14271
Szczegóły |
Tytuł |
14271 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14271 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14271 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14271 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Władimir Niemcow
Złote dno
Przełożyła Jadwiga Dmochowska
WSTĘP
Jeśli macie czas, drodzy czytelnicy, i ochotą usłyszeć o czymś niezwykłym,
wsiądźmy do łodzi i
popłyńmy wzdłuż brzegów Półwyspu Apszerońskiego.
Wybierzmy cichą godziną przed świtem, kiedy w Zatoce Bakijskiej drzemią na
redzie statki a
samotne jachty z opuszczonymi żaglami czekają na wschód słońca. Przyciszmy
silnik — niechaj
łódź kołysze się lekko na falach.
Spójrzcie na miasto. Wygląda jakoś niecodziennie, świątecznie w tej powodzi
świateł, których
łańcuchy pną się w górą wzdłuż brzegu i nikną na skraju horyzontu. To szyby
naftowe skupiły się
tak blisko miasta; jakież wydaje się nam przez to olbrzymie!
Możemy słuchać szumu fal za rufą, patrzeć na światła i jeśli chcecie… marzyć.
Ale nie po to wsiedliśmy do motorówki. Porzućmy latarnie Zatoki Bakijskiej.
Kierujemy się na
pełne morze.
Znikły nam już z oczu świecące kule Nadmorskiego bulwaru, światła miasta zlały
się w zwartą
łuną. Poprzez zawisłą nad wodą ciepłą mgłę widać tylko długą smugę bladej
jasności, jakby z
nieba na ziemią spływała Mleczna Droga.
Nad morzem cisza. Tylko z rzadka słychać syreny zbiornikowców i daleki zgrzyt
dźwigów
przenoszących ładunek na statki.
Przed nami zamigotały światełka. Myślicie może, że zbliżyliśmy się do brzegu?
Nie. Te
nieruchome ogniki lśnią na pełnym morzu. Ku nim zmierza nasza łódź.
W dole, pod nami, w morskich głębinach kryją się nieprzebrane skarby: w łonie
dna
morskiego leży utajone „czarne złoto”.
Ukryte głęboko pod ziemią pokłady ropy otaczają pierścieniem góry. Płyniemy
teraz wzdłuż
odnogi Gór Kaukaskich. Dokoła nich wyrosły szyby naftowe i tu, na Półwyspie
Apszerońskim, i
na północy w Groznym, w Majkopie. Dalej okrążają łańcuch górski z zachodu i dążą
do kraju
Zakaukaskiego. Takie same pierścienie roponośnych złóż opasują Ural, Karpaty,
Góry
Allegańskie i Skaliste. Najbogatsze pokłady ropy naftowej znajdują się u podnóża
gór.
Znaleziono również ropę w morzu, pod nami, w pobliżu wypukłości dna, która jest
przedłużeniem pasma Gór Kaukaskich. Te podwodne góry ciągną się aż do
Krasnowodska.
Może to rejonie wielkich głębin Morza Kaspijskiego, po obu stronach tego
łańcucha gór
podwodnych leżą złoża ropy naftowej? Wszak ropa znajduje się również na
przeciwległym
brzegu.
Jest to dotychczas nie rozwiązana zagadka, chociaż geologowie przypuszczają, że
kryją się tu
niewyczerpane zasoby „czarnego złota” — zasoby tak bogate, że nie mogą się z
nimi równać
wszystkie na świecie złoża ropy naftowej razem wzięte.
Ale jak tu się przedostać na setki metrów pod wodę i wywiercić tam głęboki na
tysiąc metrów
szyb?
Słyszycie?… Jakby w odpowiedzi na stłumiony warkot silnika naszej lodzi, gdzieś
z mroku
dolatuje jednostajne huczenie. Jak odbita na niebieskim papierze światłoczułym,
wyrosła przed
nami stalowa konstrukcja kratowa, z dołu oświetlona latarnią. To wieża
wiertnicza.
Motorówka zwalnia biegu, kołysze się na falach, a nam się zdaje, że to wieża
idzie na nasze
spotkanie chwiejnym krokiem.
Jesteśmy u celu podróży. Patrzcie — wieża stoi z dala od brzegu.
Spod wody sterczą cienkie nóżki ze stalowych rur. Na nich wspiera się
czworokątny pomost z
desek. Fale przepływają pod nim swobodnie.
Zbudowana na morzu wieża wiertnicza pracuje dzień i noc. Kręci się wirnik
wiertarki i jej
ciężka, błyszcząca tarcza. Ze szczytu wieży idą w dół rury; zagłębiają się coraz
dalej i dalej w
dno morskie. Wgryza się w podwodny grunt dłuto obrotowe… Dzień po dniu, miesiąc
po
miesiącu przebija warstwy piasku, gliny, wapienia…
Morze Kaspijskie rzadko bywa spokojne, nawet latem. Spienione fale przelewają
się pod
pomostem wysepki–wieży, jakby chciały ją unieść w górę, oderwać od cienkich,
dygocących
nóżek i porwać na pełne morze. Ale stalowa wysepka trzyma się mocno, uderzenia
fal nie zmiotą
z powierzchni tego kruchego na pozór tworu rąk ludzkich. Silni i nieustraszeni
są ci, którzy tu
stoją na warcie.
Spójrzcie dokoła. Widzicie — to tu, to tam migocą ogniki. To uchodzące w morze
wieże
wiertnicze. Zbiegły tu ze wzgórz Apszeronu. Ciasno im było na lądzie. Na razie
jeszcze lękliwie
trzymają się brzegu, ale śmiała myśl człowieka radzieckiego, jego upór i
nieposkromione dążenie
naprzód zmusza je do posuwania się coraz dalej i dalej, na pełne morze.
Są już dziś wieże wiertnicze, wzniesione o kilka kilometrów od brzegu na
głębokości
dziesięciu, dwunastu metrów. Wzdłuż brzegu ciągną się szeregi morskich szybów;
od dawna już
tryska z nich ropa… Nafciarze Azerbejdżanu czerpią płynne złoto ziemi setkami
szybów.
Płoną nad morzem światła stalowych wysp, jakby wymieniając sygnały ze światłami
wież
lądowych.
Huczy głucho motor w nocnej ciszy.
Jakaś ciemna postać wspina się w górę. Na stalową ramę wieży wiertniczej, niczym
na maszt
okrętowy, wdrapuje się marynarz, by skroś mgłę rozpoznać migocące w dali
światełka: wydaje
się stąd, że światełka owe biegną hen, poprzez Morze Kaspijskie, daleko, daleko
na przeciwległy
brzeg, wzdłuż podwodnych odnóg łańcucha Gór Kaukaskich. A po tym torze wodnym
wyznaczonym światełkami morskich wież wiertniczych płynie motorowiec z
Krasnowodska…
Tak, to marzenie… Czy staną kiedyś z dala od brzegu podwodne fundamenty
stumetrowych
wież? Czy tę drogę wybiorą inżynierowie radzieccy, by rozwiązać postawione im
zadanie
wydobycia ropy z przepastnych głębin Morza Kaspijskiego?… Dowiemy się o tym
najdalej za
kilka lat.
Kto wie, może już teraz, kiedy patrzymy na niknące w dali światła morskich wież
wiertniczych,
kiedy wsłuchujemy się w szum wody za rufą, gdzieś w Baku, Moskwie, Leningradzie
czy Kałudze,
w osadzie robotniczej czy też wiejskim kołchozie idzie pogrążonymi we śnie
ulicami nie znany
jeszcze nikomu autor nowego projektu ujarzmienia głębin morza? Stanął,
podskoczył, zerwał
zakurzony listek topoli i poszedł dalej…
Może za kilka lat będą o nim pisali na pierwszych stronach dzienników i
czasopism.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
BIAŁA KULA
— A więc student Instytutu Badań Geologicznych, Mikołaj Timofiejewicz Sinicki,
jedzie do
Baku — rozległ się wysoki, metaliczny głos, wtóruje mu miarowy huk silników
czterdziestoosobowego samolotu.
Pasażerowie, rozparci w wygodnych fotelach, podnieśli głowy zdziwieni, szukając
oczami
głośnika.
Siedząca pod oknem z ilustrowanym czasopismem w ręku śniada, czarnowłosa
dziewczyna
drgnęła: zdawało się jej, że głos odezwał się tuż przy niej jakby z oparcia
fotela. Pytającym
wzrokiem spojrzała na sąsiada.
Siedział przy niej młodzieniec może dziewiętnastoletni. Nieco zmieszany, ściskał
w rękach
małe, ciemne pudełko z masy plastycznej.
— Przepraszam — powiedział młodzieniec — włączyłem przypadkiem tę zabawkę, coś w
rodzaju magnetofonu. Przykro mi bardzo, że się tak stało.
— Oryginalny sposób zawierania znajomości — roześmiała się dziewczyna patrząc
wesoło na
swego coraz mocniej czerwieniącego się sąsiada. — Czy często go używacie?
— Skąd znowu! — mruknął. — Przecież nie po to zrobiłem ten aparat.
— Mam nadzieję — mówiła dalej sąsiadka żartobliwym tonem. — Ale na co on wam
jest
potrzebny?
Bawiło ją zmieszanie młodego pasażera.
— Pierwszy raz go próbuję — z zaufaniem odpowiedział Sinicki. — Dotychczas
wszystko za
mnie zapisywał.
— A przy sposobności zdradza tajemnice — uśmiechnęła się dziewczyna, zawieszając
na
haku biały, słomkowy kapelusz. — Niedźwiedzia przysługa!
Student spuścił oczy i z niezadowoleniem spojrzał na swój kieszonkowy
magnetofon.
Zabawny ten aparacik podobny był do dużej papierośnicy, z tą tylko różnicą, że
miał małe
otworki. W wypukłym lusterku odbijała się wielokrotnie zmniejszona twarz
zmieszanego
konstruktora.
Nigdy się sobie nie podobał: niebieskie oczy, jasne brwi i rzęsy. Miękkie jak
puch, opadające
na czoło rudawe włosy…
W tej chwili Sinicki z nienawiścią patrzył na swoje odbicie. Nawet gdy skończy
czterdzieści
lat, nie będzie z pewnością wyglądał dużo starzej! Ta dziewczyna śmieje się z
niego, jakby był
małym chłopcem, a on bądź co bądź zaczął już dwudziesty rok. To przykre, słowo
daję!…
Nie podnosząc głowy zerknął na sąsiadkę.
Jak się zdawało, zapomniała całkiem o studencie i czegoś szukała w czasopiśmie.
Pod jej
zręcznymi palcami migały kolorowe, różnobarwne ilustracje: mknęły samoloty
rakietowe
zostawiając po sobie pomarańczowy ślad raz na zawsze zastygły na błyszczącym
papierze;
pędziły błękitne, aerodynamicznych kształtów lokomotywy silnikowe, niskie
samochody; sunęły
po wodzie olbrzymie ślizgacze; przez całą stronę ciągnął się długi szereg
samoczynnych
obrabiarek, lśniły miedziane przewody prądu wysokiego napięcia idące aż z gór
Ałtaju;
batysfera* opuszczała się aż na dno morza…
Sinicki ciekawie spoglądał na czasopismo, śledząc pośpieszny ruch palców
sąsiadki.
Dziewczyna znalazła wreszcie stronicę, której szukała: zielonkawa woda,
kamieniste dno
morskie, na nim stoi wieża ze stalowych krat. Malarz namalował dokoła wieży ryby
o
czerwonych płetwach. Nad powierzchnią morza — wysepka z wieżą wiertniczą.
Wysepka
umocowana jest na podwodnym fundamencie. Na dole napis: „Nowy fundament
głębinowy
wieży wiertniczej konstrukcji inżyniera Hasanowa”.
— Jeśli wierzyć waszemu mówiącemu pudełku, studiujecie geologię? — zwróciła się
raptem
dziewczyna do Sinickiego. — Ten gaduła oznajmił wszem wobec… — sąsiadka
rozejrzała się z
ironią dokoła — że lecicie do Baku.
Sinicki ze złością wsunął magnetofon do kieszeni. Dziewczyna uśmiechnęła się.
— Proszę spojrzeć, to powinno was zainteresować — dodała już poważnie, wskazując
na
rysunek wieży podwodnej.
Sinicki spojrzał na nagłówek wydrukowany grubymi literami obok kolorowej
ilustracji:
„Konstrukcja podwodna na głębokości pięćdziesięciu metrów”.
— W naszym instytucie będzie dziś z tej okazji wielka uroczystość — powiedziała
dziewczyna i student uchwycił tym razem w jej słowach lekki akcent rodowitej
mieszkanki Baku.
— W waszym instytucie? — powtórzył i pomyślał: „Może ona pracuje w tym
instytucie, do
którego mnie delegowano?…” — To wy tam pracujecie?
— Złapaliście mnie za słowo! Trzeba się będzie przyznać.
— Można się o coś spytać? — Sinicki zmieszał się i znów był zły na siebie: „Kto
widział tak
rozmawiać z dziewczyną? Jakbym nie był studentem drugiego roku, ale sztubakiem z
pierwszej
klasy!…” — Znacie Hasanowa? — rzucił niedbale, stukając palcami w pudełko
magnetofonu.
— Trochę. — Dziewczyna spojrzała bacznie na niego, po czym dodała z uśmiechem: —
Ten
człowiek siedzi po uszy w nafcie.
— Nasz dyrektor także radził mi, żebym „zachorował na tę chorobę”. A ja, prawdę
powiedziawszy, po raz pierwszy spotkam się z naftą w Baku.
— Ależ spotykaliście się z nią na każdym kroku — sprostowała pobłażliwie
dziewczyna. —
Patrzcie! — wskazała na okno, przez które widać było lśniące skrzydło i tęczowe
krążki śmigieł.
— Jest w silniku naszego samolotu. Spójrzcie w dół… Nie, nie tam! Widzicie
autostradę? Idą
samochody. A tam dalej, jak chrabąszcze pełzną kombajny. Ta krew płynie w każdym
silniku.
Co tu zresztą mówić… Życie by bez niej stanęło!
Dziewczyna raptem urwała, jakby nie rozumiejąc, dlaczego ni stąd, ni zowąd
zaczęła
przekonywać studenta o niezwykłym znaczeniu ropy naftowej w życiu gospodarczym.
Okręciła
biały szal dokoła szyi i odwróciła się do okna.
Sinicki nie potrafił określić, jakie na nim zrobiła wrażenie. Surowe, wschodnie
rysy, czarne
oczy… tak czarne, że nie widać, czy jest w nich źrenica… Ładne to czy nie
bardzo? — Nie
potrafiłby na to odpowiedzieć. Co prawda, nawet się nad tym nie zastanawiał,
zaciekawiony
żywymi, porywającymi słowami sąsiadki.
Widząc, że dziewczyna na niego nie patrzy, wyciągnął z kieszeni grzebyk i
ukradkiem
przyczesał niesforne włosy.
Towarzyszka podróży milczała. Student zerknął z ukosa na swój starannie
zawiązany krawat,
prześliznął się wzrokiem po kancie dobrze zaprasowanych spodni i wyczekująco
spojrzał na
dziewczynę.
— Dlaczego nie chcecie się specjalizować w poszukiwaniu ropy naftowej? —
zapytała
niespodzianie.
Pytanie to zaskoczyło studenta. Nigdy dotąd o tym nie pomyślał. Nowy schemat
wzmacniacza
w ultradźwiękowych aparatach poszukiwawczych, który zaprojektował pracując w
laboratorium
swego instytutu, mógł mieć zastosowanie nie tylko przy poszukiwaniu pokładów
ropy. Właśnie
w związku z tym schematem wydelegowano Sinickiego do Baku, ale nie może przecież
dać
pierwszeństwa sprawie poszukiwania ropy naftowej… Jeszcze czego! Tyle ciekawych
rzeczy na
świecie! Na przykład sposób wynajdywania rud żelaza z pokładu samolotu.
Studiował literaturę
dotyczącą tego zagadnienia, zaprojektował nawet specjalny przyrząd swego
pomysłu. Ale…
minęło dwa miesiące, a niespokojny duch zaczął już majstrować kieszonkowy aparat
rentgenowski, przy pomocy którego można byłoby wykrywać diamenty w skałach. I
znów po
jakimś czasie, niekonsekwentny w swych porywach wynalazca, zapomniał o badaniach
geologicznych i zaczął budować radiostację w futerale aparatu fotograficznego.
Nie zdawał sobie
jeszcze sprawy, co jest dla niego najważniejsze. Może wypadnie całkowicie
zmienić
specjalność?… Skoro już o tym mowa, wcale nie miał zamiaru zajmować się naftą.
Chce tylko
poddać próbie swój schemat w nowych aparatach do wykrywania ropy naftowej, a
potem się
zobaczy…
— Bardzo was przepraszam — Sinickiego krępowało przeciągające się milczenie. —
Pytaliście mnie o poszukiwania ropy naftowej. Powiem szczerze: moim zdaniem nie
jest to takie
znów trudne ani takie ciekawe… Myślę przy tym — rozłożył ręce i uśmiechnął się
kwaśno — że
w epoce energii atomowej…
— Bez ropy naftowej jednak obejść się nie można! — przerwała mu niecierpliwie
dziewczyna. — Czy wy tego naprawdę nie rozumiecie? — Zapaliła się i zaczęła
mówić z jeszcze
silniejszym akcentem bakijskim: — Aferzyści zza oceanu doskonale o tym wiedzą:
krzyczą o
wieku atomowym, a sami zagarniają coraz to nowe pola naftowe. Z ropy zresztą
otrzymuje się
„między innymi” trotyl — dziewczyna spojrzała na Sinickiego z ironią —
najsilniejszy materiał
wybuchowy. Spodziewam się, że o tym wiecie — uśmiechnęła się. — A jaka technika
atomowa
zastąpi kauczuk syntetyczny, smary… to wszystko co wytwarza się z ropy? Powinni
o tym
wiedzieć nawet tak młodzi geologowie, jak wy!
Dziewczyna szorstkim ruchem odrzuciła nieposłuszne włosy. Milczała przez chwilę,
jakby
zbierając myśli.
Sinicki obracał nerwowo w rękach pudełko magnetofonu. Było mu bardzo nieswojo.
— Nie chcemy niczyjej nafty — ciągnęła dalej dziewczyna, widocznie czymś
poirytowana —
mamy dosyć własnej. Trzeba ją tylko wydrzeć przyrodzie! W najbliższych latach,
jak mówił
towarzysz Stalin, musimy wydobyć sześćdziesiąt milionów ton. Nafciarze, rzecz
prosta,
wykonają to zadanie, chociaż wydobywanie ropy nie jest rzeczą tak łatwą, jak wam
się zdaje.
Zwłaszcza jeśli te skarby ukryte są na dnie morza… W walce o naftę trzeba
prawdziwego
męstwa, odwagi, umiłowania swojej pracy!… „powiem szczerze” — przedrzeźniając
słowa
Sinickiego, dziewczyna spojrzała na niego z ironią — zdaje mi się, że jeśli
zaczniecie pracować,
to możecie nie na żarty zapalić się do zwykłej, czarnej ropy, która tak brzydko
pachnie i nawet
plami eleganckie ubranie.
Sinicki zjeżył się, udając, że ta ostatnia uwaga zupełnie go nie dotyczy, i
powiedział:
— Wątpię, czy ktokolwiek mógłby pozostać obojętny po waszym wykładzie. Nic
podobnego
nie zdarzyło mi się usłyszeć u nas w instytucie.
„Rzeczywiście — pomyślał student — nic prawie nie wiem o nafcie. Pamiętam, że
czytałem o
żołnierzach Aleksandra Macedońskiego, którzy smarowali ciało «czarnym
tłuszczem*. Różnie
ten tłuszcz nazywali: «czarny olej», «olej skalny», «smoła ziemna». Nazywali go
także «naftą»
od perskiego słowa «sączyć się»… Widocznie kiedyś człowiek zobaczył, jak ciecz
ta sączyła się
spod ziemi — przypominał sobie Sinicki bojąc się, że zagniewana dziewczyna
zacznie go zaraz
egzaminować. — Tyle wieków minęło, a nikt dotychczas nie wie dokładnie, czym
jest właściwie
ropa naftowa!”
Nie rozwiązana zagadka… I oczywiście nie on, Sinicki, ją rozwiąże. Wielcy
uczeni, każdy na
swój sposób, tłumaczą pochodzenie ropy naftowej: jedni twierdzą, że powstała ze
szczątków
wymarłych prehistorycznych zwierząt, inni, że z roślin, jeszcze inni zapewniają,
że i z jednych, i
z drugich… Sinicki, rzecz prosta, studiował wszystkie te teorie. Jego zdaniem,
uczeni wkrótce
odsłonią tajemnicę ropy naftowej, będą wiedzieli absolutnie wszystko o jej
pochodzeniu.
Rozwiążą zaś tę zagadkę oczywiście uczeni radzieccy, ze szkoły członka Akademii
Nauk,
Gubkina*.
Okazało się, że student pamiętał to i owo i gdyby sąsiadka zaczęła go
egzaminować,
odpowiedziałby co najmniej na czwórkę.
Uspokojony podniósł głową: wzrok jego spotkał się ze wzrokiem mężczyzny w
kwadratowych okularach, siedzącego po przeciwnej stronie kabiny.
Pasażer ów w zamyśleniu skubał kępki rzadkiej bródki i uważnie oglądał
ilustrację w leżącym
na jego kolanach czasopiśmie. Czasopismo było otwarte na stronie, na której w
zielonkawej
wodzie czerniała stalowa kratownica wieży. Widać nie tylko dziewczynę
interesował artykuł o
osiągnięciach inżyniera Hasanowa!
Człowiek, którego teraz obserwował Sinicki, a także drugi pasażer, jego sąsiad,
byli ubrani jak
wytrawni myśliwi, którzy wybierają się w daleką podróż. Nad oknem wisiały dwie
strzelby
myśliwskie w zniszczonych,, brezentowych futerałach. Jeszcze wyżej, na półce
leżała waliza
związana sznurkiem.
Student zawstydził się. Przecież to zwykli sobie ludzie, może buchalterzy czy
lekarze, w
każdym razie nie geologowie, a jednak interesują się poszukiwaniami ropy
naftowej. A on,
przyszły geolog—specjalista, badacz wnętrza ziemi, nagle udaje przed tą
dziewczyną obojętność
wobec tak wielkiej sprawy.
— Powiedzcie mi, proszę — zwrócił się nieśmiało do sąsiadki — gdzie znajduje się
w Baku
Instytut Naftowy?
— Więc wy do nas jedziecie?
— Świetnie! — ucieszył się Sinicki. — Waszym dyrektorem jest Agajew?
Dziewczyna zawahała się i powiedziała z niechęcią:
— O tych sprawach pomówimy potem… Pokażcie mi wasz magnetofon, znam się trochę
na
tym.
Sinicki ucieszył się. Chciał zrobić coś, co sprawiłoby przyjemność nowej
znajomej i zaczął z
zapałem demonstrować jej swój aparacik: kręcił gałkami, pstrykał przełącznikami,
zdejmował
pokrywkę, pod którą były ułożone cienkie, brązowe arkusiki, pokazywał
elektromagnetyczne
urządzenia samopiszące lub utrwalające dźwięk. Otworzył nawet przegródkę, gdzie
znajdował
się wzmacniacz i gdzie tkwiły lampy wielkości ziarnka grochu, pokazywał
miniaturową
bateryjkę i głośnik.
— Ale to jeszcze nie wszystko — oświadczył Sinicki z zachwytem. — Jakich ja
zabawek nie
robiłem! Raz skonstruowałem aparat rentgenowski ze zwykłej żarówki. Co prawda
promienie
były bardzo słabe; na to, żeby otrzymać na kliszy zdjęcie ręki, trzymałem ją
przez czterdzieści
minut pod aparatem. Siedziałem bez ruchu, aż mi ścierpła… — Wynalazca roześmiał
się: — Raz
znowu skonstruowałem spektroskop polowy do analizy minerałów… Ale się nie
udało!…
Sinicki upajał się po prostu opowiadaniem. Widział, że dziewczyna słucha go ze
szczerym
zainteresowaniem i to mu pochlebiało.
Samolot leciał nad polami. W dole, jak kawałki zielonkawego szkła, połyskiwały
jeziora,
bagna, rzeczułki. Powoli uciekały w dal proste linie torów kolejowych i
szerokich autostrad,
jakby nakreślone na żółtym papierze.
Sinicki skończył wreszcie swoje opowiadanie i rzekł nieśmiało, czerwieniąc się
nie wiadomo
dlaczego:
— Przepraszam… Mnie przedstawił magnetofon, ale ja nie zapytałem, jak wam na
imię i jak
imię waszego ojca…
— Imię ojca zbyteczne. I tak zapomnicie! Nazywam się Saida. Zapiszcie to w
waszym
magnetofonie.
Między fotelami przechodziła dziewczyna w ciemnym płaszczu z błyszczącymi
guzikami.
Niosła w ręku tacę ze szklankami i butelkami.
Od niechcenia, jakby co dzień odgrywał rolę uprzedzająco grzecznego towarzysza
podróży,
Sinicki poprosił o wodę i nalał Saidzie szklankę pieniącego płynu.
Starała się nie patrzeć na studenta, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ta nieśmiała
uprzejmość
wydała się jej wzruszająca!
Młodzieniec pił wodę małymi łykami spoglądając ukradkiem na Saidę.
…Samolot zbliżał się ku morzu. Widać już było żółty ląd pocięty błękitnymi
żyłami
niezliczonych rzek: to zarośnięta trzciną delta Wołgi.
Zalśniło morze. Wkrótce potem wyłoniły się jakby z głębi morskiej zamglone góry.
W pół godziny później samolot zbliżał się do Baku… Brzeg był już niedaleko.
Samolot zaczął
lądować…
Sinicki miał przez chwilę wrażenie, że coś mu zatyka uszy, nie usłyszał pytania,
które mu
zadała Saida. Spojrzał na nią z miną winowajcy i pokazał na migi, że nic nie
słyszy. Zawsze tak
bywa przy nagłej zmianie ciśnienia, kiedy samolot się zniża. Sinicki przełknął
ślinę, coś mu
trzasnęło w uszach, jakby wypadły z nich nagle tampony waty, i znowu usłyszał
warkot silnika i
rozmowy pasażerów.
Student podniósł lornetkę do oczu i patrzył przez okno. Morze błyszczało jak
pognieciona
cynfolia od czekolady.
Nagle spod wody wynurzyła się gładka, biała kula podobna do olbrzymiej
pływającej miny.
Zamigotały w słońcu wypolerowane boki i rozbryzgując w powietrzu tysiące iskier,
kula
zakołysała się na falach.
Sinicki stał przy oknie znieruchomiały.
Trzeba pokazać Saidzie tę niezwykłą kulę!…
Za późno! Metalowe skrzydło samolotu zasłoniło kulę jak firanka. Student
odwrócił się
szybko i skoczył do przeciwległego okna.
Przed oknem stał myśliwy. I on także patrzył na morze przez lornetkę. Wargi jego
były
wykrzywione w pogardliwym uśmiechu. Zresztą, może się tylko tak Sinickiemu
wydało.
Myśliwy opuścił lornetkę, obojętnie spojrzał na młodego pasażera i wrócił na
fotel.
ROZDZIAŁ DRUGI
NOWE ZNAJOMOŚCI
W ów niezwykle upalny poranek, kiedy to betonowy chodnik bakijskiego lotniska
zdawał się
rozżarzony do białości, za ogrodzeniem z siatki, w grupie oczekujących na
przybycie samolotu,
stał młody mężczyzna z bukietem białych lewkonii w ręku. Wiatr rozwiewał poły
lekkiej,
jedwabnej kurtki, której białość podkreślała jeszcze jego ogorzałą twarz i
czarne jak krucze
skrzydła włosy. Mężczyzna ów niecierpliwie wpatrywał się w niebo, mrużąc oczy od
słońca i
kręcił się w kółko, jakby oczekiwał, że samolot może się ukazać z którejkolwiek
strony.
…Z wieży dworca lotniczego na migocącym ekranie radaru przemknęła sylwetka
samolotu.
Dyżurny wyjrzał przez okno i zobaczył skrzydlaty cień ślizgający się po
betonowym chodniku.
Witający śpieszyli w stronę samolotu. Na czele szedł szybkim krokiem młody
człowiek z
kwiatami.
Spuszczono aluminiowe schodki. W ciemnym owalu drzwi ukazała się Saida, za nią
Sinicki z
jej walizką. Saida spokojnie i surowo patrzyła na biegnącego ku niej smagłego
mężczyznę, w
milczeniu przyjęła od niego kwiaty, po czym, zamknąwszy oczy, oparła głowę o
jego ramię z
wyrazem znużenia.
Sinicki postawił walizeczkę na ziemi i zakłopotany zaczął oglądać gałki
magnetofonu: nie
wypada przypominać w tej chwili o sobie. Poczuł jakby lekką zazdrość.
„Naturalnie, czyż taka dziewczyna jak Saida mogła zwrócić na mnie uwagę? —
myślał
student. — Kimże ja jestem dla niej? Smarkaczem! Niemowlęciem o jasnoniebieskich
oczach…
Przecież ani razu się jeszcze nie goliłem…”
Sinicki skrzywił się i westchnął. Przypomniały mu się wszystkie przeciwności
losu. Dlaczego,
jak na złość, nikt mu nie daje tych dziewiętnastu lat, do których przecież ma
prawo? Wszak już
po raz drugi bierze udział w wyborach i w ogóle jest „po maturze”. Bądź co bądź
w laboratorium
instytutu mówiono o nim poważnie. Winszowano mu wynalazku, delegowano go do
Baku…
Czego Sinicki nie wyprawiał, żeby wydać się starszym! Przed samym wyjazdem kupił
kapelusz, żeby wyglądać „poważniej”. Nic nie pomogło!… Studentowi przypomniała
się jeszcze
jedna nieprzyjemna historia: w tramwaju i w autobusie zwracano się do niego tak
bezceremonialnie, jak gdyby rzeczywiście nie był dorosłym: „Pokaż, chłopcze,
bilet!”
Sinicki aż się skulił ze złości. „Chłopcze!… Dobre sobie!”
Mężczyzna, który przyszedł przywitać Saidę, podniósł jej głowę, badawczo
spojrzał w oczy i
rozżalonym głosem powiedział:
— Nie napisałaś do mnie przez cały czas. Czy to tak można? Byłem niespokojny…
— Wiem, wiem, mój jedyny! — Twarz Saidy promieniała szczęściem. — Strasznie
jesteś
niecierpliwy. Ty, mądralo! Aleksander Pietrowicz zasypywał mnie depeszami…
— Kto taki?
— Wasiljew! — Saida odwróciła się do samolotu. — Gdzie jest mój bagaż?
— Ja go mam! — odezwał się nieśmiało Sinicki podając walizeczkę.
— To nie ten — roześmiała się Saida potrząsając głową. — Zaraz go odbierzemy i
odwieziemy was do miasta. Nie wiecie przecież, gdzie jest nasz instytut…
Przepraszam —
powiedziała, raptem sobie przypominając — nie zapoznałam was z sobą: mój mąż,
inżynier
Hasano w. Zdaje się, że się o niego pytaliście? A ten młody student — Saida
wskazała Sinickiego
— należy do niespokojnego plemienia wynalazców. Dziś wręczy dyrektorowi „listy
uwierzytelniające”, a potem my się nim zajmiemy… Uwaga! będzie pan jeszcze
nafciarzem!
Saida dostrzegła smutek w oczach Ibrahima (tak miał na imię jej mąż) i poklepała
go
pieszczotliwie po policzku.
Sinicki poczuł nagle, że jakiś ogromny ciężar spadł mu z serca. „Jak to dobrze —
pomyślał z
ulgą. — Ą mnie się zdawało, żem się nawet troszeczkę zakochał w tej dziewczynie.
Powiadają,
że człowiek w takich razach głupieje…”
Po schodkach samolotu spuszczali teraz duże, białe skrzynie podobne do kufrów.
— Jest i mój bagaż — powiedziała Saida wskazując na nie.
Z kabiny wysiedli myśliwi ze strzelbami w futerałach i stanęli na boku, jakby na
kogoś
czekali. Psy, które tymczasem wyładowano z samolotu, popiskując leniwie, leżały
u nóg
myśliwych, wyciągnąwszy języki.
Sinicki zauważył jakąś panią o płomiennych włosach. Opowiadała coś z ożywieniem.
Trudno
było nie zwrócić uwagi na jej strój. Dół sukni ozdobiony był szlakiem
przedstawiającym
rozbiegane psy. Kiedy dama obracała się szybko, psy zdawały się na siebie
rzucać. Żywe psy,
leżące u nóg myśliwych, z niezadowoleniem przyglądały się portretom swych
krewnych.
Podzielały widać zdanie Sinickiego, że taka galeria portretów na sukni nie jest
całkiem na
miejscu. Studentowi przypomniało się, że widział kiedyś w teatrze głupiutką
dziewczynę, którą
skusiła podobna moda. Po całej sukni jej łaziły duże, czarne koty z
podniesionymi do góry
ogonami. Dziewczyna czuła na sobie ironiczne spojrzenia otaczającej ją
publiczności i w
przerwach nie wychodziła już do foyer. Sinicki uśmiechnął się mimo woli.
Przypomniał sobie,
jak wówczas parsknął śmiechem w kułak na widok tego kociego korowodu na sukni.
Co za
porównanie z Saidą! O ileż ładniejszy był jej skromny, biały kostium.
Po skoszonej trawie lotniska biegł do samolotu młodzieniec, niemal rówieśnik
Sinickiego.
Widocznie bardzo się śpieszył i po drodze szukał kogoś oczami podobnymi do
śliwek. Ujrzawszy
Saidę podbiegł do niej i zawołał głośno:
— Salam *!, Saida! Jedźmy prędko! Aleksander Pietrowicz doczekać się nie może.
Co dzień
się o ciebie pyta.
— Któż to taki, Aleksander Pietrowicz? — zapytał Saidę nieco zdziwiony Hasanow.
— Wasiljew. Mówiłam ci przecież.
— Ależ on tu dopiero niedawno do nas przyjechał. Skąd ty go znasz?
— Spotykałam go w Moskwie… — Saida zwróciła się do Sinickiego. — To nasz
niezastąpiony technik Nuri — wskazała na niecierpliwego młodzieńca, który ledwo
mógł ustać w
miejscu.
Przyskoczył do tragarzy wyładowujących samolot i krzyknął:
— Powoli, powoli!… Czego tak rzucasz? To nie kiszmisz*.
Podbiegłszy bliżej Nurl dodał już tonem bardziej pojednawczym:
— Tam są aparaty. Zrozumcie! Trzeba obchodzić się jak z jajkiem… A tak i moja
babcia
potrafi…
Sinicki roześmiał się. Nuri spojrzał na niego z niechęcią: że też ten smarkacz
pozwala sobie
śmiać się z niego!
Mrucząc coś pod nosem Nuri odsunął się w cień pod skrzydło samolotu i wyjął z
kieszeni
pudełeczko z drucianymi łamigłówkami. Oglądając się z wahaniem na Saidę
wyciągnął z
pudełeczka błyszczące kółko, na którym były zawieszone kwadraciki. Nie było na
to rady, Nuri
nigdy nie mógł odmówić sobie przyjemności zastanowienia się w wolnej chwili nad
„zagadkowymi kółkami”. Technik z Instytutu Naftowego sam wymyślał te trudne
łamigłówki i
uważał, że są mu bardzo pomocne w rozwiązywaniu skomplikowanych zagadnień
technicznych.
— Jak tam Wasiljew? pracuje z powodzeniem? — zapytała Saida Hasanowa.
— Nie słyszałem.
Saida milczała przez chwilę starając się widać dobrać odpowiednie słowa.
— W ministerstwie bardzo się interesują twoją pracą.
— Możesz to samo powiedzieć o pracach Wasiłjewa.
— Tak… to samo. Są istotnie bardzo ciekawe, Ibrahimie. A propos… — Saida
zawahała się
przez chwilę — wyznaczono mnie do jego grupy.
— Powiedziałaś mi to „a propos” — zauważył Hasanow powściągliwie — a ja o niczym
nie
wiedziałem… Liczyłem na twoją pomoc…
Powoli, kropla po kropli, wyduszał z siebie słowa. Wydały mu się teraz
niepotrzebne i bez
wartości. Ibrahim wiedział, że Saida nigdy nie zmieni powziętego postanowienia.
— Zrozum, mój najdroższy, doświadczenia Wasiłjewa są nie do przeprowadzenia bez
moich
aparatów.
— Tobie, widocznie, bardziej…
Hasanow zamilkł i skierował się w stronę samochodu.
Saida powierzyła Nuriemu wyładowanie bagażu. Technik spojrzał z triumfem na
młodzieńca
w kapeluszu i znowu podszedł do tragarzy.
— To bardzo odpowiedzialna robota. Rozumiesz? Ładować trzeba jak słoiki z
konfiturami.
Rozumiesz?
— Siadajcie, Sinicki! — Saida wskazała mu miejsce obok siebie w samochodzie. —
Zaraz
wam pokażemy miasto.
Nuri odprowadził przybysza niechętnym wzrokiem. Zabierają z sobą tego smarkacza,
jakby to
był jakiś wielki naczelnik!…
Otwarty samochód z drżącym prętem anteny wyjechał z lotniska. Za nim ruszył
zielony wóz
podobny do spłaszczonego ogórka. Siedzieli w nim myśliwi z psami.
Do miasta jeszcze daleko… Szosa biegnie jak błękitna wstęga, w gładkiej,
asfaltowej
powierzchni przegląda się niebo. Upał, żaden wietrzyk nie wieje… Ziemia jasna, o
lekko
żółtawym odcieniu, jak mocna herbata z mlekiem. Wczesną wiosną rosła tu trawa,
teraz zostały
po niej tylko wątłe, żółtawe źdźbła. Niebo ciemniejsze tu od ziemi.
Zarysowały się stalowe wieże szybów naftowych. Zdawały się rozstępować, dawać
drogę.
Saida rozmawiała z Sinickim. Hasanow milcząc siedział przy kierownicy.
Samochód minął szyby i zbliżał się do Baku. To już przedmieście.
— Tak zwane „Czarne Miasto” — Saida wskazała na mijane zabudowania. — No i co? —
spojrzała z dumą.
Sinicki ze zdziwieniem patrzył na nieznajome ulice. Z obu stron migały białe
mury rafinerii
naftowych, jasne skrzydła gmachów, różowe, jasnoliliowe, kremowe domy
mieszkalne, zieleń
parków, pałace kultury, kluby, kina i pobielane pnie młodych drzewek…
Minęli „Czarne Miasto”. Samochód sunął dalej po gładkim asfalcie. Postanowili
skręcić na
nabrzeże. Tu z jednej strony wznosiły się jasne, wysokie gmachy, z drugiej
biegło zielone pasmo
ciągnącego się na przestrzeni wielu kilometrów bulwaru.
Samochód mknął z coraz większą szybkością. Poprzez korony drzew migotały
oślepiające
błyski morza, jak odłamki stłuczonego lustra
— Bywałem już w miastach nad morzem — mówił Sinicki przytrzymując kapelusz — ale
tak
długiego i szerokiego bulwaru nigdzie nie widziałem.
— To nasza duma! — uśmiechnęła się Saida odrzucając z twarzy rozwiane na wietrze
włosy.
— Przedłużyliśmy go po wojnie. Zaczyna się teraz przy Pałacu Rad, a ciągnie się
aż do Bajłowa.
Sinicki rozglądał się ciekawie. Gdzież on się znajdował? W jakim mieście?
Zdawało mu się,
że bywał tu już nieraz, chodził tymi ulicami wśród gmachów z jasnoszarego
kamienia, widział
olbrzymie szyby wystaw, wielkie tablice z nalepionymi afiszami. Czuł się
zakłopotany, jakby
spotkał dawnego znajomego, którego nazwiska nie pamiętał. Jakie miasto
przypominało mu
Baku? Czy nie Leningrad? No oczywiście, zwłaszcza ulice w śródmieściu. Może
tylko słońce,
palące słońce Południa, głębokie, czarne cienie, oślepiający błękit nieba i
morze o
niepowtarzalnej szafirowej barwie sprawiają, że to miasto różni się od swego
północnego brata.
Samochód skręcił w bok.
— Popatrzcie na prawo — to ulica Szaumiana, tu są stosunkowo nowe domy,
zbudowane
przed samą wojną — powiedziała Saida wskazując szeroką ulice, zabudowaną
wysokimi domami
barwy szaroliliowej, z białymi liniami balkonów, portyków i skąpych ornamentów.
Ulica mignęła i znikła. Zabłysły szyby zielonego kiosku z szyldem: „Wody”.
Architekt nadał
mu tak niewiarogodnie opływowy kształt, że Sinickiemu zdawało się, iż kiosk
zerwie się i zaraz
pomknie w ślad za samochodem.
Raptem zobaczył przed sobą różowy gmach z białymi kolumnami attyki. Kolumny
zdawały
się podtrzymywać sklepienie niebieskie.
— To kino „Niżami”. Zbudowane także przed wojną — objaśniła Saida. — Wecie, co
mnie
dziwi — ciągnęła dalej z odcieniem irytacji w głosie. — Ludzie u nas wcale nie
znają tego
miasta. Nie znają trzeciego pod względem wielkości miasta w Rosji! Przypomnijcie
sobie, ile
napisano o innych miastach. Każde dziecko zna Leningrad. Któż nie słyszał o
Newskim
prospekcie, Admiralicji, Litiejnym! Chyba każdy, nawet ten, co nigdy nie był w
Leningradzie,
potrafi narysować jego plan — tak znane jest to miasto z literatury, prasy i z
opowiadań tych, co
je widzieli. Nie mówię już o Moskwie, o niej wiedzą wszystko i to jest cackiem
naturalne. Ale
weźmy na przykład Kijów. Któż nie zna takich nazw, jak Kreszczatik, Góra Włodz
mierzą,
Ławra! Wszyscy słyszeli o Odessie i o jej schodach. A kto potrafi powiedzieć,
jak się nazywa
główna ulica w Baku, największym mieście po Moskwie i Leningradzie?
Sinicki pomyślał: „Prawda, ile jest jeszcze do zobaczenia!” Nie wiedział, że
Baku — stolica
nafty — jest pięknym, jasnym miastem, gdzie w zwierciadle lśniącego asfaltu
przeglądają się
obłoki.
Czuł się jak podróżny, który pierwszy odkrywa ziemię nieznaną.
ROZDZIAŁ TRZECI
„MOIM ZDANIEM, WASILJEW TO MARZYCIEL”
Sinicki siedział na tarasie hotelu i czekał niecierpliwie, kiedy będzie można
pojechać na
przyjęcie do Hasanowa. Przecież inżynier sam go zaprosił! Wspaniały człowiek ten
Hasanow…
Od razu spodobał się Sinickiemu tak samo jak Saida. Student wspominał ją, ale z
uczuciem
jakiegoś dziwnego zakłopotania. Zdawało mu się, że zakochać się od pierwszego
wejrzenia to
rzecz głupia i nawet ubliżająca, zwłaszcza dla niego, Sinickiego, a tym bardziej
dla Saidy i rzecz
prosta, dla Hasanowa. Niechby się tak ten inżynier dowiedział, jak ów smarkacz
Sinicki w
samolocie stroszył się i zabiegał jak kogucik, starając się zdobyć sympatię
swojej sąsiadki! I
wodę dla niej zamawiał, i usiłował uchodzić w jej oczach za genialnego
wynalazcę… Nie,
Sinicki najwyraźniej jest z siebie niezadowolony…
Wstał i zaczął leniwie spacerować do kamiennym tarasie. Przede wszystkim
zobaczył Morze
Kaspijskie, statki, dalekie wieże wiertnicze, jachty o żółtawych żaglach:
trzymały się lękliwie
brzegu jak kaczęta. Dym parowca wznosił się w górę jak słup niby w mroźny dzień.
Było bardzo
gorąco.
Przyglądając się nabrzeżu, Sinicki widział srebrzysto–zielony pas bulwaru,
krzaki
jaskraworóżowych oleandrów, klomby ciemnozielonych kwiatów, nie opodal białe,
ażurowe
ogrodzenie przystani. Obok niej wznosiła się jak pomnik dawno minionych czasów
surowa
Wieża Dziewicza… Podobna była do dwóch zrośniętych ze sobą, żebrowanych rur —
tak
przynajmniej określił jej kształt Sinicki.
Usiadł na fotelu i swoim zwyczajem przygładził grzebieniem nieposłuszne włosy,
wyjął z
kieszeni magnetofon, starannie go obejrzał, pokręcił gałką i zaraz pomyślał: „Co
ja mam z nim
zrobić? Tymczasem jest to tylko notatnik… Może spróbuję notować w nim tak, jak w
pamiętniku? Kto wie, czy to nie dobra myśl!”
Wynalazca włączył aparat i podniósł go do ust.
— Będę mówił ci wszystko, co tylko zauważę ciekawego, a twoja rzecz — notować.
Kropka!
— zakończył sugestywnie i przesunął dźwignię.
— Kropka! — powtórzył aparat tym samym tonem.
— Świetnie. Będziesz moim pamiętnikiem. Sinicki znów przesunął dźwignię.
— …pamiętnikiem — powtórzył posłusznie aparat.
— Wieczorem opowiem ci wszystko, co stało się w ciągu dnia…
Magnetofon leżał na kolanach, a Sinicki myślał: „Czy rzeczywiście widziałem
białą kulę?…”
Przed oczami stanęła mu twarz myśliwego. „…Skąd on się wziął? A zielony
samochód? Po co
jechał za nimi?… Głupstwo! Zwykły przypadek. Czasem widzimy coś nadzwyczajnego i
zagadkowego tam, gdzie nic podobnego nie ma. No więc, powiedzmy, biała kula. W
pierwszej
chwili pomyślałem, że to mina. Ale skąd się ona wzięła na Morzu Kaspijskim?…
Odpowiedź
zbyteczna, drogi przyjacielu. Po prostu naczytaliście się opisów przygód,
szanowny Mikołaju
Timofiejewiczu. I tyle… Tutaj i tak jest wiele rzeczy niezrozumiałych. Na
przykład, któż to jest
ten Wasiljew?…”
Na drewnianym pomoście pięćdziesięciometrowego fundamentu doświadczalnej wieży
wiertniczej stał inżynier Hasanow. W dole szumiały leniwie fale. Inżynier
patrzył, jak robotnicy
stroją wieżę zielenią, przygotowując ją do uroczystości.
Obok Hasanowa oparła się o poręcz i patrzyła na odległy brzeg drobna, szczupła
dziewczyna.
Wszyscy nazywali ją Mariam. Ona także była inżynierem konstruktorem i pracowała
w
Instytucie Naftowym w grupie Hasanowa.
— Moim zdaniem, Wasiljew to marzyciel — powiedziała szorstko. — Sądzę, że
wkrótce
wszyscy się o tym przekonają!
Hasanow ze zdziwieniem spojrzał na Mariam. Skąd u tej młodej dziewczyny biorą
się tak
stanowcze sądy o człowieku, którego prawie nie zna? Nawet on, Hasanow,
wstrzymuje się od
podobnej oceny, tymczasem Mariam?… Pamięta ją przecież małą dziewczynką, z
początku
kopistką, potem kreślarką. Z czasem ta córka doświadczonego majstra wiertniczego
została
konstruktorem, zdolnym do samodzielnego rozwiązywania problemów technicznych. To
jednakże nie daje jej prawa do odzywania się tak o inżynierze, od którego wiele
jeszcze mogłaby
się nauczyć.
Oczywiście, lata studiów korespondencyjnych poważnie pogłębiły jej wiedzę. O
dwudziestoczteroletniej Mariam Kerimowej mówiono, bynajmniej nie sugerując się
jej młodym
wiekiem, że jest utalentowanym konstruktorem.
Hasanow patrzył na nią z uśmiechem. Wciąż nie wierzył własnym oczom, że ma przed
sobą tę
samą skromną dziewczynkę z długimi, do kolan prawie sięgającymi warkoczami,
której duże,
ciemne oczy ledwo mogły się pomieścić na pociągłej twarzyczce. Trudno mu było
uwierzyć, że
to ta sama Mariam, której cichy, stłumiony nieco głos rzadko słyszeli nawet jej
najbliżsi
przyjaciele. Jednak to była ona — niegdyś dziewczynka o wiecznie spuszczonych
oczach, a teraz
— poważny inżynier, który miał własne zdanie i wyrobione gusty.
— Widzieliście Wasiljewa? — zapytał Hasanow starając się nadać swemu głosowi
całkowicie
obojętny ton.
— Nikt go nie widział — dziewczyna zmarszczyła zrośnięte brwi. — Nie wychodzi ze
swego
laboratorium. Zresztą, to nie ma żadnego znaczenia — dodała surowo i z
naciskiem. — Nie
jestem go ciekawa i nie interesuje mnie bynajmniej jego powierzchowność. Ważny
jest jego
projekt, właśnie przed chwilą go widziałam…
— No i jak? Nic nie wiem o ostatnim wariancie.
— Jestem pewna, że to całkowicie jałowa fantazja, obliczona na efekt. Wczoraj
przysłano mi
do korekty szkice jego świdra elektrycznego. Słowo daję, nie mam przekonania do
tej całej
sprawy! Po prostu szkoda czasu. Lepiej już zająć się młodzieżą w kółku
technicznym.
— Co wam się stało, Marłam? Skąd taka zgryźliwość?
— A co się wam zdaje, Ibrahimie Abasowiczu? To przykre. Chciałam pracować na
waszej
pływającej wyspie. Przecie o tym wiecie. A tymczasem… — zagryzła wargę i
odwróciła się.
— No, nie martwcie się, nie warto — pocieszał ją Hasanow, chociaż sam
potrzebował
pociechy. — Zapomnijmy o tych wszystkich przykrościach. Wiecie przecież… Dziś
taki dzień
— trzeba się tylko cieszyć! — westchnął mimo woli. — Zapoznam was z ciekawym
człowiekiem. Dopiero co przyleciał z Moskwy, przez całą drogę opowiadał Saidzie
o swoich
wynalazkach. Zdaje mi się, że i wam nie da się nudzić dziś wieczorem… Postaram
się, żeby
siedział przy was.
— Jak wam nie wstyd, Ibrahimie Abasowiczu! — obraziła się Mariam. — Mówię
poważnie, a
wy…
Machnęła ręką, odwróciła się i odeszła po drewnianym pomoście do świetlicy.
„Dlaczego ich jeszcze nie ma?” — pomyślała podchodząc do radiotelefonu. Umówiła
się z
organizatorem partyjnym, że na uroczystość zaproszona będzie świeżo powstała
brygada
młodzieżowa.
Pomimo ogromnej pracy w biurze konstruktorskim, która nie pozostawiała jej
niemal wolnej
chwili, Mariam prowadziła zajęcia z grupą komsomolców w instytucie. Mówiono o
niej żartem,
że konstruktor Kerimowa „przebudowała”* całkowicie ową młodzież i natchnęła ją
prawdziwą
miłością do techniki. Miała w sobie inicjatywę i wyczucie tego co nowe, i to
właśnie pomagało
jej w tej wdzięcznej pracy, równie jak i we własnej robocie przy stole
kreślarskim.
Mariam połączyła się za pomocą radia z instytutem. Odpowiedziano jej, że
młodzież dawno
już wyjechała. „Dlaczego tak marudzą? — dziwiła się. — Niech się tylko pokażą!
Już ja im
nakiwam!’.
Kerimowa nie znosiła niedokładności. Jeśli się umówili, to tak być musi bez
żadnego gadania.
Ta drobna dziewczyna mocno trzymała w garści nie tylko komsomolców z kółka
technicznego,
ale i dorosłych kreślarzy w swojej grupie. Dawała wskazówki cichym głosem,
łagodnie
poprawiała błędy, ale uchowaj Boże, jeśli ktokolwiek z jej pomocników powtórzył
ten sam błąd!
Bura murowana! Mariam nikomu nie darowała obojętnego stosunku do pracy, uważała
to za
największe przestępstwo.
Z okna świetlicy zobaczyła, że do stalowej wyspy podpłynęła łódka i wysiedli z
niej partorg1
Rustamow i nie znany Mariam młodzieniec w eleganckim, szarym ubraniu i
kapeluszu.
Skierowali się prosto do Hasanowa.
Ali Huseinowicz Rustamow ubrany był jak zawsze bez pretensji: lekkie, kaukaskie
buty,
szerokie spodnie starannie wpuszczone w cholewy, długa, biała bluza z bufiastymi
rękawami
opadającymi na mankiety. Spod ciężkich, obwisłych brwi oczy błyszczały
młodzieńczym
blaskiem. Były zawsze zmrużone, tak jakby bały się, że może uciec utajony w
nich, przebiegły
uśmiech.
Mariam podeszła znów do radiostacji. Rustamow mógł ją przecież zapytać o
komsomolców.
— Czy znacie już Hasanowa? — zwrócił się do Sinickiego partorg*. — Zanim zjadą
się
goście, możecie obejrzeć nasze urządzenia techniczne. Prawie wszystko jest tu
zautomatyzowane. To wieża doświadczalna. Zbudowana jest o dwadzieścia kilometrów
od
brzegu… Rozumiecie, że posuwać się jeszcze dalej jest trudno — zaczyna się
wielka głębia,
zbudowanie więc takiego fundamentu jest i niebezpieczne, i kosztowne.
— To nic, spróbujemy! — przerwał mu Hasanow. — Początek zrobiony. Mamy tu
pięćdziesiąt metrów głębokości. To jest podstawa, czujesz? — stuknął obcasem o
pomost. —
Cały miesiąc już stoi i ani drgnie.
— Zuch z ciebie! Lubię w tobie tę pewność. Zuch z ciebie!… Ale nie śpiesz się
zbytnio,
Ibrahimie Abasowiczu! Po pierwsze — Rustamow ostrzegawczo podniósł palec — ani
razu
jeszcze nie było sztormu. Poczekaj do zimy! A po wtóre, sto metrów, dwieście
metrów, to nie to
co pięćdziesiąt. Trudności budowy wzrastają niewspółmiernie. Inżynier Hasanow
wie o tym
lepiej ode mnie. Robota rozpoczęta, ale mów, co chcesz, nie jestem całkowicie
pewien, czy taka
lekka konstrukcja ze stalowych rur wysokości stu metrów może się oprzeć… no,
powiedzmy
sztormowi o sile dziesięciu stopni*. Pomyśl tylko — sto metrów! Jakież to
obciążenie dolnej
części fundamentu. — Przerwał, a potem dodał z przejęciem: — Tak, Ibrahimie,
trzeba nam
dokonać wielkiego dzieła, a jeśli tobie i Wasiljewowi się nie uda, będziemy
musieli tymczasem
chlapać się przy brzegu, tam gdzie płyciej.
Hasanow niecierpliwie tupał nogą o pomost, czekając, kiedy będzie mógł
odpowiedzieć.
— Dlaczego miałoby się nie udać? — odparł gorąco. — Mam nowy projekt. Fundament
można będzie budować na każdej głębi: jak chcesz to na stu, choćby nawet na
dwustu metrach.
— Spojrzał z niechęcią na studenta, którego mina wyrażała niedowierzanie, i
oświadczył
stanowczo: — nawet na trzystu metrach!
— Czy wolno się o coś zapytać, Ibrahimie Abasowiczu? — wtrącił Sinicki uprzejmie
i
nieśmiało. — To znaczy, że zgodnie z waszym projektem można na dnie morza
zbudować
stalową konstrukcję, coś w rodzaju wieży Eiffla?
— Dlaczego wieży Eiffla? — rozgniewał się Hasanow. Wieżę Szuchowa, rosyjskiego
inżyniera Szuchowa! O ileż to dowcipniejsza konstrukcja! Tego samego Szuchowa,
drogi
towarzyszu Sinicki, który wynalazł nowy system oczyszczania ropy naftowej. Tego
Szuchowa,
który budował w Moskwie wieżę radiową w latach wojny domowej, kiedy to usiłowały
nas
zadziobać, zadusić wszelkiego rodzaju angielskie, francuskie i amerykańskie
kruki. Ale myśmy
wówczas budowali, budujemy teraz i zawsze będziemy budowali!… Słuchaj, Ali —
zwrócił się
wzburzony Hasanow do partorga, nie zwracając już uwagi na moskwiczanina —
potrzebny mi
jest miesiąc czasu na zmontowanie fundamentów podwodnych. Wszystko robi się na
lądzie. Ani
jednego nurka!
Sinicki wiedział, że od kilku lat zaczęto stosować nowe morskie fundamenty
pomysłu
inżynierów radzieckich. Fundamenty wyrabiane były w hutach w postaci szkieletów
z
połączonych ze sobą kratownic. Montowano je na barkach, tak zwanych „kirżymach”,
przy czym
do operacji tej nie potrzebna jest pomoc nurków, którzy nie m