjonalne. Myślę, że będzie lepiej, jeśli zaczniesz chodzić do kogoś innego. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, ale kiedy tylko wymówił te słowa, poczuł się, jak gdyby wygrał jakąś batalię. Patrząc zaś na lodowate oczy Carmen, doszedł do wniosku, że ona tę batalię przegrała. *** Mary płakała i modliła się, pędząc po pochyłości sto na godzinę. „Boże Ojcze, drogi Jezu, ratuj mnie, ratuj!” Wzgórze zaczęło wytracać spadek, samochód zaczął zwalniać: pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści. Popatrzyła do tyłu. Nie było widać nikogo, kto by za nią jechał, ale była tak wystraszona, że wcale jej to nie pocieszyło. Chciała po prostu znaleźć się w domu. Za nią, w głębi ulicy, jakieś trzy metry nad ziemią, pojawił się Triskal. Jego odzienie emanowało gorącym, białym światłem, skrzydła waliły pośpiesznie. Linia lotu odznaczała się, co prawda, pewną nieregularnością, a rytm skrzydeł nie był zbyt równomierny, Triskal był jednak zdecydowany na wszystko. Na twarzy widniała głęboka troska o Mary. Rozłożył porozdzierane, postrzępione skrzydła jak wielki baldachim. Wyhamował w momencie, gdy znalazł się na dachu samochodu. Pojazd toczył się już powoli. Mary płakała i szlochała, z całej swojej siły podejmując raz po raz beznadziejne próby skłonienia go dojazdy. Triskal sięgnął poprzez dach i delikatnie położył dłoń na jej ramieniu. - Cii... Spokojnie, już wszystko dobrze. Jesteś bezpieczna. Znów spojrzała za siebie. Poczuła się nieco spokojniej. Triskal mówił do jej serca: - Pan cię wyratował. On cię nie opuści. Wszystko dobrze. Samochód już się prawie zatrzymał. Zaciągnęła go jakoś na pobocze i zaparkowała, póki jeszcze było ją na to stać. Pociągnęła za hamulec i siedziała tak przez kilka mimut, żeby trochę ochłonąć. - O właśnie - powiedział Triskal, podnosząc ją na duchu. - Odpręż się w Panu. On tu jest. Ześliznął się z dachu i sięgnął ręką poprzez maskę pojazdu, próbując coś wymacać. W końcu znalazł to, czego szukał. - Mary - powiedział - spróbuj jeszcze raz, co? Siedziała w środku i myślała właśnie, że ten głupi samochód już chyba nigdy nie ruszy i że musiał się zepsuć właśnie teraz, żeby wpędzić ją w takie tarapaty. - No! - zachęcał Triskal. - Zrób krok wiary. Ufaj Bogu. Nigdy nie wiadomo, co On może zrobić. Postanowiła zaryzykować jeszcze raz, choć właściwie nie spodziewała się, że to cokolwiek da. Przekręciła kluczyk. Silnik drgnął, prychnął, zaskoczył. Jeszcze parę razy docisnęła gaz do oporu, by się upewnić, że nie stanie. Nie mogła się doczekać powrotu do domu i bezpiecznych ramion Hanka. Wyjechała na jezdnię i pomknęła z Triskalem na dachu. Hank odetchnął, gdy usłyszał na zewnątrz trzask drzwiczek samochodu: „Pewnie Mary!” Carmen wstała. - Chyba pójdę. Skoro Mary już przyszła, Hank stwierdził: - Ależ posłuchaj, nie musisz. Zostań jeszcze chwilę. - Nie, nie, pójdę. Może powinnam wyjść tylnymi drzwiami? - Daj spokój, nie wygłupiaj się. Proszę bardzo. Odprowadzę cię do drzwi. I tak muszę pomóc Mary wyładować te torby. Ale Mary zapomniała o torbach. Myślała tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. Triskal biegł przy niej. Cały był jedną wielką raną, w podartej tunice. Utykał. Wciąż jeszcze czuł w plecach piekący cios. Hank otworzył drzwi: - Cześć, kochanie. Ależ ja się o ciebie martwiłem... Zauważył, że jej oczy są pełne łez. - Ejże, co... Carmen krzyknęła. Był to niespodziewany, przeszywający aż do głębi serca wrzask, zdolny zmrozić każdą myśl i zdusić każde niewypowiedziane słowo. Hank odwrócił się błyskawicznie. Nie wiedział, czego się może spodziewać. - NIEEE! - piszczała Carmen, osłaniając twarz rękoma. - Zwariowałeś? Odejdź ode mnie, słyszysz? Odejdź! Hank i Mary z przerażeniem patrzyli, jak Carmen wycofuje się do pokoju wymachując rękoma, jak gdyby próbowała się bronić przed jakimś niewidzialnym napastnikiem. Zataczała się po pokoju, w końcu potknęła o jakiś mebel, zaklęła i wyrzuciła z siebie cały zestaw plugawych słów, przerażona, a zarazem rozwścieczona. Wybałuszone oczy szkliły się, twarz wykrzywiała. Krioni usiłował chwycić Triskala i przytrzymać go. Triskal przybrał olśnie- wająco białą, uwielbioną postać. Pogruchotane skrzydła wypełniły całe pomieszczenie i migotały jak tysiące tęcz. W dłoni dzierżył płonący miecz, który połyskiwał i świstał oślepiającymi łukami: Triskal wdał się w dzikie starcie z Pożądaniem, obrzydliwym demonem o jaszczurczym ciele pokrytym śliską, czarną łuską, i czerwonym języku, migoczącym wokół jego twarzy, niczym język węża. Pożądanie początkowo się bronił, potem zaatakował swym rozżarzonym, czerwonym mieczem, wycinając w powietrzu purpurowe łuki zakrzywionym ostrzem. Miecze krzyżowały się wśród eksplozji ognia i światła. - Daj mi spokój, mówię ci! - wrzasnął Pożądanie. Bijąc skrzydłami rzucał się po pokoju jak uwięziony szerszeń. - Daj mu spokój! - krzyknął Krioni, próbując przytrzymać Triskala, a jednocześnie unikając jego niemiłosiernie ostrej klindze. - Słyszysz, co mówię? Daj mu spokój! W końcu Triskal wycofał się, ale wciąż nie chował miecza. Blask ostrza rzucał światło na jego rozgniewane oblicze i płonące oczy. Carmen uspokoiła się, przetarła oczy i rozejrzała się po pokoju wystraszonym wzrokiem. Hank i Mary natychmiast do niej podeszli i usiłowali ją pocieszyć. - Co się stało, Carmen? - zapytała Mary, zdumiona i zatroskana. - To ja, Mary. Czy zrobiłam coś nie tak? Nie chciałam cię wystraszyć. - Nie... nie... - jęknęła Carmen. - To nie ty. To ktoś inny... - Kto? Co? Pożądanie wycofał się, trzymał jednak miecz wciąż w pogotowiu. - Nie pozwolimy ci dziś tu dłużej być - powiedział mu Krioni. - Odejdź i nie wracaj już! Pożądanie opuścił skrzydła i ostrożnie omijając dwóch niebieskich wojowników skierował się do drzwi. - Właśnie miałem wyjść - syknął. - Właśnie miałam wyjść - powiedziała Carmen, już opanowana. - W tym miejscu jest... jest jakaś niedobra energia. Do widzenia. Niemal wyskoczyła za drzwi. Mary próbowała za nią wołać, ale Hank położył dłoń na jej ramieniu na znak, że teraz lepiej milczeć. Krioni przytrzymał Triskala do chwili, aż poświata wokół niego przybladła, a miecz znalazł się w pochwie. Triskal trząsł się. - Triskal! - powiedział Krioni z wyrzutem. - Znasz rozkazy Tala! Cały czas byłem z Hankiem. Świetnie sobie poradził. Nie było potrzeby... Akurat w tym momencie zauważył liczne rany. - Triskal! Co się stało? - Ja... Po prostu nie mogłem pozwolić, żeby wsiadł na mnie jeszcze jeden - wyrzucił z siebie ostatkiem sił. - Krioni, oni mają przewagę! Mary ciągle zbierało się na płacz. Wróciła przygnębiający nastrój. - Mary, o cóż tu chodzi? - zapytał Hank i objął ją. - Zamknij drzwi, kochanie, bardzo cię proszę! - zapłakała. - Zamknij drzwi i przytul mnie! Rozdział 15 Kate chwyciła ścierkę, pośpiesznie wytarła ręce i podniosła słuchawkę. - Halo? - Cześć - to był Marshall. Kate już wiedziała, co się szykuje. Było tak niemal codziennie w ciągu ostatnich dwóch tygodni. - Marshall, właśnie gotuję obiad i na pewno wystarczy go dla czterech osób. - Taa... Hm... - to był ton, którego Marshall używał wówczas, gdy chciał się z czegoś wykręcić. - Marshall! - odwróciła się tyłem do salonu, gdzie Sandy i Shawn uczyli się i rozmawiali, w zasadzie głównie rozmawiali. Nie chciała, żeby widzieli jej zmartwioną twarz. - Chcę, żebyś wrócił na obiad - zniżyła głos. - W tym tygodniu bez przerwy wracasz późno. Taki jesteś zajęty, taki zaabsorbowany... Ja już właściwie nie mam męża... - Kate! - Marshall wszedł jej w słowo. - Nie będzie tak źle, jak się spodziewasz. Dzwonię, żeby powiedzieć, że trochę się spóźnię, nie że mnie w ogóle nie będzie. - Ile się spóźnisz? - Bo ja wiem... - w ogóle nie miał pojęcia. - Może z godzinę? Nie wiedziała, co powiedzieć. Westchnęła tylko gniewnie, z niezadowoleniem. - Posłuchaj - próbował ją jakoś udobruchać - przyjadę, jak tylko będę mógł. Zdecydowała, że jednak powie to przez telefon. Potem może już w ogóle nie być okazji: - Marshall, martwię się o Sandy. - A co tam z nią znowu? Och, jakże by mu dała za ten jego ton! - Marshall, gdybyś tu bywał raz na jakiś czas, byłbyś wiedział! Ona... No, nie wiem. To już nie jest dawna Sandy. Obawiam się tego, co ten Shawn z nią robi. - A cóż takiego Shawn z nią robi? - Nie będę o tym mówić przez telefon. Teraz z kolei westchnął Marshall. - W porządku. Pogadamy o tym. - Kiedy, Marshall? - No dzisiaj, kiedy wrócę. - Przecież nie będziemy rozmawiać przy nich... - To znaczy... No wiesz, o co mi chodzi! - Marshalla zaczynała już męczyć ta rozmowa. - Dobrze, tylko wracaj do domu, Marshall, błagam! - W porządku. Odłożył słuchawkę. Przez ułamek sekundy nawet tego żałował, wyobrażając sobie, co Kate musi czuć, ale natychmiast zmusił myśl do zajęcia się kolejną, nie cierpiącą zwłoki sprawą: rozmową z profesor Juleen Langstrat. Piątek wieczór. Powinna być w domu. Nakręcił numer. Tym razem sygnał był normalny. Jeden. Drugi. Trzeci. Trzask. - Halo! - Halo, mówi Marshall Hogan, wydawcaAshton Clarion. Czy rozmawiam z profesor Juleen Langstrat? - Tak. Czym mogę służyć, panie Hogan? - Moja córka Sandy brała udział w niektórych z pani zajęć. - O, bardzo mi miło! - wydawała się zadowolona. - W każdym razie, zastanawiam się, czy nie moglibyśmy ustalić jakiegoś terminu na przeprowadzenie wywiadu. - Hm, musiałby pan rozmawiać z jednym z moich asystentów. Oni czuwają nad postępami w nauce i znają problemy studentów. Pan rozumie, grupa jest zbyt duża. - Hm... tak... nie... to znaczy, niezupełnie o to mi chodziło. Chciałbym przeprowadzić wywiad z panią. - Ze mną, o pańskiej córce? Obawiam się, że jej nie znam. Nie powiedziałabym panu za wiele... - No, moglibyśmy porozmawiać oczywiście nieco o wykładach, ale właściwie interesują mnie te inne zajęcia Jakim pani poświęca uwagę na uczelni, te ekskluzywne spotkania, które pani prowadzi wieczorami... - Aaa - powiedziała, zniżając nagle głos. Nie brzmiało to obiecująco. - Cóż, odbywa się to w ramach eksperymentalnych badań naukowych. Jeśli chciałby się pan dowiedzieć czegoś więcej na ten temat, powinny się jeszcze znaleźć jakieś materiały w kancelarii. Muszę jednak pana poinformować, że z wielką niechęcią myślę o udzielaniu jakichkolwiek wywiadów prasie i właściwie nigdy tego nie robię. - Więc nie chce pani rozmawiać na temat pewnych bardzo wpływowych osobistości, jakie obracają się w kręgu pani znajomych? - Nie rozumiem pytania - powiedziała, a brzmiało to tak, jakby również nie była nim zachwycona. - Alf Brummel, szef policji, Wielebny Oliver Young, Delores Pinckston, Dwight Brandon, Eugene Baylor, sędzia John Baker... - Nie mam nic do powiedzenia - przerwała ostro - a poza tym mam pewne naglące sprawy na głowie. Czy jeszcze w czymś mogę panu pomóc? - Hm... - Marshall pomyślał, że mimo wszystko zaryzykuje. - Mógł- bym chyba zapytać panią o jeszcze jedną sprawę: dlaczego wyrzuciła mnie pani ze swojego wykładu? Wyczuł, że jest rozgniewana. - O czym pan mówi?! - O poniedziałkowym wykładzie dwa tygodnie temu. Zdaje się, że to była „psychologia jaźni”. Ja jestem tym facetem, któremu kazała pani wyjść. Wybuchnęła szalonym śmiechem. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi! Pan musiał pomylić osoby. - Nie pamięta pani, jak kazała mi pani czekać na zewnątrz? - Jestem najzupełniej przekonana, że pan mnie z kimś pomylił. - W takim razie niech mi pani powie, czy ma pani długie jasne włosy? - Dobranoc, panie Hogan - powiedziała tylko i odłożyła słuchawkę. Marshall stał chwilę bez ruchu, a potem zapytał sam siebie: „No, Hogan, a czegoś ty się właściwie spodziewał?” Położył słuchawkę i ruszył do frontowej części biura. Tam zaskoczyła go uwaga rzucona przez Bernice: - Chciałabym się dowiedzieć, w jaki to sposób zamierzasz przydusić Langstrat do muru - zażartowała, przerzucając jakieś papiery na biurku. Marshall podejrzewał, że ma twarz czerwoną jak burak. - Do licha, aleś się zrobił czerwony - potwierdziła Bernice. - Zbyt wiele wojowniczych niewiast, jak na jeden wieczór - wyjaśnił. - A jedną z nich była Langstrat. Cholera, a ja myślałem, że z Harmelem było nieciekawie! Bernice odwróciła się, podniecona: - Dorwałeś Langstrat przez telefon! - Całe trzydzieści dwie sekundy. Nie miała mi absolutnie nic do powiedzenia i za nic nie mogła sobie przypomnieć, że wyrzuciła mnie z wykładu. - Czy to nie zabawne - zrobiła dziwaczną minę - nikt nie może sobie przypomnieć, że nas kiedyś widział? Marshall, a może jesteśmy niewidzialni, ot co! - Raczej niepożądani i bardzo niewygodni. - Hm... - Bernice wróciła do swych papierów - profesor Langstrat jest bez wątpienia bardzo zajęta, zbyt zajęta, by poświęcać czas wścibskim reporterom. Papierowa kulka uderzyła ją w ucho. Bernice odwróciła się. Marshall przeglądał jakieś zestawienia. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który mógłby rzucić ten mały pocisk. - Ty, wiesz co - powiedział - zastanawiam się, czy nie dałoby się jeszcze raz złapać Harmela. Ale przecież on też nie będzie gadał. Trafiła go w ucho ta sama kulka z papieru. Spojrzał na Bernice. Była śmiertelnie poważna, jak porządny pracownik. - Tak, teraz jest jasne, że wiedział za dużo. Mogę się założyć, że i on, i poprzedni rektor, Strachan, mają porządnego pietra. - Taa... - Marshall przypomniał sobie coś. - Harmel właśnie tak mówił, jakby mnie ostrzegał. Ujął to tak, że załatwią mnie, jak wszystkich innych. - A któż to są ci wszyscy inni? - Znamy jeszcze kogoś, kogo mogli usunąć? Spojrzała do notatek. - Wiesz co, kiedy tak teraz przeglądam tę listę, widzę, że żadna z tych osób nie zajmuje swojego stanowiska od dłuższego czasu. Papierowa kulka odbiła się od jej głowy i uderzyła w biurko. - Na czyje miejsca weszli? - zapytał Marshall. - Można to sprawdzić - powiedziała, z namaszczeniem podnosząc kulkę z podłogi. - A tymczasem nie pozostaje nic innego jak zadzwonić do Strachana i zorientować się - cisnęła kulką w Marshalla - co on ma do powiedzenia! Schwycił kulkę w locie, szybko ugniótł kolejną i wyrzucił obie w kierunku Bernice. Bernice zaczęła się przygotowywać do stosownego kontrnatarcia. - Dobra, dobra - powiedział, nie mogąc już powstrzymać śmiechu - zakręcę do niego. Niespodziewanie znalazł się pod ostrym ostrzałem papierowych kulek. - Wiesz, lepiej już chodźmy, moja żona czeka. Ale Bernice musiała dokończyć wojnę. Potem trzeba jeszcze było posprzątać. *** Rafar kroczył tam i z powrotem po ciemnym pomieszczeniu piwnicznym, dysząc gorącą parą, która stopniowo przybierała postać osłaniającej go chmury. Walił pięścią o pięść, rozczapierzonymi szponami darł na strzępy jakichś niewidzialnych wrogów, klął, prychał. Lucjusz stał wśród pozostałych rycerzy. Czekali, aż Rafar ochłonie i powie, w jakim celu ich wszystkich zwołał. Podobało mu się widowisko, jakie teraz oglądał. Było jasne, że Rafar, ten nadęty fanfaron, otrzymał przy spotkaniu z Mocarzem kubeł zimnej wody na głowę! Lucjusz robił, co mógł, aby złośliwy uśmiech satysfakcji na jego twarzy nie rzucał się zbytnio w oczy. - Czyżby ten aniołek nie powiedział ci, gdzie mógłbyś znaleźć tego, tego... jakże mu na imię? - zapytał Lucjusz, doskonale znając imię Tala. - TAL! - ryknął Rafar, a Lucjusz wyczuł w jego tonie całe upokorzenie związane z tym imieniem. - Więc ten aniołek, ten bezbronny aniołeczek nic ci nie powiedział? Błyskawiczną odpowiedzią Rafara była potężna czarna pięść zaciśnięta wokół Lucjuszowej szyi: - Szydzisz ze mnie, ty nędzny biesie? Lucjusz przybrał ton odpowiedni do płaszczenia się przed tyranem. - Ależ nie chciałem cię urazić, o wielki. Zabiegam jedynie o to, by cię zadowolić. - Więc zabiegaj o to, by znaleźć Tala! - wycedził Rafar. Puścił Lucjusza i zwrócił się do pozostałych demonów: - Wy wszyscy! Macie szukać Tala! Muszę go dostać w swoje ręce, a wtedy go rozszarpię. Cała bitwa może się właściwie rozegrać pomiędzy nami dwoma. Znajdźcie gol Donieście gdzie jest! Lucjusz usiłował brzmieć jak najpokorniej, jednak starannie dobierane słowa miały inny cel: .- Tak uczynimy, o wielki! Lecz doprawdy ów Tal - jakże przerażającym musi być przeciwnikiem, skoro zadał ci taką klęskę przy upadku Babilonu! Mię wiem, jakie są twoje piany, ale czy naprawdę powinniśmy go szukać? Czy odważysz się atakować go powtórnie? Rafar skrzywił się, błysnęły jego kły: - Zobaczysz, co potrafi twój Ba-al. - I obyśmy nigdy nie zobaczyli, co potrafi ów Tal! Rafar przysunął się do Lucjusza. Zdawało się, że wwierci się w niego swymi rozżarzonymi żółtymi ślepiami. - Kiedy pokonam Tala i rozrzucę jego marne szczątki po całych niebiosach jak sztandar zwycięstwa, możesz być pewny, że dam ci szansę zmierzenia się ze mną. Odwrócił się. Przez chwilę pomieszczenie wypełniały jego czarne skrzydła, a za moment wystrzelił w górę poprzez budynek, ku niebu. Przez całe godziny aniołowie w Ashton obserwowali ze swych kryjówek, jak Ba-al szybuje ponad miastem, niczym złowrogi sęp. Widzieli jego obnażony, wyzywający miecz. W górę i w dół, tam i z powrotem, leciał, to klucząc pomiędzy budynkami w centrum miasta, to prując wysoko szerokimi łukami. Z dołu, przez okno mrocznej sklepowej piwniczki Scion obserwował, jak Rafar któryś z kolei raz przeleciał ponad nimi. Popatrzył na kapitana, siedzącego wraz z Guilem i Mota na rozrzuconych skrzynkach. Triskal, z pomocą innych, doprowadzał siebie do normalnego stanu. - Nie rozumiem - powiedział Scion. - Co on sobie takiego wyobraża! Tal podniósł wzrok znad ran Triskala i stwierdził rzeczowo: - Próbuje mnie wywabić. - Potrzebny mu nasz kapitan - dodał Mota. - Musiał obiecać wielkie zaszczyty temu demonowi, który wytropi Kapitana Tala i zdradzi miejsce jego przebywania. - A po cóż innego biesy rozpełzłyby się po całym kościele! - burknął Guilo. - Wiadomo, najpierw sprawdzają tam. Tai przewidział kolejne pytanie Sciona i nie czekając na nie powiedział: - Signa i pozostali w dalszym ciągu są w kościele. Staramy się, żeby nasza straż nie wyglądała inaczej niż zwykle. Scion wodził wzrokiem za Rafarem, który krążył nad drugim końcem miasta. - No, gdyby taki mnie zaczepił - to bym się nie wygrzebał. - Gdybym miał przeciw niemu stanąć w tej chwili, przegrałbym z pewnością i on o tym dobrze wie - wyznał szczerze Tal. - Nie mamy dość silnej osłony modlitwy, on tymczasem ma wszystko, co trzeba. Słyszeli łopot potężnych, pierzastych skrzydeł Rafara, widzieli, jak cień jego sylwetki przez sekundę przykrył budynek. - Będziemy musieli naprawdę zachować wielką ostrożność. *** Hank spacerował po mieście ulicami i zaułkami, wiedziony przez Pana - modlił się z każdym stawianym krokiem. Miał wrażenie, że Bóg chce przez niego czegoś dokonać, ale jakoś nie chciało mu się zgadywać, co to takiego mogłoby być. Krioni i Triskal szli po obu jego stronach. Byli ostrożni i czujni, zwłaszcza Triskal, który jeszcze niezupełnie doszedł do siebie po ostatnim starciu z Rafarem. Czuł niepokój myśląc o tym, dokąd zmierzają. Hank skręcił w przecznicę, którą nigdy dotąd nie chodził, w nieznaną mu uliczkę, a w końcu zatrzymał się przed pewnym lokalem, o bardzo złej opinii. Nie był tu jeszcze nigdy. Stał, patrzył i nie mógł ochłonąć ze zdumienia: w budynku roiło się wprost od nastolatków. W końcu i on ruszył do środka. Krioni i Triskal robili, co mogli, żeby wyglądać spokojnie i niepozornie. „Jama”, to była odpowiednia nazwa dla tego miejsca. Moc potrzebna do zasilania wielu rzędów migających i trąbiących raz po raz gier komputerowych nie dawała szans na żadne oświetlenie, z wyjątkiem paru rozrzuconych po czarnym suficie niebieskich żaróweczek, po których od czasu do czasu przewędrował jakiś zabłąkany promyk światła. Więcej tam było dźwięku niż światła: z głośników porozwieszanych w całym pomieszczeniu dobiegała drażniąca uszy muzyka heavy metal, zderzając się boleśnie z miriadami elektronicznych odgłosów, wyrzucanych przez maszyny. W kącie, przy kasie, siedział samotnie właściciel. W chwilach gdy nie rozmieniał banknotów, przeglądał jakiś magazyn z panienkami. Hank nigdy w życiu nie widział tylu ćwierćdolarówek zgromadzonych w jednym miejscu. Przychodziła tu młodzież w najrozmaitszym wieku, nie mając lepszych miejsc do wyboru. Zbierali się po lekcjach, w czasie weekendów, włóczyli się po okolicy i gromadzili przed wejściem, grali, łączyli się w pary i znikali, by ćpać i uprawiać seks. Hank zdawał sobie sprawę, że to miejsce to autentyczna czarcia jama: chodziło nie tyle o maszyny, wystrój mrocznego wnętrza ile o dławiący duchowy smród triumfujących demonów. Krioni i Triskal widzieli setki zmrużonych żółtych ślepiów, które przypatrywały się im z zakamarków i mrocznych kryjówek pomieszczenia. Ich uszy wyłowiły nawet metaliczne dźwięki pojedynczych kling dobywanych z pochew. - Czy wyglądam wystarczająco nieszkodliwie? - zapytał cicho Triskal. - Oni już chyba nie uważają cię za takiego - odparł Krioni sucho. Powiedli wzrokiem po wszystkich przypatrujących im się oczach. Uśmiechnęli się uspokajająco i podnieśli puste dłonie, żeby pokazać brak wrogich zamiarów. Nie było żadnej reakcji ze strony demonów, a tylko w ciemności połyskiwały jakieś ostrza. - Gdzież jest ten Set? - zapytał Triskal. - Na pewno już w drodze. Triskal zamarł nagle. Krioni podążył za jego wzrokiem i zauważył, że zbliża się do nich jakiś złośliwie wyglądający demon. Jego dłoń spoczywała na rękojeści miecza. Wprawdzie nie wyjął go jeszcze, uczyniło to jednak wielu stojących tuż za nim. Czarny duch zmierzył aniołów wzrokiem i syknął: - Nie jesteście tu mile widziani! Czego chcecie? - Czuwamy nad mężem Bożym - szybko i grzecznie odparł Krioni. Demon rzucił okiem na Hanka i momentalnie ubyło mu co najmniej połowę dotychczasowej buty. - Busche! - wykrzyknął nerwowo, a stojący za nim cofnęli się gwałtownie. - Co on tu robi? - Nie jest to temat do rozmowy - odparł Triskal. Demon tylko zaśmiał się złośliwie: - To ty jesteś Triskal? - Ja. Demon wybuchnął śmiechem, krztusząc się czerwonożółtymi kłębami dymu: - Lubisz się bić, co? Kilku innych zawtórowało mu. Triskal nie miał zamiaru odpowiadać. A i demon już na to nie czekał: niespodziewanie szydzące duchy, jakby straciły grunt pod nogami, były widocznie wytrącone z równowagi. Patrzyły nieprzytomnie rozbieganym wzrokiem, a potem, jak stadko spłoszonych gawronów, zaczęły się wycofywać i kryć po ciemnych kątach. Krioni i Triskal natomiast poczuli, że napełniają ich świeże siły. Popatrzyli na Hanka. Modlił się. - Drogi Panie - mówił cicho - pomóż nam dotrzeć do tych dzieciaków, pomóż dostać się do ich serc. Hank nie mógł wybrać stosowniejszej chwili na modlitwę. Demony wycofały się. W tym samym momencie przez drzwi wpadły trzy nowe. Jęcząc i sycząc, toczyły pianę z ust, głowy zakrywały ramionami i skrzydłami. Gnał ich przed sobą jakiś niezwykle wysoki, imponującej postury wojownik anielski. - No - odezwał się Triskal. - Set przyprowadził nam Rona Forsythe’a, a z nim nieco towarzystwa. - Obawiałem się tego - powiedział Krioni. Mówili o młodym człowieku, którego spod trzech demonów ledwo było widać. Przywarły do ogłupiałego i zdezorientowanego chłopca jak pijawki. Roń zataczał się tam i z powrotem, gdy manewrowały nim usiłując się skryć przed potężnym mieczem rycerza niebieskiego. Set panował nad nimi całkowicie i pędził je wprost na Hanka Busche’a. - Hej, Roń - odezwali się jacyś chłopcy przy grze w bombardiera. - Hej... - odpowiedział Roń, machnąwszy ciężko dłonią na powitanie. Nie wydawał się zbyt zadowolony. Hank usłyszał imię i zauważył, jak wchodzi Roń Forsythe. Przez ułamek sekundy wahał się, czy zostać czy uciekać, póki jeszcze czas. Roń był wysokim, postawnym młodzieńcem o długich, rozwichrzonych włosach, ubrany był w przybrudzony podkoszulek i dżinsy. Oczy wydawały się spoglądać w jakiś inny świat. Zatoczył się w stronę Hanka i spojrzał z lękiem za siebie, tak jakby ścigało go stado krwiożerczych ptaków. Potem skierował wzrok przed siebie, jakby sprawdzał, czy nie znalazł się na skraju przepaści. Hank patrzył, jak zbliża się do niego i postanowił nie ruszać się z miejsca. Jeśli Pan chce, żeby się spotkali - to proszę, już za chwilę się to stanie. Nagle Roń przystanął i oparł się o grę z wyścigami. Ten facet naprzeciw wygląda jakoś znajomo. Demony, które przywarły do Rona, trzęsły się i skowyczały, rzucały wzrokiem to na Seta w tyle, to na Krioniego i Triskala z przodu. Pozostałe duchy w pomieszczeniu też rwały się do bójki. Strzelały ślepiami na lewo i na prawo, pobrzękiwały czerwonawymi ostrzami. Coś je jednak powstrzymywało: ten modlący się człowiek. - Czołem - odezwał się Hank do młodego mężczyzny. - Jestem Hank Busche. Szkliste oczy Rona rozwarły się ze zdziwienia. Wpatrywał się w Hanka, a w końcu wybełkotał: - Pamiętam cię. To ty jesteś tym pastorkiem, o którym moi starzy w kółko gadają. Hank mógł już teraz ze spokojem zgadywać: - Roń? Roń Forsythe? Roń rozejrzał się dookoła i powiercił niespokojnie, jakby go złapano na gorącym uczynku: - Taa... - No, Roń - Hank wyciągnął dłoń - szczęść ci Boże. Cieszę się, że się spotkaliśmy. Trzy demony tylko warknęły, ale wojownicy przysunęli się nieco bliżej i nie pozwolili na nic więcej. - Wróżenie - powiedział Triskal, poznając jednego z duchów. Wróżenie tym mocniej przywarł do Rona wczepiając się weń ostrymi jak igły szponami i syknął: - O co wam chodzi? - O chłopca - odpowiedział Krioni. - Nie możecie nam rozkazywać! - zaskrzeczał drugi demon, kurczowo zaciskając pięści. - Bunt? - zapytał Krioni. Demon nie zaprzeczył: - On należy do nas. Duchom w całym pomieszczeniu powoli wracała odwaga. Podsuwały się coraz bliżej. - Musimy go stąd wydostać - powiedział Krioni. Hank położył dłoń na ramieniu chłopca i powiedział: - Może wyjdziemy gdzieś, gdzie moglibyśmy trochę porozmawiać. - Po co? - rzucili zgodnie Wróżenie i Bunt. - Po co? - zaprotestował Roń. - Daj spokój - Hank nie dał za wygraną i popchnął go delikatnie, lecz stanowczo. Wyszli tylnym wyjściem. Triskal pozostał jeszcze na progu, z dłonią na rękojeści miecza. Wypuścił tylko demony przywiązane do Rona, zresztą nieustannie poganiane przez Seta i Krioniego. Roń osunął się na pobliską ławkę bezwładnie, jak szmaciana kukła. Hank położył mu dłoń na ramieniu. Wpatrywał się w nieobecne oczy i rozmyślał, jak zacząć rozmowę. - Jak się czujesz? - zapytał w końcu. Trzeci demon otoczył głowę Rona grubymi, pokrytymi śluzem ramionami. Głowa opadła na piersi, wydawało się, że chłopak zasypia, nie pamiętając nawet o pytaniu. Końcówka Setowego miecza spowodowała reakcję demona: - Czego? - zaskrzeczał. - Czarnoksięstwo? Duch zaśmiał się dziko: - Cały czas, coraz więcej i więcej. On nigdy nie przestanie! Roń zaczął chichotać. Czuł się odurzony i ogłupiały. Hank jednak poczuł coś w duchu. Tę samą potworną obecność, którą wyczuwał tamtej przerażającej nocy. Złe duchy? W takim młodym chłopaku? „Panie, co mam zrobić? Co mam powiedzieć?” Pan odezwał się i Hank wiedział już, co ma robić. - Roń - powiedział nie dbając, czy chłopak go słyszy, czy nie. - Mogę się za ciebie pomodlić? Roń tylko spojrzał na niego i błagalnym tonem wyrzucił: - Tak, pomódl się za mnie, pastorku. Ale dla demonów nie była to odpowiednia perspektywa. Wszystkie trzy jednym głosem krzyknęły prosto w umysł Rona: - Nie, nie, nie! Po co ci to! Roń nagle drgnął, głowa zaczęła mu się kołysać. - Nie, nie... - wymamrotał - nie módl się. Nie lubię. Hank zaczął się zastanawiać, czego Roń właściwie chce. Czy to w ogóle Roń mówi? - C h c i a ł b y m się za ciebie pomodlić, zgoda? - zapytał, tak na wszelki wypadek. - Nie, nie - powiedział Roń i natychmiast dorzucił błagalnie: - Proszę cię, módl się, szybko... - No, dalej - naciskał Krioni. - Módl się. - Nie! - wrzasnęły demony. - Nie możecie nas z niego wyrzucić! - Módl się - powiedział Krioni. Hank zorientował się, że lepiej zrobi, jeśli bez względu na wszystko pomodli się za chłopaka. Jego dłoń spoczywała już na Ronię, rozpoczął więc bardzo spokojną modlitwę: - Panie Jezu, proszę cię o Rona, dotknij go, Panie, przedostań się do jego umysłu, uwolnij od duchów, które go spętały. A duchy przywarły do Rona, niczym rozwydrzona dzieciarnia, skowytem reagując na modlitwę Hanka. Roń jęknął i jeszcze raz potrząsnął głową. Próbował wstać, potem znowu usiadł i chwycił Hanka za ramię. Pan znów przemówił do Hanka i pastor poznał już imię jednego z demonów: - Czarnoksięstwo, w Imię Jezusa, puść go. Roń skulił się i krzyknął, jak gdyby ktoś pchnął go sztyletem. Hankowi zdawało się, że zaraz urwie mu rękę. Czarnoksięstwo usłuchał jednak. Skamlał, klął i pluł, ale posłusznie odfru-nął i zniknął wśród pobliskich drzew. Roń ciężko westchnął. Popatrzył na Hanka wzrokiem, w którym widniały ból i rozpacz: - Dalej, dalej, idzie ci! Hank był zdumiony. Złapał dłoń Rona, by dodać mu pewności, i nie przestawał patrzeć mu w oczy. Były już jakby czystsze. Hank dostrzegał w nich żarliwą, błagającą o pomoc duszę. „I co teraz?” - zapytał Pana. Pan odpowiedział i Hank poznał kolejne imię: - Wróżenie... - Nie, ja nie, nigdy! - wzrok Rona był dziki, a głos skrzeczący. Hank jednak nie przestał. Spojrzał prosto w oczy Rona i powiedział: - Wróżenie, w Imię Jezusa, wychodź. - Nie! - zaprotestował Roń i zaraz dodał: - No, dalej, Wróżenie, wynoś się! Nie chcę cię już u siebie! Wróżenie usłuchał niechętnie. Przez tego Modlącego się pętanie Rona Forsythe’a przestało być zabawne. Roń znów się rozluźnił, parę razy pociągnął nosem. Set szturchnął ostatniego, najmniejszego demona: - A co z tobą, Buncie? Bunt jakoś nie mógł się zdecydować. Roń to wyczuł: - Duchu, odejdź. Mam cię już dość! Hank modlił się o to samo: - Duchu, odejdź. W Imię Jezusa, zostaw Rona w spokoju. Bunt zastanowił się nad słowami Rona, popatrzył na miecz Seta, spojrzał na Modlącego się i w końcu dał za wygraną. Roń zwinął się, jakby go chwycił potworny kurcz, a potem powiedział: - Tak, tak. Wyszedł. Set przepłoszył wszystkie trzy demony, pofrunęły z powrotem do „Jamy”, gdzie były przecież mile widziane i mogły się czuć swobodnie. Hank nie puszczał dłoni Rona. Czekał, obserwował i modlił się, co ma dalej robić. To było tak niewiarygodne, tak niezwykłe, tak przerażające, ale przecież konieczne. To pewnie Lekcja Numer Dwa w Walce Duchowej. Wiedział, że poznaje rzeczy, które mogą się okazać niezbędne do wygrania tej bitwy. Roń zmieniał się wprost na oczach Hanka: Rozluźnił się, oddychał spokojniej, oczy spoglądały już coraz normalniej, trzeźwiej. Hank powiedział nareszcie ciche „Amen” i zapytał: - Wszystko w porządku, Roń? - Tak, jest mi lepiej, dzięki - odpowiedział natychmiast. Spojrzał na Hanka i uśmiechnął się nieśmiało, jakby przepraszająco: - To zabawne. Nie, to świetne. Akurat dziś myślałem sobie, że dobrze by było, gdyby ktoś się za mnie pomodlił. Po prostu nie dawałem już sobie rady z tym wszystkim, co we mnie siedziało. Hank rozumiał, jak sprawa wyglądała. - Sądzę, że to Pan wszystko przygotował. - Nikt się jeszcze o mnie nie modlił. - Wiem, że twoi rodzice cały czas to robią. - No fakt, oni. - I my w kościele też. Nam wszystkim na tobie zależy, Roń pierwszy raz spojrzał na Hanka zupełnie przytomnie. - Więc to ty jesteś pastorem moich starych, tak? Wyobrażałem sobie, że jesteś starszy. - Ale nie zbyt stary - zażartował Hank. - Czy ci inni ludzie w kościele też są tacy? Hank zaśmiał się: - Wszyscy jesteśmy ludźmi, mamy dobre cechy i wady. Ale mamy Jezusa, a On napełnia nas miłością do siebie nawzajem. Rozmawiali. O szkole i mieście, o rodzicach Rona, narkotykach, o kościele Hanka, miejscowych chrześcijanach - i o Jezusie. Roń po jakimś czasie zauważył, że niezależnie od tematu rozmowy Hank zawsze potrafił wpleść w nią Jezusa. Ronowi to nie przeszkadzało. Nie przypominało to w niczym czczej gadaniny, bo Hank Busche naprawdę wierzył, że Jezus jest odpowiedzią na każdy problem. Poruszyli już każdy możliwy temat, a Roń pozwolił Hankowi mówić o Jezusie, o samym Jezusie. To wcale nie było nudne, a poza tym Hank mówił z takim przekonaniem... Rozdział 16 Nathan i Armoth lecieli wysoko ponad przepiękną okolicą, śledząc brązowego buicka. Tutaj, z dala od rozdzieranego walkami Ashton, było zdecydowanie spokojniej. Nie czuli jednak, aby tych dwoje jadących w dole samochodem było całkowicie bezpiecznych. Niebieska eskorta nie była wprawdzie do końca pewna, ale trudno im było pozbyć się wrażenia, że Rafar i jego „goryle” uknuli jakąś intrygę. Marshall i atrakcyjna dziennikarka to dla biesów mieszanka zbyt piorunująca, by można ją ot tak po prostu zostawić w spokoju. Były rektor Eldon Strachan mieszkał na dość osobliwej farmie, położonej na dziesięciu akrach, godzinę jazdy z Ashton. Nie uprawiał ziemi, a jedynie zajmował część mieszkalną, więc gdy Marshall i Bernice podjeżdżali do bramy drugim, wysypanym żużlem podjazdem, było jasne, że zainteresowania Strachana nie wykraczają poza podwórko, otaczające budynek o białej elewacji. Zobaczyli niewielki, lecz starannie wypielęgnowany trawnik, drzewka, przycięte owocowe klomby z niedawno przekopaną i wyplewioną ziemią. Po okolicy biegało parę kurczaków, dziobiąc tu i ówdzie i grzebiąc w ziemi. Duży pies przywitał ich wściekłym ujadaniem. - No, nareszcie wywiad z normalną istotą ludzką - powiedział Marshall. - Dlatego wyprowadził się z Ashton - zauważyła Bernice. Strachan wyszedł na ganek, podbiegł do niego collie, nie przestając szczekać. - Witam! - krzyknął w stronę Marshalla i Bernice, gdy wysiadali z wozu. - Cicho już, Lady - dodał w stronę owczarka. Lady nigdy nie słuchała takich poleceń. Strachan był czerstwym, siwowłosym mężczyzną, który temu miejscu poświęcał wiele sił. Miał na sobie ubranie robocze, a w dłoniach trzymał rękawice do pracy w ogrodzie. Marshall wyciągnął dłoń i otrzymał mocny, szczery uścisk, podobnie jak Bernice. Po wzajemnym przedstawieniu się Strachan przeprowadził ich obok ujadającej Lady do wnętrza domu. - Doris! - krzyknął, kiedy byli już w środku. - Przyjechał pan Hogan i pani Krueger. Po kilku minutach Doris, pani o wyglądzie przemiłej, okrąglutkiej babuni, nakryła stolik, zastawiając go-kawą, herbatą, bułeczkami i innymi smakołykami. Rozmowa toczyła się wokół przyjemnych tematów: farmy, pięknej okolicy, pogody, krowy sąsiada, która wciąż wyrządza szkody. Każdy zdawał sobie sprawę, że jest to obowiązkowa część rozmowy, poza tym pogawędka i przebywanie ze Strachanami były wyjątkową przyjemnością. Nareszcie Eldon Strachan wygłosił zdanie wprowadzające: - Cóż, jak przypuszczam, sprawy w Ashton nie przedstawiają się tak miło. Bernice sięgnęła po notatnik, a Marshall powiedział: - Taa... w zasadzie w ogóle nie mam w tej chwili ochoty tego wszystkiego wywlekać. - Nie przed wszystkim da się uciec - rzucił Strachan filozoficznie, uśmiechając się. Wyjrzał przez okno, za którym na tle bezkresnego błękitu widniały drzewa, i powiedział: - Ciągle się zastanawiam, czy rzucenie tego wszystkiego było najwłaściwszym wyjściem. Ale cóż innego mi pozostało? - l Im, zaraz - Marshall sprawdzał coś w notatkach - powiedział mi pan przez telefon, kiedy pan wyjechał... - Pod koniec czerwca, niecały rok temu. - A na pańskie miejsce wszedł Ralph Kuklinski. -1 o ile mi wiadomo, nadal tam jest. - Tak, rzeczywiście. Czy on był, hm, w tym całym „Wewnętrznym Kręgu”? Nie wiem właściwie, jak to nazywać. Strachan myślał przez chwilę. - Pewny nie jestem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby tak rzeczywiście było. Szczerze mówiąc, żeby zająć miejsce rektora, musiał należeć do grupy. - A więc jednak mamy tu do czynienia z jakąś, nazwijmy to tak, wewnętrzną grupą? - Bez wątpienia. To się wkrótce stało oczywiste. Wszyscy członkowie Rady po jakimś czasie stawali się podobni do siebie, jak dwie krople wody. To samo zachowanie, ten sam sposób mówienia... - Z pańskim wyjątkiem? Strachan zaśmiał się. - Zdaje się, że niezbyt dobrze pasowałem do tego ich klubu. Szczerze mówiąc, stałem się outsiderem, żeby nie powiedzieć wrogiem, no i chyba właśnie dlatego się mnie pozbyli. - Chodzi panu o tę awanturę dotyczącą funduszy uczelni? - Właśnie. Strachan usiłował przypomnieć sobie. - Niczego się nie domyślałem do chwili, gdy zaczęły się pojawiać jakieś niewytłumaczalne opóźnienia w płatnościach. Nasze rachunki były regulowane z opóźnieniem, tworzyły się zaległości księgowe... Właściwie kontrola tych spraw nie należała do moich obowiązków, ale kiedy doszły do mnie jakieś dwuznaczne utyskiwania, państwo rozumieją: ktoś z kimś o tym mówi, więc zapytałem Baylora, o co chodzi. Szczerze mówiąc, nigdy nie udzielił mi konkretnej odpowiedzi, a może raczej - mnie jego odpowiedzi nie podobały się. Właśnie wtedy poprosiłem o pomoc księgowego z zewnątrz, poleconego mi przez znajomego. Miał rozejrzeć się w tych sprawach i pobieżnie ocenić pracę naszej księgowości. Nie mam pojęcia, w jaki sposób znalazł dostęp do informacji, ale to był sprytny gość, jakoś mu się udało. Bernice miała już pytanie: - Czy moglibyśmy znać jego nazwisko? - Johnson. Ernie Johnson - Strachan wzruszył ramionami. - Jak możemy się z nim skontaktować? - Niestety, już nie żyje. Tu spotkał ich zawód. - Czy nie zostawił jakichś notatek, czegokolwiek napisanego? - Mars-hall miał jeszcze resztkę nadziei. Strachan potrząsnął głową: - Jeśli nawet, to wszystko zginęło. Jak państwo sądzą, dlaczego ja siedzę tak cicho, jak mysz pod miotłą? Proszę państwa, Norm Mattily, stanowy prokurator generalny, jest moim dość dobrym znajomym. Miałem zamiar zwrócić się do niego i powiedzieć, co się tutaj dzieje, ale - powiedzmy sobie szczerze - te grube ryby na górze nie poświęcają czasu czemuś, na co brak naprawdę poważnych dowodów. Nie tak łatwo skłonić władze, żeby wyjęły głowę z piasku. To nie takie oczywiste. - No dobrze... ale co właściwie odkrył Ernie Johnson? - Był przerażony. Według jego ustaleń przychody z darowizn i z czesnego inwestowano natychmiast w zastraszającym tempie, ale nigdzie nie można było znaleźć przychodów z dywidend lub wpływów z inwestycji. Wyglądało to tak, jakby pieniądze wlewano do jakiejś studni bez dna. Manipulowano cyframi, żeby to jakoś ukryć, rachunek zobowiązań został zachwiany, żeby można było jego kosztem realizować inne rachunki i opłacić zaległości... Jeden gigantyczny bałagan. - Bałagan wart miliony? - Przynajmniej miliony. Fundusze uczelniane wyciekały tak od lat i nie sposób dojść do tego, dokąd szły. Gdzieś żyje jakiś łasy na pieniądze potwór, który pożera wszelkie aktywa uczelni. - Dlatego zażądał pan rewizji ksiąg? - Tak, a Eugene Baylor wyszedł z siebie. Przeniósł nienawiść do mnie z płaszczyzny zawodowej na osobistą i staliśmy się śmiertelnymi wrogami. To wszystko upewniło mnie, że uczelnia wpadła w porządne tarapaty, a Baylor ma z tym coś wspólnego. Ale naturalnie Baylor nie robi niczego, o czym nie wiedzieliby pozostali. Jestem pewien, że oni wszyscy są tego świadomi i wydaje mi się, że anonimowe głosowanie dotyczące mojego ustąpienia było najpospolitszym spiskiem. - Ale po co? - zapytała Bernice. - Po co zależałoby im na fałszowaniu finansów uczelni? Strachan potrząsnął tylko głową. - Nie mam pojęcia, co zamierzają zrobić, ale jeśli nie znajdzie się wytłumaczenia, dokąd odpływają pieniądze i jak można temu matactwu zapobiec, to z całkowitą pewnością można przyjąć, że college zmierza prostą drogą do bankructwa. Kuklinski bez wątpienia zdaje sobie z tego sprawę. O ile mi wiadomo, całkowicie zgodził się na politykę finansową uczelni i na moje ustąpienie. Marshall zajrzał w swoje notatki. - A gdzie umieścić w tym wszystkim naszą przemiłą profesor Langstrat? - A... droga pani profesor... - zaśmiał się Strachan. Zastanawiał się chwilę nad pytaniem. - Nie ulega wątpliwości, że zawsze miała duży wpływ i była niekwestionowanym autorytetem dla niektórych, ale... Jakoś nie wydaje mi się, żeby to ona była tym ostatecznym ośrodkiem sterującym. Odniosłem wrażenie, że wprawdzie w dużej mierze panuje ona nad tą grupą, za to ktoś wyżej panuje nad nią samą. Sądzę... sądzę, że musi być poddana komuś innemu, jakiejś niewidzialnej władzy. - Nie domyśla się pan, komu? Strachan potrząsnął głową. - Co jeszcze pan o niej wie? Strachan wytężał pamięć. - Absolwentka UCLA?)... Zanim przybyła do Whitmore, uczyła na innych uniwersytetach. Jest tu w instytucie co najmniej od sześciu lat. O ile sobie przypominam, zawsze niezwykle interesowała się filozofią Wschodu i okul-tyzmem. Była nawet członkinią jakiejś neopogańskiej grupy religijnej w Kalifornii. Wiedzą państwo, nigdy bym się tego nie spodziewał, ale dopiero jakieś trzy lata temu odkryłem, że ona otwarcie wygłasza swoje poglądy na wykładach. Szczerze mówiąc byłem dość zaskoczony, bo okazało się, że te nauki budzą wcale duże zainteresowanie. Jej wierzenia i praktyki szerzyły się nie tylko pośród studentów, ale nawet pracowników naukowych. - Których? - zapytał Marshall. Strachan potrząsnął głową z obrzydzeniem. - To się zaczęło, nim zdążyłem się domyślić, w Instytucie Psychologii, wśród jej współpracowników. Margaret Islander - może państwo o niej słyszeli... - Nie, ale sądzę, że moja przyjaciółka, Ruth Williams, na pewno - powiedziała Bernice. - Wydaje mi się, że ona pierwsza weszła do grupy Langstrat, ale już przedtem interesowała się sprawą mediów spirytystycznych, jak Edgar Ca-yce, więc to było dość naturalne. - Ktoś jeszcze? - naciskał Marshall. Strachan wyjął pośpiesznie nabazgraną listę i podał Marshallowi. - Siedzę nad tym już całe miesiące, odkąd wyjechałem. Proszę bardzo. To spis większości pracowników Instytutu Psychologii. Wskazał na kilka nazwisk. - Trevor Corcoran jest nowy w zespole. Przyszedł w tym roku. Zanim zabrał się za nauczanie, sam studiował w Indiach. Juanita Janke weszła na miejsce Kevina Forda... Hm, szczerze mówiąc, masę ludzi zostało w ostatnich latach zastąpionych przez inne osoby. Tak, było sporo zmian. ?) University ofCalifbrnia, Los Angeles (przyp. tłum.) - A kim są ci ludzie? - Marshall zauważył kolejną część listy. - Wydział Nauk Humanistycznych, Wydział Filozoficzny, a ci tutaj są z biologii i wstępnych kursów medycznych. Tu też jest wielu nowych. Tak, było sporo zmian. - Drugi raz już pan o tym wspomniał - zauważyła Bernice. Strachan patrzył na nią przez dłuższą chwilę. - Co pani chce przez to powiedzieć? Bernice wzięła listę od Marshalla i położyła na powrót przed Strachanem. - Proszę nam powiedzieć: ilu z tych ludzi pojawiło się na uczelni w ostatnich sześciu latach, kiedy była już Langstrat? Strachan spojrzał znów na listę, tym razem nieco bardziej krytycznie: - Jones... Witherspoon... Epps... Przeważająca część nazwisk należała do nowych pracowników wydziału, zajmujących miejsce starych, którzy zrezygnowali lub z którymi nie odnowiono kontraktu. - Hm, czy to nie dziwne? - wymamrotał Strachan. - Powiedziałabym, że tak - zgodziła się Bernice. Było widać, że Strachan jest wstrząśnięty. - Te wszystkie zmiany... Zaczynałem się już nimi martwić, ale nigdy bym nie przypuszczał... To by nam wiele wyjaśniało. Wiedziałem, że wśród tych ludzi istnieją jak gdyby wspólne zainteresowania, coś jakby potrafili się między sobą w niezwykły, niewytłumaczalny sposób porozumiewać. Własny język, własne tajemnice, to szczególne spojrzenie na rzeczywistość... Miałem wrażenie, jakby nikt z nich nie mógł niczego zrobić bez wiedzy innych. Sądziłem, że to chwilowa euforia, pewne stadium socjologiczne... Spojrzał na listę, jakby odkrył ją na nowo: - To było jednak coś więcej. Naszą uczelnię nawiedziło, hm - kompletne szaleństwo! I rozwaliło cały instytut. Marshallowi niespodziewanie coś się przypomniało: Przez pamięć błyskawicznie przemknęły mu słowa jego córki, Sandy, która powiedziała: „Ludzie zaczynają się jakoś dziwnie zachowywać. Może przeżywamy inwazję kosmitów.” A potem zaraz zabrzmiały mu słowa Kate wypowiedziane przez telefon: „Martwię się o Sandy... To już nie jest dawna Sandy...” Otrząsnął się ze wspomnień i powrócił do kartkowania notatek. W końcu znalazł stary spis, jaki Bernice uzyskała od Alberta Darra. - No dobrze, a co by pan powiedział na temat tych wykładów, jakie Langstrat prowadziła: Wprowadzenie do Świadomości Boskości i Sztuki... Święte Koło Medycyny... Zaklęcia i rytuały... Ścieżki ku twemu Wewnętrznemu Światłu... Poznaj własnego przewodnika duchowego...? Strachan kiwał głową, jakby to wszystko nie było mu obce. - To się zaczęło niby w ramach alternatywnego programu edukacyjnego, sprawy całkowicie fakultatywnej, dla zainteresowanych studentów, opłacanej z odrębnego czesnego. Sądziłem, że to studia nad folklorem, mitami, tradycją... - Ale wygląda na to, że oni to traktowali całkiem serio. - Hm... Istotnie. A teraz poważna część pracowników instytutu i studen- tów została, hm, zaczarowana..- Czy również członkowie Rady? Strachan myślał przez chwilę. - Cóż, może zabrzmi to nieprawdopodobnie. Otóż sądzę, że takie wrzenie miało miejsce również w łonie Rady Nadzorczej. W Radzie jest ogółem dwanaście miejsc, a tymczasem na pięciu z nich w czasie ostatniego półtora roku nastąpiły nagłe i drastyczne zmiany. Jakże inaczej możliwe byłoby możliwe tajne głosowanie nad moim ustąpieniem? Jeszcze niedawno miałem wśród członków Rady bardzo oddanych przyjaciół. - Czy mógłby pan podać ich nazwiska i dokąd się udali? Strachan stopniowo przypominał sobie nazwiska, a Bernice zapisywała je, wraz z wszelkimi innymi informacjami, których był w stanie udzielić na temat poszczególnych osób. Jake Abernathy umarł, firma Morrisa Jamesa zbankrutowała i musiał szukać innego zajęcia, Fred Ainsworth, George Olson i Rita Jacobson opuścili Ashton, nie mówiąc nikomu, dokąd się wybierają. - No i tak - powiedział Strachan - dobrnęliśmy do końca. Nie został już nikt, z wyjątkiem nowych członków tej dziwnej grupy mistycznej. - W tym Kuklinski, nowy rektor - dodała Bernice. - I Dwight Brandon, właściciel gruntów. - A Ted Harmel? - zapytał Marshall. Strachan zagryzł wargi, wbił wzrok w podłogę i westchnął: - Tak. Próbował się wycofać, ale do tego czasu zdążyli mu powierzyć już za dużo informacji. Kiedy doszli do wniosku, że wymknął im się spod kontroli, za co główna wina spada na mnie samego i na naszą przyjaźń, przygotowali intrygę prowadzącą do tego, aby go zniesławić i wypłoszyć z miasta za pomocą tego absurdalnego skandalu. - Hm... Sprzeczność interesów - powiedziała Bernice. - Naturalnie. Bez przerwy mi mówił, cóż to za rewelacyjna nowa nauka 0 umyśle ludzkim, i utrzymywał, że interesuje się tym wyłącznie jako dziennikarz. Ale wciągał się coraz bardziej, coraz głębiej. To było kuszące, jestem pewien. Napomykał, że obiecali mu wielki sukces finansowy gazety, ponieważ się z nimi sprzymierzył... Marshallowi znów przypomniały się wpatrzone w niego usypiające szare oczy Brummela i jego słodki głos: „Marshall, chcielibyśmy wiedzieć, że będziesz razem z nami...” Strachan tymczasem mówił dalej. Marshall ocknął się nagle i powiedział: - Ojej, przepraszam najmocniej, mógłby pan powtórzyć końcówkę? - Och, mówiłem tylko, że Ted usiłował być lojalny na dwa fronty: po pierwsze i najważniejsze, był wierny wobec prawdy i wobec przyjaciół, a więc 1 mnie. A po drugie, chciał być lojalny wobec grupy Langstrat, ich filozofii i praktyk. Chyba uważał, że prawdy nie da się pogwałcić i że prasa musi być wolna, ale z jakiegoś powodu zaczął drukować informacje o problemach finansowych uczelni. A to już w oczach członków Rady oznaczało przekroczenie dopuszczalnej granicy. - Tak, tak - Bernice przypomniała sobie coś - pamiętam, jak mówił, że próbują go kontrolować i mówić, co ma drukować. Był strasznie wściekły. - Oczywiście w krytycznych momentach - podjął Strachan - bez względu na tak zwaną naukę i wszelkie filozofie metafizyczne, którymi się interesował, okazał się dziennikarzem z krwi i kości i nie dawał się zastraszyć. Strachan westchnął i spuścił wzrok. - No więc, jak mi się zdaje, dostał się w krzyżowy ogień bitwy między mną a członkami Rady. W rezultacie tego obaj straciliśmy stanowiska, reputację w oczach lokalnej społeczności, wszystko. Właściwie mogę powiedzieć, że jestem zadowolony, że to wszystko rzuciłem. Z tym nie dało się walczyć. Marshall nie lubił takiego gadania. - Czy oni, ta cała grupa, jest faktycznie silna? - Wydaje mi się - Strachan był śmiertelnie poważny - że właściwie nigdy nie uświadamiałem sobie, jaką „to” ma skalę i siłę. Wciąż dowiaduję się na ten temat czegoś nowego. Panie Hogan, nie mam pojęcia, do czego ci ludzie ostatecznie dążą, ale zaczynam zauważać, że nic, co im stanie na drodze, nie uniknie zdruzgotania, unicestwienia. Kiedy tu siedzimy, przypominam sobie minione lata i - abstrahując już od zmian w samym college’u - boję się pomyśleć, ile innych osób z okolic Ashton w niewytłumaczalny sposób znikło z pola widzenia. „Joe, właściciel supermarketu” - pomyślał Marshall. - „A Edie?” Strachan jakby zbladł. -1 co wy, kochani, chcecie teraz zrobić z tymi informacjami? - zapytał mocno stroskanym głosem. - Jeszcze nie wiem - Marshall odparł szczerze. - Za wiele tu jeszcze brakujących części, za wiele przypuszczeń. Nie mam jeszcze niczego, co by można wydrukować. - Czy pamięta pan, co się stało z Tedem? Niechże pan o tym nie zapomina. Marshall nie miał ochoty o tym myśleć, za to chciał się dowiedzieć jeszcze jednego: - Ted nie chciał ze mną rozmawiać. - Boi się. - Czego? - l c h. Systemu, który go zniszczył. O wiele więcej wie na temat ich dziwacznych poczynań niż ja. Na tyle więcej, że boi się o wiele bardziej niż ja. I uważam, że te obawy są całkowicie uzasadnione. Naprawdę sądzę, że igramy z prawdziwym niebezpieczeństwem. - Hm, a czy Ted w ogóle rozmawia z panem? - Naturalnie. O wszystkim z wyjątkiem tego, co państwa interesuje. - Ale macie ze sobą kontakt? - Tak. Łowimy ryby, polujemy, jadamy razem lunch. Mieszka niedaleko stąd. - Czy nie mógłby pan do niego zadzwonić? - Chce pan powiedzieć: zadzwonić do niego i dać panu podsłuch? - Dokładnie o to mi chodzi. - Chwileczkę - Strachan mówił z wahaniem - przecież on może w ogóle nie zechce mówić. Nie mogę go do tego zmusić. - Ale mógłby pan do niego zadzwonić i zapytać, czy nie porozmawiałby ze mną jeszcze raz. - Hm... Hm, pomyślę o tym, ale niczego nie mogę obiecać. - Będę z góry wdzięczny. - Ale, panie Hogan... - Strachan chwycił Marshalla za ramię, popatrzył jemu i Bernice głęboko w oczy i powiedział bardzo cicho: - Uważajcie na siebie, kochani. Nie jesteście nietykalni. Nikt z nas nie był. Sądzę, że w grę wchodzi utrata wszystkiego, jeśli odważycie się na jeden błędny ruch, jeden błędny krok. Błagam was, naprawdę, w każdej sekundzie zastanawiajcie się nad tym, co robicie. *** W siedzibie Clariona Tom, redaktor techniczny, rozmieszczał właśnie zwykłe ogłoszenia, materiały wypełniające i przygotowywał szczotki, gdy zadźwięczał dzwonek przy drzwiach wejściowych. Miał ważniejszą robotę niż przyjmowanie interesantów, ponieważ jednak Hogan i Bernice wybyli znów w sprawie swej tajemniczej, intrygującej misji, Tom pozostał w roli ostatniego obrońcy fortu. Do licha, ależ brakuje tu tej Edie. Gazeta z każdym dniem stawała się większym rumowiskiem. Hogan i Bernice szukają sobie w najlepsze wiatru w polu i w ogóle nie widzą, że roboty narosło po uszy z każdej strony. - Dzień dobry! - zawołał bardzo miły kobiecy głos. Tom chwycił jakąś ścierkę, wytarł ręce i odkrzyknął: - Chwileczkę, już idę! Pomknął wąskim przejściem do przedniej części biura i ujrzał bardzo atrakcyjną i gustownie ubraną młodą osobę, która stała za ladą. - Witam - powiedział, wciąż wycierając ręce. - Czym mogę służyć? - Czytałam ogłoszenie - odezwała się młoda dama - że potrzebujecie sekretarki i kierownika biura. Chciałabym się ubiegać o to miejsce. „Anioł musiał mnie podsłuchać” - pomyślał Tom. - Do licha, jeśli tylko da sobie pani radę, to mówię pani, pracę ma pani jak się patrzy! - Więc... jestem gotowa - powiedziała z przemiłym uśmiechem. Tom jeszcze raz sprawdził, czy ma czystą dłoń, i wyciągnął ją przed siebie: - Tom McBride, redaktor techniczny i zamartwiacz generalny. Potrząsnęła mocno jego dłonią i powiedziała: - Carmen. - Miło mi cię poznać, Carmen. Aa... Carmen... jak dalej? Zaśmiała się ze swojego roztrzepania i powiedziała: - Carmen Fraser. Tak przyzwyczaiłam się do przedstawiania się samym imieniem... Tom z rozmachem otworzył drzwiczki przy końcu lady i zaprosił Carmen do części biurowej. - Oprowadzę cię po tym całym bałaganie - powiedział. Rozdział 17 W dalekiej, odludnej kotlinie, pośród niewielkiego kompleksu budynków ukrytych wśród turni, trwały pośpieszne przygotowania do przeprowadzki. W budynkach administracyjnych, ponad dwie setki osób w różnym wieku i różnej narodowości pisało listy, przeglądało kartoteki, sprawdzało dane, równoważyło bilanse i rozmawiało przez telefony w najdziwniejszych językach. Pracownicy ekipy porządkowej, ubrani w niebieskie uniformy, wnosili wielkie sterty pudeł i skrzyń, a urzędnicy wypełniali je skrzętnie rozmaitymi książkami i materiałami, zawartością regałów, wszelakim sprzętem biurowym, który chwilowo nie był potrzebny. Na zewnątrz skrzynie ładowano na wózki, a inni członkowie ekipy porządkowej objeżdżali teren małymi traktorami, aby pousuwać wszystkie złącza l inne urządzenia oraz opieczętować domy, które już opuszczono. Przed wejściem do wielkiego kamiennego budynku, znajdującego się nieco na uboczu, stała jakaś kobieta i obserwowała wszystko z uwagą. Wysoka i szczupła, o długich, kruczoczarnych włosach, ubrana w czarną, luźną szatę, kurczowo ściskała bladą, drżącą dłonią ukrytą pod pachą torebkę. Rozglądała się naokoło, najwyraźniej próbując się uspokoić. Sięgnęła do torebki, wyjęła okulary słoneczne i przesłoniła nimi oczy. Potem zeszła ze schodków i ruszyła w poprzek wielkiego placu, w kierunku budynków administracyjnych. Stawiała pewne, zdecydowane kroki, patrzyła wprost przed siebie. Parę osób z personelu biura przechodząc obok pozdrowiło ją, składając dłonie tuż przed podbródkiem i kłaniając się lekko. Skinęła im głową i poszła dalej. Kiedy weszła, pracownicy biura pozdrowili ją w ten sam sposób. Uśmiechnęła się do nich, nic nie mówiąc. Zobaczywszy jej uśmiech, wrócili do gorączkowej pracy. Kierowniczka biura, elegancko ubrana kobieta ze starannie upiętymi włosami, podeszła bliżej, skłoniła się lekko i powiedziała: - Dzień dobry. Czego życzy sobie Służebnica? Służebnica uśmiechnęła się i powiedziała: - Chcę wykonać kilka kopii. - Natychmiast to zrobię. - Dziękuję. Chciałabym to zrobić sama. - Tak jest. Zaraz rozgrzeję maszynę. Kobieta pośpieszyła do małego pomieszczenia z boku biura, a Służebnica poszła za nią. Paru księgowych i archiwistów, u których dało się rozpoznać rysy dalekowschodnie, hinduskie i europejskie, skłoniło się, gdy przechodzi- ła obok, i powróciło do przerwanych rozmów. Kierowniczka biura przygotowała maszynę w ciągu minuty. - Dziękuję, możesz odejść - powiedziała Służebnica. - Tak jest - odpowiedziała kobieta. - Jestem do dyspozycji w razie jakichś problemów czy pytań. - Dziękuję. Kierowniczka wyszła, a Służebnica zamknęła drzwi, odcinając się od reszty biura i niepożądanych wizyt. Następnie szybko sięgnęła do torebki i wyjęła niewielki zeszyt. Przekartkowała go, przewracając wypełnione ręcznym pismem stronice, aż znalazła to, czego szukała. Położyła otwarty zeszyt na kopiarce i zaczęła wciskać guziki, odbijając stronę za stroną. Po czterdziestu stronicach wyłączyła maszynę, starannie złożyła kopie i włożyła je do przegródki w torebce, wraz z zeszytem. Od razu opuściła biuro i wróciła do wielkiego kamiennego domu. Był to dom imponujący rozmiarami i wystrojem, z wielkim kamiennym kominkiem i strzelistymi, wykonanymi z surowego drewna sufitami. Służebnica pośpieszyła w górę wyłożonej grubą wykładziną klatki schodowej, weszła do swej sypialni i starannie zamknęła drzwi. Położyła zeszyt pod przepysznym, starodawnym lustrem, otworzyła jakąś szufladę, wyjęła brązowy papier pakunkowy i sznurek. Na papierze było już napisane nazwisko adresata: Alexander M. Kaseph. W adresie zwrotnym widniało nazwisko J. Langstrat. Prędko zapakowała zeszyt z powrotem, nadając paczce poprzedni wygląd i obwiązała sznurkiem. W innym miejscu tego samego budynku, w ogromnym gabinecie, tłustawy mężczyzna w średnim wieku, ubrany w luźne spodnie i tunikę, siedział na modłę hinduską na wielkiej poduszce. Miał zamknięte oczy, oddychał głęboko. Wyposażenie pomieszczenia było luksusowe, jak przystało na człowieka jego prestiżu i siły: pamiątki z całego świata - miecze, maczugi woj enne, wytwory afrykańskiej kultowej i kilka bóstw wschodnich o nader groteskowym wyglądzie. Poza tym trofea myśliwskie: niedźwiedź, łoś amerykański i lew. Obok tego biurko wielkie jak okręt wojenny, z wbudowanym komputerem, centralką telefoniczną oraz długa, miękka kanapa, komplet rzeźbionych krzeseł z taką samą tapicerką i stolik do kawy. Zanim rozległo się stukanie do drzwi, mężczyzna odezwał się: - Wejdź, Susan. Wielkie dębowe drzwi otwarły się bezszelestnie i weszła Służebnica, niosąc paczkę owiniętą w brązowy papier. Nie otwierając oczu mężczyzna powiedział: - Połóż ją na biurku. Służebnica wykonała polecenie, a mężczyzna zaczai z wolna się poruszać: otworzył oczy, rozprostował ramiona, jak gdyby zbudził się ze snu. - Więc w końcu ją znalazłaś - powiedział ze złośliwym uśmiechem. - Cały czas tam była. Zawieruszyła się gdzieś w kącie przez to całe pakowanie i przestawianie. Mężczyzna wstał z poduszki, rozprostował nogi i kilka razy obszedł gabinet naokoło. - Naprawdę nie wiem, co to może być... - zaczął mówić, jakby odpowiadając na jakieś pytanie. - Nie zdziwiło mnie to... - zaczęła Służebnica, ale on uśmiechnął się protekcjonalnie i powiedział: - Och, być może, ale wydawało mi się wręcz przeciwnie. Zaszedłją od tyłu i położywszy obie dłonie na jej ramionach szeptał wprost do ucha: - Czasami widzę cię na wylot, jak na dłoni, ale czasami gdzieś odpływasz. Ostatnio coś cię bardzo dręczy. Dlaczego? - Ach, to chyba ta cała przeprowadzka, to zamieszanie. Objął ją ramieniem w talii i przycisnął do siebie mówiąc: - Niech cię to nie dręczy. Udajemy się do lepszego miejsca. Mamy specjalnie wybrany dom. Spodoba ci się. - Wiesz przecież, że wychowałam się w tym mieście. - Nie, nie. To już nie będzie to samo miasto, nie takie, jak pamiętasz. Będzie lepsze. Ale nie wierzysz w to, prawda? - Mówiłam ci, wychowałam się w Ashton... -1 chciałaś wyrwać się stamtąd! - Więc rozumiesz chyba, że mam mieszane uczucia. Zakręcił nią i zaśmiał się rozbawiony patrząc jej w oczy. - Tak, rozumiem! Z jednej strony wcale nie zależy ci na tym mieście, z drugiej tylko szukasz okazji, żeby urwać się gdzieś w trakcie festiwalu. Zaczerwieniła się trochę i wbiła wzrok w posadzkę. - Szukałam czegoś z przeszłości. Czegoś, co dałoby mi wizję przyszłości. Wziął ją za rękę i powiedział: - Nie ma przeszłości. Powinnaś była zostać ze mną. Ja teraz mam dla ciebie wszystkie odpowiedzi. - No tak, teraz wiem. Ale przedtem nie wiedziałam. Zaśmiał się i przeszedł za biurko. - No dobrze już, dobrze. Nie będziemy już więcej musieli organizować ukradkowych spotkań pod osłoną hałaśliwego karnawału. Szkoda, że nie widziałaś zażenowania naszych przyjaciół, gdy musieli się tam pokazać. - Ale po co mnie w ogóle szukałeś? Dlaczego na dodatek ciągnąłeś ich za sobą? Usiadł za biurkiem i zaczął się bawić nożem ofiarniczym o odstręczającym wyglądzie, ze złotą rękojeścią i brzeszczotem ostrym jak brzytwa. Patrzył na nią znad krawędzi ostrza i mówił: - Dlaczego? Dlatego, moja droga Służebnico, że ci nie ufam. Kocham cię, jesteśmy jedną istotą, ale... - trzymał ostrze noża na poziomie źrenic i spoglądał na nią wzrokiem ostrym jak sam nóż. - Nie ufam ci. Jesteś kobietą targaną wieloma sprzecznymi uczuciami. - Przecież nie mogę zaszkodzić Planowi. Jestem jedną pośród milionów. Wstał i podszedł do drugiej strony biurka, gdzie inne jeszcze noże tkwiły w rzeźbionej głowie jakiegoś pogańskiego bożka. - Miła Susan, znasz moje życie, sekrety, dążenia. Muszę chronić swoje interesy. Wymawiając te słowa, upuścił nóż czubkiem w dół, tak że wbił się w głowę bożka. Uśmiechnęła się przymilnie, przysunęła się do niego i obdarzyła ponętnym pocałunkiem. - Jestem i zawsze będę twoja - powiedziała. Uśmiechnął się przebiegle, a gdy mówił: „Tak. Bez wątpienia”, jego wzrok był wciąż zimny jak ostrze noża. *** Wysoko ponad kotliną, wśród skał i turni, ukryły się dwie postacie. Jedną z nich był srebrnowłosy mężczyzna, który przybył już tu wcześniej. Nie przestawał obserwować zamieszania w dole. Był dostojny i potężny, z przenikliwych oczu biła mądrość. Drugą postacią był Tal, Kapitan Zastępu. - Tu masz to, czego szukasz - odezwał się srebrnowłosy. - Rafar coś tu załatwiał zaledwie parę dni temu. Tal spojrzał w dół kotliny. Kłębił się tam niepoliczalny rój czarnych demonów. - Mocarz? - zapytał. - Nie ma co do tego wątpliwości, z całą czeredą straży i wojowników. Nie daliśmy jeszcze rady się tam przedostać. - I ona jest w środku tego wszystkiego! - Duch już od jakiegoś czasu otwiera jej oczy i woła ją. Jest blisko Mocarza - niebezpiecznie blisko. Modlitwy Resztki oślepiły i stępiły czujność demonów, które ją osaczają. Pozwala ci to w tej chwili zyskać nieco na czasie, ale bardzo niewiele. Tal skrzywił się. - Generale, nie wystarczy stępić ich czujność, byśmy dali radę się do niej przedostać. Ledwie trzymamy się w Ashton, nie może być nawet mowy 0 zamierzaniu się bezpośrednio na Mocarza. - A jednak sytuacja może się tylko pogorszyć. Ich szeregi każdego dnia wzrastają dziesięciokrotnie. - No tak, przygotowują się, to oczywiste. - A tymczasem jej wątpliwości rosną. Nie minie wiele czasu, a nie będzie już potrafiła ukryć przed swym panem tam, na dole, prawdziwych uczuć 1 zamiarów. Talu, ona już wie o samobójstwie. Tal spojrzał prosto w oczy generała. - Ona i Patrycja były bliskimi przyjaciółkami, prawda? Generał skinął głową. - To był dla niej wstrząs, ale dzięki temu zrobiła się bardziej otwarta. Jednak czas jej bezpieczeństwa jest ograniczony. Oto co możesz teraz zrobić: Towarzystwo Świadomości Uniwersalnej wydaje dla swych członków z ONZ specjalny obiad w Nowym Jorku w celach promocyjnych. Ma to służyć zebraniu funduszy. Kaseph, z powodu obecnych zajęć, nie będzie mógł przybyć. Wyśle jednak Susan w zastępstwie. Będzie silnie eskortowa- na, ale to jedyny raz, gdy znajdzie się poza zasięgiem demonicznej osłony Mocarza. Duch wie, że ona planuje wyrwać się na chwilę i nawiązać kontakt z jedynym pozostającym na zewnątrz znajomym, który mógłby z kolei skontaktować się z dziennikarzem. Ona skorzysta z tej szansy, Talu. A ty zadbaj o to, żeby się jej udało. - Czy w Nowym Jorku jest osłona modlitwy? - to była pierwsza reakcja Tala. - Będziesz ją miał. Tal spojrzał na czarne roje w dole. - I oni nie mogą się dowiedzieć... - Nie. Nie mogą nawet niczego podejrzewać, póki nie uda ci się wydostać stąd Susan na dobre. Gdyby wiedzieli, zniszczyliby ją. - Kim jest ten znajomy? - Nazywa się Kevin Weed, były kolega z klasy i chłopak. - A więc - do roboty. Muszę jeszcze zadbać o więcej modlitwy. - Z Bogiem, miły kapitanie! Tal wspiął się poza jakieś wielkie kamienie, by nikt nie zobaczył, jak będzie rozkładał skrzydła. Potem, cicho i wdzięcznie jak wędrujący obłok popłynął ponad wierzchołkiem góry. Kiedy minął szczyt i nikt z kłębiącego się w dole roju nie mógł go dojrzeć, ruszył pośpiesznie. Wystrzelił do przodu jak pocisk, ciągnąc za sobą przez niebo aż za horyzont lśniącą serpentynę światła. *** Marshall i Bernice jechali brązowym buickiem poprzez zalesioną okolicę. Rozmawiali o sobie, o swej przeszłości, rodzinie, czymkolwiek, co im się przypomniało. Po trosze mieli już dość rozmów o pracy, a przyjemnie im było spędzać razem czas. - Wyrosłem jako prezbiterianin - powiedział Marshall. - Ale teraz nie wiem właściwie, kim jestem. - Moi starzy byli z kościoła episkopalnego - powiedziała Bernice. - A ja chyba nigdy nie byłam z żadnego. Włóczyli mnie za sobą do kościoła co niedziela i pamiętam, że nigdy nie mogłam się doczekać, kiedy stamtąd wyjdę. - Mnie to znowu tak nie przeszkadzało. Miałem fajnego nauczyciela w szkółce niedzielnej. - Ha, może tego mi brakło. Nigdy nie chodziłam do szkoły niedzielnej. - Coś takiego. Dzieciak powinien jednak wiedzieć coś niecoś na temat Boga. - A jeśli Boga nie ma? - No i proszę. Od razu widać, że nie chodziłaś do szkółki niedzielnej! Buick znalazł się na skrzyżowaniu. Ujrzeli znak wskazujący kierunek do Ashton: w lewo. Marshall skręcił w lewo. - Niee... - Bernice zabrała się za odpowiedź na jedno z pytań Hogana. - Nie mam już rodziców. Tato zmarł w siedemdziesiątym szóstym, a mama ... poczekaj... no, dwa lata temu. - Fatalnie. - A potem straciłam jedyną siostrę, Patrycję. - No... tak mi przykro. - Tak... czasem samotny bywa świat... - No tak... Ciekawe, z kim się można widywać w Ashton. Popatrzyła na niego i powiedziała: - Nie poluję na nikogo, Marshall. Gdzieś o milę przed nimi znajdowało się Baker: mała mieścina oznaczona najmniejszą z możliwych kropek na mapie. Było to jedno z tych typowych poboczy, gdzie zatrzymują się kierowcy ciężarówek i myśliwi, żeby przełknąć czarną kawę i jaja na twardo. Miasteczko tak małe, iż przejazd przez nie trwa chwilę. Śmigając ponad wierzchołkami drzew, Nathan i Armoth obserwowali samochód Hogana. Skrzydła równomiernie muskały powietrze, a ciała ciągnęły za sobą dwie wstęgi usianego diamentami światła. - No, więc tu się zacznie - powiedział Nathan. - A ciebie wybrano do zadania ciosu - dokończył Armoth. - Drobiazg - uśmiechnął się Nathan. - Nie wątpię, że Tal mógł wybrać kogo innego, kto bardziej doceniłby zaszczyt - drażnił się z nim Armoth. Nathan wyjął miecz, który błysnął jak piorun. - O, nie, miły Armocie! Zbyt długo na to czekałem. Ja się tym zajmę. Odbił od Armotha, zanurkował w dół, w kierunku wijącej się między wysokimi drzewami autostrady i zawisł nad jadącym samochodem, leniwie unosząc się w powietrzu, jakieś trzydzieści metrów nad nim. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę miasteczka Baker, ocenił prędko, jaką odległość samochód da radę przejechać z wyłączonym motorem, a potem, w uważnie wybranym momencie, rzucił mieczem w dół niczym płonącą włócznią. Miecz popłynął pięknym hakiem i przebił maskę pojazdu. Silnik zamarł. - Cholera! - Marshall przełączył dźwignię biegów szybko na luz. - Co się stało? - zapytała Bernice. - Coś wysiadło. Marshall próbował uruchomić silnik, samochód toczył się jeszcze. Nic z tego. - Chyba coś elektrycznego - mruknął. - Może zajedź lepiej pod tę stację. - Dobra, dobra. Buick dowlókł się jakoś do niewielkiej stacji benzynowej w Baker i zatrzymał się akurat przed bramą. Marshall otworzył maskę. - Przeproszę cię na chwilę - powiedziała Bernice. - Zrób też za mnie, co? - powiedział Marshall, zdenerwowany, zaglądając pod maskę samochodu. Bernice udała się do innego niewielkiego budyneczku, do gospody „Ever-green”, którą starość i niefortunne usytuowanie z wolna podżerały od spo- du. Jeden koniec wyraźnie się ‘zapadał, z drzwi wejściowych odchodziła farba. Neon w oknie w kształcie kufla z piwem działał jednak bez zarzutu, a szafa grająca brząkała jakiś przebój country. Bernice pchnęła drzwi - ich dolna krawędź przejechała po wypracowanym już wcześniej w linoleum łuku - i weszła, marszcząc nos z powodu niebieskawego dymu tytoniowego, który niespodziewanie zastąpił powietrze. W lokalu znajdowało się paru mężczyzn, prawdopodobnie pracujących w okolicy przy wyrębie, którzy dopiero co wyszli z roboty. Rozmawiali głośno, opowiadali niewiarygodne historie, okraszając wszystko doborową łaciną. Bernice spojrzała od razu na drugi koniec pomieszczenia, próbując dostrzec znaczki „damski” i „męski”. Tak, są toalety! Jeden z mężczyzn przy najbliższym stoliku rzucił: - Cześć, mała, jak leci? Bernice nie zamierzała nawet spojrzeć w tamtym kierunku, ale niechcący przejechała po nim wzrokiem i obdarzyła go pogardliwym spojrzeniem. „Coś jakby trochę za dużo tego miejscowego folkloru” - pomyślała. Wtem zwolniła kroku. Zaczęła mu się przypatrywać. Odwzajemnił spojrzenie, a na brodatej twarzy rozgościł się pijacki, półprzytomny uśmiech. - No, koleś, chyba ci poszło - powiedział mu któryś. Bernice nie spuszczała z niego wzroku. Podeszła do stolika i przyjrzała się jeszcze bliżej. Długie, zmierzwione włosy, zebrane z tyłu gumką w kucyk. Szkliste oczy, teraz mocno podkrążone. Ale przecież znała tego człowieka. - Dobry wieczór pani - odezwał się kumpel mężczyzny. - Niech pani sobie nie przeszkadza, on tak sobie, dla zabawy, co, Weed? - Weed? - zapytała Bernice. - Kevin Weed? Kevin Weed spojrzał na nią i sycił się widokiem, nic nie mówiąc. W końcu odezwał się: - Mogę ci postawić? Bernice przysunęła się jeszcze bliżej, upewniając się, że mężczyzna dobrze widzi jej twarz. - Nie pamiętasz mnie? Bernice Krueger? Weed wciąż patrzył jakby nieprzytomnie. - Nie pamiętasz Pat Krueger? Twarz Weeda jakby pojaśniała. - Pat Krueger? A ty kim jesteś? - Jestem Bernice, siostra Pat. Nie pamiętasz mnie? Spotkaliśmy się parę razy. Chodziłeś z jej koleżanką z jednego pokoju. Weed rozluźnił się i uśmiechnął, potem zaklął i natychmiast przeprosił. - Bernice Krueger! Siostra Pat! Znów zaklął i znów przeprosił. - Co ty robisz w takim miejscu?! - Przejeżdżam i tyle. Ale wypiłabym małą colę. Weed uśmiechnął się i popatrzył na kumpli. Wybałuszyli oczy i rozdziawili usta. Zaczęli się śmiać. - No, chłopaki, może byście znaleźli sobie inny stolik? - mrugnął na nich. Pozabierali kaski, pudełka ze śniadaniem i zaśmiali się: „No, no, Weed.” - Dań! - krzyknął Weed. - Małą colę tu dla pani. Dań musiał napatrzyć się chwilę na miłą dziewczynę, która zabłądziła vv takie miejsce. Wziął colę i przyniósł jej. - I co porabiasz? - zapytał ją Weed. Wyjęła długopis i notatnik. Opowiedziała mu co nieco o tym, co robiła i co robi. A potem zauważyła: - No popatrz, nie widziałam cię w ogóle od czasu śmierci Pat. - No, przykro mi, wiesz. - Kevin, mógłbyś mi coś o tym powiedzieć? Co wiesz? - Niewiele... Nic poza tym, co pisali w gazetach. - A ta koleżanka Pat? Masz jeszcze z nią kontakt? Zauważyła wytrzeszczone oczy i rozwarte usta Weeda na samą wzmiankę 0 dziewczynie. - Do licha! Świat jest mały! - powiedział. - Widziałeś ją? - Bernice nie mogła uwierzyć szczęściu. - No, tak jakby. - Kiedy? - nalegała. - Ale tylko przez moment. - Gdzie? Kiedy? - Bernice trudno było nad sobą zapanować. - W czasie festiwalu. - W Ashton? - Tak, tak, w Ashton. Wpadłem na nią. Zawołała moje imię, odwróciłem się no i proszę. - A co mówiła? Gdzie teraz mieszka? Weed powiercił się niespokojnie. - Do licha, nie wiem. Mało mnie to obchodzi. Puściła mnie kantem 1 uciekła z tym zbirem. Nawet wtedy w nocy z nim była. - Jak ona się nazywa? - Susan. Susan Jacobson. Może sobie przebierać w facetach, nie powiem. - Nic ci nie powiedziała, gdzie by można jej szukać? - Cholera wie. Długo ze mną nie rozmawiała. Śpieszyła się, pewnie na spotkanie ze swoim nowym narzeczonym. Chciała mój numer telefonu i chyba tylko tyle. Bernice nie traciła nadziei. Jeszcze nie. - Jesteś zupełnie pewien, że nijak nie dała ci znać, gdzie mieszka, ani jak się z nią można skontaktować? Weed, pijany, wzruszył tylko ramionami. - Kevin, ja całe wieki już jej szukam! Muszę z nią porozmawiać! - No to porozmawiaj z tym jej narzeczonym - powiedział Weed z goryczą - z tym tłuściutkim, nadzianym prykiem! Nie, nie, skojarzenie, które przeleciało jej przez mózg, nie miało żadnego sensu. Ale czy na pewno? - Kevin, a jak ona tej nocy wyglądała? Patrzył gdzieś w przestrzeń, jak odurzony, oczarowany kochanek. - Lwica - powiedział. - Długie, czarne włosy, czarna suknia, ciemne okulary... bardzo sexy... - A ten jej narzeczony? - wypowiadając te słowa Bernice czuła, jak coś ją ściska w żołądku. - Widziałeś go? - Taa, potem. Kiedy się pojawił na horyzoncie, zachowywała się tak, jakby mnie nawet nie znała. - Ale jak wyglądał? - Jak jakiś śledź z Grubasowa. To te jego pieniądze, na pewno dlatego się do niego przyssała. Bernice drżącą ręką sięgnęła po długopis. - Możesz mi dać numer telefonu? Dał. - A adres? Też go wymamrotał. - Powiedziałeś, że prosiła cię o telefon. - A jak, tylko nie wiem, po co. Może coś jej nie wychodzi z tym kocha-siem. - I dałeś jej? - Ee, frajer ze mnie, ale dałem. - Więc niewykluczone, że do ciebie zadzwoni? Wzruszył ramionami. - Kevin... - dała mu swą wizytówkę. - Słuchaj mnie uważnie. Słuchasz? Popatrzył na nią i potwierdził. - Jeśli ona do ciebie zadzwoni, jeśli w ogóle jakoś się z tobą skontaktuje, podaj jej moje nazwisko i numer i powiedz, że chcę z nią porozmawiać. I weź też jej numer, żebym ja mogła zadzwonić do niej. Zrobisz to? Wziął wizytówkę i skinął głową: - Czemu nie. Skończyła colę i zbierała się do wyjścia. Spojrzał na nią tępymi, szklistymi oczyma: - Hej, co robisz dziś wieczór? - Zadzwoń do mnie, gdy Susan się z tobą skontaktuje. Wtedy porozmawiamy. Jeszcze raz rzucił okiem na wizytówkę: - O’ K., czemu nie. Po krótkiej chwili Bernice pojawiła się z powrotem na stacji benzynowej, akurat w momencie, gdy Marshall uruchomił silnik. Stary, przygarbiony właściciel stacji spoglądał na motor i potrząsał głową. - Hej tam, zaskoczyło! - krzyknął Marshall zza kierownicy. - Cholera, nawet palcem nie ruszyłem - mruknął stary. Wysoko ponad stacją Nathan odlatywał w górę. Dołączył do Armotha i schował miecz do pochwy. - Gotowe - powiedział. - Ciekawe, co kapitan i Guilo zdziałają w Nowym Jorku. Buick ruszył w dalszą drogę, a Nathan i Armoth lecieli za nim, jak dwa latawce na sznurkach. Rozdział 18 Hank rozpoczął niedzielne nabożeństwo dynamiczną, wesołą pieśnią, którą Mary wykonywała na fortepianie wyjątkowo pięknie. Oboje byli w doskonałym nastroju, czuli się podbudowani. Pomimo oznak zbliżającej się bitwy wyczuwali, że Bóg w swej mądrości szykuje potężny i skuteczny plan przywrócenia w Ashton swego królestwa. Pojawiały się systematycznie mniejsze i większe zwycięstwa, a Hank wiedział, że jest w tym ręka Boża. Po pierwsze, tego ranka posługiwał niemal całkowicie nowemu zgromadzeniu, takie przynajmniej odnosił wrażenie. Wiele osób, dawniej rozsiewających spory, przestało się już pojawiać, a wraz z nimi zniknęła gorzka atmosfera. Ogólny nastrój w kościele znacznie się poprawił. Naturalnie Alf Brummel, Gordon Mayer i Sam Turner pojawiali się czasami, knując coś po kątach niczym piąta kolumna, ale dziś akurat żaden nie przyszedł, za to pojawiło się wiele nowych twarzy. Za przykładem Forsythów poszli ich liczni przyjaciele i znajomi, kilka małżeństw, parę samotnych osób, trochę studentów. Była też Babcia Duster, czerstwa i zdrowa jak zwykle, gotowa na duchowy bój. Wrócili John i Patty Colemanowie. John nie przestawał uśmiechać się z radości i podniecenia. Jeśli chodzi o resztę osób, Hank znał tylko jedną: Obok Andego i June Forsythów siedział, jakby nieco zawstydzony Roń Forsythe, ze swoją dziewczyną, niewysoką, mocno wymalowaną studentką któregoś z niższych lat. Hank musiał opanować przypływ bardzo silnego uczucia, kiedy zauważył, jak wchodzą Forsythowie z synem. To był cud, prawdziwy dar łaski Boga Żywego. Miał ochotę krzyczeć „Alleluja!”, ale nie chciał z miejsca wystraszyć młodego człowieka, może to jeden z tych okazów, z którymi trzeba obchodzić się bardzo ostrożnie? Po pierwszej pieśni doszedł do wniosku, że można by skomentować sytuację. - Cóż - zaczął nieco żartobliwym tonem - nie wiem, kochani, jak was nazywać: goście, uciekinierzy, a może jeszcze inaczej. Wszyscy się zaśmiali i spojrzeli po sobie. Hank tymczasem mówił dalej: - A może przedstawimy się wszyscy sobie? Prawdopodobnie wiecie, kim jestem. Jestem Hank Busche, pastor, a ten kwiatuszek przy fortepianie to moja żona, Mary... Mary wstała, uśmiechnęła się skromnie i usiadła z powrotem. - Może kolejno powiemy zebranym, kim jesteśmy... I tak oto odbył się pierwszy apel Resztki, obserwowany uważnie przez aniołów i demony. Krioni i Triskal zajmowali zwykłe pozycje, obok Hanka i Mary, a Signa i jego oddział, obecnie liczący dziesięciu wojowników, otaczali budynek. Lucjusz znów próbował sporów z Signą, usiłując dostać się do środka, jednak dobrze wiedział, że nie ma sensu zbytnio naciskać: już sam Hank Busche mógłby wystarczyć, a tymczasem miał jeszcze pełen kościół modlących się świętych. Niebiescy rycerze cieszyli się pierwszymi oznakami przewagi. W końcu Lucjusz nakazał demonom, by pozostały na zewnątrz i tylko podsłuchiwały, ile się da. Jedynie demonom, przybyłym ze swymi ludzkimi gospodarzami, udało się wcisnąć do środka. Rozsiane po kościele, obserwowały niepomyślny rozwój wypadków. Scion stał koło wyjścia, czuwając nad swymi podopiecznymi, Set natomiast przystanął obok Forsythów i przybyłej z nimi grupy. Tego dnia kościół był pełen wielkiej mocy i wszystkim zdawało się, że wzrasta ona, w miarę jak przedstawiają się kolejne osoby. Hankowi przypominało to przegląd jakiejś szczególnej armii. - Ralph Metzer, drugi rok w Whitmore. - Judy Kemp, też drugi rok w Whitmore. - Greg i Eva Smithowie, znajomi Forsythów. - Bili i Betty Jonesowie. Prowadzimy sklep przemysłowy przy Eight Street. - Mikę Stewart. Mieszkam z Jonesami, pracuję w młynie. - Cal i Ginger Bartonowie. Niedawno się sprowadziliśmy. - Cecil i Miriam Cooperowie, miło nam was wszystkich widzieć... - Ben Squires. To ja przynoszę wam pocztę, jeśli mieszkacie w zachodniej części miasta. - Tom Harris, a to moja żona, Mabel. Witamy was serdecznie i chwała Panu! - Clint Neal - pracuję na stacji benzynowej. - Greg i Nancy Jenningowie. Ja uczę, a ona pisze książki. - Andy Forsythe, chwała Panu! - June Forsythe, Amen! Wstał Roń, włożył ręce do kieszeni i - patrząc na podłogę - powiedział: - Jestem... Roń Forsythe, a tutaj to Cynthia, i... spotkałem pastora w „Jamie”, i... - głos mu się załamał ze wzruszenia. - Chciałbym wam wszystkim podziękować za modlitwę i za zainteresowanie. Stał tak przez chwilę, patrzył na podłogę i oczy miał pełne łez. June stanęła obok i zwróciła się do wszystkich w jego imieniu: - Roń chciał wam powiedzieć, że on i Cynthia oddali wczoraj wieczorem serca Jezusowi. Wszyscy się uśmiechali i mruczeli jakieś słowa aprobaty, co na tyle ośmieliło Rona, że w końcu powiedział: - Tak, i wrzuciliśmy wszystkie prochy do toalety! To wywołało burzę śmiechu i oklasków. Wśród narastającej radości i rozgorączkowania apel trwał nadal. Na zewnątrz demony słuchały zaniepokojone i syczały złowróżbnie. - Trzeba donieść Rafarowi! - powiedział jeden. Lucjusz, z na pół rozłożonymi skrzydłami, co miało zapobiec naruszaniu jego spokoju przez rozemocjonowanych podkomendnych, stał spokojny, zadumany. Jakiś mały demon przeleciał mu nad głową i krzyknął: - Co robić, mistrzu Lucjuszu? Mamy szukać Rafara? - Z powrotem do roboty! - syknął w odpowiedzi. - Pozwól, że sam zadbam o zawiadomienie Ba-ala Rafara! Zgromadziły się wokół niego, czekając na kolejny rozkaz. Ostatnio zdawał się osobliwie małomówny. - Co się tak wszyscy gapicie? - zaskrzeczał. - Dalej, czyńcie niegodzi-wość! Pozwólcie, że sam będę się martwił o tych maluczkich świętych! Rozproszyły się na wszystkie strony, a on wciąż stał bez ruchu pod kościelnym oknem. Też coś! Powiedzieć Rafarowi! Niech Rafar sam zniży się do tego, żeby zapytać. Lucjusz nie będzie jego lokajem. *** Tę część Nowego Jorku zaprojektowano z myślą o elicie i koneserach: ekskluzywne sklepiki, butiki i restauracje, luksusowe hotele. Starannie pielęgnowane kwitnące drzewa rosły w okrągłych, zdobionych sztukaterią gazonach wzdłuż chodników, a pracownicy porządkowi dbali o to, by jezdnie i chodniki były nieskazitelnie czyste. Wśród kupujących, wiecznie śpieszących się dokądś, i zwykłych oglądaczy, których było pełno w tamtej okolicy, pojawili się dwaj potężnej postury mężczyźni w brązowych tunikach. Spacerowali wzdłuż chodnika i rozglądali się naokoło. - „Hotel Gibson” - przeczytał Tal na froncie starego, dostojnego budynku z kamienia, który piętrzył się nad nimi na wysokość trzydziestu pięter. - Nie dostrzegam szczególnej aktywności - powiedział Guilo. - Jest jeszcze wcześnie. Ale przyjdą. Pośpieszmy się. Poprzez wielkie drzwi wejściowe obaj wśliznęli się do hallu. Po obu stronach mijali ich ludzie, czasami nawet przechodzili przez nich, co nie miało naturalnie większego znaczenia. Przy ladzie recepcyjnej zorientowali się prędko, jaki jest plan wykorzystania pomieszczeń bankietowych w hotelu. Istotnie, Wielka Sala Balowa była na ten wieczór zarezerwowana dla Towarzystwa Uniwersalnej Świadomości. - Generał był dobrze poinformowany - zauważył Tal z zadowoleniem. Pośpieszyli długim korytarzem, wyłożonym puszystym chodnikiem, mijając salon fryzjerski, salon kosmetyczny, kącik pucybuta i kiosk z pamiątkami. W końcu znaleźli się przed potężnymi, dwuskrzydłowymi, dębowymi drzwiami o misternie wykonanych mosiężnych klamkach. Przeniknęli przez nie i stanęli w wielkiej sali balowej, wypełnionej teraz stołami, które przyozdabiała rozłożona na białych lnianych obrusach krzyształowa zastawa. Na każdym stole stał wąski flakonik z różą o długiej łodydze. Hotelowa obsługa pośpiesznie czyniła ostatnie przygotowania. Rozmieszczali wymyślnie poskładane serwetki, ustawiali kieliszki do wina. Tal sprawdził karteczki z nazwiskami przy głównym stole. Na jednej, u jego końca, widniał napis: „Alexander M. Kaseph, Omni Corporation”. Wyszli przez najbliższe drzwi i rozejrzeli się na wokoło. Poszli wzdłuż korytarza, a potem w lewo do saloniku przy toalecie dla pań. Weszli, minęli parę kobiet strojących się przed lustrami, w końcu znaleźli to, czego szukali: ostatnią toaletę, pomyślaną dla osób niepełnosprawnych. Przylegała do tylnej ściany hotelu. Miała okno, akurat na tyle duże, by mogła się przez nie wydostać jakaś zwinna istota. Tal sięgnął w górę, odblokował zamek i sprawdził, czy okno łatwo otworzy się i zamknie. Guilo szybko przeniknął ścianę i znalazł się w alei, gdzie wyszukał wielki kontener na śmieci. Z niewiarygodną łatwością przeciągnął go kilka metrów dalej i ustawił pod oknem toalety. Następnie znalazł kilka skrzyń i koszów, które poukładał wokół kontenera w roli dodatkowych schodów. Wkrótce dołączył do niego Tal i obaj ruszyli alejką w stronę ulicy. Przecznicę dalej była budka telefoniczna. Tal podniósł słuchawkę i sprawdził, czy działa. - Już jadą - ostrzegł Guilo. Przeniknęli przez mur domu towarowego i zerkali przez okno, patrząc, jak długa czarna limuzyna, a za nią następna i następna rozpoczynają złowieszczą paradę ulicą w kierunku hotelu. W limuzynach zasiadali dygnitarze i rozmaite osobistości z różnych narodów i ras. Na dachach i w środku wozów siedziały demony - wielkie, czarne, pokryte brodawkami, dzikie. Żółte ślepia rozglądały się podejrzliwie na wszystkie strony. Tal i Guilo patrzyli nie dowierzając własnym oczom. Z wysokiego firmamentu jeszcze inne demony niczym jaskółki zaczęły zlatywać się do hotelu. Na czerwieniejącym niebie malowały się ich czarnoskrzydłe sylwetki. - To ci dopiero zgromadzenie, kapitanie - powiedział Guilo. Tal kiwnął głową i nie przestawał obserwować. Wśród limuzyn było wiele taksówek, w których również znajdował się szeroki wachlarz typów ludzkich: Azjaci, Afrykańczycy, Europejczycy, Amerykanie, Arabowie - ludzie o wielkim wpływie, estymie i prestiżu, przybyli z całego świata. - Tak jak mówią Pisma, królowie ziemi upijają się winem rozpusty Wielkiej Nierządnicy - zauważył Tal. - Wielki Babilon - powiedział Guilo. - Wielka Nierządnica ujawnia się nareszcie. - Tak, Uniwersalna Świadomość. Światowa religia, nauka demonów, która szerzy się między narodami. Babilon odradza się tuż przed końcem tej ery. - Stąd powrót Księcia Babilonu, Rafara. - No tak. I to by wyjaśniało, po co zostaliśmy wezwani. Jesteśmy jedynymi, którzy mogą mu się przeciwstawić. Guilo skrzywił się. - Drogi kapitanie, nasza poprzednia bitwa z Rafarem nie jest wcale miłym wspomnieniem. - I nie zapowiada też niczego miłego na przyszłość. - Spodziewasz się go tu? - Nie. To zgromadzenie to ledwie wstęp. Prawdziwą bitwę zaplanowano w Ashton. Trwali ciągle w tym samym miejscu obserwując, jak w Hotelu Gibson zgromadzone siły ludzkie i szatańskie zlewają się w jedno zło. Rozglądali się wciąż za jedną kluczową osobą: Susan Jacobson, Służebnicą Alexandra M. Kasepha. Nareszcie ją dostrzegli. Przybyła luksusowym lincolnem, najprawdopodobniej osobistym wozem Kasepha, prowadzonym przez szofera. Eskortowało ją dwóch mężczyzn, którzy rozsiedli się po obu jej stronach. - Będzie pod ścisłym nadzorem - powiedział Tal. - Chodź szybko, musimy się lepiej przyjrzeć. Wymknęli się prędko, lawirując poprzez dom towarowy, ściany, wystawy, sylwetki ludzi, nurkując pod jezdnią, w końcu wynurzyli się w restauracji, akurat naprzeciwko głównego wejścia do hotelu. Naokoło nich, przy niewielkich, oświetlonych świecami stolikach, siedzieli elegancko ubrani ludzie, jedząc drogie potrawy francuskiej kuchni. Tal i Guilo szybko znaleźli się przy oknie, obok jakiegoś starszego małżeństwa, które delektowało się owocami morza i winem, i obserwowali, jak lincoln wiozący Susan zajechał przed wejście do hotelu. Drzwiczki otworzył odziany w czerwoną liberię odźwierny. Wysiadł jeden z ochrony i wyciągnął rękę, by pomóc Susan wydostać się na zewnątrz. Wyszła i natychmiast z drugiej strony stanął inny mężczyzna. Obaj, odziani w smokingi, byli niezwykle przystojni, lecz co najmniej równie odstraszający. Nie odstępowali jej choćby na pół kroku. Susan miała na sobie luźną wieczorową suknię, która spływając aż do stóp, wspaniale podkreślała jej kształty. - Czy jej zamiary są zbieżne z naszymi? - Guilowi trudno było w to uwierzyć. - Generał musiałby się pomylić - odparł Tal pewnym głosem. Guilo potrząsnął tylko głową z niedowierzaniem. - Na alejkę! - powiedział Tal. *** Zanurkowali pod popękaną, brukowaną drogą i wynurzyli się w kryjówce obok wyjścia ewakuacyjnego. Zapadł już zmrok i w alejce było bardzo ciemno. Ze swego dogodnego punktu obserwacyjnego mogli dojrzeć ze dwadzieścia par przemieszczających się wciąż żółtych ślepiów, rozmieszczonych równomiernie wzdłuż alejki, pod hotelem. - Wokół budynku będzie ze stu strażników - zauważył Tal. - W innej sytuacji można by to nazwać garstką - zamruczał Guilo. - Weźmiesz na siebie tylko tę dwudziestkę. Guilo wziął miecz w dłoń. Czuł modlitwy miejscowych świętych. - Będzie ciężko -’powiedział. - Osłona modlitwy nie jest zbyt duża. - Nie będziesz ich musiał pokonać - odparł Tal. - Zmuś je tylko do pościgu za sobą. Przez chwilę będziemy potrzebowali pustej alejki. Czekali. Powietrze było nieruchome i bardzo wilgotne. Demony nie ruszały się prawie wcale, trwając na stanowiskach. Bulgotały coś do siebie w rozmaitych językach, a siarkowy oddech formował się w dziwaczną, pokręconą wstęgę par, która wisiała w alejce tuż nad powierzchnią ziemi, niczym cuchnący ściek płynący przez powietrze. Tal i Guilo czuli, jak z każdą sekundą wzrasta napięcie, niby ucisk nieustannie naprężających się lin. Bankiet już trwa. Susan może w każdej chwili przeprosić towarzystwo i odejść od stołu. Czas mijał. W pewnej chwili obaj poczuli tknięcie Ducha. Tal spojrzał na Guila, a ten skinął głową. Nadchodziła. Obserwowali okno. Światło w saloniku dla pań bez przeszkód przenikało przez szyby, słyszeli też słabe odgłosy drzwi, zamykanych i otwieranych przez coraz to nowych gości. Drzwi otworzyły się znowu. Wysokie szpilki zastukały na kafelkowej posadzce. Ich odgłos zbliżał się do okna. Demony zaczęły wiercić się niespokojnie i mruczeć coś między sobą. Otworzyły się drzwi ostatniej toalety. Guilo zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Zaczął oddychać głęboko, a gdy przepływała przez niego moc Boża, wielka klatka piersiowa wznosiła się i opadała. Przykuł wzrok do okna. Demony wzmogły czujność, wybałuszając żółte, oślizłe ślepia i strzelając nimi na wszystkie strony. Rozmowy stały się głośniejsze. Wtem na oknie pojawił się cień kobiecej głowy. Dłoń sięgnęła w stronę klamki. Tal dotknął ramienia Guila, a ten natychmiast skoczył w dół. Wszystko to działo się zaledwie w ułamku sekundy. - JAHAAAAA! - z potężnych płuc Guila dobył się ogłuszający okrzyk wojenny, a cała alejka w jednej sekundzie eksplodowała oślepiającym białym światłem: Guilo, pobłyskując i migocząc mieczem, wystrzelił spod ziemi rysując w powietrzu świetliste łuki. Demony podskoczyły, bucząc i przenikliwie piszcząc z przerażenia, lecz po krótkiej chwili otrząsnęły się i chwyciły za miecze. Aleja rozbrzmiewała metalicznym brzękiem, a czerwone błyski ich kling tańczyły jak komety po wysokich ścianach z cegły. Guilo przystanął, wysoki i potężny, i ryknął śmiechem, który zdawał się poruszać ziemię: - Przebrzydłe jaszczurki, zobaczę, coście warte! Któryś z większych duchów stojący w końcu szeregu zaskrzeczał rozkaz i wszystkie dwadzieścia demonów, obnażywszy kły, połyskując mieczami rzuciło się na Guila, niczym wygłodzone szakale. Guilo wystrzelił spomiędzy nich zgrabnym korkociągiem jak śliska kostka mydła, rozsiewając naokoło spiralę barwnego światła. Demony rozwinęły skrzydła i rzuciły się w pogoń. Tal obserwował, jak Guilo na tle nieba robi pętle i korkociągi - przypominał wędrujący balon, śmiejąc się, igrając z nimi i drażniąc, wciąż jednak niedościgły. Demony szalały z wściekłości. Alejka była pusta. Otworzyło się okno. Tal w ułamku sekundy znalazł się pod nim, nieuwielbiony, ukryty w ciemności. Chwycił Susan w chwili, kiedy tylko wystawiła rękę przez okno i pociągnął ją tak mocno, że wystrzeliła przez nie unoszona jego tylko siłą. Miała na sobie zwykłą koszulę i dżinsy, a na stopach płaskie pantofle. Jej twarz i fryzura wyglądały wciąż olśniewająco, a sportowe ubranie sprawiło, że była gotowa do przemykania ciemnymi alejkami. Tal pomógł jej zejść ze śmietnika, a potem powiódł ją alejką w stronę ulicy. Zatrzymała się i spojrzała w obie strony. W końcu spostrzegła budkę telefoniczną. Zrozpaczona pomknęła w jej stronę z nadzwyczajną szybkością. Tal posuwał się tuż za nią próbując, na ile to możliwe, pozostać niezauważony. Spojrzał do tyłu przez ramię: dywersja Guila powiodła się. W tej chwili Guilo właśnie był dla demonów głównym problemem. Nie myślały w ogóle o kobiecie, która biegnie gdzieś jak szalona. Susan wskoczyła do budki i zatrzasnęła drzwi. Wyjęła z kieszeni dżinsów stosik monet, wybrała numer centrali i zamówiła rozmowę międzystanową. *** Gdzieś pomiędzy Ashton a niewielkim poboczem Baker, w walącym się magazynie przerobionym na tani pensjonat dzwonek telefonu zbudził ze snu po dniu ciężkiej pracy Kevina Weeda. Weed przekręcił się na drugi bok i podniósł słuchawkę. - Taa, kto tam? - zapytał. - Kevin? - w słuchawce rozległ się zrozpaczony głos. Kevin ożywił się nieco, to był głos kobiecy. - Taa... to ja. A kto to? Stojąc w budce telefonicznej, Susan rozejrzała się lękliwie na wszystkie strony i powiedziała: - Kevin, tu Susan. Susan Jacobson. Zaczęło go to wszystko zastanawiać. - Ejże, czego ty właściwie chcesz? - Potrzebuję twojej pomocy, Kevin. Mam mało czasu. Zostało mało czasu. - Jakiego czasu? - zapytał tępo. - Proszę cię, posłuchaj. Może zapiszesz. - Nie mam tu pisaka. - To posłuchaj. Znasz Ashton Clarion, prawda? Tę gazetę w Ashton? - Tak, tak, wiem. - Pracuje tam Bernice Krueger. To siostra mojej dawnej koleżanki, Pat, tej, co popełniła samobójstwo. - Cholera... O co tu chodzi? - Kevin, mógłbyś coś dla mnie zrobić? Czy możesz się skontaktować z Bernice Krueger w Clańonie i... Kevin? - Słucham, słucham. - Kevin, mam kłopoty. Potrzebuję pomocy. - A gdzie ten twój narzeczony? - To jego się właśnie boję. Wiesz, kim on jest. Powiedz Bernice o Alexan-drze Kasephie, wszystko co wiesz. Kevin zdawał się zakłopotany: - A co ja właściwie wiem? - Powiedz jej o wszystkim, no wiesz, co było między nami... o Kasephie, wszystko. Powiedz jej, co Kaseph szykuje. - Nie rozumiem. - Nie mogę ci teraz tłumaczyć. Powiedz jej tylko... Powiedz jej, że Kaseph przejmuje całe miasto... I że mam bardzo ważne informacje o jej siostrze, Pat. Spróbuję się z nią skontaktować, ale boję się, że telefon w Clarionie ma podsłuch. Kevin, musisz tam być, żeby odebrać ten telefon, żeby... - Susan była załamana, roztrzęsiona, niezdolna, by dobrać właściwe słowa. Było zbyt wiele do powiedzenia, lecz zbyt mało czasu. - Ale o co ci właściwie chodzi? - wymamrotał Kevin. - Jesteś naćpana czy co? - Zrób to, Kevin, błagam! Zadzwonię do ciebie jeszcze, jak tylko mi się uda, albo napiszę, albo nie wiem co, ale błagam, zadzwoń do Bernice Krueger i powiedz jej wszystko, co wiesz, o Kasephie i o mnie. Powiedz, że to mnie widziała na festiwalu. - A jak ja mam to wszystko zapamiętać? - Błagam, zrób to, obiecaj że zrobisz! - No dobrze, w porządku, obiecuję. - Muszę iść! Do widzenia! Odłożyła słuchawkę, wyskoczyła z budki i pomknęła z powrotem. Tal szedł za nią kryjąc się, na ile mógł, po budynkach. Dotarł do alejki na kilka chwil przed nią, dla pewności. Niedobrze! Na miejscu początkowej dwudziestki pojawiło się czterech dodatkowych strażników. Czuwali. Tal nie miał pojęcia, gdzie może być Guilo i tamta dwudziestka. Spojrzał za siebie. Susan biegła w stronę alejki. Zanurkował głową w dół przez chodnik, przedostał się głęboko pod miasto. Stopniowo nabierał szybkości, wyjmując swój wielki srebrny miecz. Czuł, jak rośnie w nim moc Boża - gdzieś modlą się święci, czuł to. Wiedział, że zostały mu tylko sekundy. Sprawdził swoje położenie, wykonał szeroki zakręt pod ziemią, oddalając się od hotelu, i nagle, jakąś milę dalej, nawrócił, przyśpieszając z ogromną szybkością, błyszcząc, nabierając mocy, szybciej i szybciej, z mieczem jak oślepiający piorun i z oczyma jak płomień. Ziemia wirowała pod nim: glina, głazy, rury, skały, pędził niczym niepohamowany super ekspres. Trzymał miecz przed sobą, połyskująca końcówka była gotowa na ten jeden jedyny moment. Szybciej niż myśl, niby wstrząsająca eksplozja, spod ziemi wystrzelił ponad ulicę jaskrawy snop światła. Przeciął przestrzeń i zanurkował w alejkę tuż przed oczami czterech demonów. Demony, oniemiałe i oślepione, upadły na ziemię, potykając się o siebie nawzajem i szukając się po omacku. Snop światła zniknął pod ziemią tak szybko, jak się pojawił. Susan wynurzyła się zza rogu i wbiegła na alejkę kierując się w stronę okna. Tal wydął skrzydła i przyhamował. Musi się do niej przedostać i pomóc przejść przez okno, zanim któryś z demonów pozbiera się i zaalarmuje resztę. Gwałtownie wyrzucił skrzydła do przodu i pomknął w przeciwnym kierunku. Po skrzyniach i koszach Susan wspięła się na śmietnik. Demony powoli odzyskiwały wzrok i przecierały oczy. Tal wyjrzał zza drzwi ewakuacyjnych próbując ocenić sytuację. Doskonale! Wrócił Guilo. Spadł jak jastrząb na alejkę, pochwycił Susan i w ułamku sekundy wepchnął ją przez okno, podtrzymując jednocześnie, żeby nie spadła na posadzkę w środku. Potem sam zamknął okno. Tal podpłynął do niego. - Jeszcze raz! - krzyknął. Nie trzeba było więcej słów. Czterech strażników zdążyło już oprzytomnieć. Zaczęli na nich nacierać, poza tym wróciła tamta dwudziestka, nie zaprzestając pościgu za Guilem. Tal i Guilo pomknęli do góry i ruszyli nagle przed siebie, ścigani przez stado rozwścieczonych demonów. Aniołowie popłynęli wysoko ponad miastem zwalniając tylko tyle, by nie zniechęcać pościgu. Zmierzali na zachód, w ciemne nocne niebo, ciągnąc za sobą jarzące się białe smugi. Demony nie zaprzestawały pościgu przez całe setki mil. W końcu jednak, gdy Tal się obejrzał, zauważył, że dały za wygraną i wróciły do miasta. Obaj nabrali szybkości i ruszyli w stronę Ashton. W toalecie dla pań Susan pośpiesznie podwinęła nogawki dżinsów, w saloniku zdjęła z wieszaka wieczorową suknię i po chwili odzyskała wygląd stosowny do okazji. Ściągnęła płaskie pantofle, schowała do torebki i włożyła szpilki, a potem otworzyła drzwi i wyszła. Rozległ się głos mężczyzny stojącego pod drzwiami salonu: - Susan, czekają na ciebie. Przejrzała się w lustrze, przyczesała włosy i spróbowała zapanować nad oddechem. - Szybciej, szybciej! - odkrzyknęła kokieteryjnie. Nareszcie z elegancją wielkiej damy wynurzyła się na korytarz i oparła się na ramieniu mężczyzny z ochrony. Poprowadził ją do wielkiej sali balowej, wypełnionej już po brzegi ludźmi i powiódł aż do jej fotela przy głównym stole, skinąwszy drugiemu głową na znak, że wszystko w porządku. Rozdział 19 Biuro Clańona odzyskiwało nareszcie przyjemny, zdrowy ład, który Mar-shall tak cenił. Było to zasługą Carmen, nowej sekretarki redakcji. Nie minął nawet tydzień, a już wzięła wszystko w swoje ręce, wprowadzając twardy, biurowy porządek. Była dopiero środa, a gazeta pełną parą zmierzała do piątkowej edycji. W drodze po kawę Marshall zatrzymał się przy biurku Carmen. Wręczyła mu świeży maszynopis i powiedziała: - To część artykułu Toma. Kiwnął głową: - Aha, coś o straży pożarnej... - Dałam tu trzy śródtytuły: personel, historia, cele, i doszłam do wniosku, że moglibyśmy to puścić w trzech szpaltach. Tom rozmieścił już dwie, ale myśli, że wywalając coś jeszcze dałby radę wcisnąć i tę trzecią. - Taa, dobra jest - Marshall był zadowolony - podoba mi się to. Dobrze, że odczytujesz pismo Toma. Carmen przeczytała wstępnie całość materiału na piątek i była już w połowie przygotowywania materiału dla George’a, zecera. Przejrzała też wszystkie księgi i zrównoważyła konta. Poza tym zgłosiła chęć pomocy Tomowi w montażu nazajutrz. Diapozytywy do artykułu o Klubie Sportowym też były gotowe. Marshall potrząsnął głową mile zaskoczony: - Dobrze cię mieć na pokładzie. - Dziękuję panu - uśmiechnęła się. Poszedł dalej, do ekspresu, i nalał dwie filiżanki kawy. Wtedy go olśniło: Carmen odnalazła kabel do tej durnej maszynki! Kiedy wracał do swego biura z dwiema filiżankami kawy, uśmiechnął się do niej z zadowoleniem, mijając jej biurko. Takie usytuowanie biurka było jedynym życzeniem, jakie wyraziła przed przystąpieniem do pracy. Poprosiła mianowicie o postawienie go tuż obok drzwi do biura Marshalla, a Marshall przystał na to bardzo chętnie. Teraz wystarczyło się tylko odwrócić i krzyknąć, a ona natychmiast na jego życzenie ruszy do akcji. Wszedł do biura, postawił swoją filiżankę na biurku, a drugą podał długowłosemu, lekko otępiałemu mężczyźnie, który siedział w kącie. Bernice, popijać kawę z własnego kubka, usadowiła się na krześle, które sama przyniosła. - No więc, gdzie jesteśmy? - zapytał Marshall, sadowiąc się przy biurku. Kevin Weed potarł twarz, łyknął z filiżanki i któryś raz z kolei usiłował pozbierać myśli, rozglądając się po podłodze, jak gdyby je tam pogubił. - No dobra - Marshall próbował mu pomóc - niech przynajmniej się upewnię, że wszystko dobrze zrozumiałem: a więc - byłeś kiedyś... hm, sympatią owej Susan, która mieszkała w jednym pokoju z Pat Krueger, siostrą Bernice. Czy tak? - Tak, tak - Weed pokiwał głową. - Wobec tego... co Susan robiła tu na festiwalu? - Zabijcie mnie, nie wiem. Mówiłem już, podeszła mnie od tyłu i powiedziała „cześć”, a ja jej przecież nawet nie szukałem. Aż nie wierzyłem, że to naprawdę ona. - Ale wzięła twój numer i wczoraj w nocy do ciebie zadzwoniła... - No! to było kompletne wariactwo. Zupełnie bez sensu. Chyba sama nie wiedziała, co mówi. Marshall popatrzył na Weeda i na Bernice, a potem zapytał Bernice: - I to naprawdę ta sama kobieta o upiornym wyglądzie, którą sfotografowałaś tamtej nocy? Bernice nie miała wątpliwości: - Opis Kevina pasuje doskonale do kobiety, którą widziałam, i też do tego starszego faceta, który z nią był. - Oczywiście, Kaseph - Weed wymówił nazwisko tak, jakby miał ochotę je wypluć. - No, dobrze - Marshall miał już w głowie wstępną listę. - Najpierw pogadamy o tym Kasephie, potem o Susan, a potem o Pat. - Masz jakieś pojęcie o personaliach Kasepha? - Bernice już przygotowała notatnik. Weed wytężył umysł. - Alex... Alan... Alexander... jakoś tak. - Ale zaczyna się na A? - Tak, tak. - Kim on jest? - zapytał Marshall. - Nowym narzeczonym Susan - odpowiedział Weed - facetem, dla którego puściła mnie kantem. - Ale co on robi? Gdzie pracuje? Weed potrząsnął głową. - Nie wiem. Ale dolce ma. Prawdziwy kombinator. Pierwszy raz, jak o nim usłyszałem, to kręcił się koło Ashton i college’u i coś tam gadali o kupnie, czy czymś. Cholera, facet był nadziany i chciał, żeby to było widać. Nagle coś sobie przypomniał: - Aha, i Susan mówiła, że on próbuje przejąć miasto... - Jakie miasto? T o miasto? - No chyba. - A skąd on jest? - zapytała Bernice. - Gdzieś ze wschodu, może z Nowego Jorku. Wygląda na takiego wielkomiejskiego typa. Marshall zwrócił się do Bernice: - Zapisz mi gdzieś, żebym zadzwonił do Ala Lemleya z Timesa. Może on da radę faceta dopaść, jeśliby rzeczywiście był z Nowego Jorku. Bernice zapisała, a Marshall zwrócił się do Weeda: - Co jeszcze o nim wiesz? - Dziwak, cholera. Siedzi w jakichś podejrzanych sprawach. - No, konkretniej - Marshall się niecierpliwił. Weed kręcił się i wiercił na krześle, próbując się jakoś rozluźnić. - No wiecie, on był takim niby guru, szamanem, czy jakimś innym świrniętym ugabuga i wciągnął Susan w to wszystko. - Chodzi ci o mistycyzm wschodni? - naciskała Bernice. - No! - Religie pogańskie, medytacja? - No, no, właśnie, właśnie. On w tym właśnie siedział, on i ta cała profesorka z college’u, jakże tam jej... Marshallowi zrobiło się niedobrze: - Langstrat. - No przecież! - twarz Weeda rozjaśniła się nagle. - Czy Kaseph i Langstrat byli jakoś związani? Byli przyjaciółmi? - No pewnie. Chyba prowadzili razem jakieś wykłady w nocy, na które chodziła Susan. Kaseph był niby taką gwiazdą, na gościnnych występach czy jak. Wszystkich zupełnie zatykało, gdy go słuchali. Dla mnie to on był jakiś nawiedzony. - No dobra, więc Susan chodziła na te wykłady... - I sfiksowała, ale to poważnie sfiksowała. Cholera, nawet na meskalinie by dalej nie odleciała. Nawet się z nią już gadać nie dało. Była ciągle gdzieś tam, o... w kosmosie. Weed mówił i nie trzeba już było nawet go do tego zachęcać. - W końcu zaczęło mnie to wkurzać, kiedy ona i reszta tego towarzystwa zaczęli mieć jakieś sekrety. Mówili szyfrem, w ogóle nie dawali szansy, aby się pokapować, o co w tym chodzi. Susan powtarzała w kółko, że nie jestem oświecony i nic bym nie zrozumiał. Cholera, oddała się temu Kasephowi, a ten ją wziął, ale poważnie ją wziął. A teraz ma ją w ręku. No i tyle ją widać. Ma za swoje. -1 Langstrat też w tym wszystkim była? - No pewnie, ale Kaseph był tu tą najgrubszą rybą. Takim guru. Langstrat to jego piesek na smyczy. - A teraz nagle Susan bierze od ciebie numer i tak ni z tego ni z owego dzwoni - powiedziała Bernice. -1 to jaka wystraszona - powiedział Weed. - Wpakowała się. Powiedziała, żebym się skontaktował z wami i powiedział, co wiem. I jeszcze mówiła, że ma jakieś informacje o Pat. - Nie powiedziała, jakie informacje? - Bernice nie mogła się doczekać. - Nie, nic. Ale chce się z tobą skontaktować. - To dlaczego nie zadzwoni? To pytanie pomogło Weedowi przypomnieć sobie o czymś: - Aha, no i jeszcze ona sądzi, że wasz telefon może mieć podsłuch. Marshall i Bernice milczeli przez chwilę. Nie wiedzieli, na ile poważnie mogą traktować taką wypowiedź. - Zdaje mi się - dorzucił Weed - że ona mnie ma za kogoś w rodzaju pośrednika, żeby was uprzedzić. - Znaczyłoby to, że jesteś jedynym, któremu w tej chwili może zaufać? - zaryzykował Marshall. Weed tylko wzruszył ramionami. - No a co wiesz o Pat? - zapytała Bernice. - Czy Susan ci nigdy nic nie mówiła, kiedy jeszcze byliście razem? Jednym z najbardziej bolesnych przedsięwzięć Weeda było niewątpliwie przypomnienie sobie czegokolwiek. - Eee... No, ona i Pat były dobrymi przyjaciółkami, przynajmniej przez jakiś czas. No, ale wiecie, Susan wystawiła nas do wiatru, kiedy zaczęła się włóczyć za tym towarzystwem Kasepha. Jakoś tak mnie odepchnęła, Patrycję też. Potem nie były już ze sobą tak blisko, a Susan powtarzała w kółko, że niby Pat jest, hę... taka sama jak ja, że ciągle przeszkadza, że jest nieoświe-cona, że sama nie wie, czego chce. Marshall wymyślił pytanie i nie czekał, aż zada je Bernice. - Czy można by wobec tego powiedzieć, że towarzystwo Kasepha mogło widzieć w Pat wroga? - Cholera... - Weed przypomniał sobie coś jeszcze. - Ona faktycznie nadstawiła karku, to znaczy, coś im zaczęła przeszkadzać. Raz z Susan nawet 0 mało się nie pobiły przez to, w co Susan się pcha. Pat nie ufała Kasephowi, ciągle powtarzała Susan, że robią jej wodę z mózgu. Nagle Weed rozpromienił się: - No tak, raz nawet rozmawiałem z Pat. Byliśmy razem na meczu 1 rozmawialiśmy o tym, w co się Susan pakuje i jak Kaseph nią manipuluje. No, Pat była tym naprawdę wstrząśnięta, ja zresztą też. Zdaje mi się, że Pat i Susan musiały się na ten temat parę razy nieźle zetrzeć, w końcu Susan wyprowadziła się z akademika i uciekła z Kasephem. Mówię wam, rzuciła wykłady, wszystko! - Więc Pat narobiła sobie wrogów? Chodzi mi o prawdziwych wrogów. Weed wygrzebywał z pamięci wciąż nowe rzeczy. - Hm, no, może i tak. To już po tym, kiedy Susan uciekła z tym całym Kasephem. Pat mi powiedziała, że zamierza zbadać to wszystko, raz na zawsze. Chyba nawet chodziła parę razy do tej profesor Langstrat. Jakiś czas potem znowu ją spotkałem. Siedziała w jednej kafejce na uczelni i wyglądała tak, jakby od kilku dni nie spała. Zapytałem, jak jej leci, ale nic mi właściwie nie powiedziała. No i zapytałem o to jej śledztwo, to sprawdzanie Kasepha i Langstrat, i tak dalej, a ona powiedziała, że przestała się już tym zajmować, że to niby nic takiego. Pomyślałem sobie, że to trochę dziwne, bo przedtem tak ją to ruszało. Zapytałem: „Co, teraz na ciebie polują?”, a ona nie chciała o tym mówić, powiedziała, że i tak nie zrozumiem. Potem coś mówiła o jakimś instruktorze, jakimś facecie, który jej pomaga, i że wszystko w porządku. No i dobra, zrozumiałem, że mam nie pchać nosa w cudze sprawy, no więc, hm, zostawiłem ją tam. - Czy jej zachowanie nie wydawało ci się dziwne? - zapytała Bernice. - Czy była sobą? - Nic podobnego. Mówię wam, gdyby nie była tak bardzo przeciwko tym wszystkim typom od Kasepha i Langstrat, to bym sobie pomyślał, że jest jedną z nich. Miała ten sam naćpany, kosmiczny wyraz twarzy jak tamci. - Kiedy? Kiedy to było? Weed wiedział, ale nie spieszył się, by to powiedzieć. - Niedługo przedtem, jak znaleźli ją martwą. - Czy wyglądało na to, że się boi? Czy nie dała ci jakoś do zrozumienia, że ma wrogów, lub coś z tych rzeczy? Weed skrzywił się, próbując sobie przypomnieć. - W ogóle nie chciała ze mną gadać. Ale spotkałem ją potem jeszcze raz i próbowałem się czegoś dowiedzieć o Susan, a ona zachowywała się tak, jakbym ją napadł czy co... Wrzeszczała „Zostaw mnie, zostaw mnie!” i próbowała uciec, ale potem poznała, że to ja i rozejrzała się naokoło, jakby ją ktoś śledził... - Kto? Nie powiedziała kto? Weed popatrzył na sufit. - Cholera... Jak ten facet miał na imię? - A więc jednak był ktoś? - Bernice wychyliła się naprzód, nie mogąc się doczekać kolejnego słowa. - Thomas, jakiś facet, na imię miał Thomas. - Thomas! A nie powiedziała nazwiska? - Nie przypominam sobie żadnego nazwiska. Nigdy go nie spotkałem ani nie widziałem, ale jestem pewien, że miał ją w ręku. Zachowywała się tak, jakby wszędzie za nią łaził, gadał do niej, może groził, nie mam pojęcia. Wyglądało na to, że się go porządnie boi. - Thomas - wyszeptała Bernice. - Czy wiesz coś jeszcze o tym Thoma-sie? Cokolwiek. - Nigdy go nie widziałem... Nie mówiła, kim on jest, ani gdzie go spotyka. To było trochę dziwne. Najpierw ci mówi, jaki to on jest najwspanialszy na świecie, a zaraz potem chowa się przed nim i mówi, że ją śledzi. Bernice wstała i ruszyła w stronę drzwi. - Zdaje mi się, że powinna tu gdzieś być lista studentów. Zaczęła przetrząsać zawartość wszystkich biurek i regałów w przednim pomieszczeniu. Weed ucichł. Wyglądał na zmęczonego. - Dobrze ci idzie Kevin - pocieszał go Marshall. - No, trochę czasu już minęło. - Eee... Nie wiem, czy to ważne... - Przyjmij, że wszystko jest ważne. - No, chodzi o tego instruktora Pat... Zdaje mi się, że niektórzy od Kasepha, może nawet Susan, też mieli instruktorów. - No, ale przecież, jak mi się zdaje, Pat nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. - Tak. No tak, racja. Marshall zmienił nieco kierunek rozmowy: - A ty...? A gdzie ty siedzisz w tej całej układance, pomijając twój związek z Susan? - Nigdzie, mówię ci! Cholera, nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. - Też chodziłeś do tej szkoły? - No, na księgowość. Do licha, kiedy to wszystko się zaczęło i Pat się zabiła, mówię ci, długo tam nie zabawiłem. Wiesz, nie chciałem być kolej - nymdelikwentem. Spojrzał na podłogę. - Moje życie od tamtej chwili to jedno piekło. - Pracujesz? - A jak, przy wyrębie dla Gorst Brothers, tam za Baker... Potrząsnął głową: - Nigdy bym się nie spodziewał, że jeszcze spotkam Susan. Marshall odwrócił się w stronę biurka i zaczął szukać jakiejś kartki. - No dobrze, musimy być w kontakcie. Daj mi nazwisko i adres, w pracy i w domu. Weed podyktował mu wszystko. - A jeśli mnie tam nie będzie, to możecie mnie najprawdopodobniej znaleźć w gospodzie „Evergreen” w Baker. - Dobrze, posłuchaj, kiedy tylko będziesz miał jakąś wiadomość od Susan, daj nam zaraz znać, w dzień czy w nocy. Dał Weedowi wizytówkę, na której dopisał domowy numer telefonu. Wróciła Bernice ze spisem studentów. - Marshall, telefon do ciebie. To chyba pilne - powiedziała. Potem zwróciła się do Weeda: - Kevin, może wyjdziemy stąd i przejrzymy ten spis. Może znajdziemy nazwisko tego faceta. Weed wyszedł za Bernice, a Marshall podniósł słuchawkę. - Hogan - powiedział. - Hogan? Tu Ted Harmel. Marshall gorączkowo szukał długopisu. - Cześć, Ted. Dzięki, że dzwonisz. - Rozmawiałeś z Eldonem... - A Eldon rozmawiał z tobą? Harmel westchnął i powiedział: - Pakujesz się w kłopoty, Hogan. Dam ci jedną informację. Przygotuj sobie coś do pisania. - Jestem gotowy. Strzelaj. Bernice dopiero co pożegnała się z Weedem i odprowadziła go do drzwi, kiedy ze swojego biura wynurzył się Marshall z jakąś zabazgraną kartką papieru w dłoni. - I co? - zapytał. - Zero. Nie ma tam żadnych Thomasów, ani z imienia, ani z nazwiska. - No, ale jest to jakaś wskazówka. - Kto dzwonił? Marshall zamachał przed nią świstkiem papieru: - Dzięki Bogu za drobne przysługi. To był Ted Harmel. Twarz Bernice pojaśniała, a Marshall tłumaczył: - Chce się ze mną jutro spotkać, a tu napisałem, jak tam dojechać. Chyba jakaś wiocha zabita dechami. Facet dalej ma kręćka jak cholera. I tak się dziwię, że nie kazał mi przyjść w przebraniu, albo jeszcze w czym innym. - Ale nic na ten temat nie mówił? - Nie, nie przez telefon. Musimy być tylko we dwóch, na osobności. Przechylił się nieco bardziej w jej stronę i powiedział: - On też uważa, że nasz telefon może mieć podsłuch. - Więc jak udowodnić, że to nieprawda? - Będzie to jedno z twoich kolejnych zadań. A oto pozostałe... Chwyciła notatnik, który leżał na biurku, i w miarę, jak Marshall mówił, sporządzała listę. - Sprawdzić książkę telefoniczną Nowego Jorku... - Już to zrobiłam. Nie ma ani jednego A. Kasepha. - No to możesz wykreślić. Dalej: sprawdzić w miejscowych agencjach obrotu nieruchomościami. Jeśli Weed ma rację co do tego, że Kaseph rozgląda się tu za jakąś posiadłością, to ci ludzie powinni co nieco wiedzieć. Sprawdziłbym też w spisach przedsiębiorstw. - Uhm. - A skoro już tu jesteśmy: pozbieraj wszystkie możliwe informacje na temat nowego właściciela Joe’s Market. - To Joe już nie...? - Nie. Przedtemrzeczywiście należało to do Joe i Angeliny Carluccich, pisze się C-a-r- 1-u-c-c-i. Chcę wiedzieć, dokąd wyjechali i kto jest teraz właścicielem. Postaraj się o możliwie konkretne odpowiedzi. - A miałeś jeszcze sprawdzić u tego twojego kumpla w Timesie... - Ach, Lemley - Marshall dopisał coś na swoim świstku papieru. - Wszystko? - zapytała. - Na razie tak. Póki co, może zajęlibyśmy się trochę gazetą. Przez cały czas - w trakcie ich spotkania z Weedem, a także późniejszej rozmowy - Carmen siedziała przy swoim biurku i pracowała pilnie, sprawiając wrażenie, że nie słyszy ani słowa. *** Poranny plan pracy był bardzo napięty. Termin kolejnego wydania gonił ich istnym galopem, ale koło południa skład mógł już iść do druku, a biuro zwolniło do normalnego tempa. Marshall odbył rozmowę z Lemleyem, starym towarzyszem broni z New York Timesa. Lemley zapisał wszelkie informacje na temat tego dziwnego typa, Kasepha, jakie Marshall posiadał i zobowiązał się tym zaraz zająć. Marshall jedną ręką odłożył słuchawkę, a drugą złapał marynarkę: kolejnym punktem programu było popołudniowe spotkanie z Tedem Harmelem, od-ludkiem. Bernice pojechała do wcześniej ustalonych miejsc. Zajechała czerwoną toyotą na parking przed czymś, co jeszcze niedawno nazywało się Joe’s Market, a teraz - Ashton Mercantile. Weszła do sklepu. Po jakiejś półgodzinie wróciła do samochodu i odjechała. Zmarnowała tylko czas: nikt nic nie wiedział, każdy tylko tam pracował, dyrektora nie było, nie mieli pojęcia, kiedy też może wrócić. Niektórzy w ogóle nie słyszeli o Joe Carluccim, niektórzy tak, ale nie wiedzieli, co się z nim stało. W końcu zastępca dyrektora poprosił ją, żeby przestała zawracać głowę pracownikom w godzinach pracy. To tyle, jeśli chodzi o konkretne odpowiedzi. A teraz do agencji obrotu nieruchomościami. Agencja Johnson Smythe mieściła się w starym budynku przerobionym na biuro, na skraju handlowej części miasta. Przed domem pozostało jeszcze urocze podwórko, ze stojącą pośrodku sekwoją i niewielką, drewnianą skrzynką na listy przed wejściem. Wewnątrz było miło, przytulnie i spokojnie. W pomieszczeniu, które przedtem musiało być salonem, stały teraz dwa biurka, nie zajmowane chwilowo przez nikogo. Na ścianach wisiały tablice z prospektami zawierającymi same zdjęcia domów, pod nimi widniały kartki z opisem budynku, posiadłości, położenia, bliskości sklepów i tak dalej, a także - co nie jest bez znaczenia - z ceną. Siedząca za trzecim biurkiem w byłej jadalni młoda kobieta wstała i uśmiechnęła się do Bernice. - Dzień dobry, czym mogę służyć? - zapytała. Bernice odwzajemniła uśmiech, przedstawiła się i powiedziała: - Muszę pani zadać pewne pytanie, które może się wydać dziwne, no ale cóż. Można? - Proszę bardzo. - Czy w przeciągu ostatniego roku przeprowadzali państwo jakiekolwiek transakcje z człowiekiem nazwiskiem A. Kaseph? - Mogłaby pani przeliterować? Bernice przeliterowała, a potem dodała: - Widzi pani, próbuję się z nim skontaktować. To sprawa osobista. Myślałam, że może państwo będą mieli numer telefonu, adres, cokolwiek. Dziewczyna popatrzyła na napisane dopiero co na kartce nazwisko i powiedziała: - Hm, pracuję tu od niedawna, więc osobiście nie słyszałam, ale pozwoli pani, że zapytam Rosemary. - Czy mogłabym tymczasem spojrzeć na mikro fisze? - Naturalnie. Potrafi się pani sama obsłużyć? - Tak. Dziewczyna udała się na tyły domu, gdzie Rosemary - najprawdopodobniej kierowniczka - miała swoje biuro. Bernice, słyszała, jak rozmawia przez telefon. Kto wie, ile trzeba będzie czekać na jej odpowiedź. Podeszła do czytnika mikrofiszy. Od czego zacząć? Spojrzała na wiszącą na ścianie mapę Ashton i okolic i odnalazła położenie Joe’s Market. Setki maleńkich celuloidowych kwadracików były poukładane w porządku: okręg, jednostka miejska, dzielnica, numery ulic. Bernice musiała wielokrotnie sprawdzać napisy, aż udało jej się umiejscowić wszystkie numery. Nareszcie doszła do wniosku, że może już znaleźć tę właściwą mikrofiszę. - Przepraszam bardzo - dobiegł ją czyjś głos. To była Rosemary. Szła ku niej korytarzem ze skrzywionym wyrazem twarzy. - Pani Krueger, obawiam się, że mikrofisze są zastrzeżone wyłącznie do użytku naszego personelu. Jeśli życzy sobie pani, żebym coś dla niej wyszukała... Bernice opanowała się i próbowała zachowywać jak gdyby nigdy nic: - Oczywiście, przepraszam najmocniej. Próbowałam odnaleźć nowego właściciela Joe’s Market. - Nie będę tego wiedziała. - Sądziłam, że znajdzie się to gdzieś na tej maszynie. - Nie, na pewno nie. Archiwa nie były już dość dawno aktualizowane. - Ale mogłybyśmy sprawdzić? Rosemary puściła to pytanie mimo uszu. - Czy jeszcze coś chciałaby pani wiedzieć? Bernice nie zamierzała ruszyć się z miejsca: - Cóż, jest jeszcze pytanie, z którym tu przyszłam. Czy na przestrzeni ostatniego roku prowadzili państwo jakieś transakcje z kimś o nazwisku Kaseph? - Nie, nigdy nie słyszałam tego nazwiska. - Wobec tego może ktoś z pracowników... - Oni też go nie słyszeli. Bernice już miała coś powiedzieć, gdy Rosemary dodała szybko: - Wiedziałabym o tym. Znam wszystkie konta. Bernice przyszła do głowy jeszcze jedna rzecz: - A... a nie mają państwo przypadkiem kartoteki z odsyłaczami... - Nie, nie mamy - przerwała Rosemary bardzo ostro. - Czy jeszcze życzy sobie pani czegoś? - Cóż, pani Rosemary - Bernice odechciało się już być grzeczną - nawet jeśli jest jeszcze coś, to jestem pewna, że nie będzie pani miała ani możliwości, ani ochoty, żeby mi to udostępnić. Wychodzę już, może pani odetchnąć. Wyszła szybkim krokiem, czując się perfidnie okłamana. Rozdział 20 Marshall zaczynał niepokoić się o resory. Stara, wycięta przy okazji jakiegoś wyrębu, droga była bardzo wyboista. Nie wyglądała na używaną przez przedsiębiorstwa przetwórstwa drzewnego. Pozostawiono ją myśliwym i turystom znającym teren na tyle dobrze, żeby nie zabłądzić. Marshall się do nich nie zaliczał. Spojrzałjeszcze raz na plan nagryzmolony na kartce, potem na licznik. Na takich drogach mile wloką się tak powoli! Przetoczył się przez jakiś piaszczysty zakręt i nareszcie zobaczył pojazd zaparkowany przy drodze. Aha, stary valiant. To Harmel. Marshall zajechał tuż obok valianta i wysiadł. Ted Harmel wyszedł ze swojego wozu. Był ubrany stosownie do pobytu pod gołym niebem: wełniana koszula, sprane dżinsy, kalosze, wełniana czapka. Wyglądał właśnie tak, jak brzmiał przez telefon: był wyczerpany i bardzo wystraszony. - Hogan? - zapytał. - Tak - Marshall wyciągnął rękę. Harmel potrząsnął nią, a potem odwrócił się gwałtownie: - Chodź za mną. Poszedł za nim jakąś ścieżyną odbijającą od drogi. Zawędrowali między wysokie drzewa brnąc wśród powalonych pni, głazów, zarośli. Marshall był ubrany w garnitur, a na dodatek jego buty miały zdecydowanie nieodpowiedni na takie okoliczności fason. Nie skarżył się jednak - odnalazł grubą rybę, która się mu niegdyś wymknęła. W końcu Harmel zdawał się usatysfakcjonowany ustroniem. Poszedł w kierunku potężnego zwalonego pnia, noszącego na sobie ślady upływającego czasu, usiadł. Marshall siadł obok. - Na początek: dziękuję za telefon - zaczął. - Tego spotkania nigdy nie było - przerwał Harmel. - Zgoda? - Dobrze, zgoda. - Teraz powiedz, co o mnie wiesz. - Niewiele. Byłeś wydawcą Clariona, czepiali się ciebie Eugene Baylor i inni członkowie rady, przyjaźnisz się ze Strachanem... - Marshall pokrótce wspomniał o wszystkim, co wiedział, a co w większej części wraz z Bernice pozbierali ze starych artykułów w Clarionie. ~ Tak, to wszystko prawda - kiwał głową Harmel. - Eldon i ja nadal się przyjaźnimy. Mieliśmy w zasadzie podobne przejścia, co daje poczucie szczególnej solidarności. Jeśli chodzi o napastowanie Marli Jarred, córki Adama Jarreda - to była całkowita intryga. Nie wiem, kto i w jaki sposób ją tak wyszkolił, w każdym razie dziewczynka potrafiła powiedzieć policji dokładnie, to co trzeba. Zdumiewa mnie tylko, że całą tę sprawę załatwiono po cichu. Miałem rzekomo popełnić poważne przestępstwo, takich rzeczy nie załatwia się tak ugodowo. - Jak to się stało, Ted? Coś ty takiego zrobił, że ściągnąłeś to sobie na głowę? - Za bardzo się zaangażowałem. Co do Juleen i reszty masz rację. To tajne stowarzyszenie, jakby loża, wręcz cała sieć ludzi. Nikt przed innymi niczego nie ukryje. Grupa ma oczy wszędzie. Obserwują, co robisz, co mówisz, co myślisz, co czujesz. Działają na rzecz - jak to określają - Umysłu Wszechświata. Według tej koncepcji wcześniej czy później wszyscy mieszkańcy świata dokonają gigantycznego skoku ewolucyjnego i stopią się w jeden uniwersalny mózg, we wszechogarniającą świadomość. Harmel przerwał i popatrzył na Marshalla: - Wyrzucam z siebie, co mi akurat przychodzi na myśl. Nie wiem, czy to ma jakieś ręce i nogi. Marshall musiał porównać „wyrzuty” Harmela z tym, co już wiedział: - Czy każda osoba związana z tą elitarną siecią wyznaje takie poglądy? - Tak. Wszystko kręci się wokół koncepcji okultystycznych, wschodniego mistycyzmu i świadomości kosmicznej. Dlatego właśnie medytują, praktykują czytanie w myślach, próbują stopić w jedno swoje umysły... - I to właśnie robią w czasie seansów terapeutycznych u Langstrat? - Dokładnie. Każdy, kto przyłącza się do Sieci, musi przejść pewien proces inicjacji. Spotyka się z Juleen i uczy się osiągać zmienione stany świadomości, doświadczać działania sił parapsychologicznych, wychodzić z ciała. W takim seansie może brać udział jedna lub kilka osób, ale najważniejsza jest tu zawsze Juleen. Ona była jakby guru, a my wszyscy byliśmy uczniami. Stopniowo zaczęliśmy przypominać jeden, ciągle rosnący organizm wzajemnie od siebie zależnych osób, który usiłował zjednoczyć się z umysłem wszechświata. - Mówiłeś coś... coś o stapianiu umysłów w jedno? - ESP?), telepatia, co tam jeszcze. Twoje myśli nie należą do ciebie, twoje życie zresztą też nie. Jesteś jedynie wycinkiem z całości. Juleen wyjątkowo dobrze opanowała tę dziedzinę. Ona... ona znała każdą moją myśl. Władała mną... - Marshall widział, że Harmelowi trudno o tym mówić. Był spięty, głos mu drżał, cichł. - Może zresztą dalej włada. Nieraz jeszcze słyszę, jak mnie woła... przetrząsa mój mózg... - Czy nad innymi też panuje? Harmel kiwnął głową: - Tak, każdy tu nad każdym panuje i nie spoczną, aż nie zapanują nad całym miastem. Wszystko do tego zmierza. Ktokolwiek im wejdzie w drogę, ?) Extrasensoral perception - postrzeganie pozazmysłowe (przyp. tłum.) niespodziewanie znika z pola widzenia. Dlatego wciąż się martwię o Edie. Odkąd się to wszystko zaczęło, boję się potwornie za każdym razem, gdy ktoś nagle wyparowuje... - Czy Edie mogła być dla nich zagrożeniem? - Być może stała na drodze do usunięcia ciebie. Wcale bym się nie zdziwił. Usunęli Eldona, usunęli mnie, usunęli Jeffersona... - Jakiego Jeffersona? - Sędziego okręgowego. Nie wiem, jak to zrobili, ale nagle zdecydował, że nie będzie się starał o powtórną nominację. Sprzedał dom, wyjechał z miasta, nikt o nim więcej nie słyszał. - A teraz mamy Bakera. - Jest częścią Sieci. Jest pod kontrolą. - Wiedziałeś o tym, kiedy załatwiano po cichu twoją rzekomą zbrodnię? Harmel kiwnął głową: - Powiedział, że mógłby z tego zrobić naprawdę nieprzyjemną sprawę, przekazać mnie w ręce prokuratora okręgowego i wtedy byłoby to już poza jego wpływem. Doskonale wiedział, że wszystko zostało ukartowane! Przyparł mnie do muru, przyjąłem jego warunki. Wyniosłem się z miasta. Marshall wyjął notatnik i długopis: - O kim jeszcze wiesz, że należy do tej paczki? Harmel spojrzał w bok. - Jeżeli powiem ci za dużo, domyśla się, od kogo to wiesz. Musisz sam do tego dojść, mogę ci tylko wskazać kierunek. Sprawdź burmistrza i Radę Miejską, zobacz, kto tam jest nowy i na czyje miejsce wszedł. Mieli tam ostatnio dużo zmian. Marshall zanotował. - Masz Brummela? - Taa, Brummela, Younga, Bakera - powiedział Marshall. - Sprawdź okręgowego pełnomocnika rządu, prezesa Banku Independent... - Harmel grzebał w pamięci - i rewidenta okręgowego. - Mam go już na liście. - Masz Radę Nadzorczą uczelni? - Tak. A powiedz, czy to nie utarczki z nimi są przyczyną twojej ucieczki z miasta? - Tylko po części. Nie byli już w stanie mnie kontrolować. Zacząłem przeszkadzać, więc Sieć się mną zajęła, zanim jeszcze zdążyłem zaszkodzić. Ale nie potrafię tego udowodnić. Zresztą to i tak bez znaczenia. Ta sprawa jest zbyt wielka: jak olbrzymi rak, który się wszędzie roznosi. Nie spodziewaj się, że ścigając tylko jedną jego część, na przykład Radę Nadzorczą, uda ci się usunąć również całą resztę. To jest wszędzie, na wszystkich poziomach... Jesteś religijny? - Hm, w pewnym sensie. - Cóż, żeby z tym walczyć, będziesz czegoś potrzebował. To jest duchowe, Hogan. To się nie zechce podporządkować rozsądkowi, czy prawu, czy jakimś tam standardom moralnym, chyba tylko swoim własnym. Oni nie wierzą w żadnego boga, sami dla siebie są bogiem. Przerwał na chwilę, żeby ochłonąć, a potem zaczął nieco z innej strony. - Pierwszy raz zainteresowałem się Juleen, kiedy chciałem zrobić artykuł 0 tak zwanych badaniach, które prowadzi. Intrygowało mnie to: parapsychologia, te dziwne zjawiska, które dokumentowała swoimi eksperymentami. W końcu sam zacząłem chodzić na te jej seanse terapeutyczne. Pozwoliłem jej odczytać i sfotografować moją aurę i pole energetyczne. Pozwoliłem jej zapuścić się w mój umysł i stopić nasze myśli. Wszedłem w to szukając sensacji, ale wpadłem. Nie mogłem się wyrwać. Po jakimś czasie zacząłem wypróbowywać to wszystko, w czym ona sama siedziała już głęboko: opuszczałem ciało, wylatywałem w przestrzeń, rozmawiałem z moimi przewodnikami... - Harmel stropił się nagle: - No tak, przecież ty nigdy w to nie uwierzysz! Marshall słuchał i - kto wie - może i temu wierzył. - Opowiadaj, bez względu na wszystko. Harmel zacisnął zęby i spojrzał w niebo. Usiłował znaleźć słowa, jąkał się, zbladł: - Nie wiem. Chyba nie mogę ci powiedzieć. Oni się dowiedzą. - Kto się dowie? - Sieć. - Ted, przecież jesteśmy na odludziu! - To nie ma znaczenia... - Użyłeś słowa „przewodnicy”. Kto to jest? Harmel trząsł się i nic nie mówił, jego twarz wyrażała przerażenie. W końcu powiedział: - Hogan, z nimi nie można igrać. Nie mogę ci powiedzieć! Oni się dowiedzą! - Ale jacy oni? Chociaż to mi powiedz. - Nawet nie wiem, czy istnieją - wymamrotał Harmel. - Oni... No, po prostu są. Wewnętrzni nauczyciele, duchowi przewodnicy, wysocy mistrzowie... różnie się ich nazywa. Ale każdy, kto przez dłuższy czas stosuje się do nauk Juleen, w końcu się na nich natknie. Zjawiają się nie wiadomo skąd, rozmawiają z tobą, czasami ukazują ci się w trakcie medytacji. Czasami sam ich sobie wizualizujesz, ale i tak przybierają istotę i osobowość, jaką sami zechcą... To już nie jest wyobraźnia. - Więc kim są? - Byty... Istoty... Czasami przypominają zwykłych ludzi, czasem słyszysz tylko głos, a czasem tylko ich wyczuwasz - coś jakby duchy. Juleen dla nich pracuje, albo może one dla niej, nie jestem pewny, w którym kierunku to idzie. Ale nie można się przed nimi ukryć, nie można uciec, niczego nie puszczą płazem. Są częścią Sieci, a Sieć wszystko wie, nad wszystkim panuje. Juleen panowała nade mną. Stanęła nawet między mną a Gail. Przez to wszystko straciłem żonę. Robiłem wszystko, co mi Juleen kazała... Mogła zadzwonić do mnie w środku nocy i powiedzieć, żebym do niej przyszedł 1 przychodziłem. Mogła mi kazać nie drukować jakiegoś artykułu - nie drukowałem. Mówiła mi, jakie informacje mam zamieszczać i zamieszczałem je, dokładnie tak, jak powiedziała. Miała mnie w ręku, Hogan. Mogła mi kazać wziąć rewolwer i strzelić sobie w łeb i chyba bym to zrobił. Gdybyś ją znał, wiedziałbyś, o czym mówię. Marshall przypomniał sobie, jak nie wiedzieć czemu nagle znalazł się na korytarzu pod drzwiami sali, gdzie Langstrat miała zajęcia. - Myślę że wiem. - Ale Eldon wykrył tę sprawę z finansami uczelni. Obaj sprawdziliśmy - miał rację. Ktoś sterował uczelnią wprost na skały. Jestem zresztą pewien, że dalej się tak dzieje. Eldon próbował położyć temu kres, uporządkować chaos. Próbowałem mu pomóc. Juleen natychmiast zaczęła na mnie naciskać, grozić na wszelkie sposoby. W końcu zauważyłem, że rozdzielam się w dwóch kierunkach, próbuję służyć dwóm różnym sprawom. Takie wewnętrzne rozdarcie. Przez to właściwie się ocknąłem: postanowiłem, że nie dam już sobą manipulować, ani Sieci, ani nikomu innemu. Jestem dziennikarzem - a wobec tego muszę drukować to, co uznaję za słuszne. - I zajęli się tobą. - To było zupełne zaskoczenie. Hm, może nie takie zupełne. Kiedy do gazety przyszła policja i zaaresztowali mnie, właściwie wiedziałem, o co chodzi. Mogłem to przewidzieć na podstawie gróźb Juleen i tej reszty. Robili już przedtem takie rzeczy. - Na przykład? - Ciągle jestem przekonany, że agencje obrotu nieruchomościami, listy podatkowe, wszelkie informacje na temat nieruchomości na terenie miasta mogłyby tu wiele wyjaśnić. Nie zdążyłem sprawdzić, kiedy jeszcze tam byłem, ale wszystkie te ostatnie transakcje na terenie Ashton wydają mi się jakoś podejrzane. *** W oczach Bernice agencje obrotu nieruchomościami również przedstawiały się podejrzanie. Kiedy podjeżdżała pod wejście Agencji Tyler and Sons, zauważyła, jak jej właściciel, Albert Tyler, zamyka biuro i zbiera się do odjazdu. Opuściła okno w samochodzie i zapytała: - Przepraszam, czy nie pracują państwo do siedemnastej? Tyler uśmiechnął się tylko i wzruszył ramionami: - Nie w czwartki. Nawet z daleka Bernice mogła odczytać tabliczkę z godzinami otwarcia. - Ale tam jest napisane: poniedziałki - piątki: 10- 17. - Powiedziałem już, nie w czwartki! - Tyler zdenerwował się trochę. Bernice zauważyła jak Calvin, syn Tylera, wyjeżdża zza budynku swoim volkswagenem. Wyskoczyła z wozu i zamachała na niego. Zatrzymał się z wyraźną niechęcią i spuścił okno: - Tak? - Czy w czwartki nie pracujecie normalnie do siedemnastej? Calvin wzruszył tylko ramionami i skrzywił się: - A bo ja wiem? Jak Stary mówi: „do domu”, to jedziemy do domu. Odjechał. „Stary” Tyler wsiadał właśnie do swojego plymoutha. Bernice podbiegła do samochodu i zamachała, żeby zwrócić na siebie uwagę. Tyler był już porządnie zirytowany. Spuścił okno i burknął: - Zamknięte, proszę pani, a ja chcę jechać do domu. - Chciałam tylko popatrzeć na mikrofisze. Potrzebuję informacji na temat pewnej nieruchomości. Potrząsnął głową: - Mewie pani, to by i tak nic nie dało. Zepsuło się nam. - Co?! Ale Tyler zasunął okno i odjechał z lekkim piskiem opon. - Rosemary pana ostrzegła? - krzyknęła za nim gniewnie. Pobiegła do samochodu. Została jeszcze Agencja Top of the Town. Bernice wiedziała, że właściciel w każde czwartkowe popołudnie udziela się na młodzieżowych meczach baseballa. Być może dziewczyna, która u niego pracuje, nie będzie wiedziała, kim Bernice jest. *** - Załatwią cię Hogan - Harmel patrzył ponurym, dzikim wzrokiem. - Potrafią zniszczyć i mają wszystkie potrzebne do tego powiązania. Popatrz tylko na mnie: straciłem wszystko, co miałem, straciłem żonę, rodzinę... Obrobili mnie do czysta. Z tobą też zrobią to samo. - Co wiesz o facecie nazwiskiem Kaseph? - Marshall oczekiwał odpowiedzi, a nie czarnych przepowiedni. Harmel skrzywił się z niesmakiem: - Idź w tym kierunku. Tu jest być może źródło problemu. Juleen wręcz czciła tego faceta. Każdy spełniał rozkazy Juleen, ale ona spełniała rozkazy Kasepha. - Czy wiesz coś o tym, że rozglądał się za jakąś posiadłością w Ashton? - Miał chrapkę na college, tego jestem pewien. - College? Mów dalej - Marshall był kompletnie zaskoczony. - Nigdy nie miałem okazji, żeby to zgłębić, ale coś w tym jest. W Sieci mówiło się o tym, że uczelnia ma być całkowicie przejęta przez jakichś dygnitarzy z Sieci. Eugene Baylor bez przerwy rozmawiał o pieniądzach z Kasephem lub jego przedstawicielami. - Kaseph próbował kupić uczelnię? - Jeszcze nie. Ale jak do tej pory wykupił prawie wszystko w tym mieście. - Co na przykład? - Wiem, że masę domów, ale nie mam zbyt wielu informacji. Mówiłem ci, sprawdź listy podatkowe i agencje obrotu nieruchomościami i zobacz, czy przypadkiem czegoś jeszcze nie kupił. Wiem, że ma na to dość forsy. Harmel wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki wymiętą szarą kopertę: -1 zabierz to z moich rąk, dobrze? Marshall wziął kopertę: - Co to? - Klątwa, ot co. Z każdym, kto to ma, dzieje się coś niedobrego. Mam to od znajomego Eldona, Erniego Johnsona, księgowego. Mam nadzieję, że Eldon ci powiedział, co się z nim stało! - Powiedział. - To są odkrycia Johnsona dotyczące księgowości uczelni. Marshall nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu: - Chyba żartujesz! A Eldon o tym wiedział? - Nie, sam się na nie natknąłem, ale nie skacz jeszcze z radości. Znajdź sobie lepiej znajomego księgowego, który by to za ciebie odszyfrował. Ja się w tym za bardzo nie mogę połapać... Mam wrażenie, jakby brakowało tu jeszcze drugiej połowy. - Ale to już coś. Dzięki. - Jeśli lubisz bawić się hipotezami, to masz tu jedną: Kaseph przybywa do Ashton i chce wykupić wszystko, co się tylko da. Ale nie ma nawet mowy 0 możliwości sprzedaży college’u. Następna rzecz, o której wiesz: dzięki Baylorowi college wpada w tak poważne tarapaty finansowe, że sprzedaż może się okazać jedynym ratunkiem. I oto propozycja Kasepha nie wydaje się już tak absurdalna, a poza tym Rada Nadzorcza składa się teraz z samych potakiwaczy. Marshall otworzył kopertę i przejrzał kartki oraz kopie stron z tabelami 1 cyframi. - I nie znalazłeś tu żadnego klucza? - Klucz ci już niepotrzebny, raczej dowody. Musiałbyś się dowiedzieć, kto jest po drugiej stronie tych wszystkich transakcji. - Może konta Kasepha? - Biorąc pod uwagę wszystkich przyjaciół i zwolenników, jakich Kaseph ma tu w college’u, wcale bym się nie zdziwił, gdyby facet kupił uczelnię za uczelniane pieniądze! - Jest to jakaś hipoteza. Ale po cóż by takiemu komuś było potrzebne jakieś małe miasteczko, a choćby i cała uczelnia? - Hogan, facet z takimi wpływami i z taką forsą, które on tutaj ewidentnie ma, mógłby sobie wziąć takie miasteczko jak Ashton i zrobić z nim, co by mu się żywnie podobało. Sądzę, że w dużym stopniu już to osiągnął. - Skąd wiesz? - Sprawdź, sam zobaczysz. Rozdział 21 Bernice śpieszyła się. Była właśnie w Agencji Top of the Town i przeglądała zbiory mikrofiszy. Carla, dziewczyna w biurze, była osobą na tyle nową w tym miejscu i w mieście, że bez mrugnięcia okiem kupiła gadkę Bernice 0 tym, że jest historykiem z college’u i bada przeszłość Ashton. Carla pokrótce zaznajomiła ją z układem zbiorów i udzieliła krótkiego kursu obsługi przeglądarki. Kiedy Carla wyszła, Bernice natychmiast przerzuciła się na kartotekę z odsyłaczami. Miała szczęście: kartoteki w pozostałych agencjach obrotu nieruchomościami informowały, jakie grunty są czyją własnością, jeśli się wiedziało, gdzie się te grunty znajdują. Natomiast w kartotece z odsyłaczami można było znaleźć dane o gruntach będących w posiadaniu danych osób, jeśli tylko znało się nazwiska tych osób. Kaseph. Bernice przebiegła przez segregator z mikrofiszami aż do Ks. Włożyła celuloidową płytkę do przeglądarki i zaczęła przebiegać ją wzrokiem w górę i w dół, na ukos. Przed oczyma tańczyły jej miliardy mikroskopijnych literek i cyferek, zlewając się w jedno na ekranie, kiedy pośpiesznie szukała właściwej kolumny. Nareszcie! Kw... Kh... Ke... Ka... - ciągnie się aż do następnej kolumny. Szybciej, Bernice! Nie znalazła nic pod nazwiskiem Kaseph. - Jak ci idzie? - krzyknęła Carla z biura. - W porządku - odkrzyknęła Bernice. - Jeszcze nie znalazłam za dużo, ale już wiem, gdzie szukać. No, trzeba jeszcze sprawdzić Joe’s Market. Wróciła do zwykłej kartoteki 1 wyjęła mikrofiszę ze zbioru „okręg, jednostka miejska, dzielnica” obejmującą ten adres. Celuloidowa płytka powędrowała do przeglądarki i znowu Bernice śledziła tysiące nazw, przesuwała w górę i w dół, w poszukiwaniu tej właściwej. Jest! Charakterystyka prawna czegoś, co było przedtem Joe’s Market, a obecnie nazywa się Ashton Mercantile. Wymierzono podatek w wysokości 105 900 dolarów, właścicielem była korporacja „Omni”. Wszystko. Wróciła do kartoteki z odsyłaczami. Do przeglądarki powędrowała płytka z Ok-Om. W górę, w dół, w bok. Olson... Omer... „Omni”... „Omni”. „Omni”. „Omni”. „Omni”. Nazwy pod „Omni Corporation” ciągnęły się daleko, daleko w dół, było ich pewnie ponad sto. Wyjęła notatnik i długopis i w szaleńczym tempie zaczęła notować. Wiele adresów i charakterystyk prawnych nic jej nie mówiło, niektórych nie dało się nawet odszyfrować, ale pisała, jak mogła najszybciej. Miała nadzieję, że potem da radę odczytać własne pismo. Pisała skrótami, zapełniając stronę za stroną. Gdzieś w biurze, po raz któryś z kolei, zadzwonił telefon, jednak tym razem rozmowa nie brzmiała beztrosko. Głos Carli był przyciszony, poważny, brzmiał jakby przepraszająco. No, Bernice, koniec zabawy, pisz szybko! Carla pojawiła się za chwilę. - Czy to ty jesteś Bernice Krueger z Clariona? - zapytała prosto z mostu. - A kto pyta? - powiedziała Bernice. Zabrzmiało to idiotycznie, ale nie chciała od razu ujawniać prawdy. - Posłuchaj - Carla była bardzo wzburzona - wyjdź stąd natychmiast. - Dzwonił twój szef, prawda? - Prawda, i byłabym ci wdzięczna, gdybyś nie powiedziała mu, że cię wpuściłam. Nie wiem, o co tu chodzi i nie wiem, dlaczego mi skłamałaś, ale czy mogłabyś już wyjść? On zaraz tu będzie, żeby zamknąć biuro, a ja powiedziałam, że cię tutaj nie było... - Złociutka! - Skłamałam dla twego dobra, teraz ty skłam dla mojego. Bernice pośpiesznie pozbierała wszystkie notatki. - Nigdy mnie tu nie było. - Dziękuję bardzo - powiedziała Carla, gdy Bernice wybiegała za drzwi. - Przez ciebie o mało nie straciłam posady. *** Andy i June Forsythe’owie mieli bardzo miły dom o nowoczesnej, drewnianej konstrukcji. Stał on na obrzeżu miasta, niedaleko składu drewna należącego do Forsythe’ów. Dziś przyszli tam na obiad Mank, Mary oraz wielu innych spośród Resztki. Krioni, Triskal, Set, Chimon i Mota siedzieli wysoko, na krokwiach i przyglądali się. Czuli wzrastającą moc niewielkiej grupki modlących się osób. Byli tam Jonesowie, Colemanowie, Cooperowie, Harrisowie, kilku studentów college’u, Roń Forsythe ze swą dziewczyną, Cynthią, a wraz z nimi grupa świeżo upieczonych chrześcijan, którzy właśnie zaznajamiali się z resztą grupy. Co chwila przychodził ktoś nowy. Po obiedzie wszyscy zgromadzili się razem, siadając wokół wielkiego kamiennego kominka na środku salonu. Hank natomiast usiadł przy kominku, a obok niego zajęła miejsce Mary. Wszyscy po kolei opowiadali o sobie. Bili i Betty Jonesowie przez całe życie chodzili do kościoła, ale dopiero rok temu podjęli decyzję, by podporządkować swe życie Jezusowi. Pan przemawiał do ich serc, aż go znaleźli. John i Patty Colemanowie należeli przedtem do innego kościoła w mieście, ale dopiero kiedy przeszli do Lokalnego, zaczęli dowiadywać się czegoś o Biblii i Chrystusie. Cecil i Miriam Cooperowie zawsze znali Pana. Cieszyli się teraz widząc jak nowa trzoda zastępuje starą. „To tak, jakby się pompowało pustą dętkę” - zaśmiał się Cecil. Z opowiadań innych było można się dowiedzieć o ich najrozmaitszych doświadczeniach z przeszłości. Reprezentowali różne tradycje, różne pod- stawy doktrynalne, ale w tej chwili nie było to ważne. Wszyscy mieli na sercu jedno brzemię: miasto Ashton. - To jest wojna, nie ma co - powiedział Andy Forsythe. - Czuje się to zaraz po wyjściu na ulicę. Mówię wam, czasami wydaje mi się, jakby spadał na mnie grad strzał. Zabrali głos Dań i Jean Corsi, nowe małżeństwo, znajomi Cooperów. - Zdaje mi się, że Szatan naprawdę tu działa - powiedziała Jean - tak jak mówi Biblia, jak ryczący lew, który chciałby wszystkich pożreć. - Problem jest w tym, że wszyscy założyliśmy ręce i dopuściliśmy do tego - zauważył Dań. - Najwyższy czas, żebyśmy zaczęli troszczyć się i martwić i byśmy upadli na kolana, prosząc Pana o pomoc. - Niektórzy z was wiedzą, że nasz syn ma w tej chwili naprawdę poważne problemy - dodała Jean. - Bardzo prosimy, żebyście się za niego modlili. - Jak mu na imię? - zapytał ktoś. - Bobby - odpowiedziała Jean. Przełknęła ślinę i mówiła dalej: - W tym roku zapisał się do college’u i naprawdę coś dziwnego się z nim dzieje... - przerwała, nie mogąc mówić ze wzruszenia. - Mam wrażenie - podjął Dań gorzkim tonem - że z każdym dzieciakiem, który trafia do tego college’u, dzieje się coś dziwnego. Nie miałem pojęcia, jakich dziwactw oni tam nauczają. Mówię wam, sprawdźcie to i za wszelką cenę chrońcie przed tym dzieci. - Wiem, o co ci chodzi - wtrącił milczący do tej pory Roń Forsythe. - To samo jest w liceum. Ludzie tak kręcą z Szatanem, że nie uwierzycie. Myśmy „odjeżdżali” na prochach, teraz oni „odjeżdżają” na demonach. - Wiem, że to okropne - powiedziała Jean przez łzy - ale naprawdę się zastanawiam, czy Bobby nie jest opętany. - Ja byłem-powiedział Roń. - Wiem, że byłem. Mówię wam, słyszałem różne głosy, kazały mi brać prochy, albo kraść, różne takie okropności. Nigdy nie mówiłem starym, gdzie jestem, nie wracałem do domu, mówię wam... gdzie ja spędzałem noce... i z kim... - Taa, to cały Bobby - mruknął Dań. - Nie widzieliśmy go już od tygodnia. - Ale jak ty w to wszedłeś? - chciała wiedzieć Jean. Roń wzruszył ramionami. - Już od dawna nie było ze mną najlepiej. Zresztą nie jestem pewien, czy już jest wszystko zupełnie w porządku. Ale wiecie, kiedy się prawdopodobnie wpakowałem w te szatańskie sprawy? Kiedyś dałem sobie powróżyć. No tak, wtedy wpadłem, to jasne. Ktoś zapytał, czy wróżyła mu pewna kobieta. - Nie, to był ktoś inny. W czasie festiwalu, trzy lata temu. - Wszędzie ich pełno - jęknął ktoś. - No, to tylko dowód na to, jak bardzo miasto zboczyło z dobrego kursu! - zawołał Cecil Cooper. - Więcej tu czarownic i wróżek niż nauczycieli szkółki niedzielnej! - Hm, musimy się dobrze zastanowić, co z tym wszystkim zrobimy - powiedział John Coleman. - To poważne sprawy, mówię wam-włączyłsię znów Roń. - Widziałem najdziwniejsze rzeczy: przedmioty, które same się unoszą, potrafiłem czytać w myślach innych ludzi, raz nawet wyszedłem z ciała i latałem nad miastem. Mówię wam, lepiej się módlmy! Jean Corsi zaczęła płakać: - Bobby jest opętany... jestem pewna. Hank doszedł do wniosku, że czas zapanować nad sytuacją. - Dobrze, kochani, czuję wielką konieczność modlitwy za to miasto i wiem, że wy też. Więc tu chyba jest rozwiązanie. Od tego trzeba zacząć. Wszyscy byli gotowi. Niejeden czuł się nieswojo modląc się na głos pierwszy raz w życiu, niektórzy modlili się głośno, pewnym głosem, niektórzy - słowami wyuczonymi z liturgii, lecz wszyscy modlili się ze szczerego serca, najlepiej, jak potrafili. Temperatura zaczęła się powoli podnosić, modlitwy stawały się coraz żarliwsze. Ktoś zaintonował prosty hymn, dołączyli do niego ci, którzy go znali, reszcie natomiast melodia prędko wpadła w ucho i po chwili śpiewali wszyscy. Siedzący na krokwiach aniołowie śpiewali razem z nimi, głosami dźwięcznymi i płynnymi niczym wiolonczele i kontrabasy w orkiestrze. Triskal popatrzył na Krioniego, uśmiechnął się szeroko i rozprostował ramiona. Krio-ni uśmiechnął się i rozprężył całe ciało. Chimon wyjął miecz, który zatańczył w jego dłoni, puszczając w powietrze świetliste, błyszczące zygzaki i serpentyny. Słychać było dźwięczny rezonans klingi. Mota spoglądał w niebo. Rozłożywszy jedwabiste skrzydła, wzniósł ręce i dał się porwać pieśni. *** Kate siedziała cicho przy kuchennym stole nad jednym talerzem, jednym kubkiem i jednym spodkiem. Tego wieczoru jadła w samotności i właściwie nie mogła przełknąć ani kawałka z powodu nadmiaru uczuć, które ściskały jej gardło i skręcały żołądek pełen pozostałości ze wszystkich poprzednich posiłków, na które Marshall nigdy się nie zjawił. Znowu było tak samo. Być może miejsce zamieszkania nie ma wpływu na to, jak bardzo dziennikarz jest zajęty. Przecież przenieśli się do niewielkiego, ospałego miasteczka a Marshall nadal zachował ten przeklęty dziennikarski nos, który wodził go nocami na dzikie pogonie za sensacją, tam gdzie przedtem nie było jej ani śladu. Może to właśnie była jego największa miłość, większa niż żona, niż córka. Sandy. Gdzie może dziś być? To przecież właśnie dla niej przeprowadzili się w to miejsce. A teraz oddaliła się od nich bardziej niż kiedykolwiek, choć mieszkali nadal pod jednym dachem. Shawn wrósł w jej życie jak rak, a nie przyjaciel, natomiast Kate i Marshall nigdy na ten temat nie rozmawiali, choć Marshall to przyrzekł. Był całkowicie zaabsorbowany pracą. To gazeta była jego żoną, a może zadurzył się w tej młodej, atrakcyjnej dziennikarce? Odsunęła talerz i usiłowała powstrzymać łzy. Nie mogła teraz rozczulić się i rozkleić, musiała bowiem poważnie pomyśleć. Jest oczywiste, że musi podjąć pewne decyzje i musi to zrobić sama. Na obrzeżach Ashton, tuż obok dworca towarowego, w starej, nie użytkowanej wieży ciśnień Tal prowadził naradę ze swoimi wojownikami. Nathan kroczył tam i z powrotem, a jego głos odbijał się echem od ścian potężnego zbiornika. - Czułem, że to się tak skończy, kapitanie! Nieprzyjaciel wabi Hogana w pułapkę. Nastąpiło niebezpieczne przesunięcie w uczuciach na korzyść Krueger. Jego rodzina jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Tal kiwał głową i rozmyślał nad czymś. - Można się było tego spodziewać. Rafar wie, że nie powiedzie się żaden bezpośredni atak, próbuje nadrobić to przez podstęp, moralny kompromis. - I powiedziałbym, że nadrabia! - To prawda. - Co możemy zrobić? Jeśli Hogan utraci rodzinę, będzie zgubiony! - Nie, nie zgubiony. Być może powalony. Zdruzgotany. Ale wszystko to przez brud w jego duszy, o którym Duch Boży musi go jeszcze przekonać. Możemy jedynie czekać i pozwolić sprawom przybrać własny obrót. Nathan, przygnębiony, kręcił tylko głową. Guilo stał niedaleko, rozważając słowa Tala. Kapitan miał naturalnie rację. Człowiek grzeszy, tylko wtedy, gdy zechce zgrzeszyć. - Kapitanie, a jeśli Hogan upadnie? - zapytał Guilo. Tal oparł się o wilgotną metalową ścianę i powiedział: - Nie możemy się posługiwać kategorią „jeśli”. Jest to raczej kwestia „kiedy”. Hogan i Buscbe kładą teraz podwaliny, które będą nam potrzebne w tej bitwie. Wtedy, gdy to już będzie gotowe, Hogan i Busche muszą upaść. Jedynie ich jednoznaczna klęska może wywabić Mocarza z ukrycia. Guilo i Nathan spojrzeli na Tala z konsternacją. -1 ty... p o ś w i ę c i ł b y ś tych ludzi? - zapytał Nathan. - Jedynie na pewien czas - odparł Tal. *** Marshall wyjął wielki pakiet danych wykradzionych przez Erniego John-sona z księgowości Whitmore College i podał je ponad kontuarem Clariona Harveyowi Golowi. Cole był biegłym księgowym i Marshall znał go na tyle dobrze, że mógł mu ufać. - Nie wiem, na ile dasz radę się w tym połapać - powiedział Marshall, ale sprawdź, czy uda ci się wykryć to, co wykrył Johnson i sprawdź, czy to nie wygląda podejrzanie. - No, no! - powiedział Harvey. - Ale to będzie co nieco kosztować. - Dostałbyś za to trochę darmowych reklam - co ty na to? Harvey uśmiechnął się: - Czemu nie. Dobra, zabiorę się za to i skontaktuję się z tobą. - Byle szybko. Harvey wyszedł, a Marshall wrócił do biura, do Bernice, gdzie pracowali jak zwykle wieczorami, po godzinach. Zalewała ich powódź notatek, papierów, książek telefonicznych i wszelkich innych dokumentów przeznaczonych do publicznego użytku, które zdobyli. Na podstawie tego wszystkiego z wolna powstawała uporządkowana lista nazwisk, adresów, stanowisk, danych podatkowych. Marshall przejrzał notatki ze spotkania z Harmelem. - No dobrze, a ten sędzia, jakże mu tam, Jefferson? - Anthony C. - odpowiedziała Bernice, przerzucając zeszłoroczną książkę telefoniczną. - Tak, Anthony C. Jefferson, 221 Alder Street. Natychmiast zajrzała do notatek sporządzonych w Agencji Top of the Town: - 221 Alder... - szybko przebiegała notatnik wzrokiem, strona po stronie, aż nagle... - O, cholera! - Co, następny? - Czy nie wydaje ci się prawdopodobne, że Sieć wykopała Jeffersona, a przyszło „Omni” i wykupiło jego dom? W żółtym bloku papieru Marshall robił jakieś notatki na własny użytek. - Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego Jefferson się wyprowadził i za ile sprzedał dom. Chciałbym też wiedzieć, kto tam teraz mieszka. Bernice wzruszyła ramionami. - Będziemy po prostu musieli przejrzeć tę całą listę i sprawdzić adresy ludzi z Sieci. Mogę się założyć, że to jeden z nich. - A Baker, ten sędzia, który wszedł na miejsce Jeffersona? Bernice zajrzała na inną listę: - Nie. Baker mieszka w domu, który należał do dyrektora liceum, mrnm... Wallera, Georga Wallera. - Ach, tego, który stracił dom w czasie licytacji zarządzonej przez szeryfa. - Takich jest całe mnóstwo, założę się, że znaleźlibyśmy więcej, gdybyśmy wiedzieli, gdzie szukać. - Trzeba będzie powęszyć wokół okręgowego Urzędu Skarbowego. Podatki od nieruchomości od tych osób nigdy nie dotarły tam, gdzie powinny były dotrzeć, nie wiadomo dlaczego tak się stało, i którędy przeciekały fundusze. Nie uwierzę, że tak znaczna liczba osób miałaby być przestępcami podatkowymi. - Ktoś sprzeniewierzył pieniądze i podatki nie zostały zapłacone. Hogan, ta sprawa śmierdzi, po prostu śmierdzi. - W każdym razie nie był to Lew Gregory, poprzedni rewident okręgowy. Popatrz tylko: musiał zrezygnować z powodu fałszywego zarzutu o czerpanie osobistych korzyści. Teraz na jego miejscu jest Irving Pierce, a to własność „Omni”, tak? - Dokładnie. - Miałaś coś o burmistrzu Steenie. Zajrzała do notatek i potrząsnęła głową. - Kupił dom dopiero niedawno, wszystko wygląda w porządku, może z wyjątkiem tego, że poprzednim właścicielem domu był ostatni szef policji, który opuścił miasto bez wyraźnej przyczyny. Może to coś znaczy, a może r nie. Ale zastanawia mnie raczej to, co się stało z tymi pozostałymi osobami. - Taa... I dlaczego żadna z nich nawet nie pisnęła, ani nijak się nie zbuntowała. Mówię ci, gdyby przyszli do mnie urzędnicy okręgowi i ni z tego, ni z owego wystawili mi dom na licytację, to przynajmniej zadałbym im parę pytań. Czegoś tu nie wiemy. - No dobra, pomyśl o Carluccich. Czy wiesz, że ich dom sprzedano „Omni” za 5 tysięcy dolarów? Toż to absurd! - A sami Carlucci poszli w siną dal! Nie ma ich i tyle! - No i ciekawe, kto teraz mieszka w ich domu. - Może nowy dyrektor liceum, może nowy komendant straży pożarnej, nowy radny, nowy ten albo nowy tamten. - Albo jeden z nowych członków Rady Nadzorczej. Marshall rozglądał się po biurku: „Ale tu bałagan!” W końcu znalazł listę, której szukał: - Popatrzmy na to jeszcze raz, może coś nam przyjdzie do głowy. Bernice przeglądała notatki. - Wiem na pewno, że dom Pinckston należy do „Omni”. Zawarli jakiś rodzaj umowy. - A Eugene Baylor? - Nie masz tego gdzieś u siebie? - Któreś z nas ma, ale nie pamiętam, które. Przerzucali notatki, papiery, listy. W końcu znalazł to Marshall wśród swoich rozproszonych karteluszków. - O! Eugene Baylor, 1024 S W 147th Street. - Ja to chyba gdzieś tu widziałam - Bernice uważnie przeglądała notatki. - Tak, też należy do „Omni”. - Cholera! Czynienie darowizny z całego majątku na rzecz „Omni” musi być chyba warunkiem wstępnym członkostwa. - Hm, czyli Young i Brummel są w jednej mafii. Ale to nie takie znów głupie. Jeśli chcą się stopić w jeden Umysł Wszechświata, to muszą się wyzbyć indywidualności, a to by oznaczało brak prywatnej własności. Marshall odczytywał nazwiska członków Rady Nadzorczej college’u, Bernice wyszukiwała ich adresy. Spośród dwunastu członków, ośmiu mieszkało w domach będących własnością „Omni Corporation”. Pozostali wynajmowali mieszkania, jedno z nich znajdowało się w budynku należącym do „Omni”. Na temat pozostałych Bernice nie miała żadnych informacji. - W każdym razie chyba wykluczyliśmy zbieg okoliczności - powiedział Marshall. - A ja nie mogę się doczekać tego, co będzie miał do powiedzenia twój przyjaciel Lemley. - To więcej niż pewne, że Kaseph i „Omni” są połączeni. To oczywiste. Zastanawiał się przez chwilę. - Ale wiesz, co mnie przeraża? Jak do tej pory, wszystko, co tu widzimy, jest w zgodzie z prawem. Nie wątpię, że miały miejsce jakieś krętactwa, które umożliwiły im zdobycie takiej pozycji. Ale sama widzisz: działają w zgodzie z systemem, a przynajmniej świetnie to pozorują. - Ależ Marshall! Przecież on zajmuje całe miasto, na litość Boską! - Ale robi to zgodnie z prawem. Nie zapominaj o tym. - Przecież musi gdzieś zostawiać jakieś ślady. Aż do tej pory udało się nam go wyśledzić. Marshall wziął głęboki oddech, a potem westchnął. - Hm, możemy prześwietlić każdą osobę, która sprzedała dom i wyjechała z miasta, możemy spróbować ustalić, dlaczego tak się stało. Możemy sprawdzić, jakie stanowiska przedtem zajmowali i kto jest na nich w tej chwili. Ludzi, którzy zajmują teraz te stanowiska, moglibyśmy pytać o ich powiązania z „Omni” albo z tą odlotową grupą Uniwersalnej Świadomości. Moglibyśmy każdego z nich wypytywać, co wiedzą na temat nieuchwytnego pana Kasepha. Moglibyśmy pogrzebać jeszcze trochę w samej korporacji „Omni”, sprawdzić, gdzie ma siedzibę, czym się zajmuje, co jeszcze posiada. No i mamy robotę. Wtedy - jak mi się zdaje - z tym, co mamy, będziemy się mogli bezpośrednio udać do naszych przyjaciół. Nadejdzie kolej na nich. Bernice wyczuła coś dziwnego w tonie Marshala. - Co cię dręczy, Marshall? Rzucił na biurko wszystkie notatki, wyciągnął się na krześle i myślał. - Bernie, nie możemy się spodziewać, że pozostaniemy bezpieczni. Kiwnęła głową z rezygnacją. - Tak, myślałam już o tym. Zastanawiam się, co by mogli nam zrobić. - Mają już chyba moją córkę - powiedział bez ogródek, aż sam był zaskoczony. - Ale nie wiesz na pewno. - To by oznaczało, że niczego nie wiem. - Ale jakąż siłą oni mogą dysponować, poza ekonomiczną i polityczną? Nie mam zamiaru wierzyć w te kosmiczno - duchowe rzeczy, to nic innego jak zwykłe bujdy. - Łatwo ci mówić, nie jesteś religijna. - To upraszcza wiele spraw. - A jeśli skończymy jak... jak Harmel, bez rodziny, kryjąc się gdzieś po zaroślach i gadając o... o duchach? - Ja tam mogłabym skończyć jak Strachan. Zdaje się, że dość przyjemnie się mu żyje, kiedy się już z tego wyrwał. - No tak, Bernie, w każdym razie lepiej uważajmy, żeby nas to nie zaskoczyło. Nagle chwycił ją za rękę i powiedział: - Mam nadzieję, że oboje wiemy, w co się pakujemy. Być może już siedzimy po szyję. Ale chyba można się jeszcze wycofać... - Wiesz, że nie możemy. - Wiem, że j a nie mogę. Ale ciebie do niczego nie zobowiązuję. Jeśli chcesz, możesz wyjść już teraz, wyjechać gdzieś, zaczepić się w jakimś tygodniku kobiecym czy gdzie indziej. Nie będę miał żalu. Uśmiechnęła się do niego i ścisnęła mocno jego dłoń: - Raz kozie śmierć. Potrząsnął tylko głową i odwzajemnił uśmiech. Rozdział 22 W jednym ze stanów, w pewnej dzielnicy miasta, przeznaczonej dla gorzej sytuowanych rodzin, poprzez pełną dzieciaków wąską uliczkę osiedla mieszkaniowego torowała sobie drogę niewielka ciężarówka. Wszystkie domki zbudowano tu według jednego projektu, różniły się najwyżej kolorem. Ciężarówka zatrzymała się na końcu asfaltowej ślepej uliczki, naznaczonej nieco przez czas. Na boku ciężarówki widniał napis „Princess Cleaners”. Za kierownicą siedziała młoda kobieta w niebieskim kombinezonie, z włosami przewiązanymi czerwoną chustką. Wysiadła, otworzyła boczne drzwiczki, wyjęła wielki tobół z praniem i kilka sukni w workach na wieszakach. Sprawdziła adres, poszła w kierunku drzwi jednego z mieszkań i zadzwoniła. Uchylono na sekundę zasłonę w oknie, a potem dały się słyszeć szybkie kroki w kierunku drzwi. Drzwi otwarły się. - Dzień dobry, pańskie pranie - powiedziała młoda kobieta. - Ach tak... - odezwał się mężczyzna, który otworzył drzwi. - Proszę je wnieść. Otworzył szerzej drzwi, żeby mogła się przez nie przecisnąć do środka. Trójka dzieci próbowała schodzić jej z drogi, mimo wielkiego zaciekawienia. - Kochanie, przyszła pani z pralni - mężczyzna zawołał w stronę żony, specjalnie nie zamykając w tym czasie drzwi wejściowych. Wyszła z kuchni, widać było, że jest spięta i zdenerwowana. - Dzieci, idźcie się bawić na dwór. Ociągały się trochę, ale wypłoszyła je na zewnątrz, zamknęła drzwi i zatrzasnęła jedyne okno, które było jeszcze otwarte. - Niezłe przebranie. Skąd pani wzięła ten majdan, to całe pranie? - zapytał mężczyzna. - Było w ciężarówce. Nie mam pojęcia, czyje to jest. Mężczyzna, potężnie zbudowany włoski typ o siwiejących falistych włosach, wyciągnął dłoń w jej stronę. - Joe Carlucci. Młoda kobieta położyła pranie i podała mu rękę. - Bernice Krueger z Clariona. Poprosił, by usiadła, a potem powiedział: - Mówili, że nie wolno nam nigdy rozmawiać ani z panią, ani z panem Hoganem... - Ze względu na dzieci, powiedzieli - dodała pani Carlucci. - To jest Angelina. To ze względu na nią i na dzieci, hm, wyprowadziliśmy się, zostawiliśmy wszystko, nie powiedzieliśmy ani słowa. - Możecie nam pomóc? - zapytała Angelina. - W porządku, nie ma pośpiechu - Bernice wyjęła notatnik. - Zaczniemy od początku. *** Marshall zajechał buickiem na znajdujący się - jak to określił Al Lemley - w „punkcie środkowym” między Ashton a Nowym Jorkiem parking, przed niewielką agencją ubezpieczeniową w małym miasteczku Taylor. Leżało ono na skrzyżowaniu dwóch ważnych autostrad i to był prawdopodobnie jedyny powód jego istnienia. Wszedł do małego biura i został natychmiast rozpoznany przez urzędującą w nim panią. - Pan Hogan? - zapytała. - Tak, dzień dobry. - Pan Lemley już jest. Czeka na pana. Wskazała na drzwi wiodące do dalszej części biura, której w tej chwili nikt nie używał. - Tutaj mają panowie kawę, a toaleta jest za tymi drzwiami w prawo. - Dziękuję bardzo. - Proszę uprzejmie. Marshall zamknął drzwi, a wtedy podniósł się Al Lemley i serdecznie potrząsnął jego ręką. - Marshall - powiedział - jakże się cieszę, że cię widzę. Ogromnie się cieszę! Drobny, łysy mężczyzna o orlim nosie i bystrych niebieskich oczach był nieustraszony i pełen wigoru, a Marshall zawsze znajdował w nim bezcennego towarzysza, przyjaciela, na którego w ważnej sprawie zawsze mógł liczyć. Al usiadł za biurkiem, a Marshall przysunął sobie krzesło, żeby wspólnie oglądać materiały, które Al przywiózł. Przez chwilę rozmawiali o dawnych czasach. Al starał się zapełnić pustkę, jaka powstała po opuszczeniu przez Marshalla działu miejskiego w Timesic. Podziwiał i doceniał zręczność, z jaką Marshall poczynał sobie na tamtym stanowisku. - Nie chciałbym się z tobą zamienić, stary! - powiedział. - Sądziłem, że przeniosłeś się do Ashton, żeby uciec od problemów. - To chyba przyszło tu za mną - odparł Marshall. - No... za parę tygodni może się okazać, że w Nowym Jorku o wiele bezpieczniej. - Pokaż, co przywiozłeś? Al wyjął dużą, błyszczącą fotokopię jakiegoś dokumentu w archiwum i rzucił ją tuż przed nos Marshalla. - Czy to jest ten twój chłoptyś? Marshall spojrzał na zdjęcie. Nigdy w życiu nie widział Alexandra M. Kasepha, ale na podstawie znanych opisów mógł stwierdzić autorytatywnie: - To na pewno on. - Och, wiadomo, że to on. Jest znany, a zarazem nieznany, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Tak zwana szeroka opinia publiczna nigdy o facecie nie słyszała, ale zapytaj tylko któregoś z akcjonariuszy z Wall Street, albo kogoś z rządu, albo z korpusu dyplomatycznego, albo kogokolwiek, kto ma jakiś związek z międzynarodowym kombinowaniem i polityką, a zaraz otrzymasz odpowiedź. Jest prezesem „Omni Corporation”, tak, masz tu konkretne dowody. - No, no, cóż za niespodzianki. A co wiesz o tej korporacji? Al rzucił przed Marshalla stertę materiałów, grubą na kilkanaście centymetrów. - Co za błogosławieństwo, te komp itery. „Omni” jest trochę nietypowe, jeśli chodzi o możliwości sprawdzenia. Nie mają żadnej centralnej siedziby, głównego adresu, są rozproszeń1’ w lokalnych ośrodkach na całym świecie, wcale nie rzucają się w oczy. Według mnie, Kaseph najbliższych współpracowników trzyma przy sobie i stara się, żeby go widziało jak najmniej osób. Kieruje całą operacją właściwie nie wiadomo skąd. Jakieś takie dziwaczne podziemie. Nie znajdziesz ich ani na Giełdzie Nowojorskiej, ani na Amerykańskiej, przynajmniej nie pod tą nazwą. Akcje są rozproszone między, bo ja wiem, może setkę różnych kryjących to firm. „Omni” jest właścicielem i zarządza sieciami domów towarowych, bankami, towarzystwami hipotecznymi, sieciami barów szybkiej obsługi, rozlewniami napojów chłodzących, licho wie jeszcze czym. - Grzebało w tym kilku moich ludzi - Al kartkował stos papierów, nie przestając mówić. - „Omni” nie demaskuje się tak od razu, nie reklamuje się nigdzie. Najpierw trzeba znaleźć firmę osłaniającą, potem wkradasz się jakby tylnymi drzwiami i dowiadujesz się, jaki ma w tym interes firma matka. O, popatrz tutaj...-wyjął coroczne sprawozdanie dla akcjonariuszy jakiejś spółki górniczej z Idaho. - Nie wiedziałbyś, o czym czytasz, gdybyś nie doczytał do samiutkiego końca... Widzisz? „Podlega Omni International”. - International? Międzynarodowa? - Wyjątkowo międzynarodowa. Nie masz pojęcia, jak oni siedzą w ropie arabskiej, Wspólnym Rynku, Banku Światowym, międzynarodowym terroryzmie... - Co?! - Nie spodziewaj się, że ci znajdę sprawozdanie dla akcjonariuszy z ostatniego podłożenia bomby w samochodzie, czy masakry, ale na każdą udokumentowaną, uczciwą sprawę przypada tutaj kilkaset pokątnych kombinacji, których nikt nie byłby w stanie udowodnić, ale o których każdy wydaje się wiedzieć. - Samo życie. -1 sam pan Kaseph w całej okazałości. Marshall, muszę ci powiedzieć, że dla niego przelanie czyjejś krwi nie jest problemem, szczególnie wtedy, kiedy musi, ale stać go też na morderstwa bez powodu. Dla mnie ten facet to idealna krzyżówka najwyższego guru i Adolfa Hitlera. Al Capone przy nim to harcerzyk. Podobno nawet mafia trzęsie przed nim portkami. *** Słowa Angeliny Carlucci wypływały raczej z emocji niż z obiektywnych przemyśleń, jej opowiadanie ciągnęło się bez końca, pełne było nawrotów i powtórzeń sytuacji. Bernice musiała bez przerwy zadawać pytania, żeby wszystko było jasne. - Więc państwa syn, Carl... - Połamali mu ręce! - płakała. - Ale k t o połamał? Wtrącił się Joe, żeby pomóc żonie. - To było po tym, kiedy powiedzieliśmy, że nie mamy zamiaru sprzedać sklepu. Bo oni poprosili nas... właściwie nie prosili. Powiedzieli, że lepiej będzie, jak... Ale kilkakrotnie z nami rozmawiali, a myśmy nie chcieli sprzedać... - I wtedy zaczęli państwu grozić? - Oni nigdy nie grożą! - powiedziała Angelina ze złością. - Mówią, że nigdy nam nie grozili! - Oni... - Joe usiłował to wyjaśnić - no, grożą w taki sposób, że to nie wygląda na groźbę. Trudno to wytłumaczyć. Ale przedstawiają pani sprawę, i dają do zrozumienia, że uczyni pani rozsądnie, jeśli się pani na to zgodzi. Wtedy pani już wie, no, po prostu wie, że trzeba się na to zgodzić, jeśli się chce uniknąć czegoś złego. - No a z kim państwo rozmawiali? - Jacyś dwaj panowie... Hm, mówili, że są znajomymi tych nowych ludzi, którzy teraz mają sklep. Na początku myślałem, że są z agencji obrotu nieruchomościami, czy czegoś takiego. Nie miałem pojęcia... Bernice znów zajrzała w notatki. - No dobrze, więc po tym, kiedy odmówił im pan po raz trzeci, połamali Carlowi ręce? - Tak, w szkole. - No, a kto to zrobił? Angelina i Joe popatrzyli po sobie. W końcu Angelina powiedziała: - Nikt tego nie widział. To było w czasie przerwy, ale nikt tego nie widział! - No, ale Carl na pewno widział. Joe tylko potrząsnął głową i pomachał dłonią, żeby przerwać Bernice: - Nie może pani o to pytać Carla. Wciąż go to męczy, ma koszmary w nocy. Angelina pochyliła się w przód i wyszeptała: - To złe duchy, pani Krueger! Carl uważa, że to złe duchy! Bernice nie mogła się doczekać, aż dwoje odpowiedzialnych, dorosłych ludzi wyjaśni dziwne spostrzeżenia swego małoletniego syna. - Hm, a co... dlaczego... hm, co państwo... Hm, państwo na pewno wiedzą, co tam się stało, a przynajmniej mają jakieś zdanie na ten temat. Ale oni dalej patrzyli po sobie nie wiedząc, co powiedzieć. - Nie było tam żadnych nauczycieli, kiedy to się stało? - Grał w baseball a z kilkoma chłopcami. Piłka poleciała do lasu i pobiegł po nią. Kiedy wrócił... no, wariował, wrzeszczał, zmoczył się w spodnie... Miał połamane ręce. -1 nie powiedział, kto to zrobił? W oczach Joe Carlucciego było przerażenie. - Coś wielkiego czarnego - wyszeptał. - Ludzie? - Nie, c o ś. Carl mówi, że to były duchy, potwory. „Daj spokój, Bernice” - powiedziała sobie. Było jasne, że ci ogłupiali biedacy naprawdę wierzą, że są atakowani przez tego rodzaju siły. Byli bardzo religijnymi katolikami, równie religijnymi, jak przesądnymi. Może dlatego porozwieszali krzyże nad każdymi drzwiami, a wszędzie widniały obrazy z Jezusem i figurki Marii: na każdym stole, nad każdymi drzwiami, w każdym oknie. *** Marshall przyjrzał się z uwagą materiałom o korporacji „Omni”, ale nie mógł znaleźć pewnej rzeczy. - A powiązania z jakąś religią? - Taa - powiedział Al, sięgając po jakieś inne papiery - miałeś rację. „Omni” jest jednym z sygnatariuszy Towarzystwa Uniwersalnej Świadomości, a to już zupełnie inna strona medalu. Działalność finansowa i polityczna to kto wie, czy nie główny motyw tej korporacji, może nawet ważniejszy. Omni jest właścicielem lub też wspiera... - do licha, mówię ci, są tego całe setki - rozmaite swoje przedsiębiorstwa, począwszy od jednoosobowych maleńkich firm aż po banki, sieci sklepów detalicznych, szkoły, uczelnie... - Uczelnie? - A jak! Również firmy konsultingowe, masz tu wycinek z gazety na ten temat. Maja potężna grupę nacisku w Waszyngtonie, od jakiegoś czasu regularnie troszczą się o przepchnięcie swoich, dość szczególnych, aktów prawnych. Zwykle mają one antyżydowski i antychrześcijański charakter, jeśli to ma dla ciebie jakieś znaczenie. - A miasta? Czy to Towarzystwo kupuje też miasta? - Wiem, że Kaseph to robił, albo przynajmniej coś w tym stylu. Posłuchaj, kontaktowałem się z Chuckiem Andersonem, to jeden z naszych korespondentów zagranicznych, on słyszał masę interesujących rzeczy, nie mówiąc o tym, że nieraz sam był naocznym świadkiem wielu spraw. Wygląda na to, że ludzie ze Świadomości Uniwersalnej to jakaś loża o światowym zasięgu. Zlokalizowaliśmy oddziały Towarzystwa już w dziewięćdziesięciu trzech krajach. Wyrastają jak grzyby po deszczu i to w każdym zakątku świata. I to prawda - zyskali pełną kontrolę nad różnymi miastami, osiedlami, szpitalami, kilkoma towarzystwami, kilkoma korporacjami. Czasami przedostają się przez łapówki, czasami przez głosowanie, a czasami po prostu siłą. - Taki najazd bez użycia broni? - Tak, zwykle całkiem zgodnie z prawem, ale należy to raczej zawdzięczać wyjątkowemu sprytowi, niż uczciwości. I nie zapominaj, że masz tu poza tym do czynienia z ogromną siłą przebicia, grupą wpływów. Stanąłeś na ścieżce Wielkiego Mistrza, a z tego, co wiem, on nie ma zwyczaju zwalniać kroku, zatrzymywać się, czy choćby obchodzić naokoło. - Cholera... - Na twoim miejscu... hm, dałbym sobie spokój, stary. Zadzwoniłbym do FBI - niech zajmie się tym ktoś silniejszy, proszę bardzo. W Timesie czeka jeszcze na ciebie stołek, jeśli tylko zechcesz. Ostatecznie zajmij się tą historią, ale z daleka. Jesteś dziennikarzem pierwszej klasy, ale jesteś za blisko, masz zbyt wiele do stracenia. Marshall pomyślał jedynie: „Dlaczego to mnie się przytrafiło?” *** Bernice wplątała się zbyt głęboko w delikatną sytuację. Carlucci sprawiali wrażenie coraz bardziej zdenerwowanych i przerażonych, im więcej pytań im zadawała. - Może to nie był dobry pomysł - powiedział w końcu Joe. - Jeśli oni się dowiedzą, że z panią rozmawialiśmy... Słysząc znowu to słowo, Bernice miała ochotę krzyczeć. - Ależ co pan ma na myśli przez „oni”? Ciągle mówicie „oni”, „ich”, ale nigdy nie mówicie, kto to taki. - Ja... po prostu nie mogę powiedzieć - wydusił z trudem. - No dobrze, może w takim razie moglibyśmy ustalić chociaż jedno: czy to są ludzie? Mani na myśli prawdziwych ludzi. Joe i Angelina zastanawiali się przez chwilę, w końcu Joe powiedział: - Tak, to prawdziwi ludzie. - Prawdziwi ludzie, z krwi i kości? - Ale poza tym chyba też duchy. - Ale chodzi mi teraz o prawdziwych ludzi - upierała się Bernice. - Czy to prawdziwi ludzie sprawdzali wasze opłaty podatków? Kiwnęli głową niepewnie. - I prawdziwy człowiek z krwi i kości przyczepił na drzwiach waszego domu zawiadomienie o licytacji? - Myśmy go nie widzieli - powiedziała Angelina. - Ale papier był całkiem normalny, tak? - Ale przecież nikt nam nie mówił, że to się ma stać! - zaprotestował Joe. - Zawsze płaciliśmy podatki, mam na dowód podstemplowane odcinki czekowe! A ci ludzie w biurze okręgowym w ogóle nie chcieli nas słuchać! Angelina zezłościła się: - Nie mieliśmy pieniędzy, żeby zapłacić takie podatki, jakich nagle zażądali. Przecież już je zapłaciliśmy, nie mogliśmy płacić jeszcze raz. - Powiedzieli, że zabiorą nasz sklep, całe wyposażenie, a interes i tak szedł źle, bardzo źle. Połowa dotychczasowych klientów w ogóle przestała przychodzić. - A ja wiem dlaczego! - zawołała Angelina ze złością. - Wszyscy to czuliśmy. Pani wie, szyby się same nie tłuką, a towary nie sfruwają z półek same z siebie. Sam Diabeł szalał po naszym sklepie! - W porządku, nie kwestionuję tego - zapewniła Bernice. - Widzieliście państwo, to co widzieliście, wcale nie wątpię... - Ale czy pani nie rozumie, pani Krueger? - zapytał Joe ze łzami w oczach. - Wiedzieliśmy, że nie możemy tam zostać. I co mieliśmy zrobić? Sklep podupadał, dom sprzedali nam sprzed nosa, nasze dzieci męczyli źli ludzie, duchy, kto wie co... Wiedzieliśmy, że lepiej nie próbować oporu. Taka była wola Boża, trudno. Sprzedaliśmy sklep. Zapłacili nam nieźle... Bernice wiedziała, że to nieprawda. - Nie dostali państwo ani połowy tego, ile sklep był wart. Joe nie wytrzymał już dłużej, zaczął płakać. - Ale jesteśmy wolni... jesteśmy wolni... - mówił. I to dało Bernice dużo do myślenia. *** A potem nastało istne szaleństwo zdobywania informacji za wszelką cenę, bez względu na wszystko. Towarzyszyła temu mieszanka uczuć zdecydowania i niepokoju, ścieranie się spontanicznych impulsów i chłodniejszych refleksji. Przez kolejne dwa tygodnie, w każdy wtorek i piątek Ashton Clarion jak zwykle pojawiał się w kioskach i w skrzynkach pocztowych prenumeratorów, ale jego wydawca i główna reporterka byli praktycznie nieuchwytni. Zbierała się coraz większa liczba telefonów do Marshalla, na które nie zdążył odpowiedzieć, Bernice właściwie w ogóle nie było w domu. Przez kilka nocy Marshall wcale nie pokazał się w domu. Spał w najrozmaitszych miejscach, czasami w biurze, czekając na specjalne rozmowy telefoniczne lub dzwoniąc sam. Ledwo dbało dalsze ukazywanie się gazety, przerzucając listy osób, dane podatkowe, sprawozdania z działalności spółek, wywiady i artykuły prasowe. Ludzi, do których docierał Marshall i Bernice można było podzielić na dwie grupy: tych, którzy opuścili swoje stanowiska i najczęściej także Ashton, oraz ludzi, którzy ich zastąpili. Po jakimś czasie Marshall i Bernice mogli z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, jakie od kogo otrzymają odpowiedzi. Bernice zadzwoniła do Adama Jarreda, owego członka Rady Nadzorczej uczelni, którego córkę miał rzekomo napastować Ted Harmel. - Nie - odpowiedział Jarred - nie wiem chyba nic na temat jakiegoś... jak to pani nazwała?... - Towarzystwa. Towarzystwa Uniwersalnej Świadomości. - Nie, obawiam się, że nie wiem. Marshall natomiast rozmawiał z Eugene’em Baylorem. - Nie - odpowiedział Baylor z niejakim zniecierpliwieniem. - Nigdy nawet nie słyszałem nazwiska Kaseph i w ogóle nie rozumiem, o co panu chodzi. - Usiłuję zbadać zasadność pewnych zarzutów, według których negocjuje się warunki sprzedaży uczelni niejakiemu Kasephowi z „Omni Corporation”. Baylor zaśmiał się i powiedział: - Musiał pan słyszeć o jakiejś innej uczelni. Tutaj na nic takiego nie ma miejsca. - A informacja, która do nas dotarła, że uczelnia znajduje się w poważnych kłopotach finansowych? Baylorowi nie spodobało się to pytanie. - Niech pan posłucha, poprzedni wydawca Clariona też tego próbował i było to jedno z najgłupszych posunięć w jego życiu. Może zajmie się pan swoją gazetą, a nam pozostawi zajmowanie się uczelnią? Poprzedni członkowie Rady mówili jednak inaczej. Morris James, obecnie doradca handlowy w Chicago, z ostatniego roku pracy w college’u wyniósł wyłącznie nieprzyjemne wspomnienia. - Pracując z nimi, przekonałem się, jak może czuć się trędowaty - powiedział Bernice. - Sądziłem, że mój głos przyda się w Radzie, wie pani, będzie czynnikiem stabilizującym, ale oni po prostu nie tolerowanli różnicy zdań. Uważam to za dowód zupełnego braku profesjonalizmu. - A czy mógłby pan coś powiedzieć o zajmowaniu się finansami uczelni przez Eugene’a Baylora? - zapytała Bernice. - No cóż, kiedy zaczęły się naprawdę poważne problemy, o których pani wspomniała, mnie już tam nie było. Ale to było do przewidzenia. Próbowałem zastopować pewne decyzje, które Rada podejmowała odnośnie przyznania Baylorowi szczególnych uprawnień i przywilejów. Uważałem, że to powierzanie zbyt wielkiej, nie kontrolowanej władzy jednemu człowiekowi i wyjęcie go spod nadzoru pozostałych członków Rady. Nie muszę chyba mówić, że moja opinia nie zdobyła sobie popularności. Bernice zdecydowała się na jednoznaczne postawienie kwestii. - Panie James, co w końcu zadecydowało o pańskiej rezygnacji z członkostwa w Radzie i o opuszczeniu Ashton? - Hm... to trudne pytanie - zaczął z wahaniem. Cała odpowiedź zajęła mu około piętnastu minut, a na zakończenie padły słowa: - Moja hurtownia była tak nieustannie nawiedzana i tak niszczona przez... hm, chyba powinienem to nazwać niewidzialnych gangsterów... Nie mogłem ryzykować tak wielkich strat. Nie byłem w stanie realizować zamówień, traciłem klientów, zacząłem grzęznąć finansowo po uszy. Przedsiębiorstwo było na krawędzi upadku, przyjąłem to do wiadomości i wyniosłem się. Od tej pory wiedzie mi się całkiem przyzwoicie. Wie pani, złego diabli nie biorą - zaśmiał się. *** Marshall zdołał zlokalizować Rite Jacobson, mieszkającą obecnie w Nowym Orleanie. Nie była uszczęśliwiona telefonem z Ashton. - Niech diabeł porwie to miasto! - powiedziała z goryczą. - Jak je tak chce, niech je ma! Marshall zapytał ją o Juleen Langstrat. - Czarownica. Mówię serio, czarownica. Zapytał o Alexandra Kascpha. - Czarownik i gangster w jednej osobie. Niech mu pan nie wchodzi w drogę. Pogrzebie pana żywcem, nim się pan obejrzy. Próbował zadać jeszcze jakieś pytania, ale powiedziała: „Niech pan tu już nigdy nie dzwoni” i odłożyła słuchawkę. Udało mu się nawiązać kontakt telefoniczny ze sporą częścią byłych radnych miejskich, spośród których-jak się okazało-tylko jeden normalnie przeszedł na emeryturę, natomiast reszta odeszła z powodu najrozmaitszych kłopotów: Allan Bates zachorował na raka, Shirley Davidson rozwiodła się z mężem i uciekła z kochankiem, Carl Frohm został „załatwiony” (tak to nazwał) przez fałszywy zarzut przestępstw podatkowych, przedsiębiorstwo Julesa Benningtona zostało wypłoszone z miasta przez jakąś bandę, której woli nie nazywać po imieniu. Porównując dane Marshall zauważył, że w każdym przypadku usuniętego radnego czy radną zastępowała osoba związana w ten czy inny sposób albo z Towarzystwem Uniwersalnej Świadomości, albo z „Omni Corporation”, albo z oboma. W każdym przypadku usunięta osoba była przekonana, że jedynie ona opuściła miasto. Być może tymi ludźmi powodował strach, być może woleli pilnować własnego nosa, lub po prostu nie chciało im się do tego mieszać - wszyscy, którzy byli już daleko od Ashton, bez słowa zniknęli z pola widzenia, nie utrzymując z nikim kontaktów. Niektórzy chętnie odpowiadali na pytania Marshalla, niektórzy czuli się zagrożeni. Tak czy inaczej, Marshall zdobył to, czego szukał. Jeśli chodzi o tych, którzy poprzednio prowadzili tu przedsiębiorstwa, przejęte teraz przez tajemniczą, anonimową korporację - to bardzo niewielu planowało wcześniej sprzedanie firmy i przeprowadzkę, porzucenie spokojnego Ashton i dobrze prosperującego biznesu. Powody wyjazdu były raz po raz takie same: zamieszanie z podatkami, nieprzyjemności, bojkot, problemy osobiste, rozpad małżeństwa, czasem choroba lub załamanie nerwowe, a także - od czasu do czasu - makabryczne historie o jakichś dziwnych, nadnaturalnych zdarzeniach. Historia byłego sędziego okręgowego w Ashton była złowieszczo typowa: - W sądzie i w kręgach prawniczych zaczęły krążyć plotki, że biorę w łapę, że za odpowiednią łapówkę zadbam o pomyślny wyrok albo zwolnienie. Znaleźli się nawet fałszywi świadkowie, którzy miotali w żywe oczy przeciwko mnie oskarżenia, ale takie rzeczy nigdy nie miały miejsca, przysięgam na wszystko! - Wobec tego może mi pan powie, dlaczego naprawdę opuścił pan Ashton - poprosił Marshall, wiedząc właściwie, jakiej odpowiedzi może oczekiwać. - Z powodów osobistych i zawodowych. Niektóre z nich wciąż we mnie tkwią i są jeszcze na tyle żywotne, że hamują mnie w tym, czym mógłbym się jeszcze z panem podzielić. Mogę w każdym razie na pewno powiedzieć, że moja żona i ja potrzebowaliśmy jakiejś odmiany. Oboje odczuwaliśmy tę presję, ona prawdopodobnie w jeszcze większym stopniu. Podupadałem na zdrowiu. Już od jakiegoś czasu wydawało nam się, że wyjazd z Ashton to najlepsze rozwiązanie. - Proszę pana, czy mógłbym jeszcze zapytać... hm, czy miary miejsce jakieś nieprzychylne oddziaływania ze strony innych osób, które... spowodowały pańską decyzję o odejściu? Jefferson zastanawiał się przez chwilę, a następnie powiedział: - Nie mogę panu powiedzieć, kto to był... mam swoje powody, ale tak, mogę powiedzieć, że istotnie miały miejsce wysoce nieprzychylne oddziaływania. Marshall zadał ostatnie pytanie: - I naprawdę nie może mi pan powiedzieć nic na ten temat, kto to był? Jefferson zaśmiał się sarkastycznie i powiedział: - Proszę robić nadal to, co pan robi, a dowie się pan wcześniej, niż się pan spodziewa. Te słowa zaczęły prześladować zarówno Marshalla jak i Bernice. Po drodze słyszeli już wiele podobnych ostrzeżeń i coraz bardziej zdawali sobie sprawę z czegoś, co zaczyna ich osaczać, narasta, podchodzi coraz bliżej, nabierając złowieszczych kształtów. Bernice próbowała o tym nie pamiętać, a Marshall zauważył, że coraz częściej ucieka się do pośpiesznie wypowiadanych modlitw. A jednak nie opuszczało ich niepokojące przeświadczenie, że są jak babka z piasku na plaży, na którą za chwilę spadnie dziesięciometrowej wysokości fala. Pośród tego wszystkiego Marshall zastanawiał się, jak w tej sytuacji wytrzymuje Kate i czy on sam kiedykolwiek zdoła naprawić wszystko pomiędzy nimi, kiedy ta sprawa nareszcie się skończy. Kate znów nazywała siebie wdową, dziennikarską wdową, a nawet zdarzało jej się wypowiadać pewne kłopotliwe uwagi na temat Bernice. Cholera, to się musi skończyć, bo jeśli tak dalej, to nie będzie miał już dla kogo wracać do domu. No i jeszcze Sandy, której nie widział od tygodni. Ale kiedy to się skończy, kiedy to się naprawdę wreszcie skończy, wszystko będzie wyglądać zupełnie inaczej. A tymczasem dochodzenie, jakie prowadzili wraz z Bernice, okazywało się wyjątkowo pilne, niezwykłej wagi i przybierało coraz groźniejsze kształty wraz z każdym czynionym odkryciem. Rozdział 23 Kiedy biuro osiągnęło zwykły, spokojny, powtórkowy stan, Marshall polecił Carmen, żeby znalazła jakieś porządne kartonowe pudło i kilka teczek na akta, a następnie zaczął segregować stosy papierów, danych, dokumentów, rozproszonych notatek i innych informacji, jakie wraz z Bernice zdołali zebrać w trakcie dochodzenia i układał je w uporządkowane archiwum. Przeglądając to wszystko sporządził również listę pytań, które zapisał w swoim bloku. Zamierzał się nimi posłużyć w trakcie wywiadu z postacią znamienną w całej tej historii: Alfem Brummelem. Po południu, kiedy Carmen wyszła do dentysty, Marshall zadzwonił do biura Alfa Brummela. - Departament Policji - rozległ się głos Sary. - Cześć, Saro, tu Marshall Hogan. Mógłbym zamienić słówko z Alfem? - Nie ma go teraz w biurze... - Sara westchnęła głęboko, a następnie dodała bardzo dziwnym, bardzo spokojnym tonem - Marshall, Alf Brum-mel nie chce z tobą rozmawiać. Marshall zastanawiał się chwilę, zanim powiedział: - Saro, znalazłaś się między młotem a kowadłem? - Być może - wyczuł, że jest zdenerwowana - sama nie wiem, ale Alf wyraźnie dał mi do zrozumienia, że mam nie łączyć żadnych rozmów z tobą i że mam go informować o twoich zamiarach. - Hmm... - Posłuchaj, nie wiem, gdzie się kończy znajomość, a zaczyna etyka zawodowa, ale naprawdę chciałabym wiedzieć, co się tu dzieje. - No więc co się tam dzieje? - zapytał. - A co za to dostanę? „Wóz albo przewóz” - pomyślał Marshall. - Myślę, że znajdę coś stosownego, jeśli dobrze poszukam. Wahała się przez chwilę, a potem powiedziała: - Wygląda na to, że stałeś się jego najgorszym wrogiem. Co jakiś czas spoza tych drzwi dochodzi do mnie dźwięk twojego nazwiska, ale nigdy nie wypowiada się go z sympatią. - A z kim rozmawia, kiedy o mnie mówi? - No, ale teraz to twoja kolej. - W porządku. No dobrze, my też o nim rozmawiamy. Rozmawiamy o nim na okrągło i jeśli sprawdzi się wszystko, co odkryliśmy, to może się faktycznie okazać, że jestem najgorszym wrogiem. No więc z kim rozmawia? - Niektórych widziałam, niektórych nie. Dzwonił kilka razy do Juleen Langstrat, tej swojej jakiejś tam. - Kto jeszcze? - Sędzia Baker, poza tym kilku radnych miejskich... - Malone? - Tak. - Everett? - Tak. - Hmm... Preston? - Nie. - Goldtree? - Tak, plus kilka grubych ryb spoza miasta, na przykład Spence Nelson z Wydziału Policji w Windsorze. To ten wydział, który swoimi ludźmi częściowo obstawiał festiwal. Muszę powiedzieć, że rozmawia z masą ludzi, o wiele więcej niż zwykle. Coś się dzieje, ale co? Marshall musiał uważać. - Być może ma to coś wspólnego ze mną i z Clarionem, być może nie. - Nie wiem, czy to uznam. - A ja nie wiem, czy mogę ci ufać. Po czyjej stronie jesteś? - Zależy, kto tu rozrabia. Wiem, że Alf coś kręci. A ty? Marshall nie mógł powstrzymać uśmiechu. Odważna dziewczyna. - To już sama osądź. Staram się wydawać uczciwą gazetę. Od jakiegoś czasu prowadzimy bardzo intensywne dochodzenie w sprawie nie tylko twojego szefa, ale prawie każdej grubej ryby w tym mieście... - On o tym wie. Oni wszyscy wiedzą. - Rozmawiałem prawie z każdym z nich. Alf był następny na mojej liście. - Coś mi się zdaje, że o tym wiedział. Dopiero co dziś rano mówił mi, że nie chce z tobą rozmawiać. Ale jest jasne, że razem z tą resztą zamierzają wywołać jakąś burzę. Wyszedł stąd ze stertą jakichś papierzysk pod pachą, zapewne udał się na kolejne szeptane spotkanko. - Nie orientujesz się przypadkiem, co zamierzają ze mną zrobić? - Możesz być pewien, że coś na pewno zrobią, i mam wrażenie, że szykują kaliber jak na niedźwiedzia. W każdym razie ostrzegłam cię. - A ja ci radzę grać słodkiego niewinnego aniołka, który nic nie wie i nic nie mówi. Może się zrobić gorąco. - Marshall, jeśli się zrobi gorąco, czy mogę się zwrócić do ciebie o pomoc, albo przynajmniej o umożliwienie ucieczki? - Załatwi się. - Jak tylko coś znajdę, przekażę ci, tylko ochroń mnie jakoś. Marshall wyczuł wyraźnie, że dziewczyna była przerażona. - Posłuchaj, Saro, nie oczekuję, że będziesz się w to angażować. - A czyja tego oczekuję? Już jestem zaangażowana: znam Alfa Brum-mela. Chyba lepiej ciebie wybiorę na kolegę. - Będziemy w kontakcie. Odłóż spokojnie słuchawkę i zachowuj się jak gdyby nigdy nic. Tak też zrobiła. Alf Brummel siedział w gabinecie Juleen Langstrat. Oboje przeglądali grubą teczkę z najrozmaitszymi informacjami, które ze sobą przyniósł. - Hogan mógłby już zapełnić całą stronę tytułową! - powiedział Brummel z niezadowoleniem. - Wymyślałaś mi, że się grzebię ze sprawą Buscha, ale z tego co widzę, od samego początku dawałaś Hoganowi wolną rękę. - Ależ uspokój się, drogi Alfie - powiedziała słodko Langstrat. - Uspokój się. - W każdej chwili może mnie teraz łapać, żeby zrobić wywiad, tak jak to było z innymi. Jak myślisz, co mam mu powiedzieć? Langstrat była nieco zaskoczona jego tępotą: - Nic nie mów naturalnie! Brummel przechadzał się po pokoju tam i z powrotem, wyprowadzony z równowagi. - Nawet nie muszę, Juleen! W tym momencie cokolwiek bym powiedział albo nie powiedział i tak nie sprawi żadnej różnicy. On już ma wszystko, co trzeba: wie o sprzedaży nieruchomości, ma bardzo dobre przesłanki, żeby wyciągać wnioski na temat zarządzonych przez szeryfa licytacji domów, które zalegały z podatkami, wie wszystko o Korporacji i o Towarzystwie, ma sporo informacji o malwersacjach na uczelni, mógłby też bez najmniejszych trudności oskarżyć mnie o nieuzasadnione aresztowanie! - Świetnie się spisał ten twój szpicel - Langstrat uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Większość z tego przyniosła mi dzisiaj. On to teraz wszystko układa w porządne archiwum. I jestem pewien, że wkrótce uczyni jakiś ruch. Langstrat pozbierała wszystkie papiery, ułożyła je równiutko w teczce i rozsiadła się wygodnie. - Cudownie. Brummel spojrzał na nią zdumiony i pokręcił głową. - Wiesz, że pewnego dnia możesz przegrać? Wszyscy możemy przegrać! - Uwielbiam takie wyzwania - triumfowała. - Uwielbiam silnego przeciwnika. Im silniejszy przeciwnik, tym wspanialsze zwycięstwo! A przede wszystkim uwielbiam wygrywać. Uśmiechnęła się do niego, wyjątkowo usatysfakcjonowana. - Alfie, miałam co do ciebie poważne wątpliwości, lecz uważam, że poradziłeś sobie doskonale. Myślę, że powinieneś zobaczyć, jak pan Hogan wpada w pułapkę. - Póki nie zobaczę, nie uwierzę, że to możliwe. - Zobaczysz. Zobaczysz na pewno *** Nastał krótki okres spokoju i Ashton zrobiło się dziwnie ciche. Ludzie jakby zaprzestali kontaktów towarzyskich. Niewiele się mówiło. W ciągu dnia Marshall i Bernice porządkowali materiały i kręcili się w pobliżu biura. Pewnego wieczoru Marshall zaprosił Kate na kolację. Bernice siedziała w domu i próbowała czytać jakąś powieść. Alf Brummel w godzinach urzędowania przesiadywał w pracy, ale nie rozmawiał zbyt wiele ani z Sara, ani z nikim innym. Langstrat zachorowała, przynajmniej tak mówiono w jej biurze, odwołano wykłady na kilka następnych dni. Hank i Mary podejrzewali, że może psuje im się telefon, tak uparcie milczał. Colemanowie wyjechali do jakichś krewnych. Forsythe’owie postanowili przeprowadzić małą inwentaryzację w składzie drewna. Pozostali z Resztki zajmowali się swoimi zwykłymi sprawami. Wszędzie panował dziwny zastój. Niebo było jakby przymglone, słońce przypominało zmatowiałą świetlistą kulę, powietrze było ciepłe i lepkie. Panowała cisza. Nikt jednak nie potrafił się odprężyć. *** Wysoko na wzgórzu, które wyrastało ponad miastem, na czubku szarego, dawno już obumarłego, wyschłego drzewa, niby potężny czarny sęp, siedział Rafar, Książę Babilonu. Usługiwały mu inne demony, gotowe na każdy rozkaz. Rafar milczał. Mijała godzina za godziną, a on wciąż siedział zachmurzony i uważnie, żółtymi ślepiami, przypatrywał się miastu. Dokładnie po drugiej stronie miasta, na innym wzgórzu, ukrył się w lasach Tal i jego wojownicy. I oni przypatrywali się miastu. Czuli tę martwą ciszę, zastój, złowieszczo nieruchome powietrze. Guilo stał u boku kapitana. Znał to uczucie. Było zawsze takie samo, przez wszystkie stulecia. - To może się stać w każdej chwili. Jesteśmy gotowi? - zapytał Tala. - Nie - odparł Tal sucho. Zmarszczywszy brwi przyglądał się miastu. - Nie zebrała się jeszcze cała Resztka. Ci zebrani nie modlą się, a przynajmniej nie dosyć. Za mało nas, za mało mamy siły. - A czarna chmura duchów nad Mocarzem wzrasta co dnia stokrotnie. Tal spojrzał na niebo ponad miastem. - Przesłonią niebo od krańca do krańca. Patrząc ponad doliną ze swej kryjówki widzieli kilka mil dalej odrażającego przeciwnika, siedzącego na wielkim, obumarłym drzewie. - Jego moc nie przybladła - zauważył Guilo. - Jest aż nadto gotowy do walki - powiedział Tal. - Może w tej chwili wybierać czas, miejsce, ma pod ręką najlepszych wojowników. W jednej chwili mógłby zaatakować na stu różnych frontach. Guilo potrząsnął tylko głową. - Wiesz, że na tylu nie dalibyśmy rady. Nagle przybył jakiś posłaniec. - Kapitanie - powiedział, lądując koło Tala. - Przynoszę słowo z Jaskini Mocarza. Widać tam jakieś poruszenie. Demony zrobiły się niespokojne. - Zaczyna się - powiedział Tal, a jego słowa rozeszły się wśród wszystkich szeregów. - Guilo! - Tak, kapitanie! Tal zabrał Guila na stronę. - Mam pewien plan. Chciałbym, żebyś wziął ze sobą niewielką grupę i rozpoczął straż nad tamtą kotliną... - N i e w i e l k ą grupę? - Guilo nie miał zwyczaju spierać się z kapitanem, ale... - Trzymać straż nad Mocarze m? Kontynuowali naradę we dwójkę. Tal wyjaśniał swoje polecenia, Guilo kręcił głową z powątpiewaniem. W końcu wrócili do reszty, Guilo wybrał wojowników i powiedział „W drogę!” Trzepocząc skrzydłami, oddział przedzierał się i kluczył przez las, aż byli na tyle daleko, by wzbić się w otwarte niebo. Tal zawołał jakiegoś silnego wojownika. - Zastąp Signę w straży nad kościołem i powiedz, żeby do mnie przyszedł. Wezwał jeszcze innego posłańca. - Powiedz Krioniemu i Triskalowi, żeby dotarli do Hanka i skłonili go do modlitwy, a z nim całą Resztkę. Za chwilę przybył Signa. - Chodź ze mną - powiedział Tal. - Musimy porozmawiać. *** Dla Hanka i Mary było to spokojne popołudnie. Mary spędziła większość czasu w niewielkim ogródku z tyłu domu, Hank usiłował zreperować płot w rogu podwórza, gdzie dzieciaki wyłamały dziurę. Mary pieląc grządki, zwróciła nagle uwagę, że uderzenia Hankowego młotka stają się coraz rzadsze, w końcu zupełnie zamilkły. Spojrzała w jego stronę i zobaczyła, że siedzi wciąż trzymając młotek w dłoniach i modli się. Wydawał się bardzo niespokojny, więc krzyknęła: - Dobrze się czujesz? Otworzył oczy i nie podnosząc wzroku potrząsnął głową: - Wcale nie. Podeszła do niego. - Co się stało? Hank wiedział, skąd pochodzi to doznanie. - To Pan. Po prostu czuję, że coś jest naprawdę nie w porządku. Chyba stanie się coś okropnego. Muszę zadzwonić do Forsythe’ów. Akurat rozległ się dzwonek telefonu w domu. Hank poszedł i odebrał. To był Andy Forsythe. - Pastorze, przepraszam, że zawracam głowę, ale zastanawiałem się właśnie, czy nie odczuwasz w tej chwili szczególnej potrzeby modlitwy. Bo ja na pewno tak. - Przyjdź tu zaraz - powiedział Hank. Płot będzie musiał poczekać. Przez cały wieczór Zastęp Niebieski trwał w napięciu, a Hank, Forsythe’owie i jeszcze kilka osób modlili się. Rafar dalej siedział na obumarłym drzewie, jego ślepia zaczęły błyszczeć na tle stopniowo zapadającej ciemności. Szpo-niaste palce wystukiwały na kolanie nerwowy rytm, wciąż spoglądał gniewnie spod zmarszczonych brwi. Za nim zaczął się gromadzić zastęp demonów, rozemocjonowanych perspektywą najbliższych wydarzeń, skupionych, gotowych na rozkaz Rafara. Słońce schowało się za wzgórza po zachodniej stronie miasta, niebo kąpało się w czerwonych płomieniach. Rafar siedział i czekał. Czekał też zastęp demonów. *** Juleen Langstrat siedziała na kanapie w swojej sypialni. Skrzyżowała nogi w pozycji lotosu, jak do medytacji wschodniej, zamknęła oczy, podniosła głowę, unieruchomiła całe ciało. Poza jedną świeczką pokoju nie rozświetlało żadne inne światło. Właśnie tam, spowita w ciemność, odbywała spotkanie z Wysokimi Mistrzami, Duchowymi Przewodnikami z górnych sfer. W głębi swej świadomości, w najgłębszych pokładach swej wewnętrznej istoty, prowadziła rozmowę z posłańcem. Oczom pogrążonej w transie Langstrat posłaniec jawił się jako młoda dziewczyna, odziana w białe szaty, o rozpuszczonych jasnych włosach sięgających niemal ziemi, które nieustannie falowały unoszone powiewem. - Gdzie jest mój mistrz? - zapytała Langstrat. - Czeka ponad miastem, obserwuje je - odpowiedziała dziewczyna. - Jego armie czekają na twe słowo. - Wszystko gotowe. Może czekać na mój sygnał. - Tak, o pani. Posłaniec odszedł, jakby wdzięczna gazela odbiegając w dal zwinnymi skokami. Posłaniec odszedł, a w chwilę później przeistoczył się w obrzydliwą czarną, koszmarną poczwarę, unoszoną na błoniastych skrzydłach. Odszedł, by zanieść słowo Rafarowi, który wciąż czekał. Ashton ogarniała ciemność. Świeca w pokoju Langstrat skurczyła się w okrągły gasnący płomień, pełzający po kałuży wosku. Ciemność, czarna jak czeluść, tłumiła słabe pomarańczowe światełko. Langstrat poruszyła się, otworzyła załzawione oczy, podniosła się z kanapy. Jednym dmuchnięciem zgasiła świecę i jakby odurzona ruszyła w stronę salonu, gdzie na stoliczku do kawy płonęła inna świeca. Topiący się wosk rozlewał się i zastygał w kształt makabrycznych szponów na fotografii Teda Harmela, na której stała świeca. Langstrat uklękła przy stoliczku, z uniesioną głową i przymkniętymi oczami, wykonując powolne, płynne ruchy. Jak gdyby płynąc swobodnie w przestrzeni, jej ramiona uniosły się nad świecą, rozciągając ponad płomieniami niewidzialne sklepienie. Potem, prawie niesłyszalnie, jej usta zaczęły wypowiadać raz po raz imię starożytnego bożka. Imię, o gardłowym twardym brzmieniu, wysypywało się z jej warg jak garście niewidzialnych kamyków, a każde jego wymówienie pogrążało ją coraz głębiej w transie. Stopniowo imię rozbrzmiewało coraz głośniej, coraz szybciej, oczy Langstrat otworzyły się szeroko i tak pozostały, bez mrugnięcia, nie widzące. Jej ciało zaczęło drżeć i trząść się, głos przekształcił się w przeraźliwy jęk. Rafar słyszał wszystko. Czekał. Zaczął oddychać coraz głębiej, wypuszczając z nozdrzy cuchnącą żółtą parę. Zmrużył oczy, rozluźnił szpony. Langstrat kołysała się i drżała, wciąż przyzywała imię. Utkwiła wzrok w płomieniu świecy, przyzywała imię. Nagle zamarła. Rafar podniósł wzrok. Był niezwykle spokojny, skupiony, wytężył słuch. Czas zamarł. Langstrat trwała w bezruchu, z ramionami ponad płomieniem świecy. Rafar słuchał. Z wolna do ust i nozdrzy Langstrat zaczęło przedostawać się powietrze i wypełniać jej płuca. Nagle, wydając z głębi swej istoty gwałtowny okrzyk, spuściła ramiona w dół niczym jakąś pułapkę i zacisnęła dłonie na knocie świecy, gasząc płomień. - Już! - krzyknął Rafar, a setki demonów wystrzeliły w niebo gwałtownie, niby stado nietoperzy, po prostej trajektorii mknąc na północ. - Patrzcie - powiedział jeden z wojowników. Na tle nocnego nieba Tal i jego zastęp zobaczyli kształt jakby czarnego roju, jakby podłużny kłąb dymu. - Lecą na północ - zauważył Tal. - Gdzieś poza Ashton. Rafar odprowadził wzrokiem szwadron, który po krótkiej chwili zniknął mu z oczu. Szyderczy uśmiech obnażył kły. - No to zgaduj zgadula, Kapitanie Zastępu! Tal wydał rozkazy: - Chronić Hogana i Busche’a! Obudzić Resztkę! Setka aniołów pomknęła w dół ku miastu. Tal ciągle widział Rafara, siedzącego na wielkim obumarłym drzewie. - Jakież są twe plany, Książę Babilonu? - wyszeptał. *** Dzwonek telefonu wyrwał Marshalla z niespokojnego snu. Zegar pokazywał 3.48 nad ranem. Kate też się zbudziła i jęknęła. Chwycił słuchawkę i wybełkotał „halo”. Przez chwilę nie miał pojęcia, kto jest po drugiej stronie i co mówi. Głos brzmiał dziko, histerycznie, piskliwie. - Hej tam, uspokój się trochę i mów wolniej, bo się wyłączę! - zachrypiał Marshall. Wtem rozpoznał głos. - Ted? To ty, Ted? - Hogan... - Doszedł go głos Teda Harmela - przyszli po mnie! Są tu wszędzie! Marshall rozbudził się na dobre. Przycisnął słuchawkę do ucha, próbując zrozumieć, co Ted bełkocze. - Nie słyszę! Co mówisz? - Wiedzą, że mówiłem! Są tutaj wszędzie! - Kto taki? Ted zaczął krzyczeć i jęczeć niezrozumiale, a brzmiało to tak, że Marshal-lowi serce podeszło do gardła. Zaczął macać naokoło w poszukiwaniu długopisu i notatnika. - Ted! - krzyknął do słuchawki, aż Kate zerwała się przerażona i spojrzała na niego. - Gdzie jesteś? W domu? Kate słyszała krzyki i jęki dobywające się ze słuchawki. Tego już było za wiele. - Marshall, kto to jest?- nalegała. Nie mógł jej odpowiedzieć, był zbyt zaabsorbowany próbą wyduszenia z Teda jakiejkolwiek odpowiedzi. - Ted, posłuchaj, powiedz mi, gdzie jesteś. Cisza. Znów jakieś wrzaski. - Jak się tam dostać? Słyszysz, jak się tam dostać? Marshall zaczął bazgrać coś pośpiesznie. - Próbuj się za wszelką cenę stamtąd wydostać... Kate słuchała, ale nie mogła zrozumieć, co mówi rozmówca po drugiej stronie. - Posłuchaj - mówił Marshall do tego kogoś. - Nie będę tam wcześniej niż za pół godziny, a jeszcze muszę znaleźć jakąś stację i kupić benzynę. Nie, zaraz tam będę, trzymaj się. Dobrze? Ted! Dobrze? - Kto to jest Ted? - W porządku - powiedział Marshall do słuchawki. - Daj mi trochę czasu, zaraz tam będę. Uspokój się. Na razie. Odłożył słuchawkę i wyskoczył z łóżka. - A któż to był? - chciała wiedzieć Kate. Marshall chwycił ubranie i zaczął wkładać je pośpiesznie. - Ted Harmel, pamiętasz, mówiłem ci o nim... - Ale przecież nie pojedziesz tam teraz, co? - Facet zwariował czy co, nie wiem, co się dzieje. - Wracaj do łóżka. - Kate, muszę tam jechać! Nie mogę stracić z nim kontaktu. - Nie! To niemożliwe! Ty chyba żartujesz! Ale Marshall nie żartował. Pocałował ją na pożegnanie, zanim do niej dotarło, że faktycznie jedzie - i już go nie było. Oszołomiona, siedziała przez kilka chwil, potem ze złością rzuciła się na łóżko. Patrzyła w sufit słysząc, jak samochód wyjeżdża na ulicę i mknie gdzieś w ciemną noc. Rozdział 24 Marshall pojechał około pięćdziesiąt kilometrów na północ, spory kawałek za miasto Windsor. Był zaskoczony, że Ted Harmel mieszka wciąż tak blisko Ashton, zwłaszcza, że spotkali się w górach o jakieś 150 kilometrów stąd. „Facet zwariował” - myślał Marshall. - „A może ja też zwariowałem, bo dałem się w to wciągnąć. Ted jest śmiertelnie przerażony, zupełnie szalony przypadek.” Przez telefon jego głos brzmiał naprawdę przekonująco. A poza tym będzie okazja, żeby ponowić rozmowy po poprzednim wywiadzie. Marshall musiał zawracać kilka razy, próbując się zorientować w labiryncie krętych, nie oznaczonych dróg ostatnich kategorii i zastosować się do wskazówek Harmela. Kiedy nareszcie zlokalizował niewielki, pokryty gontem domek przy końcu długiej żwirowej drogi, na horyzoncie poszerzała się różowa świetlista wstęga zwiastująca wschód słońca. Dotarcie tutaj zabrało mu półtorej godziny. Aha, jest stary yaliant, zaparkowany na podjeździe. Marshall zajechał tuż obok niego i wysiadł z wozu. Drzwi wejściowe były otwarte, okno na przodzie domu-wybite. Marshall przyczaił się za samochodem, żeby na początek zorientować się w sytuacji. Nie był zachwycony uczuciami, jakie go w tej chwili zaczęły wypełniać. Przeżył już coś takiego, tamtej nocy, kiedy Sandy uciekła. I znów nie było żadnego oczywistego powodu, dlaczego tak się czuł. Trudno mu się było przyznać, ale bał się ruszyć z miejsca. - Ted? - zawołał niezbyt głośno. Nie było odpowiedzi, a otoczenie wyglądało co najmniej dziwnie. Marshall zmusił się do obejścia samochodu i podejścia na schodki przed drzwiami, robił to bardzo powoli, ostrożnie. Nasłuchiwał, patrzył, badał. Nie słyszał niczego, poza biciem własnego serca. Odłamki szkła z wybitego okna za-chrupotały mu pod butami - wydając niemal ogłuszający dźwięk. No, Hogan, na co czekasz? - Ted! - zawołał przez otwarte drzwi. - Ted Harmel! Tu Marshall Hogan. Nie usłyszał odpowiedzi, ale było to na pewno mieszkanie Harmela: na wieszaku wisi przecież jego kurtka, a na ścianie nad stołem, w pokoju stołowym zauważył oprawioną w ramki pierwszą stronę Clariona. Zdecydował się przekroczyć próg. W środku panował okropny nieład. Naczynia, które najwidoczniej przedtem znajdowały się w narożnej szafce, były porozbijane i rozrzucone po całej podłodze. W salonie na podłodze tuż pod wybitą w ścianie dziurą w tynku leżało połamane krzesło. Wszystkie żarówki były potłuczone, wszędzie walały się książki pozrzucane z półek. Szyba w bocznym oknie była wybita. Marshall czuł silne, nieopanowane, wykręcające wnętrzności przerażenie, którego zaznał tamtej pamiętnej nocy. Próbował się otrząsnąć, zignorować to, ale nie był w stanie. Dłonie lepiły się od potu, czuł osłabienie. Rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia do obrony, w końcu chwycił pogrzebacz z kominka. „Idź plecami do ściany, Hogan, spokojnie, uważaj na ciemne kąty.” - myślał. Panowała ciemność, cienie były zupełnie czarne. Próbował się uspokoić, przyzwyczaić oczy do ciemności. Myślał, że gdzieś na ścianie znajdzie może jakiś kontakt. Za nim i nad nim bezszelestnie przesuwały się czarne skrzydła. Szydercze żółte ślepia obserwowały każdy ruch. W całym pomieszczeniu, w zakamarkach pod sufitem, na meblach, wszędzie było mnóstwo demonów. Niektóre prychały cicho, jeszcze inne miały usta ociekające krwią a były też takie, które lgnęły do ściany jak wielkie owady. Marshall ostrożnie podszedł do stojącego w rogu biurka i posługując się chusteczką otworzył szuflady. Nie wyglądało, na to, żeby ktoś w nich grzebał. Trzymając pogrzebacz w pogotowiu, ruszył dalej w obchód. W łazience panował potworny rozgardiasz. Szkło z roztrzaskanego lustra leżało w umywalce i na całej podłodze. Poszedł dalej korytarzem, przesuwając się tuż przy ścianie. Setki par żółtych ślepi obserwowało każdy jego ruch. Od czasu do czasu z którejś gardzieli dobywało się suche kaszlnięcie, z mokrych ust wylatywał kłąb oparów. W sypialni czekały najobrzydliwsze z duchów. Obserwowały drzwi ze swych pozycji na suficie, na ścianach, były w każdym kącie. Odgłos ich oddechu przypominał ciągnięcie łańcuchów po zmieszanym z żużlem błocie. Z miejsca, w którym stał, poprzez drzwi do sypialni, Marshall widział jedynie róg łóżka. Zbliżył się ostrożnie, raz po raz oglądając się za siebie, a nawet patrząc do góry. Kiedy stanął w drzwiach sypialni, ujrzał obraz, który niczym fotografia utrwalił się w jego umyśle. Chwila zdała się być wiecznością. Objął wzrokiem koszmarny widok: na zbryzganym krwią prześcieradle, z czaszką roztrzaskaną kulą leżał Ted Harmel. W bezwładnej dłoni trzymał jeszcze wielki rewolwer. Wtem rozległ się przeraźliwy pisk! Błysnęły obnażone kły! Ze ścian, kątów, z każdego zakamarka pokoju demony, niczym strzały rzuciły się w stronę serca Marshalla. Oślepiający błysk! Jeszcze jeden! I jeszcze jeden! Smuga nieskazitelnie białego, rozżarzonego światła jarzyła się w ognistych łukach, gorące ostrze, niczym sierp cięło poprzez stado złych duchów. Część z nich rozwiała się w nicość, inne jakby skurczyły się błyskawicznie i zniknęły wśród kłębów czerwonego dymu. Lawina duchów nie przestawała płynąć w dół na tego jednego, samotnego człowieka, który stał sparaliżowany niewytłumaczalnym przerażeniem. Nagle niespodziewanie otoczyło go czterech niebieskich wojowników, spowitych w przepyszne światło. Rozłożyli krystaliczne skrzydła, niczym sklepienie ponad swym podopiecznym, ich miecze rozpływały się w wirujące fale jasności. Powietrze wypełniły ogłuszające wrzaski duchów!, miecze trafiały w pachwiny, karki, piersi, zmieniając demona za demonem w porozrzucane kawałki, które w jednej sekundzie rozkładały się i znikdły jak dym. Nathan, Ar-moth i jeszcze dwóch innych, Senter i Cree, działali z prędkością błyskawicy. Robiąc uniki, odwracali się błyskawicznie uderzając jednego, przecinając drugiego, ich klingi zdawały się poruszać w tysiącu kierukach naraz. Błysk mieczy odbijał się od ścian, zniknęły kolory w oślepiającej jasności. Nathan wypatroszył jednego z demonów i cisnął nim w górę poprzez dach, aż ten zniknął zostawiając po sobie rozpływającą się smugę czerwonej pary. Już po chwili ciął mieczem trzymanym w jednej ręce, drugą, wolną, chwytał za kostki przelatujące demony. Armoth i Senter wirowali w zawrotnym tempie prawie niezauważalni, siekąc przez demony, jak gdyby były trawą. Cree rzucił się w kierunku oszołomionego Marshalla i rozłożył nad nim skrzydła, by ochronić go przed atakiem demonów. - Wyrzucajcie je stąd! - krzyknął Nathan i zaczął wywijać nad głową pękiem schwytanych duchów. Wprawione w wir, roztrącały przelatujące obok demony. Po dłuższej chwili została ich tylko połowa, ostygł też ich zapał do walki. Nathan, Armoth i Senter wznieśli się wokół Marshalla ścisłym kręgiem, a ich miecze wciąż atakowały rzednące szeregi demonów. Jeden z duchów wystrzelił nagle w niebo wyjąc z przerażenia. Pośpieszył za nim Senter i pozbył się go szybko, niczym łownego ptaka. Pozostał jeszcze przez jakiś czas ponad budynkiem. Szybko i sprawnie niszczył każdego uciekającego ducha, pozbawiając go egzystencji skutecznym ciosem, podobnym do odbijania piłki tenisowej. Zwycięstwo nadeszło niemal nagle. Nie pozostał ani jeden demon, ani jednemu nie powiodła się ucieczka. Nathan zjawił się z powrotem w korytarzu. Złożył skrzydła, poświata wokół niego przybladła. - I jak się czuje nasz człowiek? - Jeszcze roztrzęsiony, ale wszystko w porządku - powiedział Cree z ulgą. - Wciąż jest w nim wola walki. Armoth pojawił się skądś i natychmiast poszedł obejrzeć żałosne szczątki Teda Harmela. Senter zszedł poprzez sufit i stanął obok. Armoth potrząsnął głową i westchnął: - Kapitan Tal miał rację, Rafar może wybierać miejsce i czas, jak chce. - Już bardzo długo pętali i męczyli Teda Harmela - przyznał Senter. - Czy Kevin Weed ma ochronę? - zapytał Nathan. - Tal wysłał Signę, żeby czuwał nad Weedem - odpowiedział Armoth z nutką zaciekawienia w głosie. - Signę? Przecież on miał czuwać nad kościołem? - Tal chyba zmienił plany. Nathan przypomniał sobie o bieżących obowiązkach: - Lepiej pilnujmy Marshalla Hogana. *** Marshall postanowił wziąć się w garść. Przez chwilę zdawało mu się, że ogarnie go prawdziwa panika, pierwszy raz w życiu przydarzyłoby mu się coś takiego. „Cholera, nie muszę się w to mieszać, przynajmniej nie w tej chwili” - pomyślał. Przez jakiś czas próbował się rozprężyć i przemyśleć całą sprawę. No tak, Harmel to już przeszłość. Ale ci inni? Poszedł do pokoju stołowego, znalazł aparat telefoniczny. Używając znów chusteczki i długopisu do nakręcenia numeru, wywołał centralę i połączył się z wydziałem policji w Windsorze, mieście, które na szczęście było bliżej niż Ashton. Coś mówiło Marshallowi, że Brummel i jego gliny to zdecydowanie nie ci, których powinien w tej chwili zawiadomić. - Dzwonię anonimowo - powiedział. - Miał tu miejsce śmiertelny strzał, samobójstwo... Powiedział sierżantowi, który odebrał telefon, jak się tam dostać i odłożył słuchawkę. Po chwili opuścił dom Teda. Po przejechaniu dziesięciu kilometrów na północ zatrzymał się na jakiejś stacji benzynowej i wszedł do budki telefonicznej. Najpierw zadzwonił do Eldona Strachana. Nikt nie podnosił słuchawki. Przez centralę połączył się z Clańonem. Bernice powinna już tam być. Dalej, dziewczyno, odbierz w końcu! - Ashton Clarion - to była Carmen. - Carmen, tu Marshall. Połącz mnie z Bernice, dobrze? - Robi się. Bernice natychmiast podniosła słuchawkę: - Marshall, chcesz zgłosić chorobę? - Zachowuj się jak gdyby nigdy nic, Bernie - powiedział Marshall. - Mam pewne nieciekawe wiadomości. - Może byś wziął aspirynę? - Świetnie. Dobra, usiądź wygodnie. Waśnie wracam z domu Teda Har-mela. Rozkwasił sobie mózg. Dzwonił do mnie dziś nad ranem, plótł coś jak opętany, gadał, że ktoś go ściga. Pojechałem do niego i dopiero co go znalazłem. Wygląda tam tak, jakby prowadził z czymś walkę na śmierć i życie. Wszystko w środku porozwalane. - No a jak się czujesz tak w ogóle? - powiedziała Bernice, a Marshall doszedł do wniosku, że przy okazji dziewczyna realizuje też swoje powołanie aktorskie. - Jestem wstrząśnięty, ale jakoś się trzymam. Zawiadomiłem policję w Windsorze i postanowiłem wynieść się stamtąd. Jestem teraz koło Wind-soru, na autostradzie 38. Jadę na północ, wpadnę do Strachana i zorientuję się, co u niego. A ty musisz zaraz sprawdzić, co z Weedem. Nie chciałbym, żeby jeszcze któryś z naszych informatorów umarł mi na kolanach. - Czy myślisz... Czy myślisz, że to zaraźliwe? - Jeszcze nie wiem. Wiesz, Harmel był trochę stuknięty, być może to odosobniony przypadek. Nie wiem, pogadam o tym ze Strachanem, ale z tym Weedem nie zwlekaj. - Dobra, dzisiaj to załatwię. - Po południu powinienem wrócić. Bądź ostrożna. - Ty też uważaj na siebie. Marshall wsiadł do wozu i poszukał na mapie najlepszego dojazdu do domu Eldona Strachana. Potrwało to aż godzinę, ale nareszcie znalazł się na znajomej starej drodze wiodącej do drzwi skromnego wiejskiego domku. Nacisnął na hamulce i buick, którym zarzuciło nieco po żużlowym podłożu, stanął gwałtownie. Marshall otworzył drzwiczki i jeszcze raz spojrzał na dom, wysiadł z samochodu. Nie było najmniejszej wąpliwości. I w tym domu ktoś powybijał szyby. Należałoby się spodziewać, że lada moment zacznie szczekać pies, lecz wszędzie panowała martwa cisza. Marshall zostawił wóz i ostrożnie zbliżył się do budynku. Cisza. Okna z boku też potłuczone. Zauważył, że tym razem ktoś rozbił je z z zewnątrz, nie jak w domu Harmela-od środka. Przeszedł wzdłuż bocznej ściany i trafił na parking z tyłu budynku. Nie było żadnego samochodu. Zaczął się modlić, żeby Eldona i Doris nie było ani tutaj, ani nigdzie w pobliżu. Przeszedł z drugiej strony budynku i w ten sposób obszedł dom dookoła, aż znalazł się na ganku. Nacisnął klamkę drzwi wejściowych. Było zamknięte na klucz. Zajrzał przez okno, w którym właściwie nie było już szkła: zobaczył zupełny chaos, dom został splądrowany. Ostrożnie wszedł przez okno do czegoś, co było niegdyś przytulnym salonem, a teraz - przypominało jatkę. Poprzewracane meble, porozcinane siedzenia w tapczanie, stoliczek do kawy porąbany na kawałki, kilka lamp stojących poprzewracanych i potłuczonych, wszystko inne porozrzucane po całym pomieszczeniu. - Eldon! - krzyknął. - Doris! Jest tu ktoś? „Spodziewam się jeszcze odpowiedzi?” - pomyślał. A co jest tam na lustrze nad kominkiem? Ktoś wziął czerwoną farbę... a może to krew? Przyjrzał się uważniej. Z ulgą rozpoznał zapach farby. Ktoś na lustrze wypisał ohydne, nienawistne słowa, jednoznaczną groźbę. Wiedział, że musi sprawdzić wszystkie pomieszczenia w domu. Zastanawiał się, dlaczego nie odczuwa takiego samego przerażenia jak w domu Harmela. Może niepostrzeżenie zdążył się uodpornić. Może to już do niego nie dociera? Obszedł cały dom, był na górze, na dole, sprawdził nawet piwnicę, ale nie odkrył niczego groźnego. Sprawiło mu to wielką ulgę, jednak nie przestał się wcale martwić, denerwować i zadręczać. To nie mógł być zbieg okoliczności, pomimo pewnych wyraźnych różnic między tymi dwoma miejscami. Rozejrzał się uważniej po salonie, próbując określić podobieństwa. No naturalnie, i Harmel i Strachan byli w śledztwie Marshalla źródłami informacji i mogli wobec tego stać się obiektem zastraszenia. Ale Harmel, ogarnięty potwornym lękiem, mógł sam dokonać tych wszystkich zniszczeń w swoim domu, walcząc z wymyślonym wrogiem, natomiast zniszczenia w domu Strachana były bez wątpienia dziełem wandali, jakichś złośliwców, którzy chcieli go zastraszyć. Jedna rzecz była tu wspólna: strach. I Harmel i Strachan stali się obiektami zastraszania. Ale po co... - Nie ruszać się! Policja! Marshall nie ruszył się, spojrzał tylko przez rozbite okno. Na ganku, funkcjonariusz szeryfa mierzył do niego z rewolweru. - W porządku - powiedział Marshall bardzo powoli, nie ruszając się. - Obie ręce w górę, wysoko! - rozkazał funkcjonariusz. Marshall posłuchał. - Nazywam się Marshall Hogan, jestem wydawcą Ashton Clarion. Przyjaźnię się ze Strachanami. - Tylko spokojnie. Muszę zobaczyć jakieś dokumenty, panie Hogan. Marshall po kolei objaśniał każdy swój ruch. - Teraz sięgnę do tylnej kieszeni, o tak. Tutaj mam portfel. Teraz rzucę go panu przez to okno. Drugi policjant zdołał przez ten czas znaleźć się na ganku i również wymierzył w Marshalla swoim rewolwerem. Marshall wyrzucił portfel przez rozbite okno, pierwszy policjant schylił się i podniósł go. Sprawdził dane Marshalla. - Czego pan tu szukał, panie Hogan? - Próbowałem się zorientować, co do jasnej cholery stało się z domem Eldona. I chętnie też bym się dowiedział, co się stało z samym Eldonem i jego żoną, Doris. Wyglądało, że funkcjonariusz jest usatysfakcjonowany dokumentem Marshalla. Spuścił nieco z tonu, ale jego towarzysz wciąż trzymał Marshalla na muszce. Funkcjonariusz nacisnął klamkę, a potem zapytał: - Jak się pan tam dostał? - Tędy, przez okno - odparł Marshall. - Dobra, panie Hogan. Wyjdzie pan teraz bardzo powoli z powrotem przez to samo okno, bardzo powoli. Proszę trzymać obie ręce na widoku. Marshall posłuchał. Kiedy tylko znalazł się na ganku, funkcjonariusz obrócił go do ściany i przeszukał. - Jesteście z Windsoru? - zapytał Marshall. - Okręg windsorski - otrzymał krótką odpowiedź i jednocześnie funkcjonariusz chwycił Marshalla po kolei za każdy przegub i zakuł w kajdanki. - Jest pan aresztowany. Ma pan prawo milczeć... Marshall miał pełną głowę pytań, które mógłby zadać i to jedynie powstrzymywało go od próby załatwienia tych dwóch. Ale dobrze wiedział, że lepiej będzie milczeć. Rozdział 25 Bernice odłożyła słuchawkę po rozmowie z Marshallem i natychmiast zadzwoniła do Weeda, ale nikt nie odbierał. Pewnie pracuje dziś przy wyrębie. Poszperała wśród swoich adresów i znalazła numer Przedsiębiorstwa Drzewnego Gorst Brothers. Zadzwoniła. Powiedziano jej, że Kevin się dziś nie pokazał i że jeśli go zobaczy, to ma mu przekazać, żeby się lepiej zjawił, bo straci robotę. - Dziękuję bardzo, panie Gorst. Zadzwoniła do gospody „Evergreen”, odebrał Dań, właściciel. - Pewnie - powiedział - Weed był tu rano, jak zwykle. Ale miał pieski nastrój. Wdał się w awanturę z jednym z kumpli, musiałem obu wyrzucić. Zostawiła Danowi numer Clariona, na wszelki wypadek, gdyby Weed się zjawił. Odłożyła słuchawkę i pomyślała przez chwilę. Niewykluczone, że powinna pojechać do Baker, dostała przecież takie polecenie. Przejrzała plan zajęć na ten dzień i postarała się poprzestawiać niektóre rzeczy, żeby znalazł się jeszcze czas na wyprawę do Baker. - Carmen - powiedziała, sięgając po kurtkę i torebkę-nie będzie mnie chyba przez cały dzień. Gdyby dzwonił Marshall, powiedz mu, że pojechałam sprawdzić pewne źródło informacji. Będzie wiedział, o co chodzi. - Taak jest! - powiedziała Carmen. Baker leżało około siedemnaście mil na północ jadąc autostradą 27, natomiast hotel, w którym mieszkał Weed był o jakieś trzy kilometry bliżej. Bernice nie miała kłopotu ze znalezieniem: ponury kompleks rozsypujących się ze starości izdebek skleconych w starym magazynie. Po panującym zapachu można było nabrać pewności, że warunki sanitarne są tu fatalne. Po drewnianych schodach weszła na platformę wyładowczą, która obecnie pełniła rolę tarasu i wejścia zarazem. Wewnątrz zaskoczyła ją ciemność. Popatrzyła wzdłuż ciągnącego się korytarza i zauważyła wiele drzwi, rozmieszczonych bardzo blisko siebie. Pomieszczenia wyglądały raczej na przedziały kolejowe niż mieszkania. Na wyższym piętrze usłyszała kroki, ktoś schodził w dół po drewnianych schodach, w jej kierunku. Odwróciła się prędko i zobaczyła jakiegoś nieprzyjemnie wyglądającego, chudego typa o pokrytej krostami twarzy, ubranego w czarną skórę. W ułamku sekundy zdecydowała, że idzie na jakieś ważne spotkanie do pokoju po drugiej stronie korytarza. Ruszyła w tamtym kierunku. - Cześć - zawołał mężczyzna. - Szukasz kogoś? „No mów coś, Bernice.” - Idę z wizytą do znajomych, dzięki. - No to miłej wizyty - powiedział, nie przestając mierzyć jej wzrokiem, jakby była co najmniej kotletem schabowym dla wygłodniałego psa. Ruszyła szybko korytarzem, mając nadzieję, że to nie będzie ślepa droga. Chociaż nie oglądała się, była pewna, że typ stoi tam dalej i patrzy w jej kierunku. No, Hogan, już ja ci za to dam. Z ulgą zobaczyła przed sobą drugą klatkę schodową, która prowadziła do góry. Mieszkanie Weeda miało numer 200, więc weszła na schody. Były zbudowane ze starych desek, oświetlała ją jedna jedyna żarówka, która wisiała gdzieś wysoko na krokwi. Jakieś trzydzieści lat temu ktoś prawdopodobnie usiłował pomalować ściany. Szła wciąż w górę, nie zwracając uwagi na obrzydliwe malowidła zapełniające ściany. Jej kroki dudniły po wytartych deskach. Nareszcie doszła do korytarza na ostatnim piętrze i poszła w drugą stronę, zgodnie z kierunkiem malejących numerów. Zza niektórych drzwi dobiegały ją odgłosy przedpołudniowych seriali, stacji rockowych i małżeńskich sprzeczek. Dotarła w końcu do drzwi Weeda i zapukała. Nikt nie otwiera. Pod wpływem jej stukania uchyliły się drzwi. Popchnęła je lekko i powoli otworzyły się same. Weszła. Pokój był poprzewracany do góry nogami. Bernice bywała już nieraz w domach bałaganiarzy, ale jak można mieszkać na terenie objętym klęską żywiołową? - Kevin? - zawołała. Cisza. Nie, to musieli jednak być jacyś wandale. Weed co prawda nie miał wielkiego majątku, niemniej to, co posiadał, było teraz porozrzucane po całym pokoju, połamane, porozlewane, roztrzaskane. Wszędzie walały się jakieś papiery i drobiazgi, kanapę w rogu ktoś przewrócił do góry nogami, gitara Weeda leżała w drzazgach na podłodze, ktoś musiał po niej chodzić. Stłuczono żarówki, stare, pozbierane z różnych miejsc talerze leżały w kawałkach po całej podłodze maleńkiej kuchni. A potem zobaczyła wymalowane sprayem na całą ścianę słowa, z potwornie odrażającą pogróżką. Zdawało się jej, że stoi tam całą wieczność. Bała się. Wszystko było jasne: teraz kolej na nią i na Marshalla. Zastanawiała się, co Marshall znajdzie u Strachanów, zastanawiała się, w jakim stanie ona znajdzie własne mieszkanie. Uświadomiła sobie, że nie można dzwonić na policję - policja jest z nimi! W końcu po cichutku wyszła za drzwi, napisała Weedowi krótką wiadomość, gdyby przypadkiem wrócił i wetknęła ją w szparkę nad klamką. Rozejrzała się w obie strony i ruszyła korytarzem, z powrotem na schody. Na półpiętrze pod drugim piętrem ściana tworzyła ślepy zaułek, w miejscu, gdzie schody zmierzały w przeciwnych kierunkach. Bernice pomyślała sobie, że nie lubi takich ślepych zaułków w takich miejscach i że to światło jest okropne... Zza zakrętu schodów wyskoczyła na nią jakaś postać. Bernice walnęło o wyłożoną starą boazerią ścianę, zęby trzasnęły jedne o drugie. Mężczyzna w skórze! Szorstka, brudna dłoń chwyciła ją za bluzkę. Brutalny, ciemny typ. Darł jej ubranie, napierał swym ciałem. Potem cios jak grzmot w lewe ucho. Zobaczyła tylko czyjąś zamazaną, pełną nienawiści twarz. Upada. Słabnącymi ramionami próbowała wesprzeć się o drewnianą ścianę, wygięła się i zsunęła na podłogę. Wielki czarny bucior wgniótł jej okulary w twarz. Czaszką uderzyła w ścianę. Nie mogła wydobyć słowa. Ciało Ber-nice jeszcze wiło się w konwulsjach. Napastnik tępo kopał ją aż zupełnie znieruchomiała. Stuk... stuk... stuk... - odszedł. Czy to sen? Kręci jej się w głowie, na podłodze krew i potłuczone, zmiażdżone okulary. Wstała. Zatoczyła się na ścianę, w uchu nadal czuła cios pięści, na twarzy bucior. Słyszała krew, która kapała jej z ust i z nosa. Podłoga przyciągała ją jak magnes, w końcu uderzyła głową o deski. Jęknęła, zabrzmiało to jak bulgot - krew ze śliną nagromadziły się w ustach. Wypluła. Podniosła głowę, wydała dźwięk, który był na pół krzykiem, na pół jękiem. Gdzieś z góry doszedł ją stukot, deski zaczęły klekotać od nagłego ruchu. Słyszała... jacyś ludzie krzyczą, klną, gwałtownie zbiegają po schodach. Nie mogła się ruszyć, była na wpół przytomna. Światło i dźwięk to pojawiały się, to znikały, raz były, raz nie. Objęły ją jakieś ramiona, gdzieś ją przesuwały, kołysały. Po ustach przejechała jakaś tkanina. Poczuła ciepło koca. Ciągle przykładano jej ręcznik do twarzy. Znów miała pełno w ustach, wypluła. Znowu usłyszała, jak ktoś klnie. *** Marshall dalej nie odpowiadał na żadne pytania, choć inspektor z Wind-soru nie tracił nadziei. - Tu chodzi o morderstwo, człowieku! - powiedział. - Aż pewnych wiarygodnych źródeł dowiedzieliśmy się, że był pan dziś wcześnie rano w domu Harmela i to mniej więcej w czasie, gdy zginął. Ma pan na ten temat coś do powiedzenia? „Ten pachołek chyba wczoraj się urodził” - pomyślał Marshall. - „No pewnie, frajerze, powiem ci wszystko, co wiem, a ty mnie powiesisz! Takie to morderstwo, jak ze mnie święty turecki.” Zastanawiało go tylko jedno: kto był owym „wiarygodnym źródłem” i w jaki sposób to wiarygodne źródło nie tylko wiedziało, że był wcześniej u Harmela, ale i to, że te gliny będą go mogły znaleźć u Strachana. Nie przestawał myśleć nad rozwiązaniem tej zagadki. - Więc w dalszym ciągu nic pan nie powie? - zapytał inspektor. Marshall nawet nie kiwnął, ani nie potrząsnął głową. - No, dobra - inspektor lekko wzruszył ramionami. - Proszę mi w takim razie podać przynajmniej nazwisko adwokata. Będzie panu potrzebny. Marshallowi nie przychodziło do głowy ani jedno nazwisko. To była gra na zwłokę. - Spence - powiedział któryś z zastępców - masz telefon z Ashton. Inspektor podniósł słuchawkę telefonu na biurku: - O, witaj, Alfie! Co słychać? Czyżby Alf Brummel? - Taa - powiedział inspektor - jest tutaj akurat. Chcesz z nim porozmawiać? Bo z nami to on na pewno rozmawiać nie będzie. Podał słuchawkę Marshallowi: „Alf Brummel.” Marshall wziął słuchawkę: - Tak, tu Hogan. - Marshall - Brummel grał zaskoczonego i przerażonego - co się tam dzieje?! - Nie mogę powiedzieć. - Mówią mi, że zamordowano Teda Harmela i że zatrzymali cię jako podejrzanego. To prawda? - Nie mogę powiedzieć. Alf zaczynał się rozkręcać: - Marshall, posłuchaj, dzwonię, bo może będę mógł jakoś pomóc. Jestem najzupełniej przekonany, że to pomyłka i na pewno można coś załatwić. A tak w ogóle, to co ty robiłeś u Harmela? - Nie mogę powiedzieć. - Marshall! - Brummel był wzburzony. - Na litość boską, czy nie możesz ani na chwilę zapomnieć, że jestem gliną? Jestem również twym przyjacielem. Chcę ci pomóc! - Proszę bardzo. - Chcę. Naprawdę chcę. Posłuchaj. Pogadam jeszcze raz z inspektorem Nelsonem. Może da się coś załatwić. Marshall przekazał słuchawkę na powrót Nelsonowi. Nelson i Brummel rozmawiali przez chwilę. Wyglądało na to, że nieźle się znają. - No cóż, może rzeczywiście uda ci się zdziałać więcej niż mnie - mówił Nelson uprzejmym tonem. - Pewnie, czemu nie. Co? Dobra, w porządku. Nelson spojrzał na Marshalla. - Wyłączył się chwilowo. Chyba za pana poręczy. Sądzę, że pańska sprawa znajdzie się w jego jurysdykcji, oczywiście jeśli w ogóle do sprawy dojdzie. Marshall kiwał głową machinalnie. Teraz Brummel umieścił go dokładnie tam, gdzie chciał. Jeśli dojdzie do sprawy! Gdyby nie było do niej podstaw, już Brummel na pewno je znajdzie. Cóż to będzie tym razem? Karmel i Hogan wspólnie szefowali grupie napastującej nieletnich plus morderstwo rodem z dzielnicy gangsterskiej? Usłyszeli, jak Brummel znów się włącza. - Tak, słucham. Tak, już daję - Nelson znów wręczył słuchawkę Marshallowi. - Marshall - Brummel był zdenerwowany, przynajmniej tak brzmiał jego głos - dzwonili właśnie ze straży pożarnej. Wysłali swoją karetkę w stronę Baker. Chodzi o Bernice. Ktoś ją napadł. Marshall jak nigdy zapragnął, aby Brummel kłamał. - Powiedz coś jeszcze. - Dopiero, jak tu przyjadą, będziemy coś więcej wiedzieć. Już niedługo. Posłuchaj, wypuszczą cię na osobiste poręczenie, na moją odpowiedzialność. Przyjeżdżaj zaraz do Ashton. Mógłbyś zobaczyć się dziś ze mną w biurze, powiedzmy o trzeciej? Marshallowi zdawało się, że zaraz dostanie apopleksji, próbując zdusić wszystkie przekleństwa, jakie w tej chwili cisnęły mu się na usta. - Przyjdę, Alfie. Nic mnie nie powstrzyma. - Dobra, to zobaczymy się niebawem. Marshall oddał słuchawkę Nelsonowi. Nelson uśmiechnął się i powiedział: - Odwieziemy pana do pańskiego samochodu. *** Mężczyzna w czarnej skórze był już z powrotem w Ashton. Biegł ulicami i alejami jak opętany. Oglądał się za siebie, dyszał ciężko, płakał, śmiertelnie przerażony. Na plecach siedziało mu pięć okrutnych duchów. Wyglądały na zewnątrz, to znów chowały się do jego ciała. Przywarły do niego jak ogromne pijawki, wpijając długie pazury głęboko w skórę. Nie mogły jednak nad nim zapanować. Były zbyt przerażone. Tuż nad pięcioma demonami i ich biegnącą ofiarą unosiło się sześciu wojowników anielskich z obnażonymi mieczami, które poruszały się we wszystkie strony, nadając stadu duchów pożądany kierunek. Demony syczały i pluły, próbując się bronić żylastymi ramionami. Młody człowiek i jego demony dobiegli do jakiegoś rogu. Próbowali skręcić w lewo. Aniołowie zablokowali drogę i zmusili ich do biegu w prawo. Wrzeszcząc i jęcząc przeraźliwie, demony uciekły w prawo. Zaczęły błagać o litość: - Nie! Zostawcie nas! - nalegały. - Nie macie prawa! Tą właśnie ulicą szli Hank Busche i Andy Forsythe, którzy znaleźli trochę czasu, by podzielić się swymi niepokojami i razem pomodlić. Przy nich szli Triskal, Krioni, Set i Scion. Wszyscy czterej wojownicy zauważyli, jakie stado pędziła w ich stronę szóstka ich towarzyszy. Byli aż nadto gotowi. - No, czas na lekcję poglądową dla męża Bożego - powiedział Krioni. Triskal kiwnął tylko palcem na demony: „Chodźcie, chodźcie!” Andy popatrzył przed siebie i pierwszy zauważył mężczyznę. - Co takiego? - zapytał Hank widząc osłupienie na twarzy Andego. - Przygotuj się. Nadchodzi Bobby Corsi! Hank popatrzył i skulił się ze strachu na widok jakiegoś typa o dzikim wyglądzie, który biegł w ich stronę z przerażonym wzrokiem, wymachując rękami, jakby opędzał się od niewidzialnych napastników. - Uważaj - ostrzegł Andy. - On może być niebezpieczny. - Jeszcze nam tego brakuje! Stanęli i patrzyli, jak Bobby się zachowa. Zobaczył ich i zaczął wrzeszczeć bardziej przerażonym głosem: - Nie, nie! Zostawcie nas! Niebiescy wojownicy to już wystarczająco nieprzyjemna sprawa, ale z Busche’em i z Forsythe’em demony na pewno nie chciały mieć nic wspólnego. Wykręciły Bobby’ego tak, że zawrócił i próbował uciekać, ale natychmiast otoczyła ich anielska szóstka. Bobby stanął jak wryty. Spojrzał przed siebie, jakby się tam coś znajdowało, potem spojrzał na Hanka i Andy’ego, potem znów na niewidzialnych wrogów. Wrzasnął, nie ruszając się z miejsca, jego drżące palce przypominały szpony. Wybałuszył załzawione oczy. Hank i Andy bardzo powoli podeszli do przodu. - Spokojnie, Bobby - powiedział Andy powoli. - Poczekaj, co? - Nie! - wrzasnął Bobby. - Zostawcie nas! Nic wam do nas! Jeden z aniołów dźgnął któregoś demona końcówką miecza. - Auuu! - Bobby krzyknął z bólu i opadł na kolana. - Zostawcie nas, zostawcie nas! Hank szybko postąpił naprzód i powiedział ostro: - W Imieniu Jezusa, milczcie! Bobby wrzasnął jeszcze raz. - Milczcie! Bobby uspokoił się i zaczął płakać, klęcząc dalej na chodniku. - Bobby - powiedział Hank łagodnie, schylając się nad nim - Bobby, słyszysz mnie? Któryś demon zakrył mu uszy, Bobby nie usłyszał pytania Hanka. Hank, słysząc głos Ducha, wiedział, co się dzieje: - Demonie, w Imieniu Jezusa, odetkaj mu uszy! Spróbował jeszcze raz: - Bobby? - Tak, pastorze - tym razem Bobby odpowiedział - słyszę cię. - Chcesz być wolny od tych duchów? Natychmiast któryś demon odpowiedział: „Nie, nie chcesz! On należy do nas!” - Nie, nie chcesz! On należy do nas! - rzucił Bobby prosto w twarz Hankowi. - Milcz, duchu! Rozmawiam z Bobbym. Demon nie odezwał się już. Wycofał się jak niepyszny. - Zrobiłem coś okropnego... - wymamrotał Bobby. Zaczął płakać. - Pomóżcie mi... Nie mogę przestać tego robić... Hank odciągnął Andy’ego nieco na bok. - Zabierzmy go gdzieś, gdzie się będzie można nim zająć. Wolę nie robić tu przedstawienia, jeśliby już miało do tego dojść... - Do kościoła? - Chodź, Bobby. Wzięli go pod pachy, pomogli się podnieść i cała trójka, wraz z pozostałymi ruszyła ulicą. Marshall z zawrotną szybkością minął Baker, a po chwili zahamował gwałtownie przy budynku hotelowym, gdzie mieszkał Weed. Wydawało się, że nic się tam nie dzieje, więc pojechał dalej, do Ashton. Kiedy znalazł się przed szpitalem, zauważył karetkę straży pożarnej. Technik medyczny z pogotowia, który układał nosze z powrotem w samochodzie, udzielił Marshallowi koniecznych informacji: - Jest na pogotowiu, drugie drzwi na dole. Marshall wpadł przez główne wejście i po chwili znalazł się pod właściwą salą. Kiedy chwytał za klamkę, usłyszał, jak Bernice jęknęła z bólu. Leżała na stole, a obok niej uwijał się jakiś lekarz i dwie pielęgniarki. Obmywali jej twarz i opatrywali rany. Na taki widok Marshall nie potrafił się już opanować. Gniew, rozpacz i przerażenie, jakie przyniósł ten dzień, wybuchły z całą siłą w jednym gwałtownym krzyku. -1 to by chyba było tyle - odpowiedziała Bernice opuchniętymi i krwawiącymi wargami. Podbiegł do stołu, lekarz i pielęgniarki usunęli się nieco. Chwycił jej dłoń w swoje dłonie. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Napastnik nie miał miłosierdzia. W Marshallu się zagotowało. - Kto ci to zrobił?! - zapytał ostro. - Wytrzymałam całe piętnaście rund, szefie. - Bernie, nie czas na żarty. Widziałaś, kto to był? - Proszę uważać - ostrzegł lekarz - jeszcze nie skończyliśmy... Bernice szepnęła coś. Nie mógł zrozumieć. Nachylił się nad nią. Szepnęła jeszcze raz, z trudem cedząc słowa przez opuchnięte usta: - Nie zgwałcił mnie. - Dzięki Bogu - powiedział Marshall i wyprostował się. Nie była zadowolona z takiej odpowiedzi. Dała mu znowu znak, żeby się nad nią pochylił. - Sprał mnie tylko. I tyle. - Jeszcze ci mało?! - powiedział dość głośnym szeptem. Podano jej szklankę wody do wypłukania ust. Poruszała wodą w ustach i wypluła do miski. - U Strachana w domu wzorowy porządek? - zapytała. Marshall wstrzymał się z odpowiedzią. - Kiedy mogę z nią porozmawiać na osobności? - zapytał lekarza. Lekarz myślał przez chwilę. - Hm, za kilka minut idzie na prześwietlenie... - Proszę mi dać trzydzieści sekund - poprosiła Bernice. - Tylko trzydzieści sekund. - To takie pilne? - Tak. Błagam. Lekarz i pielęgniarki wyszli. - Dom Strachana w opłakanym stanie - mówił cicho Marshall - ktoś go kompletnie splądrował. Strachana nie ma. Nie mam pojęcia, gdzie jest l - Mieszkanie Weeda dokładnie tak samo - poinformowała - a na ścianie jeszcze jakaś groźba wymalowana sprayem. Nie zjawił się dziś w pracy, a Dań w „Evergreen” mówi, że był czymś zdenerwowany. Nie znalazłam g°- - A teraz wciągnęli mnie w tę sprawę z Harmelem. Wiedzą, że byłem tam dziś rano. Myślą, że to ja. - Marshall, Susan Jacobson miała rację. Nasz telefon musi mieć podsłuch. Pamiętasz? Dzwoniłeś do Clariona i mówiłeś mi, że byłeś u Teda i gdzie teraz jedziesz. - Tak, tak, wiem. Ale to by znaczyło, że gliny z Windsoru też są podłączeni. Wiedzieli dokładnie, gdzie mnie szukać i kiedy. - Brummel i inspektor Nelson są tacy - powiedziała Bernice złączywszy dwa palce. - I mają wszędzie uszy. - Wiedzieli, że będę u Weeda sama... i kiedy... - powiedziała. Nagle olśniło ją - ale Carmen też to wiedziała! To odkrycie zabrzmiało dla Marshalla jak wyrok śmierci. - Carmen wiedziała masę rzeczy. - Oberwaliśmy, Marshall. Chyba usiłują dać nam coś do zrozumienia. Wyprostował się. - Poczekaj, niech tylko złapię Brummela! - Uważaj - chwyciła go za rękę. - Mówię poważnie, naprawdę uważaj! Ucałował ją w czoło. - No to wesołego prześwietlenia. Wypadł z sali jak rozwścieczony byk. Nikt nie odważył się stanąć mu na drodze. Rozdział 26 Marshalla zalewała krew. Był tak wściekły, że na parkingu przed kompleksem sądowym zaparkował samochód prawie na dwóch stanowiskach. Sądził, że szybki marsz przez parking do drzwi wydziału policji ostudzi go nieco, ale tak się nie stało. Gwałtownie otworzył drzwi i wszedł do sekretariatu. Sary nie było za biurkiem, a Brummela nie było w biurze. Marshall spojrzał na zegarek. Była równo trzecia. Wtem gdzieś zza rogu wyłoniła się jakaś kobieta. Nigdy jej jeszcze nie widział. - Dzień dobry - powiedział i zaraz dodał ostro - kim pani jest? Była wyraźnie zaskoczona pytaniem i odpowiedziała potulnie: - No... Barbara, sekretarka. - Sekretarka? A gdzie jest Sara? Była wystraszona, ale i zirytowana. - Ja... nic nie wiem o żadnej Sarze, ale może m o g ę w czymś pomóc? - Gdzie jest Alf Brummel? - Czy pan Hogan? - Zgadza się. - Naczelny Brummel oczekuje pana w sali konferencyjnej, tam, na samym końcu korytarza. Ledwie skończyła mówić, a Marshalla już nie było. Gdyby klamka na drzwiach sali konferencyjnej stawiła najmniejszy opór, nie ostałaby się po uderzeniu jego ręką. Wpadł do pomieszczenia, gotów skręcić kark każdemu, kto by mu się nawinął pod rękę. Okazało się, że ma do wyboru aż nazbyt wiele karków. Sala była pełna ludzi, których nie spodziewał się tu zobaczyć. Kiedy jednak rozejrzał się po wszystkich twarzach, nie miał wątpliwości co do programu spotkania. Brummel przyprowadził swoich przyjaciół. Grube ryby. Kłamcy. Intryganci. Alf Brummel siedział przy stole konferencyjnym, otoczony gronem kompanów i uśmiechał się pokazując wielkie zęby. - Witaj, Marshall. Zamknij drzwi z łaski swojej. Marshall kopnął drzwi nie spuszczając wzroku z obecnych, którzy zapewne zgromadzili się tutaj, żeby raz na zawsze się go pozbyć. Był tam Oliver Young, sędzia Baker, rewident okręgowy Irving Pierce, komendant straży pożarnej Frank Brady, inspektor Spence Nelson z Windsoru, kilku mężczyzn, których Marshall nie rozpoznał, a w końcu burmistrz Ashton David Steen. - O, witam burmistrzu Steen - powiedział Marshall chłodno. - Interesujące widzieć pana w takim miejscu. Burmistrz uśmiechnął się dobrodusznie nie mówiąc słowa, jak niema marionetka, za jaką go Marshall zresztą zawsze uważał. - Siadaj - powiedział Brummel, wskazując wolne krzesło. Marshall nie ruszył się. - Alfie, czy to ma być to spotkanie, na które się we dwóch umówiliśmy? - Tak, to jest to spotkanie - powiedział Brummel. - Sądzę, że nie znasz wszystkich obecnych... Z wyszukaną uprzejmością Brummel przedstawił nowe lub potencjalnie nowe twarze. - Chciałbym, żebyś poznał Tony’ego Sulskiego, tutejszego prawnika. Chyba miałeś już okazję poznać Neda Wesleya, prezesa Banku Independent. Z tego co wiemy, miałeś już okazję rozmawiać z Eugene’em Baylorem z Rady Nadzorczej uczelni. No i na pewno pamiętasz Jimmiego Clairborna, z drukarni Commercial Printers. Obnażył zęby, szeroko, obrzydliwie. - Proszę cię, Marshall, siadaj. Przez umysł Marshalla przebiegały najrozmaitsze przekleństwa. - Nie siądę, macie przewagę - powiedział sucho. - Marshall - wtrącił się Oliver Young - zapewniam cię, że będzie to serdeczne spotkanie, na poziomie. - No więc, który z was potłukł bezlitośnie moją dziennikarkę? - Marshall nie miał ochoty być na poziomie. - Marshall - Brummel pośpieszył z odpowiedzią - takie rzeczy zdarzają się ludziom, którzy nie są ostrożni. Marshall w myśli przylepił do Brummela parę epitetów rodem z kanału ściekowego, a potem rzucił z wściekłością: - Brummel, to się nie zdarzyło ot tak. Ktoś ją w to wkopał. Napadnięto ją i potłuczono, a twoje gliny nawet palcem nie kiwnęły, świetnie zresztą wiadomo dlaczego - patrzył na nich wszystkich po kolei. - Wszyscy się zmówiliście i stosujecie naprawdę prymitywne chwyty. Demolujecie cudze domy, grozicie, wypłaszacie ludzi... zachowujecie się jak klub miłośników mafii! A ty, kolego - wymierzył palec w Brummela - przynosisz ujmę swojej profesji. Autorytetu, który ci powierzono, używasz, żeby zatykać usta i zastraszać, żeby zamaskować własną brudną robotę! - Marshall... - usiłował przerwać Young. - A ty nazywasz się mężem Bożym, pastorem, przykładem pobożności dla każdego dobrego chrześcijanina. Cały czas kłamałeś mi w żywe oczy, Young, kryłeś się za jakimiś wymówkami, które nazywasz etyką duchownego. Napawałeś się mistyczną rąbanką od tej czarownicy Langstrat, a zachowywałeś się tak, jakbyś nie miał o niczym pojęcia. Ilu ludzi, którzy ci zaufali, zaprzedałeś kłamstwu? Mężczyźni w sali milczeli. Marshall wyładowywał się dalej. - Jeśli wy macie być urzędnikami publicznymi, to przy takim porównaniu Hitler okaże się filantropem! Knuliście intrygi, kombinowaliście, dostaliście się do tego miasta jak gangsterzy, a każdego, kto pisnął słowo albo wszedł wam w drogę, uciszaliście z miejsca. Przeczytacie o tym wszystkim w mojej gazecie, panowie! Jeśli macie jakieś komentarze lub sprostowania, chętnie ich wysłucham, nawet je wydrukuję, ale nadszedł już czas, żebyście trafili na łamy gazet, czy się wam to podoba czy nie! Young uniósł ręce, żeby zyskać choć chwilę na wtrącenie paru słów. - Marshall, mogę ci jedynie radzić, żebyś uważniej sprawdzał fakty. - Już ty się o to nie martw. Fakty mam sprawdzone. Niewinni ludzie, tacy Carlucci, Wrightowie, Andersenowie, Dombrowscy, ponad setka, których wyrzuciliście z domów i z firm, stosując wobec nich zastraszenie i spreparowane przestępstwa podatkowe. - Zastraszenie? - przerwał Young. - Marshall, przecież nie jesteśmy w stanie zapobiec lękom, idiotycznym przesądom, rozłamom w rodzinach. Co ty chcesz wydrukować? Weź takich Carluccich: byli przekonani, że ich sklep jest nawiedzony i że, pomyśl sobie tylko, jakieś złe duchy połamały ich synowi ręce! Daj spokój, Marshall. - Hej, hej, panie Young - Marshall nie zamierzał owijać w bawełnę - a to już twoja specjalność. Zamierzam wydrukować, że ty i ta twoja klika żerowaliście na tych ich lękach i sami podsycaliście ich przesądy. I nie zamierzam ukrywać niczego na temat tych dziwacznych praktyk i filozofii, którymi się w tym celu posługiwaliście. Wiem wszystko o Langstrat i tym jej „odlotowym hokuspokus” i dobrze wiem, że wszyscy w tym siedzicie. - Zamierzam wydrukować - mówił dalej - że załatwialiście ludzi przez spreparowane oskarżenia tylko po to, żeby się ich pozbyć z biur i stanowisk, żeby wprowadzić tam swoich. Obciążyliście Lewa Gregory’ego, poprzedniego rewidenta, zarzutem rzekomego czerpania osobistych korzyści. Wszelkimi środkami zmierzaliście do zmian w składzie Rady Nadzorczej Whitmore College, kiedy rektor Strachan odkrył, że Eugene Baylor fałszuje księgi. Wyrzuciliście z miasta Teda Harmela obciążając go sprawą o napastowanie dziewczynki, a jednocześnie ciekawostką jest to, że biedna córeczka Adama Jarreda, ofiara przestępstwa, ma już przygotowany specjalny fundusz na edukację w college’u. Gdybym głębiej pogrzebał, to prawdopodobnie odkryłbym, że te pieniądze pochodzą prosto z waszych kieszeni! - Zamierzam podać do publicznej wiadomości - ciągnął - że moja dziennikarka została niesłusznie aresztowana przez pachołków Brummela, bo przypadkiem zrobiła nie takie zdjęcie jak trzeba, zdjęcie Brummela, Younga i Langstrat w towarzystwie samego Alexandra Kasepha, który jest mózgiem całego planu przejęcia tego miasta, z waszą zresztą pomocą i wszelkim możliwym współudziałem. Banda żądna władzy, pseudouducho-wieni neofaszyści! Young uśmiechał się lekko. - Chcesz powiedzieć, że zamierzasz napisać o „Omni Corporation”? Marshall nie wierzył własnym uszom, że ta nazwa pada z ust Younga. - Więc bawimy się w chwilę prawdy? - Cóż - kontynuował Young - próbowałeś się dowiedzieć o wszystkim, co „Omni” kupiła i co posiada, czy nie tak? - Dokładnie tak. - A jak myślisz - śmiał się Young - ile domów zyskała „Omni” z powodu zaległości w płatnościach podatków? - Sam powiedz - Marshall nie miał ochoty na zabawę w zgadywanki. Young po prostu zwrócił się do rewidenta okręgowego, Irvinga Pierce’a. - Panie Hogan - Pierce przerzucał jakieś papiery - zdaje mi się, że pańskie dane mówią o 123 domach, które trafiły do „Omni” drogą licytacji, wskutek zalegania z płatnościami... Skąd on wie? Cholera... - Powiedzmy. - Ma pan wobec tego błędne dane... No, Pierce, jestem gotowy na kolejne mydlenie oczu. - ... ponieważ ta liczba wynosi naprawdę sto sześćdziesiąt trzy. Wszystko zgodnie z prawem, udokumentowane, na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Marshall był wściekły z bezsilności, ale nie mógł wymyślić stosownej riposty. Tymczasem wtrącił się Young: - Istotnie, masz rację, że „Omni” weszła w posiadanie tych wszystkich nieruchomości, jak również wielu przedsiębiorstw. Ale powinieneś także zwrócić uwagę na fakt, że zasadniczo poprawiła się ich kondycja po zmianie właściciela. Powiedziałbym, iż Ashton jest dzięki temu naprawdę lepszym miastem. Marshall czuł, że lada chwila wybuchnie. - Ależ ci ludzie płacili podatki! Rozmawiałem z ponad setką z nich! Pierce był nieporuszony. - Mamy niepodważalne dowody na to, że nie płacili. - Opowiadasz bzdury. - A co do college’u... - Young popatrzył na Baylora, dając mu znak, że ma głos. Baylor wstał. - Szczerze mówiąc dość się nasłuchałem tych oszczerstw i plotek, że uczelnia rzekomo zalega z płatnościami. Otóż uczelnia miewa się, dziękuję, dobrze, a ta... ta kampania oszczerstw, którą zapoczątkował Eldon Stra-chan, musi się skończyć, bo wejdziemy na drogę sądową! Pan Sulski będzie wiedział, jak to zrobić. - Baylor, mam dane, mam dowody, że twoje malwersacje uczelnianych aktywów idą w grube miliony. - Nie masz żadnych dowodów, Marshall - przerwał Young. - Nie masz żadnych danych. Marshall nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Szkoda, że nie widzieliście, co mam. A Young powiedział tylko: - Widzieliśmy, Marshall. Wszystko. Marshall poczuł się tak, jakby leciał w przepaść. Tymczasem Young kontynuował, a jego ton był coraz chłodniejszy. - Od samego początku śledziliśmy twoje bezsensowne wysiłki. Wiemy, że rozmawiałeś z Tedem Harmelem, że przeprowadziłeś wywiad z Eldonem Strachanem, Joe Carluccim, Lewem Gregorym i setką innych plotkarzy, malkontentów i krzykaczy. Doskonale wiemy, że nie dawałeś spokoju naszym ludziom i naszym firmom. Wiemy, że węszyłeś w naszych najbardziej osobistych danych... Przerwał na chwilę, żeby osiągnąć odpowiednie wrażenie, a potem powiedział: - Ale na tym koniec, Marshall. -1 stąd to spotkanie! - zauważył Marshall ironicznie. - No, Young, co dla mnie macie? Co, Brummel? Wymyśliliście już jakąś odpowiednią historię obyczajową, żeby ją do mnie przykleić? I czy także wyślecie kogoś, żeby mi zdemolował dom? Young wstał i dał znak ręką, że chce coś powiedzieć. - Marshall, prawdopodobnie nigdy nie zrozumiesz naszych prawdziwych intencji, ale daj mi chociaż szansę, żebym spróbował ci wszystko wyjaśnić. Nie ma wśród nas żadnej drapieżnej żądzy władzy, tak jak podejrzewasz. Władza nie jest naszym ostatecznym celem. - Nie, nie, zupełnie przypadkowo wpadła wam w ręce. - Władza, Marshall, jest dla nas jedynie o tyle konieczna, o ile może prowadzić do realizacji celu, jaki zamierzyliśmy dla ludzkości, a celem tym nie jest nic innego, jak światowy pokój i pomyślność. - A kto to jest ten „my” i „nas”? - Och, to już sam wiesz i to aż za dobrze. Towarzystwo, Marshall, to Towarzystwo, za którym przez cały czas węszyłeś, jakby to był jakiś tajemniczy włamywacz. - A więc Towarzystwo Uniwersalnej Świadomości. A u nas w Ashton mamy własny oddzialik, naszą własną cząstkę Klubu Zdobywców Świata! Young uśmiechnął się z pobłażaniem. - To coś więcej niż klub, Marshall. Właściwie jest to od dawna oczekiwana, świeżo powstająca siła, która zmierza ku globalnym zmianom, to rozbrzmiewający po całym świecie głos, który pewnego dnia zjednoczy ludzkość. - Taa... i ten ruch jest tak cudowny, tak bardzo altruistyczny, że musicie się z nim potajemnie wkradać, musicie go ukrywać... - Tylko przed przestarzałymi koncepcjami, Marshall, przed przestarzałymi kłodami, jakie tworzy religijna bigoteria i nietolerancja. Żyjemy w świecie, który się zmienia, rośnie. Ludzkość nieustannie ewoluuje, dojrzewa. Wielu w tym procesie zostaje jeszcze daleko w tyle. Nie potrafią zaakceptować właśnie tego, co byłoby dla nich najlepsze. Tak, Marshall, wielu z nas jeszcze nie wie, co jest najlepsze. Pewnego dnia, a mamy nadzieję, że nadejdzie on wkrótce, każdy zrozumie, nie będzie już religii, a więc nie będzie już tajemnic. - A jak na razie, robicie, co możecie, żeby zastraszać ludzi i wyrzucać ich z domów, przedsiębiorstw... - Jedynie wtedy, jedynie wtedy, jeśli mają ograniczone horyzonty i nie chcą zaakceptować prawdy. Jedynie wtedy, gdy stają na drodze temu, co jest prawdziwie słuszne i dobre. Marshall był równie zdegustowany, co wściekły. - Prawdziwie słuszne i dobre? Co takiego? Ni z tego, ni z owego staliście się nagle nową wyrocznią i uzurpowaliście sobie prawo do określania tego, co słuszne i dobre? Daj spokój Young, a twoja teologia? Gdzie tu jest miejsce dla Boga? Young, zrezygnowany, wzruszył ramionami i powiedział: - To my jesteśmy Bogiem. Marshall zdumiony osunął się na krzesło. - Albo wy wszyscy macie nie po kolei w głowie, albo ja zwariowałem. - Zdaję sobie sprawę, że nigdy do tej pory nie poważyłeś się, aby tę sprawę głębiej rozważyć. Nie przeczę, nasze idee są wzniosłe i trudno dostępne, ale to, co osiągnęliśmy, jest nieuniknioną przyszłością całej ludzkości. Jest to nic innego, jak końcowy etap ewolucji człowieka: oświecenie, samorealizacja. Nadejdzie dzień, kiedy wszyscy - nawet ty sam - będą musieli sobie uświadomić istniejący w nich nieskończony potencjał, ich własną boskość, i wtedy zjednoczą się w jeden umysł wszechświata, jedną uniwersalną świadomość. Alternatywą jest tylko zagłada. Marshallowi to wystarczyło. - Young, jest to najczystszej kategorii bujda, największa jaką kiedykolwiek słyszałem, a ty chyba jesteś chory na tym swoim wszechmiłującym umyśle! Young spojrzał na pozostałych, a jego twarz przybrała niemal smutny wyraz. - Mieliśmy wszyscy nadzieję, że zrozumiesz, ale tak naprawdę, istotnie, spodziewaliśmy się, że odbierzesz to w ten sposób. Bardzo długa droga jeszcze przed tobą, Marshall, bardzo długa droga... Marshall przyjrzał się uważnie im wszystkim. - Więc zamierzacie przejąć to miasto, prawda? Kupić uczelnię? Zrobić z niej wylęgarnię dla swojego kosmicznego Towarzystwa bez piątej klepki? Young spojrzał na niego bardzo poważnie i powiedział: - Dla ostatecznego dobra, Marshall. Musi tak być. Marshall wstał i ruszył w stronę drzwi. - Do zobaczenia w gazecie. - Nie masz już gazety, Marshall - rzucił Young sucho. Marshall odwrócił się tylko i pokręcił głową: - Odczep się. Ned Wesley, prezes Banku Independent, zaczął mówić, otrzymawszy znak od Younga. - Marshall, jesteśmy zmuszeni zająć twoje mienie. Marshall nie wierzył własnym uszom. Wesley otworzył tymczasem swoją księgę na danych dotyczących kredytu obrotowego, jaki Marshall wziął na Clariona. - Zalegasz z płatnościami już od ośmiu miesięcy. A na nasze liczne upomnienia nie otrzymaliśmy ani jednej odpowiedzi. Nie mamy innego wyjścia, jak zająć mienie. Marshall był już gotów zmusić Wesleya, żeby zjadł swoje spreparowane papiery, ale nie zdążył, bo niespodziewanie zabrał głos Irving Pierce, rewident okręgowy. - Co do podatków, Marshall, niestety obawiam się, że i tu również nie wywiązałeś się. Nie mogę zrozumieć, na jakiej podstawie sądziłeś, że uda ci się mieszkać w tym domu, bez regulowania jakichkolwiek zobowiązań. Marshall zdawał sobie sprawę, że lada chwila może się okazać mordercą. To przecież najprostsza rzecz pod słońcem, tym bardziej że w pomieszczeniu są dwaj gliniarze, którzy tylko czekają, żeby mu przypiąć podobną etykietkę, oraz sędzia, który nie może się doczekać, żeby go raz a dobrze zamknąć. - Wyście wszyscy zidiocieli - powiedział powoli. - Myślicie, że ujdzie wam to na sucho? Wtedy Jimmy Clairborne z drukarni Commercial Printers dorzucił swoje trzy grosze. - Marshall obawiam się, że i my mamy z tobą pewne problemy. Moje dane pokazują tu wyraźnie, że nie płaciłeś nam za sześć ostanich wydań Clariona. Nie możemy sobie w żaden sposób pozwolić na dalsze drukowanie gazety, dopóki te sprawy nie zostaną uregulowane. - To bardzo poważne zarzuty, panie Hogan - dodał inspektor Nelson - a wracając do naszego śledztwa w sprawie morderstwa Teda Harmela, te wszystkie sprawy nie stawiają pana w ciekawym świetle. - Zaś co do sądu - powiedział sędzia Baker - to decyzje, jakie ostatecznie podejmiemy, będą zależeć, jak mi się zdaje, od tego, jak będzie się pan od tej chwili zachowywał. - Zwłaszcza w świetle skarg na nieodpowiednie prowadzenie się seksualne, które dopiero co otrzymaliśmy - dodał Brummel. - Twoja córka musi być porządnie zastraszona, skoro tak długo milczała. Marshall miał wrażenie, że setki kuł rozrywają mu wnętrzności. Czuł, że lada chwila umrze. *** Pięć demonów przywarło mocno do Bobby’ego Corsiego. Syczały siarką, rzucając groźby i przekleństwa, kuląc się ze strachu na widok niewielkiej kaplicy Kościoła Lokalnego w Ashton. Triskal, Krioni, Set i Scion nadal im towarzyszyli, wraz z szóstką innych wojowników. Z obnażonymi mieczami otaczali maleńką grupę modlitewną. Hank miał pod ręką swoją Biblię i zdążyłjuż zajrzeć do kilku miejsc w Ewangeliach, żeby się zorientować, jak należy postąpić. On i Andy przytrzymywali Bobby’ego stanowczo, lecz nie brutalnie, a on siedział na podłodze przed kazalnicą. Przyszedł też John Coleman do pomocy, no i Roń Forsythe, który za nic by nie opuścił tego wydarzenia. - Taa - zauważył Roń - porządnie się wpakował. Hej, Bobby. Pamiętasz? Jestem Roń Forsythe... Bobby spojrzał na Rona szklistym, tępawym wzrokiem. - Taa, pamiętam ciebie... Demony również pamiętały Rona Forsythe’a i władzę, jaką jeszcze niedawno sprawowało nad nim ich kilku kamratów: „Zdrajca! Zdrajca!” - Zdrajca! Zdrajca! - zaczął wrzeszczeć Bobby patrząc na Rona. Próbował wyrwać się z rąk Hanka i Andy’ego. John podszedł szybko, żeby pomóc go przytrzymać. - Przestańcie! - rozkazał Hank demonom. - Przestańcie w tej chwili! Demony mówiły przez Bobby’ego. Odwrócił się i przeklął Hanka. - Nie musimy cię słuchać, Modlący się! Nigdy nas nie pokonasz! Prędzej umrzesz, niż nas pokonasz! Bobby popatrzył na wszystkich czterech mężczyzn: - Wszyscy umrzecie! Hank modlił się na głos, żeby każdy, w tym także Bobby, mógł słyszeć: - Panie Boże, stajemy teraz przeciw tym duchom w Imieniu Jezusa i wiążemy je! Pięć duchów, wrzeszcząc i skowycząc schowało głowy pod skrzydła, jakby ktoś bombardował je kamieniami. - Nie... nie... - powiedział Bobby. - I modlę się - kontynuował Hank - abyś posłał nam swych aniołów do pomocy... Dziesięciu wojowników było gotowych do działania. Hank zwrócił się do duchów: - Chcę wiedzieć, ilu was jest. Mówcie! Jeden z mniejszych demonów schował się gdzieś w karku Bobby’ego i zawył przeraźliwie: „Nieee!” Ten krzyk wydostał się na zewnątrz stęknięciem przez usta Bobby’ego. - Który to z was? - zapytał Hank. - Nie powiem ci! Nie zmusisz mnie! - W Imieniu Jezusa... - Wróżenie! - odpowiedział demon natychmiast. - Wróżenie, ilu was tam jest? - zapytał Hank. - Miliony! Triskal lekko dźgnął Wróżenie mieczem w bok. - Aaa...! Dziesięciu! Dziesięciu! Kolejne dźgnięcie. - Aaa...! Nie, pięciu! Tylko pięciu! Bobby zaczai się skręcać i trząść - demony wdały się w walkę między sobą. Wróżenie stał się obiektem kilku dość dotkliwych ciosów. - Nie! Nie! - wrzeszczał Bobby słowami demona. - Patrz, do czego mnie zmusiłeś! Teraz oni mnie biją! - W Imieniu Jezusa, wyjdź - powiedział Hank. Wróżenie puścił Bobby’ego i uniósł się. Zaraz schwycił go Krioni. - Odejdź z tej okolicy! - nakazał. Wróżenie natychmiast usłuchał i wystrzelił z kościoła nawet nie oglądając się za siebie. Jakiś wielki, włochaty demon wrzasnął coś za oddalającym się duchem, zaś Bobby wpatrując się w sufit zaczął wrzeszczeć: - Zdrajca! Zdrajca! Jeszcze dostaniesz za to! - A ty kto jesteś? - zapytał Hank. Demon zamknął usta, podobnie jak Bobby i wpatrywał się w nich rozwścieczonym, pełnym nienawiści wzrokiem. - Kim jesteś, duchu? - zapytał Andy. Bobby milczał, lecz jego całe ciało naprężyło się. Zacisnął usta i wybałuszył oczy. Oddychał szybko jak oszalały, przez nos. Twarz zrobiła się purpurowa. - Duchu - powiedział Andy - nakazuję ci powiedzieć, kim jesteś, w Imię Jezusa!: - Nie waż się wymawiać tego imienia! - syknął duch i zaklął. - Wymówię je jeszcze nieraz -: powiedział Hank. - Dobrze wiesz, że to Imię już cię pokonało. - Nie... Nie! - Kim jesteś? - Chaos, Szaleństwo, Nienawiść... Ha! To wszystko moje sprawy! - W Imię Jezusa, związuję cię i nakazuję ci wyjść! Wszystkie demony zaczęły gwałtownie tłuc skrzydłami, ciągając Bobbym na wszystkie strony, szarpiąc nim, próbując go odciągnąć. Bobby usiłował wyrwać się mężczyznom, którzy go trzymali. Nie mieli w końcu innego wyjścia, jak przygnieść go swym ciężarem, a i tak o mało ich z siebie nie zrzucił. - Wychodź! - rozkazali wszyscy czterej. Drugi duch puścił Bobby’ego, wyskakując w górę. Bobby rozluźnił się niespodziewanie, duch natomiast trafił natychmiast do rąk dwóch czekających na niego wojowników. - Odejdź z tej okolicy! - nakazali. Demon obrzucił Bobby’ego długim spojrzeniem, popatrzył na swych trzech towarzyszy, którzy jeszcze w nim zostali, a potem wystrzelił przez dach kościoła i zniknął gdzieś w oddali. Natychmiast odezwał się trzeci demon, przemawiając przez usta Bobby’ego: - Nigdy mnie nie wyrzucicie! Byłem tu przez większość jego życia! - Kim jesteś? - Czarnoksięstwo! Legion czarnoksięstwa! - Czas już, żebyś wyszedł - powiedział Hank. - Nigdy! Nie jesteśmy tu sami! Jest nas wielu! - Z tego, co wiem, tylko trzech. - Tak, w nim trzech. Ale nigdy nie dobierzecie się do nas wszystkich. Możecie wyrzucić nas z niego, a w mieście i tak są nas miliony. Miliony! - demon śmiał się na całe gardło. Andy odważył się zadać pewne pytanie: - A co wy wszyscy tu robicie? - To nasze miasto! Panujemy nad nim! Zostaniemy tu, na zawsze! - Wyrzucimy was - powiedział Hank. Czarnoksięstwo zaśmiał się tylko i powiedział: - No, proszę, spróbujcie! - Wychodź, w Imieniu Jezusa! Demon trzymał się Bobby’ego kurczowo, rozpaczliwie. Całe ciało chłopaka znów się naprężyło. - Czarnoksięstwo, w Imieniu Jezusa, wyjdź! - rozkazał powtórnie Hank. Demon zaczął mówić przez Bobby’ego. Bobby wytrzeszczył oczy i patrzył dziko na Hanka i Andy’ego. Było widać każdą żyłę w jego szyi, naprężoną jak struna w fortepianie. - Nie wyjdę! Nie wyjdę! On jest mój! Hank, Andy, John i Roń modlili się razem, bombardując Czarnoksięstwo modlitwami. Demon skulił się w Bobbym, próbując ukryć głowę pod skrzydłami. W bezmiernym bólu toczył pianę z ust, krzywił się na każde wspomnienie o Jezusie. Modlitwa trwała. Czarnoksięstwu oddychało się coraz trudniej. Wrzasnął. - Rafar! - wrzasnął Bobby. - Ba-alu Rafarze! - Powtórz no... - Rafar... - wołał demon głosem Bobbego - Rafar... - Kto to jest Rafar? - zapytał Hank. - Rafar... to Rafar... to Rafar... - ciało Bobby’ego skręciło się. Gadał jak obrzydliwie zacinająca się płyta. - Kto to jest Rafar? - zapytał Andy. - Rafar panuje. Panuje. Rafar to Rafar. Jest panem. - Jezus jest Panem - przypomniał John. - Szatan jest panem - spierał się demon. - A powiedziałeś, że Rafar jest panem - zauważył Hank. - Szatan jest panem Rafara. - A czego panem jest Rafar? - Rafar jest panem Ashton. Panuje w Ashton. Andy postanowił coś sprawdzić: - Czy on jest księciem Ashton? - Rafar jest księciem. Księciem Ashton. - No więc i jego gromimy! - powiedział Ron. *** Niedaleko wielkiego wyschłego drzewa Rafar obrócił się gwałtownie, jakby ktoś zadał mu cios i podejrzliwym wzrokiem obrzucił kilka towarzyszących mu demonów. *** Demon nie zaprzestawał przechwałek przemawiając ustami Bobby’ego, którego twarz wykrzywiała się, niemal idealnie oddając wyraz twarzy piekielnego ducha. - Jest nas wielu, wielu, bardzo wielu! - chełpił się demon. - A Ashton to wasze miasto? - zapytał Hank. - Z wyjątkiem was, Modlący się! - No to módlmy się - powiedział Andy i tak też zrobili. Demon krzywił się w potwornym bólu, rozpaczliwie chowając głowę pod skrzydła i lgnąc do Bobby’ego resztką gwałtownie słabnących sił. - Nie... nie... nie! - jęczał. - Puść go, Czarnoksięstwo - powiedział Hank - i wyjdź z niego. - Daj mi zostać. Nic mu nie zrobię, obiecuję! Wszystko jasne. Hank i Andy spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Zaraz pójdzie. Hank spojrzał prosto w oczy Bobby’ego i nakazał: - Duchu, wyjdź, w Imię Jezusa! Natychmiast! Demon wrzasnął przeraźliwie, a jego szpony stopniowo rozluźniły uścisk na Bobbym. Powoli, centymetr po centymetrze, zaczęły puszczać, pomimo szaleńczych wysiłków demona, by je tam zatrzymać. Wrzeszczał i klął, a wszystko to wychodziło przez usta Bobby’ego. Nareszcie oderwał się ostatni pazur, a demon pofrunął w górę. Aniołowie nie zdążyli mu nakazać, żeby opuścił okolicę, bo już go nie było. Bobby rozluźnił się, podobnie jak czterej mężczyźni, którzy mu posługiwali. - Wszystko w porządku, Bobby? - zapytał Andy. Bobby - tym razem już prawdziwy Bobby - odpowiedział: - Tak... ale czuję, że jeszcze parę tam siedzi. - Odpoczniemy chwilkę i zaraz wygonimy tę resztę - powiedział Hank. - Dobra - zgodził się Bobby. - Niech będzie. - Dobrze ci idzie, stary! - Roń walnął Bobby’ego w kolano. Właśnie w tej chwili do kaplicy weszła Mary. Chciała zobaczyć, czy nie da się w czymś pomóc. Słyszała, że komuś tu posługują i nie czuła się w porządku, siedząc bezczynnie w domu. Wtem zobaczyła Bobby’ego. To ten mężczyzna! Mężczyzna w skórze! Zamarła. Bobby podniósł wzrok i zobaczył ją, podobnie jak jeden z demonów, które w nim jeszcze zostały. Nagle twarz Bobby’ego utraciła wygląd twarzy wyczerpanego i przestraszonego młodego człowieka, a przybrała rysy lubieżnego, pożądliwego, żądnego gwałtu ducha. - Cześć, mała - powiedział duch przez usta Bobby’ego, a potem zaczął wykrzykiwać do Mary nieprzyzwoite, sprośne słowa. Hank i reszta byli zaskoczeni, ale zdawali sobie sprawę, kto to mówi. Hank spojrzał w kierunku Mary, która wycofywała się przerażona. - To on... on mnie napastował na parkingu! - krzyknęła. Demon bluzgnął kolejną porcją plugastw. Hank interweniował natychmiast: - Duchu, milcz! Duch zaklął. - To twoja żona, co? - Związuję cię w Imieniu Jezusa. Bobby zwinął się i skręcił jakby ogarnięty potwornym bólem. Demon czuł żądło modlitw. - Zostawcie mnie! - wrzasnął. - Pożądam... pragnę... - i tu zaczął się opis gwałtu z najobrzydliwszymi szczegółami. Mary cofnęła się gwałtownie, jednak po chwili zebrała się w sobie i powiedziała: - Jak ty śmiesz! Jestem dzieckiem Bożym i nie muszę wysłuchiwać takiego gadania! Zamknij się i wyjdź z niego! Bobby skulił się jak przygnieciony robak. Wyglądało na to, że lada moment zwymiotuje. - Puść go, Gwałcie! - rozkazał Andy. - Puszczaj go! - powiedział Hank. Mary podeszła bliżej i powiedziała ostro: - Gromię cię, demonie! Gromię cię, w Imieniu Jezusa! Demon spadł z Bobby’ego jakby uderzony kulą do burzenia domów i spłynął na posadzkę. Krioni chwycił go i wyrzucił z kościoła. Jeden jedyny duch, który został, był bardzo przestraszony, niemniej wciąż obrzydliwie pyszałkowaty. - Sprałem dziś jedną kobietę! - Nie mamy zamiaru tego słuchać - powiedział John. - Uciekaj stąd! - Zbiłem ją, i skopałem, i stłukłem... - Milcz i wychodź! - nakazał Hank. Demon zaklął głośno i wyszedł, przy wydatnej pomocy Krioniego. Wyczerpany Bobby osunął się na posadzkę, lecz na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech. Zaczął śmiać się ze szczęścia. - Poszły! Dzięki Bogu, poszły! Hank, Andy, John i Roń podeszli do niego, żeby dodać mu otuchy, Mary dalej stała w tyle, wciąż nieco obawiając się człowieka w powycieranym ubraniu. - Bobby - Andy wyrażał się jasno i nie owijał w bawełnę - Duch Święty musi wejść w twoje życie. Jeśli chcesz być od nich na zawsze wolny, potrzebujesz Jezusa. - Jestem gotów, stary, jestem gotów! - powiedział Bobby. Właśnie wtedy, na tamtym miejscu, Bobby Corsi stał się nowym stworzeniem. Pierwsze słowa, które jako chrześcijanin wymówił, brzmiały: - Ludzie, z tym miastem jest kiepsko! Poczekajcie tylko, powiem wam, co robiłem i dla kogo pracowałem! Rozdział 27 Odbywało się to zawsze w mieszkaniu profesor Juleen Langstrat, w zaciemnionym salonie. Siedzieli na przytulnej, wygodnej kanapce, a jedynym źródłem światła była świeczka na stoliczku. Langstrat występowała zawsze w roli przewodnika i nauczyciela, spokojnym, wyraźnym głosem udzielając instrukcji. Był tam też zawsze Shawn, jako podpora duchowa i współuczestnik seansów. Sandy nigdy nie bywała więc sama. Spotykali się regularnie już od jakiegoś czasu, a każdy kolejny raz był zupełnie nową przygodą. Tchnące spokojem, kojące wyprawy na inne poziomy świadomości przypominały otwieranie drzwi do zupełnie nowej, wyższej rzeczywistości, świata sił i doświadczeń parapsychologicznych. Sandy była kompletnie oczarowana. Metronom na stoliczku wystukiwał powolny, odprężający, stały rytm, wdech, wydech, spokój, spokój, spokój. Sandy z coraz większa łatwością schodziła z wyższych poziomów świadomości - tych, w których normalnie funkcjonują ludzie, ale które są najbardziej otwarte na bodźce z zewnątrz. Gdzieś poniżej znajdowała głębsze pokłady świadomości, gdzie mogła zanurzyć się w autentyczne zdolności i doznania parapsychologiczne. Aby się przedostać na te poziomy, musiała nauczyć się uważnego, metodycznego rozluźniania się, medytacji, koncentracji. Juleen Langstrat przeprowadzała ją przez wszystkie te etapy. Sandy siedziała nieruchomo na kanapie, Shawn przyglądał się jej badawczo, natomiast Langstrat odliczała powoli, równo, razem z metronomem. - Dwadzieścia pięć, dwadzieścia cztery, dwadzieścia trzy... Sandy zdawało się, że jedzie jakąś windą, opuszczając się na niższe poziomy swojej istoty. Odprężała się coraz bardziej, wyłączając chwilowo wyższe poziomy świadomości, a przesuwając się w niższe. - Trzy, dwa, jeden, poziom beta - powiedziała Langstrat. - Już, otwórz drzwi. Sandy stworzyła sobie obraz siebie samej otwierającej drzwi windy. Wyszła na piękną zieloną łąkę, otoczoną drzewami, pełną różowych i białych kwiatów. Powietrze było ciepłe, a wesoły powiew pieszczotliwie gładził łąkę. Sandy rozejrzała się dookoła. - Widzisz ją? - zapytała cicho Langstrat. - Rozglądam się - odpowiedziała Sandy. Wtem jej twarz pojaśniała. - O! Zbliża się! Jest piękna! Nareszcie zobaczyła dziewczynę, piękną młodą damę w kaskadzie pło- \vych włosów, odzianą w połyskującą w słońcu białą szatę. Jej twarz tchnęła szczęściem. Wyciągała ku niej ręce na powitanie. - Dzień dobry! - zawołała Sandy, uszczęśliwiona. - Dzień dobry! - odpowiedziała dziewczyna najpiękniejszym i naj- dźwięczniejszym głosem, jaki Sandy zdarzyło się kiedykolwiek słyszeć. - Przybyłaś, żeby mnie prowadzić? Płowowłosa dziewczyna chwyciła dłonie Sandy i popatrzyła jej w oczy z bezmierną dobrocią i współczuciem. - Tak. Na imię mi Madeline. Będę cię uczyć. Sandy spojrzała na Madeline ze zdumieniem. - Wyglądasz tak młodo. Czy żyłaś już kiedyś? - Tak. Setki razy. A każde życie było po prostu kolejnym krokiem naprzód. Wskażę ci drogę. - Och, tak bardzo chcę się uczyć! - Sandy ogarnął entuzjazm. - Chcę iść za tobą! Madeline wzięła Sandy za rękę i powiodła ją przez zieloną łąkę ku bramie z najczystszego złota. Sandy siedziała na kanapie w mieszkaniu Langstrat, z rozradowaną, zachwyconą twarzą, a połyskliwe szpony demona grzebały w jej czaszce. Jego czarne, guzowate dłonie ściskały jej głowę, niczym imadło, pochylił się i szepnął w jej umysł: - Więc chodź, chodź ze mną. Przedstawię ci innych, którzy weszli tu jeszcze przede mną. - Cudownie! - odpowiedziała Sandy. Langstrat i Shawn uśmiechnęli się do siebie. *** Tom McBride, redaktor techniczny, usłyszał dzwonek nad drzwiami i jęknął. To był najokropniejszy dzień w jego życiu. Pomknął do frontowej części biura tylko po to, żeby zobaczyć, że wchodzi Marshall. Zaraz pobiegł w kierunku jego biura. Nie wiedział, co się dzieje, miał masę pytań. - Marshall, gdzieś ty się podziewał? I gdzie jest Bernice? Gazety nie wróciły z drukarni! Przez cały dzień urywał się telefon, musiałem w końcu podłączyć do automatycznej sekretarki, a ludzie i tak przychodzą i pytają, gdzie dzisiejsza gazeta. - Gdzie Carmen? - zapytał Marshall. Tom zauważył, że Marshall się słania na nogach. - Marshall - zapytał bardzo zmartwionym głosem - co jest, co się stało? O co tu chodzi? Marshall o mało nie urwał Tomowi głowy, kiedy wrzasnął: - Gdzie Carmen?! - Nie ma jej. Była, ale potem wyszła Bernice, i ona też wyszła, a ja tu siedzę sam przez cały dzień! Marshall pchnął drzwi do swojego biura i znalazł się w środku. Podszedł Prościutko do jednej z szuflad z archiwaliami, żeby wyrzucić z niej zawartość. Była pusta. Tom stał w bezpiecznej odległości. Marshall sięgnął pod biurko i wyciągnął kartonowe pudło. Wyszło łatwo i lekko - również było puste. Rąbnął nim o ziemię, klnąc głośno. - Czy... mogę coś dla ciebie zrobić? - zapytał Tom. Marshall opadł na krzesło z twarzą białą jak kreda i zmierzwionymi włosami. Siedział tak przez chwilę, oparłszy głowę na dłoniach. Oddychał głęboko, próbował myśleć, usiłował się uspokoić. - Zadzwoń do szpitala - powiedział w końcu bardzo słabym głosem, który nie przypominał normalnego głosu Marshalla Hogana. - Do... szpitala? - dla Toma nie brzmiało to zbyt zachęcająco. - Zapytaj, co z Bernice. Tom otworzył usta ze zdumienia. - Bernice! To ona jest w szpitalu? Co się stało? - Tom, zrób to! - ryknął Marshall. Tom pomknął do telefonu. Marshall wstał i podszedł do swoich drzwi. - Tom... Tom podniósł wzrok, ale dalej nakręcał numer. Marshall oparł się o framugę. Czuł się tak słabo, tak bezradnie. - Tom, przepraszam. Naprawdę przepraszam. Dzięki za ten telefon. Daj mi znać, co powiedzą. Obrócił się i wszedł do swojego biura, opadł na krzesło i siedział bez ruchu. Przyszedł Tom z informacjami. - Bernice ma pęknięte żebro, obandażowali ją... Nie ma innych poważniejszych ran. Ktoś przywiózł jej samochód z Baker, więc ją wypuścili i pojechała do domu. Teraz jest w domu. - Taa... J a też muszę zjawić się w domu... - Co jej się stało? - Ktoś ją pobił. Napadł i skatował. - Marshall... - Tom był tak przerażony, że nie mógł znaleźć odpowiednich słów. - To jest... no... to jest potworne. Marshall z trudem wstał z krzesła i oparł się o biurko. Tom nie wyjaśnił jeszcze wszystkich wątpliwości. - Marshall, czy będzie piątkowe wydanie? Wysłaliśmy matryce do drukarni... nic nie rozumiem. - Nie wydrukowali - powiedział Marshall ironicznym tonem. - Co? Jak to nie? Głowa Marshalla opadła bezwładnie. Potrząsnął nią lekko. Westchnął ciężko, a potem znów spojrzał na Toma. - Tom, wiesz co, weź sobie wolny dzień, ile go jeszcze tam zostało. Muszę tu co nieco uporządkować, potem do ciebie zadzwonię, dobrze? - No... dobrze. Tom poszedł do tylnego pomieszczenia zabrać pudełko ze śniadaniem i kurtkę. Zadzwonił inny telefon, na linii, którą Marshall zarezerwował na specjalne okazje. Podniósł słuchawkę. - Clarion - powiedział. - Marshall? - Tak... - Marshall, tu Eldon Strachan. Dzięki Bogu, on żyje! Marshall czuł, że ściska go w gardle. - Eldon, nic ci nie jest? - No, niezupełnie. Właśnie wróciliśmy z podróży. Marshall, ktoś mi zdemolował dom. Wszystko poprzewracane do góry nogami! - Co z Doris? - Jest zdenerwowana. Ja zresztą też. - Wszyscyśmy dostali, Eldon. Zabrali się za nas. - Co się stało? Marshall zrelacjonował mu wszystko. Najtrudniej było oznajmić Eldono-wi, że jego przyjaciel i współtowarzysz wygnania, Ted Harmel, nie żyje. Strachan przez dłuższą chwilę nie mógł wydusić słowa. Niezręczne, bolesne milczenie przedłużyło się do kilku minut, przerywane co najwyżej pytaniami któregoś z nich, czy ten drugi nie wyłączył się jeszcze. - Marshall - powiedział w końcu Strachan - musimy uciekać. Zabierajmy się stąd i więcej się tu nie pokazujmy. - Niby dokąd uciekać? - zapytał Marshall. - Już raz uciekłeś, pamiętasz? Dopóki żyjesz, Eldon, będzie cię to dręczyć, a oni będą o tym wiedzieć. - Ale co innego możemy zrobić? - Przecież masz przyjaciół, na litość boską! A ten stanowy prokurator generalny? - Już ci mówiłem, nie mogę pójść do Norma Mattily’ego z niczym poza ustną informacją. Sama przyjaźń tutaj nie wystarczy. Potrzebuję dowodów, czegokolwiek na papierze. Marshall spojrzał w dół na pusty karton. - Zdobędę coś, Eldon. Nie wiem jeszcze jak, ale coś dla ciebie zdobędę i będziesz mógł pokazać komuś, kto zechce wysłuchać. Eldon westchnął. - Po prostu nie wiem, jak długo to się jeszcze będzie ciągnąć... - Tak długo, jak na to pozwolimy, Eldon. Strachan myślał przez chwilę, a potem powiedział: - Tak, tak, masz rację. Zdobądź coś wiarygodnego, a ja zobaczę, co się da zrobić. - Nie mamy wyboru. Nadstawiliśmy już karki pod topór, musimy się ratować! - No, nie ukrywam, że mam taki zamiar. Doris i ja zaraz znikamy i radziłbym ci zrobić to samo. Nie możemy tu w tej chwili zostać. - Jak się z tobą kontaktować? - Nie powiem ci przez telefon. Czekaj na wiadomość z biura Norma Mattily’ego. To będzie znaczyło, że się z nim porozumiałem, a w niczym innym i tak ci się nie przydam. - Jeśli mnie tu nie będzie, jeśli zwieję z miasta albo w końcu zginę, to niech się skontaktuje z Alem Lemleyem w New York Timesie. Spróbuję go jeszcze złapać. - No, to obyśmy się zobaczyli. - Módlmy się o to. - No, ostatnimi czasy modlę się, jak nigdy przedtem. Marshall odłożył słuchawkę, pozamykał wszystkie drzwi i pojechał do domu. *** Bernice leżała na tapczanie z torebką lodu na twarzy i nieporęcznym opatrunkiem wokół klatki piersiowej. Marzyła o tym, żeby zadzwonił telefon. Już raz zwymiotowała, rozsadzało jej głowę, czuła się okropnie, a jednak marzyła o telefonie. Co tam się dzieje? Próbowała się dodzwonić do Clario-na, ale nikt nie podnosił słuchawki. Dzwoniła do Marshalla do domu, ale tam też nikt nie odpowiadał. No proszę, a jednak! Zadzwonił telefon. Chwyciła słuchawkę jak sowa chwyta mysz. - Halo! - Bernice Krueger? - Kevin? - Ach, cholera... - wyczuła, że jest zdenerwowany i przerażony. - Słuchaj, ja tu zdycham, no mówię ci, mam pietra jak cholera! - Gdzie jesteś, Kevin? - W domu. Mówię ci, ktoś się tu wdarł i rozniósł mi wszystko! - Masz zamknięte drzwi? - No pewnie. - To może zamknij na klucz. - Zamknąłem, a co myślisz. Mówię ci, mam pietra. Chyba postawili na mnie krzyżyk. - Uważaj, jak mówisz, Kevin. To, co słyszeliśmy na temat podsłuchu, to prawdopodobnie prawda. Może twój telefon też podłączyli. Weed zamilkł na chwilę, a potem zaklął przerażony. - Cholera, a ja właśnie miałem telefon, wiesz od kogo! Myślisz, że nas słyszeli? - Nie wiem. Musimy uważać. - I co ja mam zrobić? Zaczyna się, cholera. Susan mówi, że ma już to wszystko i że zaczyna się! Zamierza stamtąd wyrywać... - Kevin - przerwała mu Bernice - ani słowa więcej. Powiesz mi w cztery oczy. Spotkajmy się gdzieś. - A czy oni się nie dowiedzą, gdzie się spotykamy? - No to niech się dowiedzą, ale przynajmniej nie będą mogli wszystkiego usłyszeć. - Dobra, tylko szybko, naprawdę szybko! - Może przy moście parę kilometrów na północ od Baker, tym nad rzeką Judd? - Przy tym wielkim zielonym...? - Tak, tak. Tam pod jego koniec odchodzi taka boczna droga. Będę tam - spojrzała na zegar na ścianie - powiedzmy o siódmej. - Dobra, będę. - Świetnie. To na razie. Bernice nakręciła zaraz numer Clańona. Nikt się nie zgłasza. Wybrała domowy numer Marshalla. *** Telefon w kuchni Hoganów dzwonił i dzwonił, ale Marshall i Kate siedzieli w milczeniu przy stole. W końcu przestał. Dłonie Kate drżały lekko, próbowała kontrolować oddech, patrząc na Marshalla oczami pełnymi łez. - Ten telefon ma jakiś dar do nieustannego przynoszenia złych wiadomości - zażartowała, na chwilę spuszczając wzrok. W tym momencie Marshall był zupełnie bezsilny i - co nie zdarzało się zbyt często - brakowało mu słów. - Kiedy był ten telefon? - zapytał w końcu. - Dziś rano. -11 nie wiesz, kto to był? Kate westchnęła głęboko, usiłując zapanować nad emocjami. - Ktokolwiek by to był, wiedział chyba wszystko o tobie i o mnie, a nawet o Sandy, to nie był jakiś szaleniec, jeśli o to ci chodzi. To wszystko... to brzmiało niesłychanie wiarygodnie. - Tyle, że on kłamał! - powiedział Marshall gniewnie. - Wiem - odpowiedziała Kate z przekonaniem. - Kate, to po prostu zwykła taktyka oszczerstw. Próbują mi zabrać gazetę, próbują mi zabrać dom, a teraz na dodatek próbują mi zniszczyć małżeństwo. Nic nie ma i nigdy nic nie było między mną a Bernice. Na litość boską, przecież mógłbym być jej ojcem! - Wiem - powtórzyła Kate. Milczała chwilę, żeby zebrać w sobie siły do dalszej rozmowy. - Marshall, jesteś moim mężem i nie znalazłabym nikogo takiego jak ty. Wiem też, że nie jesteś mężczyzną, który rzucałby się w wir swoich namiętności. Jesteś moim szczęściem, nigdy o tym nie zapominam. Wziął ją za rękę. - A ty jesteś jedyną kobietą, z którą daję sobie radę. Ścisnęła jego dłoń i powiedziała: - Naprawdę, ufam, że nic się między nami nie zmieni. I chyba ta pewność sprawiła, że jeszcze wytrzymywałam, czekałam... Głos jej się urwał, przez chwilę panowało milczenie. Kate próbowała opanować wzburzenie, a Marshall nie miał pojęcia, co powiedzieć. - Marshall - powiedziała w końcu - są jeszcze jednak pewne sprawy, które musimy zmienić, oboje o tym wiemy. Umówiliśmy się, że po przeprowadzce z Nowego Jorku zwolnisz trochę tempo, że będziesz miał więcej czasu dla rodziny, że będziemy mogli poznać się na nowo i ponaprawiać wszystko. Zaczęły płynąć łzy i trudno jej było mówić. Zdecydowała się już jednak, więc nie przerywała. - Nie wiem, dlaczego tak jest, może po prostu wszędzie musi otaczać cię jakaś sensacja, a może sam prowokujesz los do wyjątkowych wydarzeń. Jeśli jestem zazdrosna czy podejrzewam, że masz jakąś inną miłość, to t o właśnie jest ta miłość. Masz inną ukochaną, Marshall, i nie wiem, czy jestem w stanie z nią rywalizować. Marshall wiedział, że nie będzie mógł wszystkiego wyjaśnić do końca. - Kate, ty sobie nawet nie wyobrażasz rozmiaru tych wydarzeń. Potrząsnęła głową. Nie chciała tego słuchać. - Nie o to mi chodzi. Jeśli chcesz wiedzieć, to jestem przekonana, że to duży kaliber, coś niezwykle ważnego i prawdopodobnie wartego, byś poświęcał temu tyle czasu i energii. Ale w tej chwili nie mogę sobie poradzić z czymś innym, ze szkodą, jaką ta cała sprawa wyrządziła mnie, Sandy i całej naszej rodzinie. Marshall, nie chodzi mi o porównania. Bez względu na to, gdzie Sandy i ja sama znajdujemy się w twojej hierarchii wartości, to przecież cierpimy i z tym właśnie próbuję sobie poradzić. Nic innego mnie chwilowo nie obchodzi. - Kate... oni właśnie tego chcą! - No i mają! - przerwała sucho. - Ale nie waż się na kogoś innego zrzucać winy za niedotrzymanie własnych obietnic. Za twoje przyrzeczenia nikt inny nie jest odpowiedzialny, Marshall i jedynie ciebie mogę rozliczać z przyrzeczeń, jakie złożyłeś własnej rodzinie. - Kate, ja się naprawdę o to wszystko nie prosiłem, nie chciałem, żeby to się stało. Kiedy już będzie po wszystkim... - T e r a z już jest po wszystkim. Zmroziło go. - I ja tu właściwie nie mogę wybierać. Moja wytrzymałość ma granice, Marshall. Wiem, że dłużej nie dam rady. Muszę się wyrwać. Marshall nie mógł wydobyć głosu. Nie przychodziły mu zresztą do głowy żadne słowa. Patrzył jej tylko w oczy - niech mówi, niech zrobi, co ma zrobić. Mówiła dalej. Musiała to wszystko z siebie wyrzucić, póki jeszcze była w stanie. - Rozmawiałam dziś rano z mamą. Była bardzo przychylnie nastawiona do nas obojga, nie staje po niczyjej stronie. A nawet - może cię to zainteresuje - modli się za nas od jakiegoś czasu, szczególnie za ciebie. Mówi, że śniłeś się jej zeszłej nocy, że miałeś jakieś kłopoty, ale że Bóg posłał aniołów, żeby ci pomogli, gdy się modliła. Ona to potraktowała bardzo poważnie i od tego czasu nie przestaje się modlić. Marshall uśmiechnął się pod nosem. Doceniał to oczywiście, ale na co się to może przydać? Kate tymczasem zmierzała do końca. - Zamierzam wyjechać do niej na jakiś czas. Potrzebuję trochę spokoju, żeby to wszystko przemyśleć. Ale i ty na to potrzebujesz czasu. Oboje musimy ustalić, które obietnice zamierzasz naprawdę dotrzymać. Musimy tę sprawę ustalić raz na zawsze, Marshall, zanim zrobimy kolejny krok. - A co do Sandy - podjęła po chwili - to nawet nie wiem, gdzie teraz jest. Jeśli ją odszukam, to być może poproszę, żeby ze mną pojechała, choć szczerze mówiąc wątpię, czy zdecyduje się zostawić Shawna i to wszystko, co robią. Westchnęła głęboko, przygnieciona nowym bólem. - Mogę tylko powiedzieć, że już jej nie znamy. Już od dawna odchodzi coraz dalej i dalej... ale ciebie nigdy tu nie było... Nie mogła mówić dalej. Ukryła twarz w dłoniach i płakała. Marshall zastanawiał się, czy powinien do niej podejść, pocieszyć, objąć ramionami. Czy w ogóle by to przyjęła? Czy uwierzyłaby, że mu na nich obu zależy? A naprawdę zależało mu. Rozdzierało się w nim serce. Podszedł do niej i delikatnie położył dłoń na jej ramieniu. - Nie chcę składać obietnic bez pokrycia - powiedział cicho. - Masz rację. We wszystkim, co powiedziałaś. I nie ośmielę się więcej obiecać czegokolwiek, czego nie miałbym dotrzymać. Raniły go słowa, które wypowiadał. - Rzeczywiście, muszę to przemyśleć. Muszę zrobić trochę porządków. Dobrze, zgoda. Zgoda, jedź do mamy na jakiś czas, wyrwij się z tego zamieszania. Ja... no, dam ci znać, kiedy będzie po wszystkim, kiedy poustawiam sobie sprawy. Nie będę cię nawet prosiło powrót, póki tego nie zrobię. - Kocham cię, Marshall - powiedziała płacząc. - Ja też cię kocham, Kate. Nagle wstała i objęła go. Ucałowała go pocałunkiem, który na długo zapamiętał. Obejmowała go rozpaczliwie, mocno, z twarzą mokrą od łez, drżąc od płaczu. Trzymał ją w swych potężnych ramionach tak, jakby trzymał swe własne życie, bezcenny skarb, którego być może już nigdy nie odzyska. A potem powiedziała „Pójdę już” i uścisnęła go ostatni raz. Przytrzymał ją przez tę ostatnią chwilę i powiedział najbardziej pocieszającym tonem, na jaki mógł się zdobyć: - Wszystko będzie dobrze. Do widzenia. Torby miała spakowane. Nie zabrała wiele. Kiedy drzwi zamknęły się za nią cicho i ich mały pickup wyjechał na ulicę, Marshall usiadł przy stole kuchennym. Siedział tam bardzo długo. Wpatrywał się tępo w rysunek słoi na drewnianym blacie stolika, a przez umysł przelatywały mu tysiące wspomnień. Mijała minuta za minutą, a on w ogóle nie zwracał na to uwagi. W końcu odrętwienie minęło, a wszystkie myśli i uczucia zatrzymały się na tym jednym imieniu: - Kate... Płakał i płakał bez końca. Rozdział 28 Guilo przygryzł dolną wargę i wraz ze swoimi dwudziestu czterema wojownikami przypatrywał się kotlinie w dole. Z położonego mniej więcej w połowie zbocza, ukrytego wśród skał punktu obserwacyjnego, Jaskinia Mocarza przypominała wrzący kocioł, pełen czarnych duchów, których miriady tworzyły ruchliwą, żywą mgłę ponad kompleksem budynków w dole. Odgłos bicia ich skrzydeł przypominał jednostajny, niski warkot, zlewający się z echem odbijanym od okolicznych stromych turni. Demony były wyraźnie podniecone, jak rój rozwścieczonych pszczół. - Na coś się szykują - zauważył któryś. - Bez wątpienia - powiedział Guilo - coś tu nieładnie pachnie i zaryzykowałbym nawet opinię, że ma to związek z n i ą. Wszędzie na całym terenie kompleksu stały ciężarówki i przyczepy załadowane najrozmaitszymi rzeczami, począwszy od biurowych drobiazgów, po wypchane trofea myśliwskie Alexandra M. Kasepha. Personel przeniósł się teraz do budynków mieszkalnych. Pakowali osobiste rzeczy, sprzątali pomieszczenia. Wszędzie panowała atmosfera podniecenia i wyczekiwania, ludzie gromadzili się w małe grupki i rozmawiali w swoich językach. W wielkim kamiennym domu, jakby odciętym od ogólnego poruszenia, Susan Jacobson pracowała w swoim pokoju, przeglądając pośpiesznie wielkie pudło pełne teczek z papierami, zbiorami danych, dokumentami, jakimiś drukami. Próbowała wyeliminować rzeczy, które nie będą jej koniecznie potrzebne, ale prawie każda wydawała się nieodzowna. A przecież wszystko musi się zmieścić w jednej jedynej walizce, która stoi teraz na toaletce. Jak dotąd ładunek był zbyt obszerny, by można go było upchnąć w walizce, a także zbyt ciężki, by Susan mogła go unieść, nawet gdyby się zmieścił. Modląc się pośpiesznie pod nosem i przeglądając wszystko szybko, zdołała jednak zrezygnować z połowy papierów. Wzięła to, co zostało i zaczęła starannie układać w walizce. Tu jakiś papier, tam jakieś zaświadczenia, jakieś dokumenty, parę fotografii, znów jakiś papier, wydruk z komputera, gruby plik odbitek ksero, jakiś nie wywołany film. Kroki na korytarzu! Błyskawicznie zamknęła walizkę, mocno przyciskając wieko, żeby chwyciły zamki, przetaszczyła ją do wielkiego łoża i prędko pod nie wsunęła. Całą resztę papierów wrzuciła z powrotem do pudła, które ukryła zaraz na półce za pościelą w niewielkiej szafie. Kaseph wszedł do pokoju bez pukania. Był ubrany zwyczajnie, bo też pakował swoje rzeczy i brał udział w ogólnych przygotowaniach. Podeszła do niego i zarzuciła mu ramiona wokół szyi. - O, cześć! Co tam słychać u ciebie? Ledwie odwzajemnił uścisk i zaraz spuścił ręce. Zaczął rozglądać się po pokoju. - Zastanawiamy się, co też się z tobą stało - powiedział. - Niedługo spotykamy się w sali jadalnej, mamy nadzieję, że zechcesz przyjść - w jego tonie było coś dziwnie złowieszczego. - No... - odezwała się, nieco zbita z tropu jego zachowaniem - oczywiście, że przyjdę. Za nic bym tego nie opuściła. - Dobrze, dobrze - powiedział, wciąż rozglądając się po pokoju. - Susan, czy mogę przejrzeć twoją walizkę? Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Co takiego? Nie zmienił, ani nie wyjaśnił swojego pytania. - Chcę przejrzeć twoją walizkę. - Ale po co? - Przynieś ją tu! - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Poszła do szary, wyjęła wielką, niebieską walizkę pełną ubrań i rzuciła ją na łóżko. Otworzył zamki, odrzucił wieko i zaczął bardzo szybko i bardzo gwałtownie przewracać wszystko w środku, rozrzucając zawartość na wszystkie strony. - Ejże! - zaprotestowała. - Co ty wyprawiasz? Całe godziny nad tym siedziałam! Wypróżnił walizkę do samego końca, otwierał każdą boczną przegródkę, wyjmował i starannie przetrząsał każdą suknię. Kiedy skończył, była już naprawdę zła. - Alex, co to wszystko ma znaczyć? Odwrócił do niej mocno skrzywioną twarz, która po chwili rozpłynęła się w uśmiechu. - Z pewnością po raz drugi jeszcze lepiej zapakujesz walizkę... Nie odważyła się na stosowną ripostę. - ... ale niestety musiałem coś sprawdzić. Widzisz, droga Susan, ostatnimi czasy nie brałaś udziału w normalnym życiu tu wśród nas, a także nie przebywałaś ze mną zbyt często- zaczął z wolna przechadzać się po pokoju, penetrując wzrokiem każdy kąt i zakamarek. - A tymczasem zdaje się, że zniknęły nam pewne bardzo istotne dokumenty, sprawy natury niezwykle delikatnej, dokumenty, do których ty, droga Służebnico, miałaś dostęp - na jego ustach pojawił się charakterystyczny, tnący jak ostrze noża uśmiech. - Naturalnie wiem, że twoje serce jest w jedności z moim, pomimo tych... wątpliwych myśli i maleńkich lęków z przeszłości. Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - Nie są one niczym więcej niż słabostkami mojej ludzkiej natury. Lecz są to rzeczy, nad którymi spodziewam się osiągnąć zwycięstwo. - Słabostki ludzkiej natury... Myślał nad tym przez chwilę. - Te same słabostki, które zawsze czyniły cię tak pociągającą, choć przecież mogły równie dobrze uczynić cię tak bardzo niebezpieczną. - Chcesz wobec tego powiedzieć, że mogłabym cię zdradzić? Zbliżył się do niej i oparł ręce na jej barkach. Wyobraziła sobie, że te ręce nie musiałyby się przesuwać zbyt daleko, żeby się zacisnąć wokół jej szyi. - Niewykluczone - powiedział - że nawet teraz ktoś usiłuje mnie zdradzić. Odczytuję to w atmosferze-wpatrzył się w nią niemal wwiercając się oczyma w jej oczy - kto wie, może odczytuję to nawet w twoich własnych oczach. Odwróciła wzrok i powiedziała: - Nie zdradziłabym cię. Pochylił się nad nią jeszcze mocniej i powiedział bardzo chłodno: - Ani ty, ani nikt inny... gdyby wiedział, co go w takim wypadku czeka. Naraziłby się na poważne niebezpieczeństwo. Poczuła, że zaciska dłonie na jej ramionach. *** Jakiś posłaniec przeciął niebo, a potem popędził co tchu, klucząc i przedzierając się przez lasy ponad Ashton. Szukał Tala. - Kapitanie! - zawołał, ale Tala nie było z innymi. - Gdzie jest kapitan? - Organizuje kolejne zgromadzenie modlitewne - odparł Mota - u Hanka Busche’a. Uważaj, żeby nie zakłócać uwagi. Posłaniec poszybował w dół i spłynął po cichu w labirynt ulic i alei. W domu Hanka Tal ukrył się dobrze w ścianie, natomiast inni wojownicy wypełniali jego polecenia, sprowadzając ludzi gotowych do modlitwy. Hank i Andy Forsythe zwołali specjalne spotkanie modlitewne, ale nie oczekiwali, że pojawi się aż tyle osób. Przyjeżdżało coraz więcej samochodów, a przez drzwi defilowało coraz więcej ludzi: Colemanowie, Roń Forsythe z Cynthią, dopiero co odrodzony Bobby Corsi, jego rodzice Dań i Jean, Jonesowie, Cooperowie, Smithowie, Bartonowie, trochę studentów i ich przyjaciół. Hank poznosił wszystkie krzesła, jakie tylko miał. W końcu zaczęli siadać na podłodze. Robiło się duszno, pootwierano okna. Tal wyjrzał na zewnątrz i zauważył jakiś stary samochód. Uśmiechnął się szeroko. Z tej wizyty Hank będzie bardzo zadowolony. Kiedy zadzwonił dzwonek, kilka osób naraz krzyknęło „Otwarte!”, ale ten ktoś nie wszedł. Hank przeszedł obok kilku osób siedzących na podłodze, przedostał się do drzwi, otworzył. Stał tam Lou Stanley, razem ze swą żoną, Margie. Trzymali się za ręce. Lou uśmiechnął się nieśmiało i zapytał: - Cześć, Hank. Czy to tu macie spotkanie modlitewne? Hank od nowa uwierzył w cuda. Oto człowiek, którego usunięto z kościoła za cudzołóstwo, stoi przed nim teraz, znów połączony z żoną i chce się modlić razem z innymi! - No pewnie! - powiedział Hank - Wchodźcie! Lou i Margie wcisnęli się do zatłoczonego pokoju, powitani życzliwie, z miłością. Znów rozległo się stukanie do drzwi. Hank stał jeszcze przy nich, otworzył natychmiast. Ujrzał na zewnątrz jakiegoś starszego mężczyznę z żoną. Nigdy przedtem ich nie widział. Za to Cecil Cooper wiedział. Zawołał ze swojego miejsca: - Chwała Panu! Niesłychane! James i Dianę Farrel! Hank spojrzał na Cecila, potem na stojące w drzwiach małżeństwo. Otworzył usta ze zdziwienia: - Wielebny Farrel? Wielebny James Farrel, poprzedni pastor Kościoła Lokalnego z Ashton, wyciągnął dłoń: - Pastor Henry Busche? Hank kiwnął głową i chwycił jego dłoń. - Słyszeliśmy, że macie tu dziś spotkanie modlitewne. Hank zaprosił ich do środka, rozkładając szeroko ramiona. Tymczasem posłaniec zdołał już tu dotrzeć. - Kapitanie, Guilo posyła wiadomość, że Susan zostało bardzo niewiele czasu! Lada chwila zostanie zdemaskowana. Musisz przybyć już teraz! Tal obrzucił uważnym wzrokiem osłonę modlitwy, jaką udało mu się zgromadzić. Będzie musiała wystarczyć, żeby spełnić zadania, które czekają na nich dzisiejszej nocy. Hank rozpoczął spotkanie. - Pan położył każdemu z nas na sercu, byśmy dzisiejszego wieczora modlili się za Ashton. Po południu dowiedzieliśmy się o ważnych sprawach. Okazuje się, że mieliśmy rację sądząc, iż Szatan ma w ręku to miasto. Musimy modlić się, aby Bóg związał demony, które próbują zapanować nad miastem, i musimy modlić się o zwycięstwo dla ludu Bożego i dla aniołów Bożych... „Świetnie, świetnie” - pomyślał Tal. Kto wie, może wystarczy. Ale jeśli sytuacja w Jaskini Mocarza rzeczywiście przedstawia się tak, jak to opisał posłaniec, będą musieli rozpocząć działanie, bez względu na to, czy osłona jest wystarczająco silna. *** Chmura demonów ponad kotliną gęstniała i drgała nieustannie. Ze swej kryjówki Guilo i jego wojownicy widzieli miliony par żółtych ślepi. Guilo nie był w stanie uspokoić się. Bez przerwy obserwował wierzchołki gór, wypatrując tej jednej jedynej smużki światła, która oznaczałaby przybycie Tala. - Gdzież jest ten Tal? - mruczał. - Gdzie on jest? Oni już wiedzą. Wiedzą! W tej samej chwili wszyscy współpracownicy Kasepha zgromadzili się w sali jadalnej na prowizoryczne przyjęcie, ostatnie wspólne zgromadzenie przed wielką przeprowadzką, do której wszystko było już przygotowane. Bankiet miał formę bufetu na stojąco, atmosfera była luźna, nieformalna. Nawet sam Kaseph, zwykle nie zniżający się do poziomu swych podwład- nych, teraz swobodnie przechadzał się pomiędzy nimi. Co chwila wyciągały się ku niemu czyjeś dłonie, jak gdyby błagały o szczególne błogosławieństwo. Susan przez cały czas trzymała się jego boku, ubrana w codzienny, czarny kostium. Również ku niej wyciągały się ręce czekając na choćby jeden dotyk, choćby jeden rzut oka, spojrzenie, które pobłogosławi. Rozdawała je hojnie wdzięcznym wyznawcom. Bankiet już w trwał w najlepsze, gdy Kaseph i Susan zajęli miejsca przy głównym stole. Próbowała zachowywać się normalnie, delektować się jedzeniem, lecz z warg jej mistrza nie schodził dziwny, raniący, podstępny uśmiech, który zbijał ją z tropu. Zastanawiała się, ile on wie. Pod koniec przyjęcia Kaseph wstał, a wszyscy w sali jak na komendę umilkli. - Tak, jak czyniliśmy to w innych miejscach, w innych częściach naszego tak szybko jednoczącego się świata, tak też uczynimy i tutaj - powiedział, a sala zareagowała oklaskami. - Jako decydująca, potężna siła Towarzystwa Uniwersalnej Świadomości, „Korporacja Omni” lada moment obejmie we władanie kolejne miejsce dla nadchodzącego Nowego Porządku Światowego i dla panowania Chrystusa Nowego Wieku. Otrzymałem wiadomość od naszych pionierów w Ashton, iż nabycie nowego obiektu możemy sfinalizować w niedzielę. Udam się tam przed wami, żeby osobiście tego dokonać. Wtedy miasto będzie nasze. Sala klaskała i wiwatowała. Niespodziewanie Kaseph zmienił wyraz twarzy. Zmarszczył brwi, na co obecni natychmiast się uciszyli. Naturalnie, w trakcie naszej wytężonej wspólnej pracy warto przypomnieć o powadze sprawy, której służymy, której poświęciliśmy własne życie i wszelkie inne zobowiązania. Nieraz zastanawialiśmy się, jakie śmiertelne niebezpieczeństwo groziłoby wszystkim dotychczasowym osiągnięciom, gdyby ktokolwiek z nas zdecydował się odwrócić ku złu i ulec nieustannie grożącej nam pokusie chciwości, doczesności czy choćby - spojrzał na Susan - ludzkiej słabości. Zapadła śmiertelna cisza. Wszyscy utkwili wzrok w Kasephie, a on powoli wodził oczami po wszystkich zgromadzonych. Susan czuła, jak gdzieś w środku zaczyna w niej rosnąć przerażenie. Przerażenie, które zawsze spychała w głąb, do którego nie chciała się sama przed sobą przyznać, nad którym chciała panować. Czuła, że pewna rzecz, której obawiała się najbardziej ze wszystkiego, zbliża się do niej powoli. - Tylko niektórzy z was - mówił tymczasem Kaseph - wiedzą, że w trakcie przenoszenia archiwów z głównego biura odkryliśmy brak kilku teczek z materiałami niezwykle delikatnej natury. Było oczywiste, że ktoś o wielce uprzywilejowanej pozycji, mający dostęp do tych archiwów, uważał, że dane te... mogą się okazać przydatne. Na twarzach zebranych widać było zaskoczenie. Szeptali coś między sobą. - Ale nie musicie się obawiać. Ta historia ma szczęśliwe zakończenie. Odnaleźliśmy brakujące dokumenty! Sala odetchnęła z ulgą. Zaczęli śmiać się pod nosem. „Aha” - myśleli - kolejny z żarcików Kasepha.” „Kaseph dał znak jakimś ludziom z obstawy, którzy stali przy końcu pomieszczenia. Jeden z nich schylił się i podniósł... co to jest? Susan uniosła się nieco na krześle, żeby zobaczyć. Kartonowe pudło. Nie! Czyżby j ej kartonowe pudło? To, które ukryła za pościelą? Człowiek z obstawy niósł je na przód sali, w stronę głównego stołu. Nie ruszała się z miejsca, ale myślała, że zemdleje. Cała trzęsła się z przerażenia. Krew odpłynęła jej z twarzy, wnętrzności skręcały się w potwornym bólu. Odkryli ją. Nie ma już wyjścia. To koszmar. C/łowiek z obstawy położył pudło na stół, a Kaseph otworzył je. Tak. Są tam wszystkie materiały, które z takim trudem gromadziła. Kaseph wyjął je i podniósł wysoko, żeby wszyscy widzieli. Sala zaniemówiła z wrażenia. Kaseph wrzucił materiały z powrotem do pudła, człowiek z ochrony wyniósł je z sali. - Pudło to - oznajmił - znaleziono w szafie na bieliznę w pokoju Służebnicy. Byli zdumieni. Niektórzy zamarli, zmrożeni tym odkryciem. Inni kręcili głowami. Susan Jacobson modliła się. Modliła się jak szalona. *** Posłaniec wrócił nad kotlinę. Guilo nie mógł się doczekać wiadomości. - No, mów! - Gromadzi osłonę modlitwy dla dzisiejszej operacji. Powinien tu być lada moment. - Lada moment może być za późno - Guilo spojrzał na budynki w dole - lada moment Susan Jacobson może nie żyć. *** Tal obserwował, jak zgromadzeni modlą się żarliwie, prowadzeni i umacniani przez Ducha Świętego. Modlili się zwłaszcza o pokonanie zastępów demonów. Może wystarczy! Wyśliznął się z domu, ukryty w ciemności. Szybko przemierzy miasto i poleci do Jaskini Mocarza, może zdąży, żeby uratować życie Susan. Gdy tylko zrobił krok na wąskiej, wyboistej ścieżce za domem, poczuł dotkliwy ból w nodze. W ułamku sekundy wyjął miecz i szybkim ruchem pozbawił głowy jakiegoś małego ducha, który do niego przywarł. Duch rozpłynął się w obłoczku krwistoczerwonego dymu. Inny demon spadł mu na plecy. Tal zmiótł go jednym ruchem. Następny na plecach, jeszcze jeden na nodze, dwa gryzą go i szczypią w głowę! - To Tal! - ujadają. - To Kapitan Tal! Jeszcze chwila takiego harmideru, a sprowadzą mu na kark Rafara! Wiedział, że musi pokonać wszystkie, w przeciwnym razie ryzykuje ujawnieniem się. Z demonami nad głową poszło w miarę szybko. Przeciągnął mieczem w górę i z tyłu, rozczłonkował jednego siedzącego mu na plecach. Zdawało się jednak, że jest ich coraz więcej. Niektóre były nawet dosyć pokaźnych rozmiarów, a wszystkie pożądały nagrody, którą Rafar miał dać każdemu, kto by odkrył miejsce przebywania Tala. Jakiś wielki, zaśmiewający się duch podfrunął bliżej, żeby się mu przyjrzeć, a potem wystrzelił prosto w niebo. Tal natychmiast pomknął za nim w eksplozji światła i mocy i złapał go za kostki. Duch wrzasnął i zaczął szarpać go szponami. Tal opadł z powrotem na ziemię jak kamień, ciągnąc ducha za sobą. Skrzydła demona furczały i terkotały niczym porwany parasol. Znalazłszy się w ukryciu drzew i domów, jednym uderzeniem miecza Tal posłał ducha do Otchłani. Jednak ze wszystkich stron zlatywały się coraz to nowe. Wieść rozchodziła się prędko. *** Dwaj potężni, muskularni strażnicy, ci sami mężczyźni, którzy niegdyś towarzyszyli Susan jako odziana w smokingi ochrona, teraz ją na pół wlekli, na pół nieśli, nie dając właściwie szans użycia własnych stóp. Przez cały budynek, po schodach w górę, wymyślnie zdobioną klatką schodową, korytarzem na piętrze, aż do jej pokoju. Kaseph szedł zaraz za nimi, chłodny, opanowany, idealnie bezwzględny. Strażnicy rzucili Susan na krzesło i przydusili ją niemal całym swym ciężarem. Kaseph patrzył na nią długo lodowatym wzrokiem. - Susan - powiedział - moja droga Susan, nie jestem tym właściwie zaskoczony. Takie problemy zdarzały się już przedtem, z wieloma innymi osobami, wiele razy. I za każdym razem musieliśmy sobie z tym poradzić. Dobrze wiesz, że takie problemy nigdy nie trwają zbyt długo. Nigdy. Przysunął się bliżej, tak blisko, że jego słowa zdawały się chłostać ją jak niewidzialne maleńkie biczyki. - Nigdy ci nie ufałem, Susan, już ci to mówiłem. Więc miałem cię na oku, kazałem innym też mieć cię na oku i jak widzę, odnowiłaś starą przyjaźń z moim... r y w a l e m, panem Weedem. Roześmiał się. - Moje oczy i uszy są wszędzie, droga Susan. Od chwili gdy twój pan Weed udał się do Ashton Clarion, poddaliśmy go szczegółowej obserwacji, wiedzieliśmy dokąd idzie, kogo zna, do kogo dzwoni, co mówi. A jeśli chodzi o tę pośpieszną, nierozważną rozmowę, jaką z nim dziś odbyłaś... - roześmiał się głośno. - Susan, czy naprawdę sądziłaś, że nie podsłuchujemy każdej rozmowy prowadzonej z tego miejsca? Wiedzieliśmy, że wcześniej czy później zrobisz jakiś ruch. Wystarczyło tylko czekać i być gotowym. Jest oczywiste, że przedsięwzięcia tego rodzaju, jak nasze będą miały wrogów. Rozumiemy to. Nachylił się nad nią, jego wzrok był zimny i przebiegły. - Ale z całą pewnością nie tolerujemy. Nie, Susan, załatwiamy to ostro i stanowczo. Sądziłem, że jedno małe ostrzeżenie uciszy Weeda, ale teraz widzę, że dzięki tobie Weed wie o wiele za dużo. Wobec tego będzie najlepiej, jeśli zajmiemy się i tobą, i twoim panem Weedem. Trzęsła się tylko, nawet nie myślała, żeby coś powiedzieć. Wiedziała, że błaganie o litość nie zda się na nic. - Nie brałaś nigdy udziału w ani jednej z naszych krwawych ceremonii, prawda? Starożytni czciciele Izydy, Molocha, Asztarte nie mylili się zbytnio \v swy.ch praktykach. Rozumieli przynajmniej, że ofiara z życia ludzkiego dla ich tak zwanych bogów wydaje się powodować przychylność ze strony tych bóstw - tłumaczył jej tak, jak gdyby dawał krótki wykład. - To, co oni wykonywali w niewiedzy, teraz my wykonujemy w oświeceniu. Siła życia, która przeplata się przez nas i przez wszechświat, ma charakter cykliczny, nieskończony, samopowtarzalny. Narodziny nowego nie mogą mieć miejsca bez śmierci tego, co stare. Narodziny dobra następują poprzez śmierć zła. To jest właśnie karma, droga Susan, twoja karma. Susan była pewna. Zamierzał ją zabić. *** - Co to jest? - zapytał Guila jakiś wojownik. - Co one robią? Obaj słuchali. Chmura, nieustannie drgająca i kotłująca się na dnie kotliny, w tej chwili szemrała jakimś dziwnym, nowym dźwiękiem, nieokreśloną wrzawą, która stopniowo nabierała natężenia i wysokości. Z początku brzmiało to jak szum odległych fal, potem przekształciło się w ryk niezliczonej tłuszczy. W końcu wybuchło przeraźliwym wyciem milionów syren. Guilo powoli wyciągnął miecz, brzęknęła klinga. - Co robisz? - zapytał wojownik. - Przygotujcie się! - rozkazał Guilo, polecenie rozeszło się po całej grupie. Brzęk, brzęk, brzęk - wszyscy po kolei chwycili miecze w dłonie. - Śmieją się - powiedział Guilo. - Nie mamy innego wyjścia, musimy tam wejść. Wojownik był gotów, jednak taka perspektywa za bardzo mu się nie podobała: - Wejść? Wejść... tam, w to? Demony były silne, okrutne, dzikie - a teraz śmiały się pobudzone wonią zbliżającej się śmierci, jak gdyby ich nozdrza poczuły słodki aromat. *** Triskal i Krioni dali nura w dolinę. Błyszczące miecze wycinały śmiercionośne, świetliste łuki, a ze wszystkich stron demony rozpadały się w nicość. Inni wojownicy wystrzelili w niebo niczym rakiety z działa wyszarpując z powietrza uciekające duchy i uciszając je na zawsze. Tal znalazł się w naprawdę niekorzystnej sytuacji. Marzył o tym, by w całej pełni posłużyć się swą umiejętnością walki, a przecież musiał się hamować, ty nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Nie mógł więc jednym zdecydowa- nym atakiem pozbyć się duchów, które przywarły do niego jak rozwścieczone pszczoły, musiał zbierać je z siebie jednego po drugim, rąbiąc i siekąc je mieczem. Mota również włączył się do potyczki. Zbliżył się do Tala wywijając mieczem, zrywał demony z kapitana, jak nietoperze ze sklepienia jaskini. Nareszcie nastał upragniony moment, kiedy Tal był już wolny od demonów. Mota prędko zajął jego miejsce, a Tal wsiąkł w ziemię. Duchy były podrażnione walką i przez pierwszą chwilę dalej tłoczyły się i krążyły wokół tego miejsca. Po chwili jednak uświadomiły sobie, że Tal w jakiś niewyjaśniony sposób zniknął a one same pchają się w ręce niebieskich wojowników, ginąc bez żadnego powodu. Ich liczba zmniejszyła się gwałtownie, wrzaski milkły stopniowo, a po chwili już ich nie było. Kilka mil za Ashton Tal wystrzelił zwinnie spod ziemi. Pruł poprzez niebo ciągnąc za sobą smugę światła jak ogon komety, z wyciągniętym przed sobą obnażonym mieczem. Farmy, pola, lasy, drogi rozpłynęły się w mgłę, obłoki po obu jego stronach zmieniły się w pędzące góry. Czuł, jak przez modlitwy świętych wzrasta jego siła. Miecz zapłonął mocą, zajaśniał blaskiem. Tal niemal czuł, jak ciągnie go poprzez niebo. Szybciej i szybciej, wśród świstu wichru, ze skrzydłami jak niewidzialny grom, leciał ku Jaskini Mocarza. *** Odziany w czarną szatę, obwieszony koralikami, długowłosy mały guru o dziwacznym wyglądzie, który przybył z jakiegoś ciemnego, pogańskiego kraju, na rozkaz Kasepha wszedł do pokoju Susan. Złożył pokłon posłuszeństwa przed swym panem i mistrzem, Kasephem. - Przygotuj ołtarz - powiedział Kaseph. - Dokonamy szczególnej ofiary w intencji powodzenia naszego przedsięwzięcia. Mały pogański kapłan wyszedł szybko, a Kaseph znów poświęcił uwagę Susan. Obrzucił ją szybkim spojrzeniem i niespodziewanie wymierzył jej cios pięścią. - Przestań! - krzyknął. - Przestań się modlić! Siła uderzenia o mało nie wyrzuciła jej z krzesła, ale jeden ze strażników trzymał ją mocno. Głowa jej opadła, Susan zaczęła łkać z przerażenia krótkim, urywanym szlochem. Kaseph stał nad nią jak zdobywca, pyszniąc się przed mizerną, drobną postacią. - Nie masz żadnego Boga, do którego możesz wołać! W obliczu śmierci łamiesz się, wracasz do starych mitów i religijnego absurdu! A potem, niemal dobrotliwie, dodał: - Nie zdajesz sobie sprawy z jednej rzeczy: że w rzeczywistości wyrządzę ci przysługę. Być może w twoim kolejnym wcieleniu posiądziesz głębsze zrozumienie, a twoje słabości ulecą. Twój dar ofiarny dla nas może ci zapewnić cudowną karmę w kolejnych wcieleniach. Sama zobaczysz. Potem zwrócił się do strażników: - Zwiążcie ją! Chwycili ją w przegubach i przytrzymali je za jej plecami. Usłyszała trzask i poczuła zimną stal kajdanek. Usłyszała własny krzyk. Kaseph udał się do swojego biura, teraz już pustego - nie licząc kilku skrzyń i waliz. Podszedł prosto do niewielkiej walizki z pięknej starej skóry i wepchnął ją pod pachę. Potem poszedł w dół wielką klatką schodową na parter, minął potężne drewniane drzwi, poszedł dalej w dół innymi schodami, aż do podziemia pod budynkiem. Skręcił, minął kolejne drzwi i wszedł do mrocznego, oświetlonego świecami, kamiennego pomieszczenia. Dziwaczny mały kapłan już tam był. Zapalał świece i jęczał wciąż te same dziwne, niezrozumiałe słowa. Było tam też kilku najbardziej zaufaych powierników Kasepha. Czekali w milczeniu. Kaseph wręczył walizkę małemu kapłanowi, który położył ją obok wielkiej ławy znajdującej się pod jedną ze ścian. Otworzył walizkę i zaczął wyjmować noże - noże Kasepha - zdobione, wysadzane klejnotami, wykonane z maestrią, ostre jak brzytwy. *** Tal widział przed sobą góry. Będzie musiał posuwać się tuż przy ich skalistych zboczach. Nie może ujawnić swojej obecności. Guilo i jego wojownicy pozostawali w ciemności, nieuwielbieni. Krok za krokiem skradali się w dół, w kierunku budynków, kryjąc się za kamieniami i turniami. Tuż nad nimi, kipiąc i pęczniejąc jak chmura burzowa, drgała nieustannie chmara strzelających oczyma, rechoczących śmiechem duchów. Guilo zorientował się, że musi tu być silna osłona modlitwy - normalnie demony już by ich widziały, tymczasem teraz nie zauważały aniołów. Daleko w dole stała ciężarówka, zaparkowana tuż przy głównym budynku biurowym. Guilo znalazł miejsce, z którego mógł ją wyraźnie widzieć, następnie wysłał wszystkich swoich wojowników, z wyjątkiem jednego, którego zachował dla specjalnych poleceń. - Widzisz to górne okno w wielkim kamiennym domu? - zapytał go Guilo. - Tak. - Ona tam jest. Kiedy dam ci znak, pójdziesz sam i wydostaniesz ją. Rozdział 29 W dziwnym mrocznym pomieszczeniu pod budynkiem Alexander M. Ka-seph i kilka towarzyszących mu osób znieruchomiało w głębokiej medytacji. Przed nimi, tuż za drewnianą ławą, stał Mocarz, otoczony najbliższą ochroną i asystą. Obwisłą twarz rozciągał teraz ohydny, ociekający śliną uśmiech, obnażający kły rechoczącego z ukontentowania demona. - Przeszkody znikają jedna po drugiej - powiedział. - Tak, tak, wasza ofiara przyniesie wam pomyślność, a i mnie sprawi przyjemność. Zwęził żółte ślepia. - Przyprowadzić ją! - rozkazał. Na górze, usadowiona bezbronnie między dwoma strażnikami, z rękami w kajdankach, Susan Jacobson czekała i modliła się. Całą istotą wołała do jedynego prawdziwego Boga, Boga, którego nie znała, który jednak musi przecież być, który musi ją słyszeć, poza którym nikt nie może jej pomóc. *** Tal dotarł do gór i poszybował w górę ich stromych ścian, wyżej i wyżej, zwalniając nieco. Z ogromną szybkością zbliżył się do wierzchołka, a gdy był już na szczycie, znieruchomiał i ucichł. Zaczął zsuwać się w dół po cichu, niewidocznie. Z niepokojem zauważył, że chmura powiększyła się jeszcze, odkąd był tu ostatnio. Mógł jedynie liczyć na to, że osłona modlitwy wystarczy, by oślepić niegodziwe stworzenia. Guilo wypatrywał kapitana. Jego bystre oczy dojrzały Tala, jak zstępuje ku nim cicho, niby jastrząb. - Przygotuj się - powiedział Guilo do wojownika. Wojownik był gotów. Utkwił wzrok w oknie na górze. Tal spłynął w dół tak nisko, że niemal ślizgał się po ziemi. Nareszcie zatrzymał się tuż obok Guila. - Mamy osłonę - powiedział. - Teraz! - rozkazał Guilo wojownikowi, a ten szybko biegnąc zbliżył się do wielkiego domu. *** Mały kapłan, podniecony perspektywą zbliżającego się wydarzenia, ruszył w górę wielkiej klatki schodowej, mrucząc pod nosem jakąś mantrę. Kaseph i jego ludzie czekali na dole w absolutnym milczeniu. Kaseph stał tuż obok noży. Susan Jacobson próbowała nieco poluźnić kajdany, ale były zaciśnięte na tyle mocno, że wpijały się w ciało, nawet jeśli siedziała bez ruchu. Strażnicy śmiali się tylko. „Drogi Boże” - modliła się - „jeśli naprawdę władasz tym Wszechświatem, błagam, ulituj się nad tą, która odważyła się bronić Twej sprawy w obliczu straszliwego zła...” Wtem - jak gdyby nie była już w tym pomieszczeniu, jak gdyby z wolna budziła się z koszmarnego snu - śmiertelny, ściskający serce strach zaczął ustępować z jej umysłu jak znikająca myśl, jakby powolne uspokojenie burzy. W jej serce wlewał się pokój. Pomieszczenie też zdawało się niewiarygodnie spokojne. Rozglądała się wokoło, zaintrygowana. Co się stało? Czyżby już nie żyła? Może zasnęła, może jej się śni? Ale przecież już kiedyś tak się czuła. Wróciło wspomnienie tamtej nocy w Nowym Jorku. Pomyślała o dziwnym, napełniającym otuchą uczuciu, którego doznała, gdy rozpaczliwie próbowała przedostać się przez okno. Ktoś tu był. Czuła to. „Jesteś tu, żeby mi pomóc?” - zapytała w sercu, a głęboko w środku ożyła w niej maleńka iskierka nadziei. Klik! Niespodziewanie jej stopy są wolne, mogą huśtać się swobodnie nad podłogą. Kajdanki leżą na ziemi, otwarte. Poczuła, jak rozluźnia się uścisk na przegubach, wyrwała dłonie. Kajdanki brzęknęły o podłogę, tak jak te ze stóp. Spojrzała na dwóch strażników, ale oni stali jak gdyby nigdy nic, popatrywali na nią, uśmiechali się złośliwie, potem patrzyli gdzie indziej, jakby nic się nie stało. Usłyszała jakiś hałas. Spojrzała szybko na okno i zobaczyła, jak odbloko-wuje się klamka i wielkie okno w sypialni otwiera się samo. Chłodne nocne powietrze wdarło się do pokoju. Przyjęła to do wiadomości, bez względu na to, czy była to iluzja czy rzeczywistość. Zeskoczyła z krzesła - strażnicy nie zareagowali. Podbiegła do otwartego okna. Nagle przypomniała sobie o czymś. Wciąż czujnie i z niedowierzaniem popatrując na strażników, pośpieszyła do łóżka, sięgnęła pod nie i wyciągnęła walizę, której Kaseph i jego ludzie nie znaleźli, mimo że skrytka była tak oczywista! Waliza wydawała się zadziwiająco lekka, zważywszy ile papierów w nią władowała. Jednak w tej chwili wszystko miało inny sens, więc po prostu zaakceptowała fakt, że walizę łatwo było donieść do okna, a potem przerzucić na dach. Spojrzała za siebie. Strażnicy uśmiechali się pobłażliwie do pustego krzesła! Z uczuciem, jakby ktoś ją unosił, wygramoliła się przez okno i wdrapała na dach. Na jednej ze ścian domu rosła wielka winorośl - doskonała drabina ewakuacyjna. Przed budynkiem biurowym kilku członków ochrony rozmawiało przyciszonym głosem o upadku Służebnicy i jej nieuniknionym losie. Wtem usłyszeli czyjeś szybkie kroki zmierzające w stronę parkingu. - Patrzcie! - ktoś krzyknął. Członkowie ochrony podnieśli wzrok i ujrzeli ubraną na czarno kobietę, pędzącą w stronę jednej z ciężarówek. - Hej, ty... co robisz! - To Służebnica! Ruszyli za nią, ale była już przy samochodzie. Starter jęknął, silnik ożył, chwiejąc się i jęcząc, ciężarówka ruszyła. Guilo w swej kryjówce dał znak. Jego mały oddział dwudziestu trzech wojowników wystrzelił w powietrze i pomknął w ślad za samochodem. - Maskujcie się! *** Mały kapłan dotarł do drzwi sypialni Susan i kościstą dłonią otworzył drzwi. - Wszystko gotowe - oznajmił. Nagle zdał sobie sprawę, że mówi do dwóch z powagą wypełniających zadanie strażników, którzy z całych sił starają się o to, żeby nie uciekło puste krzesło. Mały poganin wpadł w szał, strażnicy nie potrafili niczego wyjaśnić. *** Ciężarówka z trudnością wspinała się po krętej, niebezpiecznej drodze prowadzącej z kotliny poprzez góry. Czterech aniołów zanurkowało za samochód, pchając go w górę, żeby dociągnął jakoś setki. Szło im bardzo sprawnie, jednak oglądając się widzieli nadciągający w dzikim pościgu legion demonów. Nocne niebo pełne było błysków ich kłów oraz czerwonych ostrzy mieczów. Guilo z wysokości obserwował czarną chmurę. Pozostała na miejscu, nad Mocarzem. Za uciekającą ciężarówką wysłano jedynie niewielki oddział demonów. Rwąc naprzód górską drogą, czterech uzbrojonych członków ochrony Kasepha gnało w pogoni sprawnym jeepem. Mimo to dogonienie ciężarówki sprawiało im zadziwiająco wiele problemów. - Myślałem, że jest cała załadowana! - powiedział któryś. - Bo jest - odpowiedział drugi. - Sam ją ładowałem. - To ile ona ma koni? Wieść o ucieczce Susan dotarła już do Kasepha. Rozkazał, aby jeszcze ośmiu uzbrojonych mężczyzn w dwóch pojazdach dołączyło do pościgu. Wskoczyli do innego jeepa i ośmiocylindrowego sportowego auta i z piskiem opon wyjechali z parkingu. Wszyscy, demony i aniołowie skupili się na ciężarówce, która wciąż drapała się po stromym zboczu z prędkością większą niż sto kilometrów na godzinę. Opony jęczały i ciągle ześlizgiwały się w bok po krętej, wyboistej, żwirowej drodze. Czterech aniołów nie przestawało pchać z tyłu, pozostałych dziewiętnastu robiło, co mogło, żeby otaczać wóz i odciąć go od ataku demonów. Demony nurkowały z góry połyskując czerwonymi mieczami i wciągały niebieskich wojowników w zażarte potyczki. Klingi świszczały, brzęczały, dźwięczały metalicznie wśród snopów iskier. Ciężarówka dojechała do szczytu i zaczęła nabierać szybkości. Ścigające ją pojazdy znalazły się na wierzchołku ledwie sekundy później. Ciężarówka nabierała tempa, a szarpiące nią dziury i wyboje w drodze co rusz groziły śmiercią lub rozwaleniem pojazdu. Mimo to samochód wciąż się toczył, tańcząc to na dwóch to na trzech kołach w dzikim pędzie w dół zbocza. Droga wiodła prosto, to znów nagle skręcała, niespodziewanie zawracała, spadała gwałtownie. Ciężarówka ścierała się z drogą, mknąc między kamieniami i barierami po obu stronach. Na każdym ostrym zakręcie jęczała i niebezpiecznie przechylała się na zewnątrz, przygniatając resory. Opony protestowały z piskiem. Bardzo ostry zakręt w lewo! Wyładowany tył ciężarówki zarzuciło na barierkę wśród zgrzytu i deszczu iskier. Znowu w dół, kolejny spadek, przygniecione resory, ciężar zdaje się kruszyć osie wśród szczęków i zgrzytów zawieszenia. Jeepy i samochód sportowy jechały tuż tuż, radząc sobie zdecydowanie lepiej na zdradliwych zakrętach, niemniej w takim samym stopniu narażając życie pasażerów. Dwóch mężczyzn w pierwszym jeepie przygotowało już strzelby o dalekim zasięgu, ale w tej chwili nie mogło być mowy o trafieniu. Wystrzelili jednak parę razy, żeby choć wystraszyć Służebnicę. Ciężarówka zbliżała się szybko do ostrego zakrętu. Wszędzie widniały żółte znaki nalegające, by zwolnić i uważać. Czterej aniołowie, którzy pchali pojazd, przenieśli się teraz na bok, próbując utrzymać go na drodze. Sam Guilo spłynął w dół połyskując mieczem, którym torował sobie drogę poprzez barierę demonów, aż nareszcie przedostał się do ciężarówki. Ledwie ułamek sekundy dzielił ją od barierki i przeraźliwego urwiska, gdy Guilo uderzył całym swym ciężarem w jej bok, spychając przednie koła w lewo ostrym szarpnięciem. Pojazd skręcił i potoczył się dalej. Pogoń miała do wyboru albo zwolnić, albo przetoczyć się prosto ponad barierką. Jednak stopniowo siły niebieskich wojowników otaczających ciężarówkę słabły. Guilo podniósł wzrok i zobaczył jakiegoś ogromnego ducha, który chwycił obnażonymi szponami jednego z wojowników, niczym krogulec wróbla, i cisnął nieprzytomnym aniołem w bezdenny kanion w dole. Inna utarczka wysoko po lewej zakończyła się okrzykiem bólu innego wojownika, który w oszalałym wirze, ze strzaskanym skrzydłem, zniknął w zboczu jakiejś góry. Powietrze rozbrzmiewało szczękiem mieczy. Jakiś demon rozpłynął się w smużce czerwonego dymu, to znów anioł na pół przytomny, ogłuszony poleciał w przepaść, dzierżąc wciąż miecz. Ścigający go demon był tuż tuż za nim. Ohydni rycerze piekieł zdołali w końcu przedrzeć się do ciężarówki. Któryś z nich dosięgnął wojownika siedzącego tuż za Guilem i wymierzył mu skuteczny cios. Guilo nie miał chwili do zastanowienia, jego miecz powędrował w górę, by odparować niewiarygodnie silny cios ducha, który co najmniej dorównywał mu rozmiarami. Uderzył, ich miecze starły się na chwilę całą mocą ramion. Guilo potężnym kopnięciem zdeformował pysk demona, posyłając go w koziołkach na dno kanionu. Ciężarówka niebezpiecznie przechylała się na boki, koła przesuwały się tuż nad brzegiem urwiska. Guilo całą swoją siłą nadał jej powtórnie odpowiedni kierunek. Zaraz jednak przechyliła się znowu. Guilo zrozumiał, że z drugiej strony musi być jakaś grupa demonów, które naciskają w przeciwnym kierunku. Rozejrzał się naokoło wypatrując pomocy, ale zobaczył więcej obnażonych kłów i żółtych ślepi niż przyjaciół. Jakaś potężna klinga prześliznęła się ponad jego ramieniem, odparował cios, znów poszukał wzrokiem pomocy, uderzył innego demona, kopnął jakiś pysk, znów podparł ciężarówkę, ciął poprzez jakiegoś pachołka, odparował cios, podsadził ciężarówkę... Cios znienacka! Nie zauważył, że się zbliża, i nie miał pojęcia, kto go wymierzył. Był oszołomiony. Stracił kontrolę nad ciężarówką, zauważył, że w dole wiruje dno kanionu. Ziemia, niebo, ziemia, niebo. Spadał. Rozłożył skrzydła i opadał w dół jak porwany, jesienny liść. Gdzieś z góry dobiegł go mrożący krew w żyłach wrzask. Spojrzał w górę. To pewnie ten, który go załatwił. Wielki potwór o wybałuszonych oczach, gadziej skórze i karbowanych skrzydłach. - Chodź tu, chodź - zamruczał Guilo czekając, aż będzie się można rzucić na to coś. Coś zanurkowało prosto w jego kierunku, rozdziawiło szczęki, połyskiwało kłami, lśniła jego prosta, płaska klinga. Guilo czekał. Demon uniósł wysoko miecz i błyskawicznie spuścił go w dół. Guilo znalazł się niespodziewanie metr od miejsca, gdzie powinien się znajdować, tymczasem rozpędzone ostrze miecza, nie napotkawszy na przeszkodę, pociągnęło za sobą potwora w dzikich saltach. Guilo krótko ciął swoim mieczem. Najpierw pozbawił demona skrzydeł, potem go dobił. Wrzący obłoczek czerwonego dymu rozwiał się przed oczami Guila akurat w momencie, gdy ciężarówka przełamała barierki i poszybowała w przepaść. Jej lot był tak daleki, tak długi, o tak wielkim zasięgu, że zdawała się szybować w powietrzu całą wieczność, nim w końcu spadła i roztrzaskała się na skałach w dole, ześlizgując się i przewracając niczym trafiona zwierzyna. Z tyłu wysypały się krzesła, biurka, szafy, a stosy papierów unosiły się w powietrzu jak płatki śniegu. Jakieś trzydzieści demonów szybowało wysoko w górze lub obsiadło resztki barierki, aby oglądać wypełnienie swego zadania. Ciężarówka koziołkowała jeszcze trochę, aż wreszcie, zupełnie nieroz-poznawalna, zatrzymała się u stóp góry w postaci stosu szkła i żelastwa. Trzy ścigające ją pojazdy zahamowały, a dwunastu członków ochrony wyszło na zewnątrz i z satysfakcją przyglądało się tej scenie. Guilo oparł się o jakąś skałkę, umieścił miecz w pochwie i spojrzał w górę. Wysoko na niebie dostrzegał maleńkie smugi światła zmierzające w najrozmaitszych kierunkach, a tuż za każdym z nich - dwie lub trzy plamki czerni w czerwonej poświacie. Jego wojownicy, przynajmniej to, co z nich zostało, rozproszyli się na wszystkie strony. Guilo pomyślał, że lepiej zostać tu, gdzie jest, póki niebo nie będzie czyste. I tak on, Tal i inni wkrótce na powrót zgromadzą się w Ashton. *** Rafar wciąż siedział na wielkim uschłym drzewie i spoglądał z góry na miasto Ashton, jak mistrz szachowy na szachownicę. Sprawiało mu przyjemność obserwowanie, jak liczne figury i pionki wykonują ruchy przeciw sobie. Kiedy wysłannik przyniósł mu długo oczekiwaną wiadomość z Jaskini Mocarza, że Służebnica, ta zdradziecka dziwka, źle skończyła, a Zastęp Niebieski rozproszono, Rafar wprost rozkoszował się nowiną i śmiał się. A więc pozbawił przeciwnika królowej! - I tak też pójdzie z resztą - powiedział Rafar ze złośliwą radością. - Mocarz właśnie mnie powierzył przygotowanie miasta. Kiedy nadejdzie, zastanie je puste, wymiecione i uporządkowane! Zawołał kilku rycerzy. - Czas już wyczyścić dom. Zastęp Niebieski jest słaby, nie może się nam przeciwstawić, powinniśmy pozbyć się ostatnich przeszkód. Chcę, żeby Ho-gan i Busche zostali usunięci jak pokonani królowie! Posłużcie się tą kobietą, Carmen i dopilnujcie, żeby zostali spętani i pozbawieni obrony, żeby stali się przysłowiem i przedmiotem szyderstw! A co do Kevina Weeda... - oczy diabelskiego rycerza zwęziły się z pogardą. - Nie jest on godnym łupem dla kogoś takiego jak ja. Dopilnujcie, żeby został zabity, jakim chcecie sposobem. Potem przekażecie mi wiadomość. Rycerze oddalili się, by wypełnić rozkazy. Rafar westchnął głęboko, jakby szyderczo. - Ach, drogi Kapitanie Zastępu, kto wie, może będę oglądał swoje zwycięstwo, ledwie kiwnąwszy palcem, wydawszy zaledwie jeden rozkaz. Oto moja wyrafinowana trucizna. Twoją rozdzierającą niebiosa trąbę bojową zastąpi żałosna płaczka, a ja odniosę zwycięstwo, nie ujrzawszy nawet ani twojej twarzy, ani twego miecza. Rozsadzała go pycha. Spojrzał na miasto i wykrzywił się w piekielnym uśmiechu, pstrykając pazurem kciuka o pozostałe cztery. - Ale jednego bądź pewien: spotkamy się, Talu! Nie myśl, że uda ci się ukryć za tymi twoimi świętymi, bo obaj zobaczymy, że cię zawiedli. Spotkamy się - ty i ja! *** Bernice wiedziała, że trudno, a nawet niebezpiecznie będzie jej jechać bez okularów, ale skoro Marshall nie odbierał telefonu, spotkanie z Kevinem Weedem spadło w całości na jej głowę. Gra była jednak warta świeczki. Jak do tej pory - a jechała właśnie autostradą 27 - światło dnia wystarczało do odróżniania linii środkowej i identyfikowania szarych plam na horyzoncie, lodziła więc w stronę wielkiego zielonego mostu na północ od Baker. Kevin Weed również myślał o tym moście siedząc przy barze w gospodzie „Evergreen”, z piwem w dłoniach i wzrokiem utkwionym w wielkim zegarze - reklamie Lucky’ego Lagera. Nie wiedział dlaczego, ale czuł się tu bezpieczniej niż w domu. Wokół byli kumple, znajomy harmider, mecz w telewizji, gdzieś z tyłu grali w bilard. A jednak trzęsły mu się ręce, ilekroć zdjął je z kufla z piwem, wiec starał się bez przerwy ściskać kufel i zachowywać jakby nigdy nic się nie stało. Drzwi wejściowe wciąż rysowały linoleum, ciągle wchodził ktoś nowy. Zaczęło się robić coraz swobodniej, hałaśliwiej - tak było lepiej. Przynajmniej jest wesoło. Drwale kupowali piwo, opowiadali rozmaite historie. Przy bilardzie robiono zakłady - dziś wieczór miał się rozstrzygnąć długotrwały spór o palmę pierwszeństwa. Kevin uśmiechał się do tego, czy tamtego, pozdrawiał przyjaciół, wdawał się w krótkie pogawędki. Trochę się rozluźnił. Weszli jacyś dwaj drwale. Zauważył, że są tu nowi, nigdy ich przedtem nie widział. Natychmiast wtopili się w całą grupę i jak zwykle po chwili wiedziano o nich prawie wszystko: gdzie pracują, jak długo, że pogoda jest dobra, albo okropna, albo taka sobie. Nawet do niego podeszli i usiedli przy barze. - Cześć - powiedział jeden i wyciągnął dłoń. - Jestem Mark Hansen. - Kevin Weed - odpowiedział, ściskając dłoń Marka. Mark przedstawił Kevinowi drugiego faceta, Steve’a Drake’a. Fajnie im się gadało, trochę o wyrębie, trochę o baseballu, polowaniach, no i o trunkach. W końcu dłonie Kevina przestały się trząść. Nawet skończył piwo. - Postawić ci jeszcze? - zapytał Mark. - Czemu nie, dzięki. Dań przyniósł piwa, rozmowa toczyła się dalej. Przy bilardzie zaczęto krzyczeć i wiwatować na cześć mistrza wszechczasów. Wszyscy tr/ej obrócili się na krzesłach, żeby zobaczyć, jak zwycięzca podaje dłoń pokonanemu. Mark zrobił to błyskawicznie. Kiedy nikt nie patrzył, opróżnił do kufla Kevina niewielką ampułkę. Tłum z bilardu zaczął gromadzić się wokół baru. Kevin spojrzał na zegar. Trzeba już iść. Pośród całego harmideru i trajkotania zdołał powiedzieć „Do zobaczenia” dwóm nowym znajomym, wlać do gardła resztkę piwa i ruszyć do drzwi. Mark i Steve pomachali mu przyjaźnie na pożegnanie. Wdrapał się do swojego starego pickupa i odjechał. Mark i Steve nie tracili czasu. Kevin nie zdążył jeszcze wyjechać na autostradę, a oni już siedzieli w swojej ciężarówce i jechali za nim w pewnej odległości. Steve spojrzał na zegarek. - To już długo nie potrwa - powiedział. - A gdzie go wrzucimy? - zapytał Mark. - A czemu nie do rzeki? Bądź co bądź i tak tam jedzie. „To chyba ten ostatni kufel” - myślał sobie Kevin. Chyba za szybko wtłoczył piwo, albo co. W każdym razie żołądek dawał mu to do zrozumienia. No i wkońcu okazało się, że jednak musi pójść do ubikacji. A na dodatek okropnie zachciało mu się spać. Przez parę ładnych kilometrów zastanawiał się, co robić, w końcu doszedł do wniosku, że lepiej będzie skręcić na pobocze, niż się wykończyć. Tuż przed sobą zobaczył jaskrawo pomalowaną, walącą się, prowizoryczną budę z hamburgerami. Zjechał z autostrady i zdołał jakoś zahamować przed budynkiem. Nie zauważył ciężarówki, która również zjechała z autostrady i zatrzymała się paręset metrów za nim. - No, świetnie! - powiedział Mark ze złością. - I co on nam teraz zrobi? Pewnie wyłoży się w sam raz przed tymi hamburgerami! Myślałem, że to coś działa szybko i po krzyku! Steve potrząsnął tylko głową. - Może po prostu zachciało mu się do ubikacji. Poczekamy, zobaczymy. Wyglądało na to, że Steve ma rację. Kevin potykając się co chwila pokuśtykał do męskiej toalety z tyłu budynku. Przez jakąś minutę nie spuszczali wzroku z drzwi toalety. Steve znów spojrzał na zegarek. Czas naglił. - Jeśli wyjdzie i wyjedzie na drogę, to powinno go załatwić, zanim jeszcze dojedzie do mostu. - Jeśli w ogóle wyjdzie - mruknął Mark. - A jeśli będziemy musieli go stamtąd wyciągać? Ale nie. Pojawił się w drzwiach toalety. Wyglądał nieco lepiej. Dwaj mężczyźni patrzyli, jak Kevin wsiada znów do pickupa i wyjeżdża na autostradę. Jechali za nim czekając, aż coś się stanie. I stało się. Pickup zaczął się zataczać na drodze, najpierw w lewo, potem w prawo. - No i masz! - powiedział Steve. Zbliżali się do mostu na rzece Judd, stalowej klamry nad bardzo głębokim urwiskiem wydrążonym przez rzekę. Mała ciężarówka mknęła jak szalona, wyraźnie zbaczając na lewy pas, potem wracając na prawy, to znów zjeżdżając z drogi. - No, nie daje się, próbuje zachować przytomność - zauważył Steve. - Pewnie się rozpuściło w tym całym piwie. Samochód znów znalazł się na skraju drogi, przednie koła chybotały się na miękkim piachu. Tylne koła wirowały i wyrzucały drobne kamyki. Ciężarówka zatoczyła się parę metrów w kierunku mostu, ale kierowca wydawał się nie panować już nad nią, widocznie zapadł w sen z nogą na pedale gazu. Samochód zawył i przyśpieszył, potem przeskoczył na drugą stronę drogi, przeleciał nad odchodzącą przed mostem w bok drogą, nad kępą młodziutkich olch i w końcu poszybował w dół skalistego urwiska do wąwozu rzeki w dole. Mark i Steve zatrzymali się na moście akurat w chwli, gdy spoglądając przez barierkę mogli jeszcze zobaczyć tonącą w rzece kołami do góry ciężarówkę. - Następny punkt dla Kasepha - powiedział Steve. Kierowca kolejnego nadjeżdżającego pojazdu zahamował z piskiem i wyskoczył z wozu. Za chwilę zatrzymał się inny samochód. Most zapełniał się podnieconymi ludźmi. Mark i Steve zaczęli wycofywać się powoli. - Zawiadomimy straż pożarną! - zawołał Mark już w samochodzie. I odjechali, nikt już potem o nich nie słyszał ani ich nie widział. Rozdział 30 ... Kale, Sandy, Sieć, Bernice, Langstrat, Sieć, „Omni”, Kaseph, Kate, Sandy, Bernice... Myśli Marshalla kręciły się wokół tych samych tematów. Stał przy zasuwanych szklanych drzwiach prowadzących z kuchni na podwórze i patrzył, jak światło dnia ustępuje stopniowo smętnej, pogłębiającej się szarości mroku. Być może, to najdłuższa chwila, jaką zdarzyło mu się w życiu spędzić nie ruszając się z miejsca... Ale mogło się też okazać, że właśnie tu i teraz nastąpił koniec takiego życia, jakie znał do tej pory. Naturalnie, już kilkakrotnie próbował przeczyć, udowadniać sam sobie, że te kosmiczne postacie, ci nienormalni konspiratorzy to tylko sen, nie mógł jednak uciec przed nagimi, okrutnymi faktami. Harmel miał rację. Załatwili go, tak jak wszystkich innych. Uwierz w to nareszcie, Hogan! Posłuchaj no, to jest faktem, czy w to wierzysz czy nie! Załatwili go, tak jak Harmela, jak Strachana, jak Edie, jak Jeffersona, Gregory’ego, Carluccich, Wallera, Jamesa, Jacobson... Potarł dłonią czoło i przerwał tok nazwisk i faktów wędrujących mu przez mózg. Ale jak im się to udało? Czy można mieć aż taką moc, żeby niszczyć czyjeś życie, i to nawet najbardziej osobistą jego cząstkę? Czy miałby to być jedynie zbieg okoliczności? Marshall nie potrafił rozstrzygnąć problemu. Był za blisko tego wszystkiego. Stracił rodzinę i mógł winić za to Sieć, ale także i samego siebie. Łatwo obwiniać ten spisek o manipulowanie jego rodziną, nastawienie żony i córki przeciw niemu - bez wątpienia robili to przecież. Ale gdzie przebiega linia między ich winą a jego winą? Wiedział tylko, że rozpadła mu się rodzina i że był załatwiony, tak jak ci inni. Zaraz] Jakiś hałas przy drzwiach. Czy to możliwe, żeby Kate...? Stanął w drzwiach kuchni i spojrzał w stronę salonu. Ktokolwiek to był, przemknął pośpiesznie za rogiem, nim Marshall zdążył wyjrzeć. - Sandy? - zawołał. Przez chwilę nie było odpowiedzi, ale potem usłyszał, jak Sandy odpowiada bardzo dziwnym, chłodnym tonem: - Tak, tato, to ja. O mało nie zaczął biec, ale zmusił się do opanowania. Swobodnym krokiem poszedł do jej sypialni. Zajrzał i zobaczył, jak pośpiesznie i nerwowo przegląda zawartość szafy. Wyglądało na to, że przypatrywanie się Marshalla bardzo jej przeszkadza. - Gdzie mama? - zapytała. - No cóż... - powiedział usiłując wymyślić jakąś odpowiedź. - Pojechała do babci na jakiś czas. - Inaczej mówiąc, zostawiła cię - powiedziała bez ogródek. - Tak, tak, masz rację - Marshall też mówił bez ogródek. Przyglądał się jej chwilę. Zbierała ubrania i różne osobiste drobiazgi i wrzucała je do walizki i jakichś reklamówek. - Wygląda na to, że ty mnie też zostawiasz. - Tak - powiedziała nie przestając ani na chwilę pakować, nawet nie podnosząc wzroku. - Wiedziałam, że tak się skończy. Wiedziałam, co mama myśli i uważam, że miała rację. Radzisz sobie sam tak doskonale, że chyba możemy ci pozwolić robić to dalej już na dobre. - Dokąd pójdziesz? Spojrzała na ojca. Przeszył go dreszcz i ogarnęło obrzydzenie na widok tego wzroku, dziwnego, szklistego, pełnego obłędu, jakiego nigdy przedtem nie widział. - Nigdy ci nie powiem! - powiedziała. Nie mógł uwierzyć, że to jej słowa. To przecież w ogóle nie jest Sandy. - Sandy - powiedział nieśmiało, błagalnie - czy moglibyśmy porozmawiać? Nie będę cię do niczego namawiał, do niczego zmuszał. Moglibyśmy porozmawiać? Te dziwne oczy znów na niego popatrzyły, a osoba, która niegdyś była jego kochającą córką, odpowiedziała: - Zobaczymy się w piekle! Marshall momentalnie wyczuł dobrze sobie znane wrażenie lęku i beznadziejności. Znowu to c o ś weszło do jego domu. *** Hank otworzył drzwi i natychmiast w duchu coś go tknęło. Stała tam Carmen. Tym razem ubrana ładnie i skromnie, jej zachowanie też było bardziej dorzeczne niż niegdyś, jednak Hank odczuwał niepokój. - O, cześć - powiedział. Uśmiechnęła się czarująco i powiedziała: - Dzień dobry, pastorze Busche. Usunął się z przejścia i gestem ręki zaprosił ją do środka. Przekroczyła próg akurat w momencie, kiedy Mary wychodziła z kuchni. - Dzień dobry, Mary. - Dzień dobry - odpowiedziała Mary. Podeszła bliżej i serdecznie uścisnęła Carmen. - Wszystko już w porządku? - O wiele lepiej, dziękuję. Spojrzała na Hanka oczyma pełnymi skruchy. - Pastorze, naprawdę jestem ci winna przeprosiny za to, jak się przedtem zachowywałam. Musiało to was oboje bardzo niepokoić. Hank chrząknął i zakaszlał kilka razy, a w końcu powiedział: - Cóż, w każdym razie martwiliśmy się o ciebie. Mary podeszła w kierunku dużego pokoju i powiedziała: - Może usiądziesz? Może masz na coś ochotę? - Nie, dziękuję - odpowiedziała Carmen, siadając na kanapie. - Ja tylko tak na chwilę. Hank usiadł na krześle naprzeciwko kanapy i patrzył na Carmen modląc się chwilę. Tak, wygląda inaczej, tak jakby w końcu poukładała sobie w życiu pewne sprawy, ale jednak... W ciągu kilku ostatnich dni Hank wiele doświadczył, a w tej chwili miał wyraźne wrażenie, że teraz doświadcza czegoś podobnego. W jej oczach było coś dziwnego... *** Sandy cofnęła się trochę i spojrzała na Marshalla zmrużonymi oczyma, jak rozjuszony byk, który zaraz zaatakuje. - Zejdź mi z drogi! Marshall nie ruszył się z progu sypialni, zasłaniając sobą przejście. - Nie chcę toczyć wojen, Sandy. Nie zamierzam cały czas stać ci na drodze. Chciałem tylko, żebyś się przez chwilę zastanowiła, co ty na to? Uspokój się na chwilę i wysłuchaj mnie, choć ostatni raz. Co? Stała sztywno, dysząc przez nos. Zacisnęła usta, przykucnęła lekko. On chyba śni! Próbował uspokoić ją głosem, jakim się oswaja dzikiego konia. - Pozwolę ci iść, gdziekolwiek zechcesz. To twoje życie. Ale nie wolno się nam rozstawać bez powiedzenia pewnych rzeczy, które potrzeba powiedzieć. Kocham cię, wiesz o tym. Nie zareagowała. - Naprawdę, kocham ciebie. Czy... czy ty w to w ogóle wierzysz? - Ty... ty nawet nie wiesz, co znaczy to słowo. - Taa... Tak, rozumiem. Nie spisywałem się za dobrze w ostatnich latach. Ale posłuchaj, możemy coś ponaprawiać. Po co mamy zostawiać to w takim stanie, skoro można by to uleczyć. Znów i widząc, że dalej stoi w drzwiach powiedziała: - W tej chwili chcę wyłącznie wydostać się stąd. - Jeszcze sekundę, sekundę - Marshall mówił powoli, ostrożnie, łagodnie. - Sandy... nie wiem, czy mogę ci to dość jasno wytłumaczyć, ale pamiętasz, co w jakąś sobotę powiedziałaś o tym mieście, co sądzisz, że się tu dzieje? Że przeżywamy inwazję kosmitów? Pamiętasz? Nie odpowiedziała, ale zdawało się, że słucha. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo miałaś rację, jak trafna była ta teoria. Sandy, w tym mieście w tej chwili są ludzie, którzy chcą je całe zająć. Chcą też zniszczyć każdego, kto im wejdzie w drogę. Sandy, ja jestem kimś, kto wszedł im w drogę. Zaczęła kręcić głową z niedowierzaniem. Nie przyjmowała tego do wiadomości. - Posłuchaj mnie, Sandy, posłuchaj tylko! Widzisz, ja mam gazetę i wiem, co oni knują, a oni wiedzą, że ja wiem, więc robią, co mogą, żeby mnie zniszczyć, pozbawić mnie domu, gazety, rozwalić rodzinę! Popatrzył na nią z powagą, nie miał pojęcia, czy cokolwiek do niej dociera. - To wszystko, co się teraz z nami dzieje... to oni tego chcą! Chcą, żeby ta rodzina się rozpadła! - Ty zwariowałeś! - odezwała się nareszcie. - Ty chyba oszalałeś! Zejdź mi z drogi! - Sandy, posłuchaj mnie. Posługują się tobą przeciwko mnie. Czy wiesz o tym, że gliny w mieście szukają czegokolwiek, żeby się mnie pozbyć? Próbują wrobić mnie w morderstwo, wygląda nawet na to, że oskarżają mnie o to, że cię wykorzystywałem! Nie widzisz, jakie to potworne? Musisz zrozumieć... - Ale przecież zrobiłeś to! - krzyknęła Sandy. - Dobrze wiesz, że zrobiłeś. Zatkało go. Patrzył tylko na nią wytrzeszczonymi oczyma. Ona oszalała! - Co takiego zrobiłem, Sandy? Nagle wybuchła płaczem i przez łzy powiedziała: - Zgwałciłeś mnie. Zgwałciłeś! *** Zdawało się, że Carmen bardzo trudno zacząć mówić o tym, z czym przyszła. - Ja... no, po prostu nie wiem, jak zacząć... to bardzo trudne. - Ależ jesteś wśród przyjaciół - zapewnił Hank. Carmen spojrzała na Mary siedzącą na drugim końcu kanapy, potem na Hanka, który siedział naprzeciw niej. - Hank, ja już nie mogę z tym dłużej żyć. - Czemu nie powierzysz tego Jezusowi? - odpowiedział. - On naprawdę uzdrawia. On może usunąć twoje żale, twoje smutki, uwierz mi. Popatrzyła na niego i potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Hank, nie przyszłam, żeby prowadzić jakąś grę. Czas już powiedzieć prawdę i raz na zawsze oczyścić atmosferę. Po prostu nie jesteśmy w porządku wobec Mary. Nie miał pojęcia, o czym ona mówi, wychylił się więc do przodu i przytakiwał na znak, że słucha. - Cóż, chyba będę to musiała powiedzieć - mówiła dalej - wyrzucić w końcu z siebie. Nie gniewaj się, Hank. Zwróciła się do Mary i z oczami pełnymi łez powiedziała: - Mary, od kilku miesięcy... już od pierwszego naszego spotkania... Hank i ja spotykaliśmy się regularnie. - To znaczy? - zapytała Mary. Carmen zwróciła się do Hanka i powiedziała błagalnym tonem: - Hank, czy nie sądzisz, że to ty powinieneś jej powiedzieć? - Co powiedzieć? - zapytał. Carmen popatrzyła na Mary, wzięła ją za rękę i powiedziała: - Mary, Hank i ja mieliśmy romans. Mary wyglądała na zaskoczoną, ale nie na zdumioną. Wyrwała rękę z dłoni Carmen i popatrzyła na Hanka. - Co o tym sądzisz? - zapytała. Hank przyjrzał się Carmen uważnie i skinął głową w stronę Mary. Mary stanęła dokładnie na wprost Carmen, Hank podniósł się z krzesła. Oboje utkwili w niej wzrok, a ona zaczęła rozglądać się. - To prawda! - upierała się. - Powiedz jej, Hank. Proszę cię, powiedz. - Duchu - powiedział Hank stanowczo - w Imieniu Jezusa nakazuję ci, żebyś umilkł i z niej wyszedł! Było ich piętnaście. Tłoczyły się w ciele Carmen jak pełzające jeden po drugim stwory, kotłując się, plącząc, niczym kłębek obrzydliwych ramion, łap, szponów, głów. Zaczęły zwijać się z bólu. Jęczały i wrzeszczały, podobnie jak sama Carmen. Jej wzrok stawał się szklisty, nieobecny. Krioni i Triskal stali pod drzwiami do pokoju i obserwowali z pewnej odległości. - Rozkaz, rozkaz! - denerwował się Triskal. - Tal wie, co robi - przypomniał mu Krioni. Triskal wymierzył palec w kierunku dużego pokoju i wykrzyknął: - Hank tam igra z niewypałem! Widzisz je wszystkie? Przecież rozerwą go na strzępy! - Nie możemy interweniować - powiedział Krioni. - Możemy chronić życie Hanka i Mary, ale nie możemy demonom zabronić, żeby zrobiły co zechcą... - Krioni sam nie był co do tego przekonany. Sandy krzyczała coraz głośniej. Marshall czuł, że lada moment zupełnie straci nad nią kontrolę. *** - Ty... puszczaj mnie stąd albo źle z tobą będzie! - wrzasnęła. Marshall nie mógł ruszyć się z miejsca, zaskoczony i przerażony - Sandy, to ja, Marshall Hogan, twój ojciec. Sandy, pomyśl! Wiesz, że nigdy cię nie tknąłem, nigdy nie napastowałem. Tylko cię kochałem, troszczyłem się o ciebie. Jesteś moją córką, jedyną córką. - Zrobiłeś mi to! - krzyknęła histerycznie. - Kiedy, Sandy? - naciskał. - Kiedy choćby dotknąłem cię nie tak jak trzeba? - To jest coś, co mój umysł blokowało przez całe lata, ale profesor Langstrat wyciągnęła to na wierzch! - Langstrat! - Poddała mnie hipnozie i zobaczyłam to tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Zrobiłeś mi to, nienawidzę cię! - Nie pamiętałaś o tym, bo to się nigdy nie zdarzyło. Pomyśl tylko, Sandy! - Nienawidzę cię! Zrobiłeś mi to! Z zewnątrz Nathan i Armoth widzieli ohydnego zwodzącego ducha, który przywarł do pleców Sandy ze szponami głęboko w jej czaszce. Był przy nich Tal. Właśnie wydał im specjalne rozkazy. - Kapitanie - powiedział Armoth - nie mamy pojęcia, co ten demon może zrobić. - Zachowajcie ich życie - powiedział Tal - ale Hogan musi upaść. Co do Sandy, dopilnujcie, żeby w pewnej odległości posuwał się za nią specjalny oddział. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, wykonają ruch. W tym momencie lecący ukradkiem, nisko, spłynął na ziemię Signa. - Kapitanie - zameldował - Kevin Weed nie żyje. Udało się. Tal spojrzał na Signę jakoś dziwnie, porozumiewawczo i uśmiechnął się. - Doskonale - powiedział. *** Piętnaście duchów w Carmen pieniło się i śliniło, jęczało i syczało. Hank przytrzymywał Carmen delikatnie, jedną ręką za jej prawą rękę, drugą - za lewe ramię. Mary stała tuż obok i trzymała się go, wystraszona. Carmen jęczała i skręcała się, rzucając Hankowi pełne nienawiści spojrzenia. - Puść nas, Modlący się! - ostrzegł jej głos, a smród siarki, jaki wydobył się z jej wnętrza, był ostry, przyprawiał o mdłości. - Carmen, czy chcesz być od nich wolna? - zapytał Hank. - Ona cię nie słyszy-powiedziały duchy. - Puść nas! Ona do nas należy! - Milczcie i wyjdźcie z niej! - Nie! - wrzasnęła Carmen. Mary dałaby głowę, że widziała wydobywający się z jej ust obłoczek żółtej pary. - Wyjdźcie w Imieniu Jezusa! - powiedział Hank. Bomba wybuchła. Hanka odrzuciło do tyłu. Mary uskoczyła na bok. Carmen siedziała na Hanku, drapiąc go, gryząc, szarpiąc. Zęby zatopiły się w jego prawym barku. Odpychał i z całej siły walił lewą ręką. - Demonie, puszczaj! - rozkazał. Szczęki rozwarły się. Hank odepchnął ją z całej siły i ciało Carmen zatoczyło się w tył, skręcając się i piszcząc. Jej dłonie natrafiły na krzesło. W ułamku sekundy krzesło poszybowało w górę i spadło z trzaskiem, ale Hank zdążył się już usunąć. Podszedł Carmen od dołu i chwycił ją akurat w chwili, gdy łapała kolejne krzesło. Jej noga, niczym katapulta wyrzuciła go aż na drugą stronę pokoju. Walnął o ścianę. Ujrzał tuż przed sobą pięść Carmen. Zrobił unik. Pięść wytłukła dziurę w tynku. Widział przed sobą ślepia zwierzęcia, czuł siarkowy dech, który z sykiem wylatywał spomiędzy wyszczerzonych zębów. Cofnął się prędko. Ostre paznokcie złapały i podarły koszulę, wpiły się mu w skórę w paru miejscach. Usłyszał krzyk Mary: >,Przestań, duchu! W Imieniu Jezusa, przestań!” Carmen skuliła się gwałtownie i zacisnęła uszy dłońmi. Zataczała się z wrzaskiem. - Milcz, demonie, i wyjdź z niej! - rozkazał Hank, próbując trzymać się z dala. - Nie wyjdę! Nie wyjdę! - wrzeszczała Carmen, a jej ciało runęło w kierunku drzwi wejściowych. Uderzyła w nie całą siłą. Środek drzwi wygiął się z głośnym trzaskiem. Hank podbiegł do drzwi i otworzył je, Carmen wypadła na zewnątrz i pobiegła ulicą. Patrzyli za nią, mając tylko nadzieję, że nikt z sąsiadów nie widzi. *** - Sandy - powiedział Marshall - to nie ty. Wiem, że to nie ty. Nic nie powiedziała, ale gwałtownie jak grzechotnik rzuciła się na niego, próbując przedostać się przez drzwi. Podniósł ręce, żeby ochronić twarz przed szybkimi ciosami. - Dobrze już, dobrze - powiedział usuwając się na bok. - Możesz iść. Pamiętaj tylko, że cię kocham. Chwyciła walizkę, reklamówkę i skoczyła w stronę drzwi wejściowych. Szedł za nią powoli korytarzem w kierunku salonu. Wyszedł z korytarza. Popatrzył, czyjej nie widać, ale zobaczył tylko lampę, która roztrzaskała się na jego czaszce. Odgłos tego ciosu i siłę uderzenia odczuł w każdym calu swego ciała. Lampa z trzaskiem spadła na ziemię. Oparł się o kanapę, klęcząc na jednym kolanie. Dotknął dłonią głowy. Podniósł wzrok. Drzwi wejściowe były dalej otwarte. Krwawił. Głowa była tak lekka, że obawiał się wstać. Zupełnie opadł z sił. Cholera, krew na dywanie. Ciekawe, co Kate na to powie? - Marshall! - usłyszał nad sobą. Czyjaś ręka dotknęła jego ramienia. Kobieta. Kate? Sandy? Nie, Bernice, patrzy nad niego spod zmrużonych powiek swymi podbitymi oczyma. - Marshall... co się stało?... Czy... żyjesz jeszcze? - Pomóż mi to wszystko posprzątać - powiedział tylko. Pobiegła do kuchni, znalazła ręczniki papierowe. Przybiegła z powrotem, przytknęła mu tampon do głowy. Skrzywił się z bólu. - Możesz wstać? - zapytała. - Nie chcę wstać! - odpowiedział ze złością. - Dobrze już, dobrze. Widziałam, jak Sandy wyjeżdża. Czy to ona? - Tak, trzasnęła we mnie lampą... - Musiałeś coś powiedzieć. O, nie ruszaj się teraz. - To nie jest Sandy, ona oszalała. - A gdzie Kate? - Zostawiła mnie. Bernice siadła na podłodze. Jej pokaleczona twarz wyrażała zdumienie, przerażenie i wyczerpanie. Przez chwilę żadne nic nie mówiło. Patrzyli tylko na siebie, jak dwóch postrzelonych żołnierzy w jednoosobowym okopie. - Cholera, jak ty wyglądasz! - zauważył w końcu Marshall. - Przynajmniej opuchlizna trochę zeszła. Co, nie wyglądam jak lwica? - Raczej jak szop, powiedziałbym. Myślałem, że będziesz kurować się w domu. Co ty tu w ogóle robisz? - Właśnie wróciłam z Baker. Stamtąd też niestety tylko same złe wieści. Domyślił się. _- Weed? - Nie żyje. Ciężarówka, którą jechał, zjechała do rzeki Judd, prosto w ten wielki wąwóz. Mieliśmy się spotkać. Dopiero co rozmawiał z Susan Jacob-son, wyglądało na coś pilnego. Głowa Marshalla opadła na kanapę. Zamknął oczy. - Ach, świetnie... doskonale! Pragnął umrzeć. - Zadzwonił do mnie dziś po południu, umówiliśmy się na spotkanie. Albo jego telefon miał podsłuch, albo mój. To zmontowany wypadek, daję głowę. Zaraz stamtąd zwiałam! Marshall zdjął tampon z głowy, popatrzył na krew. Z powrotem przyłożył do rany. - Koniec z nami, Bernie - powiedział i zaczął jej relacjonować przebieg całego popołudnia, spotkanie z Brummelem i jego kumplami, utratę domu, utratę gazety, utratę Kate, Sandy, wszystkiego. - A wiesz, że mam w zwyczaju wykorzystywać seksualnie własną córkę, nie wspominając już o romansie ze swoją dziennikarką? - Ale cię załatwili, to niemożliwe! - powiedziała bardzo cicho, z krtanią ściśniętą strachem. - I co zrobimy? - Zabierzemy tyłek w garść, ot co! - Poddałbyś się? Marshall tylko spuścił głowę. Był zmęczony. - Niech ktoś inny prowadzi tę wojnę. Ostrzegano nas, Bernie, ale nie słuchaliśmy. Załatwili mnie. Mają wszystkie nasze papiery, wszystkie dowody. Karmel wysadził sobie mózg. Strachan zwiewa, jak może najdalej. Usunęli Weeda. A teraz myślę sobie, że ledwie co żyję, i chyba tylko tyle mi zostało. - A Susan Jacobson? Myślenie o tym wymagało dodatkowego wysiłku i siły woli. - Zastanawiam się, czy ona w ogóle istnieje, a nawet jeśli, to czy jeszcze żyje. - Kevin powiedział, że ona wszystko już ma i że zamierza się wydostać stamtąd, gdzie jest. To mi wygląda na jakąś ucieczkę, a jeśli ona ma dowody, których potrzebujemy, żeby to nareszcie załatwić... - Już to załatwili, Bernie. Pamiętaj, Weed był naszym ostatnim pośrednikiem. - Posłuchałbyś pewnej teorii? - Nie. - Jeśli telefon Kevina ma podsłuch, to oni wiedzą, o czym Kevin i Susan rozmawiali. Wszystko słyszeli. - No pewnie, i można spokojnie przyjąć, że Susan też już nie żyje. - Tego nie wiemy. Może zdołała uciec. Może miała się gdzieś z Kevinem spotkać. - Ee... - Marshall słuchał obojętnie. - Chodzi mi o to, że gdzieś, w czyichś rękach musi być nagranie tej rozmowy. - Taa, pewnie tak - Marshall był na pół nieprzytomny. Jego druga, żywa połowa jeszcze ciągle myślała-Ale gdzie by to było? To wielki kraj, Bernie. - Hm... Mówiłam, że to tylko teoria. Ale tylko to nam zostało. - Nie jest to dużo. - Aż mnie coś skręca w środku, żeby się dowiedzieć, co mówiła... - Czy mogłabyś nie używać słowa „skręca”? - Ale pomyśl przez chwilę, Marshall. Pomyśl tylko, ile osób zareagowało na ten prawdopodobny podsłuch. Te gliny z Windsoru, którzy wiedzieli, że będziesz u Strachanów, zaraz, gdy mi o tym powiedziałeś... - Oni chyba nie mają takiego sprzętu. Są za daleko. - No więc ktoś, kto ma, musiał dać im cynk. Marshallowi przyszła do głowy pewna myśl, od której na twarz wróciły mu słabe kolory. - Zastanawiam się nad Brummelem. - No pewnie! - wzrok Bernice pojaśniał. - Mówiłam ci, on i gliny z Windsoru to spóła jak się patrzy. - Wylał Sarę, wiesz? Nie było jej tam dzisiaj, ktoś inny jest na jej miejscu. Zaczęły mu przychodzić do głowy nowe koncepcje. - No tak... rozmawiała ze mną przez telefon i nagadała trochę na Brummela. Powiedziała, że mi pomoże, jeśli ja jej pomogę... Zgodziliśmy się na taki układ... A tu Brummel ją wylewa! On musiał słyszeć tę rozmowę. Nagle olśniło go: - No, tak! Sara! Te regały! Te regały Brummela! - No, no, coś ci się rozjaśnia, Marshall. Tylko tak dalej. - Przesunął te swoje regały do sekretariatu Sary, żeby mu się zmieściło jakieś nowe wyposażenie. Widziałem je, gdy byłem w jego biurze, taki przewód wychodził ze ściany... Powiedział, że to do ekspresu. Ale nie było nigdzie żadnego ekspresu! - No, chyba tam coś będzie! - To był normalny kabel telefoniczny, a nie kabel do urządzeń elektrycznych - z podniecenia bolała go głowa, ale nie przestawał mówić - Bernice, to był kabel telefoniczny. - Gdybyśmy się mogli upewnić, że w jego biurze naprawdę jest sprzęt do nagrywania... gdybyśmy mogli znaleźć jakieś nagrania rozmów telefonicznych... no, to by mogło wystarczyć do wniesienia jakiegoś oskarżenia. Przynajmniej nielegalny podsłuch... - Morderstwo. To była kusząca perspektywa. - Potrzebujemy Sary - dodał Marshall. - Jeśli faktycznie jest z nami, to niech to teraz udowodni. - Tylko nie dzwoń do niej w żadnym razie. Wiem, gdzie mieszka. - Pomóż mi wstać. - To t y pomóż m i wstać! Rozdział 31 Wciąż dygocząc, Hank i Mary uważnie przyjrzeli się drzwiom wejściowym. Hank pokręcił głową i zagwizdał ze zdumienia. - Zrobiła dziurę we framudze. Popatrz tylko! Aż blokada się przesunęła. - Może byś tak zmienił koszulę? - zapytała Mary, a Hank przypomniał sobie, że połowy koszuli już nie ma. - No, masz następną na szmaty - powiedział ściągając koszulę. Skrzywił się trochę. - Aaa! - Co się stało? Koszula była już ściągnięta, a on podniósł ramię, żeby się mu lepiej przyjrzeć. Mary zaniemówiła. Zęby Carmen zostawiły dość imponujące ślady. W paru miejscach skóra była przecięta. - Lepiej weźmy trochę wody utlenionej - powiedziała Mary biegnąc do łazienki. - Chodź tutaj! Hank poszedł za nią, nie wypuszczając z dłoni podartej koszuli. Wyciągnął ramię nad umywalką, a Mary zaczęła ocierać rany. Była zdumiona. - Coś takiego! Hank, ona cię ugryzła aż w czterech miejscach! Popatrz tutaj. - Mam nadzieję, że była szczepiona. - Już za pierwszym razem, jak ją zobaczyłam, wiedziałam, że ta kobieta coś knuje. Rozległ się dzwonek do drzwi. Spojrzeli na siebie. Kto tym razem? - Lepiej ty otwórz - powiedział Hank. Weszła do dużego pokoju, on tymczasem kończył obmywanie ramienia. - Hank! - zawołała po chwili. - Chodź tu, jeśli możesz, co? Hank wyszedł do dużego pokoju nadal trzymając w dłoniach podartą koszulę i rozcierając ugryzienia na ręce. W drzwiach stali dwaj policjanci, jeden starszy, wysoki, drugi młodszy, najwidoczniej nowicjusz w tej służbie. No tak, sąsiedzi musieli pomyśleć, że się tu działo coś okropnego - i szczerze mówiąc, nie byli dalecy od prawdy. - Dzień dobry - powiedział Hank. - Hank Busche? - zapytał starszy. - Tak - odpowiedział - a to Mary, moja żona. Pewnie dzwonili do was sąsiedzi? Wysoki policjant spoglądał na ramię Hanka. - Co się stało z pańską ręką? - Hm... - nie był pewien, jak odpowiedzieć. Nawet prawda zabrzmia- łaby jak wierutna bzdura. Nie musiał się jednak długo zastanawiać. Nie było czasu. Młodszy policjant wyrwał mu koszulę z ręki i rozłożył ją, trzymając w obu dłoniach. Okazało się, że starszy trzyma z tyłu za sobą jej drugą część. Wyjął ją właśnie w tej chwili i szybko porównał oba kawałki. Skinął głową w kierunku młodszego, a ten wyjął kajdanki i brutalnie wykręcił Hankowi ręce do tyłu. Mary zrzedła mina. - Co wy wyczyniacie! - krzyknęła. - Panie Busche - starszy zaczął klepać formułkę dla aresztowanych - jest pan aresztowany. Moim obowiązkiem jest poinformować pana o pańskich prawach. Ma pan prawo milczeć, wszystko, co pan od tej chwili powie, może być użyte przeciwko panu... Hank zaczynał się już wszystkiego domyślać, ale postanowił jeszcze się upewnić. - A... mógłby pan powiedzieć, pod jakim zarzutem? - Dobrze pan wie! - warknął starszy. - Podejrzenie gwałtu - powiedział młodszy. - Co takiego?! - zawołała Mary. - Niech się pani nie wtrąca - ostrzegł młodszy unosząc dłoń. - To pomyłka! - przekonywała. Dwaj funkcjonariusze powiedli Hanka ścieżką przed domem. Wszystko działo się tak szybko, że Mary nie wiedziała, co robić. Biegła za nimi, błagała, próbowała dyskutować. - To makabra! To niemożliwe! - powiedziała. - Musi pani zejść nam z drogi - powiedział jej tylko młodszy - bo skierujemy przeciw pani zarzut utrudniania działania organom sprawiedliwości. - Sprawiedliwości! - zawołała. - Pan to nazywa sprawiedliwością? Hank, co ja mam zrobić? - Zadzwoń w parę miejsc - odpowiedział. - Pojadę z tobą! - Nie możemy pani wpuścić do wozu - powiedział starszy. - Zadzwoń w parę miejsc - powtórzył Hank. Wepchnęli go do wozu i zamknęli drzwi, potem sami wsiedli i odjechali ulicą, za chwilę skręcili i zniknęli za rogiem. Mary stała na chodniku. Tak nagle, niespodziewanie, została sama, bez męża. *** Tal, jego wojownicy i posłańcy wiedzieli, na co patrzeć i czego nasłuchiwać. Usłyszeli, jak po całym mieście rozdzwoniły się telefony, zobaczyli, jak wiele osób odrywa się od telewizora lub wyrywa się ze snu. Cała Resztka szumiała wieścią o aresztowaniu Hanka. Zaczęła się modlitwa. - Busche upadł - powiedział Tal. - Został tylko Hogan. Zwrócił się do Chimona i Moty: - Czy Sara ma klucze? - Dorobiła sobie parę egzemplarzy zanim odeszła z posady w wydziale policji - odparł Chimon. - Chyba w tej chwili powinni się z nią widzieć - powiedział Mota patrząc na miasto. *** Sara, Bernice i Marshall naradzali się przyciszonymi głosami, siedząc w ścisłym kręgu na środku niewielkiej kuchni Sary. W domu nie świeciło się nic, z wyjątkiem jednej jedynej lampy w jadalni. Sara jeszcze nie spała, była w dziennym ubraniu. Pakowała się przed wyjazdem. - Wezmę, co tylko dam radę wcisnąć do samochodu, ale nie mam zamiaru być tu dłużej niż do jutra, zwłaszcza po dzisiejszym wieczorze - powiedziała niemal szeptem. - Jak stoisz z pieniędzmi? - zapytał Marshall. - Starczy mi na paliwo, żeby wydostać się ze stanu, a co potem, nie wiem. Brummel nie dał mi żadnej odprawy. - Wylał cię po prostu? - Tak tego nie nazwał, ale jestem pewna, że podsłuchał tę rozmowę z tobą. Długo już tam po niej nie zabawiłam. Marshall wręczył jej banknot studolarowy. - Dałbym więcej, gdybym miał. - Nie ma sprawy. Mamy przecież taki układ - Sara podała mu pęk kluczy. - Teraz słuchajcie uważnie. Ten tutaj jest od głównej bramy, ale najpierw musicie wyłączyć alarm antywłamaniowy. To ten mały kluczyk tutaj. Skrzynka jest od tyłu, zaraz nad śmietnikiem. Otwiera się przykrywę i przekręca włącznik. A ten klucz, z okrągłą główką, jest od biura Brummela. Nie wiem, czy to urządzenie jest zamykane czy nie, ale nie mam od niego żadnego klucza. Musicie po prostu zaryzykować. Strażnik nocny stoi też przy straży pożarnej, więc nikogo innego nie powinno tam być. - A co sądzisz o naszej teorii? - zapytała Bernice. - Wiem, że Brummel bardzo chucha na ten swój nowy sprzęt. Odkąd go zainstalował, nie wolno mi nawet wchodzić do jego gabinetu i zawsze ma zamknięte drzwi. Tam bym najpierw szukała. - Chodźmy już lepiej - powiedział Marshall do Bernice. Bernice uścisnęła Sarę. - To powodzenia. - Nawzajem - odpowiedziała Sara. - Wychodźcie stąd cicho i bardzo ostrożnie. Wymknęli się po ciemku. *** Po jakimś czasie tej samej nocy Marshall podjechał po Bernice do jej mieszkania i razem pojechali do miasta. Marshall wynalazł dobre miejsce do ukrycia buicka, ledwie parę przecznic °d kompleksu sądowego - przyjemny pusty parking, wśród masy od dawna me przycinanych krzewów i drzew. Wśliznął się wielkim wozem w tę dżunglę i wyłączył silnik. Siedzieli przez chwilę i zastanawiali się, jaki powinien być kolejny krok. Czuli się gotowi. Zmienili nawet ubrania na ciemne, wzięli latarki i gumowe rękawice. - Ho! Ho! - powiedział Marshall - ostatni raz robiłem coś takiego, kiedy jako dzieciaki obrabialiśmy sąsiada z kukurydzy. - I jak się to skończyło? - Złapali nas i - mówię ci - pokazali nam, gdzie raki zimują! - Która godzina? Marshall poświecił latarką na zegarek. - Pierwsza dwadzieścia pięć. Było widać, że Bernice się denerwuje. - Ciekawe, czy prawdziwi włamywacze też tak robią. Czuję się jak w jakimś idiotycznym kryminale. - Może byś sobie trochę wysmarowała twarz koksem? - Dziękuję uprzejmie i tak jest dość czarna. Siedzieli tak chwilę próbując zmobilizować się do następnego ruchu. W końcu Bernice powiedziała: - No, to robimy to czy nie? - Raz kozie śmierć - odparł Marshall i otworzył drzwi. Jak najciszej przekradli się przez jakąś aleję i parę podwórek, nareszcie dotarli od tyłu do budynku policyjnego. Na szczęście miasto nie zgromadziło funduszy na oświetlenie parkingu i można było dość dobrze ukryć się w ciemności. Bernice wciąż paraliżował strach, szła do przodu jedynie dzięki mocnemu postanowieniu. Marshall też się denerwował, ale jednocześnie odczuwał dziwną radość, że robi coś potajemnie i nielegalnie przeciwko swym wrogom. Wyszli z parkingu, zanurzyli się w najbliższym cieniu i przywarli do muru. Było tak miło i ciemno, że Bernice wcale nie miała ochoty się stamtąd ruszać. Jakieś siedem metrów dalej stały pojemniki na śmieci, a nad nimi widniała mała szara skrzynka. Po chwili Marshall już tam był, znalazł odpowiedni klucz, otworzył drzwiczki i przekręcił włącznik. Dał znak Bernice, poszła za nim. Szybko okrążyli budynek i stanęli na otwartej przestrzeni przed jego frontem. Mieli przed sobą wielki parking między wydziałem policji a ratuszem. Marshall przygotował klucz i wkrótce znaleźli się wewnątrz budynku. Szybko zamknął drzwi. Odpoczywali chwilę nasłuchując. Było pusto i śmiertelnie cicho, nie słyszeli żadnych syren ani alarmów. Marshall wyjął następny klucz i podszedł do drzwi gabinetu Brummela. Jak do tej pory przepowiednie Sary spełniały się co do joty. Drzwi Brummela wkrótce były otwarte. Oboje zniknęli w środku. I oto ujrzeli wielki segment prawdopodobnie kryjący w sobie tajemniczy sprzęt. Marshall włączył latarkę i osłonił dłonią snop światła, żeby nie odbijał się od ścian ani nie świecił przez okno. Następnie otworzył dolne drzwi od lewego segmentu. Wewnątrz znalazł parę półek na rolkach. Otworzył górne drzwi... A tam widniał sprzęt nagrywający ze sporym zapasem taśm. - Eureka! - wyszeptała Bernice. - Musi się uruchamiać na sygnał... włącza się automatycznie na każdy impuls. Bernice zaświeciła latarkę i sprawdziła inne drzwiczki, na dole po prawej. Znalazła jakieś kartoteki i skoroszyty. - Wygląda na katalog! - powiedziała. - Patrz: nazwiska, daty, rozmowy j informacje, na jakiej są taśmie. - Charakter pisma jakby znajomy. Oboje byli zdumieni liczbą nazwisk na liście, liczbą ludzi, których podsłuchiwano. - Nawet ludzie z Sieci - zauważył Marshall. A potem wskazał na końcówkę jednej ze stron. - A tutaj my. Rzeczywiście. Widniał tam numer Clańona, zapisano rozmowę między Marshallem a Tedem Harmelem, nagraną na taśmie 5A. - A któż na litość boską ma czas, żeby to wszystko spisywać? - zastanawiała się Bernice. Marshall potrząsnął tylko głową, a potem zapytał: - Kiedy była ta rozmowa Susan z Weedem? Bernice zastanawiała się chwilę. - Będziemy musieli sprawdzić wszystkie nagrania z dzisiaj, z wczoraj... któż to wie? Weed nie powiedział. - Może to było dzisiaj? Bo tu nic nie jest napisane. - Musiałoby być na tej taśmie w środku. Tych rozmów jeszcze nie skatalogowano. Marshall przewinął taśmę, uruchomił maszynę, włączył głośnik i zmniejszył głośność do minimum. Zaczęły płynąć nagrane rozmowy, w większości niewinna, codzienna paplanina. W wielu z nich był głos Brummela, omawiał jakieś sprawy służbowe. Marshall parę razy przewijał taśmę w przód, przeskakując parę rozmów. Nagle pewien głos wydał mu się znajomy. Jego własny... - Już raz uciekłeś, pamiętasz? - usłyszał swój nagrany głos. - Dopóki żyjesz, Eldon, będzie cię to dręczyć, a oni będą o tym wiedzieć... - Eldon Strachan i ja - powiedział Bernice. Przerażało go słuchanie własnych słów wychodzących z tej maszyny, słów, które mogły powiedzieć Sieci właściwie wszystko. Przesunął jeszcze trochę naprzód. - Cholera, to zupełne wariactwo - usłyszeli jakiś głos. - To on! - pojaśniała Bernice. - To Weed! Marshall cofnął trochę taśmę i znów wcisnął klawisz. Była chwilowa przerwa, a potem nagły początek jakiejś rozmowy. - Tak, słucham - powiedział Weed. - Kevin, tu Susan. Bernice i Marshall słuchali w napięciu. - No - odpowiedział Weed - słucham ciebie. Co mam zrobić? W głosie Susan dało się słyszeć zdenerwowanie, mówiła pośpiesznie. - Kevin, uciekam, jeszcze nie wiem jak, ale na pewno dziś w nocy. Możesz się ze mną spotkać jutro wieczorem w „Evergreen”? - Aha... no. - Spróbuj przyprowadzić Bernice Krueger, mam dla niej materiały, wszystkie, jakich potrzebuje. - Cholera, to zupełne wariactwo. Mówię ci, jak wygląda mój pokój. Ktoś tu wlazł i wszystko mi rozniósł. Mówię ci, uważaj! - Wszyscy jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie, Kevin. Kaseph przenosi się do Ashton, ma tam wszystko zająć. Nie mogę teraz mówić. Zobaczymy się w „Evergreen” o ósmej. Spróbuję się tam dostać. Jeśli mi nie wyjdzie, zadzwonię do ciebie. - No dobrze, dobrze. - Muszę iść. Do zobaczenia i dzięki. Klik. Koniec rozmowy. - Tak - powiedziała Bernice - dzwonił do mnie i mówił mi o tym. - To niewiele - powiedział Marshall - ale wystarczy. Pozostaje tylko pytanie, czy udało jej się uciec. W głównych drzwiach zachrobotał klucz. Bernice i Marshall nigdy dotąd nie poruszali się tak błyskawicznie. Bernice włożyła na miejsce kartoteki, Marshall wepchnął maszynę z powrotem. Pozamykali drzwiczki w segmencie. Otworzyły się główne drzwi. Zapalono światło w hallu. Dali nura pod wielkie biurko Brummela. W oczach Bernice było tylko jedno pytanie: co teraz? Marshall dał jej znak, żeby zachowała zimną krew, a potem zacisnął pięści, żeby pokazać, że to może być droga wyjścia. Kolejny klucz zachrobotał w drzwiach do gabinetu Brummela. Drzwi otworzyły się. Niespodziewanie pokój zalało światło. Usłyszeli, jak ktoś podchodzi do segmentów, otwiera drzwiczki, wyciąga maszynę. Marshail doszedł do wniosku, że ten ktoś musi stać tyłem do nich. Wychylił głowę i zerknął szybko. To była Carmen. Przewijała taśmę do początku i przygotowywała kolejne pozycje w kartotece. Bernice też zerknęła. Oboje poczuli, jak ogarnia ich wściekłość i gniew. - A kiedy ty śpisz? - zapytał Marshall na cały głos. Bernice wystraszyła się trochę, aż drgnęła. Carmen przeraziła się, podskoczyła, wypuściła z rąk papiery, krzyknęła. Odwróciła się. - Co?! - zaparło jej dech. - Co wy tu robicie? Marshall i Bernice wstali. Ich poszarpane, ciemne ubranie mogło świadczyć o wszystkim z wyjątkiem kurtuazyjnej, serdecznej wizyty. - Mógłbym i ciebie o to zapytać - powiedział Marshall. - Czy zdajesz sobie sprawę, która godzina? Obrzuciła ich spojrzeniem i zaniemówiła. Za to Marshallowi nie brakowało słów. - Jesteś szpiegiem, prawda? Szpiegowałaś w naszym biurze, założyłaś podsłuch na nasze telefony i jak wiadomo uciekłaś z wszystkimi materiałami z naszego dochodzenia. - Nie wiem.. - ... o czym ja mówię. No tak! Przypuszczam, że robisz tak również co noc, przesłuchujesz wszystkie nagrane rozmowy, wpisujesz je do katalogu i nasłuchujesz, czy nie ma tam czegoś, co by chciały wiedzieć nasze grube rybki. - Janie... - Ciekawe tyko, co się stało z księgowością Clariona! Tym się najpierw zajmijmy. Nagle rozpłakała się. - Ooch... niczego nie rozumiecie... Wyszła do sekretariatu. Marshall szedł za nią krok w krok. Nie miał zamiaru spuszczać jej z oka. Chwycił ją za ramię i odwrócił twarzą do siebie. - Spokojnie, malutka! Mamy tu pewne poważne sprawy do obgadania. - Aaaa! - jęczała Carmen. Nagle objęła go ramionami jak wystraszone dziecko i łkała prosto w ubranie na jego piersi. - Myślałam, że to włamywacze... To dobrze, że to wy. Marshall, potrzebuję pomocy! - A my chcemy odpowiedzi - odparował gniewnie, nie wzruszony łzami. Posadził ją na dawnym krześle Sary. - Siadaj, a łzy zachowaj na jakiś serial przedpołudniowy. Obrzuciła ich spojrzeniem. Po twarzy spływał tusz z rzęs. - Nie rozumiecie? W ogóle nie macie serca? Szukałam tu pomocy! Dopiero co spotkało mnie coś okropnego! Zebrała w sobie wszystkie siły, żeby to powiedzieć, i wybuchła niepohamowanym płaczem: - Zgwałcili mnie! Osunęła się na podłogę łkając histerycznie. Marshall spojrzał na Bernice, Bernice spojrzała na Marshalla. - Taa... - odezwał się Marshall bez cienia współczucia - coś dużo się dzieje w tych ostatnich dniach, zwłaszcza wśród ludzi, których twoi szefowie pragną się pozbyć. Kto tym razem? Ale Carmen leżała na podłodze i płakała tylko. Bernice poczuła, że wszystko gotuje jej się w środku. - A jak ci się podoba mój dzisiejszy wygląd, Carmen? Uważam, że to ciekawe, a tylko ty jedna wiedziałaś o mojej wizycie u Kevina Weeda. Czy to ty wydałaś mnie zbirowi, który mi dołożył? Wciąż leżała na podłodze i płakała, nie mówiąc ani słowa. Marshall poszedł do gabinetu Brummela i wrócił z paroma kartotekami, w tym z notatkami, które Carmen zdążyła napisać jeszcze tej nocy. - Wszystko twoim charakterem pisma, moja droga. Szpiegowałaś od samego początku, mam rację czy nie? Nie przestawała płakać. - Wstawaj już! Marshall złapał ją i podniósł z podłogi. W tej samej chwili gdy zauważył, jak jej dłoń puszcza przycisk cichego alarmu na podłodze, gwałtownie otworzyły się wejściowe drzwi. Usłyszał krzyk: - Nie ruszać się! Policja! Carmen już nie płakała. Co więcej - uśmiechała się głupio. Marshall podniósł ręce, Bernice też. Carmen ukryła się za dwoma umundurowanymi policjantami, którzy właśnie weszli. Wymierzyli broń prosto we włamywaczy. - Twoi przyjaciele? - zapytał Marshall Carmen. Uśmiechnęła się tylko złośliwie. I właśnie wtedy w budynku pojawił się sam Alf Brummel, prosto z łóżka, w szlafroku. - Co tu się dzieje? - zapytał i zaraz zauważył Marshalla. - Co...? No, no, a kogóż my tu mamy! Zachichotał. Podszedł do Marshalla potrząsając głową i obnażając te swoje wielkie zęby. - Niewiarygodne! Po prostu niewiarygodne! Popatrzył na Bernice. - Bernice Krueger! Coś podobnego! Bernice nie miała nic do powiedzenia, a Brummel stał za daleko, żeby na niego napluć. O, nie! Dom pełen gości. W drzwiach, również w szlafroku, pojawiła się Juleen Langstrat! Zatrzymała się koło Brummela. Oboje stali spoglądając na Marshalla i Bernice tak dumnie jak na trofea myśliwskie. - Przepraszamy, że sprawiliśmy wam tyle kłopotu - odezwał się Marshall. - Za nic w świecie nie przepuściłabym takiej sceny - powiedziała Langstrat z afektowanym uśmiechem. Brummel nie przestawał szczerzyć wielkich zębów. - Przeczytać im ich prawa i zatrzymać - powiedział dwóm policjantom. Szkoda było stracić taką okazję. Tam stali ci dwaj policjanci usiłujący wywiązywać się z zadania, nieco przed nimi Brummel i Langstrat. Sytuacja była idealna, a Marshall myślał o tym już dobrą chwilę. Nagle, w ułamku sekundy, całym swoim ciężarem rzucił się w brzuch Brummela, Brummel i Langstrat przewrócili się w tył, na policjantów. - Uciekaj, Bernie! - krzyknął. Uciekła. Nie było czasu zastanowić się, czy ma na to dość odwagi, dość samozaparcia, czy choćby szybkości. Uciekała, jakby chodziło o życie, długim korytarzem z mnóstwem drzwi po obu stronach, prosto do wyjścia. Drzwi wejściowe miały poprzeczny uchwyt, uderzyła weń, otwarły się, wypadła wprost w chłodne nocne powietrze. Marshall natomiast znajdował się w plątaninie ramion, rąk, ciał i okrzyków. Próbował zatrzymać ich, jak tylko się dało najdłużej. Sprawiało mu to nawet pewną przyjemność, właściwie nie starał się uciekać. Chciał ich wszystkich zatrzymać przy sobie jak najdłużej. Jeden gliniarz doszedł w końcu do siebie i pobiegł za Bernice, wyskakując tylnym wyjściem. Był na tyle blisko niej, że wychwycił jeszcze odgłos kroków, biegnących aleją z tyłu za budynkiem. Puścił się w pogoń. Bernice miała okazję, żeby się dowiedzieć, w jakim naprawdę jest stanie - miała pęknięte żebro i inne urazy. Biegła wielkimi susami, dysząc ciężko, poprzez kryjącą wszystko dookoła ciemność. Marzyła, żeby mieć okulary, albo choć trochę światła. Słyszała, jak gliniarz krzyczy, żeby się zatrzymała. \V każdej chwili może wystrzelić na ostrzeżenie. Skręciła nagle w lewo, na jakieś podwórze. Zaczai szczekać pies. Między dwoma drzewami owocowymi o niskich gałęziach dostrzegła jakby plamę światła. Pobiegła w jej stronę, natrafiła na płot. Dwa kosze na śmieci pomogły jej znaleźć się po drugiej stronie wśród rumoru, który wskazał gliniarzowikierunak jej ucieczki. Przebiegła przez dopiero co wypielony ogródek, przewracając kilka niewidocznych w ciemności tyczek do fasoli. Wpadła na jakiś trawnik, skręciła znów w stronę alejki, rozwaliła kilka kolejnych koszy na śmieci, wgramoliła się na płot, pobiegła dalej. Glina został jakby nieco w tyle. Coraz bardziej odczuwała potworne zmęczenie, mogła tylko liczyć na to, że on również. Nie była w stanie utrzymać takiego tempa. Każdy kolejny zdyszany oddech promieniował ostrym bólem od pękniętego żebra. Nie mogła oddychać. Przemknęła obok jakiegoś domu, skręciła w podwórza, prowokując burzę ujadania zdradzieckich psów, przebiegła ulicę i wpadła w zagajnik. Gałęzie tłukły ją po twarzy i utrudniały bieg. Przedarła się przez zarośla i dobiegła do kolejnego płotu, wokół jakiegoś warsztatu samochodowego. Pobiegła wzdłuż ogrodzenia, po jego drugiej stronie zauważyła stary pojemnik na śmieci, pobiegła jeszcze kawałek - wtem rzuciło się jej w oczy światło latarni, sączące się przez gałęzie drzew, oświetlające stertę śmieci, którą ktoś tam piracko wyładował. Chwyciła pierwszą rzecz, na jaką natrafiła: starą butelkę, potem przypadła do ziemi. Próbowała oddychać jak najciszej, próbowała nie krzyczeć z bólu. Glina dosyć wolno przemierzał zagajnik. Posuwał się po omacku, gniotąc stopami suche gałęzie, sapał jak lokomotywa. Leżała cicho czekając, aż się zatrzyma i zacznie nasłuchiwać. Rzeczywiście po chwili przystanął i umilkł. Słuchał. Rzuciła butelką ponad ogrodzeniem. Butelka odbiła się od szczytu pojemnika i roztrzaskała się na chodniku z drugiej strony warsztatu. Glina z trzaskiem przedarł się przez zagajnik, podbiegł do płotu. Przeskoczył przez płot i stanął bez ruchu. Bernice nie mogła go zobaczyć ze swojego miejsca, ale uważnie nasłuchiwała. On zresztą też. Potem usłyszała, jak powoli idzie z tyłu za warsztatem i znów przystaje. Minęła chwila, nareszcie odszedł normalnym krokiem. Zgubił j ą. Nie ruszała się z miejsca. Próbowała uciszyć łomoczące serce i szum krwi w uszach, usiłowała uspokoić nerwy, stłumić panikę. Marzyła o tym, żeby ból ustąpił. Tak bardzo pragnęła oddychać wielkimi haustami powietrza, a wciąż było jej go mało. Och, Marshall, Marshall! Co oni z tobą robią? Rozdział 32 Marshall leżał na podłodze twarzą do ziemi. Wypróżniono mu kieszenie, ręce skuto z tyłu. Nie stawiał żadnego oporu wobec gliniarza, który stał nad nim z bronią w ręku. Carmen, Brummel i Langstrat siedzieli w gabinecie Brummela i przewijali taśmę, której słuchali Marshall i Bernice. - Tak - powiedziała Carmen - tutaj zanotowałam wskazanie licznika. Wydawało mi się, że taśma nie przesunęła się zbyt daleko jak na tak długi okres inwigilacji. Nagrania znajdowały się jeszcze poza tym punktem. Musieli przewijać taśmę do początku. Brummel wyszedł z gabinetu i stanął nad Marshallem. - Więc czego słuchaliście z Bernice? - To chyba był jakiś big band - odparł Marshall. Ta odpowiedź sprowadziła mu na kark obcas Brummela. Uderzenie było potężne. Brummel miał jeszcze jedno pytanie: - A kto dał wam te klucze? Sara? - Nie zadawaj pytań, nie usłyszysz kłamstw. - Będę musiał ją też umieścić na liście - mruknął Brummel. - Nie zawracaj sobie głowy - zawołała Langstrat z gabinetu. - Już jej tu nie ma, jest niczym. Nie ściągaj kłopotu z powrotem, kiedy się go raz pozbyłeś. Skup się teraz na Krueger. - Ed - Brummel zwrócił się do gliniarza, którzy pilnował Marshalla - wyjdź i zobacz, czy nie pomożesz Johnowi. Jeszcze tylko Krueger potrzeba nam teraz, żeby z tym skończyć. Ale właśnie w tym momencie w drzwiach na końcu korytarza pojawił się John. Był sam. -1 co? - niecierpliwił się Brummel. John, speszony, wzruszył ramionami. - Biegła jak spłoszony królik, a jest okropnie ciemno! - Aa, doskonale! - zgrzytnął Brummel. Marshall pomyślał, że to naprawdę doskonale. Z gabinetu rozległ się głos Langstrat. - Alf, chodź tu i posłuchaj. Brummel poszedł do gabinetu, a Marshall powtórnie usłyszał nagranie rozmowy między Susan a Weedem. - A więc słuchali tej rozmowy - powiedziała Langstrat. - Wzięliśmy ją dziś z aparatu Susan. Rozmowa Susan i Weeda dobiegła końca. - Naturalnie mogę się mylić, ale czy Krueger nie uda się przypadkiem do gospody „Evergreen” w Baker, żeby spotkać się z Susan? - wybuchnęła śmiechem. - Obstawię ją wobec tego - powiedział Brummel. - Dobry pomysł. Brummel i Langstrat wyszli z gabinetu i stanęli nad Marshallem jak sępy nad padliną. - Marshall - rozkoszował się Brummel - obawiam się, że to dla ciebie zjazd po równi pochyłej. Mam na twoim koncie akurat tyle, żeby cię uciszyć raz na zawsze. Mogłeś dać sobie z tym spokój, póki jeszcze był czas. Marshall podniósł wzrok na głupawą, szczerzącą zęby twarz i powiedział: - Nie chciałbym używać frazesów, ale nigdy nie uda ci się z tego wywinąć, Brummel. Nie masz jeszcze w ręku całego systemu sprawiedliwości. Wcześniej czy później sprawa wymknie ci się spod kontroli, przerośnie cię. Na twarzy Brummela znowu pojawił się uśmiech, który Marshall najchętniej wcisnąłby mu w gardło. - Marshall, potrzebujemy tylko decyzji sądu pierwszej instancji, a z tym sobie raczej poradzimy. Spójrzmy prawdzie w oczy: przecież nie jesteś nikim więcej niż oszczercą i trzeciorzędnym włamywaczem, nie wspomnę już 0 seksualnym wykorzystywaniu nieletnich, a kto wie, może i morderstwie. 1 mamy świadków, Marshall: dostojnych, szanowanych członków naszej społeczności. Dopilnujemy, aby proces przebiegał w zgodzie z prawem, żebyś nie miał podstaw do apelacji. Może być z tobą cienko. Sędzia może by się nad tobą zlitował... no, nie wiem. - Sędzia Baker, kombinator? - O ile mi wiadomo, potrafi być niezwykle wyrozumiały... w odpowiednich okolicznościach. - Lepiej nic nie mów. A Bernice załatwisz pod zarzutem prostytucji? Może uda ci się jeszcze odnaleźć te dwie dziwki, tego fałszywego glinę, wszystko od nowa rozkręcić. Brummel zaśmiał się z pogardą. - Wszystko zależy od dowodów, jakie uda się nam zdobyć, tak sądzę. Moglibyśmy ją zaskarżyć za włamanie, a to już przygotowaliście sobie sami we dwoje. - A co byś powiedział o nielegalnym podsłuchu? Langstrat zabrała głos. - Nic nie wiemy o żadnym podsłuchu. Nie robimy takich rzeczy. Przerwała na chwilę, dla większego wrażenia, a potem dodała: - Ach, no i przecież domyślam się, na co pan liczy. Niech pan nie liczy na Susan Jacobson. Otrzymaliśmy dziś smutną wiadomość, że zginęła w potwornym wypadku samochodowym. A jedynymi osobami, jakie pani Krueger będzie mogła spotkać w „Evergreen”, będą policjanci. *** Bernice czuła, że zaraz zemdleje. Zdawało się jej, że ma zdruzgotane żebra, rany niemiłosiernie pulsowały bólem. Przez ponad pół godziny nie miała ani siły, ani nerwów, żeby podnieść się z jeżyn, w których leżała. Próbowała się zastanowić, co robić dalej. Najlżejszy szum wiatru wydawał się nadchodzącym policjantem, każdy odgłos powodował przerażenie. Spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia rano. Wkrótce zrobi się jasno i będzie koniec zabawy w chowanego. Wiedziała o tym, że trzeba się zaraz stąd zabierać. Powoli zdołała się podnieść i stała przez chwilę, nieco skulona, pod nisko opadającymi gałęziami splątanej jak winorośl madronii. Czekała, aż do mózgu dopłynie dość krwi, by pozwolić jej utrzymać się na nogach. Zrobiła krok, potem następny. Nabrała nieco pewności i ruszyła naprzód, po ciemku wymacując drogę między drzewami i krzewami, osłaniając się przed kłującymi gałązkami. Na ulicy było ciemno i cicho. Psy już nie ujadały. Próbowała dotrzeć do swojego mieszkania. Musiała iść półtora kilometra przez miasto, od drzewa do krzaka, od krzaka do drzewa. Raz tylko minął ją jakiś samochód, ale nie był to wóz policyjny. Ukryła się za wielkim klonem, aż przejechał. Nie była w stanie oddzielić fizycznego bólu i słabości od emocjonalnego wyczerpania i rozpaczy. Kilka razy pobłądziła i traciła orientację, nie mogąc rozpoznać żadnych znaków drogowych. W takich chwilach, oparta o jakiś płot czy mur, o mało nie zaczynała płakać. Ale zaraz przypominała sobie Marshalla, jak w jej obronie rzucił się prosto w paszczę tym bestiom. Nie może go zawieść. Musi sobie dać radę. Musi się wolna wydostać z miasta, spotkać się z Susan, znaleźć pomoc, zrobić cokolwiek. Przez blisko godzinę, przecznica po przecznicy, krok po kroku, przedzierała się przez miasto, w końcu zbliżyła się do swojego domu. Ostrożnie obeszła go naokoło, sprawdzając ze wszystkich stron. Kryjąc się za autem sąsiada wyjrzała na ulicę. W oddali dostrzegła światła policyjnego samochodu. Zajęli taką pozycję, by jak na dłoni widzieć każdego, kto by chciał wejść do budynku. Tutaj nic nie wskóra. O wiele łatwiej można się było wkraść od tyłu: na całej długości ciemnej, wąskiej alejki znajdowały się obudowane miejsca do parkowania, a że oświetlenie było kiepskie - parking tonął w ciemności. Fatalne miejsce, jeśli chodzi o bezpieczeństwo pojazdów, ale idealne dla Bernice w tej chwili. Oddaliła się o kilka przecznic, przemknęła na drugą stronę ulicy, poza zasięgiem wzroku pasażerów wozu policyjnego, zawróciła i zanurzyła się w alejkę. Szła tuż przy wilgotnym, betonowym murze. Alejka zaraz znikała w dole. Doszła do swojej toyoty, spod zderzaka wyjęła maleńki magnetyczny pojemnik na klucze i zapasowymi kluczami otworzyła samochód. Tak blisko, a tak daleko! W tę nadzwyczaj cichą noc nie mogła przecież w żaden sposób zapalić silnika ani wydostać się stąd tak, by jej nie usłyszano. Mogła za to zrobić dobry użytek z paru innych rzeczy. Najszybciej jak umiała, wgramoliła się do środka i przymknęła drzwiczki na tyle, żeby zgasić lampkę pod dachem. Otworzyła popielniczkę w przedniej konsoli i wsypała do kieszeni garść ćwierćdolarówek, dziesięcio - i pięciocentówek. Parę dol-ców, ale musi wystarczyć. We wnęce na rękawice znalazła przepisane przez lekarza okulary słoneczne. Widziała przez nie dużo lepiej, a poza tym, mogła ukryć podbite oczy. Nie pozostało jej nic innego, jak wydostać się z miasta, może przespać się gdzieś chwilę, a potem, jeszcze przed ósmą wieczór, jakoś przedostać się do Baker i gospody „Evergreen”. Tylko tyle i aż tyle. Wytężała umysł, żeby przypomnieć sobie jakiegoś znajomego, którego oni by nie znali, jakiegoś przyjaciela, który bez zadawania zbędnych pytań zechciałby zostać wspólnikiem osoby wyjętej spod prawa. Lista nazwisk w jej pamięci była jednak zbyt krótka i nie gwarantowała niczego. Zaczęła iść w stronę autostrady. Nie przestawała rozmyślać nad możliwością jakichś innych rozwiązań. *** W podziemiach budynku sądowego, w samotnej celi przy końcu ponurego korytarza więziennego, na pryczy leżał Hank. Dopiero przed chwilą usnął. Nie był to z pewnością najprzyjemniejszy wieczór jego życia: rozebrali go, obszukali, wzięli odciski palców, zrobili zdjęcia, a potem wsadzili do tej celi, nie dając nawet koca dla ochrony przed chłodem. Poprosił o Biblię, ale nie pozwolili. Pijak w celi obok zwymiotował w nocy, autor fałszywych czeków w następnej celi miał bardzo nieprzyzwoity słownik, bandzior w trzeciej celi okazał się bardzo krzykliwym, zawziętym komunistą. „Co tam” - pomyślał - „Jezus i za nich umarł, potrzebują Jego miłości.” Próbował być grzeczny i w jakiś sposób okazywać im Bożą miłość, ale ktoś ich poinformował, że oskarżono go o gwałt. Nie wpłynęło to zbyt korzystnie na jego świadectwo. Położył się na pryczy. Próbował utożsamiać się z Pawłem, Sylasem, Piotrem, Jakubem, z każdym niewinnym chrześcijaninem, który kiedykolwiek znajdował się w ponurym więzieniu. Zastanawiał się, jak długo uda mu się wytrwać w służbie dla tego miasta, skoro jego reputacja rozsypała się w drobne kawałeczki. Czy będzie jeszcze w stanie utrzymać swój i tak już kruchy pastorat? Brummel i jego kumple nie zmarnują takiej okazji. Domyślał się, że właśnie oni to wszystko urządzili. Co tam, wszystko w rękach Pana. Bóg wie, co robi. Modlił się za Mary i za nowe, pozbierane z różnych miejsc, owce Pana. Po cichu recytował z pamięci fragmenty Pisma. W końcu zasnął. Nad ranem obudziły go kroki na korytarzu więziennym i brzęk kluczy do cel. O nie. Strażnik otwiera jego drzwi. Teraz Hank będzie dzielił celę... z kim? Z pijakiem, z bandziorem, z prawdziwym gwałcicielem? Udawał, że ciągle śpi, ale otworzył lekko jedno oko. No ładnie! Bandzior był wielki, o ponurym wyglądzie, a opatrunek i rana na twarzy dowodziły, że dopiero co brał udział w jakiejś bójce. Mruczał pod nosem coś o tym, że musi siedzieć w jednej celi z gwałcicielem. Hank zaczął prosić Pana o obronę. Ten wielki facet ważył ze dwa razy tyle, co on, a na dodatek wyglądał groźnie. Nowy więzień opadł na drugą pryczę. Jego ciężki oddech kojarzył się od razu z niedźwiedziami, smokami i potworami. „Panie, błagam, ratuj mnie!” *** Rafar kroczył dumnie tam i z powrotem po wierzchołku swojego wzgórza. Spoglądał w dół, na miasto. Skrzydła łopotały i unosiły się na wietrze, niczym królewska peleryna. Posłańcy co chwila donosili mu o postępie końcowych przygotowań w mieście. Jak dotąd były to same dobre wiadomości. - Lucjuszu - zawołał Rafar tonem, którego używa się przy wołaniu dzieci - Lucjuszu, chodź mi tutaj zaraz! Lucjusz wystąpił z szeregu próbując wyglądać jak najbardziej godnie. Starał się, żeby jego skrzydła łopotały i falowały tak jak Rafarowe. - Tak, Ba-alu Rafarze? Rafar spojrzał na niego z pełnym pogardy triumfem, na twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. - Wnioskuję, że wyniosłeś z tego odpowiednią naukę. Miałeś szansę wyraźnie zobaczyć, że to, z czym nie mogłeś się uporać przez całe lata, ja osiągnąłem w ciągu paru dni. - Być może - brzmiała odpowiedź Lucjusza. Rafar uznał to za zabawne. - Masz inne zdanie? - Można by też sądzić, Ba-alu, że twoja praca była zaledwie ukoronowaniem całych lat moich wysiłków, które poprzedziły twoje nadejście. - Lata wysiłków o mało nie zniweczone przez twoją głupotę, tak?! - odparował Rafar. - Daje to zresztą do myślenia. Zdobywszy miasto dla Mocarza, jakże mógłbym pozwolić, aby pozostało ono w rękach tego, który je niegdyś o mały włos utracił? Lucjuszowi nie podobały się te słowa. - Rafarze, już od lat to miasto jest moją domeną. To ja jestem prawowitym Księciem Ashton! - B y ł e ś. Zaszczyty, Lucjuszu, są nagrodą za czyny, a czyny twoje mnie nie zadowalają. Lucjusz pałał gniewem, ale w obecności takiej potęgi starał się nad sobą panować. - Nie dostrzegałeś moich czynów, bo nie chciałeś ich dostrzegać. Od samego początku byłeś przeciwko mnie. Lucjusz powiedział za dużo. W jednej chwili brutalna dłoń Rafara zacisnęła się wokół jego gardła i poderwała go z ziemi. Książę dzierżył go teraz w górze i patrzył mu prosto w oczy. - Ja - cedził Rafar powoli, z wściekłością - i tylko ja będę o tym rozstrzygał! - Niech Mocarz rozstrzyga! - Lucjusz poważył się na bezczelność. - Gdzie jest ten Tal, ten nieprzyjaciel, którego miałeś zniszczyć, którego marne szczątki miały się rozlecieć po całych niebiosach jako twój sztandar zwycięstwa? Na twarzy Rafara zagrał lekki uśmiech, ale jego oczy nadal płonęły wściekłością. - Busche, Modlący się, został pokonany, a jego imię zhańbione. Hogan, ten nieustępliwy pies, to w tej chwili bezużyteczny, pokonany wrak. Zdradziecką Służebnicę zniszczono, a ten jej przyjaciel z szumowin też już nie istnieje. Wszyscy inni uciekli. Patrz tylko, Lucjuszu! - Rafar wskazał dłonią na miasto w dole. - Widzisz gdzieś ogniste zastępy niebios zstępujące na Ashton? Widzisz gdzieś ich błyszczące, wypolerowane miecze? Dostrzegasz ich niezliczone straże? Uśmiechnął się pogardliwie na myśl o Lucjuszu i o Talu jednocześnie. - Ten Tal, ten Kapitan Zastępu, dowodzi teraz pobitą, osłabioną armią i boi się wystawić nos. Niejeden raz wyzywałem go, by się ze mną zmierzył, żeby mi się przeciwstawił, ale nie zjawił się. Ale nie martw się. Jak powiedziałem, tak też uczynię. Kiedy roztrzygną się wszystkie pozostałe naglące sprawy, spotkamy się - Tal i ja. A ty będziesz patrzył na to wszystko, bo zaraz potem porachuję się z tobą! Wciąż dzierżąc Lucjusza wysoko, Rafar zawołał jakiegoś demona: - Kurier! Zanieś Mocarzowi wieść, że wszystko gotowe i że może przybyć, kiedy zapragnie. Przeszkody usunięte, Rafar wypełnił swą misję, a miasto Ashton spadnie mu w dłonie - tu Rafar wypuścił Lucjusza z rąk - jak dojrzała śliwka! Lucjusz zerwał się z ziemi upokorzony i odleciał pośpiesznie. Szeregi demonów zanosiły się od śmiechu. Rozdział 33 Tuż przed udaniem się na spoczynek Edyta Duster czuła w duchu jakieś dziwne podniecenie. Kiedy więc w środku nocy obudziło ją nagłe pojawienie się w sypialni dwóch świetlistych istot, nie była zbyt zaskoczona, choć niewątpliwie ogarnął ją strach. - Chwała Bogu! - wykrzyknęła, wytrzeszczając z przejęciem oczy. Oblicza dwóch potężnych mężczyzn miały bardzo miły, dobrotliwy wyraz, lecz malowała się na nich powaga. Jeden wysoki, jasnowłosy, drugi ciemnowłosy, jakby młodszy - sięgali aż sufitu. Pokój wypełniała jasność bijąca z ich śnieżnobiałych tunik. Każdy miał wspaniałą złotą pochwę na miecz i pas, a rękojeście mieczy były z najczystszego złota, wysadzane ognistymi klejnotami. - Edyto Duster-odezwał się jasnowłosy głębokim, dźwięcznym głosem. - Wyruszamy na bitwę o miasto Ashton. Zwycięstwo zależy od modlitw świętych Bożych. Lękasz się Pana, więc módl się i przynaglaj innych do modlitwy. Módl się, aby nieprzyjaciel został pokonany, a sprawiedliwi - oswobodzeni. Potem odezwał się ciemnowłosy. - Twój pastor, Henry Busche, dostał się do więzienia. Zostanie oswobodzony dzięki waszym modlitwom. Zadzwoń natychmiast do Mary, jego żony. Pocieszaj ją. I nagle już ich nie było, a pokój znów ogarnęła ciemność. Edyta miała dziwne przekonanie, że widziała ich już kiedyś, być może w snach, być może w postaci niepozornych, zwykłych ludzi. I zdawała sobie sprawę z wagi ich prośby. Wstała, chwyciła poduszkę, położyła ją na podłodze przy łóżku, a potem uklękła na niej. Miała ochotę śmiać się, płakać, śpiewać, odczuwała wewnątrz jakieś brzemię i jakąś moc. Oparła mocno splecione, drżące dłonie o łóżko, skłoniła głowę i zaczęła się modlić. Jej słowa płynęły z samej głębi duszy, było to wołanie w intencji ludu Bożego i Bożej sprawiedliwości, błaganie o moc i zwycięstwo w Imieniu Jezusa, wiązanie złych sił, które próbują odebrać temu miastu resztkę życia i serce. Przez jej umysł przepływały imiona i twarze. Wstawiała się za wszystkimi przed tronem Bożym, błagając o ich bezpieczeństwo i wybawienie. Modliła się długo, długo, długo, długo... Z dużej wysokości Ashton wyglądało jak niewinna mieścina z klocków, położona na łaciatym kocu, jak maleńka i bezpretensjonalna osada, pogrą- żona jeszcze we śnie, lecz powoli obmywana nadciągającą zza gór, poranną powodzią szarości i różu. Nic na razie nie zakłócało spokoju miasta. Nie zapaliło się jeszcze żadne światło, ani nie wyruszyła ciężarówka z mlekiem. Gdzieś wysoko pod niebiosami, ponad z wolna różowiejącymi chmurami, dał się słyszeć samotny odgłos trzepotu skrzydeł. Wojownik anielski mknął szybko jak rybitwa, wtem błyskawicznie, ukradkiem zanurkował w dół, aż jego kształt zgubił się we wzorach i fakturach ulic i budynków w dole. Za chwilę pojawił się następny. On również opuścił się potajemnie do miasta i zniknął. Edyta Duster nie przestawała się modlić. Pojawiło się dwóch. Puścili skrzydła w tył i głowami prosto w dół zanurkowali w miasto jak dwa jastrzębie. Potem ukazał się jeszcze jeden, sunął nieco niżej, żeby przedostać się do drugiej części miasta. Potem czterech - rozproszyli się w czterech różnych kierunkach. Jeszcze dwóch, potem siedmiu... *** Dzwonek telefonu zbudził Mary z niespokojnej drzemki na kanapie. - Halo! Jej twarz natychmiast pojaśniała. - Och, Edyta! Jak to dobrze, że dzwonisz! Próbowałam się do ciebie dodzwonić, bo nawet się nie kładłam do łóżka, chyba źle zapisałam twój numer albo telefon nie działa, nie wiem... - zaczęła płakać i opowiedziała jej wszystko, co wydarzyło się zeszłego wieczora. - No dobrze, uspokój się i poczekaj, aż tam przyjdę - powiedziała Edyta. - Całą noc byłam na kolanach: Bóg działa, naprawdę działa! Wydostaniemy stamtąd Hanka i nie tylko to załatwimy razem! Chwyciła sweter, włożyła buty i już była w drodze do Mary. Nigdy jeszcze nie czuła się tak młodo. Tego ranka John Coleman zbudził się wcześnie. Był tak poruszony snem, że nie mógł już zasnąć. Patrycja rozumiała go doskonale-to samo przyśniło się i jej. - Widziałem aniołów! - powiedział John. - Ja też - powiedziała Patrycja. - I... i widziałem demony. Potwory, Patrycjo! Obrzydliwości! Aniołowie i demony walczyły ze sobą. To było... no... - Potworne. - Przerażające. Naprawdę przerażające. Zadzwonili do Hanka. Odebrała Mary. Usłyszeli, co się stało zeszłego wieczora i zaraz do niej poszli. Andy i June Forsythe’owie nie mogli zasnąć przez całą noc. Andy od rana był w kwaśnym humorze, June robiła, co mogła, żeby schodzić mu z drogi. Nareszcie, przy śniadaniu, Andy’emu trochę rozwiązał się język. - To chyba Pan. Nie wiem, co innego by to mogło być. - Ale czemu masz taki kwaśny humor? - zapytała June, najdelikatniej jak umiała. - Bo nigdy jeszcze się tak nie czułem - odpowiedział, a potem jego głos zaczął drżeć. - ... po prostu czuję, że muszę się modlić, że... że jakaś sprawa nie jest załatwiona i uspokoję się dopiero wtedy, kiedy będzie zakończona. - Wiesz co? - odezwała się June - chyba wiem, o co ci chodzi. Nie bardzo potrafię to powiedzieć, ale zdaje mi się, że w nocy nie byliśmy sami. Andy wybałuszył oczy. - No, tak! Właśnie! O to mi chodzi! - chwycił jej dłoń w przypływie radości i ulgi. - June, kochanie, ja już sądziłem, że zwariowałem! Zadzwonił telefon. To był Cecil Cooper. Miał w nocy bardzo niepokojący sen, podobnie jak wielu innych. Dzieje się coś dziwnego. Nie czekali już, aż się zejdą na modlitwę - zaczęli się modlić razem, przy telefonach. Z północy, z południa, ze wschodu i z zachodu, ze wszystkich stron, na miasto ukradkiem, niczym płatki śniegu, opadali aniołowie. Wkraczali do miasta jak zwykli ludzie, lub wkradali się potajemnie, albo ześlizgiwali się poprzez pola i sady, jak zwinni piloci wyspecjalizowani w lotach nad pustkowiami. Potem ukrywali się i czekali. *** Hank obudził się koło siódmej, ale koszmar wcale się nie skończył. Jego nowy towarzysz w celi chrapał dalej jeszcze przez godzinę, do chwili, aż strażnik przyniósł śniadanie. Wielki facet nie powiedział nic, ale wziął talerz, który mu podano przez kraty. Nie wydawał się szczególnie zadowolony z przypalonego tosta i zimnych jaj. Może właśnie teraz warto przełamać lody? - Dzień dobry - powiedział Hank. - Dzień dobry-odpowiedział wielki facet najwyraźniej bez entuzjazmu. - Nazywam się Hank Busche. Facet wsunął swój talerz pod drzwi, żeby strażnik go zabrał. Nawet nie tknął jedzenia. Stał i patrzył przez kraty jak schwytane zwierzę. Nie zareagował na przedstawienie się Hanka, nie powiedział też swojego nazwiska. Było widać, że cierpi. Jego wzrok był nieobecny, pełen tęsknoty. Hank mógł się za niego tylko modlić. *** Jeden krok, drugi, trzeci... Potknięcie... Znowu krok... Cały poranek Bernice maszerowała z mozołem przez pola z kukurydzą, pastwiska z krowami, gęste zarośla. Zmierzała na północ nieco krętymi ścieżkami, które biegły mniej więcej równolegle do autostrady. Odgłosy mknących tamtędy pojazdów pomagały jej się orientować w kierunku. Coraz częściej potykała się o własne nogi, myśli były coraz mniej skoordynowane. Mijała szeregi kolb kukurydzy. Wielkie zielone liście ocierały się o nią w stałym, niemal denerwującym rytmie. Ziemia pod stopami była świeżo spulchniona, sypka. Wdzierała się do butów, utrudniała każdy kolejny krok. Przebywszy morze kukurydzy stanęła na skraju bardzo długiego i bardzo wąskiego pasma drzew, które stanowiło zasadzoną między polami osłonę przed wiatrem. Weszła pomiędzy drzewa i natychmiast zauważyła skrawek miękkiej murawy. Spojrzała na zegarek: Ósma dwadzieścia pięć. Musi odpocząć. Jakoś dostanie się do Baker... to ostatnia deska ratunku... żeby tylko Marshallowi nic się nie stało... żeby tylko nie umarła przypadkiem... Zasnęła. *** Kiedy przyniesiono lunch, Hank i jego towarzysz byli już nieco bardziej skłonni do jedzenia. Kanapki nie były najgorsze, a jarzynowa zupa na wołowinie nawet całkiem dobra. Kiedy strażnik odchodził, Hank zapytał go: - Naprawdę jest pan pewien, że nie da się zdobyć jakiejś Biblii? - Już ci mówiłem - powiedział strażnik opryskliwie - czekam na pozwolenie, a do tej chwili nie ma mowy! - Jimmy - wybuchnął nagle współwięzień Hanka - masz przecież całą szufladę Biblii Gedeona, dobrze o tym wiesz! Daj mu jedną. - No, no, teraz, Hogan, jesteś po tamtej stronie krat - szydził strażnik. - Teraz ja mam tu ostatnie słowo. Strażnik odszedł, a wielki facet usiłował skupić całą uwagę na lunchu. Spojrzał jednak na Hanka i zaśmiał się: - Jimmy Dunlop. Uważa, że jest prawdziwym mężczyzną. - Ale dzięki, że próbowałeś. Wielki facet westchnął ciężko, a potem powiedział: - Przepraszam, że rano byłem taki gburowaty. Musiałem dojść do siebie po wczorajszym dniu, chciałem zorientować się, coś ty za jeden, no i chyba musiałem oswoić się z faktem, że jestem w areszcie. - Bardzo dobrze rozumiem. Też nigdy nie byłem w areszcie - Hank jeszcze raz spróbował zacząć rozmowę. Wyciągnął dłoń i powiedział: - Hank Busche. Tym razem facet chwycił jego dłoń i mocno uścisnął. - Marshall Hogan. Nagle obu jakby olśniło. Wciąż trzymając swe dłonie spojrzeli na siebie, potem jeden wskazał palcem na drugiego i zapytali niemal równocześnie: „Czy ty przypadkiem nie jesteś...?” Patrzyli na siebie przez długą chwilę nie mówiąc ani słowa. *** Rozmowę obserwowali aniołowie. Natychmiast przekazali wiadomość Talowi. - Bardzo dobrze - powiedział Tal. - Niech ci dwaj teraz sobie porozmawiają. *** - To ty jesteś pastorem w tym białym kościółku - powiedział Marshall. - A ty jesteś wydawcą Clariona - wykrzyknął Hank. - Wiec co ty tu u licha robisz? - Chyba nie uwierzysz, jak ci powiem. - Dzieciaku, zdziwiłbyś się, ba, ja sam się dziwię, w co ja teraz mogę uwierzyć! Powiedzieli mi - Marshall zniżył głos i pochylił się nad Rankiem - że jesteś tu za gwałt. - Zgadza się. - To do ciebie podobne, co? Hank nie za bardzo wiedział, jak to rozumieć. - No, wiesz... nie zrobiłem tego. - A czy Alf Brummel nie chodzi do twojego kościoła? - Chodzi. - Nie nadepnąłeś mu kiedy na odcisk? - Hmm... no... No, tak. - Ja też. I dlatego tu jestem, i dlatego ty tu jesteś! Opowiedz, co się stało. - Kiedy? - No, co się naprawdę stało? Znasz w ogóle tę dziewczynę, którą rzekomo zgwałciłeś? - No... - A skąd masz te ugryzienia na ręce? Hanka zaczęły nachodzić wątpliwości: - Wiesz co, może nie będę nic mówił na ten temat. - Miała na imię Carmen? Wyraz twarzy Hanka mówił jedno wielkie, niemal słyszalne „tak”. - Pomyślałem, że może akurat zgadnę-wyjaśnił Marshall. - Naprawdę podstępna dziewczyna. Pracowała u mnie ostatnio. A dziś w nocy powiedziała, że ją zgwałcono. Od razu wiedziałem, że kłamie. - To niemożliwe! - Hank był kompletnie oszołomiony. - Skąd o tym wiesz? Marshall rozejrzał się po celi i wzruszył ramionami. - A co innego mam do roboty? Hank, mówię ci, mam ci coś do opowiedzenia! Ale może to potrwać parę godzin. Gotowy? - Jeśli jesteś gotowy wysłuchać mojej historii, to jestem gotów na twoją. *** - Halo! Proszę pani! Bernice zerwała się gwałtownie. Ktoś się nad nią pochylał. Jakaś dziewczynka, szesnaście lat, może starsza, o wielkich brązowych oczach i czarnych kręconych włosach. Ubrana w spodnie - pewnie córka jakiegoś farmera. - Och! Hm... Cześć - na tyle tylko było Bernice na razie stać. - Nic pani nie jest? - dziewczyna mówiła powoli, przeciągając sylaby. - E, nie. Spałam. Mam nadzieję, że nikomu to nie przeszkadza. Wiesz, poszłam na spacer i... - przypomniała sobie swoją poranioną twarz. „No, świetnie! Dzieciak pomyśli sobie, że ktoś mnie napadł albo co.” - Szuka pani swoich okularów? - zapytała dziewczyna. Schyliła się, podniosła je i podała Bernice. - Yy... Hmm... Może się zastanawiasz, czemu moja twarz tak wygląda. Dziewczyna uśmiechnęła rozbrajająco i powiedziała: - Ach, szkoda, że pani nie wie, jak ja wyglądam, kiedy się zbudzę. - To pewnie wasza posiadłość? Nie chciałam... - Nie, nie, tylko tędy przejeżdżam, tak jak pani. Zauważyłam, że pani tu leży i pomyślałam, że sprawdzę. Może panią gdzieś podwieźć? Bernice już miała powiedzieć „nie”, ale akurat spojrzała na zegarek. O nie! Prawie czwarta po południu! - Ale pewnie nie jedziesz na północ, co? - Jadę do Baker. - To idealnie! Czy mogłabym się z tobą zabrać? - Tak, zaraz po lunchu. - Co? Dziewczyna wyszła z zagajnika w kierunku najbliższego pola kukurydzy. Bernice zauważyła zaparkowany w pełnym słońcu lśniący, błękitny motocykl. Dziewczyna sięgnęła do torby przy siodle i wyjęła brązową papierową torebkę. Wróciła i położyła torebkę przed Bernice, a obok postawiła kartonik z mlekiem. - To u was jada się lunch o czwartej po południu? - spytała zdziwiona Bernice. - Nic podobnego - zaśmiała się dziewczyna - ale pani przeszła kawał drogi i ma pani jeszcze przed sobą następny kawał, musi pani coś zjeść. Bernice spojrzała w szczere, roześmiane piwne oczy, potem popatrzyła na leżącą przed nią zwykłą, szarą torebkę z jedzeniem i poczuła, że jej twarz robi się czerwona, a oczy są pełne łez. - Niech pani to zaraz zje - powiedziała dziewczyna. Bernice sięgnęła do torebki i wyjęła kanapkę z pieczoną wołowiną - prawdziwy rarytas. Wołowina jeszcze gorąca, listek sałaty - chrupiący i zielony. A na samym dnie kartonik z jogurtem jagodowym - jej ulubiony smak - zimny jak z lodówki! Próbowała się opanować, ale wstrząsnął nią szloch, a po policzkach popłynęły łzy. „Robię z siebie idiotkę” - pomyślała. Ale to było takie niesamowite. - Przepraszam - wybełkotała. - Po prostu... bardzo mnie wzruszyła twoja troskliwość. Dziewczyna dotknęła jej dłoni. - No to cieszę się, że się tu znalazłam. - A jak ci na imię? - Może mi pani mówić Betsy. - A ja... Możesz mi mówić Maria - Bernice podała swoje drugie imię. - Dobrze. Wie pani co, mam tu trochę zimnej wody, może się pani przyda? Bernice poczuła, jak do oczu napływa jej kolejna fala łez. - Jesteś cudowna. Co ty robisz na tej ziemi? - Pomagam pani-odpowiedziała Betsy, biegnąc do motocykla po wodę. *** Hank siedział na brzegu pryczy, zafascynowany opowiadaniem Marshalla. - Chyba żartujesz! - przerwał nagle. - Alf Brummel para się czarno księstwem?! Członek Rady w naszym kościele? - Nazywaj to jak chcesz, kolego, ale mówię ci, to kompletne wariactwo! Nie mam pojęcia, jak długo on i ta Langstrat są kumplami od serca, ale ta jej blaga o kosmicznej świadomości tak do niego przywarła, że Brummel zrobił się niebezpieczny, mówię poważnie! - To kto jest w tej grupie? - Raczej - kto w niej nie jest! Oliver Young, sędzia Baker, prawie wszyscy miejscowi gliniarze... - Marshall mówił i mówił, przedstawiając Hankowi zaledwie fragment ze swojej listy. Hank był zdumiony. To musiał zrobić Pan. Tak wiele pytań, które od dawna go dręczyły, znajdowało teraz odpowiedzi. Marshall mówił jeszcze jakieś pół godziny, a potem, jakby zaczął się wahać. Nadeszła część o Kate i Sandy. - A teraz coś, co jest dla mnie najbardziej bolesne - powiedział. Nie patrzył już w oczy Hankowi, ale gdzieś poprzez kraty. - To właściwie zupełnie odrębna historia i nie ma w niej niczego, co by mogło ciebie interesować, ale przyznaję, że myślałem o rym cały dzisiejszy ranek. To moja wina, Hank. To ja do tego dopuściłem. Westchnął ciężko i otarł oczy. - Niechbym stracił wszystko: gazetę, dom, niechbym... niechbym i przegrał tę bitwę. Zniósłbym to wszystko, gdybym tylko je miał. Ale i je straciłem... A potem powiedział: - I znalazłem się tutaj. Umilkł niespodziewanie. Hank płakał. Płakał i uśmiechał się, wznosił ręce do Boga, kręcił głową ze zdumienia. Marshallowi zdawało się, że Hank doświadcza właśnie jakiegoś religijnego doznania. - Marshall - odezwał się Hank podnieconym głosem. Nie był w stanie usiedzieć na miejscu. - To Bóg sprawił! To że tu jesteśmy, to nie przypadek. Nasi nieprzyjaciele chcieli nam zaszkodzić, ale Bóg zdecydował, że to będzie najwłaściwsze. Przyprowadził tu nas obu, mogliśmy się poznać i skonfrontować całą historię. Nie słyszałeś jeszcze mojego opowiadania, ale wiesz co? Jest dokładnie takie samo! Obaj stawialiśmy czoła tej samej sprawie, tyle że z dwóch różnych stron. - Opowiadaj, opowiadaj! Też chciałbym płakać! Więc Hank rozpoczął opowieść od tego, jak to niespodziewanie został pastorem we wspólnocie, która wcale tego nie chciała... Motocykl Betsy mknął jak wicher autostradą. Bernice trzymała się kurczowo siedząc tuż za Betsy na miękkim skórzanym siodełku i patrząc na uciekający w tył krajobraz. Ta jazda była cudowna. Bernice znów poczuła się jak dzieciak, obie miały kaski z ciemnymi osłonami na twarz, mogła czuć się bezpieczna, że nie zostanie rozpoznana. Ale do Baker było coraz bliżej i coraz bliżej było do związanych z tym niebezpieczeństw i niepewności, a także do rozwiązania jednej zasadniczej kwestii: czy Susan Jacobson zdoła tam dotrzeć. Bernice miała ochotę zostać na motocyklu z tym uroczym, przemiłym dzieciakiem i jechać gdzieś... wszystko jedno gdzie. Wszystko w tej chwili byłoby lepsze niż życie, jakie prowadzi. Pojawiły się znajome elementy krajobrazu: reklama Coca Coli i ta spora polana zawalona drewnem na sprzedaż. Zbliżały się do Baker. Betsy puściła rączkę od gazu i zaczęła redukować biegi. W końcu zjechała z drogi i zatrzymała się na wysypanym żużlem parkingu, tuż przed starym Motelem Zachodzącego Słońca. - Czy tutaj pani wystarczy? - krzyknęła spod swojego kasku. Bernice zauważyła kawałek dalej gospodę „Evergreen”. - Pewnie! W sam raz. Zeszła z motocykla i zaczęła siłować się z paskiem pod brodą. - Niech pani go jeszcze chwilę zostawi - powiedziała Betsy. - A po co? Ale jej wzrok natychmiast podał jeden istotny powód: tuż obok przejeżdżał akurat wóz policyjny z Ashton. Wjeżdżając do Baker, zwolnił trochę. Bernice widziała, jak włącza lewy kierunkowskaz i zajeżdża na parking przed „Evergreen”. Wysiedli dwaj funkcjonariusze i weszli do gospody. Bernice spojrzała na Betsy. Czy ona coś wie? Nie wyglądała na to. Pokazała ręką w kierunku niewielkiej jadłodajni, która przylegała do motelu. - To kawiarenka Rosę Allen. Wygląda nieciekawie, ale właścicielka gotuje najlepsze zupy pod słońcem, a na dodatek tanio. Można tam sobie swobodnie dłużej posiedzieć. Bernice ściągnęła kask i położyła na motorze. - Betsy - powiedziała - jestem ci tak wiele dłużna. Tak bardzo ci dziękuję. - Proszę bardzo - nawet przez osłonę w kasku było widać słoneczny uśmiech. Bernice spojrzała w kierunku kawiarenki. Naprawdę? Nie wygląda za ciekawie... -1 tam niby ma być najlepsza zupa pod słońcem? Odwróciła głowę w stronę Betsy i zesztywniała. Przez chwilę wydawało jej się, że zaraz się przewróci, miała wrażenie, jakby zniknął mur, który dopiero co stał jej przed nosem. Betsy nie było. Motocykla nie było. Czuła się tak, jak zaraz po obudzeniu, kiedy potrzeba nieco czasu, żeby przestawić umysł i zorientować się, co jest jawą, a co snem. Lecz Bernice wiedziała, że to nie sen. Na żużlu widniały wciąż ślady opon motocykla, prowadzące od miejsca, gdzie zjechały z drogi, aż do miejsca, gdzie teraz stała. I tu się kończyły. Cofnęła się, oniemiała i oszołomiona. Patrzyła na autostradę w obu kierunkach, ale przecież wiedziała, że nie zobaczy dziewczyny na motocyklu. Po chwili zrozumiała nawet, że byłaby rozczarowana, gdyby ją zobaczyła. To oznaczałoby koniec bardzo pięknego czegoś, czego jeszcze nigdy przedtem nie czuła. „Muszę zejść z autostrady” - mówiła sama do siebie. Było ją przecież widać jak na dłoni. Zdołała się jakoś oderwać od tego miejsca i pośpieszyła do kawiarenki Rosę Allen. *** O szóstej przez kraty podano kolację. Marshall był gotów zjeść pieczonego kurczaka i duszoną marchewkę, ale Hank tak bardzo wciągnął się w opowiadanie, że trzeba mu było przypominać o jedzeniu. - Ale teraz będzie najciekawsze! - zaprotestował Hank, a zaraz potem zapytał: - Nadążasz w ogóle za tym? - Wiele tu nowego - przyznał Marshall. - Zaraz, w jakim kościele się wychowałeś? Prezbiteriańskim? - Tak, ale nie możesz za to winić mojego kościoła. O tym zadecydowałem sam i tyle, poza tym zawsze uważałem, że ze strachami mamy do czynienia wyłącznie w noc zaduszną?). - A przecież ciągle zastanawiasz się, skąd się bierze ta dziwna siła Lang-strat, jak to się dzieje, że Sieć może wywierać aż taki wpływ na ludzi, co takiego mogło męczyć Teda Harmela, no i w końcu kim są ci przewodnicy duchowi. - Chyba... chyba nie spodziewasz się, że uwierzę w złe duchy... - A wierzysz w Boga? - Tak, wierzę, że Bóg istnieje. - A szatan? Marshall musiał się chwilę zastanowić. Zauważył, że niepostrzeżenie zmienił się jego sposób myślenia. - No... hm, tak, chyba tak. - Wiara w istnienie aniołów i demonów to po prostu kolejny krok. Przecież to logiczne. Marshall wzruszył ramionami i zaczął ogryzać nogę kurczaka. - Dobra, mów dalej. Opowiadaj wszystko. ?)tj. Halloween. W krajach anglosaskich 31 października, uważany za noc duchów, czarownic itd., jest zarazem okazją do przebierania się za duchy i straszenia nawzajem (przyp. tłum.) Rozdział 34 Bernice przesiedziała kolejne półtorej godziny w kawiarence Rosę Allen. Kupiła sobie talerz zupy Rosę i jadła bardzo powoli - Betsy miała rację, zupa była dobra. Przez cały czas nie spuszczała z Rosę oka. Ludzie, niech tylko ta kobieta zrobi krok w stronę telefonu, nie będzie tu już śladu po Bernice! Ale Rosę nie uważała, że widok pobitej kobiety w jej kawiarni to jakaś niezwykłość, więc nic podejrzanego się nie działo. Zrobiła się dziewiętnasta trzydzieści i Bernice wiedziała, że bez względu na wszystko musi spróbować zjawić się na spotkaniu. Zapłaciła Rosę za zupę drobiazgami z kieszeni i wyszła na zewnątrz. Wyglądało na to, że wóz policyjny, który przedtem zatrzymał się przed „Evergreen”, już odjechał. Robiło się ciemno i gospoda była za daleko, żeby można to stwierdzić na pewno. Będzie musiała się jakoś zorientować w sytuacji. Szła uważnie, rozglądając się na boki, sprawdzała, czy nie widać policji, szpicli, podejrzanych pojazdów, czegokolwiek. Parking przed „Evergreen” był pełen samochodów, prawdopodobnie normalna sytuacja w sobotni wieczór. Nie zdjęła okularów słonecznych, ale i tak wyglądała dokładnie jak Bernice Krueger, której poszukuje policja. Co jednak mogła na to poradzić? Zbliżając się do gospody, rozglądała się wszędzie w poszukiwaniu możliwych dróg ucieczki. Zauważyła jakąś ścieżkę prowadzącą do lasu, ale nie miała pojęcia, czy jest długa i dokąd prowadzi. Krótko mówiąc, możliwości ukrycia się, lub ucieczki nie było zbyt wiele. Tył „Evergreen” prezentował się mało imponująco. Trzy stare samochody, zapomniane lodówki, wyszczerbione beczki po piwie, stosy stołów o zniszczonych blatach, połamane krzesła zgarnięto nieco na boki, tak że utworzyły wąską dróżkę do tylnych drzwi. Również i tylne drzwi wyżłobiły łuk w linoleum. Muzyka z szafy grającej uderzyła Bernice niczym fala, podobnie zresztą, jak dym z papierosów i obrzydliwie słodkawy zapach piwa. Zamknęła drzwi i znalazła się w mrocznej jamie pełnej niewyraźnych sylwetek. Ostrożnie popatrzyła pod i nad okularami, a także na boki. Nie zdejmując szkieł starała się zorientować kto jest wewnątrz. Musi znaleźć jakieś wolne miejsce, żeby usiąść. Większość stolików okupowali już drwale i ich przyjaciółki. Zauważyła jedno krzesło w kącie. Podeszła tam i zajęła je, zyskując dogodny punkt obserwacyjny. Z tego miejsca mogła zauważyć każdego, kto wchodził, ale nie była w sta- nie wychwycić rysów twarzy. Rozpoznała jednak Dana za barem. Nalewał piwo, a jednocześnie próbował mieć oko na wszystko. Po odgłosach zorientowała się, że gra w bilard toczy się na całego. Dwie gry video pod ścianą wydawały przeraźliwe dźwięki. Za dziesięć ósma. Takie siedzenie jest bez sensu. Czuła, że za bardzo rzuca się w oczy, a sama nie widziała zbyt dokładnie. Wstała z krzesła i próbowała wmieszać się w tłum, trzymając się jak najbliżej ścian. Jeszcze raz popatrzyła na Dana. Był nieco bliżej i kto wie, może nawet na nią patrzył, ale nie była pewna. Nie zachowywał się tak, jakby ją rozpoznał, a jeśli nawet, to chyba nie przywiązywał do tego znaczenia. Próbowała znaleźć jakieś niekrępujące miejsce, żeby obserwować ludzi przy stolikach z przodu. Dołączyła do niewielkiej grupy przy jednej z gier. Widziała nadal tylko zamazane sylwetki ludzi przy stolikach, żadna z nich na pewno nie należała do Susan. Znowu Dań - przechyla się nad stołem i podciąga jedną z rolet do połowy. To nie spodobało się paru siedzącym w pobliżu osobom, ale Dań coś im wyjaśnił i dali za wygraną. Postanowiła wrócić na swoje krzesło i czekać. Przedostała się z powrotem do bilardu, a potem powoli, chowając się za ludźmi, doszła w kąt sali. Nagle uderzyła ją pewna myśl. W jakimś filmie widziała już sztuczkę z podciąganiem rolety. Czyżby sygnał? Odwróciła głowę w stronę wejścia i w tej samej chwili otworzyły się drzwi. Weszli dwaj mężczyźni w mundurach. Policja! Jeden wskazał palcem prosto na nią. Ruszyła w stronę tylnych drzwi, jak tylko się dało najszybciej. Przed nią była tylko ciemność. Czy da radę w ogóle znaleźć te drzwi? Usłyszała okrzyk, który przebił się przez gwar w pomieszczeniu. - Hej! Zatrzymać tę kobietę! Policja! Ej, ty! Stać! Ludzie zaczęli mruczeć między sobą: „Kto?”, „Jaka kobieta?”, „Ta kobieta?”. Jakiś głos w ciemności powiedział: „Halo! To chyba do pani mówią!” Nawet się nie oglądała, słyszała tylko szuranie krzeseł i stóp. Gonili ją. Nagle zobaczyła przed sobą zielony napis „Wyjście” nad tylnymi drzwiami. Nie będzie się już bawić w udawanie. Co sił w nogach pobiegła w stronę tego światła. Wszyscy coś krzyczeli, próbowali jej pomóc, chcieli zobaczyć, co się dzieje. Wchodzili w drogę policjantom, a ci zaczęli krzyczeć: „Proszę się usunąć! Proszę zejść z drogi! Zatrzymać ją!” Nie mogła dostrzec na drzwiach żadnej klamki ani niczego takiego. Pozostała tylko nadzieja, że drzwi mają jakiś uchwyt. Rzuciła się na nie z całej siły. Nie miały... ale usłyszała, jak coś pękło i drzwi puściły. Na zewnątrz było jaśniej niż w środku. Dostrzegła ścieżkę pośród rupieci i co sił przemknęła nią, słysząc za sobą powtórny trzask tylnych drzwi. Potem dobiegł ją odgłos kroków. Czy da radę zniknąć im z oczu, nim wydostaną się z tych śmieci? Zerwała z nosa okulary i zaraz, tuż za płotem, spostrzegła ścieżkę prowadzącą do lasu. Niewiarygodne, do czego człowiek bywa zdolny pod wpływem strachu! Chwyciwszy się silnie szczytu ogrodzenia, podciągnęła się w górę i przerzuciła na drugą stronę. Spadła w jakieś krzaki. Nie miała nawet czasu, żeby sobie pogratulować, czmychnęła ścieżką w stronę lasu, jak spłoszony zając, raz po raz schylając się, by przemknąć pod nisko wiszącymi gałęziami, i raz po raz dostając po twarzy tymi, których nie zauważyła. Na ścieżce nie było nikogo, ściółka była miękka, ściszała i tłumiła odgłos kroków. W lesie było ciemniej. Zatrzymywała się co jakiś czas, żeby sprawdzić, którędy dalej biegnie ścieżka. Mogła wtedy nadsłuchiwać odgłosów pościgu - słyszała jakieś krzyki w oddali, ale wydawało się, że nikt nie pomyślał o tej ścieżce. Gdzieś przed sobą dostrzegła światło. Dobiegła do wysypanej żużlem podrzędnej drogi, ale jeszcze dobrą chwilę siedziała wśród drzew i rozglądała się w poszukiwaniu samochodów lub policjantów. Droga była spokojna, pusta. Szybko wyszła z lasu, zastanawiając się, w którą stronę iść. Nagle na skrzyżowaniu z jakąś inną dróżką kawałek dalej pojawił się samochód i skręcił na żwirową drogę w kierunku Bernice. A jednak ją zobaczyli! Nie ma innego wyjścia, trzeba uciekać! Płuca zdobywały się na niewiarygodny wysiłek, w sercu czuła ból i myślała, że za chwilę jej pęknie, nogi były jak z ołowiu, z każdym wydechem mimowolnie krzyczała z udręki i przerażenia. Biegła przez pole w kierunku zabudowań, które dostrzegła w oddali. Obejrzała się. Jakaś postać puściła się za nią w pogoń, pędząc jak strzała. Nie! Nie! Błagam, nie ścigaj mnie, zostaw mnie! Ja już nie mogę! Zabudowania były coraz bliżej. Wyglądały na jakąś starą farmę. Nie zastanawiała się, tylko biegła. Nic nie widziała - wzrok dodatkowo przysłoniły jej łzy. Brakowało jej tchu, miała spieczone usta, ból w klatce piersiowej stawał się nie do wytrzymania. Trawa chłostała ją po nogach, biegła, niemal przewracając się za każdym krokiem, słyszała za sobą szeleszczące w trawie kroki prześladowcy, zbliżające się niebezpiecznie. O, Boże, ratuj! Zobaczyła przed sobą jakiś wielki, ciemny budynek, pewnie stajnia. Niech będzie, spróbuje się tam schować. Znajdą ją, to znajdą. Dalej już nie może. Potykając się, brnąc z trudem, dowlokła się do budynku i obeszła go z drugiej strony. Wielkie zasuwane drzwi były na wpół otwarte. Wtargnęła przez nie do środka. Wewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność. Teraz wzrok nie był jej już potrzebny. Z wyciągniętymi ramionami poszła do przodu potykając się co chwila. Stopy brodziły w słomie. Dłonie uderzyły o jakąś ściankę. Przegroda. Poszła kawałek dalej. Następna przegroda. Usłyszała kroki z boku stajni, a potem w drzwiach. Kucnęła za jedną z przegród, próbowała zapanować nad oddechem. Czuła, że lada chwila zemdleje. Kroki zwolniły. Prześladowca tak samo natrafił na ciemność i próbował posuwać się po omacku. Był coraz bliżej. Bernice wycofała się na sam koniec przegrody myśląc, gdzie można by się ukryć. Jej dłoń natrafiła na jakiś trzonek. Pomacała niżej. Widły. Ujęła je w dłonie. Czy będzie w stanie użyć tego z zimną krwią? Kroki zbliżały się w równym tempie. Prześladowca sprawdzał po drodze każdą przegrodę. Bernice dostrzegła wąski snop światła, tańczący po słomie. Uniosła widły, pęknięte żebro zaprotestowało bólem. „Pożałujesz tego, że zachciało ci się mnie gonić” - pomyślała. W tej chwili obowiązywało prawo dżungli. Kroki były już bardzo blisko. Mały snop światła pojawił się akurat przed jej przegrodą. Była gotowa na wszystko. Światło padło w jej oczy. Zdawało się jej, że napastnikowi jakby zaparło dech. Dalej, Bernice! Rzuć widłami! Ale ramiona odmówiły jej posłuszeństwa. - Bernice Krueger? - zapytał jakiś stłumiony kobiecy głos. Bernice nie ruszyła się. Trzymała widły wysoko, wciąż nie mogąc złapać tchu. Promień światła oświetlał przerażoną twarz z podbitymi oczami, w których malowało się szaleństwo. „Prześladowca” na jej widok cofnął się gwałtownie i wyszeptał: - Bernice, nie! Nie rzucaj! Bernice jeszcze mocniej zapragnęła rzucić widłami. Jęcząc i dysząc próbowała zmusić ramiona do ruchu. Daremnie. - Bernice - usłyszała głos - to ja, Susan Jacobson! Jestem sama! Nie odłożyła wideł. W tej chwili nie była w stanie racjonalnie myśleć, słowa do niej nie docierały. - Słyszysz mnie? - znów odezwał się głos. - Proszę, odłóż te widły. Nic ci nie zrobię. To nie policja, naprawdę. - Kim jesteś? - zapytała w końcu Bernice drżącym, urywanym głosem. - Susan Jacobson, Bernice - powiedziała, a potem powtórzyła powoli - Susan Jacobson, mieszkałam w jednym pokoju z twoją siostrą, Pat. Miałyśmy się dzisiaj spotkać. Bernice nagle otrząsnęła się z majaczeń, a może jakiegoś koszmaru na jawie. To nazwisko nareszcie przesiąkło do umysłu i obudziło ją. - Ty... Ty chyba żartujesz - wyrzuciła resztką tchu. - Nie żartuję. To ja. Susan poświeciła maleńką latarką na własną twarz. Nie, tych czarnych włosów i bladej cery nie dało się z niczym pomylić, choć miejsce czarnych szat zajęły dżinsy i granatowy sweter. Bernice opuściła widły. Potem rzuciła je na ziemię i wydała z siebie jęk, zasłaniając usta dłonią. Nagle uświadomiła sobie, że wszystko ją okropnie boli. Opadła na kolana, wprost w słomę i obiema rękami objęła się za klatkę piersiową. - Co ci jest? - zapytała Susan. - Zgaś to światło, jeszcze cię zobaczą - usłyszała w odpowiedzi. Światełko zgasło. Bernice poczuła, że Susan ją dotyka. - Jesteś ranna! - powiedziała. - Usiłuję... po prostu... nie przejmować się tym - wyszeptała Bernice. - Żyję, znalazłam Susan Jacobson, prawdziwą i żywą, nie musiałam nikogo zabijać, policja mnie nie znalazła... i i mam pęknięte żebro! Oooch... Susan objęła Bernice ramionami, żeby ją pocieszyć. - Ostrożnie, ostrożnie - ostrzegła Bernice. - Skąd ty się tu wzięłaś? Jak mnie znalazłaś? - Obserwowałam gospodę z drugiej strony ulicy, patrzyłam, czy nie pojawisz się ty, albo Kevin. Zobaczyłam, jak policja wchodzi do środka, a potem jak wybiegasz tylnym wyjściem. Od razu wiedziałam, że to ty. Jeszcze w college’u często się wałęsaliśmy po tych okolicach, więc znałam ścieżkę, którą pobiegłaś i wiedziałam, że wychodzi na tę drogę tutaj. Pojechałam samochodem naokoło, myślałam, że cię wyprzedzę, potem wskoczysz do mojego wozu, ale byłaś już za daleko, a w dodatku zaczęłaś uciekać. Bernice spuściła głowę. Poczuła, że znów wzbierają w niej te nieznane dotąd uczucia. - Zawsze myślałam, że nigdy w życiu nie zobaczę żadnego cudu, ale teraz już sama nie wiem... *** Hank zakończył opowiadanie, a także - nieustannie nakłaniany przez Marshalla - uporał się w końcu z obiadem. Marshall zaczął zadawać pytania, na które Hank odpowiadał na miarę swojej znajomości Pisma. - No więc - zapytał Marshall - jeśli ewangelie mówią, że Jezus i uczniowie wyganiali nieczyste duchy, to właśnie o to chodziło? - Właśnie o to - odpowiedział Hank. Marshall oparł się plecami o kraty i myślał dalej. - To by naturalnie wiele wyjaśniało. Ale co z Sandy? Czy myślisz, że ona... że ona by... - Nie wiem na pewno, ale niewykluczone. - To coś, z czym ja wczoraj rozmawiałem... to na pewno nie była ona. Wyglądała jak szalona, mówię ci, nie uwierzysz... No, nie, chyba jednak uwierzysz - poprawił się. - Nie widzisz, co się dzieje? - Hank był przejęty. - To cud Boży, Marshall. Przez cały czas badałeś te wszystkie przestępstwa finansowe, intrygi, zbrodnie i zastanawiałeś się, JAK to jest możliwe, że dzieje się to tak bez przeszkód, że z taką wielką siłą podporządkowuje życie osobiste tych wszystkich osób. Teraz już masz odpowiedź na swoje pytanie. A kiedy mi opowiedziałeś, co wykryłeś i co przeszedłeś, ja mam odpowiedź na swoje DLACZEGO. Przez cały ten czas stawałem twarzą w twarz ze złymi mocami, które są w tym mieście, ale do tej pory nie wiedziałem, do czego zmierzają. A teraz wiem. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że to Pan nas tu razem umieścił. Marshall uśmiechnął się bez przekonania. - To co teraz zrobimy, pastorze? Zamknęli nas tutaj, nie pozwalają na kontakt z rodziną, przyjaciółmi, prawnikami, z nikim! Coś mi się zdaje, że nasze konstytucyjne prawa nie na wiele się w tych okolicznościach zdadzą. Hank oparł się o zimną betonową ścianę i myślał. - To jedynie sam Bóg wie. Ale mam mocne przeświadczenie, że On nas w to wprowadził i On też ma sposób, żeby nas stąd wydostać. - Skoro już mowa o silnych przeświadczeniach - odparł Marshall - to jestem pewien, że chcą, abyśmy nie pętali się im pod nogami, kiedy będą realizowali swoje plany. Ciekaw jestem, co zostanie z tego miasta, z naszych miejsc pracy, domów, rodzin, z wszystkiego, co nam było drogie, kiedy uda nam się stąd wydostać. Jeżeli w ogóle to nastąpi. - Nie traćmy wiary. Bóg nad tym czuwa. - Taa... Miejmy nadzieję, że On nie spartaczy roboty. *** Dwie kobiety siedziały po ciemku w sianie. Bernice próbowała wszystko Susan wyjaśnić: poranioną twarz, pęknięte żebro, dramatyczne wydarzenia ostatnich dni, w końcu śmierć Kevina Weeda. Susan trawiła wszystko dobrą chwilę, a potem powiedziała: - To cały Kaseph. To właśnie całe Towarzystwo. Nie powinnam była Kevina w to wciągać. - Nie... nie rób sobie wyrzutów. Po prostu wszyscy jesteśmy w jakimś sensie wciągnięci, czy nam się podoba czy nie. Susan ze wszystkich sił starała się nie ulegać emocjom i myśleć trzeźwo. - Masz rację... przynajmniej na razie. Kiedyś nadejdzie taki dzień, że usiądę i przemyślę wszystko. Wtedy będę opłakiwać utratę tego człowieka. Wstała. - Ale w tej chwili zbyt dużo jest do zrobienia, a czasu niewiele. Możesz chodzić? - Nie, ale nie powstrzymywało mnie to jak dotąd. - Samochód jest wynajęty. Jest w nim zbyt wiele istotnych materiałów, żeby go tak zostawiać. Chodź. Ostrożnie, jak najciszej, uważnie doszły do wielkich drzwi. Na zewnątrz było cicho. - To co, idziemy? - zapytała Susan. - Oczywiście - odpowiedziała Bernice. - Idziemy. Ruszyły z powrotem przez rozległe pole w kierunku drogi, gdzie Susan zostawiła samochód. Jakieś drzewo, które sterczało na tle gwiaździstego nieba, służyło za punkt orientacyjny. Kiedy były już po drugiej stronie pola, Bernice zauważyła, że teraz, gdy nie musiała uciekać w przerażeniu, wyprawa wydała się zdecydowanie krótsza. Susan zaprowadziła ją do samochodu. Stał nieco na uboczu, ukryty wśród paru drzew. Zaczęło się szperanie po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. - Susan! - usłyszały wołanie z lasu. Zamarły. - Susan Jacobson - powtórzył głos. - Niemożliwe! - wyszeptała Susan, podekscytowana. - Niemożliwe! - powtórzyła się Bernice. - Kevin? Usłyszały ruch i szelest w krzakach, a po chwili z lasu wyłonił się mężczyzna. Wychudzonej sylwetki i tego kroku od niechcenia „nie można było z nikim pomylić.” - Kevin Weed? - Bernice musiała ponowić pytanie. - Bernice Krueger! - powiedział Kevin. - Udało ci się. Świetnie! Przez krótką chwilę wszyscy troje stali oniemiali ze zdumienia, a w chwilę potem nastąpił czas na uściski. - Chodźmy stąd lepiej - powiedziała w końcu Susan. Wskoczyli się do samochodu i pomknęli jak najdalej od Baker. - Wynajęłam pokój w motelu w Orting, za Windsorem - powiedziała Susan. - Można by tam pojechać. Bernice i Kevin nie mieli nic przeciwko temu. - Kevin - odezwała się Bernice radośnie - i tak to zrobiłeś ze mnie łgarza! Myślałam, że nie żyjesz. - Jak dotąd żyję - powiedział Kevin, ale bez wielkiego przekonania. - Ale twój wóz wpadł do rzeki! - No tak, wiem. Jakiś dureń mi go podprowadził i rozbił się. Ktoś chciał mnie zabić. Zauważył, że nie mówi zbyt jasno, zaczął od początku. - Jechałem właśnie, żeby się z tobą zobaczyć na tym moście, o którym mówiłaś. Zatrzymałem się w „Evergreen” na jednego i daję głowę, że taki jeden wsypał mi jakieś prochy... no wiecie, coś mi wsypał do piwa. Mówię wam, ale mnie wzięło! No i pojechałem, żeby się z tobą zobaczyć, ale już zacząłem totalnie odlatywać. Zajechałem przed „Tucker’s Burgers”, myślałem, żeby zwymiotować, albo chociaż napić się wody, albo pójść do ubikacji. I zasnąłem w męskiej toalecie, mówię wam! Chyba spałem przez całą noc. Zbudziłem się dziś rano, wychodzę, a wozu nie ma. Nie miałem o niczym pojęcia, dopiero potem przeczytałem w gazecie. Pewnie dalej szukają ciała w rzece. - Kaseph i jego Sieć pewnie wyznaczyli cenę za nasze głowy, to jasne - powiedziała Susan - ale... Zdaje mi się, jakby ktoś nam pomagał. Kevin, mnie przytrafiło się coś bardzo podobnego: uciekłam z rancha Kasepha na piechotę, a udało mi się tylko dlatego, że cała obstawa ruszyła w pogoń za kimś, kto próbował uciec w wielkiej ciężarówie z meblami. Sami powiedzcie, kto przy zdrowych zmysłach porwałby się na coś takiego i to akurat w najodpowiedniejszym momencie! - A ja dalej nie wiem, kim była ta Betsy - dodała Bernice. Susan już od jakiegoś czasu myślała nad pewną hipotezą. - Chyba powinniśmy wziąć pod uwagę Boga. - B o g a? - I aniołów - dodała. W jednej chwili przypomniała sobie szczegóły swojej ucieczki i stwierdziła: - Posłuchajcie, ktoś w tamtym pokoju był. Wiem to na pewno. - Ej, a może to anioł ukradł mi wóz! - zawołał Kevin. - Wiecie, a w tej Betsy było coś takiego... - przypomniała sobie Bernice. - Po prostu płakałam. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżyłam. Susan dotknęła jej dłoni. - Wiecie co, wygląda na to, że wszyscy wciąż natrafiamy na to co ś, miejmy oczy otwarte cały czas. Samochód pędził ciemnymi szosami. Nieco okrężną drogą zmierzał do niewielkiego uzdrowiska Orting. *** Marshall i Hank czuli się już jak towarzysze broni, jakby znali się od lat. - Podoba mi się twoja wiara - powiedział Marshall. - Wcale się nie dziwię, że tak im zależało, żeby cię wysadzić z tego kościoła. Zaśmiał się. - No! Pewnie czujesz się jak pod Alamo! Jedyny, który stoi jak twierdza między Diabłem a resztą miasta. Hank uśmiechnął się pod nosem. - Jestem kimś, naprawdę. A poza tym nie jestem sam. Tam na zewnątrz są święci, Marshall, ludzie, którzy się za nas modlą. Wcześniej czy później coś pęknie. Bóg tak łatwo Szatanowi tego miasta nie odda! Marshall wymierzył palec w Hanka, a nawet potrząsnął lekko dłonią: - No widzisz? Taka wiara mi się podoba. Dobra, prosta, zrozumiała... - potrząsnął głową. - Ech! Kiedy ja ostatni raz coś takiego słyszałem? Hank starał się ważyć słowa, ale w tej chwili zdał sobie sprawę, że nadszedł czas, by to powiedzieć. - Marshall, skoro już mamy chwilę szczerości, to co byś powiedział, gdybyśmy porozmawiali o tobie? Być może Bóg umieścił nas razem w tej celi jeszcze z jakiegoś innego powodu? Marshall nie miał zamiaru się bronić. Uśmiechnął się, był gotów słuchać. - To co, będziemy rozmawiać o losie mojej nieśmiertelnej duszy? Hank odwzajemnił uśmiech. - O, właśnie. Rozmawiali o grzechu - niszczącej skłonności człowieka, by odchodzić od Boga i iść swoją drogą, zawsze na własną zgubę. I tak wrócili do problemu rodziny Marshalla. Było już jasne, że liczne postawy i zachowania wynikały bezpośrednio z pierwotnej ludzkiej samowoli i buntu przeciw Bogu. Marshall potakiwał, przekonał się, że zobaczył swoje sprawy w zupełnie nowym świetle. - Słuchaj! Moja rodzina w takim razie w ogóle nie znała Boga. To były tylko pewne gesty. Nic dziwnego, że Sandy nie dawała sobie tego wmówić! Potem Hank opowiadał o Jezusie. Wyjaśniał Marshallowi, że ów Człowiek, którego imię wypowiada się z byle powodu, którym nieraz nawet się pogardza, jest kimś więcej niż tylko religijnym symbolem, wyniosłą, nietykalną postacią z witraża. Jest kimś prawdziwym, żywym, bardzo konkretnym, jest Synem Bożym i może stać się Panem i Zbawcą każdego, kto Go 0 to szczerze poprosi. - Kto by przypuszczał, że kiedyś będę leżał na pryczy w takim miejscu 1 słuchał takich rzeczy - odezwał się nagle Marshall. - Dotykasz moich najboleśniejszych ran, wiesz o tym? - No a jak sądzisz? - zapytał Hank. - W czym tkwi źródło tego bólu? Marshall westchnął głęboko i zastanawiał się przez chwilę. - Chyba w tym, że jestem świadomy twoich racji, co oznacza, że swoich już nie mam. - Ale Jezus i tak cię kocha. Wie, co ci jest, przecież za to umarł. - Aha... no tak! Rozdział 35 W motelu w Orting panowała miła, spokojna, domowa atmosfera, podobnie jak w całym miasteczku, położonym nad rzeką Judd na skraju lasów państwowych. Była to przystań dla miłośników sportu, wybudowana w przyjemnym myśliwsko-wędkarskim, „podróżniczym” stylu. Susan nie chciała prowokować dodatkowych problemów, ani zwracać na siebie uwagi, zapłaciła więc za dwa dodatkowe miejsca na najbliższą noc. Weszli do pokoju i zaciągnęli zasłony. Wszyscy na początku skorzystali z łazienki, a Bernice zabawiła tam nieco dłużej. Od nowa starannie zabandażowała klatkę piersiową, umyła twarz. Obejrzała siebie w lustrze bardzo delikatnie dotykając ran. Aż jęknęłała z bólu. Gorzej już na pewno być nie może. Tymczasem Susan rzuciła na łóżko swoją wielką walizę i otworzyła wieko. Kiedy Bernice wyszła z łazienki, Susan wyjęła jakiś niewielki zeszyt i wręczyła go jej. - Od tego się wszystko zaczęło - powiedziała. - Dziennik twojej siostry. Bernice nie wiedziała, co powiedzieć. Żaden diament nie miałby dla niej większej wartości. Patrzyła na niewielki, oprawiony na niebiesko dziennik, ostatnie ogniwo łączące ją z nieżyjącą siostrą, i nie mogła uwierzyć, że to prawda. - Gdzie... jak go zdobyłaś? - Juleen Langstrat postarała się, żeby nikt go nie zobaczył. Wykradła go z pokoju Pat i przekazała Kasephowi, któremu z kolei ja wykradłam. Wiesz, zostałam dziewczyną Kasepha, jego Służebnicą, jak to nazywał. Miałam z nim nieustanny kontakt, ufał mi. Pewnego dnia, kiedy sprzątałam jego pokój, zupełnie przypadkowo ten dziennik wpadł mi w ręce. Od razu go poznałam, bo prawie co wieczór w akademiku widziałam, jak Pat w nim pisze. Wykradłam go, przeczytałam, otworzyły mi się oczy. Kiedyś myślałam, że Alexander Kaseph to... bo ja wiem, Mesjasz, wybawienie dla rodzaju ludzkiego, prawdziwy zwiastun pokoju i powszechnego braterstwa... Susan miała minę, jakby zrobiło jej się niedobrze. - Och, mówię wam, nafaszerował mi głowę takimi różnymi gadkami, ale w głębi, w środku zawsze miałam wątpliwości. Ten zeszycik podpowiedział mi, żebym słuchała raczej swoich wątpliwości niż tego człowieka. Bernice kartkowała dziennik. Był prowadzony przez kilka lat, wydawał się bardzo szczegółowy. - Nie czytaj go może w tej chwili - ciągnęła Susan. - Kiedy go przeczy- tałam, to... przez dłuższy czas nie mogłam dojść do siebie. Bernice chciała jednak znać finał tej historii. - Susan, czy wiesz, jak naprawdę umarła moja siostra? - Twoją siostrę, Patrycję, bezlitośnie i z zimną krwią wykończyło Towarzystwo Uniwersalnej Świadomości - powiedziała Susan gniewnym tonem - czy może raczej siły, które za nim stoją. Popełniła ten jeden fatalny błąd, który zresztą - jak sama widziałam - popełniało wielu innych: dowiedziała się za dużo o Towarzystwie, dała się poznać jako przeciwnik Alexandra Kasepha. Posłuchaj tylko: Kaseph ma wszystko czego tylko zapragnie. Nic nie jest przeszkodą, nawet jeśli trzeba kogoś zniszczyć, zrujnować, zamordować, okaleczyć. Potrząsnęła głową. - Jakaż ja byłam ślepa, że nie widziałam, co się dzieje z Pat. Przecież to był wręcz klasyczny przykład! - A ten facet, Thomas? - Tak, to był Thomas - odpowiedziała Susan natychmiast. - To on jest bezpośrednio winien jej śmierci. Ale to nie żaden mężczyzna. Bernice powoli zaczynała przyswajać sobie dziwaczne reguły nowej gry. - A teraz powiesz mi jeszcze, że nie była to również kobieta. - Pat zapisała się na wykłady z psychologii, a jednym z wymogów było, żeby zgodzić się na eksperymenty psychologiczne. Jest o tym zresztą w dzienniku, sama przeczytasz. Jakiś znajomy przekonał ją, żeby zgodziła się na udział w eksperymencie obejmującym techniki relaksacyjne i właśnie podczas takiego eksperymentu doświadczyła czegoś, co nazwała doznaniem parapsychologicznym, pewnego rodzaju wejrzeniem w wyższą rzeczywistość, jak to określiła. Pomyślała przez chwilę. - Ale może przejdę od razu do końca - o szczegółach przeczytasz sama później. Otóż to doznanie kompletnie ją zauroczyło, ale nie dostrzegała najmniejszego związku między tymi „naukowymi” eksperymentami a „mistycznymi” praktykami, jakim ja się oddawałam. Potem wielokrotnie brała udział w tych zajęciach, powtarzała eksperymenty, a w końcu nawiązała kontakt z - jak to określiła - „wysoce rozwiniętym, bezcielesnym bytem ludzkim” z innego wymiaru, niezwykle mądrą, inteligentną istotą o imieniu Thomas. Bernice nie chciała się pogodzić z tym, co słyszy, ale była świadoma, że sama trzyma w ręku dowód prawdziwości relacji Susan: dziennik swojej siostry. - No więc kim był ten Thomas naprawdę? Tylko wymysłem wyobraźni? - Pewne rzeczy będziesz musiała w tej chwili po prostu przyjąć - westchnęła Susan. - Mówiliśmy o Bogu, dopuściliśmy możliwość istnienia aniołów, a teraz kolej na aniołów zła, demoniczne byty duchowe. Dla naukowca ateisty będą to istoty pozaziemskie, nieraz nawet z własnym statkiem kosmicznym, dla ewolucjonisty - istoty o wysokim stopniu rozwoju, komuś samotnemu mogą się wydawać dawno utraconym bliskim, który przemawia zza grobu, zwolennicy Junga uznają je za „obrazy archetypiczne” wyławiane ze zbiorowej świadomości rasy ludzkiej. - Co takiego?! - Posłuchaj tylko, oni przyjmują taką formę, jaka akurat jest najwłaściwsza, żeby pozyskać czyjeś zaufanie i żerować na czyjejś próżności. A potem mówią ogłupionemu poszukiwaczowi prawdy dokładnie to, co chciałby usłyszeć, aż w końcu kompletnie nim zawładną. - Innymi słowy to taka gra na uczuciach? - Ależ nic innego niż właśnie gra na uczuciach: wschodnia medytacja, czarnoksięstwo, wróżbiarstwo, nauka umysłu, uzdrawianie parapsycholo-giczne, edukacja holistyczna... możesz wymieniać w nieskończoność, ale to wszystko jest jednym i tym samym: to podstępny sposób na zawładnięcie ludzkim umysłem i duchem, a nawet ludzkim ciałem. Bernice analizowała właśnie różne informacje, które zdobyli z Marshal-lem w ramach prowadzonego dochodzenia. Twierdzenia Susan pasowały do tamtego jak ulał. - Bernice - kontynuowała tymczasem Susan - tu mamy do czynienia ze spiskiem istot duchowych. Wiem to na pewno. Kaseph płaszczy się przed nimi i od nich otrzymuje rozkazy. A one robią za niego brudną robotę. Niech no tylko ktoś mu wejdzie w drogę - Kaseph dysponuje niewiarygodnymi możliwościami ze sfery duchowej, których używa, żeby pozbyć się problemów w sposób, jaki mu najbardziej odpowiada. „Ted Harmel” - pomyślała Bernice. - „Carlucci. Ilu jeszcze?” - Nie jesteś pierwszą osobą, która mi o tym mówi. - Ale mam nadzieję, że ostatnią, która musi to robić. - No, pamiętam, jak Pat opowiadała o Thomasie - wtrącił się Kevin. - Nigdy nie brzmiało to tak, jakby był człowiekiem. Zachowywała się tak, jakby był raczej jakimś bogiem. Musiała go pytać, nawet zanim zdecydowała, co będzie jeść na śniadanie. Ja... no, po prostu myślałem, że... no wiecie, że znalazła sobie jakiegoś faceta, takiego... hm... męskiego szowinistę. Susan dotarła do końca historii. - Pat zupełnie podporządkowała swą wolę Thomasowi. Nie trzeba było dużo czasu. W zasadzie nigdy nie trzeba, skoro już raz ktoś podda się wpływowi jakiegoś ducha. Nic dziwnego, że nią zawładnął, potem zaczai ją straszyć, a potem przekonał ją do... Hm, Hindusi nazywają to karmą. To takie mydlenie oczu, że twoje następne życie będzie lepsze niż to obecne, bo nazbierałaś sobie tutaj punktów. W przypadku Pat samobójcza śmierć miała być ni mniej ni więcej jak tylko sposobem na wydostanie się ze zła tego niższego świata i połączenie się z ukochanym Thomasem na wyższym poziomie istnienia. Susan delikatnie przewróciła kilka stron dziennika, który wciąż leżał w dłoniach Bernice i odszukała ostatni zapis. - O, popatrz. Ostatni zapis w dzienniku Pat to miłosny list do Thomasa. Zamierzała jak najszybciej się z nim połączyć, nawet pisze, jak to chce zrobić. Bernice zrobiło się słabo na myśl o czytaniu takiego listu, zaczęła jednak brnąć przez ostatnie kilka stron dziennika swojej siostry. Pat pisała stylem charakterystycznym dla kogoś, kto znalazł się w stanie dziwnego, dającego pozory wzniosłości ogłupienia, ale było też jasne, że została owładnięta jakimś irracjonalnym lękiem przed samym życiem. Jej duszę ogarnął ogromny ból i udręka duchowa, radosna, beztroska Patrycja Krueger, którą znała Bernice, zmieniła się w przerażoną, zagubioną psychotyczkę, bez jakiegokolwiek poczucia rzeczywistości. Bernice chciała czytać dalej, ale poczuła, że na nowo otwierają się stare rany. Uczucia, które od dawna czekały właśnie na moment ostatecznego wyjaśnienia, wypłynęły gwałtownie ze wszystkich kryjówek, niczym rzeka przez otwartą śluzę. Tańczące jej przed oczami słowa rozpłynęły się za nagłą kaskadą łez, a całym jej ciałem wstrząsnęło łkanie. Marzyła tylko o tym, żeby uciec od świata, zapomnieć o eleganckiej kobiecie obok i biednym, rozczochranym drwalu, runąć na łóżko i płakać. I tak zrobiła. *** Hank spał spokojnie na swojej pryczy w celi. Marshall zaś siedział po ciemku, ze schyloną głową, oparty o zimne, twarde kraty. Dłoń nerwowo wędrowała po twarzy. Był przejęty do żywego. Czuł się kiepsko. Gdzie się podział jego pancerz, jego moc, jego wytrzymała i nieugięta fasada? Zawsze był przecież Marshal-lern Hoganem, łowcą, psem gończym, nieustępliwym zdobywcą wszystkiego, co chciał, przeciwnikiem, z którym należało się liczyć, facetem, który umiał sobie radzić sam. Mazgaj - oto kim jest, skończony głupiec. Ten Hank Busche ma rację. „Popatrz tylko na siebie, Hogan. Już ty się nie martw o to, że Bóg coś spartaczy - ty zrobiłeś to już dawno. Po prostu sknociłeś, stary. Zdawało ci się, że masz wszystko w garści, a gdzie jest teraz twoja rodzina, gdzie jesteś ty sam? Może wykiwały cię te demony, o których Hank mówił, a kto wie, może sam siebie nabiłeś w butelkę. Daj spokój, Marshall, dobrze wiesz, dlaczego zawiodłeś rodzinę. Wykpiwałeś się, wciąż powtarzałeś starą śpiewkę. No i przyjemnie ci się pracowało z tą przystojną dziennikarką, może nie? Droczyłeś się z nią, rzucałeś kulkami z papieru. Na litość boską! Ile ty masz lat, szesnaście?” Marshall pozwolił, aby umysł i serce powiedziały mu prawdę. Zdawało mu się teraz, jakby o wielu z tych spraw wiedział już przedtem, ale nigdy nie chciał ich przyjąć do wiadomości. Zastanawiał się, jak długo już okłamywał sam siebie. - Kate - wyszeptał w ciemności z oczami błyszczącymi od łez. - Kate, co ja zrobiłem? Jakaś wielka ręka sięgnęła na drugą stronę celi i trąciła ramię Hanka. Hank drgnął, otworzył oczy i zapytał cicho: - Tak, co się stało? - Hank... - Marshall płakał. - Ze mnie nie jest nic dobrego. Potrzebuję Boga. Potrzebuję Jezusa - powiedział bardzo cicho. Który to już raz w życiu Hank wypowiedział te słowa? - Módlmy się. *** Upłynęło kilka minut i Bernice poczuła, że wezbrana w niej powódź opada. Usiadła, wciąż pociągając nosem i próbowała powrócić do przerwanej rozmowy. - To właśnie otworzyło mi oczy - powtórzyła Susan. - Sądziłam, że te istoty są życzliwe ludziom, sądziłam, że Kaseph ma odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale kiedy przeczytałam, co zrobili z moją najlepszą przyjaciółką, twoją siostrą, ujrzałam ich prawdziwe oblicze. - I wtedy właśnie do mnie podeszłaś podczas festiwalu i wzięłaś mój numer? - zapytał Kevin. - Kaseph miał specjalne spotkanie w mieście, z Langstrat, Oliverem Youngiem i Alfem Brummelem i paru innymi głównymi spiskowcami. Przyjechałam do Ashton z Kasephem, jak zwykle łaziłam za nim jak cień, ale urwałam się, kiedy tylko trafiła się okazja. Musiałam zaryzykować, była przecież szansa, że gdzieś ciebie spotkam. Może to znowu Bóg - ale to naprawdę był cud, że cię spostrzegłam na festiwalu. Potrzebny był mi jakiś przyjaciel, ktoś, komu mogłabym zaufać, a kto by się zbytnio nie rzucał w oczy. - Dość trafnie mnie opisałaś - uśmiechnął się Kevin. - Kaseph nigdy nie lubił mieć wrażenia, że nie trzyma mnie całkowicie w garści - mówiła dalej Susan. - Kiedy mu się wymknęłam podczas festiwalu, chyba powiedział innym, że sam mnie gdzieś wysłał i że mamy się razem spotkać. Kiedy mnie znalazł i zaciągnął za ten głupi namiot, to tak do nich gadał, jakbym to właśnie ja przyszła tam pierwsza i wybrała to miejsce. - I wtedy wlazłam wam w drogę i pstryknęłam zdjęcie! - powiedziała Bernice. - Wówczas Brummel wcisnął coś w łapę dwóm dziwkom i powiedział coś paru kumplom z Windsoru. Resztę już wiesz. Susan podeszła do swojej walizki. - A teraz czas na naprawdę ważną wiadomość. Jutro Kaseph wykona ruch. Na drugą po południu wyznaczono termin specjalnego spotkania z Radą Nadzorczą Whitmore College. Korporacja „Omni”, jako przykrywka Towarzystwa Uniwersalnej Świadomości, kupuje Whitmore College, a właśnie jutro Kaseph finalizuje transakcję. Oczy Bernice był wielkie z przerażenia: - Więc mieliśmy rację! On się bierze za uniwersytet! - To niegłupia strategia. Całe Ashton wyrosło praktycznie wokół uniwersytetu. Kiedy Towarzystwo i Kaseph zapuszczą korzenie w Whitmore, ich wpływ na resztę miasta będzie ogromny. Ludzie z Towarzystwa zlecą się tutaj jak szarańcza, a Ashton stanie się kolejnym „Świętym Miastem Umysłu Wszechświata”. Tak było już wiele razy, w innych miastach, w innych państwach. Bernice, przygnębiona, zwaliła się na łóżko. - Susan, mamy dane o transakcjach finansowych Eugene’a Baylora. To są dowody, którymi można by wykazać, że działał na szkodę finansową uczelni. Ale nie możemy się zupełnie w tym połapać. Susan wyjęła z walizki małe pudełeczko. - Bo macie tylko połowę obrazu. Baylor nie jest głupcem. Dobrze wiedział, jak pozacierać ślady, żeby nikt nie zauważył malwersacji na korzyść „Omni”. Musielibyście mieć drugą stronę tych transakcji, zapisy Kasepha. Podniosła wyżej pudełeczko, żeby oboje mogli zobaczyć. - Nie miałam już miejsca na wszystkie materiały. Ale zdążyłam wszystkie sfotografować. Gdyby się to dało wywołać... - W Clarionie mamy ciemnię. Można by od razu zrobić odbitki. - To wymeldujmy się stąd. Zaraz ruszyli w drogę. *** Resztka nie przestawała się modlić. Od chwili aresztowania Hanka nikt go nie widział, nie było też żadnej wiadomości. Na posterunku policji byli ciągle jacyś obcy funkcjonariusze, których przedtem w Ashton nikt nie widział. Żaden z tych policjantów nie miał pojęcia o prawach do odwiedzin kogoś w areszcie albo możliwości wydostania go za kaucją. Nie wpuszczali też do środka nikogo, kto chciał się czegoś na ten temat dowiedzieć. Ashton zmieniło się w państwo policyjne. Rosło natężenie strachu, gniewu ale i modlitwy. Z Ashton działo się coś dziwnego, to było oczywiste, ale co da się zrobić w mieście, którego władze są głuche, w okręgu, którego urzędy pozamykano na weekend na cztery spusty? Linie telefoniczne brzęczały cicho, w granicach miasta i poza nimi, przekazując wieści na cały kraj do krewnych i znajomych, którzy zaraz padali na kolana, by wstawiać się w modlitwie i dzwonić do miejscowych władz. Alf Brummel trzymał się z dala od swego biura, starając się unikać rozgniewanych chrześcijan, którzy zaraz prawiliby kazania o konstytucyjnych prawach swojego pastora, albo o tym, że urzędnik publiczny ma obowiązek służyć obywatelom i tak dalej. Nie wychodził z mieszkania Langstrat: chodził po pokoju tam i z powrotem, gryzł się, pocił, czekał na drugą po południu w niedzielę. Babcia Duster nie przestawała się modlić i zapewniać każdego po kolei, że Bóg panuje nad sytuacją. Przypominała o tym, co mówili jej aniołowie, a wielu osobom zaraz przypomniały się ich własne sny, bądź to, co słyszeli w sercu podczas modlitwy, widzieli w wizji, albo odczuwali w duchu. I dalej modlili się za miasto. Zewsząd, ze wszystkich kierunków, do Ashton przybywali coraz to nowi goście. Jechali na przyczepach z sianem, przyjeżdżali samochodami, niczym letni autostopowicze, przemykali polami kukurydzy, a potem tylnymi uliczkami, wpadali do miasta błyskawicznie, jak rozpędzeni rowerzyści, gromadnie zajeżdżali autokarami jak licealiści, chowali się w budach ciężarówek i pod podwoziem każdego pojazdu, który jechał autostradą. Wszystkie kąty, zagłębienia, puste pomieszczenia i niezliczone inne kryjówki w całym mieście ożywały stopniowo milczącymi, zachowującymi całkowity spokój postaciami. Potężne dłonie spoczywały na rękojeściach mieczy, oczy barwy złota spoglądały przenikliwie i czujnie, uszy nadsłuchiwały jedynego w swoim rodzaju dźwięku trąbki. Ukryty w drzewach nad miastem Tal, spoglądając ponad doliną, wciąż widział, jak Rafar na wielkim obumarłym drzewie obserwuje działania swoich demonów. Kapitan Tal czuwał i czekał. *** W odległej kotlinie, gwałtownie powiększająca się nad ranchem, chmura złych duchów kotłowała się w promieniu ponad trzech kilometrów od niego, wznosząc się wysoko aż do szczytów gór. Ich liczby nie dałoby się nawet oszacować, gęstość była tak wielka, że chmura przysłaniała wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Duchy pląsały i bełkotały jak pijani awanturnicy, wymachiwały mieczami, krzyczały przeraźliwie i toczyły pianę z pyska, w ślepiach widać było dzikie szaleństwo. Miriady łączyły się w pary, potykały się między sobą, biły się, sprawdzały, kto zręczniejszy. W mrocznym środku chmury, w wielkim kamiennym domu siedział Mocarz. Zmrużył powieki i wykrzywił wargi w złośliwym uśmiechu, który pogłębił zmarszczki na jego obwisłej twarzy. W kompanii generałów rozkoszował się wieścią, która dopiero co nadeszła z Ashton. - Książę Rafar spełnił me życzenia, wypełnił swoją misję - powiedział i obnażył olbrzymie kły w ociekającym śliną uśmiechu. - Dobrze mi będzie w tym miasteczku. W moich rękach rozrośnie się jak drzewo i wypełni całą okolicę. Pieścił kolejną myśl: - Kto wie, może nie trzeba będzie już w ogóle się stamtąd ruszać. Jak uważacie? Może w końcu znaleźliśmy odpowiedni dom? Ogromni, odrażający generałowie mruczeli potakując głowami. Mocarz podniósł się, a obecni w pomieszczeniu poderwali się do sztywnej, wyprostowanej postawy wyrażającej gotowość. - Nasz Alexander Kaseph przyzywa mnie już od pewnego czasu. Gotujcie szeregi. Natychmiast wyruszamy. Generałowie wystrzelili poprzez dach budynku wprost w chmurę duchów, wykrzykując rozkazy i zbierając swe oddziały. Mocarz rozpiął skrzydła na modłę królewską i niby potworny, ciężki sęp opuścił się do pomieszczenia w podziemiach, gdzie Alexander Kaseph, siedząc po turecku na wielkiej poduszce, raz po raz wymawiał jego imię. Mocarz stanął tuż przed nim i obserwował go przez chwilę, upajając się uwielbieniem i płaszczeniem się Kasepha. W końcu błyskawicznym ruchem postąpił naprzód i wpuścił swą wielką sylwetkę w ciało Kasepha. Kaseph wygiął się i skręcił potwornie. Po chwili, gdy znalazł się już całkowicie w posiadaniu Mocarza, ocknął się z medytacji. - Czas nadszedł! - powiedział. Jego wzrok był wzrokiem Mocarza. Rozdział 36 Susan zajechała na mały wysypany żużlem parking za Ashton Clarion. Była piąta rano, zaczynało świtać. Jakimś cudem nie widział ich dotąd nikt z policji - takie przynajmniej mieli wrażenie. Miasto zdawało się ciche, zapowiadał się miry, słoneczny dzień. Bernice podeszła do specjalnej kryjówki, która znajdowała się za dwoma powyginanymi kubłami na śmieci, i znalazła klucze do tylnego wejścia. Po chwili, bezszelestnie, cała trójka znalazła się w środku. - Nie włączajcie światła, nie róbcie żadnego hałasu, nie podchodźcie do okien - ostrzegła Bernice. - Ciemnia jest tutaj. Najpierw wejdźmy wszyscy, a potem zapalę światło. Wcisnęli się wszyscy do maleńkiego pomieszczenia, Bernice zamknęła drzwi i poszukała włącznika. Przygotowała odczynniki, sprawdziła film, przygotowała pojemnik do wywoływania. Wyłączyła światło, ogarnęła ich zupełna ciemność. - Ale dziwnie - powiedział Kevin. - Potrwa tylko parę minut. Do licha, żeby też wiedzieć, co się dzieje z Marshallem, ale chyba nie odważę się sprawdzić. - A ta wasza automatyczna sekretarka? Może są tam jakieś wiadomości? - To jest myśl! Zaraz sprawdzę, tylko skończę z tym filmem. Już prawie gotowy... Nagle Bernice przypomniało się jeszcze coś. - Zastanawiam się też nad Sandy Hogan. Cisnęła lampą w ojca i uciekła z domu. - No tak, opowiadałaś mi o tym. - Zastanawiam się, gdzie mogła pójść. Może uciekła z tym całym Shaw-nem. - Z kim? - zapytała ostro Susan. - Coś ty powiedziała? - No, jakiś facet, na imię ma Shawn. - Shawn Ormsby? - zapytała Susan. - Ooo... to ty go znasz? - Obawiam się, że Sandy Hogan jest w poważnym niebezpieczeństwie! Shawn Ormsby pojawia się kilkakrotnie w dzienniku twojej siostry. To właśnie on wciągnął Pat w te parapsychologiczne eksperymenty. Zachęcał, żeby je powtarzała, a w końcu sam zapoznał ją z tym Thomasem! Zabłysło światło w ciemni. Pojemnik do wywoływania był już załadowany i gotowy, ale Bernice nie robiła nic, patrzyła na Susan ze zbielałą twarzą. Madeline nie była wcale piękną, złotowłosą, wysoko rozwiniętą ponad-ludzką istotą z wyższego wymiaru. Madeline była demonem, ohydnym potworem o skorzastym ciele, ostrych szponach i podstępnej, zwodniczej naturze. Dla Madeline Sandy Hogan była bardzo łatwym, podatnym łupem. Głębokie urazy do ojca czyniły ją idealnym obiektem złudnej, cukierkowej miłości, którą jej Madeline zaoferowała. A teraz było już oczywiste, że Sandy obierze każdą drogę, którą Madeline uzna za właściwą i uwierzy we wszystko, co Madeline powie. Madeline wprost uwielbiała doprowadzać ludzi do takiego właśnie punktu. Za to Patrycja Krueger - to było dopiero zadanie! Wówczas, występując jako przystojny, życzliwy Thomas, demon miał nie lada trudności, by przekonać Patrycję o swoim istnieniu. Musiał postarać się o parę halucynacji cięższego kalibru i trafnie dobranych zbiegów okoliczności, nie wspominając parapsychologicznych znaków i cudów najwyższej próby. Nie wystarczyło zginanie kluczy i łyżek, musiał wykonać też kilka robiących wielkie wrażenie materializacji. Ale przecież w końcu udało mu się, wypełnił rozkaz Ba-ala Lucjusza. Pat uroczyście skończyła sama ze sobą i nigdy już nie dowie się o Bożej miłości. A Sandy Hogan? Co ten nowy Ba-al, Rafar, będzie chciał z nią zrobić? Demon nazywający się teraz Madeline zbliżył się do wielkiego księcia, siedzącego na swoim suchym drzewie. - Mój panie - powiedziała Madeline kłaniając się z szacunkiem - czy dobrze rozumiem, że Marshall Hogan został pokonany i jest bezsilny? - Tak - odparł Rafar. - A co zechcesz uczynić z Sandy Hogan, jego córką? Rafar miał już odpowiedź na końcu języka, ale zawahał się i pomyślał jeszcze przez chwilę. W końcu powiedział: - Nie niszcz jej, jeszcze nie teraz. Nasz przeciwnik jest równie podstępny, jak ja sam i wolałbym mieć dodatkowe zabezpieczenie na wypadek wygranej tego Marshalla Hogana. Dzisiaj przybywa Mocarz. Zatrzymaj ją na ten moment. Rafar wysłał wraz z Madeline posłańca do profesor Langstrat. *** Rano zbudził Shawna dzwonek telefonu. To była profesor Langstrat. - Shawn - powiedziała - otrzymałam wiadomość od Mistrzów. Życzą sobie dodatkowego zabezpieczenia, żeby Hogan nie okazał się przypadkiem przeszkodą w dzisiejszej sprawie. Sandy jest jeszcze z tobą? Przez drzwi swojej sypalni Shawn widział duży pokój. Sandy ciągle spała na kanapie. - Jeszcze tu jest. - Spotkanie z Radą Nadzorczą będzie się odbywać w rektoracie, w sali konferencyjnej na trzecim piętrze. Salę 326, po drugiej stronie korytarza, zarezerwowano dla nas i dla innych mediów. Przyprowadź Sandy. Mistrzowie chcą ją tam widzieć. - Będziemy. *** Kiedy Langstrat odłożyła słuchawkę, usłyszała, jak Alf Brummel tłucze się po kuchni. - Juleen! - zawołał. - Gdzie jest kawa? - Czy ty się przypadkiem za bardzo nie denerwujesz? - zapytała wychodząc z sypialni w kierunku kuchni. - Próbuję się dobudzić i tyle - mruknął. Drżącą ręką ustawił na kuchence czajnik z wodą. - Dobudzić, też coś! Przecież ty nawet nie spałeś, Alfie! - A ty, to co! - odparował. - Spałam zupełnie nieźle - odparła łagodnym tonem. Elegancko ubrana, zdawała się już gotowa do wyjścia. Brummel był jednym kłębkiem nerwów: podkrążone oczy, rozwichrzone włosy, ciągle w szlafroku. - Żeby ten dzień już się skończył i wszystko przycichło - powiedział. - Jako szef policji mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że naruszyłem chyba wszystkie istniejące prawa. Położyła dłoń na jego ramieniu i powiedziała uspokajająco: - Cały ten kształtujący się właśnie nowy porządek świata będzie ci przyjazny, Alfie. Teraz właśnie m y jesteśmy prawem. Przyczyniłeś się do wprowadzenia Nowego Porządku, a jest to czyn najwyższej rangi, który zasługuje na nagrodę. - Ee... jedno ci powiem: lepiej upewnijmy się, czy wszystko dobrze poszło. - Możesz w tym pomóc, Alfie. Kilku spośród najprzedniejszych przywódców spotka się po drugiej stronie korytarza równolegle ze spotkaniem końcowym dziś po południu. Złączymy w jedno nasze wewnętrzne energie - wtedy nic już nie będzie mogło stanąć na przeszkodzie do całkowitego zwycięstwa. - Phi, nawet nie wiem, czy się odważę pokazać publicznie. Mam wrażenie, że aresztowanie Busche’a i Hogana rozzłościło masę ludzi - ludzi z kościoła, powinienem dodać! Ten cały zarzut gwałtu nie zaszkodził Bu-sche’owi ani trochę. Większość tych ludzi ma pretensje właśnie do mnie, a nie do kogokolwiek innego. Pytają, co j a kombinuję! - Przyjdziesz - powiedziała tylko. - Przyjdzie też Oliver i inni. Przyjdzie również Sandy Hogan. Odwrócił się gwałtownie i popatrzył na nią przerażonym wzrokiem. - Co?! A po co tam jeszcze Sandy Hogan? - Zabezpieczenie. Brummel wytrzeszczył oczy i powiedział drżącym głosem: - Jeszcze kogoś? Chcesz zabić jeszcze kogoś? Jej wzrok stał się nagle bardzo chłodny. - Ja nikogo nie zabijam! Mistrzom oddaję decyzję w takich sprawach! - Więc jaka jest ich decyzja? - Masz zawiadomić Hogana, że jego córka jest w naszych rękach i że postąpi rozsądnie, jeśli od dzisiejszego dnia nie będzie próbował nam w czymkolwiek przeszkadzać. - Chcesz, żebym j a mu to powiedział? - Panie Brummel! - jej ton był lodowaty. Ruszyła w jego stronę, wyglądając tak groźnie, że cofnął się parę kroków. - Tak się składa, że Marshall Hogan jest w pańskim areszcie. Pan za niego odpowiada. I pan mu powie. Wychodząc trzasnęła drzwiami. Pojechała do college’u. Brummel przez chwilę nie ruszał się z miejsca, kompletnie zbity z tropu, przygnębiony, wystraszony. Myśli ciskały mu się bezładnie po głowie. Zapomniał, po co w ogóle przyszedł do kuchni. Brummel, masz, czego chciałeś. Na jakiej podstawie uważasz, że nie można się ciebie pozbyć równie dobrze jak każdego, kogo Towarzystwo uważa za swoje narzędzie, pionka? No, Brummel, czas już spojrzeć prawdzie w oczy: jesteś pionkiem! Juleen ciebie właśnie używa do odwalania brudnej roboty, a teraz traktuje cię ni mniej ni więcej tylko jak narzędzie zbrodni. Gdybym był na twoim miejscu, zacząłbym dbać nieco więcej o własną skórę. Ten cały plan wcześniej czy później i tak zostanie zdemaskowany, a zgadnij, kogo przyłapią z walizką pełną pieniędzy! Nie przestawał się nad tym zastanawiać, a po jakimś czasie myśli nie były już tak rozproszone, co więcej - zaczęły układać się w pewien określony kierunek. Przecież to szaleństwo, kompletna paranoja! Mistrzowie to, Mistrzowie tamto, ale co im zależy? Nie mają rąk, które by można zakuć w kajdanki, nie mają posad, które by mogli stracić, nie mają nawet twarzy, których by się potem wstydzili pokazać. Brummel, a może byś tak powstrzymał Juleen, zanim do końca nie zapaskudzi ci życia? Może byś położył kres tej paranoi i w końcu postanowił być czysty - jak prawdziwy przedstawiciel prawa? „Taa...” - myślał Brummel. - „Czemu nie? Jeśli tego nie zrobię, wszyscy pójdziemy na dno na tym zwariowanym okręcie.” Lucjusz, zdetronizowany książę Ashton, stał w kuchni obok Alfa Brum-mela i prowadził z nim niewinną rozmowę. Ten Alf Brummel nigdy nie miał zbyt mocnych przekonań, może dałoby się zrobić z tego jakiś użytek. *** Jimmy Dunlop zajechał przed posterunek o siódmej trzydzieści w niedzielę rano. Rozpoczynał akurat dyżur. Ku jego zaskoczeniu parking roił się od ludzi: młode i starsze małżeństwa, starsze paniusie... Wyglądało na to, że jakiś kościół urządził sobie piknik, tyle że nie na właściwym miejscu. Kiedy zahamował, zauważył, że oczy wszystkich skierowały się na jego policyjny mundur. O nie! Idą w jego stronę! Mary Busche i Edyta Duster rozpoznały Jimmy’ego od razu: to ten młody i bardzo arogancki funkcjonariusz, który nie pozwolił im wczoraj wieczorem odwiedzić Hanka. A teraz obie stały na czele tłumu. Co prawda nie wydawało się, że ktokolwiek zamierza zachować się agresywnie lub w ogóle nieodpowiednio, ale z pewnością nie dadzą się wodzić za nos. Chcąc nie chcąc, Jimmy wysiadł z samochodu. Miał być dziś w pracy. - Panie Dunlop - odezwała się Mary całkiem zdecydowanym głosem- 0 ile pamiętam, wczoraj wieczór powiedział mi pan, że dzisiaj będę mogła odwiedzić męża. - Przepraszam panią - powiedział próbując przepchnąć się koło niej. - Proszę pana - odezwał się John Coleman z całym szacunkiem- nalegamy, aby uwzględnił pan prośbę tej pani. Jimmy był policjantem. Stał na straży prawa. Miał w rękach władzę. Problem tylko w tym, że z byle powodu tracił rezon. - Yy... - odezwał się. - Posłuchajcie, musicie przerwać to zgromadzenie, inaczej grozi wam areszt! Abe Sterling wyszedł do przodu. Był prawnikiem, a zarazem znajomym kolegi wujka Andy’ego Forsythe’a. Ostatniej nocy wyrwano go z łóżka 1 zaproszono na to właśnie zgromadzenie. - Jest to pokojowe zgromadzenie, zgodne z prawem - przypomniał Jimmy’emu - zgodnie z definicją Zbioru Orzecznictwa SDI 14.021.217 oraz decyzją Sądu Drugiej Instancji Okręgu Stratford w sprawie Ames przeciw Okręgowi Stratford. - Tak - zamruczało parę osób - to prawda. On ma rację. Jimmy stracił głowę. Rzucił okiem w kierunku drzwi wejściowych do budynku. Fortu strzegli dwaj funkcjonariusze z Windsoru. Podszedł do nich, zastanawiając się, dlaczego nie reagują. - Ej, wy - powiedział zniżonym głosem - o co tu chodzi? Czemuście ich jeszcze stąd nie wygonili? - Ty, Jimmy - odparł jeden - twoje miasto, twoja sprawa. Ty tu jesteś od udzielania odpowiedzi, więc kazaliśmy im czekać, aż przyjedziesz. Jimmy spojrzał na wszystkie wpatrujące się w niego twarze. Nie, koło tej sprawy nie da się przejść obojętnie. - Jak długo tu są? - zapytał funkcjonariusza. - Byli już przed szóstą. Szkoda, że tego nie widziałeś! Normalne kościelne nabożeństwo. - I wolno im coś takiego tu robić? - Gadaj z tym ich prawnikiem. Mają prawo do pokojowej demonstracji, o ile nie zakłócają porządku publicznego. A do tej pory zachowywali się jak należy. - To co ja mam zrobić? Dwaj funkcjonariusze spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. - Panie Dunlop - Abe Sterling stał tuż za Jimmym - ma pan prawo zatrzymać podejrzanego na siedemdziesiąt dwie godziny bez przedstawienia zarzutów, ale ponieważ wiemy, że żona podejrzanego ma prawo kontaktować się z mężem, jesteśmy gotowi złożyć pozew w Sądzie Drugiej Instancji w Stratford. Będzie pan musiał stawić się przed sądem w celu złożenia wyjaśnień, dlaczego odmówiono jej tego prawa. - Słyszy pan? - zawołał ktoś. - ja... yy... muszę się porozumieć z szefem policji... - po cichu klął Alfa Brummela, że wpakował go w taką kabałę. - A nawiasem mówiąc, gdzie jest Alf Brummel? Przecież wsadził do aresztu własnego pastora! - oświadczyła Edyta Duster. - Ja... ja nic nie wiem na ten temat. - Wobec tego my, jako obywatele tej społeczności, zobowiązujemy pana, żeby się pan tego dowiedział - odezwał się John Coleman. - I chcemy rozmawiać z naczelnym Brummelem. Proszę to zorganizować z łaski swojej. - No... yy... zobaczę, co się da zrobić - powiedział Jimmy dając krok w kierunku drzwi. - Żądam widzenia z mężem! - powiedziała głośno Mary i z widoczną na twarzy determinacją wysunęła się do przodu. - Zobaczą, co się da zrobić - powtórzył Jimmy i dał nura do środka. - Pamiętajcie, bracia i siostry - Edyta Duster zwróciła się do wszystkich obecnych - nie walczymy przeciwko krwi i ciału, ale przeciw Zwierzchno-ściom, przeciw Władzom, przeciw władcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich. Odpowiedziało jej kilka „Amen”, ktoś zaczął śpiewać hymn. W jednej chwili cała Resztka podchwyciła melodię. Śpiewali głośno, oddając chwałę Bogu, tak że było ich słychać na całym parkingu. *** Ze wzgórza nad miastem, Rafar słyszał cześć oddawaną Bogu i obrzucał świętych wściekłym spojrzeniem. A niech biadolą nad tym swoim upadłym pastorem. Zaraz skończy się to. Przybędzie Mocarz i jego hordy. Niezliczone istoty przybywały do Ashton, ale nie te oczekiwane przez Rafara. Wpadały do miasta pod ziemią, przenikały do środka pod osłoną wędrujących obłoków, niewidzialne wkradały się w samochodach, ciężarówkach, wozach dostawczych, autobusach. W kryjówkach rozsianych po całym mieście co chwila do jednego wojownika dołączał następny, do dwójki - kolejnych dwóch, do czwórki - kolejnych czterech. Oni też słyszeli śpiew. Czuli, jak z każdą nutą wzbiera w nich moc. Ręce spoczywały na mieczach. To przecież przede wszystkim uwielbienie i modlitwy świętych przywołały ich do tego miasta. *** Odległa kotlina przypominała teraz potężną misę wrzącego atramentu wypełnionego miriadami płomienistych, żółtych ślepi. Chmura demonów zwiększyła się, wypełniała kotlinę po brzegi niczym gotujące się morze. Alexander Kaseph, opętany przez Mocarza, wyszedł z wielkiego kamiennego domu i wsiadł do czekającej na niego limuzyny. Papiery były już gotowe do podpisania. Jego prawnicy mieli się z nim spotkać w budynku rektoratu na terenie Whitmore College. Na ten właśnie dzień od dawna czekał, do niego się przygotowywał. Limuzyna z Kasephem - i z Mocarzem - zaczęła się wspinać w górę krętej drogi, a morze demonów zaczęło przesuwać się w tym samym kierunku. Huk miliardów skrzydeł nabierał wysokości i natężenia. Strumienie demonów zaczęły przelewać się przez krawędzie wielkiej doliny, przeciekając pomiędzy wierzchołkami gór jak gorąca, cuchnąca siarką smoła. *** W ciemni Ashton Clarion Bernice i Susan stały właśnie nad powiększalnikiem i patrzyły na obraz z negatywów, które Bernice właśnie wywołała. - Aha! - powiedziała Susan. - To pierwsza strona tych zapisów z malwersacjami na uczelni. Zwróć uwagę, że nigdzie nie pojawia się nazwa college’u. Ale kwoty otrzymane powinny zgadzać się co do joty z kwotami, jakie zniknęły z ksiąg uczelnianych. - Czyli z tych zapisów, które my mamy lub które ma nasz księgowy. - Popatrz tutaj. Dość regularny odpływ środków. Eugene Baylor kombinował i wypuszczał nakłady kapitału uczelni stopniowo na różne inne konta. Każde z tych kont należy w rzeczywistości do jakiejś instytucji lub osoby patronującej „Omni” i Towarzystwu. - A więc tak zwane nakłady kapitału szły w całości do kieszeni Kasepha! - I daję głowę, że stanowią zasadniczą część pieniędzy, za które Kaseph zamierza wykupić college. Bernice przesunęła film dalej. Szybko przeleciało parę klatek z zapisami księgowymi. - Czekaj! - powiedziała Susan. - Zaczeka). Cofnij się o parę klatek. Bernice przewinęła kliszę z powrotem. - O, proszę! Wzięłam to z osobistych notatek Kasepha. Trudno odcyfro-wać ten charakter pisma, ale spójrz na listę nazwisk. Bernice miała sporo kłopotów z odczytaniem pisma, ale ponieważ sama pisała te nazwiska już niejeden raz... - Harmel... Jefferson... - czytała. - Jeszcze nie widziałaś tych tutaj - powiedziała Susan wskazując na koniec bardzo długiej listy. A tam, napisane własną ręką Kasepha, widniały nazwiska: Hogan, Krue-ger, Strachan. - To taka czarna lista? - zapytała Bernice. - Dokładnie. Setki nazwisk. Przy wielu z nich jest czerwone X. - Pozbyli się ich? - Przekupili, wygonili, może zamordowali, może zrujnowali opinię czy finanse lub jedno i drugie. - A ja myślałam, że nasza lista jest długa! - To tylko wierzchołek góry lodowej. Mam jeszcze inne dokumenty, które musimy skopiować i ukryć gdzieś bezpiecznie. Można by z tego w końcu zrobić całkiem niezłą sprawę nie tylko przeciw Kasephowi, ale i przeciw „Omni Corporation”. Ten materiał dowodowy może wykazać, jak długa jest tu historia podsłuchów, wymuszeń, szantaży, terroryzmu, morderstw. Płod- ność Kasepha w takich dziedzinach jest wprost nieograniczona. - Wcielony duch gangsterstwa. - Plus wielonarodowościowa tłuszcza, jakoś dziwnie trwale złączona przynależnością do Towarzystwa Uniwersalnej Świadomości. W tej właśnie chwili Kevin, który wykonywał odbitki wykradzionych przez Susan dokumentów, syknął: - Ej wy, tam jest jakiś glina. Obie zamarły. - Gdzie? - zapytała Bernice. - Co robi? - Po drugiej stronie ulicy. Szpicel jak nic! Susan i Bernice podeszły ostrożnie w kierunku okna, żeby zobaczyć. Zauważyły, że Kevin, siedzi skulony na progu komórki z ksero. Było już zupełnie jasno, światło wpadało do środka przez okna od ulicy. Kevin pokazał palcem na zwykłego starego forda, który stał po drugiej stronie ulicy akurat naprzeciw ich okien. Za kierownicą siedział jakiś mężczyzna w cywilnym ubraniu. Nie wyglądał na zajętego czymkolwiek. - Kelsey - powiedział Weed. - Mamy ze sobą trochę na pieńku. Facet w cywilu i w starym fordzie, ale tę twarz mogę rozpoznać na kilometr. - Czyli znowu Brummel, to jasne - powiedziała Bernice. - I co teraz? - zapytała Susan. - Na podłogę! - syknął Kevin. Dali nura do środka akurat w chwili, gdy jakiś inny mężczyzna podszedł do okna i zajrzał do środka. - Michaelson - powiedział Kevin. - Zawsze chodzi z Kelseyem. Michaelson nacisnął klamkę. Było zamknięte. Zajrzał przez drugie okno, a potem zniknął z pola widzenia. - To co, czekamy na kolejny cud? - powiedziała Bernice z lekkim sarkazmem. *** Hank zbudził się wcześnie tego ranka i od razu był pewien, że miała miejsce jakaś niezwykła cudowna interwencja Boża, albo że za chwilę będzie w niebie, albo że aniołowie przybyli mu na ratunek, albo... albo... no, sam nie wiedział co. Ale kiedy tak leżał na pryczy, jeszcze po trosze drzemiąc, w tym stanie półświadomości, kiedy nie jest się pewnym, co jest jawą, a co snem, wokół jego głowy unosiły się pieśni uwielbienia i hymny. Zdawało mu się nawet, że wśród innych głosów rozróżnia głos Mary. Przez dłuższą chwilę leżał i rozkoszował się tylko. Bał się, że się zbudzi i że wszystko zniknie. Ale Marshall zawołał: - A cóż to jest, do cholery? To on też słyszy? Hank obudził się nareszcie. Zerwał się z pryczy i podszedł do krat. Dźwięk napływał przez okna przy końcu korytarza z celami. Marshall stanął obok, słuchali razem. Raz po raz słyszeli imię „Jezus” w chwale. - Udało się, Hank - powiedział Marshall. - Jesteśmy w niebie! Hank płakał. Gdyby ci ludzie na zewnątrz wiedzieli, jaką radość mu sprawiają! Nagle uświadomił sobie, że właściwie nie jest już w więzieniu. Ewangelia Jezusa Chrystusa nie dawała się uwięzić - on i Marshall byli teraz najbardziej wolnymi ludźmi pod słońcem. Obaj słuchali przez chwilę, a potem - ku zaskoczeniu Marshalla - Hank też zaczai śpiewać. Pieśń przedstawiała Jezusa Chrystusa jako zwycięskiego wojownika, a kościół jako Jego armię. Hank naturalnie znał słowa doskonale i śpiewał na całe gardło. Marshall rozejrzał się nieco zażenowany. Dwaj złodzieje samochodów w celi obok byli na razie zbyt oszołomieni, by protestować. Autor fałszywych czeków pokręcił tylko głową i wrócił do czytania kryminału. Jakiś inny facet, w ostatniej celi - Marshall nie wiedział, za co posadzony - klął trochę, ale nie za głośno. - No, Marshall - kusił Hank - włącz się! Kto wie, może wyśpiewamy się z tego miejsca. Marshall uśmiechnął się tylko i pokręcił z rezygnacją głową. Nagle drzwi na końcu korytarza otwarły się z hukiem i wkroczył Jimmy Dunlop. Był czerwony na twarzy, trzęsły mu się ręce. - Co się dzieje? - zapytał ostro. - Nie widzisz, że zakłócasz porządek? - Po prostu podoba się nam muzyka - powiedział Hank, roześmiany. Jimmy pogroził Hankowi palcem: - Ty, zamknij mi się z tymi pobożnymi kawałkami, i to już! W areszcie publicznym nie ma miejsca na takie coś. Chcesz sobie śpiewać, śpiewaj w kościele albo gdzie, a nie tu. „Taa” - pomyślał Marshall - „chyba już nauczyłem się tych słów.” Zaczął śpiewać najgłośniej, jak potrafił, prosto w twarz Jimmy’emu Dunlopowi. Jimmy zareagował tak, jak powinien. Obrócił się na pięcie i wybiegł, trzaskając drzwiami. Zaczęła się kolejna pieśń. Marshallowi zdawało się, że już ją gdzieś słyszał - „Dzięki, Panie, że zbawiłeś duszę mą”. Śpiewał głośno, stojąc tuż obok młodego męża Bożego. Obaj trzymali się krat. - Paweł i Sylas! - wykrzyknął nagle Marshall. - No, teraz pamiętam! Od tej chwili Marshall śpiewał już nie ze względu na Jimmy’ego Dunlopa. *** Tal słyszał muzykę z miejsca, gdzie stał w ukryciu. Jego twarz była nadal jakby zachmurzona, ale kiwał głową z zadowoleniem. Przybył posłaniec z informacją: - Mocarz wyruszył. - Mamy osłonę modlitwy z trzydziestu dwóch miast - doniósł mu inny posłaniec. - Szykuje się jeszcze w czternastu innych. Tal wyjął miecz. Czuł jak jego ostrze rezonuje ze śpiewem świętych. Wypełniała go moc Bożej obecności. Uśmiechnął się lekko i wsunął miecz z powrotem. - Pozbierajcie: Lemleya, Strachana, Mattily’ego, Cole’a i Parkera. Błyskawicznie. Liczy się każda sekunda. Kilku wojowników wyruszyło ze swą misją. Rozdział 37 Sandy Hogan już od dłuższej chwili przygotowywała się przed lustrem w łazience Shawna. Nerwowo przyczesywała włosy, sprawdzała makijaż. „Mam nadzieję, że jakoś wyglądam... Co ja tam będę mówić, co ja będę tam miała robić? Nigdy jeszcze nie byłam na takim spotkaniu.” Shawn przekazał jej pewną niewiarygodnie fantastyczną wiadomość: profesor Langstrat doszła do wniosku, że Sandy jest wyjątkową jednostką o zupełnie niespotykanych właściwościach parapsychologicznych, tak że uznano Sandy za najważniejszego kandydata do inicjacji do jakiegoś elitarnego stowarzyszenia mediów, stowarzyszenia międzynarodowego! Sandy przypomniała sobie, że parę razy słyszała już, jak tuczy tam napomykano o jakiejś grupie Uniwersalnej Świadomości. Zawsze brzmiało to tak wzniosie, tajemniczo, jak świętość. Nigdy nawet nie marzyła, że trafi się jej taka niezwykła możliwość, że będzie mogła spotkać inne media, a nawet stać się częścią ich wewnętrznego kręgu! Wyobrażała sobie, że w kręgu tylu osób 0 takich zdolnościach będzie można doznać zupełnie nowych doświadczeń 1 wejść na jeszcze wyższe poziomy zrozumienia - niech no tylko połączą swe wewnętrzne energie w poszukiwaniu oświecenia! Madeline, czy to przypadkiem nie twoja zasługa? Jak tylko się spotkamy, zobaczysz, jak cię wyściskam, tyle dla mnie zrobiłaś! *** Bernice, Susan i Kevinowi nie pozostało nic innego, jak za wszelką cenę ochronić materiał dowodowy, który Susan zdołała z narażeniem życia zgromadzić. Bernice zrobiła odbitki wszystkich zdjęć, a Kevin odbił je wszystkie na ksero, podobnie jak resztę materiałów, które Susan przywiozła. Bernice rozglądała się po biurze w poszukiwaniu odpowiedniej skrytki na to wszystko. Susan badała mapę rozważając możliwe drogi ucieczki z miasta, różne sposoby wydostania się z tego miejsca. Zastanawiano się też nad osobami, które zawiadomią o swej udanej ucieczce. Zadzwonił telefon. Dzwonił już kilka razy przedtem, ale nie odbierali, automatyczna sekretarka skrzeczała swą zwykłą odpowiedź. Ale tym razem coś zapiszczało i odezwał się jakiś głos: - Halo, tu Harvey Cole, skończyłem już robotę z tymi zestawieniami rachunkowymi, które mi daliście... - Czekajcie! - powiedziała Bernice. - Zróbcie głośniej! Susan podczołgała się do biurka w przedniej części biura, gdzie była automatyczna sekretarka, i podkręciła głośność. Dalej było słychać głos Harveya Cole’a. - Naprawdę muszę się z wami skontaktować, jak najszybciej. Bernice chwyciła słuchawkę w biurze Marshalla. - Halo! Harvey! Mówi Bernice. Susan i Kevin byli przerażeni. - Co ty robisz! - Gliny usłyszą, no, mówię ci! Głos Harveya zabrzmiał przez telefon, a także przez nastawioną głośniej automatyczną sekretarkę. - Coś takiego! To ty tam jesteś! Słyszałem, że wczoraj w nocy cię aresztowano. Policja nic mi nie chce powiedzieć. Nie wiedziałem, gdzie dzwonić... - Harvey, posłuchaj. Masz coś do pisania? - Tak, tak, już mam. - Zadzwoń do mojego wujka. Nazywa się Jerry Dallas, jego numer -240 99 46. Powiedz, że mnie znasz, powiedz, że sytuacja jest krytyczna i że mam materiały dla Justina Parkera, prokuratora okręgowego. - Co? Mów trochę wolniej. Bernice jeszcze raz, nieco wolniej przekazała całą informację. - Posłuchaj, tę rozmowę słyszy najprawdopodobniej Alf Brummel lub jakiś jego sługus z policji w Ashton, więc chcę się upewnić, że jeśli cokolwiek mi się stanie, ta informacja i tak dotrze do prokuratora, żeby mógł wiedzieć, co dzieje się w tym mieście. - To też mam zapisać? - Nie. Ale skontaktuj się na pewno z Justinem Parkerem. Jeśli ci się uda, to poproś, żeby tu zadzonił. - Ale Bernice, chciałem tylko jeszcze potwierdzić, że te pieniądze gdzieś wyciekają, tylko nie sposób stwierdzić gdzie... - Mamy tu materiały, z których wynika ten cel. Mamy wszystko. Powiedz to mojemu wujkowi. - W porządku, Bernice. Więc jesteś w tarapatach? - Policja mnie ściga. Pewnie zorientują się, że tu jestem, bo rozmawiam z tobą, a telefon ma podsłuch. Pośpiesz się, co? - Tak, tak, dobra. Harvey szybko odłożył słuchawkę. Susan i Kevin popatrzyli na siebie, a potem na Bernice. Bernice odwzajemniła spojrzenie. - Ryzyk fizyk - powiedziała tylko. Susan wzruszyła ramionami. - Lepszego pomysłu i tak nie mamy. Znowu zadzwonił telefon. Bernice czekała chwilę, aż włączy się sekretarka i powie to co zwykle. A potem rozległ się głos: - Marshall, tu Al Lemley. Posłuchaj, mam tu paru zdenerwowanych facetów, z FBI stąd, z Nowego Jorku. Chcą z tobą pogadać o tym twoim Kasephie. Gonią za nim już od jakiegoś czasu, jeśli masz przypadkiem jakieś porządne dowody, to by ich interesowało... Bernice znów podniosła słuchawkę. - Al Lemley? Tu Bernice Krueger. Pracuję dla Marshalla. Mógłbyś dzisiaj przywieźć tych facetów do Ashton? - Co? Halo! - Lemley był kompletnie zbity z tropu. - Mówisz naprawdę, czy to nagranie? - Najzupełniej naprawdę i faktycznie potrzebuję pomocy. Marshall w areszcie, a... - W areszcie? - Fałszywe oskarżenie. Robota Kasepha. Kaseph kupuje Whitmore College dziś o drugiej, wepchnął Marshalla za kratki, żeby ten mu zszedł z drogi, a ja jestem zbiegiem na wolności. Długa historia, ale spodoba się twoim znajomym. Zabezpieczyliśmy wszystkie dokumenty, możemy udowodnić każde słowo. - Powiedz jeszcze raz, jak się nazywasz. Bernice znowu powiedziała nazwisko, musiała je przeliterować dwa razy. - Słuchaj, ten telefon ma podsłuch, więc pewnie już wiedzą, gdzie jestem. Śpiesz się, jak możesz i przywieź wszystkich porządnych facetów, jakich znajdziesz. Bo w tym mieście nie ma już ani jednego. Al Lemley dowiedział się wystarczająco dużo. - W porządku, Bernice, zrobię, co tylko w mojej mocy. A te mądrale, które ci założyły podsłuch, niech wiedzą, że jeśli cokolwiek tam, w Ashton, nie będzie na swoim miejscu, gdy tam dotrzemy, to zaczną się dla nich poważne kłopoty! - Umówmy się przed budynkiem rektoratu w Whitmore College o drugiej, a najlepiej trochę wcześniej. - To do zobaczenia. Kevin i Susan wyglądali już nieco raźniej. - Zaraz, na co ty czekałaś? - zapytała Susan. - Na jeszcze jeden cud? Znowu zadźwięczał telefon. Bernice już nie czekała, od razu chwyciła słuchawkę. - Halo - powiedział jakiś głos - tu stanowy prokurator generalny Norm Mattily, czy zastałem pana Marshalla Hogana? Susan pisnęła z podniecenia. Kevin mruknął: „Świetnie, świetnie.” - Panie Mattily - powiedziała Bernice - mówi Bernice Krueger, dziennikarka z Clańona. Pracuję dla pana Hogana. - Ach tak... yy... mhm... - wyglądało na to, że Mattily się z kimś naradza. - Tak, więc tu koło mnie stoi Eldon Strachan. Mówi, że tam w Ashton są jakieś problemy... - Najgorsze z możliwych. Dzisiaj się wszystko kulminuje. Zgromadziliśmy dla pana pewną ilość niezbitych dowodów. Kiedy może pan tu być? - Hm, nie planowałem tego... - Miasto Ashton ma być dziś o drugiej po południu przejęte przez międzynarodową organizację terrorystyczną. - Co takiego? Bernice słyszała przytłumiony głos Eldona Strachana, jak dudni w drugie, wolne ucho Mattily’ego. - A... gdzie jest pan Hogan? Eldon niepokoi się o jego bezpieczeństwo. - Niestety, pan Hogan wcale nie jest bezpieczny. On i ja wpadliśmy wczoraj w nocy w zasadzkę zastawioną przez miejscowych gangsterów, kiedy prowadziliśmy rutynowe dochodzenie. Marshall bił się z nimi, a ja uciekłam. Od tej pory ukrywam się i i nie mam najmniejszego pojęcia, co się dzieje z panem Hoganem. - To niemożliwe! Czy... - Eldon najwyraźniej znów mówił coś do jego ucha - ... hm, będę potrzebował jakichś konkretnych dowodów, czegoś, na czym można się oprzeć w obliczu prawa... - Mamy takie coś, ale jest potrzebna bezpośrednia, natychmiastowa interwencja z pańskiej strony. Czy może pan przybyć i przywieźć z sobą jakichś prawdziwych policjantów? W tej chwili to kwestia życia lub śmierci. - Tylko żeby to nie były jakieś żarty. - Bardzo proszę tu przybyć przed drugą. Proponuję, żebyśmy się spotkali przed budynkiem rektoratu na terenie Whitmore College. - No dobrze - powiedział Mattily, sprawiając jednak wrażenie nie do końca przekonanego - przyjadę tam i zobaczę, co takiego ma mi pani do pokazania. Bernice odłożyła słuchawkę i natychmiast telefon zadzwonił jeszcze raz. - Clarion. - Dzień dobry, mówi prokurator okręgowy, Justin Parker. Z kim rozmawiam? Bernice zakryła dłonią słuchawkę i wyszeptała do Susan: - Bóg istnieje! *** Dla Alfa Brummela tego było już za wiele. Sprawy wymykały mu się spod kontroli, sprawy, które w ogromnym stopniu wiązafy się z jego własną przyszłością i bezpieczeństwem. Nie mógł już dłużej trzymać się z dala od siedziby policji. Musi tam pojechać, żeby się upewnić, co się dzieje, żeby zapobiec pogorszeniu sprawy, żeby... gdzież są, cholera, te kluczyki od samochodu? Wsiadł do wozu i pomknął ulicami w kierunku kompleksu sądowego. Kiedy przyjechał na parking, Resztka w dalszym ciągu tam była i śpiewała. Nim zdążył się zorientować, kim są i co tu robią, było już za późno, żeby się chyłkiem wymknąć. Musiał zajechać na swoje miejsce i zaparkować. Zwalili się na jego samochód, jak żarłoczny rój komarów. - Gdzie pan był, szeryfie? - Kiedy Hank wyjdzie? - Mary chce go zobaczyć. - Co pan sobie u licha myśli, co pan robi najlepszego? Ten człowiek przecież nikogo nie zgwałcił! - Może się pan pożegnać ze stołkiem! „Daj krok naprzód, Alf, jeśli chcesz wyjść z tego cało.” - Hmm... gdzie jest Mary? Mary pomachała do niego ze schodków przed głównym wejściem. Próbował iść prosto w jej kierunku, a kiedy inni zobaczyli, dokąd zmierza, byli bardziej skłonni zejść mu z drogi. Mary zaczęła wykrzykiwać w jego stronę pytania, gdy tylko znalazł się w zasięgu jej głosu. - Panie Brummel, chcę zobaczyć się z mężem, jak pan może pozwalać na taką farsę! Brummel jeszcze nigdy nie widział tej miłej, pozornie kruchej Mary Busche tak pełnej werwy. Zastanawiał się, co ma powiedzieć. - Ostatnio Ashton to prawdziwy dom wariatów, przepraszam, że nie... - Mój mąż jest niewinny, a pan o tym dobrze wie! - powiedziała ostro. - Nie wiemy, jak pan ma zamiar się z tego wytłumaczyć, ale przyszliśmy tu między innymi po to, żeby się panu nie udało nas okłamać. Na te słowa z tłumu zagrzmiał chór potwierdzeń. Brummel spróbował taktyki zastraszenia. - Ej, wy, posłuchajcie mnie tylko! Nikt nie jest ponad prawem, niezależnie od tego, kim jest. Pastora Busche’a aresztowano jako podejrzanego o przestępstwo seksualne, a ja nie mam innego wyboru, jak tylko wykonywać swoje obowiązki jako przedstawiciel prawa. Nic na to nie poradzę, że jesteśmy przyjaciółmi, członkami jednego kościoła... - Brednie! - rozległ się jakiś gruby, gardłowy krzyk tuż obok Brummela. Brummel obrócił się w tamtą stronę, żeby natychmiast sprostować, ale w jednej chwili zbladł - zobaczył twarz Lou Stanleya, starego kumpla. Lou stał bez ruchu z jedną dłonią opartą o pas, a drugą skierowaną wprost w Brummela. - Już nie pierwszy raz mówisz o swoich machlojkach, Alf! Dobrze słyszałem, jak kiedyś powiedziałeś, że potrzebna ci tylko odpowiednia okazja. Teraz to się już skończyło. Oskarżam cię, Alf! Jeśli jest potrzebny świadek w sądzie przeciw tobie, proszę bardzo, ja jestem gotów już w tej chwili! Rozległy się wiwaty i trochę gwizdów. Po chwili Brummel doznał kolejnego szoku. Gordon Mayer, skarbnik wspólnotowy, wyszedł przed tłum i też wymierzył palec prosto w jego twarz. - Alfie, zwykła rozbieżność zdań to jedno, ale spiskowanie przeciwko drugiemu człowiekowi to poważna sprawa. Czy zastanowiłeś się, co robisz? Brummel został przyparty do muru. - Gordon... Gordon... musimy szukać najlepszych wyjść, musimy... - W każdym razie na mnie nie licz! - uciął Mayer. - Dość już dla ciebie zrobiłem. Brummel odwrócił się od swoich byłych dwu kumpli i natychmiast napotkał wzrokiem wyglądającego nadzwyczaj porządnie Bobby’ego Corsiego! - O, szeryf Brummel - powiedział Bobby. - Pamięta mnie pan? Niech pan zgadnie, dla kogo teraz pracuję. Brummel zaniemówił. Skierował się w stronę budynku departamentu policji, jak gdyby tam można było znaleźć schronienie przed nieuchronną katastrofą. Andy Forsythe nie stanął mu wprawdzie na drodze, ale szedł na tyle blisko, że Brummel chcąc nie chcąc zatrzymał się. - Panie Brummel - odezwał się Andy-jest tu pewna młoda żona, która mimo wszystko pragnęłaby, by uwzględniono jej prośby. - Zobaczę, co da się zrobić - Brummel ruszył naprzód jeszcze żwawiej - zgoda? Zobaczę, jak się sprawy mają. Proszę poczekać. Za chwilę wrócę. Najszybciej jak potrafił, dał nura do środka i zamknął za sobą drzwi na klucz - w samą porę, bo tłum za nim zwalił się na drzwi jak fala i zablokował go od zewnątrz. Nowa sekretarka siedziała za biurkiem z wytrzeszczonymi oczyma i patrzyła przez szybę na rozpalone twarze. - Czy... czy nie zawiadomić policji? - zapytała. - Nie - wrzasnął. - To tylko moi znajomi przyszli mnie odwiedzić. Po tych słowach zniknął w swoim biurze i zamknął za sobą drzwi. Juleen, Juleen! To wszystko przez nią! Ma po uszy tego wszystkiego! Zauważył jakąś kartkę na biurku. Sam Turner zostawił wiadomość, żeby do niego zadzwonić. Wybrał numer, zgłosił się Sam. -1 jak wygląda sprawa, Samie? - zapytał Brummel. - Kiepsko, Alf. Posłuchaj, całe rano siedzę przy telefonie: nikt z Rady Kościoła nie chce zwoływać nadzwyczajnego zebrania członkowskiego. Nikt nie ma zamiaru głosować przeciw Hankowi, prawie nikt nie wierzy w tę historię z gwałtem. Spójrzmy prawdzie w oczy, Alf, spartoliłeś to wszystko. - J a spartoliłem? - wybuchnął Brummel. - J a? A czy to nie był także twój pomysł? - Nawet nie waż się tak mówić! - odpowiedź Turnera zabrzmiała jak pogróżka. - Nie waż się tak mówić! - Więc ty też nie jesteś po mojej stronie. - A któż by był po twojej stronie, Alf! Plan nie wypalił i tyle. Przecież Busche to harcerzyk, wszyscy o tym wiedzą, ten twój gwałt po prostu do niego nie pasował. - Sam, razem to robiliśmy! Przecież to się miało udać! - Ale się nie udało, stary. Z tego, co widzę, Hank zostanie, a ja się z tego wycofuję. Zrób, co masz zrobić, ale to zaraz, bo inaczej, kiedy już będzie po wszystkim, twoje nazwisko będzie warte tyle co kupa śmieci. - No to dziękuję ci bardzo, stary! - Brummel ze złością rzucił słuchawkę. Spojrzał na zegar. Prawie południe. Za dwie godziny zaczyna się spotkanie. Hogan. Musi jeszcze powiedzieć Hoganowi o Sandy. Niech to diabli, kolejna z bezbłędnych afer autorstwa Juleen. „No pewnie, Juleen, a jak! Już jestem załatwiony tym fałszywym oskarżeniem przeciw Busche’owi, a teraz chcesz jeszcze, żebym się znalazł w kartotece jako współuczestnik tego czegoś, co zaplanowałaś dla Sandy Hogan.” A Krueger? Ciekawe komu jeszcze zdążyła naskarżyć? Wypadł z biura i pobiegł korytarzem do dyspozytorni. - Masz już coś o zbiegu? - zapytał oficera dyżurnego. Oficer upchnął w policzku kawał kanapki i powiedział: - Nie, było raczej spokojnie. - Nawet w Clańonie nic nie ma? - Z tyłu jest zaparkowany jakiś obcy samochód, ale nie jest z naszego stanu, jeszcze nie sprawdzili rejestracji. - Nie sprawdzili! Niech sprawdzą natychmiast! Sprawdzić budynek! Ktoś tam może być! - Nikogo nie widzieli... - Sprawdzić budynek! - wrzasnął Brummel. - Kapitanie Brummel - zawołała sekretarka z korytarza - dzwoni Bernice Krueger. Mam przyjąć wiadomość? - Nieee...! - wrzasnął i pobiegł z powrotem do biura. - Sam odbiorę! Zatrzasnął za sobą drzwi i złapał słuchawkę: „Halo!”, wcisnął inny guzik, powtórzył „Halo!” - Pan Alfred Brummel? - usłyszał protekcjonalnie brzmiący głos. - Bernice! - Chyba powinniśmy porozmawiać. - W porządku. Gdzie jesteś? - Niech pan nie będzie skończonym idiotą. Niech pan posłucha, dzwonię, żeby przedstawić pewne ultimatum. Rozmawiałam ze stanowym prokuratorem generalnym, prokuratorem okręgowym i FBI. Mam materiał dowodowy i to naprawdę poważny, który rozchrzani ten wasz spiseczek na oczach wszystkich. A tamci już tu jadą. - Blefujesz! - Nie wątpię, że masz pan te wszystkie rozmowy na swojej taśmie. Człowieku, puść je sobie, po prostu. Brummel uśmiechnął się pod nosem. Wygadała się ze swoją kryjówką. - A jakie jest twoje ultimatum? - Puść Hogana. Natychmiast. I odwołaj to polowanie na mnie. Za dwie godziny mam zamiar pokazać się w mieście i nie chcę, żeby ktoś mi deptał po piętach, zwłaszcza, że będę w towarzystwie bardzo wyjątkowych gości! - Jesteś teraz w Clańonie, prawda? - Oczywiście, a gdzie by indziej. I widzę tu... jak mu tam? Kelseya, siedzi w tej starej bryce, i ten drugi, Michaelson też tu się kręci. Chcę, żebyś ich odwołał. Jeśli nie, to wszystkie grube ryby na świecie dowiedzą się, co mi zrobiłeś. Jeśli mnie posłuchasz, to będzie to tylko z korzyścią dla ciebie. - Ty... Jestem pewien, że blefujesz! - Włącz sobie tę maszynkę do podsłuchu, Alfie. Sam zobacz, czy mówię prawdę. Będę patrzeć, czy samochód odjeżdża. Klik. Odłożyła słuchawkę. Podbiegł do regału, otworzył drzwiczki. Wyciągnął magnetofon. Wahał się, myślał gorączkowo, zamarł na chwilę. Jednym pchnięciem wsunął maszynę z powrotem do regału, zatrzasnął drzwiczki i pomknął do dyspozytorni. Oficer dalej żuł swoją kanapkę. Brummel sięgnął poza jego nogi i chwycił mikrofon, przełączając na mówienie. - Jednostki dwa i trzy, Kelsey, Michaelson, 1019. Powtarzam: 1019, natychmiast. Oficer podniósł głowę mile zaskoczony. - Co jest, szefie?! Krueger się sama zgłosiła? Alf Brummel zignorował to, jako że nigdy nie potrafił właściwie reagować na głupie albo zadawane w w nieodpowiedniej chwili pytania. Pobiegł korytarzem do biurka przy wejściu i połączył się z aresztem. - Daj mi Dunlopa. Dunlop odebrał. - Wypuść Hogana i Busche’a, są wolni za osobistym poręczeniem. Jimmi zadał kolejne durne pytanie. - Rób, co ci każę, resztę zostaw mnie! Natychmiast! Trzasnął słuchawką i zniknął w swoim biurze. Sekretarka ciągle patrzyła przez okno na tych wszystkich ludzi. Znowu zaczynają śpiewać. Nawet ładnie to brzmi. *** Bernice, Susan i Kevin w napięciu czekali, aż cokolwiek się wydarzy. Albo Brummel odbije piłeczkę, albo za parę minut odjadą na gazie łzawiącym. Ale po chwili usłyszeli, jak po drugiej stronie ulicy ktoś zapala silnik. - Patrzcie! - powiedział Kevin. Susan wykręcała sobie palce w podnieceniu, Bernice obserwowała spokojnie. Nie była skłonna zbyt szybko wierzyć w pomyślne wieści. Stary ford odjechał, razem z Kelseyem i Michaelsonem. Bernice nie miała ochoty zostawać tu dłużej. - Ładujemy to wszystko z powrotem do walizki i jedziemy do sądu. Marshall ma dużo do nadrobienia. - Nie musisz tego dwa razy powtarzać! - powiedział Kevin. Susan było stać jedynie na „Dzięki ci, Boże! Dzięki ci, Boże!” *** Alf Brummel usłyszał tylko krótki wycinek jednej z rozmów, tej między Bernice a prokuratorem stanowym, Normem Mattilym. Znał głos Mattily’ego - fakt, to najzupełniej możliwe, że Eldon Strachan udał się do Mattily’ego, jeżeli rzeczywiście ma jakieś wiarygodne informacje. Brummel zaklął głośno. Wiarygodne informacje! Wystarczy tylko, że Mattily znajdzie tu ten zakichany durny magnetofon, nielegalnie podłączony do tych wszystkich telefonów! Zadzwoniła sekretarka. Sięgnął ręką i włączył intercom. - Tak? - powiedział gniewnie. - Juleen Langstrat na drugiej linii - powiedziała. - Proszę przyjąć wiadomość! - odparł i wyłączył się. Wiedział, po co ona dzwoni. Będzie mu wiercić dziurę w brzuchu, żeby przyszedł na to spotkanie po południu z Sandy Hogan. Otworzył inne drzwiczki w segmencie i wyciągnął archiwum i taśmy z nag- raniami. Gdzie u licha wciśnie to wszystko? Jak to zniszczyć? Znowu zadzwoniła sekretarka. - Czego? - Ona nalega, żeby z panem rozmawiać. Podniósł słuchawkę, zabrzmiał miodowy głos Langstrat. - Alfie, jesteś gotowy na dzisiejszy dzień? - Tak - odpowiedział niecierpliwie. - Wobec tego proszę cię bardzo, przyjdź jak najszybciej. Musimy wypełnić pomieszczenia energią, zanim się zacznie spotkanie i chcę, żeby wszystko było zharmonizowane, kiedy przyjedzie Shawn z Sandy. - Ty naprawdę chcesz ją w to mieszać? - Jedynie w roli zabezpieczenia, naturalnie. Marshall Hogan jest usunięty, ale musimy się upewnić, że go tam zatrzymamy, przynajmniej dopóki nie nastąpi wypełnienie wszystkich naszych dążeń i wizji, gdy miasto Ashton dokona zwycięskiego skoku w Uniwersalną Świadomość. Przerwała, żeby przez moment delektować się tą myślą, a potem zapytała lekceważąco: - A nie słyszałeś nic nowego o zbiegłej włamywaczce? Zanim się zdążył zastanowić, już skłamał. - Nie, jeszcze nic. Nigdzie jej nie ma. - No naturalnie. Jestem przekonana, że wkrótce się znajdzie, a po dzisiejszym dniu nie będzie miała żadnych szans. Nic na to nie powiedział. Uderzyła go niespodziewanie pewna myśl, spadła na niego i wstrząsnęła: Alf, ona ci uwierzyła. Ona naprawdę nie wie! - Więc zaraz tu będziesz, Alfie? - było to pytanie, a zarazem polecenie. „Ona nie wie, co się dzieje” - to była jedyna myśl Brummela. - „Nie jest taka nietykalna! Ja wiem coś, czego ona nie wie!” - Zaraz będę - odpowiedział bezmyślnie. - To do zobaczenia - powiedziała z apodyktyczną pewnością i odłożyła słuchawkę. Nie wie! Sądzi, że wszystko idzie świetnie i że nie będzie problemu! Sądzi, że jej to ujdzie na sucho! Myśli Brummela pędziły w szalonym tempie. Rozważał wszystkie możliwe wyjścia, nowe informacje, które miał tylko on i dziwny posmak władzy, jaki mu to dawało. Tak, wszystko w zasadzie skończone i on sam prawdopodobnie też źle skończy... Ale przynajmniej ma moc, żeby tę kobietę, tę pajęczycę, tę czarownicę, pociągnąć za sobą! Nagle odechciało mu się niszczyć taśmy i archiwa. Niech je sobie władze znajdą. Niech znajdą wszystko! Sam im to jeszcze pokaże. A co do planu, jeśli Kaseph i to jego Towarzystwo tak wszystko doskonale wiedzą i są tacy niepokonani, to po co będzie im o czymkolwiek mówił? Niech się sami dowiadują! - Czy nie byłoby przyjemnie przynajmniej raz zobaczyć, jak kochanej Juleen trzęsą się łydki ze strachu? - zapytał Lucjusz. - Czy nie byłoby przyjemnie przynajmniej raz zobaczyć, jak kochanej Juleen trzęsą się łydki ze strachu? - mruknął Brummel. Rozdział 38 Hank i Marshall wyszli z sutereny budynku sądowego i zobaczyli, że są sami. Przyjaciele stali pod drzwiami departamentu policji i śpiewali, rozmawiali, modlili się, demonstrowali. - Chwała Panu - tyle tylko powiedział Hank. - Prawda, prawda! - zgodził się Marshall. Pierwszy zauważył ich John Coleman i wydał z siebie okrzyk zwycięstwa. Wszyscy natychmiast odwrócili głowy i znieruchomieli z radości. A po chwili pobiegli w stronę Hanka i Marshalla. Zaraz jednak zaczęli ustępować przed Mary, nawet popychali ją życzliwie, kiedy przebiegała obok. Pan jest taki dobry! Oto ukochana żona pastora płacze, i ściska go, i całuje, i szepcze, jak bardzo go kocha... Hank myślał, że śni. Nigdy jeszcze nie odczuł rozłąki z nią tak boleśnie. „Nic ci nie jest?” - pytała go co chwila, a on co chwila odpowiadał: „Wszystko w porządku, naprawdę.” - To cud - mówili pozostali. - Pan wysłuchał modlitw. Przecież on wyszedł z tego więzienia jak Piotr! Marshall pogodził się z tym, że nikt nie zwraca na niego uwagi. To była chwila Hanka. Zaraz, zaraz, a co tam się dzieje? Przez mnóstwo głów, ramion i sylwetek ludzkich dostrzegł Alfa Brummela, jak prędko wypada z drzwi wejściowych i wskakuje do samochodu. Pojechał! „Łajza. Na jego miejscu też bym uciekał, aż by się kurzyło.” A tam... Nie! Niemożliwe! Marshall zaczął przeciskać się przez tłum, wyciągał głowę, żeby się upewnić, że pasażerowie nadjeżdżającego samochodu są rzeczywiście tymi, kim wydają się być. Tak! Bernice nawet macha w jego stronę! I Weed, żywy! A ta dziewczyna za kierownicą? Nie... na pewno nie... Ależ tak! Susan Jacobson, chyba zmartwychwstała! Marshall zdołał się przecisnąć przez grono otaczające Hanka, a potem z uśmiechem od ucha do ucha żwawym krokiem zaczął iść tam, gdzie Susan zaparkowała samochód. Niemożliwe! Bóg słyszał, gdy ci ludzie tak się modlili! Bernice wyskoczyła z samochodu i zarzuciła mu ramiona na szyję. - Marshall, nic ci nie jest? - powiedziała prawie z płaczem. - Nic ci nie jest? - zapytał ją z kolei. - O, pani Hogan - odezwał się jakiś głos z tyłu - bardzo chciałem panią poznać. To był Hank. Marshall popatrzył na męża Bożego, uśmiechającego się radośnie, stojącego z ukochaną żoną u boku i gromadą wierzących z tyłu, i poczuł, jak jego uścisk słabnie. Bernice wysunęła się bezwładnie spomiędzy jego ramion. - Hank - odezwał się Marshall złamanym głosem, jakiego Bernice nigdy jeszcze u niego nie słyszała - to nie jest moja żona. To Bernice Krueger, moja dziennikarka... Hank popatrzył na Bernice z wielką życzliwością i wyraźnym szacunkiem. W końcu powiedział: -1 to doskonała dziennikarka! Bernice od razu poznała, że coś się z Marshallem stało. Właściwie nie była tym zaskoczona. Z nią samą też działo się coś dziwnego, a w twarzy i w głosie Marshalla rozpoznała wewnętrzną skruchę, którą sama odczuwała. Nie wiedzieć czemu była przekonana, że ten młody człowiek, który stoi obok, ma z tym coś wspólnego. - A kim jest twój współaresztant? - zapytała. - Bernice, poznaj Hanka Buscha, pastora Kościoła Lokalnego w Ashton, mojego najnowszego, ale bardzo dobrego przyjaciela. Potrząsnęła jego dłonią starając się zapomnieć na chwilę o nurtujących ją myślach i wzruszeniu. Czas uciekał. - Marshall, posłuchaj uważnie. Teraz przejdziesz sześćdziesięciosekun-dowy błyskawiczny kurs informacyjny! Hank przeprosił i odszedł do swej rozentuzjazmowanej trzody. Kiedy Bernice przedstawiała mu Susan, Marshallowi zdawało się, że podaje dłoń wcielonemu cudowi. - Słyszałem, że nie żyjesz, podobnie jak Kevin. - Nie mogę się doczekać, kiedy wszystko ci opowiemy - odpowiedziała Susan radośnie - ale w tej chwili mamy bardzo mało czasu, a musisz się paru rzeczy dowiedzieć. Otworzyła bagażnik samochodu i pokazała mu zawartość zaprawionej w bojach walizki. Marshall rozkoszował się każdą chwilą tego oglądania. Było tam wszystko - wszystko, o czym sądził, że bezpowrotnie stracił przez Carmen i tych szaleńców, przez to całe Towarzystwo. - Kaseph przyjeżdża dziś do Ashton finalizować transakcję z Radą Nadzorczą. O drugiej zostaną podpisane papiery i uczelnia po cichutku przejdzie na własność „Omni”. - To znaczy Towarzystwa - powiedział Marshall. - Naturalnie. To niezwykle ważne posunięcie. Za uczelnią poleci automatycznie miasto. Bernice nie mogła już dłużej ukrywać wiadomości o Mattilym, Parkerze i Lemleyu, nie wspominając już o Harveyu Cole’u, który rozwikłał zapisy Baylora. - A kiedy oni tu będą? - zapytał na koniec Marshall. - Miejmy nadzieję, że zdążą na czas przed tym spotkaniem. Powiedziałam im, że zobaczymy się na miejscu. - To może i ja wproszę się na to spotkanie? Wiem, że ich uszczęśliwię swoim widokiem. Susan położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała: - Ale musisz wiedzieć, że dostali Sandy. - Czy sądzisz, że nie wiem! - Niewykluczone, że jest teraz zupełnie pod ich wpływem. To w stylu Kasepha, możesz mi wierzyć. Jeśli spróbujesz wykonać ruch przeciwko nim, to może zagrozić jej życiu. Bernice opowiedziała Marshallowi o Pat, o jej dzienniku, o tajemniczym przyjacielu imieniem Thomas i o obłudnym adwokacie diabła, Shawnie Ormsbym. Marshall popatrzył na nie przez chwilę, a potem odwrócił się i zawołał: - Hank, teraz jest wasze wejście! *** Letnie niedziele w Ashton to zwykle najbardziej pogodne i beztroskie dni tygodnia. Farmerzy wiodą ze sobą pogawędki, sprzedawcy w sklepach delektują się atmosferą rozleniwienia, właściciele przedsiębiorstw zamykają interesy, mamusie, tatusiowie i dzieci zastanawiają się, co by tu ciekawego zrobić albo gdzie by pojechać. Zapełniają się ławki na skwerach, ulice są ciche, rodziny spędzają czas razem. Ale ta słoneczna niedziela wydawała się każdemu jakaś dziwna: krowa na jednej z farm dostała nagle dziwnych drgawek, komuś w traktorze nawaliła prądnica, a nikt nie miał zapasowej. I chociaż nikt nikomu nic nie był winien, rozpętała się z tego wściekła kłótnia. Sprzedawcy otwartych gdzieniegdzie sklepów ciągle mieli problemy z odliczaniem reszty i wciąż dochodziło do bardzo nieprzyjemnych dyskusji z klientami, którym musieli coś zwracać. Właściciele przedsiębiorstw zaczęli myśleć jak najszybciej się od nich uwolnić, zniechęceni kłopotami recesji. Żony denerwowały się, chciały gdziekolwiek wyjechać, ale same nie wiedziały dokąd. Mężowie ładowali dzieci w samochody, a wtedy żonom odechciewało się jechać, dzieci zaczynały się bić, rodzice kłócili się, w końcu rodziny nigdzie nie jechały. Z pojazdów dobiegały wrzaski i ciągłe trąbienia klaksonów. Ławki na skwerach, jeśli w ogóle można je było znaleźć, łamały się pod siedzeniami użytkowników. Ulice były pełne szalonych kierowców, którzy pędzili przed siebie bez specjalnego celu. Psy, nawet te najspokojniejsze, szczekały, wyły i skamlały, strosząc futro i podnosząc ogony. Spoglądały też często na wschód. Nie tylko zresztą one. Na wschód popatrywał również i jakiś urzędnik z college’u i pracownik poczty, spoglądała tam również rodzina pracująca przy ceramice oraz agent ubezpieczeniowy. W całym mieście te osoby, które wiedziały o pewnym kierunku i odczuwały pewną miłą im, duchową wibrację, stanęły bez ruchu, jak gdyby w pozie uwielbienia, zwróciwszy twarze na wschód. Wokół wielkiego obumarłego drzewa panowała atmosfera napięcia. Rafar zszedł z ogromnego konara - „tronu mistrza szachownicy” - i stanął na wzgórzu. Żółtymi, błyszczącymi z pożądania oczami przypatrywał się mias- tu. Wokół zebrały się hordy usługujących mu duchów. Naprężył muskularne ramiona, a potężne czarne skrzydła uniosły się za nim jak monarszy tren. Klejnoty płonęły i błyszczały w świetle słońca. On też patrzył na wschód. Patrzył, aż ujrzał. Przez kły wydostał się syczący oddech, jak gdyby oznaka zdumienia. Ale nie było to zdumienie - to było najwyższe wzruszenie, diabelska radość, jaką rzadko zdarzało mu się odczuwać, cenny, dojrzały owoc, którym będzie się delektował po tak długich trudach i przygotowaniach. Pokryta czarnym włosem dłoń chwyciła złotą rękojeść miecza i wyciągnęła ostrze z pochwy: zadźwięczało i zahuczało połyskując krwistoczerwonym blaskiem. Otaczające go demony najpierw zaniemówiły z wrażenia, a potem zaczęły wiwatować na cześć Raf ara, który wysoko uniósł miecz, oblewając całe zgromadzenie swoją złowrogą, czerwoną poświatą. Potężne skrzydła rozmyły się nagle w ciemną mgłę. W powiewie wichru i porywie mocy uniosły go w górę, nad rozległą dolinę, nad niewielkie miasteczko, w przestrzeń, gdzie było go widać z każdej części Ashton, z każdej kryjówki wokół miasta. Wspiął się na odpowiednią wysokość, a potem szybował tam i z powrotem, z obnażonym mieczem w dłoni. Patrzył na wszystkie strony, okręcając się powoli, jego oczy obracały się we wszystkich kierunkach. - Kapitanie Zastępu Niebieskiego! - ryknął, a echo potężnego głosu długo odbijało się od wzgórz wokół doliny, jak grzmot. - Kapitanie Talu, słuchaj mnie! Tal bardzo dobrze go słyszał. Wiedział, że Rafar szykuje się do wygłoszenia mowy, i wiedział też, co wielki wojownik zamierza powiedzieć. I on ze swego ukrycia w lesie, w otoczeniu najlepszych rycerzy, obserwował horyzont na wschodzie. Rafar ani na chwilę nie przestawał wypatrywać choćby najmniejszego śladu przeciwnika. - Ja, który nie miałem jeszcze tym razem okazji oglądania twej twarzy, oto ukazuję ci swoją własną! Patrz na nią, ty i twoi wojownicy! Bo dziś już na zawsze ta twarz wyryje się w twej pamięci jako twarz tego, który cię pokonał! Tal, Guilo, Triskal, Krioni, Mota, Chimon, Nathan, Armoth, Signa - stali razem, zgromadzeni specjalnie po to, by wysłuchać długo oczekiwanej oracji. - Dziś wyryje imię Rafara, Księcia Babilonu na zawsze w twojej pamięci, jako imię tego, który trwa niewzruszenie i pozostaje niezwyciężony! Rafar wykonał kilka szybkich obrotów w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku arcywroga. - Talu, Kapitanie Zastępu Niebieskiego, czy odważysz się pokazać swą twarz? Nie sądzę! Czy ośmielisz się mnie zaatakować? Nie sądzę! Czy ty i twoja garstka, ta zbieranina rozbójników, ośmielicie się stanąć na drodze mocy powietrznych? Nie sądzę! - zaniósł się złowrogim śmiechem. Przerwał na chwilę, żeby osiągnąć odpowiednie wrażenie. - Dam ci możliwość, drogi Kapitanie Talu, wycofania się, zaoszczędzenia sobie bólu, jaki by cię czekał z mojej ręki! Daję w tej chwili tobie i twoim wojownikom możliwość odwrotu, oświadczam bowiem, że rezultat bitwy jest już roztrzygnięty! Potem wskazał mieczem na linię horyzontu na wschodzie i powiedział: - Spójrz na wschód, Kapitanie! Tam masz napisany wynik! Tal i jego towarzysze od dłuższego czasu spoglądali na wschodni horyzont, w napięciu i skupieniu, nawet w chwili, gdy jakiś młody posłaniec lotem błyskawicy przyniósł wieść: - Hogan i Busche wolni! Już... - przerwał w pół zdania. Jego wzrok powędrował za spojrzeniem pozostałych: na wschód. Zobaczył tam to, co przykuwało ich uwagę: - O nie! - szepnął. - O nie, nie! Początkowo obłok nad horyzontem był maleńki, niepozorny. Można było pomyśleć, że to pojawiająca się niespodziewanie w polu widzenia chmura deszczowa lub daleka, zamglona góra. Ale potem, gdy się zbliżał, jego zasięg nieustannie zwiększał się, z wolna, nieubłaganie niczym rozciągający się nad horyzontem całun ciemności, niczym miarowo narastająca fala czerni, która stopniowo przesłaniała niebo. Początkowo można ją było objąć jednym rzutem oka, po kilku minutach zajmowała cały widnokrąg. - Nie było tak od czasów Babilonu - Guilo odezwał się cicho do Tala. - One wszystkie tam były - powiedział Tal - co do jednego. A teraz wracają. Spójrz na przednie szeregi, lecą wielowarstwowo, górna linia, dolna i środkowa. - Tak - Guilo przypatrywał się uważnie. - Znowu ta sama taktyka ataku. - No, jak dotąd, Talu - odezwał się jakiś nowy głos - twój plan realizuje się doskonale. Wszystkie wyszły z ukrycia, nie da się ich zliczyć. To był Generał. Oczekiwali go. - Miejmy nadzieję, że chcą nam zadać druzgocącą klęskę - odpowiedział Tal. - Twój dawny rywal niewątpliwie, sądząc po jego przechwałkach. - Generale - uśmiechnął się Tal - Rafar lubi przechwałki bez względu na to, czy ma do nich powód. - A Mocarz? - Z kształtu chmury wnioskuję, że musi ich wyprzedzać o kilka kilometrów. - Posiadł Kasepha? - Tak sądzę, generale. Generał przyjrzał się uważnie nadciągającej chmurze barwy głębokiej, pochłaniającej czerni, która wyglądała teraz jak podniebne sklepienie. Przenikliwy, dudniący huk skrzydeł dawał się słyszeć coraz wyraźniej. - Jaka jest nasza sytuacja? - zapytał Generał. - Pełna gotowość - odpowiedział Tal. Łopot skrzydeł stawał się coraz głośniejszy, a cień chmury zaczął ogarniać pola i farmy w okolicach Ashton. I wtedy na chmurze pojawiło się czerwonawe zabarwienie, jak gdyby zaczęła płonąć od środka. - Wyciągnęli miecze - powiedział Guilo. *** „Dlaczego ja się tak boję?” - zastanawiała się Sandy. Przecież idzie właśnie głównymi schodami budynku rektoratu, trzymając Shawna za rękę, idzie na spotkanie ludzi, którzy mogą mieć naprawdę kluczowe znaczenie dla jej przyszłości, którzy mogą się okazać progiem rzeczywistego duchowego wypełnienia, wyższej świadomości, kto wie, może nawet samorealizacji... A przecież... nie mogła jakoś pozbyć się dręczącego ją gdzieś w głębi lęku. Coś było nie w porządku. Może to zwykłe zdenerwowanie, takie, jakie czuje się przed ślubem albo innym ważnym wydarzeniem, a może to jakieś strzępy dawnego wzgardzonego chrześcijańskiego dziedzictwa, które dalej ją krępują i ciągną do tyłu jak smycz. Cokolwiek to było, próbowała to zignorować, przezwyciężyć rozsądkiem, nawet posłużyć się technikami relaksacji, których uczyła się na zajęciach z jogi. Daj spokój, Sandy... Oddychaj spokojnie... Koncentracja... Koncentracja... Skoncentruj energie. No, już lepiej. Nie chcę, żeby profesor Langstrat, albo Shawn, albo ktokolwiek pomyślał, że nie jestem gotowa do inicjacji. Przez całą drogę do windy gadała, paplała, próbowała się śmiać, a Shawn śmiał się razem z nią. Kiedy znaleźli się na trzecim piętrze, przed drzwiami z numerem 326, zdawało jej się, że jest już gotowa. Shawn otworzył drzwi mówiąc „Zobaczysz, jak będzie fajnie” i weszli. Nie dostrzegła ich. Jej oczy widziały tylko salę klubową dla personelu, bardzo miłe pomieszczenie wyłożone puszystym dywanem, z wykończonymi skórą kanapami i masywnymi, ciężkimi stolikami. A tymczasem pomieszczenie było pełne, zapchane czymś odrażającym. Wszędzie błyszczały żółte ślepia spoglądając na nią ze wszystkich stron, z każdego kąta, z każdego krzesła i ściany. Czekały na nią. - O, dzień dobry, dziecino - syknął jeden chrapliwie. Sandy wyciągnęła dłoń do Olivera Younga: - Pastor Young, co za miła niespodzianka - powiedziała. Jakiś inny zachichotał ustami ociekającymi śliną: - Tak się cieszę, że zdołałaś przyjść. Sandy zarzuciła ręce na szyję profesor Juleen Langstrat. Rozejrzała się po pomieszczeniu i rozpoznała wielu wykładowców z uczelni, nawet kilku swoich profesorów, paru przedsiębiorców i urzędników miejskich. A tam, w rogu, stał nowy właściciel dawnego „Joe’s Market”. Sama śmietanka Ashton. Duchy byty gotowe, czekały. Zwodzenie chełpił się nią jak łupem wojennym. Była tam też Madeline, uśmiechając się złośliwie, a tuż koło niej - a może niego - stał jej wspólnik ze zwojami ciężkich, połyskujących łańcuchów owiniętych wokół kościstych rąk. *** Miriady demonów lecące zwartymi szykami były harde, dzikie, pijane myślą o zbliżającym się zwycięstwie, rzezi, niebywałej mocy i sławie. Miasto Ashton w dole było dla nich ledwie zabawką, maleńką osadą, drobiną na tle bezkresnego krajobrazu. Morze duchów z hukiem sunęło naprzód w wielowarstwowych kolumnach, miriady żółtych ślepi wpatrywały się w dół, w przyszłą nagrodę. Miasto było spokojne, nie strzeżone. Ba-al Rafar dobrze wykonał swoją misję. W pierwszych szeregach chmury rozległy się jakieś skrzekliwe zgrzyty: to generałowie wykrzykiwali rozkazy. W jednej chwili wszyscy dowódcy ustawieni na obrzeżach chmury przekazywali je rojom za sobą. Potem oderwali się od chmury i opuścili się w dół, ciągnąc za sobą swe niezliczone oddziały, a brzegi chmury zaczęły więdnąć i opadać ku ziemi. *** W wielkiej, wykwintnie umeblowanej sali konferencyjnej na trzecim piętrze zaczęli się gromadzić członkowie Rady Nadzorczej. Był tam Eugene Baylor, ze stertą akt i sprawozdań finansowych. Palił cygaro, czuł się wyjątkowo doskonale, jakby był odmłodzony. Dwight Brandon wyglądał na nieco przygnębionego, ale bez oporów wdawał się w rozmowy. Delores Pinckston nie czuła się bynajmniej dobrze, marzyła, żeby to się nareszcie skończyło. Z wymuszonym uśmiechem na ustach weszło do sali czterech osobistych adwokatów Kasepha. Sprawiali wrażenie profesjonalistów, bardzo szczwanych lisów. Wkroczył Adam Jarred. Bardziej zdawały się go obchodzić ryby, na które się za chwilę wybierał niż sprawa, która miała być teraz załatwiana. Co jakiś czas ktoś spoglądał na zegarek albo na przepyszny zegar na ścianie. Dochodziła druga. Niektórzy zaczynali się nieco denerwować. *** Długa, czarna, prowadzona przez szofera limuzyna Alexandra M. Kasepha wjechała na teren miasta i skręciła w Aleję Uniwersytecką. Kaseph zasiadał z tyłu ze splendorem monarchy, hołubiąc na kolanach aktówkę i spoglądając pożądliwie przez przyciemnione szyby na piękne miasteczko, które mijali. Snuł plany, tworzył wizje zmian, decydował, co zatrzyma, a co usunie. Podobnie Mocarz, siedzący w jego wnętrzu. Mocarz zaśmiał się grubo, bulgotliwie i tak samo zaśmiał się Kaseph. Mocarz nie pamiętał, kiedy ostatni raz był tak zadowolony i tak dumny. *** Chmura opadała po bokach, ale nie przestawała sunąć naprzód. Tal i jego towarzysze obserwowali wszystko ze swych kryjówek. - Zwierają flanki - powiedział Guilo. - Tak-odparł Tal, nie mogąc oderwać wzroku.-Tak jak zwykle planują objąć miasto ze wszystkich stron, zanim się na nie opuszczą. Obserwowali, a krawędzie chmury opadały w dół, jak czarne zasłony, które stopniowo spowijają miasto. Demony lądowały na z góry wyznaczonych miejscach, każdy z obnażonym mieczem, rozglądając się czujnie. - A Hogan i Busche? - zapytał Tal posłańca. - Zdążają na miejsce, wraz z Resztką - odparł tamten. *** Limuzyna Kasepha kierowała się w stronę uczelni. Kaseph dostrzegał już majestatyczne budynki z czerwonej cegły, które wyzierały znad klonów i dębów porastających teren college’u. Spojrzał na zegarek. Będzie akurat na czas. Kiedy limuzyna mijała skrzyżowanie, na Alei Uniwersyteckiej pojawił się niespodziewanie zielony, nie oznakowany wóz policyjny i pojechał jej śladem. Wozem kierował Alf Brummel. Sprawiał wrażenie ponurego i bardzo zdenerwowanego. Wiedział, za kim jedzie. Kiedy limuzyna i wóz policyjny minęły kolejne skrzyżowanie, akurat zmieniło się światło. Strumień innych samochodów skręcił w aleję i pojechał tuż za nimi. Pierwszym samochodem, który jechał za Brummelem, był wielki brązowy buick. - No, no! - powiedział Marshall, kiedy wraz z Rankiem, Bernice, Susan i Kevinem zauważyli dwa samochody przed sobą. -1 co, poznałaś Kasepha? - Susan zapytała Bernice. - Pewnie. Stary Grubas we własnej osobie. Marshall zastanawiał się. - O co tu chodzi? Wygląda na to, że jednak zdecydowali się zorganizować to spotkanie. - Może Brummel mi jednak nie uwierzył - powiedziała Bernice. - Co ty gadasz, uwierzył ci jak nic! Przecież zrobił dokładnie wszystko, co mu kazałaś. - Więc dlaczego Kaseph nie odwołał tej imprezy? Przecież pakuje się prosto w pułapkę. - Albo Kaseph wyobraża sobie, że jest nietykalny, albo Brummel nic mu nie powiedział. Hank obejrzał się do tyłu. - No, chyba wszyscy zdążyli na światłach. Pozostali też się obejrzeli. Rzeczywiście, Andy w swoim volkswagenie busie, pełnym wierzących, a za nim pickup Cecila Coopera z podobnie wypełnioną kabiną i skrzynią. Potem jechał furgon Johna i Patt Colemanów, a gdzieś z tyłu - dawny pastor, James Farrel w sporym busie z Mary, Babcią Duster i kilkoma innymi osobami. Marshall spojrzał w przód, a potem w tył i zawyrokował: - To będzie dopiero cholerne spotkanie. Rozdział 39 Według wskazówek Juleen Langstrat wszystkie uśmiechnięte media, w tym Sandy i Shawn, rozsiadły się wygodnie na pluszowych fotelach i kanapach, ustawionych dookoła pomieszczenia. - Jest to niezwykły dzień - powiedziała Langstrat ciepło. - Zaiste! - powiedział Young. Pozostali również się zgodzili. Sandy uśmiechała się do wszystkich. Była pod wielkim wrażeniem szacunku, jaki obecni wydawali się żywić ku tej wielkiej kobiecie, wielkiej pionierce. Na swoim ogromnym krześle, stojącym pośrodku sali Langstrat przyjęła pozycję lotosu. Parę innych osób, które czuły taką potrzebę i miały niezbędną elastyczność mięśni, uczyniło podobnie. Sandy odprężyła się wygodnie, zagłębiając się w poduszki pluszowej kanapy i odchylając głowę do tyłu. - Celem naszym jest połączenie naszych wewnętrznych energii, by zapewnić pomyślność dzisiejszemu spotkaniu. Wkrótce zostanie osiągnięty długo przez nas oczekiwany cel: Whitmore College, a następnie całe miasto Ashton, staną się częścią Nowego Porządku Światowego. Wszyscy obecni zaczęli klaskać. Sandy również klaskała, choć nie wiedziała właściwie, o czym Langstrat mówi. Brzmiało to w zasadzie jakoś znajomo. Czy to przypadkiem nie jej własny ojciec mówił coś o jakichś ludziach, którzy chcą przejąć miasto? Ale przecież na pewno nie mówił o tym! - Chcę wam dziś przedstawić nowego wspaniałego Wysokiego Mistrza - powiedziała Langstrat, a wszystkie twarze natychmiast pojaśniały podnieceniem i wyczekiwaniem. - Żyje już od dawna, przemierzył wielkie przestrzenie, zdobył mądrość niezliczonych stuleci. Przybył do Ashton, by czuwać nad naszym przedsięwzięciem. - Witamy go - powiedział Young. - Jakie jest jego imię? - Jego imię brzmi Rafar. Jest on księciem już od wieków, nigdyś panował w Babilonie. Żył już wielokrotnie, a teraz przybywa, abyśmy mogli czerpać z jego mądrości... - zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać. - Przyzywajmy go, a przemówi do nas. Sandy poczuła jakby mdłości gdzieś na dnie żołądka. Miała wrażenie, że jest jej zimno. Rzeczywiście, dostała nawet gęsiej skórki na rękach. Ale opanowała te uczucia, zamknęła oczy i zaczęła proces relaksacji, wsłuchując się intensywnie w brzmienie głosu Langstrat. Pozostali również odprężyli się i weszli w trans. Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza, nie licząc odgłosu głębokich wdechów i wydechów wszystkich obecnych. Jednak po jakimś czasie na ustach Langstrat pojawiło się imię: - Rafar... - Rafar... - powtórzyli jak echo. Langstrat powtórzyła imię, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż wszyscy skupili całą uwagę na tym jednym jedynym wymawianym cicho imieniu. *** Rafar stał przy wielkim obumarłym drzewie z satysfakcją obserwując chmurę rozciągającą się ponad miastem. Na dźwięk wołania jego oczy zwęziły się nabierając bardzo przebiegłego wyrazu, a usta rozciągnęły się w obnażający kły, jadowity uśmiech. - Wszystko przebiega zgodnie z planem. - powiedział, a następnie zwrócił się do adiutanta: - Nie ma wieści od Księcia Lucjusza? - Książę Lucjusz mówi, że robił przegląd na wszystkich frontach i nie znajduje najmniejszych przeszkód - radośnie zameldował adiutant. Ruchem skrzydła Rafar skłonił potwory do powstania, w jednej sekundzie zgromadzili się u jego boku. - Chodźcie - powiedział - kończymy tę sprawę. Jego skrzydła gwałtownie opadły w dół - wystrzelił w powietrze, a dziesięciu dowódców otoczyło go jak królewska straż honorowa. Wysoko w górze chmura rozciągała się po niebie niczym przytłaczający, odcinający dopływ światła całun, a jej cień - zła, duchowa ciemność - opadał na miasto. Żeglując nad Ashton wysokim łukiem, Rafar widział nad sobą tysiące żółtych ślepiów i czerwone miecze wymachujące w pozdrowieniu. Odpowiedział wywijając swoim własnym, a oni zakrzyknęli triumfalnie. Niezliczone miecze połyskiwały jak poruszane wiatrem pole szkarłatnej pszenicy. Powietrze było pełne siarki. Przed nimi, daleko w dole, było widać uczelnię - dojrzałą, smakowitą śliwkę, gotową do zerwania. Furkot skrzydeł przycichł nieco, Rafar zaczął opuszczać się w kierunku rektoratu. Kiedy znalazł się na dole, ujrzał, jak wielka limuzyna z Mocarzem wjeżdża na półkolisty podjazd, a potem zatrzymuje się tuż przed głównym wejściem do budynku. Ten widok dodał mu tylko animuszu. To była chwila, na którą czekał! Wraz z eskortą demonów wniknął poprzez dach do budynku akurat w chwili, gdy Mocarz i jego gospodarz - człowiek wynurzyli się z samochodu... ale nieco za wcześnie, by ujrzeć długi strumień samochodów jadących nie tak znowu daleko za limuzyną. Samochody zaczęły parkować w najrozmaitszych miejscach. Alf Brummel pośpiesznie wysiadł z wozu. Stał przez chwilę zbierając resztki odwagi, a potem ruszył do głównego wejścia sztywnym, długim, jakby drżącym krokiem. Marshall zaparkował buicka i cała piątka wysiadła. Zewsząd dobiegały ich odgłosy zatrzaskiwanych drzwi samochodowych. Resztka zgromadziła się blisko siebie. - Brummel nie wygląda na uszczęśliwionego - zauważył Marshall. Pozostała czwórka zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Brummel wchodzi do budynku. - Może jednak ostrzeże Kasepha - powiedziała Bernice. - No a gdzie nasi potężni przyjaciele? - zapytał Marshall. - Nic się nie martw... to znaczy nie martw się za bardzo. Powiedzieli, że przyjadą. - Jestem prawie pewna, że spotkanie ma się odbyć w sali konferencyjnej na trzecim piętrze - powiedziała Susan. - Tam się zwykle spotyka Rada Nadzorcza. - A gdzie znajdę Sandy? - zapytał Marshall. Susan potrząsnęła głową. - Tego niestety nie wiem. Szybkim krokiem poszli w stronę budynku, a Resztka schodziła się ze wszystkich stron i gromadziła na stopniach przy wejściu. *** Lucjusz wyczuwał napięcie w powietrzu, tak jakby potężna gumowa taśma została naciągnięta do granic możliwości i lada chwila miała pęknąć. Ukradkiem spuścił się z nieba i wylądował na dachu Ames Hali - dokładnie po drugiej stronie trawnika znajdował się budynek rektoratu. Lucjusz widział, jak chmura wciąż obniża swoje położenie i rozpina się nad miastem jak gruba kurtyna. Powietrze robiło się ciężkie i duszne obecnością niegodziwych duchów. Nagle tuż za sobą usłyszał szaleńczy trzepot skrzydeł - odwrócił się i zobaczył małego demona - strażnika, marne stworzenie, plotkarza, który przemknął cichaczem, by z nim mówić. - Książę Lucjuszu, tam na dole są ludzie! To nie n a s i! To święci Boży! - wyrzucił mały ostatkiem tchu. Lucjusz rozgniewał się. - Mam oczy, ty mucho! - syknął. - Nie zwracaj na nich uwagi. - A jeśli zaczną się modlić? Lucjusz chwycił małego demona za skrzydło, a potem zakręcił nim parę karkołomnych młynków. - Milczeć, ty...! - Ale Rafar musi wiedzieć! - Milczeć! Małe stworzenie uspokoiło się, a Lucjusz zaciągnął je na krawędź dachu, by udzielić mu krótkiej lekcji. - No to co, jeśli będą się modlić? - powiedział protekcjonalnie. - Czy do tej pory to im w czymkolwiek pomogło? Czy choć o jotę opóźniło nasze działanie? A ty sam widziałeś, jaką moc i jaką siłę ma Ba-al Rafar, może nie? Wiesz, że Rafar jest wszechpotężny i niezwyciężony - Lucjusz nie mógł powstrzymać sarkazmu w swoim głosie - i nie jest mu potrzebna nasza pomoc! Mały demon słuchał z wytrzeszczonymi oczyma. - Nie zawracajmy wielkiemu Ba-alowi Rafarowi głowy naszymi drobnymi problemami! On przecież jest w stanie dokonać wszystkiego sam! *** Tal nie ruszał się z miejsca i obserwował. Guilo był coraz bardziej niespokojny, chodził tam i z powrotem, spoglądał to na jedną stronę miasta, to na drugą. - Wkrótce miasto będzie zupełnie opanowane - powiedział. - Posiądą je całe i nie będzie już możliwości ucieczki. - Ucieczki? - powiedział Tal i podniósł brwi. - Snuję czysto taktyczne rozważania - Guilo wzruszył ramionami. - Ta chwila nadchodzi już bardzo szybko - powiedział Tal patrząc w kierunku college’u. - Za kilka minut wszyscy gracze zajmą swoje miejsca. *** Demony w sali konferencyjnej czuły, że już nadchodzi. Naprężyły się, nastroszyły włosy na ramionach, karkach i plecach. Korytarzem nadciągała ciemność, kotłująca się chmura zła. Każdy z nich szybko jeszcze sprawdził, czy wygląda bez zarzutu. Otworzyły się drzwi. Zamarli w szacunku i hołdzie. Pojawił się Mocarz we własnej osobie, najpotworniejszy, niewyobrażalny koszmar. - Witam was wszystkich - powiedział. - Witamy pana - powiedzieli członkowie Rady i prawnicy do Alexandra M. Kasepha, kiedy wszedł do sali i zaczął ściskać im dłonie. *** Alf Brummel nie chciał spotkać się z Alexandrem Kasephem. Poczekał nawet na inną windę. Kiedy winda zatrzymała się nareszcie na trzecim piętrze, zanim wyszedł, wyjrzał ostrożnie, żeby sprawdzić, czy droga jest wolna. Dopiero gdy usłyszał odgłos zamykanych drzwi do sali konferencyjnej, sam bardzo cicho udał się korytarzem w stronę pokoju 326. Przez chwilę stał pod drzwiami i uważnie słuchał. Wewnątrz było cicho. Seans widać już trwa. Ostrożnie przekręcił klamkę i uchylił drzwi na tyle, by przez szparę dojrzeć, co się dzieje. Aha, Langstrat, pogrążona w medytacji, zamknięte oczy. Jej jedynie Brummel się obawiał, ale akurat nie patrzyła. Wszedł po cichu do pomieszczenia i znalazł jakieś krzesło w kręgu, w połowie odległości od Langstrat. Rozejrzał się, oceniając sytuację. Aha, przywołują jakiegoś przewodnika duchowego. Nigdy jeszcze nie słyszał akurat tego imienia. To musi być jakiś nowy byt, którego przywołano akurat na dzisiejszą okazję. O nie! Sandy też przyzywa to imię. No, Brummel i co teraz zrobisz? *** Resztka przed budynkiem też była gotowa na rozkazy. Hank i Marshall pokrótce zaznajomili ich z sytuacją, a potem Hank stwierdził: - Właściwie nie wiadomo, na co się tutaj natkniemy, ale wiemy, że musimy wejść do środka, chociażby po to, żeby znaleźć Sandy. Nie ma cienia wątpliwości, że jest to walka duchowa, więc wszyscy doskonale wiecie, co trzeba robić. Wiedzieli doskonale i byli gotowi. - Andy - mówił dalej Hank - proszę cię bardzo, razem z Edytą i Mary czuwaj tu nad wszystkim, prowadź modlitwę i uwielbienie. Ja, Marshall i reszta pójdziemy do środka. Marshall naradzał się z Bernice. - Zostań tutaj i patrz, czy nie przyjadą ci goście. Reszta z nas wejdzie i zobaczymy, czy uda się zlokalizować to spotkanie. Marshall, Hank, Kevin i Susan weszli do budynku. Bernice wróciła i usiadła na wolnym miejscu na stopniach przy wejściu. Obserwowała i czekała. Nie mogła oderwać wzroku od Resztki. Było w nich coś takiego... jakby znajomego i jakby... hm, cudownego. *** Rafar i dziesięciu z jego obstawy już od dłuższej chwili byli w świetlicy. Na razie tylko słuchali i obserwowali. W końcu Rafar stanął za Langstrat i zapuścił szpony głęboko w jej czaszkę. Przez chwilę skręcała się i krztusiła, a potem powoli, obrzydliwie, jej twarz zaczęła przybierać dokładny wyraz twarzy samego Księcia Babilonu. - Juuuuuż...! - z gardła Langstrat dobył się gruby, chrapliwy głos Rafara. Po wszystkich obecnych przeszedł dreszcz. Kilka par oczu otworzyło się z przerażenia, a potem rozwarło w osłupieniu widząc wybałuszone oczy Langstrat, jej obnażone zęby, kark wygięty jak u lwa gotującego się do skoku. Brummel skulił się i jedyne, czego zapragnął to zniknąć natychmiast, zanim ten stwór go spostrzeże. Ale potwór patrzył na Sandy. - Juuuż! - powtórzył głos. - Zebraliście się tutaj, żeby oglądać wypełnienie waszej wizji? Tak też się stanie. Kreatura na krześle wyciągnęła w stronę Sandy wygięty palec. - A kimże jest ten przybysz, ten poszukiwacz ukrytej mądrości? - Ss... Sandy Hogan - odpowiedziała, wciąż z zamkniętymi oczami. Bała się je otworzyć. - O ile mi wiadomo, przemierzyłaś wiele ścieżek ze swą przewodniczką, Madeline. - Tak, Rafarze. - Zstąp znowu w głąb siebie, Sandy Hogan, a spotkasz tam Madeline. Będziemy na ciebie czekać. Sandy nawet nie zdążyła zmartwić się, czy będzie w stanie odprężyć się i osiągnąć zmieniony stan świadomości. Jakiś oślizły, wyglądający jak trup demon zacisnął na jej głowie kościstą dłoń i Sandy natychmiast zeszła w głąb. Gałki oczne przekręciły się w górę, opadła zupełnie z sił, miała wrażenie, że jej ciało się rozpływa, a razem z nim - ostatnie racjonalne myśli i dręczący ją strach. Zniknęły wszelkie doznania z zewnątrz, Sandy unosiła się w najczystszej, ekstatycznej nicości. Usłyszała głos, głos bardzo znajomy. - Sandy - zawołał ten głos. - Madeline - odpowiedziała - już idę! Madeline pojawiła się na samym końcu nieskończenie długiego tunelu, płynąc w jej kierunku i wyciągając ku niej ramiona. Sandy biegła w stronę tunelu, by się z nią spotkać. Nagle Madeline ukazała się w pełnym świetle. Miała błyszczące oczy i promienny uśmiech. Ich dłonie spotkały się i zacisnęły mocno. - Witaj! - powiedziała Madeline. Alf Brummel obserwował to wszystko. Widział pełen ekstazy, narkotyczny wyraz twarzy Sandy. Więc jednak zabrali się za nią! A on mógł tylko siedzieć, wiercić się niespokojnie, trząść się i pocić. *** Lucjusz spłynął cicho poprzez dach rektoratu i wylądował na trzecim piętrze. Złożył skrzydła. Słyszał, jak w świetlicy Rafar ryczy i chełpi się, słyszał, jak Mocarz w sali konferencyjnej prowadzi rozmowy wstępne. A więc dotąd nic nie podejrzewają, niczego się nie boją. Usłyszał, jak na dole otwiera się winda, a potem kroki kilku osób. Aha, to pewnie ten pies Hogan, Modlący się Busche i ta, której obecność będzie dla Mocarza czymś najbardziej odrażającym: Służebnica. Niespodziewanie usłyszał za sobą furkot skrzydeł i rozpaczliwe sapanie. Jakiś demon pojawił się przy końcu korytarza i wystrzelił natychmiast w jego kierunku, machając desperacko skrzydłami, z przerażeniem na twarzy. - Książę Lucjuszu! - krzyknął. - Zdrada! Oszukano nas! Hogan i Busche są wolni! Służebnica żyje! Weed żyje! - Milczeć! - ostrzegł Lucjusz. - Święci się zebrali i modlą się! - nie przestawał wyrzucać z siebie demon. - Musisz ostrzec Ba-ala... Recytacja demona zakończyła się raptownie zduszonym charkotem, patrzył na Lucjusza oczyma pełnymi grozy i niedowierzania. Zaczął się trząść. Przywarł do Lucjusza pazurami, próbując utrzymać się na nogach. Lucjusz wyciągnął miecz z trzewi demona i machnął nim w ognistym łuku poprzez niknące ciało ducha. Demon zniknął rozpłynąwszy się w obłoku czerwonego dymu. *** Na zewnątrz, na schodach przed wejściem, nie zważając na zdziwione, ogłupiałe miny nielicznych przechodniów, Resztka trwała w modlitwie. *** Sandy zauważyła inne przepiękne istoty, które wynurzyły się z tunelu za Madeline. - Och... - zapytała - a kto to jest? - Nowi przyjaciele - powiedziała Madeline. - Nowi przewodnicy duchowi, którzy zaprowadzą cię jeszcze wyżej. *** Alexander Kaseph, Rada Nadzorcza i prawnicy zaczęli wymieniać ważne dokumenty i umowy. Dyskutowali nad mało istotnymi, ale jeszcze nie ustalonymi szczegółami, które trzeba było dopiąć na ostatni guzik. Są to w zasadzie drobiazgi. Zaraz będzie po wszystkim. *** Chmura nareszcie zamknęła miasto w kompletnym uścisku. Tal i jego towarzysze znaleźli się pod grubym, nieprzeniknionym namiotem demonów. Duchowa ciemność stała się głęboka, przytłaczała. Trudno było oddychać. Nieustanne buczenie wydawane przez miriady skrzydeł zdawało się przenikać wszystko dookoła. Nagle Guilo szepnął: - Schodzą! Wszyscy spojrzeli w górę i zobaczyli sklepienie z demonów, wrzący koc czerni o czerwonożółtym odcieniu, który opuszcza się w dół, coraz bardziej zbliżając się do miasta. Za chwilę Ashton będzie pogrzebane. W Aleję Uniwersytecką skręciło właśnie kilka samochodów. W pierwszym jechał prokurator okręgowy Justin Parker, w drugim - Eldon Stra-chan i stanowy prokurator generalny Norm Mattily, w trzecim - Al Lemley i trzech agentów FBI. Kiedy mijali jakieś skrzyżowanie, w aleję skręcił czwarty samochód i dołączył do kolumny. Jechał nim księgowy: Harvey Cole. Wiózł leżący obok na siedzeniu pokaźny stos papierów. *** Tal wziął w dłoń złotą trąbkę i chwycił ją bardzo mocno, naprężając każdy mięsień i każde ścięgno. - Przygotujcie się! - rozkazał. Rozdział 40 Marshall, Hank, Susan i Kevin szli cicho korytarzem, nadsłuchując choćby najmniejszego szmeru i sprawdzając numery na salach. Susan pokazała dłonią salę konferencyjną, zatrzymali się przed nią. Susan rozpoznała głos Kasepha. Skinęła głową w stronę pozostałych. Marshall położył dłoń na klamce. Dał znak reszcie, żeby poczekali. A potem otworzył drzwi i wszedł do środka. Kaseph siedział u szczytu wielkiego stołu konferencyjnego, zaś członkowie Rady i czterech adwokatów usadowili się dookoła. Demony w pomieszczeniu w jednej chwili obnażyły miecze i cofnęły się pod ściany - bowiem w drzwiach pojawił się nie tylko pewien bardzo niepożądany pismak, ale i dwóch szczególnie nieprzyjemnie wyglądających niebieskich wojowników, potężny Arab i dziki Afrykańczyk, którzy bez wątpienia mieli wielką ochotę walczyć! Mocarz wiedział, że będzie trochę problemów, ale... może znowu nie a ż tak wiele problemów. Spojrzał pogardliwie na intruzów, zdobywszy się nawet na lekki, nieszczery uśmiech, i zapytał: - A wy kim jesteście? - Nazywam się Marshall Hogan - odpowiedział Marshall na pytanie Kasepha. - Jestem wydawcą Ashton Clarion, to znaczy - będę, jak tylko wykażę odpowiednim ludziom, że w dalszym ciągu jestem jej prawowitym właścicielem. Ale z tego, co mi wiadomo, pan i ja mieliśmy do siebie kilka spraw, więc sądzę, że chyba już czas, byśmy porozmawiali. Eugene’owi Baylorowi wcale nie spodobała się ta scena, innym zresztą też nie. Oniemieli, a niektórzy wyglądali jak wystraszone myszy, które nagle nie mają gdzie się podziać. Każdy wiedział, gdzie w tej chwili Hogan powinien być, ale oto nagle, ku ich najwyższemu zdumieniu, znalazł się w najgorszym z możliwych miejscu: tutaj! Mocarz utkwił w nim lodowaty wzrok, a otaczające go demony nabierały odwagi. Wiedziały, że Mocarz jest niepokonany i diabelsko przebiegły. Już on wie, co ma robić! - Jak się pan tu dostał?! - Kaseph wypowiedział pytanie, które drążyło wszystkich. - Windą! - warknął Marshall. - Ale mam teraz do pana pytanie. Chcę odzyskać córkę i nic nie może się jej stać. Zawrzyjmy układ, Kaseph. Gdzie ona jest? Kaseph i Mocarz tylko zaśmiali się szyderczo. - Układ? Ty, zwykły śmiertelnik, chcesz zawrzeć ze mną układ? Kaseph obrzucił wzrokiem stojących obok adwokatów i dodał: - Hogan, nie masz pojęcia, z jaką mocą chcesz się mierzyć! Demony prychnęły zgodnie. Tak, tak, Hogan, z Mocarzem nie pożartu- jesz! Nathan i Armoth stali skupieni. - Ależ nie - powiedział Marshall. - Tu się mylisz. Doskonale wiem, z jaką mocą się mierzę. Zdążyłem już przerobić parę niezłych lekcji, słyszałem też parę dobrych wykładów mojego przyjaciela, o tutaj... Marshall otworzył drzwi i wkroczył Hank - wraz z Krionim i Triskalem, tym razem już bez rozkazu zachowania spokoju. Mocarz aż podskoczył i najeżona zębami szczęka opadła mu ze zdumienia. Demony w pomieszczeniu zaczęły drżeć i kryć się za mieczami. - Spokojnie, spokojnie! - odezwał się jakiś prawnik. - Oni nic nam nie zrobią! Ale Mocarz wyczuwał obecność Boga Żywego, obecność, która wraz z tym człowiekiem pojawiła się w sali. Diabelski monarcha wiedział, kim on jest. - Busche! Modlący się! Hank też wiedział, przeciw komu staje. Duch nadzwyczaj głośno wołał to imię w głębi jego serca, a poza tym ta twarz... - Mocarz, jak sądzę! - powiedział Hank. *** Sandy już któryś raz z kolei zadała to pytanie: - Madeline, dokąd idziemy? Dlaczego mnie tak ciągniesz? Madeline nie odpowiadała, ale ściągała Sandy coraz to niżej w głąb tunelu. Przyjaciele Madeline otaczali Sandy ze wszystkich stron, ale bynajmniej nie byli wcale delikatni. Popychali ją, ciągnęli, wlekli za sobą. Mieli takie ostre paznokcie... *** Osoby siedzące przy stole konferencyjnym były zaskoczone i kompletnie zbite z tropu znalazłszy się niespodziewanie w towarzystwie tak odrażającej istoty. Nigdy jeszcze nie widzieli u Kasepha takiego wyrazu twarzy, nigdy też nie słyszeli tak skrzeczącego głosu. Kaseph podniósł się z krzesła. Jego oddech z sykiem wylatywał przez zaciśnięte zęby, oczy wychodziły z orbit, kark wygiął się, dłonie zacisnęły się kurczowo. - Mnie nie pokonasz, Modlący się - ryknął Mocarz, a otaczające go demony rozpaczliwie uchwyciły się tych słów. - Nie masz mocy! To ja pokonałem ciebie! Marshall i Hank nawet nie ruszyli się z miejsca. Już wcześniej mieli do czynienia z demonami. Nie byli zaskoczeni, mimo to jednak musieli być bardzo ostrożni. Adwokatom Kasepha zabrakło słów. Marshall wyciągnął rękę i powtórnie otworzył drzwi. Z podniesioną wysoko głową i zdecydowaniem na twarzy, Susan Jacobson, Służebnica, wkroczy- ła do sali, a za nią rozjuszony Kevin Weed, w towarzystwie kolejnych czterech strażników. W sali zrobiło się ciasno, napięcie było nie do zniesienia. - Dzień dobry, Alex - powiedziała Susan. W oczach Kasepha malowały się zdumienie i strach, mimo to jednak nabrał w płuca dużo powietrza i wybełkotał: - Kim pani jest? Nie znam pani. Nigdy pani jeszcze nie widziałem. - Lepiej nic nie mów, Alex - poradził któryś z adwokatów. Hank postąpił naprzód. Nadszedł czas bitwy. - Mocarzu - powiedział stanowczo i zdecydowanie - w Imieniu Jezusa, gromię ciebie! Gromię ciebie i związuję! *** Madeline nie puszczała! Kiedy ciągnęła ją za sobą, zdawało się, że ma dłonie z lodowatej stali. W tunelu robiło się coraz ciemniej i zimniej. - Madeline! - krzyknęła Sandy. - Madeline, co ty robisz? Proszę cię, puść mnie! Ale Madeline nie odwracała głowy i ani razu nie spojrzała na Sandy. Sandy widziała tylko drugie, powiewające, jasne włosy. Dłonie Madeline były sztywne i zimne. Wpijały się w przeguby Sandy aż do bólu. - Madeline! - krzyknęła Sandy, zrozpaczona. - Madeline, błagam, zatrzymaj się! Nagle ci inni przewodnicy duchowi zaczęli tłoczyć się wokół niej. Zaciskali na niej dłonie, a ich stalowe ręce sprawiały ból. - Błagam, nie słyszysz? Powiedz im, żeby przestali! Madeline nareszcie odwróciła głowę. Jej skóra była czarna jak sadza, opierzona. Oczy przypominały potężne żółte kule. Szczęki były szczękami lwa, a z kłów ściekała ślina. W krtani dudnił niski, gardłowy pomruk. Sandy krzyknęła przeraźliwie. Gdzieś spośród czerni, z tunelu, z nicości, ze zmienionego stanu, z otchłani śmierci i ułudy - krzyknęła z głębi swej udręczonej, umierającej duszy. *** Tal ruszył niczym eksplozja światła i szum wichru. Oddalał się od ziemi, a po chwili miasto podobne było do miniaturowej makiety. Jak kometa wystrzelił ponad Ashton, przebijając duchową ciemność niby ognista strzała, oświetlił całą dolinę światłem przypominającym błyskawicę. Poszybował w górę, zakręcił, jego skrzydła przypominały migoczącą klejnotami mgłę. Podniósł trąbkę do ust, a jej dźwięk jakby fala uderzeniowa zatrząsł niebiosami. Echo długo wybrzmiewało nad doliną. Fala za falą odbijała się od ziemi, ogłuszała demony, mknęła ulicami i dudniła w alejach, dzwoniła w każdym uchu gradem nut, coraz głośniej, coraz dłużej. Ten dźwięk poruszył nieruchome ciężkie powietrze. Tal dął i dął. Szybował nad miastem, jego skrzydła błyszczały, a szaty lśniły. Chwila nadeszła. *** Mocarz umilkł nagle. Zatoczył wokoło wielkimi ślepiami. - Co to było? - syknął. Demony wokół trzęsły się i nie spuszczały z niego wzroku w nadziei, że usłyszą jakieś wyjaśnienie. Ale on go nie udzielił. Ośmiu niebieskich wojowników obnażyło miecze. To wystarczyło za wyjaśnienie. - J a teraz mówię! - wrzasnął Rafar ustami Langstrat. - Niech was nic innego nie obchodzi! Demony obecne w pomieszczeniu usiłowały skoncentrować na nim uwagę, podobnie jak media będące pod ich władzą. Przez ułamek sekundy uścisk Madeline jakby osłabł. Trwało to tylko chwilę, a przecież wszyscy zdawali sobie sprawę, że usłyszeli coś dziwnego. *** Chmura nikczemnych wojowników równomiernie opuszczała się na miasto, lecz w jednej chwili ich oczy oślepiło nagłe pojawienie się samotnego anioła, który poprzez niebo pod nimi ciągnął za sobą roziskrzone strumienie światła. Co ma znaczyć ta przeraźliwie głośna trąbka? Przecież siły niebieskie zostały już pokonane! Czyżby ośmielały się sądzić, że są jeszcze w stanie bronić tego miasta? Niespodziewanie w całym mieście, daleko w dole, rozbłysnęły punkciki światła. Ich blask nie niknął, lecz trwał, a nawet jaśniał coraz mocniej. Był coraz większy, liczba i zagęszczenie tych punkcików wzrastało. Miasto płonęło. Nie było go już widać pośród miriad maleńkich światełek, niezliczonych jak ziarnka piasku. Ich blask oślepiał i przerażał demony! W środku chmury zabrzmiały świdrujące uszy krzyki, które przetaczały się na zewnątrz przez liczne warstwy demonów: „Zastępy Niebieskie!” *** Pierwszy potężny okrzyk zabrzmiał w chwili, gdy Tal dotknął stopami wzgórza i wzniósł wysoko ponad głowę połyskujący miecz. - Za świętych Bożych i za Baranka! Wykrzyknął to Tal, wykrzyknął Guilo, wykrzyknęły miriady niebieskich wojowników, a cała okolica, od krańca do krańca doliny, całe miasto, a nawet zalesione wzgórza wokół Ashton rozświetliły się migoczącymi gwiazdami. Z budynków, ulic, alei, kanałów, jezior, stawów, pojazdów, pomieszczeń, komórek, kątów, szczelin, drzew, zarośli i wszelkich innych możliwych kryjówek w niebo wystrzeliły rozżarzone gwiazdy. Zastępy Niebieskie! Sandy miotała się, walczyła. To coś o imieniu Madeline trzymało ją za ramiona, pozostałe duchy krępowały ręce, szyję, klatkę piersiową. Gryzły ją. Skądś dobiegł ją szyderczy głos Wysokiego Mistrza, Rafara: - Bierz ją, Madeline! Mamy ją! Teraz już się uda. Sandy próbowała wyrwać się z transu, ze zmienionego stanu, z koszmaru, ale nie mogła sobie przypomnieć, jak to się robi. Usłyszała metaliczny dźwięk pobrzękujących łańcuchów. Nie! NIEEEEE... *** - Nie pokonasz mnie! - ryknął Mocarz, a jego demony miały nadzieję, a może raczej pragnęły, żeby to była prawda. - Uspokój się i wyjdź z niego! - nakazał Hank. Te słowa rzuciły demonami o ściany i uderzyły Mocarza twardym ciosem. Kaseph syczał, wyrzucał z siebie przekleństwa i plugawe wyrazy pod adresem młodego pastora. Członkowie Rady przy stole oniemieli, niektórzy dali nura pod stół. Adwokaci usiłowali Kasepha uspokoić. - Chcę dostać córkę z powrotem! - powiedział Marshall. - Gdzie ona jest? - Już po wszystkim - powiedziała Susan. - Dałam im wszystkie potrzebne papiery! Za chwilę przyjdą tu faceci z FBI, żeby cię powiesić, a ja niczego przed nimi nie zataję! - Kaseph - krzyknął Kevin zza pleców tej trójki - może wyobrażasz sobie, że z ciebie taki twardy gość? No chodź tu, rozstrzygniemy to na boku! *** Opuszczająca się w dół chmura demonów i gwałtownie startująca w górę ognista kula aniołów starły się pod niebem Ashton. Po niebiosach przeszedł grom w odpowiedzi na straszliwe zderzenie duchowych sił. Zalśniły miecze, a zgiełk okrzyków zabrzmiał echem po całym niebie. Niebiescy wojownicy cięli szeregi demonów, które spadały wirując, dymiąc, rozpływając się w powietrzu. *** Tal, Guilo i Generał pomknęli w kierunku uczelni trzymając w dłoniach obnażone miecze. Doborowy oddział szturmowy aniołów przedarł się przez linie demonów i zaczął tworzyć kordon wokół college’u. Wkrótce pod spowijającym miasto sklepieniem czerni zajaśniała zwarta, okrywająca uczelnię tarcza aniołów. Od tego miejsca miało się zacząć kruszenie siły wroga. - Prawie już mają Mocarza! - Guilo starał się przekrzyczeć huk wiatru i łopot skrzydeł. - Znajdź Sandy! - rozkazał Tal. - Nie ma ani chwili do stracenia! - Ja się zajmę Mocarzem - oznajmił Generał. - Wkrótce spełnią się życzenia Rafara - powiedział Tal. Rozproszyli się w różnych kierunkach, wystrzelając z nową szybkością, i zaczęli się przedzierać przez demony, które dalej usiłowały zablokować dostęp do college’u. Piekielni rycerze spadli na nich jak lawina, ale dla Guila była to ledwie rozrywka. Tal i Generał słyszeli, jak śmieje się na całe gardło, a ostrze jego miecza dudni tnąc demona za demonem. Tal sam miał dość roboty. Dla każdego demona, któremu udałoby się go pokonać, mógł się stać najcenniejszym łupem. Zabierali się do niego najpotworniejsi rycerze, a nie było łatwo się ich pozbyć. Ślizgał się przez powietrze bokami, jednego grzmotnął mieczem, zakręcił się w oszałamiającym wirze i niespodziewanie rozciął kolejnego na pół z mocą piły elektrycznej. Skoczyło ku niemu jeszcze dwóch, wystrzelił w ich kierunku. Pierwszego przeszył na wylot, gdy go mijał, drugiego chwycił za końce skrzydeł i ciął na odlew przez cały korpus. Obaj zniknęli w obłoku czerwonej pary. Wyśliznął się z objęć kilku innych i ostrymi łukami pomknął w dół, wprost na college, tnąc duchy, które mu stawały na drodze. Słyszał, jak gdzieś po lewej stronie Guilo wciąż ryczy i śmieje się. *** Spokojna atmosfera szybko opuszczała salę konferencyjną. Delores Pinckston szalała: - Wiedziałam! Wiedziałam! Wiedziałam, że posuwamy się za daleko! - Hogan - warknął Eugene Baylor - blefujesz. Nie masz nic. - Mam wszystko, doskonale o tym wiesz. Kaseph wyglądał bardzo źle. - Wynoście się! Wynoście! Pozabijam was, jak nie wyjdziecie! Czyżby to był ten prawdziwy Kaseph, którego Marshall przez cały czas tropił? Czyżby to był ten bezwzględny, rozmiłowany w okultyzmie gangster, który panuje nad potężnym międzynarodowym imperium? Czyżby się naprawdę bał?! - Już po tobie, Kaseph! - powiedział Marshall. - Jesteś pokonany, Mocarzu! - powiedział Hank. Mocarz zaczai drżeć. Demony w sali skuliły się ze strachu. - Zróbmy układ - zaproponował powtórnie Marshall. - Gdzie jest moja córka? *** Brummel miał wrażenie, że za chwilę dostanie ataku serca, zresztą nawet by to wolał. Wszystko było przerażające! Obecni w pomieszczeniu siedzący wkoło słuchali bestii, która przemawiała przez Langstrat i rozkoszowali się tym, co działo się z Sandy! A ona drżała i trzęsła się na swojej kanapie, jęczała, wrzeszczała, walczyła z jakimś niewidzialnym napastnikiem. - Puść mnie! - krzyczała. - Puść mnie! Jej oczy były szeroko otwarte, ale patrzyła na jakieś niewidzialne potworności z innego świata. Brakowało jej powietrza, była blada z przerażenia. Ona umrze, Brummel! Oni ją zabiją! Potężna kreatura o owadzich ślepiach, siedząca na krześle Langstrat, ryczała głosem, który przechodził dreszczem przez wnętrzności Brummela. - Jesteś zgubiona, Sandy Hogan! Mamy cię! Należysz do nas i dobrze wiesz, że tylko my istniejemy naprawdę! - O Boże, błagam! - krzyczała. - Zabierz mnie stąd, błagam! - Chodź z nami! Twoja matka uciekła, twój ojciec nie żyje! Nie ma go! Nie myśl o nim! Należysz do nas! Śandy opadła bezwładnie na kanapę, jak gdyby przeszyła ją kula. Twarz była nieprzytomna w rozpaczy. Brummel nie mógł już dłużej czekać. Zanim się zastanowił, co robi, zerwał się z krzesła i podbiegł do niej. Potrząsnął nią lekko i próbował do niej mówić. - Sandy! - błagał. - Sandy, nie słuchaj ich! To kłamstwa! Słyszysz mnie? Sandy go nie słyszała. Ale Rafar tak. Langstrat zeskoczyła z krzesła i wrzasnęła do Brummela tym samym grubym, diabelskim głosem: - Milcz, ty biesie i zejdź mi z drogi! Ona należy do mnie! Brummel nie zwracał na to uwagi. - Sandy, nie słuchaj tej poczwary. Ona kłamie. To ja, Alf Brummel. Twemu ojcu nic nie jest. Wściekłość Rafara była tak wielka, że ciało Langstrat nieomal rozpękło się na kawałki: - Hogan pokonany! Jest za kratami! Brummel spojrzał prosto w pełne obłędu oczy Langstrat i Rafara: - Marshall Hogan jest na wolności! Hank Busche jest na wolności! Sam ich wypuściłem! Są wolni i już tu idą, żeby ciebie zniszczyć! Przez chwilę Rafar był jak ogłuszony. Nie mógł po prostu uwierzyć w brednie tego słabiutkiego człowieczka, tej marnej, lichej marionetki, która nigdy dotąd nie śmiała zachowywać się tak bezczelnie. Wtem niespodziewanie usłyszał bardzo niestosowne prychnięcie dobiegające zza Brummela i ujrzał znajomą twarz, jak zaśmiewa się szyderczo. Lucjusz! *** Tal i Guilo zanurkowali do wnętrza rektoratu, wtem Tal zatrzymał się. - Poczekaj! Co to jest? *** Lucjusz wyjął miecz i powiedział: - Nie jesteś aż tak potężny, Rafarze! Twój plan się nie powiódł i tylko ja jestem prawowitym Księciem Ashton! Miecz Rafara zadźwięczał wynurzając się z pochwy. - Śmiesz mi się przeciwstawiać? Miecz Rafara przeciął powietrze świszcząc jak wicher, ale Lucjusz odparował uderzenie. Siła ciosu o mało go nie przewróciła. Liczne demony zgromadzone w świetlicy były zupełnie zdezorientowane. Wyszły ze swych gospodarzy. „O co tu chodzi?!” - zastanawiały się. *** Kaseph zapałał wściekłością na swych adwokatów, rzucił się nawet na nich z pięściami. - Przestańcie! Nie będziecie mi mówić, co mam robić! To m ó j świat! To j a tu rządzę! To j a decyduję! Ci ludzie to głupcy i kłamcy, każdy z nich! - Ty, Alexandrze Kasephie - zwróciła się Susan bezpośrednio do niego - jesteś winien śmierci Patrycji Krueger oraz usiłowania zabicia mnie, a także obecnego tu Kevina Weeda. Mam też liczne listy, które pomagałam ci przepisywać, listy osób, które zginęły z twojego rozkazu. - Morderstwo! - wykrzyknął jakiś członek Rady. - Panie Kaseph, czy to prawda? - Nie odpowiadaj - powiedział któryś prawnik. - Nie! - wrzasnął Kaseph. Kilku innych członków popatrzyło po sobie. Zdążyli już Kasepha na tyle dobrze poznać, żeby mu nie uwierzyć. - Co na to powiesz, Kaseph? - zapytał ostro Marshall. Mocarz z całego serca pragnął rzucić się na tego bezczelnego psa i rozszarpać go na strzępy. I tak by zrobił, bez względu na jego obstawę, gdyby nie straszliwy Modlący się, który stał mu na drodze. *** Langstrat podeszła do Brummela krokiem lwa, a liczne media, które - pozbawione duchowych przewodników - wyszły z transu, obserwowały nieprawdopodobną scenę. - Rozprawię się z tobą za tę zdradę! - syknęła. - Co to jest! - zniecierpliwił się Oliver Young. - Czy wyście oboje poszaleli? Brummel nie ruszał się z miejsca, wymierzył tylko w Langstrat drżący palec. - Nie będziesz już mną rządzić. Nie okryjesz się chwałą, ten plan się nie uda. Ja do tego nie dopuszczę! - Zamknij się, marny głupcze! - rozkazała Langstrat. - Nie! - wrzeszczał Brummel, podżegany przez oszalałego, bezczelnego Lucjusza. - Plan jest zgubiony. Nie wypalił i ja wiedziałem, że tak będzie. *** - Ty też jesteś zgubiony, Rafarze! - krzyknął Lucjusz, starając się unikać jego śmiercionośnych ciosów. - Słyszysz tę bitwę na zewnątrz? Wszędzie są Zastępy Niebieskie! - Zdrada! - syknął Rafar. - Zapłacisz za zdradę! - Zdrada! - krzyknęły jakieś demony. - Nie, Lucjusz ma rację! - odpowiedziały inne. *** Sandy zmusiła się, by spojrzeć w niegodziwe żółte ślepia i prosić: - Madeline... Co... co się z tobą stało? Dlaczego się zmieniłaś? Madeline zarechotała i odpowiedziała: - Nie wierz temu, co widzisz. Co to jest zło? To tylko iluzja. Czym jest ból? Tylko iluzją. Czym jest strach? Też tylko iluzją. - Ale skłamałaś! Oszukałaś mnie! - Nigdy nie byłam inna niż teraz. To ty sama siebie oszukałaś. - Co chcesz teraz zrobić? - Chcę cię uwolnić. Kiedy Madeline wymawiała te słowa, ramiona Sandy opadły nagle w dół pod tak niezwykłym ciężarem, że o mało sama się nie przewróciła. Łańcuchy! Ogniwo za ogniwem połyskujących, ciężkich łańcuchów, które krępują jej nadgarstki i ramiona. Jakieś kościste, pokrzywione dłonie opasują ją nimi. Zimne, raniące skórę ogniwa uderzają o nogi, ciało, szyję. Nie może już z nimi walczyć. Próbuje krzyczeć, ale brak jej tchu. - Teraz jesteś wolna! - stwierdziła Madeline z satysfakcją. *** Brummel zaczai mówić w swoim imieniu. - Władze... stanowy prokurator generalny... Justin Parker... FBI! Wszyscy wiedzą! - Co takiego? - wykrzyknęło parę mediów porywając się z krzeseł. Zaczęli zasypywać go pytaniami, wpadli w panikę. Young próbował utrzymać jakiś porządek, ale mu się nie udało. *** Rafar wyszedł z Langstrat, żeby szybciej uporać się /e zdradzieckim par-weniuszem. *** Langstrat wypadła z transu, czuła, jak wewnętrzna energia w pomieszczeniu rozpływa się. - Wszyscy z powrotem na krzesła! - krzyknęła. - Jeszcze nie osiągnęliśmy celu! - zamknęła oczy i zawołała: - Rafarze, błagam, wróć! Zaprowadź porządek! *** Ale Rafar miał co innego nagłowię. Lucjusz był mniejszy, ale szybszy i bardziej zdecydowany. Dwa miecze pobłyskiwały w pomieszczeniu jak dwa fajerwerki, płonęły, pobrzękiwały. Lucjusz przemykał wokół głowy Rafara niczym nieznośny szerszeń, dźgając, wymachując, tnąc mieczem. Pomieszczenie było pełne trzepoczących skrzydeł Rafara i oparów, które wysapywał. Jego wielki miecz zataczał w powietrzu ogniste figury. - Zdrajca! - ryczał Rafar. - Posiekam cię na kawałki! *** Z obłędem w oczach Langstrat ruszyła w stronę Brummela. - Zdrajca! Rozerwę cię na strzępy! - Nie... - mruknął Brummel z szeroko rozwartymi oczami, sięgając dłonią gdzieś do swego boku. - Tym razem już nie! - Przestańcie! - krzyknął Young pod adresem obojga. - Co wy robicie! *** Demony w świetlicy dzieliły się na obozy. - Książę Lucjusz ma rację! - mówiły jedne. - Rafar przywiódł nas do zguby! - Nie, to Lucjusz jest durniem na usługach wroga! - Sami jesteście durnie, ale my nie zamierzamy pchać się we własną zgubę! Jeszcze więcej mieczy wywędrowało z pochew. Rafar wiedział, że traci panowanie nad sytuacją. - Głupcy! - ryknął. - To sztuczka Nieprzyjaciela! Próbuje nas podzielić! Wystarczyła tylko chwila, kiedy Rafar patrzył na swe skłócone demony, a nie na Lucjuszowy miecz. *** Wystarczyła tylko ta krótka chwila przerażenia, by Brummel podjął desperacką decyzję. Wymierzył policyjny rewolwer w pełne obłędu oczy Langstrat. *** Klinga Lucjusza błysnęła w powietrzu i prześliznęła się akurat pod spóźnionym, by odparować cios mieczem Rafara. Końcówka zaryła się głęboko w bok Rafara i rozerwała go. *** Langstrat zrobiła tylko jeden niewłaściwy ruch, a kula głucho wryła się w jej klatkę piersiową. *** Wszyscy w sali konferencyjnej usłyszeli strzał. W ułamku sekundy Mar-shall biegł korytarzem. Rozdział 41 Bernice zerwała się ze schodów. Eldon Strachan z samym Normem Mat-tilym i Justinem Parkerem, a obok... to chyba Al Lemley, w tyle trzej panowie w eleganckich garniturach, to pewnie FBI! I jeszcze Harvey Cole ze stertą papierów. Podbiegła do nich, w podbitych oczach malowało się podniecenie. - Dzień dobry! Nareszcie! Norm Mattily wytrzeszczył oczy. - Co się stało?! Nic pani nie jest? Bernice drogo zapłaciła za te sińce i zamierzała z nich teraz zrobić użytek. - juz dobrze! Napadnięto na mnie! Proszę szybciej do środka! Tam się dzieje coś okropnego! Wbiegli do budynku, po drodze wyciągając broń. *** Tal już wiedział, co się dzieje. Krzyknął do Guila „Wchodź!”, a sam wypadł jeszcze z budynku, żeby przywołać posiłki. *** Z Rafarowego boku wydostawała się czerwona smoła i dym, ale wściekłość Rafara wydała już wyrok na zbuntowanego Lucjusza. Przez okno przebijała światłość tysięcy aniołów. Za sekundę będą tutaj, ale Rafar nie dbał już o to. Ciął wściekle z nad głowy potężnym jak belka mieczem. Na Lucjusza spadał cios za ciosem, a miecz opornego demona ledwo odparowywał te ataki z głośnym szczękiem i deszczem iskier. Huk anielskich skrzydeł dobiegający z zewnątrz przybierał na sile. Podłogi i ściany drżały. Rafar ryknął i uderzył. Lucjusz odparował cios, ale upadł pod jego siłą. Ostrze Rafara przecięło powietrze i ugodziło demona. Odcięte ramię bezwładnie poszybowało w przestrzeń, Lucjusz krzyknął. Ostrze znów powędrowało w dół, tnąc równo przez głowę, ramiona i tułów Lucjusza. Powietrze wypełniło się wrzącym czerwonym dymem. Lucjusza już nie było. - Zabij dziewczynę! - krzyknął Rafar do Madeline. Madeline wyjęła ohydny, zakrzywiony nóż i umieściła go w dłoni Sandy. - Te kajdany to kajdany życia, to więzienie zła, kłamliwego umysłu, iluzji! Wyzwól swą prawdziwą jaźń! Dołącz do mnie! *** Shawn przygotował nóż i umieścił go w dłoni znajdującej się w transie Sandy. *** Rafar wypadł przez ścianę akurat w momencie, gdy wśród ogłuszającego huku skrzydeł i okrzyków wojennych do pomieszczenia wdarło się światło milionów słońc Zastępu Niebieskiego. Wiele demonów próbowało uciec, ale w ułamku sekundy rozpływały się pod ciosami mieczy. Pomieszczenie wyglądało jak olbrzymia, olśniewająca, świetlista plama. Huk skrzydeł pochłaniał każdy dźwięk ginących duchów. *** Kaseph zerwał się z krzesła. Członkowie Rady i adwokaci cofnęli się pod ściany. Niektórzy pobiegli w kierunku drugich drzwi w sali. Hank, Susan i Kevin obserwowali wszystko z bezpiecznej odległości. Wiedzieli, co się dzieje. Twarz Kasepha sprawiała wrażenie martwej, a jego szczęka opadła bezwładnie, gdy nagle wydał z siebie niewyobrażalnie ohydny okrzyk. Mocarz stał twarzą w twarz z Generałem. Nie miał już u boku swych demonów, bo zmyła je potężna fala aniołów wciąż jak lawina przepływających przez salę. Miecz Generała poruszał się szybciej niż Mocarz mógł się spodziewać. Demon odbijał ciosy, wrzeszczał, ciął, wywijał mieczem. Generał nieustępliwie nacierał. *** Marshall przystanął na korytarzu i nasłuchiwał. Zdawało mu się, że słyszy jakiś ruch na drugim końcu. *** Sandy trzymała nóż, ale Madeline wahała się patrząc naokoło przerażonym wzrokiem. Łańcuchy wciąż krępowały Sandy jak stalowy kokon. Guilo dostrzegł łańcuchy, którymi była ściśle okręcona, straszliwe diabelskie więzy, którymi ją niewolono. - Dość tego! - krzyknął. Wzniósł miecz wysoko ponad głową i spuścił go rysując w powietrzu wstęgę światła. Końcówka miecza przecięła liczne zwoje serią niewielkich wybuchów. Łańcuchy pękły gwałtownie skręcając się jak rozrąbane żmije. Potężna pięść Guilo zacisnęła się na obrzydliwej szyi uciekającej Madeh ne. Szarpnął ją ku sobie, rzucił i posiekał na kawałki, które rozwiały się natychmiast. Sandy poczuła, że wiruje w zawrotnym tempie, a potem mknie w górę jak rakieta przez szyb. Uszy zarejestrowały pierwsze dźwięki. Znów poczuła, że ma ciało. Na siatkówkach pojawiło się światło. Otworzyła oczy. Nóż wypadł jej z dłoni. W świetlicy panował chaos. Wszyscy krzyczeli, biegali tam i z powrotem, próbowali się uspokajać, bili się, kłócili, usiłowali uciec z pokoju, kilku mężczyzn przytrzymywało Alfa Brummela na podłodze. Wszystko przysłaniała niebieskawa mgiełka, było czuć silną woń dymu. Langstrat leżała na podłodze. Nad nią tłoczyło się kilka osób. Krew! Ktoś chwycił Sandy za rękę. Dość tego! Podniosła głowę i zobaczyła Shawna. Próbował ją uspokoić, siłą zatrzymać ją na krześle. Potwór! Oszust! Kłamca! - Puść mnie! - krzyknęła, ale nie puścił. Uderzyła go w twarz, potem wyszarpnęła się z jego ręki i zerwała z krzesła. Pobiegła do drzwi, roztrącając po drodze kilku ludzi, depcząc po innych. Biegł za nią, wołał po imieniu. Ostatkiem sił wypadła na korytarz. Gdzieś na jego drugim końcu usłyszała znajomy głos. Krzyknęła i pobiegła w tamtym kierunku. Shawn gonił j ą. Musi ją chwycić, zanim wszystko będzie stracone. Co?! Tuż przed nim, blokując całe przejście płonącymi skrzydłami, stała najstraszniejsza istota, jaką kiedykolwiek widział i koniuszkiem miecza mierzyła prosto w jego serce. Shawn zatrzymał się hamując gwałtownie. Niespodziewanie pojawił się Hogan - przebiegł wprost przez tę istotę! Potężna pięść wyrżnęła w szczękę Shawna i sprawa została rozstrzygnięta. - Chodź, Sandy - powiedział Marshall - pobiegniemy schodami! *** Rafar wciąż znajdował się wewnątrz drżącego w posadach, oblężonego budynku. Wiedział, że musi się stąd wydostać. Próbował wprawić w ruch skrzydła, ale tylko zadrżały. Musi dojść do siebie. Nie może dać się pokonać w obecności tych marnych rycerzyków, nie ma zamiaru pójść do Otchłani! Przyklęknął na jednym kolanie, obejmując dłonią broczącą ranę rozsadzał go gniew. Tal! To wszystko jego robota! Nie, nie, przebiegły kapitanie, w ten sposób nie wygrasz! Żółte ślepia zapłonęły nowym ogniem. Spróbował jeszcze raz. Tym razem skrzydła uniosły się, a szybkie uderzenia przeistoczyły się w mgłę. Rafar zacisnął dłoń na rękojeści miecza i spojrzał w niebo. Skrzydła zapulsowały mocą i zaczęły unosić go w górę, poprzez budynek, coraz szybciej, aż wystrzelił przez dach w otwartą przestrzeń i... znalazł się twarzą w twarz z kapitanem, którego tylekroć wyzywał i któremu tylekroć urągał. Wokół nich toczyła się zacięta bitwa. Demony, a wraz z nimi i nadzieja na zwycięstwo, spadały w dół płonący deszcz. A przecież przez jeden krótki moment owładnięci wzajemnym respektem i grozą obaj zamarli bez ruchu. Spotkali się nareszcie! Żaden nie mógł odpędzić paraliżujących strachem wspomnień związanych z rywalem. Żaden nie widział jeszcze rywala wyglą- dającego tak przerażająco. I żaden nie mógł być całkowicie pewny zwycięstwa. Rafar skoczył w bok i Tal przygotował się do odparowania ciosu, ale - Raf ar uciekał! Mknął przez niebiosa jak zraniony ptak ciągnąc za sobą strumień czarnej posoki i dymu. Tal zaatakował za nim, szybko przemykając pomiędzy spadającymi demonami i triumfującymi aniołami. Patrzył daleko przed siebie poprzez dziki popłoch bitwy pełnej szczęku mieczy i huku. Jest! Spostrzegł diabelskiego wodza, jak opuszcza się nad miastem. Trudno będzie go znaleźć w labiryncie budynków, ulic, alei. Tal przyśpieszył i zmniejszył dystans. Rafar widać dostrzegł, że przybliża się do niego z tyłu - zły książę wzbił się w górę z nadzwyczajną szybkością, a potem opadł nagle w kierunku jakiegoś biurowca. Tal zauważył, jak znika poprzez dach i zanurkował za nim. Przed sobą ujrzał nagle masywny strop, który błyskawicznie przebił. Wpadł do środka. Dach, przestrzeń, podłoga, przestrzeń, nieco w górę, potem korytarzem, przez ścianę, znów w górę, zakręt, przez biuro, po ścianie, przez podłogę, prosto, wszystko to szybko ucieka do tyłu w oka mgnieniu. Dymiący czarny pocisk ścigany przez płonącą kometę pruł korytarzem, potem kilka pięter w dół, znów w górę, przez biuro, nad biurkami, w górę przez sufit, przez dach, znów w otwartą przestrzeń. Rafar pędził w przód, gnał w bok, robił pętle, śmigał zygzakiem między spadającymi demonami, zawracał, dawał nura w boczne uliczki - ale Tal nieustannie deptał mu po piętach i szedł za nim krok w krok. *** Drugie drzwi do sali konferencyjnej otworzyły się gwałtownie i ciało Alex-andra Kasepha jakby czymś potężnie uderzone przeleciało po posadzce korytarza. Zwijał się w konwulsjach i wył. *** Generał raz po raz nacierał na Mocarza. Ten słabł ledwo wytrzymując cios za ciosem. - Jestem niepokonany! - pysznił się dalej ale była to daremna przechwałka. Broczył już czerwonymi oparami i smołą niby żałosne, porwane sito. Oczy były pełne zła i nienawiści. Ciął wielkim mieczem, ale przeszkadzały mu modlitwy...! Wszędzie się je czuło i Generała nie sposób było pokonać. *** Sernice zgromadziła właśnie swój oddział sprawiedliwych w hallu na dole i zastanawiała się, jak im wszystko wytłumaczyć, gdy z klatki schodowej wypadli Marshall i Sandy. - Biegnijcie na górę! - krzyknął Marshall obejmując zapłakaną córkę. - Kogoś tam zastrzelono. Agenci Lemleya natychmiast ruszyli do akcji. - Zawołać policję! Trzeba otoczyć budynek! - O, tam są jakieś gliny... - zauważyła Bernice. Policja przybyła dlatego, iż została poinformowana, że jakaś grupa religijnych fanatyków zebrała się na terenie uczelni. Waśnie próbowali rozpędzić zgromadzenie, gdy podbiegł do nich Norm Mattily i jeden z agentów, pokazali legitymacje i nakazali otoczyć rektorat. Ludzie Brummela nie byli frajerami. Posłuchali natychmiast. *** Rafar pędził i kluczył po niebie, wciąż ciągnąc za sobą smugę czerwonego dymu z rany, która zdradzała jego położenie. Łatwo było go śledzić i Tal bezlitośnie dotrzymywał mu kroku. Rafar pędził w stronę ogromnego magazynu parę przecznic dalej. Wpadł do środka, przez mur na wysokości mniej więcej trzeciego piętra, a Tal zanurkował zaraz za nim. Piętro było puste, żadnych kryjówek. Rafar błyskawicznie runął piętro niżej, Tal poszybował za wstęgą dymu. Natrafili na szare betonowe podłoże. Tal wypadł na pierwsze piętro i zauważył, jak wstęga dymu rozpływa się po bokach i wkręca się w jakąś odległą ścianę. Ruszył za nią. Zasadzka! Płonące ostrze wbiło się w jego bok! Zawirował w szoku, miecz wypadł mu z dłoni. Spadł na podłogę i zwinął się z bólu. Przed nim stał Rafar, skulony, ranny, oparty o ścianę, którą Tal właśnie przeniknął. Czekał tu jak w kryjówce. Koniuszek ohydnego miecza wciąż był przybrany kawałkiem Talowej tuniki. Nie ma czasu na myślenie! Nie ma czasu na ból! Tal ruszył za swym mieczem. Trzask! Rafar ciął w dół całą mocą wśród deszczu iskier. Tal przekoziołkował i usunął się z drogi. Wielka czerwona klinga znów przecięła powietrze, prześlizgując się tuż nad głową anioła. Tal uskoczył dwa metry w bok. Potworne ostrze przecięło powietrze jaskrawą czerwoną smugą. Żółte ślepia Rafara nabrały czerwonego odcienia, kły ociekały cuchnącą pianą. Zahuczały potężne skrzydła, Rafar ruszył na Tala, jak buldożer. Wzniósł ostrze w potężnym ramieniu, by zadać kolejny cios. Tal pochylił się do przodu i przemknął pod wzniesionym ramieniem Rafara, uderzając głową w demona. Z potężnych płuc buchnęło siarką, a Tal okręcił się wokół Rafara i umknął koniuszkowi czerwonej klingi, która znów cięła powietrze. Tego właśnie trzeba było Talowi: znalazł się akurat pomiędzy Rafarem a swym mieczem leżącym na posadzce. Jeszcze sekunda... chwycił go... Brzęk! Piekielne ostrze spadło na Talowy miecz z blaskiem ognia. Stanęli naprzeciw siebie, z orężem w pogotowiu. Rafar uśmiechał się drwiąco. - Więc nareszcie, Kapitanie Zastępu, jesteśmy sami, jeden na jednego, ty ranny i ja ranny. Będziemy się potykać kolejne dwadzieścia trzy dni? Chyba jednak skończymy dużo wczesnej, co? Tal nie odpowiedział. To był cały Rafar - ostre słowa to część jego taktyki. Znów spotkały się miecze. Pomieszczenie przyoblekało się w ciemność, przejmując od Rafara jego podstępną niegodziwość. - Co, światło słabnie? - szydził Rafar. - A nie zdaje ci się przypadkiem, że to twoja siła słabnie? Święci Boży, gdzie wasze modlitwy? Kolejny cios! W ramię Tala. Odwzajemnił się uderzeniem, które trafiło Rafarowi pod żebra. Powietrze wypełniało się ciemnością, czerwonymi oparami i dymem. Znów kilka starć ognistych błyskawic. Coraz większa ciemność. Święci! Módlcie się! MÓDLCIE SIĘ! *** Kiedy policjanci znaleźli się na trzecim piętrze, sądzili najpierw, że to Kaseph jest ofiarą strzału. Zmienili zdanie natychmiast, kiedy dzika bestia zrzuciła ich z siebie, jakby nic nie ważyli. - Jestem niepokonany! - wrzeszczał Kaseph. *** Miecz Generała znów prześliznął się po Mocarzu, piekielny książę zawył. Miecze starły się dźwięcząc i połyskując ogniem. - Jestem niepokonany! *** Policja wycelowała rewolwery. Jaki numer ten wariat jeszcze wykręci? - Nie! - krzyknął Hank. - Spokojnie! To nie on! W ogóle nie zrozumieli, o czym mówi. Hank podszedł do przodu i spróbował jeszcze raz: - Mocarzu, wiem, że mnie słyszysz. Zostałeś pokonany. Pokonała cię przelana krew Jezusa. Milcz i wyjdź z niego. Odejdź z tych okolic! Policja wycelowała w Hanka! Mocarz nie mógł jednak wytrzymać więcej gromień Modlącego się. Zwinął się z bólu. Wypuścił miecz z dłoni. Generał zadał jeszcze tylko jeden cios swym płonącym ostrzem. Po Mocarzu nie było już śladu. *** Kaseph runął na podłogę i leżał jak martwy. Adwokaci i członkowie Rady wołali „Nie strzelać!”, a po chwili wyszli z rękami w górze, choć nikt ich o to nie prosił. Policja wciąż nie wiedziała, kogo aresztować. - Tutaj, tutaj! - krzyknął ktoś ze świetlicy. Policjanci pobiegli i ujrzeli Alfa Brummela stojącego nad ciałem Langstrat. Rozdział 42 Trrrach...! Miecz Rafara odciął końcówkę Talowego skrzydła. Tal wciąż śmigał obok, to przybliżał się, to odskakiwał, w końcu dosięgnął barku i uda Rafara. Powietrze wypełniło się smrodem siarki, złowroga ciemność była gęsta niczym dym. - Pan niech cię skarci! - krzyknął Tal. Brzęk! Trrach! - A gdzie On jest? - szydził Rafar. - Bo ja Go nie widzę! Uuuuuusz...! Tal zawył z bólu. Lewe ramię opadło bezwładnie. - Panie Boże - wołał - na imię mu Rafar! Powiedz im! *** Resztka nie modliła się już tak intensywnie. Obserwowali całe zamieszanie i policjantów, którzy to wbiegali, to wybiegali z rektoratu. - No, no! - powiedział John Coleman. - Pan naprawdę odpowiada na modlitwy! - Chwała Panu! - odezwał się Andy. - Po prostu jeszcze raz widać, że... Edyto! Co ci jest? Edyta Duster upadła na kolana. Była blada jak ściana. Święci zbiegli się wokół niej. - Zadzwonić po pogotowie? - dowiadywał się ktoś. - Nie, nie! - wołała Edyta. - Znam to uczucie. Już przeżyłam kiedyś coś podobnego. Pan chce mi coś powiedzieć! - Co? - zapytał Andy. - Co mówi? - Przestańcie paplać i dajcie mi się modlić, to wam powiem! Zaczęła płakać: - Gdzieś tam jest jakiś zły duch... - szlochała. - Robi teraz coś bardzo złego. Na imię mu... Rafarel... Rakarz... - Rafar! - krzyknął Bobby Corsi. Edyta wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. - Tak! Tak! Właśnie to imię Pan mi mówi! - Rafar! - powtórzył Bobby. - To jest właśnie ta gruba ryba! *** Tal mógł jedynie cofać się przed przerażającym natarciem diabelskiego księcia, trzymając miecz w obronnej pozycji jedną, zdrową ręką. Rafar nie przestawał ciąć mieczem. Iskry sypały się przy każdym zwarciu kling. Ramię Tala z każdym ciosem było coraz słabsze. - Pan... niech cię... skarci! - wyrzucił Tal ostatkiem tchu. *** Edyta Duster zerwała się na równe nogi, gotowa wołać pod całe niebiosa: - Rafarze, niegodziwy duchu ciemności, w Imieniu Jezusa - gromimy cię! *** Ostrze Rafara błysnęło nad głową Tala. Nie trafiło. *** - Wiążemy cię! - krzyknęła Resztka. *** Wielkie żółte ślepia zmrużyły się, jakby Rafar otrzymał niespodziewany cios. *** - Wyrzucamy cię! - powiedział Andy. *** Rafar skulił się nagle w obłoku siarki. Tal zerwał się z podłogi. *** - Gromimy cię, Rafarze! - krzyknęła znów Edyta. *** Rafar zawył. Klinga Tala rozcięła go. Potężne czerwone ostrze spadło w dół zgrzytnąwszy o ostrze miecza Tala, ale miecz anioła śpiewał już świeżą mocą i przecinał powietrze rozżarzonymi łukami. Zdrową ręką Tal nie przestawał robić mieczem, ciąć, dźgać, zmuszając Rafara do cofania się. Oczy płonęły, z ust wydostawały się bąbelki piany, które z sykiem lądowały na torsie, żółty oddech zmienił barwę na ciemną purpurę. Nagle potężny miecz zaświszczał w powietrzu potworną eksplozją wściekłości. Tal przekoziołkował w tył jak ciśnięta w kąt szmaciana lalka. Spadł na posadzkę oszołomiony. W głowie wszystko mu wirowało, ciało przejmował dotkliwy ból. Nie mógł się ruszyć. Nie miał już sił. Gdzie jest Rafar? Gdzie jest ten miecz? Próbował przekręcić głowę. Wytężył resztkę sił, żeby coś zobaczyć. Czyżby to był jego nieprzyjaciel? Czyżby to był Rafar? Poprzez mgłę oparów i ciemność dostrzegał zdruzgotane ciało Rafara, kołyszące się jak wielkie drzewo na wietrze. Demon nie poruszał się ani nie atakował. Potężna dłoń nadal trzymała miecz, ale ostrze zwisało bezwładnie, opierając się końcówką o posadzkę. Oddech przypominał powolne długie charczenie. Nozdrza wyrzucały obłoki ciemnoczerwonej pary. Oczy - te pełne nienawiści oczy - przypominały ogromne płonące rubiny. Wilgotne, ociekające pianą szczęki otworzyły się z drżeniem, poprzez smołę i pianę zabulgotały słowa: - Przez... tych... modlących się! Przez tych świętych...! Olbrzymia bestia zatoczyła się w przód. Rafar wysyczał ostatnie westchnienie i runął na podłogę w chmurze czerwieni. Nastała cisza. Tal nie mógł oddychać. Nie mógł się ruszyć. Widział tylko, jak po podłodze niby lekka mgła rozchodzą się czerwone opary i widział ciemność, która spowijała gigantyczne ciało. Ale... Ależ tak! Gdzieś tam modlą się święci. Czuł to. Czuł, jak wracają mu siły. A to co? W jakiś sposób kojąca muzyka znalazła drogę do jego uszu. Łagodziła ból. Oddają cześć Imieniu Jezusa. Uniósł nieco głowę z podłogi, a oczy badały sytuację w zimnym, betonowym pomieszczeniu. Nie było już Rafara, możnego, odrażającego Księcia Babilonu. Pozostał po nim jedynie kurczący się nieustannie obłok ciemności. Znad niego, niczym wschodzące słońce, przebijało światło. Wciąż słyszał muzykę. Odbijała się echem na wyżynach niebieskich, obmywała je, świętą Bożą światłością usuwała z nich ciemność. Pierwsze powiedziało mu o tym serce: zwyciężyłeś... za świętych Bożych i za Baranka. Zwyciężyłeś! Światło narastało, rozkwitało, wypełniało pomieszczenie, a ciemność kurczyła się, rozpływała, znikała. Tal dostrzegł, że światło wpada przez okna. Słońce? Tak. Zastęp Niebieski? Tak. Tal zdołał jakoś wstać i czekał, aż przybędzie mu siły. Przybyło. Postąpił do przodu. Jego krok stał się wkrótce mocny i pewny. A potem, niby jedwab uprzędziony z błyszczących diamentów, rozłożyły się skrzydła, fałda za fałdą, cal za calem. Rozkwitły bujnie znad barków i pleców, czekał, aż zrobią się mocne. Odetchnął głęboko, chwycił rękojeść miecza w obie dłonie i dzierżył go tak przed sobą. Przyszła kolej na skrzydła. Uniosły go w powietrze, wzbił się w świeże, obmyte światłem niebo. Spojrzał w górę i nie zobaczył choćby śladu ciemności, zniewolenia, nawet cienia. Widział za to światłość - światłość Zastępu Niebieskiego, który oczyszczał niebiosa od krańca do krańca. Powietrze było tak rześkie, wszystko tak świeże. Poszybował nad miasteczkiem i dotarł do college’u na tyle wcześnie, by zobaczyć jeszcze migające światła samochodów policyjnych i karetek, a także wiele służbowych samochodów. Gdzie jest Guilo? Gdzie jest ten zawadiaka? - Kapitan Tal! - rozległ się okrzyk, a Tal opuścił się na Ames Hali, gdzie oczekiwał go krzepki przyjaciel. Jego uścisk mało nie pogruchotał mu kości. - To bitwa skończona? - ryknął Guilo radośnie. - Naprawdę? - Tal wciąż nie mógł w to uwierzyć. Rozejrzał się naokoło. Rzeczywiście, bardzo daleko dostrzegł wreszcie ostatnie uciekające strzępy chmury, które rozpraszały się we wszystkich możliwych kierunkach, gnane przez niebieskie oddziały. Niebo było cudownie błękitne. W dole widział wierną Resztkę, która nie przestawała śpiewać i cieszyć się. Wyglądało na to, że policja kończy już robotę. *** Norm Mattily, Justin Parker i Al Lemley zebrali się wokół Bernice i jej nowej przyjaciółki. - Proszę panów-powiedziała Bernice - chciałabym przedstawić Susan Jacobson. Ma ona dla panów wiele ciekawych materiałów. Norm Mattily chwycił dłoń Susan i powiedział: - Jest pani niezwykle odważną kobietą. Susan wskazała na Bernice i poprzez łzy ulgi wykrztusiła: - Panie Mattily, proszę spojrzeć tu. Tu jest wcielenie odwagi. Bernice popatrzyła na nosze, które właśnie wynosiło z budynku dwóch sanitariuszy w białych kitlach. Juleen Langstrat była całkowicie zakryta białym prześcieradłem. Z tyłu szedł Alf Brummel w kajdankach, eskortowany przez dwóch, swoich funkcjonariuszy. Za Brummelem pojawił się Alexander M. Kaseph. Susan patrzyła na niego długo i uporczywie, ale nie podniósł wzroku. Wsiadł do wozu policyjnego z jednym z agentów FBI nie wypowiedziawszy ani słowa. Hank i Mary obejmowali się i płakali. Już po wszystkim - ale zarazem to dopiero początek. Popatrz tylko na tych podekscytowanych świętych! Alleluja - z takim kościołem to Bóg dopiero będzie działać! Marshall obejmował Sandy tak, jakby nigdy przedtem nie trzymał jej w ramionach. Oboje stracili już rachubę, ile razy każde powiedziało, że przeprasza. Teraz pragnęli tylko jednego: odrobić zaniedbania w rodzinnej miłości i oddaniu. A potem... Cóż to takiego? Chyba mu się śni? Hogan, przestań w końcu wątpić i wszystko kwestionować, tam idzie K a t e! Z rozpromienioną twarzą - do licha, ależ pięknie wygląda! Cała trójka przytuliła się do siebie, łzy płynęły obficie. - Marshall - odezwała się Kate przez łzy, chcąc powiedzieć jak najwięcej - ja nie mogłam tam zostać! Słyszałam, że ciebie aresztowali! - Co tam - uścisnął ją z całej siły. - A jak inaczej Bóg mógł zwrócić na siebie moją uwagę! Przytuliła się do niego mocno i powiedziała: - No, no, to brzmi interesująco! - Zaczekaj tylko, aż ci opowiem o wszystkim. Obrzuciła wzrokiem wszystkich ludzi dookoła, wszystko, co się tam działo. - Czy... może to przypadkiem już koniec tej... supersprawy? Uśmiechnął się, uścisnął obydwie i powiedział: - Koniec. Pewnie, że koniec! *** Generał dotknął ramienia Tala. Tal odwrócił się i zobaczył w jego ręku dużą złotą trąbkę. - No, kapitanie - powiedział srebrnowłosy anioł - chyba czas na honory. Ogłoś zwycięstwo! Tal wziął trąbkę w dłonie i nagle oczy napełniły się łzami. Patrzył w dół, na modlących się świętych i tego małego pastora. - Oni... oni nigdy nie dowiedzą się, ile zrobili - powiedział. Wziął głęboki oddech, żeby nieco ochłonąć i zwrócił się do starego towarzysza broni - Guilo, a może ty? - podał trąbkę wielkiemu aniołowi. Guilo wahał się. - Kapitanie Talu, to ty zawsze oznajmiasz zwycięstwo. Tal uśmiechnął się, włożył mu trąbkę w dłonie i usiadł tam, gdzie stał, na dachu. - Miły przyjacielu... Jestem po prostu zbyt zmęczony. Guilo pomyślał przez chwilę, potem zaczął śmiać się jak szalony, w końcu serdecznie walnął Tala w kark i poszybował do góry. Hejnał zwycięstwa zabrzmiał donośnie i czysto, Guilo wykonał nawet zgrabny korkociąg w górę, żeby poprawić efekt. - Jego ulubiony numer - powiedział Tal. Generał śmiał się. *** W ten sposób Hank odzyskał Mary i ten mały, nowo narodzony kościół, rodzina Marshalla zebrała się na nowo, gotowa odrabiać zaległości, Susan i Kevin przez jakiś czas mieli występować w roli świadków z ramienia rządu, a Bernice dowiedziała się, że Marshall pozwoli jej opracować temat do druku. Stojąca tam na uboczu, posiniaczona i kompletnie wyczerpana, Bernice poczuła się samotnie, daleko od tej rozradowanej gromady. W pewien sposób cieszyła się razem z nimi i jej zawodowa część osobowości bardzo dobrze spisała się w tej roli. Ale reszta - prawdziwa Bernice - nie mogła ot tak, samym tylko uśmiechem, zniweczyć brzemienia głębokiego smutku, który był już od lat jej najbliższym towarzyszem. Tęskniła za Pat. Może właśnie tajemnica jej śmierci i determinacja w poszukiwaniu odpowiedzi sprawiły, że Pat tak długo żyła w sercu Bernice. Teraz nie zostało już nic, co mogłoby przeszkadzać w zamknięciu tego rozdziału życia. A jeszcze ta dziwna tęsknota, gdzieś na dnie serca, coś, co pierwszy raz poczuła dopiero wtedy, gdy spotkała tę niezwykłą dziewczynę, Betsy. Czyżby naprawdę to Bóg ją tak poruszył? A jeśli tak, to co miałaby z tym zrobić? Zaczęła iść. Niebo znów było jasne, wokół ciepło i spokojnie. Może spacer po brukowanych czerwonymi cegłami alejkach da jej jakieś ukojenie, pomoże zebrać myśli, określić jakoś, co się dzieje dookoła i w niej samej... Zatrzymała się pod wielkim dębem. Myślała o Pat, o własnym życiu i co powinna z nim zrobić. Nie powstrzymywała już łez. Pomyślała, że może uda się jej pomodlić. „Drogi Boże” - szepnęła, ale nie mogła wymyślić nic ponadto. *** Tal i Generał oceniali sytuację na dole. - Nie ulega wątpliwości, że to wszystko narobiło w mieście wielkiego bałaganu - stwierdził Generał. Tal skinął głową. - Uczelnia długo jeszcze nie będzie normalnie działać z powodu śledztwa prowadzonego przez władze stanowe i federalne, a jeszcze trzeba będzie jakoś odzyskać te pieniądze... - Ale zostawiamy przynajmniej porządny kontyngent, żeby doprowadzić miasto do porządku, co? - Przygotowują się. Tymczasem Krioni i Triskal pozostaną z Buschem, a Nathan i Armoth z Hoganem. Rodzina Hogana będzie wreszcie w porządnym, duchowym kościele, tam wyzdrowieje... - Tal zauważył nagle jakąś samotną przygnębioną postać - ... poczekajcie! Przywołał pewnego anioła: - Jest tam. Nie pozwólmy się jej wymknąć. *** Bernice wymyśliła nareszcie, co może powiedzieć: - Drogi Boże, nie wiem, co mam robić. Hank Busche. To nazwisko po prostu przyszło jej do głowy. Spojrzała w stronę rektoratu. Ten pastor i jego ludzie jeszcze tam są. Wiesz - mówił jej cicho jakiś głos w środku - co ci szkodzi z nim porozmawiać? Spojrzała na Hanka Busche’a, a potem na wszystkich tych ludzi. Wydawali się tacy szczęśliwi, pełni pokoju. Wołałaś do Boga. Może ten kaznodzieja mógłby was teraz przedstawić sobie osobiście? „Dla Marshalla w każdym razie coś zrobił” - pomyślała sobie. Oni mają coś takiego, czego ty dziewczyno potrzebujesz, na twoim miejscu nie czekałbym dłużej. *** Generał śpieszył się. - Potrzebują nas w Brazylii. Przebudzenie duchowe przebiega pomyślnie, ale nieprzyjaciel knuje już pewien plan. Ufam, że sprostacie temu wyzwaniu. Tal poderwał się na nogi, wyjął miecz. Akurat wrócił Guilo z trąbką. - Brazylia - powiedział mu Tal. Guilo roześmiał się radośnie i również wyjął miecz. - Poczekaj chwilę - powiedział Tal patrząc w dół. Bernice. Zmierzała nieśmiało w stronę młodego pastora i jego nowego kościoła. Rozpoznając w jej oczach wewnętrzną skruchę, Tal widział, że jest gotowa. Wkrótce będzie wielka radość wśród aniołów. Pomachał w stronę małego anioła, dziewczyny o kręconych włosach, siedzącej między konarem a pniem wielkiego dębu. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i też zamachała dłonią. Jej wielkie brązowe oczy błyszczały. Lśniąca biała szata i złote trzewiki bardziej do niej pasowały niż ogrodniczki i motocykl. - To co, idziemy? - w głosie Generała pobrzmiewała radość. - Jedną chwilę - Tal patrzył na Hanka. - Chciałbym to usłyszeć jeszcze raz. Widzieli, jak Bernice dotarła nareszcie do Hanka i Mary. Nie kryła już łez. Mówiła coś cicho, lecz z widocznym wzruszeniem. Hank, Mary i reszta słuchali, a po chwili zaczęli się uśmiechać. Otoczyli ją ramionami, opowiadali o Jezusie, a w końcu sami zaczęli płakać. Potem, kiedy zgromadzili się już wszyscy święci, a Bernice stała w objęciach troskliwych ramion, Hank wypowiedział słowa: - Módlmy się... Tal uśmiechnął się od ucha do ucha. - No to ruszamy! - powiedział. W eksplozji lśniących skrzydeł, ciągnąc za sobą trzy wstęgi iskrzącej się światłości, trzej wojownicy wystrzelili w niebo i skierowali się na południe. Stawali się coraz mniejsi, w końcu wcale nie było ich widać. Pozostawiali spokojne już miasto Ashton we właściwych rękach.