14204
Szczegóły |
Tytuł |
14204 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14204 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14204 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14204 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Chitra Banerjee Divakaruni
Strażnik muszli
(The Conch Bearer)
Przełożyła Hanna Pasierska
Raz jeszcze moim trzem mężczyznom,
Abhayowi,
Anandowi,
Murthy’emu
Z głębi serca dziękuję
Sandrze Dijkstrze, znakomitej agentce. Nealowi Porterowi, doskonałemu wydawcy.
Murthy’emu, Anandowi i Abhayowi, moim inspiracjom. Tatini Banerjee i Sicie Dwakaruni, moim
kibicom. Babie Muktanandzie, Swamiemu Chinmayanandzie i Gurumayiemu, moim przewodnikom
DZIWNY STARUSZEK
Anand niósł ciężki stos brudnych naczyń ze straganu z herbatą do ulicznego kranu, by je umyć.
Drżał. Tego dnia w Kalkucie było zimno, zimniej niż kiedykolwiek za jego pamięci, a miał na
sobie jedynie znoszoną zieloną koszulę. Było też wietrznie; ostre podmuchy niosły ze sobą dziwną
woń spalenizny, jak gdyby coś dużego, ciężarówka albo cysterna z benzyną, wybuchło na
sąsiedniej ulicy. Lecz nic podobnego się nie zdarzyło. Anand słyszałby o tym, bo plotki szybko się
rozchodziły tutaj, w wąskich, zatłoczonych zaułkach targowiska Boubadżar. Więc być może,
pomyślał ze złośliwym uśmiechem, to jedynie Haru, jego szef i właściciel straganu z herbatą,
znowu smaży cebulowe pakoras w zjełczałym oleju!
Uśmiech odmienił twarz Ananda, przeistaczając go z poważnego, chudego i niezgrabnego
dwunastolatka ze sterczącymi łokciami i kolanami w szczęśliwe dziecko. Przez mgnienie jego
czarne oczy błysnęły radosną, psotną inteligencją – lecz zaraz ta radość zgasła, zastąpiona przez
wyraz czujności, jakiej się nauczył, odkąd zaczął pracować dla Haru.
Z westchnieniem odrzucił z czoła włosy, które wciąż mu wpadały do oczu, bo nie miał
pieniędzy, by się ostrzyc. Potem zabrał się z powrotem do szorowania wielkiego aluminiowego
sagana, w którym Haru przez cały poprzedni dzień gotował herbatę z mlekiem. Dno garnka
pokrywały liczne ślady przypalenizny, a gdyby chłopcu nie udało się ich odskrobać, właściciel
straganu z pewnością by go skrzyczał i wytargał za uszy. Trudno jednak coś doczyścić, myślał
Anand, znowu niecierpliwie odgarniając włosy, kiedy do mycia dostaje się jedynie popiół
z paleniska, od którego palce robią się czerwone i swędzące. Raz jeden ośmielił się poprosić o płyn
do zmywania; kosztowało go to policzek i stek wyzwisk.
– Płyn do zmywania! – wrzasnął Haru. – Przez pięćdziesiąt lat używaliśmy do szorowania
garnków popiołu, ale księciu Anandowi to nie wystarcza! A kto mi zapłaci za płyn do zmywania?
Może twój ojciec milioner?
Klienci siedzący na kulawych krzesłach wokół straganu zachichotali złośliwie. Anand,
mrugając, by odpędzić łzy wściekłości, zanurkował w ciemny kąt, gdzie składowano zapasy.
Słowa Haru zabolały go bardziej niż policzek. Dwa lata mijały, odkąd nie widział ojca, którego
kochał najbardziej na świecie – może tylko z wyjątkiem matki i młodszej siostry, Miry. Tato
wyjechał do Dubaju. Opuszczał ich niechętnie, ale nie miał wyboru.
– Praca, jaką mi oferują w tej firmie, jest zbyt dobra, żeby ją odrzucać – powiedział Anandowi,
liczącemu sobie wtedy dziesięć lat. – Ostatnio interesy w Kalkucie źle idą... Od miesięcy nie
miałem zajęcia, wydaliśmy prawie wszystkie oszczędności.
Wyjaśnił chłopcu, że Dubaj to miasto na innym kontynencie, tak daleko, że trzeba tam wiele
godzin lecieć samolotem. Ojcu obiecano posadę kierownika w firmie budowlanej wznoszącej
domy dla bogaczy, z wielkimi bramami z kutego żelaza i marmurowymi fontannami na
dziedzińcach. Miał zarabiać mnóstwo pieniędzy i co miesiąc wysyłać je rodzinie. Liczył, że
w ciągu dwóch, najwyżej trzech lat zarobi tyle, że już nigdy nie będą się musieli rozstawać.
Pierwszego miesiąca przekaz nadszedł zgodnie z obietnicą, a oni urządzili w domu wielkie
przyjęcie.
Matka przyrządziła jagnię, ulubioną potrawę taty, i ocierała oczy skrajem sari, gdy myślała, że
dzieci nie patrzą. Otwarła konto w banku i wpłaciła na nie połowę pieniędzy, tak jak zostało
zaplanowane. Następnego miesiąca i jeszcze następnego znowu odłożyła połowę – a mimo to
zostało dość, by kupić Mirze lalkę z prawdziwymi włosami, które można było czesać. Anandowi
sprawiła książkę – bo właśnie książki lubił najbardziej. Ta miała tytuł „Baśnie perskie”. Chłopiec
spędził wiele rozkosznych godzin, czytając o zaczarowanym jabłku, które starczyło raz powąchać,
by się wyleczyć z każdej choroby, i teleskopie, przez który można było zobaczyć wszystko na
świecie, co się chciało.
Lecz po paru miesiącach pieniądze niespodziewanie przestały nadchodzić. Nie otrzymywali
też żadnych wiadomości. Zaniepokojona matka Ananda pisała list za listem, ale nie dostała
odpowiedzi. W końcu musieli opuścić piękne mieszkanie, w którym dotąd żyli, z donicami
jaśminu na niewielkim balkonie wychodzącym na park, i przenieść się do pojedynczej izby
w baraku w dzielnicy slumsów. Matka znalazła pracę jako kucharka u bogaczy. Wystarczało to na
skromne utrzymanie – do czasu, kiedy z Mirą stała się tamta straszna rzecz. Matka wydała
wszystkie oszczędności, chodząc z dziewczynką od jednego lekarza do innego. Żaden jednak nie
potrafił jej wyleczyć.
Układając umyte garnki i szklanki na herbatę na kontuarze, Anand marzył skrycie – jak wiele
razy w ciągu ostatniego roku – by ktoś podarował mu zaczarowane jabłko i magiczny teleskop.
Kiedyś zwierzył się matce ze swego sekretnego pragnienia.
– Wtedy wyleczyłbym Mirę i moglibyśmy zobaczyć, gdzie jest tato, co się z nim dzieje –
powiedział.
Matka westchnęła.
– Czary są możliwe tylko w bajkach, synu. Nie wiesz tego jeszcze?
Anand skinął głową zawstydzony. Nie przyznał się, że w głębi duszy wierzy w czary. Wierzył,
że dzieją się cały czas wszędzie dokoła, tyle że większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy.
Niekiedy czuł niemal, jak przemykają obok, szybkie niczym niewidzialne kolibry. Gdyby tylko
wiedział, jak je schwytać i sprawić, by go ze sobą uniosły, zmieniłoby się całe jego życie. Był tego
pewien.
– Hej, ty! – krzyknął Haru zza lady. – Pora już zanieść poranną herbatę kupcowi bławatnemu.
Nie możesz zapamiętać ani jednej rzeczy, jeśli ci o niej w kółko nie przypominam?
Chłopiec pośpiesznie nalał parującego napoju do czterech szklaneczek dla kupca i jego
pomocników. Umieścił je w drucianym koszyku i zawinął w gazetę dużą porcję cebulowych
pakoras. Następnie pobiegł na sąsiednią uliczkę, gdzie znajdował się sklep z tkaninami, starannie
omijając wyboje, by nie wychlapać napoju. Szahin, kupiec bławatny, lubił, gdy herbata była gorąca,
a szklanki pełne po brzegi. Od zapachu gorących pakoras chłopcu kręciło się w głowie. Był taki
głodny! Musiał z całych sił zaciskać zęby, żeby się oprzeć pokusie, nie podkraść pakora – tylko
jednej – i nie wpakować jej sobie do ust. Miał nadzieję, że kupiec będzie miał dobry humor, bo
wtedy dawał Anandowi w nagrodę dwadzieścia pięć albo nawet pięćdziesiąt pajsa napiwku. Dziś
jednak Szahin był zajęty rozmową z klientem i tylko skinął chłopcu głową.
Anand wlókł się z powrotem rozczarowany, starając się zagłuszyć cichy głosik w swojej
głowie natrząsający się z niego, że nie zjadł pakora, skoro miał okazję. Do przerwy obiadowej,
kiedy wolno mu było odpocząć przez parę minut i wypić szklankę herbaty, a czasem zjeść talerz
stęchłych resztek z poprzedniego dnia, pozostało jeszcze wiele godzin. A panował taki ziąb! Chłód
zaciskał się wokół ciała chłopca niczym lodowata dłoń. Powinien zabrać szal. Ale zostawił go
Mirze – siostra kaszlała, a w baraku było wilgotno.
Raz jeszcze zaczął się zastanawiać, co się mogło przytrafić ojcu – temu wysokiemu,
przystojnemu, wesołemu mężczyźnie, który zabierał ich z siostrą do kina i kupował im gorące
prażone fistaszki. Czy miał wypadek w pracy, a może – Anand wzdragał się przed tym
przerażającym słowem – nie żyje? Albo może (co było jeszcze gorsze) zapomniał o rodzinie?
Kiedyś, gdy jeszcze mieszkali na dawnym miejscu, podsłuchał, jak jedna z sąsiadek
wspomniała o tym matce.
– Bywa, że gdy mężczyzna wyjeżdża do obcego kraju, spotyka inną kobietę, młodszą,
piękniejszą. To duża pokusa, by zacząć nowe życie, zerwać dawne więzy...
– Mój mąż nie jest taki.
Matka mówiła spokojnie, lecz nozdrza falowały jej z gniewu. Wstała na znak, że rozmowa
skończona, i odprowadziła sąsiadkę do wyjścia. Tylko Anand dostrzegł cień przerażającej
wątpliwości, który przemknął po jej twarzy niczym chmura, gdy zamykała drzwi.
Pogrążony głęboko w niewesołych myślach, Anand niemal wpadł na gromadkę dzieci
czekających na szkolny autobus. Starał się nie gapić zbyt natarczywie na ich czyste,
wykrochmalone mundurki i wypastowane buty, na obojętność, z jaką wymachiwały kolorowymi
tornistrami. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Tak bardzo chciał być taki jak one – i tak dobrze
wiedział, że to niemożliwe.
Kiedy ich mijał, jeden z uczniów wskazał na niego palcem i szepnął coś do stojącej obok
dziewczynki. Zmarszczyła nosek – jak gdybym śmierdział, pomyślał Anand – a potem oboje
wybuchnęli śmiechem. Anandowi uszy poczerwieniały. Śmiali się z niego, z jego brudnej koszuli
z oberwanym guzikiem, wystrzępionych spodni i nieostrzyżonych włosów. Poczuł wstyd, a potem
gniew. Nie, zazdrość. Bo bardzo chciałby znowu móc chodzić do szkoły.
Przypomniał sobie dzień niemal sprzed roku, gdy obudziło go szlochanie matki. To było
niezwykłe, bo rzadko płakała. Ze ściśniętym sercem podszedł do jej posłania, gdzie siedziała
z twarzą ukrytą w dłoniach – do tego czasu sprzedali już wszystkie meble – i jeszcze zanim
powiedziała choć słowo, wiedział, co się stało. Nie miała pieniędzy na opłacenie szkoły.
Mira nawet się ucieszyła, że może zostać w domu i bawić się cały dzień. Lecz Anand wciąż
pamiętał, z jakim bólem odkładał ukochane podręczniki w kąt pokoju. (Parę miesięcy później
musieli je odnieść do sklepiku Sengupty z używanymi książkami). Poskładał swoje szkolne
mundurki – dwie pary białych szortów i błękitne koszule z wyszytym na kieszeni herbem szkoły
oraz napisem Hinduska Akademia dla Chłopców – z których był taki dumny i które własnoręcznie
prał każdego dnia, by mieć pewność, że będą nienagannie czyste. (Je również musieli sprzedać).
Pilnował się jednak, by nie zdradzić przed matką, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Miała dosyć trosk,
nie chciał jej przyczyniać nowych. Włożył swoje stare, poplamione drelichowe spodnie i koszulę
w kratkę, za ciasną pod pachami, a następnie powlókł się do straganu Haru. Podsłuchał, jak sąsiad
wspomniał, że sprzedawca szuka pomocnika, bo ten, który pracował u niego dotychczas, uciekł.
– I nic dziwnego! – dorzucił sąsiad, śmiejąc się okrutnie.
Anand wkrótce zrozumiał dlaczego. Jednak miał szczęście, że w ogóle udało mu się znaleźć
pracę. W tych ciężkich czasach wielu dorosłych mężczyzn było bezrobotnych. Musieli żebrać na
ulicy – albo jeszcze gorzej, kraść lub rabować. Anand cierpiał z powodu złośliwych uwag Haru
i jego pięści, zawsze gotowych wymierzyć karę, ale kiedy wydawało mu się, że nie wytrzyma
dłużej, przypominał sobie wyraz twarzy matki pod koniec każdego tygodnia, gdy przynosił do
domu pieniądze.
– Mój kochany, dobry chłopiec! – mówiła i przytulała go, a nieczęsty uśmiech ujmował jej
wiele lat. – Nie dałabym sobie rady bez twojej pomocy! Jestem szczęśliwa, że mam takiego syna.
Przez chwilę czuł się lepiej, wynagradzało mu to wszystko, co utracił. Lecz nie sprawiało, by
łatwiej mu było znieść resztę tygodnia – a szczególnie chwile podobne do tej.
Ze śmiechem dzieci wciąż jeszcze rozbrzmiewającym mu w uszach zamknął mocno oczy
i zacisnął pięści. Chcę, żeby moje życie się zmieniło, pomyślał żarliwie, wstrzymując oddech, aż
zaczęło mu się kręcić w głowie. Włożył w to życzenie wszystkie siły i wyrzucił je z siebie, jak
łucznik wypuszcza strzałę. Czuł, że pragnienie szybuje w niebo, płomienne i świetliste, i nagle
natrafia na coś... lub na kogoś. Wrażenie kontaktu było tak silne, że Anand aż się zatoczył.
Otworzył oczy, spodziewając się zobaczyć to coś. Nie wiedział, jaki kształt przybierze, lecz nie
wątpił, że okaże się cudowne, promienne i zaczarowane. Miał jednak przed sobą jedynie znany
odcinek brudnego chodnika i gnijące śmieci zgarnięte na stosy wzdłuż rynsztoka.
– Hej, ty! – wrzasnął Haru na jego widok. – Czemu to tyle trwało? Pewnie gadałeś na rogu, co?
Powinienem ci dać w ucho. Nie widzisz, że klienci czekają?
Chłopiec szybko podbiegł do stolików zebrać zamówienia. Większość gości tylko piła herbatę.
Paru urzędników kupowało słodycze w drodze do biura. Dwoje studentów uniwersytetu – młody
chłopak i jego dziewczyna, jak się Anand domyślał – poprosiło o talerz puris i alu dum. Kiedy
niósł pulchny smażony placek i pikantne ziemniaki, zaburczało mu w brzuchu. Ogromnie się
zawstydził, bo studentka spojrzała na niego zdziwiona.
Właśnie wtedy zauważył starca.
Z początku wziął go za zwykłego żebraka, bo stał przy wejściu owinięty w biały bawełniany
szal, z tanią bambusową laską w dłoni, a z ramienia zwisała mu nędzna płócienna torba. Miał
skołtunione siwe włosy, postrzępioną brodę i – nawet w ten zimny dzień – bose stopy. Inaczej
jednak niż zwykli żebracy nie spoglądał tęsknie na szklaną witrynę ze słodyczami. Anandowi
wydawało się (lecz na pewno się mylił), że patrzy wprost na niego.
Haru także zauważył przybysza.
– Ty tam! – krzyknął. – Czego chcesz? I czy masz na to pieniądze?
Stary człowiek nie odpowiedział.
– Tak myślałem! – Haru się skrzywił. – W takim razie nie tarasuj przejścia płacącym klientom.
Starzec nawet nie drgnął, jak gdyby nie słyszał, i Anandowi przemknęło przez myśl, że może
jest nie całkiem normalny – tak jak Mira po tym, co ją spotkało. Poczuł do starca sympatię.
– Wynoś się! Już! – wrzasnął Haru głośniej. – Myślisz, że prowadzę tutaj schronisko dla
biedoty? Mały, wyrzuć go stąd!
Anand podszedł i delikatnie ujął starca za ramię. Jakże lekka wydawała się ta ręka, jak gdyby
zamiast kości miała pióra! Chłopca zaskoczyło też, że była ciepła. Spodziewał się, że starzec tak
jak on będzie drżał od stania na dworze – bo wiatr przybrał na sile, porywał z ziemi pył i podarte
gazety.
– Chodź, dziadku – odezwał się łagodnie – wracaj do domu, zanim Haru bardziej cię obrazi.
Staruszek nie protestował. Posłusznie dał się poprowadzić na róg ulicy. Czy on w ogóle ma
dom? – zastanawiał się Anand. Nie rozumiał, czemu tak bardzo nie chce zostawiać tego starca
samego, porzucać na pastwę losu. A jeszcze przed paroma minutami nawet nie wiedział o jego
istnieniu.
Już miał odejść, kiedy starzec popatrzył na niego. Oczy miał... błękitne? Zielone? Cętkowane
brązowo jak oczy tygrysa? Anand nie potrafił określić. Wiedział tylko, że poczuł mrowienie, jakby
przebiegł przez niego prąd elektryczny.
– Zaczekaj tutaj – rzucił pod wpływem nagłej myśli.
Pobiegł do straganu.
– Czy mógłbym sobie dzisiaj zrobić przerwę trochę wcześniej? Proszę – zwrócił się do Haru
cichym, niepewnym głosem, który sprzedawca lubił słyszeć u podwładnych.
Haru zmarszczył brwi.
– A co się stało? Matka nie dała ci śniadania? – spytał cierpko.
Anand przełknął gniew i dalej stał ze spuszczoną głową.
– No dobrze, idź – zgodził się w końcu Haru gderliwie. – W tej chwili nie ma klientów. Ale
pamiętaj, masz wrócić za dziesięć minut, inaczej potrącę ci z dniówki.
Chłopiec nalał sobie szklankę herbaty, zawinął parę zeschłych puris w kawałek gazety
i zniknął, nim właściciel straganu zdąży zmienić zdanie.
Obawiał się, że staruszek już sobie poszedł. Ale nie, czekał w tym samym miejscu, gdzie go
Anand zostawił. Zdawało się, że się wcale nie poruszył – tkwił w miejscu jak posąg. Może nie ma
dokąd iść, pomyślał chłopiec i serce ścisnęło mu się ze współczucia.
– Proszę – powiedział z uśmiechem, podając mu herbatę i wsuwając do torby placki. – Napij
się. Jest dobra, gorąca, zaraz poczujesz się lepiej. Haru może i jest skąpy, ale herbatę robi dobrą.
Potem możesz zjeść puris. – Ujął dłoń staruszka i zamknął jego palce wokół szklanki. – Nie
chciałbym cię poganiać, ale mam tylko parę minut. Potem muszę wracać, inaczej Haru mniej mi
zapłaci, a na to nie mogę sobie pozwolić.
Starzec uniósł szklankę zaskakująco pewnym, płynnym ruchem i duszkiem wypił parujący
napój.
– Oddałeś mi własne jedzenie – odezwał się. – Bardzo ci za to dziękuję.
Głos miał głęboki i chrapliwy, jakby dobywał się z dna rzeki, i wymawiał słowa w bengalskim
z nieznacznym obcym akcentem; zapewne pochodził z innych stron. Uczynił w powietrzu
niewielki znak nad głową Ananda – gest, jakiego chłopiec nigdy wcześniej nie widział. Potem
odszedł szybko i wkrótce zniknął za rogiem.
Anand wrócił do pracy pogrążony w zadumie. Mama miała rację, myślał. Kiedy człowiek
podzieli się z kimś, naprawdę czuje się lepiej. Inaczej nie mógł sobie wytłumaczyć fali ciepła,
która go nagle zalała, i faktu, że wcale nie czuł się głodny, chociaż – jak Haru słusznie podejrzewał
– w domu tego ranka nie było nic do jedzenia.
NOCNY GOŚĆ
Anand nie posiadał się ze złości. Nim zdołał się wyrwać z pracy, zrobiło się ciemno. Powinien
wyjść o czwartej po południu, lecz Haru często pod byle pretekstem zatrzymywał go dłużej.
Dzisiaj stwierdził, że pomocnik niedokładnie wyszorował stoły, i kazał mu to zrobić jeszcze raz.
Chłopiec tarł sękate deski z furią, zagryzając wargi, by nie wymknęło mu się jakieś
niegrzeczne słowo. Wiedział, że gdyby się upomniał o swoje, dostałby jedynie po twarzy. Teraz
spóźni się na targ! Dziś był dzień wypłaty i obiecał matce, że wstąpi na bazar po warzywa. Od
wielu dni nie mieli do jedzenia nic prócz ziemniaków i białej rzodkwi gotowanej z ryżem, i już mu
to obrzydło. Miał nadzieję, że dostanie pęczek świeżego, chrupkiego szpinaku albo fasoli szim,
którą usmażą z ostrą papryką. Lecz do tej pory większość drobnych sprzedawców poszła do domu.
Gdybym tylko posiadał moc, żeby przesunąć ręką po stołach, a one stałyby się nowe i lśniące! –
marzył. Ale nie, gdybym potrafił dokonać czaru przemiany, zacząłbym od czarnego serca Haru.
Choć ledwo się trzymał na nogach ze zmęczenia, biegł całą drogę na targ. Tak jak się obawiał,
bazar już opustoszał; na ziemi walały się zwiędłe liście kapusty i skórki od bananów. Tylko wielki
stragan oświetlony neonami, ten z najwyższymi cenami i szyldem „Nie targować się”, był jeszcze
otwarty. Anand podszedł z ociąganiem. Może znajdzie jakieś niedrogie przywiędłe warzywa.
Naraz jego oczy przyciągnął stos owoców mango. Mango w zimie! Gdzie sprzedawca je zdobył?
Były pulchne i miękkie, dojrzałe w sam raz, o lśniąco pomarańczowych skórkach muśniętych
czerwonym rumieńcem. Ile już minęło czasu, odkąd ostatni raz jadł mango? Przełknął ślinę,
wyobrażając sobie, jak słodki sok wypełnia mu usta, po czym spytał o cenę.
– Dwie rupie sztuka – odparł sprzedawca znudzonym tonem. Nie wierzył, że stojącego przed
nim obdartego chłopca stać na taki wydatek.
Anand już otwierał usta, by zaprotestować. Przecież to dwa razy więcej, niż zażądałby uliczny
handlarz! Nic jednak nie powiedział. Ten sprzedawca wzruszyłby jedynie ramionami z pogardą
i kazał robić zakupy gdzie indziej. Chłopiec zawahał się, potem wyciągnął chudy zwitek pieniędzy,
który ukrył w pasku, i odliczył dwa banknoty. Starannie ważąc owoce w dłoni, wybrał największy
i najbardziej mięsisty. Ależ Mira się zdziwi i ucieszy z takiego prezentu!
Zrobiło się późno i wiatr jeszcze przybrał na sile. Chłopiec musiał wtulić głowę w ramiona, by
się ochronić przed pyłem i śmieciami niesionymi w powietrzu. Na szczęście nie było mu zimno.
Ciekawe, pomyślał zdziwiony, nie czuję zimna przez cały dzień, odkąd oddałem staruszkowi
swoją herbatę! Miał nadzieję, że dziadek znalazł jakieś schronienie, bo zanosiło się na bardzo
chłodną noc.
Ulice zdawały się dziwnie puste. Czy to dlatego, że była pora kolacji, czy może z powodu
dokuczliwego wiatru? W niewielkich sklepikach i warsztatach ciągnących się wzdłuż ulicy
pogaszono światła i zamknięto drzwi na kłódkę; pracownicy już wrócili do domów. Z zazdrością
Anand wyobraził ich sobie, jak w ciepłych, jasno oświetlonych pokojach słuchają muzyki w radiu
albo siedzą nad gorącym posiłkiem, na przykład curry z kurczaka z ryżem. Po kolacji dzieci tłoczą
się wokół ojca, prosząc, by im opowiedział bajkę. Matka przynosi z kuchni miski słodkiego
puddingu. Dawniej w rodzinie Ananda też tak się działo...
Potrząsnął głową, by odpędzić wspomnienia. Jaki sens tęsknić za tym, czego nie ma? Powinien
wyciągać nogi, by szybko się dostać do domu. Trzeba ugotować coś na kolację, bo matka wróci
późno, a Mirze nie wolno samej zapalać piecyka naftowego. Od tamtego wypadku z siostry
niewiele było pożytku. Anand miał nadzieję, że nie zapomniała umyć naczyń i napełniła wielki
gliniany dzban wodą ze wspólnej studni. Czasem, gdy wracał z pracy, zastawał ją siedzącą na
posłaniu z nieobecnym wyrazem twarzy i wiedział, że tkwiła tak od rana. Nie miał jednak serca
robić jej wymówek.
Ze zdumieniem spostrzegł, że sklepik z papierosami też jest zamknięty. Dotychczas bez
względu na to, jak późno Anand wracał z pracy, kiosk zawsze był czynny, a z radia nastawionego
na cały regulator płynęły najnowsze przeboje. W pobliżu zawsze stała gromadka młodych
mężczyzn, którzy przekomarzali się i żartowali, paląc tanie papierosy lub żując liście betelu
i spluwając czerwonym sokiem gdzie popadnie. Dziś sklepik, zamknięty i ze spuszczonymi
żaluzjami, sprawiał wrażenie dziwnie opuszczonego.
Mniej więcej wtedy Anand uświadomił sobie, że ktoś za nim idzie. Nie był pewien, skąd to wie.
Nie dobiegł go żaden dźwięk – zresztą przez świst wiatru i tak nie usłyszałby kroków. Nie
zobaczył też nikogo, kiedy się obejrzał. Ulica była pusta i ciemna (latarnia się przepaliła) i Anand
stwierdził, że znajduje się na tym samym skrzyżowaniu, gdzie zdarzył się wypadek, po którym
Mira stała się otępiała i milcząca. Chłopiec z dreszczem odsunął od siebie tę myśl i przyśpieszył
kroku. Nikt za mną nie idzie, powtarzał sobie w kółko, lecz jednocześnie myślał: Nie wolno mi
upaść, nie wolno mi upaść. Ponieważ ten, kto za nim podążał – ktokolwiek to był – znalazłby się
wtedy bliżej.
Nikt za mną nie idzie. Nie wolno mi upaść...
Puścił się biegiem. Ze wszystkich stron otaczała go mgła, zacierała kontury nędznych baraków
i zmieniała zaułki w nieznajome, ziejące tunele. Anand potknął się i przewrócił jak długi. Mango
wypadło mu z ręki, potoczyło się w ciemność. O nie! Kosztowało całe dwie ciężko zarobione rupie!
Rozpaczliwie macał w mroku, lecz dłonie natrafiały tylko na asfalt i śmieci. Chciał szukać dalej,
lecz coś mu mówiło, że nie byłoby bezpiecznie zwlekać nawet chwilę dłużej. Jak to możliwe, by
było zarazem wietrznie i mgliście? Czy to jego ulica? Więc czemu nie widać domu? Rozejrzał się
wokół z przerażeniem, nie poznając niczego. Pomóż mi! – zawołał w myślach, nie wiedząc, kogo
wzywa. Pomocy! Poczuł wstyd, że zachowuje się jak dziecko. Mgła przed nim zrzedła na moment.
Ach! Oto znany barak z krzywymi blaszanymi drzwiami! Chłopiec nigdy jeszcze na jego widok
nie poczuł takiego szczęścia. Zaczął się dobijać gwałtownie, wołając Mirę, by otwierała, szybko,
szybko! Usłyszał jej powolne kroki, potem szczęk odsuwanej zasuwy. Wpadł do środka, zatrzasnął
drzwi i na powrót je zaryglował. Oparł się o nie z mocno bijącym sercem. Siostra wpatrywała się
w niego wystraszona.
Zmusił się do uśmiechu, bo nie chciał jej przerazić.
– Nie bój się, Mira – odezwał się, choć gardło miał tak suche, że ledwie mógł mówić. –
Wszystko w porządku.
I wtedy usłyszał pukanie. Tap, tap, tong. Ktoś uderzał w drzwi... Laską? Kawałkiem metalu?
Czuł, jak drzwi wibrują pod jego plecami. Odskoczył i rozejrzał się za jakąś bronią; czym mógłby
bronić siebie i siostry? W migotliwym świetle lampki oliwnej nie dostrzegł nic prócz starego
tasaka bonti o ostrzu stępionym po wielu latach siekania warzyw. Jakoś nie wydawało mu się, by
zdołał nim powstrzymać tego, kto stał na zewnątrz.
A potem usłyszał głos głęboki i chrapliwy, jakby dobiegał z dna rzeki.
– Anandzie, wpuść mnie!
Chłopiec nie wiedział, jak długo stał na środku izby z zaciśniętymi oczami, z sercem walącym
jak szalone. Lecz pukanie nie ucichło. Rozległo się znowu.
Tap, tap, tong.
– Odejdź – szepnął spierzchniętymi wargami.
– Wpuść mnie, Anandzie! Nie zrobię ci krzywdy. Akurat! – pomyślał chłopiec. Tak zawsze
mówiły złe postaci w jego bajkach: potwory i czarownice, pijące krew dakinis.
– Nie wierzę ci! Nie wiem nawet, kim jesteś! – krzyknął. – Idź sobie albo zawołam sąsiadów.
– Twoi sąsiedzi nie przyjdą. Nawet cię nie usłyszą w tym wichrze. A nawet gdyby usłyszeli,
będą zbyt przerażeni ostatnim zabójstwem...
– Skąd wiesz o... zabójstwie? – spytał zaskoczony, zacinając się na strasznym słowie. Nikt
w sąsiedztwie o tym nie wspominał tak otwarcie. Podobnie jak Anand wszyscy mówili o wypadku,
jak gdyby inna nazwa mogła je przemienić w coś mniej groźnego.
Człowiek za drzwiami nie odpowiedział na pytanie.
– A poza tym mnie znasz – oznajmił zamiast tego ze śmiechem. – Oddałeś mi swoją herbatę.
Może przez ten śmiech, a może przez wspomnienie dłoni starego człowieka, lekkiej jak ptasie
skrzydło, Anand odzyskał nieco odwagi. Mimo to nie był do końca przekonany.
– Czemu za mną szedłeś? – spytał.
– Nie wiesz? Wezwałeś mnie... nas... więc przyszliśmy.
– Nikogo nie wzywałem – zaprotestował chłopiec, po czym dodał podejrzliwie: – Czego ode
mnie chcesz?
– Nie wołałeś o pomoc parę chwil temu?
– Ale to było w myślach...
– No właśnie – odparł nieznajomy. – Poza tym masz rację. Rzeczywiście czegoś chcę.
I w zamian za to mogę ci coś ofiarować. Ale nie będę rozmawiać, kiedy dzielą nas drzwi. Wpuść
mnie, proszę!
Zastanawiając się, czy nie popełnia strasznego błędu, Anand gestem polecił Mirze, by się
ukryła za jego plecami. A jeśli to podstęp? – przemknęło mu przez głowę. Drżącą dłonią odsunął
rygiel. Dopiero kiedy drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, przypomniał sobie, że starzec powiedział
„przyszliśmy”.
Ale stał na progu sam, niebiosom niech będą dzięki. Może go źle usłyszałem, pomyślał Anand.
W wyglądzie starca coś się jednak zmieniło. Czy to tylko złudzenie, czy też naprawdę stał się
wyższy i nie tak zgarbiony? Oczy mu błyszczały, siwe włosy i broda zalśniły dziwnie
w stłumionym blasku lampki, gdy wszedł do izby.
– Dziękuję. – Skłonił się lekko. – Ten wiatr stawał się nie do wytrzymania.
Następnie podszedł do każdego z rogów pokoju i wykonał taki sam dziwny gest jak
poprzednio Anandowi nad głową. Potem usiadł na macie, którą chłopiec dla niego rozłożył.
– Zwykle nie bywa tu tak wietrznie – odezwał się Anand, głównie dlatego, że nie wiedział, co
powiedzieć. Zastanawiał się, czy ten starzec szedł za nim wcześniej. Jakoś nie wydawało mu się to
prawdopodobne. Stary człowiek był dziwny, lecz nie budził lęku. Wręcz przeciwnie, Anand
w jego towarzystwie czuł się szczęśliwy. Dziwne. Czemu miałby czuć radość w obecności
obdartusa, którego spotkał dziś pierwszy raz w życiu?
– Obawiam się, że ten wiatr to częściowo moja wina – mówił właśnie przybysz z posępnym
uśmiechem.
– Jak to? Czy to ty... sprawiłeś... że zaczął wiać?
Gdy tylko Anand to powiedział, poczuł się głupio. Ludzie nie mają władzy nad wiatrem. Lecz
stary człowiek nie uznał tego pytania za głupie.
– Ja nie – odparł. – Ale ktoś, kto chciał mnie powstrzymać. Zanim jednak wszystko ci wyjaśnię,
czy mógłbym dostać coś do jedzenia? Umieram z głodu.
Przez cały dzień wypiłem tylko szklankę herbaty i zjadłem kilka puris!
Anand poderwał się z miejsca zawstydzony.
– Zaraz nastawię ryżu z soczewicą. Nic więcej nie mamy.
Poszukał w kącie garnka. Na szczęście Mira pamiętała dzisiaj, by go umyć. Zerknął na siostrę,
która zachowywała się dziwnie spokojnie. Podkradła się do starca i obserwowała go w skupieniu.
To zaskoczyło chłopca. Odkąd była świadkiem zabójstwa, bała się obcych, a gdy parę razy
odwiedzili ich sąsiedzi, zwijała się na swoim sienniku w najdalszym kącie izby i naciągała kołdrę
na głowę.
Anand rozpalił piecyk, wrzucił do garnka kilka garści ryżu i soczewicy, dodał wody, soli,
kurkumy i chili. Za dwadzieścia minut kolacja będzie gotowa. Jaka szkoda, że nie udało mu się
kupić żadnych jarzyn. I zgubił mango! Mógłby ukroić każdemu plasterek owocu na deser... Czemu
był taki niezdarny?
Płomień lampy zmalał. Widać było, że olej prawie się wypalił. Chłopiec sięgnął po butelkę, ale
przypomniał sobie, że jest pusta. W drodze do domu miał kupić nową, lecz z powodu wiatru, mgły
i strachu zupełnie wyleciało mu to z głowy.
Lampka zamigotała i zgasła. Teraz świeciły tylko błękitne płomienie w piecyku naftowym.
– Może ja coś poradzę – odezwał się gość. Pogrzebał w swojej płóciennej torbie i wyjął
świeczkę.
Nie jest duża, pomyślał Anand, zapalając ją, ale starczy przynajmniej na czas kolacji.
– Mam też parę innych rzeczy, które mogą ci się przydać – dodał starzec.
Wyjął z torby niewielką żółtą dynię i garść zielonej fasoli. Chłopiec podziękował, posiekał je
i wrzucił do garnka. W izbie zapachniało smakowicie. Jak gdybym dodał mnóstwo drogich
przypraw, pomyślał Anand. Usiedli w niewielkim kręgu złotego światła rzucanego przez świeczkę,
czekając, aż potrawa będzie gotowa. W tym czasie starzec opowiedział im swoją historię.
SREBRNA DOLINA
– Moja opowieść rozpoczyna się w czasach na długo przed twoim urodzeniem – zaczął – kiedy
na miejscu miasta zwanego obecnie Kalkutą rozciągały się moczary zamieszkane przez tygrysy.
Zaczyna się sześć tysięcy lat temu w ukrytej dolinie w Himalajach – Srebrnej Dolinie, jak o niej
mówią ci, którzy ją znają. Srebrna Dolina! Nawet dziś jest to najpiękniejsze miejsce na świecie,
strzeżone przez lodowe włócznie gór otaczających ją pierścieniem. Tylko paru ludzi zna ukryte
ścieżki prowadzące do jej wonnych gajów i lśniących, przejrzystych jezior, od których wzięła
swoją nazwę. Tutaj przed wiekami grupka ludzi obdarzonych niezwykłą mocą spotkała się,
wiedziona pragnieniem, by rozwinąć swe zdolności i użyć ich dla dobra świata. Nazwali się
Bractwem Uzdrowicieli i przez stulecia nauczali swoich umiejętności innych młodych ludzi,
którzy do nich przybyli, wezwani lub wybrani spośród wielu chętnych.
– Co to za moc? – spytał Anand zaciekawiony. Nie był pewien, czy wierzyć w tę historię, bo
przypominała bajki, które kiedyś opowiadała mu matka. Lubił jednak słuchać o czarach.
– Siła umysłu – odparł starzec. Delikatnie dotknął palcem czoła chłopca. – Kryją się tam
niezmierzone obszary mocy, jakich nie zdołałbyś sobie wyobrazić. Uzdrowiciele mogli z nich
czerpać.
– Co potrafią robić?
– Niektórzy umieją patrzeć w przyszłość i doradzać ludziom, co powinni czynić, a od czego
się powstrzymać. Inni potrafią leczyć choroby ciała i duszy. Jeszcze inni przenoszą się w miejsca
odległe o tysiące kilometrów. Są i tacy, co podróżują przez czas w dawno minione wieki.
Niektórzy znają zaklęcia wywołujące deszcz lub burzę... albo wiatr i mgłę...
– Jak ten wiatr i mgła na dworze?
Stary człowiek skinął głową. Jego oczy błysnęły złotem.
– Jeszcze inni potrafią sprawić, by bogactwa sypały się jak deszcz. A niekiedy, bardzo rzadko,
nadchodzi wielka chwila i rodzi się uzdrowiciel, który wie, jak użyć muszli.
Słowa te odbiły się echem w ciasnej izbie. Ananda przeszedł dreszcz.
– Muszli! – powtórzył wolno, smakując to słowo. – Co to takiego?
– Pochodzi z pradawnych wieków, czasu mitów, kiedy, jak powiadają, ziemię przemierzali
bohaterowie, synowie bogów. Ojcowie często obdarzali ich czarodziejskimi darami. Dwóch
spośród owych bohaterów nosiło imiona Nakula i Sahadewa. Ich ojcowie, bracia Aswinikumara,
którzy byli boskimi lekarzami, podarowali im muszlę. Dzięki niej Nakula i Sahadewa mogli nie
tylko uzdrawiać ludzi i zwierzęta, lecz również odpędzać głód i suszę. Jak wieść niesie, podczas
wielkiej bitwy na równinie Kurukszetra użyli jej nawet, by przywracać do życia poległych
wojowników. Czyniąc tak, przekroczyli jednak swoje prawa. Za karę muszla została im odebrana
i ukryta głęboko w dolinie w Himalajach, gdyż bogowie widzieli, że ludzie nie są gotowi na taki
dar. Spoczywała tam przez wieki, zapomniana, podczas gdy armie toczyły wojny, ludzie się
mordowali nawzajem i okaleczali, pustoszyli ziemię.
Starzec umilkł.
– I co było dalej?
– Nie wiemy. Początek opowieści zapisano w Księdze Bohaterów, lecz potem ślad ginie.
Może gdy czas się odmienił i rozpoczęła się czwarta era ludzi – czarna jak noc kalijuga, w której
obecnie żyjemy – nadeszła pora, by muszla została odnaleziona. Może odkryli ją członkowie
jakiegoś górskiego plemienia, kopiąc w poszukiwaniu korzonków. Nie wiedzieli, jak jej używać,
lecz rozpoznali, że jest obdarzona mocą. Może zanieśli ją do świętego starca, sadhu medytującego
u źródeł Gangesu. Być może, on dostrzegł niewielką część jej potęgi i podarował ją ulubionemu
uczniowi, komuś mogącemu użyć tej potęgi dla dobra ludzkości. Jedno wiemy na pewno – kiedy
założono bractwo przed sześcioma tysiącami lat, muszla znajdowała się już w Srebrnej Dolinie,
ukryta w świątyni z kryształu. Wokół niej uzdrowiciele wznieśli salę do medytacji, gdzie się
spotykali każdego dnia o świcie. Choć nikomu prócz opiekuna muszli nie było wolno jej dotykać,
każdy uzdrowiciel wiedział, jak jest święta i jak potężna. Wiedzieli, że sama jej obecność sprawia,
iż ich własne siły odradzają się każdego dnia. Wiedzieli też, że siły te nie należą do nich i nie wolno
ich używać dla samolubnych celów.
Nieznajomy z twarzą nagle wykrzywioną bólem spojrzał gdzieś nad głową Ananda, jak gdyby
wśród cieni majaczyły obrazy, które tylko on mógł dostrzec.
– Znalazł się jednak uzdrowiciel, który zapragnął mocy muszli i pożądał jej dla siebie, dla
własnej chwały. W przeszłości, kiedy bractwo było silniejsze i działało w większej harmonii, taki
człowiek zostałby natychmiast odkryty i skarcony. A gdyby nie dostrzegł niesłuszności swego
pragnienia i nie okazał skruchy, odesłano by go i obłożono zaklęciem, by nigdy nie mógł powrócić
do doliny. Lecz w kalijudze, erze ciemności i rozpadu, bractwo osłabło, wielu mistrzów bowiem
uznało, że są potrzebni na równinach i chcąc ulżyć ludziom w cierpieniu, zamieszkali wśród nich.
Może też nie byliśmy dość ostrożni, przyjmując nowych adeptów, gdyż zainteresowanie sztuką
uzdrawiania – a w istocie i wiara w nią – zmalało. Bardzo potrzebowaliśmy młodych uczniów,
którym moglibyśmy przekazać wiedzę. W taki to sposób on trafił pomiędzy nas.
Starzec ucichł na chwilę, jakby czegoś nasłuchiwał. Anand również nadstawił uszu, lecz
dobiegło go jedynie wycie wiatru.
– Kto taki? – zapytał.
– Nazywa się Surabhanu. Niechętnie wypowiadam to imię, bo pomimo jantr, ochronnych
znaków, które narysowałem w kątach izby, z pewnością usłyszy echo swojego imienia i wyczuje,
gdzie jestem. Nie mam teraz dość sił, by znowu stawić mu czoło.
Anand spojrzał na gościa zaciekawiony. Tak wiele pytań chciał zadać. Chciał się dowiedzieć
więcej o dolinie. Dziwnie pociągała, w swoim pięknie stanowiła dokładne przeciwieństwo tej
ciasnej klitki, której tak bardzo nienawidził. Pragnął też usłyszeć więcej o bractwie. Zdawało mu
się czymś w rodzaju niezwykłej, cudownej rodziny, która chroni człowieka i nigdy go nie
opuszcza, nie pozostawia samego.
Zdecydował się jednak na najpilniejsze z pytań.
– Czemu Sura... ten człowiek chce cię odszukać? Kiedy to mówił, odniósł niesamowite
wrażenie – jakby oślizgła macka dotknęła jego karku. Zadrżał.
Starzec rzucił mu przenikliwe spojrzenie.
– Też to poczułeś, prawda? To palec jego uwagi przeczesującej tę część miasta. Mimo zasłony,
jaką się okryłem, on się domyśla, że jestem gdzieś w okolicy, w jednym z baraków. A kiedy o nim
rozmawiamy, nawet nie wymieniając jego imienia, tworzy to między nim i nami specyficzną więź.
Pozwól mi jednak szybko dokończyć opowieść – obawiam się, że nasz czas dobiega końca.
Przybył do bractwa, oczarował nas swoją młodością i urodą, łagodnością natury
i namiętnością do nauki. Myśleliśmy, że odnaleźliśmy w nim przyszłego opiekuna muszli, a było
to ważne, bo nasz towarzysz pełniący tę funkcję zestarzał się i cierpiał na wyniszczającą chorobę.
Tak więc obdarzyliśmy młodego człowieka odpowiedzialnością i obowiązkami ponad jego
umiejętności. Zapewne tu popełniliśmy pierwszy błąd. Pozwalaliśmy mu spędzać z muszlą tyle
czasu, ile chciał, tak aby mógł studiować jej szczególne właściwości i uczył się je przyzywać.
W którym momencie zaczęła się w nim mroczna przemiana, nie wiem. Już wtedy znał dosyć
zaklęć, by się przed nami ukryć. A może nic nie dostrzegaliśmy, bo tak rozpaczliwie chcieliśmy
mu wierzyć? Lecz stopniowo zaczął rozmawiać z jednym czy drugim z bractwa – tymi, których
zaślepiły jego przymioty lub w których sercu drzemały mroczne skłonności. Mówił im, że nasza
moc jest znacznie większa, niż sądzimy, i że marnujemy ją w tej ciasnej, sennej dolinie. Mówił, że
to głupie, iż przysięgamy używać naszych zdolności jedynie w służbie innych. Razem moglibyśmy
przejąć rządy nad całą ziemią i mądrze nią władać! Czy to nie byłoby dobre? Czy świat nie
znajduje się na skraju przepaści, czy nie roi się od głupich lub złych ludzi, których należałoby sobie
podporządkować? Wtedy powróciłby Złoty Wiek.
Starzec westchnął.
– Tak; nie brakło mu sprytu, by obiecać im dobro i powrót satiajugi, pierwszej ery, wieku
prawdy. Mówił tak przekonująco, że większość z nich zapomniała, iż dobro nie pożąda władzy
i nie łamie złożonych ślubów. Lecz jednego czy dwóch uzdrowicieli błędnie ocenił. Zwrócili się
oni do innych, a ci do jeszcze następnych, aż w końcu wezwano go na przesłuchanie przed oblicze
rady. Po długich sporach postanowiono, że musi opuścić bractwo następnego dnia, on zaś,
pozornie zrozumiawszy swój błąd, zgodził się tak uczynić. Lecz zniknął tej jeszcze nocy,
przełamał nasze czary ochronne... i zabrał ze sobą muszlę! Rankiem, gdy zeszliśmy się na wspólną
medytację, zobaczyliśmy kryształową świątynię rozbitą i pustą. I co jeszcze gorsze, stary opiekun
muszli, który najpewniej próbował go powstrzymać, leżał martwy na progu sali.
Nieznajomy milczał ze wzrokiem wbitym w podłogę, jakby zapomniał, gdzie się znajduje.
Chłopiec nie chciał przerywać jego bolesnych rozważań, lecz również on czuł, że czas ucieka.
– A potem? – ponaglił.
– Rada wiedziała, że bez muszli bractwo wkrótce się rozpadnie. Już zapominaliśmy zaklęcia
i znaki mocy, a gdy próbowaliśmy posłać nasz wzrok nad ziemię, widzieliśmy jedynie szare plamy.
Co ważniejsze, wiadomo było, że w rękach złodzieja muszla stanowi wielkie zagrożenie. Gdyby
nauczył się wykorzystywać całą jej moc, sprowadziłby katastrofę na wszystkie światy, widzialne
i niewidzialne. Tak więc przełożony uzdrowicieli wezwał najstarszych mistrzów – było nas ośmiu
– i rozesłał na poszukiwania w cztery strony świata.
Mój towarzysz i ja udaliśmy się na południe. Potrzebowałbym wielu godzin, by ci
opowiedzieć, jak długo wędrowaliśmy i jak uważnie szukaliśmy, aż na koniec odnaleźliśmy
złodzieja, choć się skrył przed nami. Z wielkim trudem wdarliśmy się w jego dziedzinę,
wymknęliśmy się jego poplecznikom i wykradliśmy muszlę – gdyż jak długo znajdowała się
w jego posiadaniu, nie ośmieliliśmy się go wyzwać do walki. Dość powiedzieć, że teraz mam
muszlę ze sobą, a moim zadaniem, i to pilnym, jest ją dostarczyć na właściwe miejsce.
– Gdzie się znajduje twój towarzysz? – nie mógł się powstrzymać Anand.
– Nie żyje. – W głosie starca zabrzmiał smutek. – Poświęcił się, został, by stoczyć walkę ze
złodziejem, tak abym ja mógł uciec z muszlą. Był dla mnie jak brat. Przybyliśmy do Srebrnej
Doliny w tym samym roku i studiowaliśmy razem... – Na mgnienie jego oczy rozbłysły. Anandowi
wydały się białe jak rozpalony metal. Potem starzec spuścił głowę. – Nie mogę trwonić sił, i tak już
niewielkich, na myśli o żałobie lub zemście. Muszę się skupić na zadaniu. Potrzebuję twojej
pomocy.
– Mojej pomocy! – Głos chłopca zabrzmiał piskliwie z niedowierzania. – Jak ja mógłbym ci
pomóc?
– Będziesz mi towarzyszył w podróży. Osłaniał tyły, w pewnym sensie. Nie wszystko sam
mogę uczynić, ty byś mnie wyręczył. A jeśli zdarzy się tak, że złodziej mnie doścignie, tobie może
udać się uciec z muszlą. Ponieważ nikt nie będzie podejrzewał, że zwykły chłopiec jest jej
strażnikiem.
Strażnik muszli! Słowa odbiły się echem w duszy Ananda niczym dźwięk odległego dzwonu.
Z całego serca chciał przyjąć propozycję starca. Lecz czy on – chłopiec, na którego Haru
wrzeszczał codziennie, że jest tępy i głupi; z którego podartego, niedopasowanego ubrania
wyśmiewały się dzieci idące do szkoły – był godny zostać pomocnikiem mistrza uzdrowiciela?
– Dlaczego właśnie mnie wybrałeś? – wyjąkał. – Nie mam żadnej niezwykłej mocy. Jak mogę
ci pomóc powstrzymać złodzieja albo cię przed nim ochronić?
– Nie oczekuję, że to zrobisz. Nawet ja, mimo wielu lat praktyki, nie zdołałem tego uczynić dla
mojego przyjaciela i towarzysza, prawda? Lecz przyciągnęła mnie do ciebie twoja wiara w magię...
oraz pragnienie, by zgłębić tę pełną tajemnic dziedzinę.
– Usłyszałeś moje życzenie? – spytał z niedowierzaniem Anand. – Ale jak...?
– Innym razem wyjaśnię wszystko, młody człowieku! Teraz starczy, jeśli powiem tylko: tak,
usłyszałem. Lecz co ważniejsze, zdaje się, że muszla usłyszała je również. Wiem, iż zwróciła na
ciebie uwagę. Kto wie? Może dostrzegła w tobie jakiś szczególny dar, o którym ty ani ja jeszcze
nie wiemy. A kiedy dotknąłeś dziś rano mojej dłoni, podając mi herbatę, wyczułem w tobie
życzliwość. Już ona sama jest cennym darem.
– Naprawdę tak myślisz? – spytał niepewnie Anand.
Starzec skinął głową. Potem dodał:
– Pójdziesz ze mną?
– Tak! – wykrzyknął Anand i klasnął w ręce. Aż się rozpromienił z niecierpliwości i zachwytu.
– O tak!
Zdawało mu się, że od zawsze tego pragnął. O takiej właśnie sposobności marzył przez
nieskończenie długie miesiące, gdy mieszkał w nędznej dzielnicy. Nie słuchać szyderstw Haru; nie
patrzeć, jak matka staje się coraz smutniejsza i więdnie niczym ścięty kwiat; nie dręczyć się, że nie
może pomóc siostrze zamykającej się coraz bardziej we własnym świecie. W głębi duszy nie
dowierzał, że takie życie – pełne przygód i czarów – jest możliwe. W każdym razie nie dla niego.
A jednak – oto niezwykła szansa, by dokonać wielkich i śmiałych czynów, wyrwać się
z otaczającej go rozpaczy i brzydoty!
Nagle coś sobie przypomniał i poczuł się, jakby ktoś zatrzasnął przed nim ciężkie wrota.
– Nie mogę – szepnął zgaszony. – Nie mogę zostawić mamy. Ona mnie potrzebuje. Jak dałaby
sobie radę beze mnie?
– Ach tak, twoja matka. Oczywiście musisz z nią porozmawiać, gdy wróci do domu.
Tymczasem mam wrażenie, że kolacja gotowa.
CO ZOBACZYŁ ANAND
Anand nałożył chochlą czubate porcje ryżu na cynowe talerze i podał staremu człowiekowi,
a potem siostrze. Kiedy włożył do ust pierwszą łyżkę, zdumiał się smakiem potrawy. Mijał rok,
odkąd przyrządzał ją prawie każdego wieczoru, lecz nigdy nie wydawała się tak smaczna
i delikatna, z subtelną nutką kminu, kardamonu i goździków – przypraw, których używała matka,
gdy jeszcze mieli pieniądze. Dziwił się też, jak wiele jej było – każdy dostał dokładkę i nie musieli
się obawiać, że nie starczy dla matki. Od miesięcy tak się nie najadł.
– Doskonałe chiczuri! – rzekł starzec z zadowoleniem. – A co do deseru...
– Niestety, nie... – zaczął przepraszająco chłopiec. Gość znowu przetrząsał swoją torbę.
– Zdaje się, że mam tu coś, co cię ucieszy. Jest! Trzymał w ręce mango. Mango Ananda!
– Gdzie...? Jak...?
Starzec uśmiechnął się na widok jego zdziwionej miny, lecz nic nie powiedział.
Gdy każdy zjadł po kawałku słodkiego owocu (jeden zostawili dla matki), Anand zebrał się na
odwagę i spytał:
– Więc masz ze sobą muszlę? – Mam.
– Czy mógłbym...? – Nie ośmielił się dokończyć.
– Ją zobaczyć? Jako przyszły strażnik masz do tego prawo. Pokażę ci ją, lecz to, co zobaczysz,
będzie zależało od tego, kim jesteś.
Wyjął z torby coś zawiniętego w kawałek materiału.
– Tylko na chwilę – ostrzegł. – Moc muszli jest tak wielka, że muszę nas skryć przed
Surabhanu zaklęciem niewidzialności. A zdołam podtrzymać takie zaklęcie tylko przez bardzo
krótki czas.
Zaczął się kołysać w przód i w tył, nucąc monotonnie, a potem rozchylił materiał.
Z zawiniątka wytrysnęło czyste światło, niebieskawobiałe i niepodobne do niczego, co Anand
widział w życiu. Rozlało się po podłodze i rozjaśniło całą izbę – nie, przemieniło ją; ściany stały
się kryształowe, podłoga srebrna, a łukowate sklepienie uciekło w górę poza zasięg wzroku.
Anand usłyszał za sobą okrzyk siostry. Nie mógł się jednak odwrócić, bo wpatrywał się jak
urzeczony w przedmiot, z którego dobywał się blask.
Była to niewielka muszla, jaką dziecko mogłoby znaleźć na plaży; tak mała, że mógłby ją
ukryć w dłoni, i delikatna jak płatek jaśminu. A jednak pulsowała w niej potężna moc, która
napłynęła falą i przeniknęła do serca chłopca, aż zakręciło mu się w głowie ze szczęścia. Słyszał
wokół muzykę, słodkie dźwięki, a blask był taki, jakby gwiazdy zstąpiły z nieba i zgromadziły się
w izbie. Chciał oddać się we władzę tego maleńkiego, pięknego przedmiotu, służyć mu już zawsze.
Chociaż „przedmiot” to nie było właściwe określenie, muszla bowiem zdawała mu się żywa. Teraz
rozumiał, czemu uzdrowiciele gotowi byli zginąć, próbując ją odszukać i sprowadzić do Srebrn