Chitra Banerjee Divakaruni Strażnik muszli (The Conch Bearer) Przełożyła Hanna Pasierska Raz jeszcze moim trzem mężczyznom, Abhayowi, Anandowi, Murthy’emu Z głębi serca dziękuję Sandrze Dijkstrze, znakomitej agentce. Nealowi Porterowi, doskonałemu wydawcy. Murthy’emu, Anandowi i Abhayowi, moim inspiracjom. Tatini Banerjee i Sicie Dwakaruni, moim kibicom. Babie Muktanandzie, Swamiemu Chinmayanandzie i Gurumayiemu, moim przewodnikom DZIWNY STARUSZEK Anand niósł ciężki stos brudnych naczyń ze straganu z herbatą do ulicznego kranu, by je umyć. Drżał. Tego dnia w Kalkucie było zimno, zimniej niż kiedykolwiek za jego pamięci, a miał na sobie jedynie znoszoną zieloną koszulę. Było też wietrznie; ostre podmuchy niosły ze sobą dziwną woń spalenizny, jak gdyby coś dużego, ciężarówka albo cysterna z benzyną, wybuchło na sąsiedniej ulicy. Lecz nic podobnego się nie zdarzyło. Anand słyszałby o tym, bo plotki szybko się rozchodziły tutaj, w wąskich, zatłoczonych zaułkach targowiska Boubadżar. Więc być może, pomyślał ze złośliwym uśmiechem, to jedynie Haru, jego szef i właściciel straganu z herbatą, znowu smaży cebulowe pakoras w zjełczałym oleju! Uśmiech odmienił twarz Ananda, przeistaczając go z poważnego, chudego i niezgrabnego dwunastolatka ze sterczącymi łokciami i kolanami w szczęśliwe dziecko. Przez mgnienie jego czarne oczy błysnęły radosną, psotną inteligencją – lecz zaraz ta radość zgasła, zastąpiona przez wyraz czujności, jakiej się nauczył, odkąd zaczął pracować dla Haru. Z westchnieniem odrzucił z czoła włosy, które wciąż mu wpadały do oczu, bo nie miał pieniędzy, by się ostrzyc. Potem zabrał się z powrotem do szorowania wielkiego aluminiowego sagana, w którym Haru przez cały poprzedni dzień gotował herbatę z mlekiem. Dno garnka pokrywały liczne ślady przypalenizny, a gdyby chłopcu nie udało się ich odskrobać, właściciel straganu z pewnością by go skrzyczał i wytargał za uszy. Trudno jednak coś doczyścić, myślał Anand, znowu niecierpliwie odgarniając włosy, kiedy do mycia dostaje się jedynie popiół z paleniska, od którego palce robią się czerwone i swędzące. Raz jeden ośmielił się poprosić o płyn do zmywania; kosztowało go to policzek i stek wyzwisk. – Płyn do zmywania! – wrzasnął Haru. – Przez pięćdziesiąt lat używaliśmy do szorowania garnków popiołu, ale księciu Anandowi to nie wystarcza! A kto mi zapłaci za płyn do zmywania? Może twój ojciec milioner? Klienci siedzący na kulawych krzesłach wokół straganu zachichotali złośliwie. Anand, mrugając, by odpędzić łzy wściekłości, zanurkował w ciemny kąt, gdzie składowano zapasy. Słowa Haru zabolały go bardziej niż policzek. Dwa lata mijały, odkąd nie widział ojca, którego kochał najbardziej na świecie – może tylko z wyjątkiem matki i młodszej siostry, Miry. Tato wyjechał do Dubaju. Opuszczał ich niechętnie, ale nie miał wyboru. – Praca, jaką mi oferują w tej firmie, jest zbyt dobra, żeby ją odrzucać – powiedział Anandowi, liczącemu sobie wtedy dziesięć lat. – Ostatnio interesy w Kalkucie źle idą... Od miesięcy nie miałem zajęcia, wydaliśmy prawie wszystkie oszczędności. Wyjaśnił chłopcu, że Dubaj to miasto na innym kontynencie, tak daleko, że trzeba tam wiele godzin lecieć samolotem. Ojcu obiecano posadę kierownika w firmie budowlanej wznoszącej domy dla bogaczy, z wielkimi bramami z kutego żelaza i marmurowymi fontannami na dziedzińcach. Miał zarabiać mnóstwo pieniędzy i co miesiąc wysyłać je rodzinie. Liczył, że w ciągu dwóch, najwyżej trzech lat zarobi tyle, że już nigdy nie będą się musieli rozstawać. Pierwszego miesiąca przekaz nadszedł zgodnie z obietnicą, a oni urządzili w domu wielkie przyjęcie. Matka przyrządziła jagnię, ulubioną potrawę taty, i ocierała oczy skrajem sari, gdy myślała, że dzieci nie patrzą. Otwarła konto w banku i wpłaciła na nie połowę pieniędzy, tak jak zostało zaplanowane. Następnego miesiąca i jeszcze następnego znowu odłożyła połowę – a mimo to zostało dość, by kupić Mirze lalkę z prawdziwymi włosami, które można było czesać. Anandowi sprawiła książkę – bo właśnie książki lubił najbardziej. Ta miała tytuł „Baśnie perskie”. Chłopiec spędził wiele rozkosznych godzin, czytając o zaczarowanym jabłku, które starczyło raz powąchać, by się wyleczyć z każdej choroby, i teleskopie, przez który można było zobaczyć wszystko na świecie, co się chciało. Lecz po paru miesiącach pieniądze niespodziewanie przestały nadchodzić. Nie otrzymywali też żadnych wiadomości. Zaniepokojona matka Ananda pisała list za listem, ale nie dostała odpowiedzi. W końcu musieli opuścić piękne mieszkanie, w którym dotąd żyli, z donicami jaśminu na niewielkim balkonie wychodzącym na park, i przenieść się do pojedynczej izby w baraku w dzielnicy slumsów. Matka znalazła pracę jako kucharka u bogaczy. Wystarczało to na skromne utrzymanie – do czasu, kiedy z Mirą stała się tamta straszna rzecz. Matka wydała wszystkie oszczędności, chodząc z dziewczynką od jednego lekarza do innego. Żaden jednak nie potrafił jej wyleczyć. Układając umyte garnki i szklanki na herbatę na kontuarze, Anand marzył skrycie – jak wiele razy w ciągu ostatniego roku – by ktoś podarował mu zaczarowane jabłko i magiczny teleskop. Kiedyś zwierzył się matce ze swego sekretnego pragnienia. – Wtedy wyleczyłbym Mirę i moglibyśmy zobaczyć, gdzie jest tato, co się z nim dzieje – powiedział. Matka westchnęła. – Czary są możliwe tylko w bajkach, synu. Nie wiesz tego jeszcze? Anand skinął głową zawstydzony. Nie przyznał się, że w głębi duszy wierzy w czary. Wierzył, że dzieją się cały czas wszędzie dokoła, tyle że większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy. Niekiedy czuł niemal, jak przemykają obok, szybkie niczym niewidzialne kolibry. Gdyby tylko wiedział, jak je schwytać i sprawić, by go ze sobą uniosły, zmieniłoby się całe jego życie. Był tego pewien. – Hej, ty! – krzyknął Haru zza lady. – Pora już zanieść poranną herbatę kupcowi bławatnemu. Nie możesz zapamiętać ani jednej rzeczy, jeśli ci o niej w kółko nie przypominam? Chłopiec pośpiesznie nalał parującego napoju do czterech szklaneczek dla kupca i jego pomocników. Umieścił je w drucianym koszyku i zawinął w gazetę dużą porcję cebulowych pakoras. Następnie pobiegł na sąsiednią uliczkę, gdzie znajdował się sklep z tkaninami, starannie omijając wyboje, by nie wychlapać napoju. Szahin, kupiec bławatny, lubił, gdy herbata była gorąca, a szklanki pełne po brzegi. Od zapachu gorących pakoras chłopcu kręciło się w głowie. Był taki głodny! Musiał z całych sił zaciskać zęby, żeby się oprzeć pokusie, nie podkraść pakora – tylko jednej – i nie wpakować jej sobie do ust. Miał nadzieję, że kupiec będzie miał dobry humor, bo wtedy dawał Anandowi w nagrodę dwadzieścia pięć albo nawet pięćdziesiąt pajsa napiwku. Dziś jednak Szahin był zajęty rozmową z klientem i tylko skinął chłopcu głową. Anand wlókł się z powrotem rozczarowany, starając się zagłuszyć cichy głosik w swojej głowie natrząsający się z niego, że nie zjadł pakora, skoro miał okazję. Do przerwy obiadowej, kiedy wolno mu było odpocząć przez parę minut i wypić szklankę herbaty, a czasem zjeść talerz stęchłych resztek z poprzedniego dnia, pozostało jeszcze wiele godzin. A panował taki ziąb! Chłód zaciskał się wokół ciała chłopca niczym lodowata dłoń. Powinien zabrać szal. Ale zostawił go Mirze – siostra kaszlała, a w baraku było wilgotno. Raz jeszcze zaczął się zastanawiać, co się mogło przytrafić ojcu – temu wysokiemu, przystojnemu, wesołemu mężczyźnie, który zabierał ich z siostrą do kina i kupował im gorące prażone fistaszki. Czy miał wypadek w pracy, a może – Anand wzdragał się przed tym przerażającym słowem – nie żyje? Albo może (co było jeszcze gorsze) zapomniał o rodzinie? Kiedyś, gdy jeszcze mieszkali na dawnym miejscu, podsłuchał, jak jedna z sąsiadek wspomniała o tym matce. – Bywa, że gdy mężczyzna wyjeżdża do obcego kraju, spotyka inną kobietę, młodszą, piękniejszą. To duża pokusa, by zacząć nowe życie, zerwać dawne więzy... – Mój mąż nie jest taki. Matka mówiła spokojnie, lecz nozdrza falowały jej z gniewu. Wstała na znak, że rozmowa skończona, i odprowadziła sąsiadkę do wyjścia. Tylko Anand dostrzegł cień przerażającej wątpliwości, który przemknął po jej twarzy niczym chmura, gdy zamykała drzwi. Pogrążony głęboko w niewesołych myślach, Anand niemal wpadł na gromadkę dzieci czekających na szkolny autobus. Starał się nie gapić zbyt natarczywie na ich czyste, wykrochmalone mundurki i wypastowane buty, na obojętność, z jaką wymachiwały kolorowymi tornistrami. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Tak bardzo chciał być taki jak one – i tak dobrze wiedział, że to niemożliwe. Kiedy ich mijał, jeden z uczniów wskazał na niego palcem i szepnął coś do stojącej obok dziewczynki. Zmarszczyła nosek – jak gdybym śmierdział, pomyślał Anand – a potem oboje wybuchnęli śmiechem. Anandowi uszy poczerwieniały. Śmiali się z niego, z jego brudnej koszuli z oberwanym guzikiem, wystrzępionych spodni i nieostrzyżonych włosów. Poczuł wstyd, a potem gniew. Nie, zazdrość. Bo bardzo chciałby znowu móc chodzić do szkoły. Przypomniał sobie dzień niemal sprzed roku, gdy obudziło go szlochanie matki. To było niezwykłe, bo rzadko płakała. Ze ściśniętym sercem podszedł do jej posłania, gdzie siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach – do tego czasu sprzedali już wszystkie meble – i jeszcze zanim powiedziała choć słowo, wiedział, co się stało. Nie miała pieniędzy na opłacenie szkoły. Mira nawet się ucieszyła, że może zostać w domu i bawić się cały dzień. Lecz Anand wciąż pamiętał, z jakim bólem odkładał ukochane podręczniki w kąt pokoju. (Parę miesięcy później musieli je odnieść do sklepiku Sengupty z używanymi książkami). Poskładał swoje szkolne mundurki – dwie pary białych szortów i błękitne koszule z wyszytym na kieszeni herbem szkoły oraz napisem Hinduska Akademia dla Chłopców – z których był taki dumny i które własnoręcznie prał każdego dnia, by mieć pewność, że będą nienagannie czyste. (Je również musieli sprzedać). Pilnował się jednak, by nie zdradzić przed matką, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Miała dosyć trosk, nie chciał jej przyczyniać nowych. Włożył swoje stare, poplamione drelichowe spodnie i koszulę w kratkę, za ciasną pod pachami, a następnie powlókł się do straganu Haru. Podsłuchał, jak sąsiad wspomniał, że sprzedawca szuka pomocnika, bo ten, który pracował u niego dotychczas, uciekł. – I nic dziwnego! – dorzucił sąsiad, śmiejąc się okrutnie. Anand wkrótce zrozumiał dlaczego. Jednak miał szczęście, że w ogóle udało mu się znaleźć pracę. W tych ciężkich czasach wielu dorosłych mężczyzn było bezrobotnych. Musieli żebrać na ulicy – albo jeszcze gorzej, kraść lub rabować. Anand cierpiał z powodu złośliwych uwag Haru i jego pięści, zawsze gotowych wymierzyć karę, ale kiedy wydawało mu się, że nie wytrzyma dłużej, przypominał sobie wyraz twarzy matki pod koniec każdego tygodnia, gdy przynosił do domu pieniądze. – Mój kochany, dobry chłopiec! – mówiła i przytulała go, a nieczęsty uśmiech ujmował jej wiele lat. – Nie dałabym sobie rady bez twojej pomocy! Jestem szczęśliwa, że mam takiego syna. Przez chwilę czuł się lepiej, wynagradzało mu to wszystko, co utracił. Lecz nie sprawiało, by łatwiej mu było znieść resztę tygodnia – a szczególnie chwile podobne do tej. Ze śmiechem dzieci wciąż jeszcze rozbrzmiewającym mu w uszach zamknął mocno oczy i zacisnął pięści. Chcę, żeby moje życie się zmieniło, pomyślał żarliwie, wstrzymując oddech, aż zaczęło mu się kręcić w głowie. Włożył w to życzenie wszystkie siły i wyrzucił je z siebie, jak łucznik wypuszcza strzałę. Czuł, że pragnienie szybuje w niebo, płomienne i świetliste, i nagle natrafia na coś... lub na kogoś. Wrażenie kontaktu było tak silne, że Anand aż się zatoczył. Otworzył oczy, spodziewając się zobaczyć to coś. Nie wiedział, jaki kształt przybierze, lecz nie wątpił, że okaże się cudowne, promienne i zaczarowane. Miał jednak przed sobą jedynie znany odcinek brudnego chodnika i gnijące śmieci zgarnięte na stosy wzdłuż rynsztoka. – Hej, ty! – wrzasnął Haru na jego widok. – Czemu to tyle trwało? Pewnie gadałeś na rogu, co? Powinienem ci dać w ucho. Nie widzisz, że klienci czekają? Chłopiec szybko podbiegł do stolików zebrać zamówienia. Większość gości tylko piła herbatę. Paru urzędników kupowało słodycze w drodze do biura. Dwoje studentów uniwersytetu – młody chłopak i jego dziewczyna, jak się Anand domyślał – poprosiło o talerz puris i alu dum. Kiedy niósł pulchny smażony placek i pikantne ziemniaki, zaburczało mu w brzuchu. Ogromnie się zawstydził, bo studentka spojrzała na niego zdziwiona. Właśnie wtedy zauważył starca. Z początku wziął go za zwykłego żebraka, bo stał przy wejściu owinięty w biały bawełniany szal, z tanią bambusową laską w dłoni, a z ramienia zwisała mu nędzna płócienna torba. Miał skołtunione siwe włosy, postrzępioną brodę i – nawet w ten zimny dzień – bose stopy. Inaczej jednak niż zwykli żebracy nie spoglądał tęsknie na szklaną witrynę ze słodyczami. Anandowi wydawało się (lecz na pewno się mylił), że patrzy wprost na niego. Haru także zauważył przybysza. – Ty tam! – krzyknął. – Czego chcesz? I czy masz na to pieniądze? Stary człowiek nie odpowiedział. – Tak myślałem! – Haru się skrzywił. – W takim razie nie tarasuj przejścia płacącym klientom. Starzec nawet nie drgnął, jak gdyby nie słyszał, i Anandowi przemknęło przez myśl, że może jest nie całkiem normalny – tak jak Mira po tym, co ją spotkało. Poczuł do starca sympatię. – Wynoś się! Już! – wrzasnął Haru głośniej. – Myślisz, że prowadzę tutaj schronisko dla biedoty? Mały, wyrzuć go stąd! Anand podszedł i delikatnie ujął starca za ramię. Jakże lekka wydawała się ta ręka, jak gdyby zamiast kości miała pióra! Chłopca zaskoczyło też, że była ciepła. Spodziewał się, że starzec tak jak on będzie drżał od stania na dworze – bo wiatr przybrał na sile, porywał z ziemi pył i podarte gazety. – Chodź, dziadku – odezwał się łagodnie – wracaj do domu, zanim Haru bardziej cię obrazi. Staruszek nie protestował. Posłusznie dał się poprowadzić na róg ulicy. Czy on w ogóle ma dom? – zastanawiał się Anand. Nie rozumiał, czemu tak bardzo nie chce zostawiać tego starca samego, porzucać na pastwę losu. A jeszcze przed paroma minutami nawet nie wiedział o jego istnieniu. Już miał odejść, kiedy starzec popatrzył na niego. Oczy miał... błękitne? Zielone? Cętkowane brązowo jak oczy tygrysa? Anand nie potrafił określić. Wiedział tylko, że poczuł mrowienie, jakby przebiegł przez niego prąd elektryczny. – Zaczekaj tutaj – rzucił pod wpływem nagłej myśli. Pobiegł do straganu. – Czy mógłbym sobie dzisiaj zrobić przerwę trochę wcześniej? Proszę – zwrócił się do Haru cichym, niepewnym głosem, który sprzedawca lubił słyszeć u podwładnych. Haru zmarszczył brwi. – A co się stało? Matka nie dała ci śniadania? – spytał cierpko. Anand przełknął gniew i dalej stał ze spuszczoną głową. – No dobrze, idź – zgodził się w końcu Haru gderliwie. – W tej chwili nie ma klientów. Ale pamiętaj, masz wrócić za dziesięć minut, inaczej potrącę ci z dniówki. Chłopiec nalał sobie szklankę herbaty, zawinął parę zeschłych puris w kawałek gazety i zniknął, nim właściciel straganu zdąży zmienić zdanie. Obawiał się, że staruszek już sobie poszedł. Ale nie, czekał w tym samym miejscu, gdzie go Anand zostawił. Zdawało się, że się wcale nie poruszył – tkwił w miejscu jak posąg. Może nie ma dokąd iść, pomyślał chłopiec i serce ścisnęło mu się ze współczucia. – Proszę – powiedział z uśmiechem, podając mu herbatę i wsuwając do torby placki. – Napij się. Jest dobra, gorąca, zaraz poczujesz się lepiej. Haru może i jest skąpy, ale herbatę robi dobrą. Potem możesz zjeść puris. – Ujął dłoń staruszka i zamknął jego palce wokół szklanki. – Nie chciałbym cię poganiać, ale mam tylko parę minut. Potem muszę wracać, inaczej Haru mniej mi zapłaci, a na to nie mogę sobie pozwolić. Starzec uniósł szklankę zaskakująco pewnym, płynnym ruchem i duszkiem wypił parujący napój. – Oddałeś mi własne jedzenie – odezwał się. – Bardzo ci za to dziękuję. Głos miał głęboki i chrapliwy, jakby dobywał się z dna rzeki, i wymawiał słowa w bengalskim z nieznacznym obcym akcentem; zapewne pochodził z innych stron. Uczynił w powietrzu niewielki znak nad głową Ananda – gest, jakiego chłopiec nigdy wcześniej nie widział. Potem odszedł szybko i wkrótce zniknął za rogiem. Anand wrócił do pracy pogrążony w zadumie. Mama miała rację, myślał. Kiedy człowiek podzieli się z kimś, naprawdę czuje się lepiej. Inaczej nie mógł sobie wytłumaczyć fali ciepła, która go nagle zalała, i faktu, że wcale nie czuł się głodny, chociaż – jak Haru słusznie podejrzewał – w domu tego ranka nie było nic do jedzenia. NOCNY GOŚĆ Anand nie posiadał się ze złości. Nim zdołał się wyrwać z pracy, zrobiło się ciemno. Powinien wyjść o czwartej po południu, lecz Haru często pod byle pretekstem zatrzymywał go dłużej. Dzisiaj stwierdził, że pomocnik niedokładnie wyszorował stoły, i kazał mu to zrobić jeszcze raz. Chłopiec tarł sękate deski z furią, zagryzając wargi, by nie wymknęło mu się jakieś niegrzeczne słowo. Wiedział, że gdyby się upomniał o swoje, dostałby jedynie po twarzy. Teraz spóźni się na targ! Dziś był dzień wypłaty i obiecał matce, że wstąpi na bazar po warzywa. Od wielu dni nie mieli do jedzenia nic prócz ziemniaków i białej rzodkwi gotowanej z ryżem, i już mu to obrzydło. Miał nadzieję, że dostanie pęczek świeżego, chrupkiego szpinaku albo fasoli szim, którą usmażą z ostrą papryką. Lecz do tej pory większość drobnych sprzedawców poszła do domu. Gdybym tylko posiadał moc, żeby przesunąć ręką po stołach, a one stałyby się nowe i lśniące! – marzył. Ale nie, gdybym potrafił dokonać czaru przemiany, zacząłbym od czarnego serca Haru. Choć ledwo się trzymał na nogach ze zmęczenia, biegł całą drogę na targ. Tak jak się obawiał, bazar już opustoszał; na ziemi walały się zwiędłe liście kapusty i skórki od bananów. Tylko wielki stragan oświetlony neonami, ten z najwyższymi cenami i szyldem „Nie targować się”, był jeszcze otwarty. Anand podszedł z ociąganiem. Może znajdzie jakieś niedrogie przywiędłe warzywa. Naraz jego oczy przyciągnął stos owoców mango. Mango w zimie! Gdzie sprzedawca je zdobył? Były pulchne i miękkie, dojrzałe w sam raz, o lśniąco pomarańczowych skórkach muśniętych czerwonym rumieńcem. Ile już minęło czasu, odkąd ostatni raz jadł mango? Przełknął ślinę, wyobrażając sobie, jak słodki sok wypełnia mu usta, po czym spytał o cenę. – Dwie rupie sztuka – odparł sprzedawca znudzonym tonem. Nie wierzył, że stojącego przed nim obdartego chłopca stać na taki wydatek. Anand już otwierał usta, by zaprotestować. Przecież to dwa razy więcej, niż zażądałby uliczny handlarz! Nic jednak nie powiedział. Ten sprzedawca wzruszyłby jedynie ramionami z pogardą i kazał robić zakupy gdzie indziej. Chłopiec zawahał się, potem wyciągnął chudy zwitek pieniędzy, który ukrył w pasku, i odliczył dwa banknoty. Starannie ważąc owoce w dłoni, wybrał największy i najbardziej mięsisty. Ależ Mira się zdziwi i ucieszy z takiego prezentu! Zrobiło się późno i wiatr jeszcze przybrał na sile. Chłopiec musiał wtulić głowę w ramiona, by się ochronić przed pyłem i śmieciami niesionymi w powietrzu. Na szczęście nie było mu zimno. Ciekawe, pomyślał zdziwiony, nie czuję zimna przez cały dzień, odkąd oddałem staruszkowi swoją herbatę! Miał nadzieję, że dziadek znalazł jakieś schronienie, bo zanosiło się na bardzo chłodną noc. Ulice zdawały się dziwnie puste. Czy to dlatego, że była pora kolacji, czy może z powodu dokuczliwego wiatru? W niewielkich sklepikach i warsztatach ciągnących się wzdłuż ulicy pogaszono światła i zamknięto drzwi na kłódkę; pracownicy już wrócili do domów. Z zazdrością Anand wyobraził ich sobie, jak w ciepłych, jasno oświetlonych pokojach słuchają muzyki w radiu albo siedzą nad gorącym posiłkiem, na przykład curry z kurczaka z ryżem. Po kolacji dzieci tłoczą się wokół ojca, prosząc, by im opowiedział bajkę. Matka przynosi z kuchni miski słodkiego puddingu. Dawniej w rodzinie Ananda też tak się działo... Potrząsnął głową, by odpędzić wspomnienia. Jaki sens tęsknić za tym, czego nie ma? Powinien wyciągać nogi, by szybko się dostać do domu. Trzeba ugotować coś na kolację, bo matka wróci późno, a Mirze nie wolno samej zapalać piecyka naftowego. Od tamtego wypadku z siostry niewiele było pożytku. Anand miał nadzieję, że nie zapomniała umyć naczyń i napełniła wielki gliniany dzban wodą ze wspólnej studni. Czasem, gdy wracał z pracy, zastawał ją siedzącą na posłaniu z nieobecnym wyrazem twarzy i wiedział, że tkwiła tak od rana. Nie miał jednak serca robić jej wymówek. Ze zdumieniem spostrzegł, że sklepik z papierosami też jest zamknięty. Dotychczas bez względu na to, jak późno Anand wracał z pracy, kiosk zawsze był czynny, a z radia nastawionego na cały regulator płynęły najnowsze przeboje. W pobliżu zawsze stała gromadka młodych mężczyzn, którzy przekomarzali się i żartowali, paląc tanie papierosy lub żując liście betelu i spluwając czerwonym sokiem gdzie popadnie. Dziś sklepik, zamknięty i ze spuszczonymi żaluzjami, sprawiał wrażenie dziwnie opuszczonego. Mniej więcej wtedy Anand uświadomił sobie, że ktoś za nim idzie. Nie był pewien, skąd to wie. Nie dobiegł go żaden dźwięk – zresztą przez świst wiatru i tak nie usłyszałby kroków. Nie zobaczył też nikogo, kiedy się obejrzał. Ulica była pusta i ciemna (latarnia się przepaliła) i Anand stwierdził, że znajduje się na tym samym skrzyżowaniu, gdzie zdarzył się wypadek, po którym Mira stała się otępiała i milcząca. Chłopiec z dreszczem odsunął od siebie tę myśl i przyśpieszył kroku. Nikt za mną nie idzie, powtarzał sobie w kółko, lecz jednocześnie myślał: Nie wolno mi upaść, nie wolno mi upaść. Ponieważ ten, kto za nim podążał – ktokolwiek to był – znalazłby się wtedy bliżej. Nikt za mną nie idzie. Nie wolno mi upaść... Puścił się biegiem. Ze wszystkich stron otaczała go mgła, zacierała kontury nędznych baraków i zmieniała zaułki w nieznajome, ziejące tunele. Anand potknął się i przewrócił jak długi. Mango wypadło mu z ręki, potoczyło się w ciemność. O nie! Kosztowało całe dwie ciężko zarobione rupie! Rozpaczliwie macał w mroku, lecz dłonie natrafiały tylko na asfalt i śmieci. Chciał szukać dalej, lecz coś mu mówiło, że nie byłoby bezpiecznie zwlekać nawet chwilę dłużej. Jak to możliwe, by było zarazem wietrznie i mgliście? Czy to jego ulica? Więc czemu nie widać domu? Rozejrzał się wokół z przerażeniem, nie poznając niczego. Pomóż mi! – zawołał w myślach, nie wiedząc, kogo wzywa. Pomocy! Poczuł wstyd, że zachowuje się jak dziecko. Mgła przed nim zrzedła na moment. Ach! Oto znany barak z krzywymi blaszanymi drzwiami! Chłopiec nigdy jeszcze na jego widok nie poczuł takiego szczęścia. Zaczął się dobijać gwałtownie, wołając Mirę, by otwierała, szybko, szybko! Usłyszał jej powolne kroki, potem szczęk odsuwanej zasuwy. Wpadł do środka, zatrzasnął drzwi i na powrót je zaryglował. Oparł się o nie z mocno bijącym sercem. Siostra wpatrywała się w niego wystraszona. Zmusił się do uśmiechu, bo nie chciał jej przerazić. – Nie bój się, Mira – odezwał się, choć gardło miał tak suche, że ledwie mógł mówić. – Wszystko w porządku. I wtedy usłyszał pukanie. Tap, tap, tong. Ktoś uderzał w drzwi... Laską? Kawałkiem metalu? Czuł, jak drzwi wibrują pod jego plecami. Odskoczył i rozejrzał się za jakąś bronią; czym mógłby bronić siebie i siostry? W migotliwym świetle lampki oliwnej nie dostrzegł nic prócz starego tasaka bonti o ostrzu stępionym po wielu latach siekania warzyw. Jakoś nie wydawało mu się, by zdołał nim powstrzymać tego, kto stał na zewnątrz. A potem usłyszał głos głęboki i chrapliwy, jakby dobiegał z dna rzeki. – Anandzie, wpuść mnie! Chłopiec nie wiedział, jak długo stał na środku izby z zaciśniętymi oczami, z sercem walącym jak szalone. Lecz pukanie nie ucichło. Rozległo się znowu. Tap, tap, tong. – Odejdź – szepnął spierzchniętymi wargami. – Wpuść mnie, Anandzie! Nie zrobię ci krzywdy. Akurat! – pomyślał chłopiec. Tak zawsze mówiły złe postaci w jego bajkach: potwory i czarownice, pijące krew dakinis. – Nie wierzę ci! Nie wiem nawet, kim jesteś! – krzyknął. – Idź sobie albo zawołam sąsiadów. – Twoi sąsiedzi nie przyjdą. Nawet cię nie usłyszą w tym wichrze. A nawet gdyby usłyszeli, będą zbyt przerażeni ostatnim zabójstwem... – Skąd wiesz o... zabójstwie? – spytał zaskoczony, zacinając się na strasznym słowie. Nikt w sąsiedztwie o tym nie wspominał tak otwarcie. Podobnie jak Anand wszyscy mówili o wypadku, jak gdyby inna nazwa mogła je przemienić w coś mniej groźnego. Człowiek za drzwiami nie odpowiedział na pytanie. – A poza tym mnie znasz – oznajmił zamiast tego ze śmiechem. – Oddałeś mi swoją herbatę. Może przez ten śmiech, a może przez wspomnienie dłoni starego człowieka, lekkiej jak ptasie skrzydło, Anand odzyskał nieco odwagi. Mimo to nie był do końca przekonany. – Czemu za mną szedłeś? – spytał. – Nie wiesz? Wezwałeś mnie... nas... więc przyszliśmy. – Nikogo nie wzywałem – zaprotestował chłopiec, po czym dodał podejrzliwie: – Czego ode mnie chcesz? – Nie wołałeś o pomoc parę chwil temu? – Ale to było w myślach... – No właśnie – odparł nieznajomy. – Poza tym masz rację. Rzeczywiście czegoś chcę. I w zamian za to mogę ci coś ofiarować. Ale nie będę rozmawiać, kiedy dzielą nas drzwi. Wpuść mnie, proszę! Zastanawiając się, czy nie popełnia strasznego błędu, Anand gestem polecił Mirze, by się ukryła za jego plecami. A jeśli to podstęp? – przemknęło mu przez głowę. Drżącą dłonią odsunął rygiel. Dopiero kiedy drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, przypomniał sobie, że starzec powiedział „przyszliśmy”. Ale stał na progu sam, niebiosom niech będą dzięki. Może go źle usłyszałem, pomyślał Anand. W wyglądzie starca coś się jednak zmieniło. Czy to tylko złudzenie, czy też naprawdę stał się wyższy i nie tak zgarbiony? Oczy mu błyszczały, siwe włosy i broda zalśniły dziwnie w stłumionym blasku lampki, gdy wszedł do izby. – Dziękuję. – Skłonił się lekko. – Ten wiatr stawał się nie do wytrzymania. Następnie podszedł do każdego z rogów pokoju i wykonał taki sam dziwny gest jak poprzednio Anandowi nad głową. Potem usiadł na macie, którą chłopiec dla niego rozłożył. – Zwykle nie bywa tu tak wietrznie – odezwał się Anand, głównie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć. Zastanawiał się, czy ten starzec szedł za nim wcześniej. Jakoś nie wydawało mu się to prawdopodobne. Stary człowiek był dziwny, lecz nie budził lęku. Wręcz przeciwnie, Anand w jego towarzystwie czuł się szczęśliwy. Dziwne. Czemu miałby czuć radość w obecności obdartusa, którego spotkał dziś pierwszy raz w życiu? – Obawiam się, że ten wiatr to częściowo moja wina – mówił właśnie przybysz z posępnym uśmiechem. – Jak to? Czy to ty... sprawiłeś... że zaczął wiać? Gdy tylko Anand to powiedział, poczuł się głupio. Ludzie nie mają władzy nad wiatrem. Lecz stary człowiek nie uznał tego pytania za głupie. – Ja nie – odparł. – Ale ktoś, kto chciał mnie powstrzymać. Zanim jednak wszystko ci wyjaśnię, czy mógłbym dostać coś do jedzenia? Umieram z głodu. Przez cały dzień wypiłem tylko szklankę herbaty i zjadłem kilka puris! Anand poderwał się z miejsca zawstydzony. – Zaraz nastawię ryżu z soczewicą. Nic więcej nie mamy. Poszukał w kącie garnka. Na szczęście Mira pamiętała dzisiaj, by go umyć. Zerknął na siostrę, która zachowywała się dziwnie spokojnie. Podkradła się do starca i obserwowała go w skupieniu. To zaskoczyło chłopca. Odkąd była świadkiem zabójstwa, bała się obcych, a gdy parę razy odwiedzili ich sąsiedzi, zwijała się na swoim sienniku w najdalszym kącie izby i naciągała kołdrę na głowę. Anand rozpalił piecyk, wrzucił do garnka kilka garści ryżu i soczewicy, dodał wody, soli, kurkumy i chili. Za dwadzieścia minut kolacja będzie gotowa. Jaka szkoda, że nie udało mu się kupić żadnych jarzyn. I zgubił mango! Mógłby ukroić każdemu plasterek owocu na deser... Czemu był taki niezdarny? Płomień lampy zmalał. Widać było, że olej prawie się wypalił. Chłopiec sięgnął po butelkę, ale przypomniał sobie, że jest pusta. W drodze do domu miał kupić nową, lecz z powodu wiatru, mgły i strachu zupełnie wyleciało mu to z głowy. Lampka zamigotała i zgasła. Teraz świeciły tylko błękitne płomienie w piecyku naftowym. – Może ja coś poradzę – odezwał się gość. Pogrzebał w swojej płóciennej torbie i wyjął świeczkę. Nie jest duża, pomyślał Anand, zapalając ją, ale starczy przynajmniej na czas kolacji. – Mam też parę innych rzeczy, które mogą ci się przydać – dodał starzec. Wyjął z torby niewielką żółtą dynię i garść zielonej fasoli. Chłopiec podziękował, posiekał je i wrzucił do garnka. W izbie zapachniało smakowicie. Jak gdybym dodał mnóstwo drogich przypraw, pomyślał Anand. Usiedli w niewielkim kręgu złotego światła rzucanego przez świeczkę, czekając, aż potrawa będzie gotowa. W tym czasie starzec opowiedział im swoją historię. SREBRNA DOLINA – Moja opowieść rozpoczyna się w czasach na długo przed twoim urodzeniem – zaczął – kiedy na miejscu miasta zwanego obecnie Kalkutą rozciągały się moczary zamieszkane przez tygrysy. Zaczyna się sześć tysięcy lat temu w ukrytej dolinie w Himalajach – Srebrnej Dolinie, jak o niej mówią ci, którzy ją znają. Srebrna Dolina! Nawet dziś jest to najpiękniejsze miejsce na świecie, strzeżone przez lodowe włócznie gór otaczających ją pierścieniem. Tylko paru ludzi zna ukryte ścieżki prowadzące do jej wonnych gajów i lśniących, przejrzystych jezior, od których wzięła swoją nazwę. Tutaj przed wiekami grupka ludzi obdarzonych niezwykłą mocą spotkała się, wiedziona pragnieniem, by rozwinąć swe zdolności i użyć ich dla dobra świata. Nazwali się Bractwem Uzdrowicieli i przez stulecia nauczali swoich umiejętności innych młodych ludzi, którzy do nich przybyli, wezwani lub wybrani spośród wielu chętnych. – Co to za moc? – spytał Anand zaciekawiony. Nie był pewien, czy wierzyć w tę historię, bo przypominała bajki, które kiedyś opowiadała mu matka. Lubił jednak słuchać o czarach. – Siła umysłu – odparł starzec. Delikatnie dotknął palcem czoła chłopca. – Kryją się tam niezmierzone obszary mocy, jakich nie zdołałbyś sobie wyobrazić. Uzdrowiciele mogli z nich czerpać. – Co potrafią robić? – Niektórzy umieją patrzeć w przyszłość i doradzać ludziom, co powinni czynić, a od czego się powstrzymać. Inni potrafią leczyć choroby ciała i duszy. Jeszcze inni przenoszą się w miejsca odległe o tysiące kilometrów. Są i tacy, co podróżują przez czas w dawno minione wieki. Niektórzy znają zaklęcia wywołujące deszcz lub burzę... albo wiatr i mgłę... – Jak ten wiatr i mgła na dworze? Stary człowiek skinął głową. Jego oczy błysnęły złotem. – Jeszcze inni potrafią sprawić, by bogactwa sypały się jak deszcz. A niekiedy, bardzo rzadko, nadchodzi wielka chwila i rodzi się uzdrowiciel, który wie, jak użyć muszli. Słowa te odbiły się echem w ciasnej izbie. Ananda przeszedł dreszcz. – Muszli! – powtórzył wolno, smakując to słowo. – Co to takiego? – Pochodzi z pradawnych wieków, czasu mitów, kiedy, jak powiadają, ziemię przemierzali bohaterowie, synowie bogów. Ojcowie często obdarzali ich czarodziejskimi darami. Dwóch spośród owych bohaterów nosiło imiona Nakula i Sahadewa. Ich ojcowie, bracia Aswinikumara, którzy byli boskimi lekarzami, podarowali im muszlę. Dzięki niej Nakula i Sahadewa mogli nie tylko uzdrawiać ludzi i zwierzęta, lecz również odpędzać głód i suszę. Jak wieść niesie, podczas wielkiej bitwy na równinie Kurukszetra użyli jej nawet, by przywracać do życia poległych wojowników. Czyniąc tak, przekroczyli jednak swoje prawa. Za karę muszla została im odebrana i ukryta głęboko w dolinie w Himalajach, gdyż bogowie widzieli, że ludzie nie są gotowi na taki dar. Spoczywała tam przez wieki, zapomniana, podczas gdy armie toczyły wojny, ludzie się mordowali nawzajem i okaleczali, pustoszyli ziemię. Starzec umilkł. – I co było dalej? – Nie wiemy. Początek opowieści zapisano w Księdze Bohaterów, lecz potem ślad ginie. Może gdy czas się odmienił i rozpoczęła się czwarta era ludzi – czarna jak noc kalijuga, w której obecnie żyjemy – nadeszła pora, by muszla została odnaleziona. Może odkryli ją członkowie jakiegoś górskiego plemienia, kopiąc w poszukiwaniu korzonków. Nie wiedzieli, jak jej używać, lecz rozpoznali, że jest obdarzona mocą. Może zanieśli ją do świętego starca, sadhu medytującego u źródeł Gangesu. Być może, on dostrzegł niewielką część jej potęgi i podarował ją ulubionemu uczniowi, komuś mogącemu użyć tej potęgi dla dobra ludzkości. Jedno wiemy na pewno – kiedy założono bractwo przed sześcioma tysiącami lat, muszla znajdowała się już w Srebrnej Dolinie, ukryta w świątyni z kryształu. Wokół niej uzdrowiciele wznieśli salę do medytacji, gdzie się spotykali każdego dnia o świcie. Choć nikomu prócz opiekuna muszli nie było wolno jej dotykać, każdy uzdrowiciel wiedział, jak jest święta i jak potężna. Wiedzieli, że sama jej obecność sprawia, iż ich własne siły odradzają się każdego dnia. Wiedzieli też, że siły te nie należą do nich i nie wolno ich używać dla samolubnych celów. Nieznajomy z twarzą nagle wykrzywioną bólem spojrzał gdzieś nad głową Ananda, jak gdyby wśród cieni majaczyły obrazy, które tylko on mógł dostrzec. – Znalazł się jednak uzdrowiciel, który zapragnął mocy muszli i pożądał jej dla siebie, dla własnej chwały. W przeszłości, kiedy bractwo było silniejsze i działało w większej harmonii, taki człowiek zostałby natychmiast odkryty i skarcony. A gdyby nie dostrzegł niesłuszności swego pragnienia i nie okazał skruchy, odesłano by go i obłożono zaklęciem, by nigdy nie mógł powrócić do doliny. Lecz w kalijudze, erze ciemności i rozpadu, bractwo osłabło, wielu mistrzów bowiem uznało, że są potrzebni na równinach i chcąc ulżyć ludziom w cierpieniu, zamieszkali wśród nich. Może też nie byliśmy dość ostrożni, przyjmując nowych adeptów, gdyż zainteresowanie sztuką uzdrawiania – a w istocie i wiara w nią – zmalało. Bardzo potrzebowaliśmy młodych uczniów, którym moglibyśmy przekazać wiedzę. W taki to sposób on trafił pomiędzy nas. Starzec ucichł na chwilę, jakby czegoś nasłuchiwał. Anand również nadstawił uszu, lecz dobiegło go jedynie wycie wiatru. – Kto taki? – zapytał. – Nazywa się Surabhanu. Niechętnie wypowiadam to imię, bo pomimo jantr, ochronnych znaków, które narysowałem w kątach izby, z pewnością usłyszy echo swojego imienia i wyczuje, gdzie jestem. Nie mam teraz dość sił, by znowu stawić mu czoło. Anand spojrzał na gościa zaciekawiony. Tak wiele pytań chciał zadać. Chciał się dowiedzieć więcej o dolinie. Dziwnie pociągała, w swoim pięknie stanowiła dokładne przeciwieństwo tej ciasnej klitki, której tak bardzo nienawidził. Pragnął też usłyszeć więcej o bractwie. Zdawało mu się czymś w rodzaju niezwykłej, cudownej rodziny, która chroni człowieka i nigdy go nie opuszcza, nie pozostawia samego. Zdecydował się jednak na najpilniejsze z pytań. – Czemu Sura... ten człowiek chce cię odszukać? Kiedy to mówił, odniósł niesamowite wrażenie – jakby oślizgła macka dotknęła jego karku. Zadrżał. Starzec rzucił mu przenikliwe spojrzenie. – Też to poczułeś, prawda? To palec jego uwagi przeczesującej tę część miasta. Mimo zasłony, jaką się okryłem, on się domyśla, że jestem gdzieś w okolicy, w jednym z baraków. A kiedy o nim rozmawiamy, nawet nie wymieniając jego imienia, tworzy to między nim i nami specyficzną więź. Pozwól mi jednak szybko dokończyć opowieść – obawiam się, że nasz czas dobiega końca. Przybył do bractwa, oczarował nas swoją młodością i urodą, łagodnością natury i namiętnością do nauki. Myśleliśmy, że odnaleźliśmy w nim przyszłego opiekuna muszli, a było to ważne, bo nasz towarzysz pełniący tę funkcję zestarzał się i cierpiał na wyniszczającą chorobę. Tak więc obdarzyliśmy młodego człowieka odpowiedzialnością i obowiązkami ponad jego umiejętności. Zapewne tu popełniliśmy pierwszy błąd. Pozwalaliśmy mu spędzać z muszlą tyle czasu, ile chciał, tak aby mógł studiować jej szczególne właściwości i uczył się je przyzywać. W którym momencie zaczęła się w nim mroczna przemiana, nie wiem. Już wtedy znał dosyć zaklęć, by się przed nami ukryć. A może nic nie dostrzegaliśmy, bo tak rozpaczliwie chcieliśmy mu wierzyć? Lecz stopniowo zaczął rozmawiać z jednym czy drugim z bractwa – tymi, których zaślepiły jego przymioty lub w których sercu drzemały mroczne skłonności. Mówił im, że nasza moc jest znacznie większa, niż sądzimy, i że marnujemy ją w tej ciasnej, sennej dolinie. Mówił, że to głupie, iż przysięgamy używać naszych zdolności jedynie w służbie innych. Razem moglibyśmy przejąć rządy nad całą ziemią i mądrze nią władać! Czy to nie byłoby dobre? Czy świat nie znajduje się na skraju przepaści, czy nie roi się od głupich lub złych ludzi, których należałoby sobie podporządkować? Wtedy powróciłby Złoty Wiek. Starzec westchnął. – Tak; nie brakło mu sprytu, by obiecać im dobro i powrót satiajugi, pierwszej ery, wieku prawdy. Mówił tak przekonująco, że większość z nich zapomniała, iż dobro nie pożąda władzy i nie łamie złożonych ślubów. Lecz jednego czy dwóch uzdrowicieli błędnie ocenił. Zwrócili się oni do innych, a ci do jeszcze następnych, aż w końcu wezwano go na przesłuchanie przed oblicze rady. Po długich sporach postanowiono, że musi opuścić bractwo następnego dnia, on zaś, pozornie zrozumiawszy swój błąd, zgodził się tak uczynić. Lecz zniknął tej jeszcze nocy, przełamał nasze czary ochronne... i zabrał ze sobą muszlę! Rankiem, gdy zeszliśmy się na wspólną medytację, zobaczyliśmy kryształową świątynię rozbitą i pustą. I co jeszcze gorsze, stary opiekun muszli, który najpewniej próbował go powstrzymać, leżał martwy na progu sali. Nieznajomy milczał ze wzrokiem wbitym w podłogę, jakby zapomniał, gdzie się znajduje. Chłopiec nie chciał przerywać jego bolesnych rozważań, lecz również on czuł, że czas ucieka. – A potem? – ponaglił. – Rada wiedziała, że bez muszli bractwo wkrótce się rozpadnie. Już zapominaliśmy zaklęcia i znaki mocy, a gdy próbowaliśmy posłać nasz wzrok nad ziemię, widzieliśmy jedynie szare plamy. Co ważniejsze, wiadomo było, że w rękach złodzieja muszla stanowi wielkie zagrożenie. Gdyby nauczył się wykorzystywać całą jej moc, sprowadziłby katastrofę na wszystkie światy, widzialne i niewidzialne. Tak więc przełożony uzdrowicieli wezwał najstarszych mistrzów – było nas ośmiu – i rozesłał na poszukiwania w cztery strony świata. Mój towarzysz i ja udaliśmy się na południe. Potrzebowałbym wielu godzin, by ci opowiedzieć, jak długo wędrowaliśmy i jak uważnie szukaliśmy, aż na koniec odnaleźliśmy złodzieja, choć się skrył przed nami. Z wielkim trudem wdarliśmy się w jego dziedzinę, wymknęliśmy się jego poplecznikom i wykradliśmy muszlę – gdyż jak długo znajdowała się w jego posiadaniu, nie ośmieliliśmy się go wyzwać do walki. Dość powiedzieć, że teraz mam muszlę ze sobą, a moim zadaniem, i to pilnym, jest ją dostarczyć na właściwe miejsce. – Gdzie się znajduje twój towarzysz? – nie mógł się powstrzymać Anand. – Nie żyje. – W głosie starca zabrzmiał smutek. – Poświęcił się, został, by stoczyć walkę ze złodziejem, tak abym ja mógł uciec z muszlą. Był dla mnie jak brat. Przybyliśmy do Srebrnej Doliny w tym samym roku i studiowaliśmy razem... – Na mgnienie jego oczy rozbłysły. Anandowi wydały się białe jak rozpalony metal. Potem starzec spuścił głowę. – Nie mogę trwonić sił, i tak już niewielkich, na myśli o żałobie lub zemście. Muszę się skupić na zadaniu. Potrzebuję twojej pomocy. – Mojej pomocy! – Głos chłopca zabrzmiał piskliwie z niedowierzania. – Jak ja mógłbym ci pomóc? – Będziesz mi towarzyszył w podróży. Osłaniał tyły, w pewnym sensie. Nie wszystko sam mogę uczynić, ty byś mnie wyręczył. A jeśli zdarzy się tak, że złodziej mnie doścignie, tobie może udać się uciec z muszlą. Ponieważ nikt nie będzie podejrzewał, że zwykły chłopiec jest jej strażnikiem. Strażnik muszli! Słowa odbiły się echem w duszy Ananda niczym dźwięk odległego dzwonu. Z całego serca chciał przyjąć propozycję starca. Lecz czy on – chłopiec, na którego Haru wrzeszczał codziennie, że jest tępy i głupi; z którego podartego, niedopasowanego ubrania wyśmiewały się dzieci idące do szkoły – był godny zostać pomocnikiem mistrza uzdrowiciela? – Dlaczego właśnie mnie wybrałeś? – wyjąkał. – Nie mam żadnej niezwykłej mocy. Jak mogę ci pomóc powstrzymać złodzieja albo cię przed nim ochronić? – Nie oczekuję, że to zrobisz. Nawet ja, mimo wielu lat praktyki, nie zdołałem tego uczynić dla mojego przyjaciela i towarzysza, prawda? Lecz przyciągnęła mnie do ciebie twoja wiara w magię... oraz pragnienie, by zgłębić tę pełną tajemnic dziedzinę. – Usłyszałeś moje życzenie? – spytał z niedowierzaniem Anand. – Ale jak...? – Innym razem wyjaśnię wszystko, młody człowieku! Teraz starczy, jeśli powiem tylko: tak, usłyszałem. Lecz co ważniejsze, zdaje się, że muszla usłyszała je również. Wiem, iż zwróciła na ciebie uwagę. Kto wie? Może dostrzegła w tobie jakiś szczególny dar, o którym ty ani ja jeszcze nie wiemy. A kiedy dotknąłeś dziś rano mojej dłoni, podając mi herbatę, wyczułem w tobie życzliwość. Już ona sama jest cennym darem. – Naprawdę tak myślisz? – spytał niepewnie Anand. Starzec skinął głową. Potem dodał: – Pójdziesz ze mną? – Tak! – wykrzyknął Anand i klasnął w ręce. Aż się rozpromienił z niecierpliwości i zachwytu. – O tak! Zdawało mu się, że od zawsze tego pragnął. O takiej właśnie sposobności marzył przez nieskończenie długie miesiące, gdy mieszkał w nędznej dzielnicy. Nie słuchać szyderstw Haru; nie patrzeć, jak matka staje się coraz smutniejsza i więdnie niczym ścięty kwiat; nie dręczyć się, że nie może pomóc siostrze zamykającej się coraz bardziej we własnym świecie. W głębi duszy nie dowierzał, że takie życie – pełne przygód i czarów – jest możliwe. W każdym razie nie dla niego. A jednak – oto niezwykła szansa, by dokonać wielkich i śmiałych czynów, wyrwać się z otaczającej go rozpaczy i brzydoty! Nagle coś sobie przypomniał i poczuł się, jakby ktoś zatrzasnął przed nim ciężkie wrota. – Nie mogę – szepnął zgaszony. – Nie mogę zostawić mamy. Ona mnie potrzebuje. Jak dałaby sobie radę beze mnie? – Ach tak, twoja matka. Oczywiście musisz z nią porozmawiać, gdy wróci do domu. Tymczasem mam wrażenie, że kolacja gotowa. CO ZOBACZYŁ ANAND Anand nałożył chochlą czubate porcje ryżu na cynowe talerze i podał staremu człowiekowi, a potem siostrze. Kiedy włożył do ust pierwszą łyżkę, zdumiał się smakiem potrawy. Mijał rok, odkąd przyrządzał ją prawie każdego wieczoru, lecz nigdy nie wydawała się tak smaczna i delikatna, z subtelną nutką kminu, kardamonu i goździków – przypraw, których używała matka, gdy jeszcze mieli pieniądze. Dziwił się też, jak wiele jej było – każdy dostał dokładkę i nie musieli się obawiać, że nie starczy dla matki. Od miesięcy tak się nie najadł. – Doskonałe chiczuri! – rzekł starzec z zadowoleniem. – A co do deseru... – Niestety, nie... – zaczął przepraszająco chłopiec. Gość znowu przetrząsał swoją torbę. – Zdaje się, że mam tu coś, co cię ucieszy. Jest! Trzymał w ręce mango. Mango Ananda! – Gdzie...? Jak...? Starzec uśmiechnął się na widok jego zdziwionej miny, lecz nic nie powiedział. Gdy każdy zjadł po kawałku słodkiego owocu (jeden zostawili dla matki), Anand zebrał się na odwagę i spytał: – Więc masz ze sobą muszlę? – Mam. – Czy mógłbym...? – Nie ośmielił się dokończyć. – Ją zobaczyć? Jako przyszły strażnik masz do tego prawo. Pokażę ci ją, lecz to, co zobaczysz, będzie zależało od tego, kim jesteś. Wyjął z torby coś zawiniętego w kawałek materiału. – Tylko na chwilę – ostrzegł. – Moc muszli jest tak wielka, że muszę nas skryć przed Surabhanu zaklęciem niewidzialności. A zdołam podtrzymać takie zaklęcie tylko przez bardzo krótki czas. Zaczął się kołysać w przód i w tył, nucąc monotonnie, a potem rozchylił materiał. Z zawiniątka wytrysnęło czyste światło, niebieskawobiałe i niepodobne do niczego, co Anand widział w życiu. Rozlało się po podłodze i rozjaśniło całą izbę – nie, przemieniło ją; ściany stały się kryształowe, podłoga srebrna, a łukowate sklepienie uciekło w górę poza zasięg wzroku. Anand usłyszał za sobą okrzyk siostry. Nie mógł się jednak odwrócić, bo wpatrywał się jak urzeczony w przedmiot, z którego dobywał się blask. Była to niewielka muszla, jaką dziecko mogłoby znaleźć na plaży; tak mała, że mógłby ją ukryć w dłoni, i delikatna jak płatek jaśminu. A jednak pulsowała w niej potężna moc, która napłynęła falą i przeniknęła do serca chłopca, aż zakręciło mu się w głowie ze szczęścia. Słyszał wokół muzykę, słodkie dźwięki, a blask był taki, jakby gwiazdy zstąpiły z nieba i zgromadziły się w izbie. Chciał oddać się we władzę tego maleńkiego, pięknego przedmiotu, służyć mu już zawsze. Chociaż „przedmiot” to nie było właściwe określenie, muszla bowiem zdawała mu się żywa. Teraz rozumiał, czemu uzdrowiciele gotowi byli zginąć, próbując ją odszukać i sprowadzić do Srebrnej Doliny. Rozumiał też, dlaczego złodziej Surabhanu nie cofnie się przed niczym, by ją posiąść. Chłopiec nieświadomie wyciągnął rękę, lecz starzec zakrył już muszlę, gasząc cudowne światło i zmieniając kryształową komnatę z powrotem w nędzny barak. Ananda ogarnął straszny gniew. Jak ten człowiek śmie mu odbierać muszlę! Chciał rzucić się na niego, wyrwać mu ją z ręki i przycisnąć mocno do piersi. – Spokojnie, spokojnie – powiedział łagodnie gość. – Jeszcze za wcześnie. Nie jesteś gotów. Choć obawiam się, że ta chwila nadejdzie zbyt szybko. Czerwona mgła gniewu przesłaniająca wzrok zniknęła i Anand zakrył twarz dłońmi, upokorzony. – Nie masz się czego wstydzić – mówił starzec dalej. – Niewielu, widząc piękno muszli, nie pożądało jej zarazem. Teraz jednak mamy zaledwie parę minut, nim wróci twoja matka, a ja chcę porozmawiać z twoją siostrą. – Skinął ręką. – Usiądź tu, dziecko. Anand sądził, że Mira się cofnie, ona jednak wolno, bokiem ruszyła w stronę nieznajomego i usiadła, a on delikatnie dotknął jej skroni. Poruszał wargami bezgłośnie. Ku zdumieniu chłopca Mira nie próbowała się wyrwać, tylko wpatrywała się w przybysza, jakby słyszała każde jego słowo. W migotliwym blasku ogarka zdawało się, że w jej zwykle obojętnych oczach błysnęło zrozumienie. Co on robi? Starzec, jakby słysząc niewypowiedziane pytanie Ananda, wyjaśnił: – Każdy uzdrowiciel ze Srebrnej Doliny posiadł wiele sztuk. Lecz stosownie do charakteru każdy z nich rozwija w sobie jedną szczególną moc. Moją jest sztuka pamięci i zapomnienia. Chłopiec musiał wyglądać na zmieszanego, bo starzec dodał: – To znaczy, że mogę pomóc ludziom, by pamiętali to, co powinni pamiętać, i zapomnieli o tym, co lepiej zapomnieć. Twoja siostra została uwięziona w strasznej chwili ze swojej przeszłości i nie może poza nią wyjść. Widziała, jak jeden człowiek zabija drugiego... Skąd on wie? – zastanawiał się Anand. Nikt w okolicy nie wspominał o tym zdarzeniu. – Poszła przynieść wody ze studni przy skrzyżowaniu późnym popołudniem, kiedy wróciła ze szkoły – ciągnął stary człowiek. – Prawda? Chłopiec kiwnął głową. – Niedawno się tu przeprowadziliśmy. Nie sądziliśmy, że to może być niebezpieczne. Inne dzieci z baraków wszędzie chodziły same. – To był zwykły pech – odparł starzec. – Ty i twoja matka nie powinniście się za to obwiniać. Mira napełniła dzbanek i właśnie miała przejść przez ulicę, kiedy zobaczyła, że jakiś człowiek biegnie w jej stronę. Za nim pędził czarny samochód, tak jakby go ścigał. Kiedy nieznajomy znajdował się o parę kroków od twojej siostry, wóz uderzył, rzucił go wysoko w powietrze... – Ten człowiek zginął na miejscu – szepnął Anand. – A samochód odjechał. Mira widziała to wszystko. Znaleźliśmy ją, jak siedziała na chodniku... do tego czasu policja zabrała już ciało. Gość zamknął oczy i zmarszczył czoło, jak gdyby widział całą scenę za opuszczonymi powiekami. – Sukienkę miała poplamioną krwią zabitego. – Tak, i od tamtej pory nie odezwała się do nas. – Dobrze poinformowani szepczą, że wóz należał do miejscowego gangstera – stwierdził starzec. – Człowieka tak potężnego, że nawet nie zaczęto śledztwa. – A oczywiście nikogo nie obchodziło, co się stało z moją siostrą. Nikt nam nie pomógł. Och, gdybyś tylko znał Mirę w dawnych czasach! Zawsze radosna, podnosiła nas na duchu, gdy byliśmy przygnębieni. – Widzę to – odparł starzec. – Wciąż jest taka za żelazną zasłoną smutku odgradzającą ją od świata. Przesunął wolno dłońmi po głowie dziewczynki, jak gdyby czegoś szukając. – To był straszny wstrząs – mówił dalej. – Patrzeć, jak ktoś kona w męczarniach, i wiedzieć, że tę śmierć wywołała zimna nienawiść drugiego człowieka. Oto do czego zdolni są ludzie! Żadne dziecko nie powinno być świadkiem takiego okrucieństwa! – Uczynił dłońmi gest, jak gdyby coś podnosił, po czym wyjaśnił: – Zabieram jej to wspomnienie. Stanie się znowu pogodna jak dawniej. Lecz cierpliwości! Musi trochę potrwać, zanim się to dokona. – Pogładził Mirę po włosach. – Bądź szczęśliwa, dziecino – powiedział. W tym momencie rozległo się pukanie. – Mama! – zawołał Anand. Podbiegł do drzwi i otworzył je niecierpliwie. – Jak dobrze być już w domu! – odezwała się od progu. Zadrżała, wyciskając wodę z przemoczonego sari. – Złapała mnie najgorsza nawałnica. Burza o tej porze roku! Przez całe życie nie widziałam czegoś podobnego! Nie do wiary, jak tu przyjemnie i ciepło! – Mamo! – wykrzyknął chłopiec. – Nie uwierzysz, co się stało... i kto u nas jest. – Czyżby twój... ojciec? – spytała z wyrazem rozpaczliwej nadziei na mizernej twarzy. Anand zawstydzony pokręcił głową. Powinienem ostrożniej dobierać słowa! – pomyślał. Lecz był tak przejęty i tak bardzo chciał się z nią podzielić niezwykłymi wydarzeniami ostatnich paru godzin, że odezwał się bez zastanowienia. Matka podejrzliwie zmarszczyła brwi. – Kto to jest? – spytała. – I co on robi? Starzec dalej gładził Mirę po głowie. Matka zbliżyła się szybko i odsunęła od niego dziewczynkę. Nie było to łatwe. Mała wyrywała się, wydając pełne rozdrażnienia gardłowe dźwięki. – Zrobił jej coś złego! – wykrzyknęła matka. – Dlatego Mira tak okropnie charczy. Och, mój Boże, co ja teraz zrobię? – Nie, nie! – protestował chłopiec, próbując ją odciągnąć. – Nie bój się. To dobry człowiek, uzdrowiciel. Próbuje Mirę wyleczyć. Przybył aż ze Srebrnej Doliny w Himalajach, walczył ze zdrajcą i odzyskał magiczną muszlę... – Głos mu się załamał. Widział niedowierzanie na twarzy matki. Nie mógł jej za to winić. Zmusił się jednak, by mówić dalej. – Przyszedł prosić, żebym pomógł zawieźć magiczną muszlę bractwu. I ja chcę z nim iść, mamo, naprawdę chcę! Pozwolisz mi? – Co ty wygadujesz? Czyś ty oszalał? – Matka zwróciła się do gościa. – Nie wiem, kim pan jest ani jakimi bzdurami nabił pan głowę mojemu synowi. Zdaje się panu, że ponieważ jest dzieckiem, można go oszukiwać bajkami! – Mamo, on pomógł Mirze. Powiedział, że można ją wyleczyć! Ujęła córkę pod brodę i skierowała jej twarz do światła. – Mira, dziecko! – zawołała. – Mira?! Lecz dziewczynka nie odpowiedziała. Usta miała lekko uchylone, a spojrzenie puste jak przedtem. – Spójrz na nią! – krzyknęła matka rozczarowana. – Nie pomógł jej! Naopowiadał ci kłamstw, żeby cię skusić do wyjazdu. To pewnie jakiś porywacz. – Ze złością obróciła się do starca. – Niech się pan wynosi z mojego domu i nie zbliża do moich dzieci, zrozumiano? Jak jeszcze raz tu pana zobaczę, wezwę sąsiadów i dostanie pan takie baty, że długo to popamięta! Anand był przerażony. Czemu starzec nie mówi nic na swoją obronę? Gość jednak sięgnął po torbę i podniósł się z miejsca. – Nie winię pani za to, że mi pani nie wierzy – powiedział. – Boryka się pani z wieloma trudnościami i straciła wiarę w człowieka, któremu ufała pani najbardziej. Wszystko, co powiedziałem Anandowi, jest prawdą. Lecz nie mam żadnego sposobu, by to udowodnić. – Pokaż jej muszlę! – wtrącił się chłopiec. – Wtedy będzie musiała ci uwierzyć! Starzec pokręcił głową. – Muszla nie jest przeznaczona dla każdych oczu. – Proszę! – jęknął Anand. – Ona nie jest „każdym”, tylko moją matką! I nie będę mógł z tobą pojechać, jeśli się nie zgodzi. – Dobrze więc. Uczynię to wbrew woli, tylko ponieważ mnie prosisz, choć się obawiam, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Wyjął zawiniątko i nucąc zaklęcia, znowu rozchylił materiał. Raz jeszcze promienny blask rozlał się po izbie, choć teraz pulsował czerwonawo, jak gdyby muszla była rozgniewana. Anand wyciągnął szyję, by na nią spojrzeć. Czy dobrze zapamiętał, jak jest piękna? Lecz jaskrawe światło raniło oczy, aż musiał przysłonić je ramieniem, i nic nie zobaczył. – Co to ma być? – usłyszał krzyk matki. – Co ty wyczyniasz z tym brudnym kawałkiem kości owiniętym w szmatę? To twój amulet? W taki sposób zahipnotyzowałeś mojego syna? No, ze mną ci się nie uda! Wynoś się, bo wołam sąsiadów! – Muszę iść – rzekł starzec do Ananda. – Zaczekam na ciebie przy pensjonacie Panczu obok poczty Sjam Tala, ale nie mogę zostać długo. Jutro o świcie muszę ruszać w drogę. Z tobą lub bez ciebie. Owinął się swym cienkim białym szalem i otworzył drzwi. Kiedy wychodził w deszcz, podmuch wiatru wpadł do izby, gasząc świeczkę. Zanim matka Ananda odszukała ją i zapaliła na nowo, po gościu nie było śladu. Anand leżał w ciemnościach na posłaniu, rozmyślając o wydarzeniach tego dnia. Po wyjściu starca podał matce kolację i przyglądał się niecierpliwie, gdy jadła. Nic nie powiedziała. Nareszcie, nie mogąc już dłużej wytrzymać, spytał: – Smakuje ci chiczuri, mamo? Podniosła wzrok znad talerza z wyrazem lekkiego zaskoczenia na zmęczonej twarzy. – Oczywiście, synu, jak zawsze. Nauczyłeś się doskonale gotować. Miałeś wiele praktyki w ciągu ostatnich paru miesięcy. Szkoda, że nie możemy sobie pozwolić na nic lepszego. Taki z ciebie dobry, uczynny chłopiec. Zrobiłeś kolację, bym miała co zjeść po pracy... – Ale – przerwał jej – czy nie smakuje dzisiaj... inaczej? Włożyła do ust kolejną łyżkę i przeżuła w skupieniu. – Nie wydaje mi się – odparła. – Czemu pytasz? Chłopiec nic nie odpowiedział, lecz serce przygniótł mu chłodny ciężar. Więc wyobraził sobie to wszystko? Więc starzec rzeczywiście go zahipnotyzował? Więc nawet cudowna muszla stanowiła jedynie wytwór wyobraźni? – Musisz bardziej uważać, kogo wpuszczasz do domu, synu – ostrzegła matka. – Kręci się tu wielu złych ludzi, oszustów i przestępców. Nie możesz wierzyć we wszystko, co ci opowiadają. Ba, parę dni temu mówiła mi praczka, że policja ujęła gang, który porywał dzieci i sprzedawał je do dalekich krajów. – Zadrżała i jej oczy napełniły się łzami. – Naprawdę się przeraziłam, kiedy pomyślałam o tych wszystkich biedactwach wykradzionych rodzicom i zmuszonych do życia w kto wie jakich warunkach. Gdyby coś podobnego spotkało któreś z was, chybabym oszalała. Jesteście wszystkim, co mi pozostało. Głos załamał się jej lekko; przytuliła ich do siebie. Matka ma rację, myślał Anand, podciągając pod szyję połataną kołdrę. Nie można wierzyć w to, co ludzie wygadują. Starzec był oszustem, naciągaczem, nędznym obdartym kuglarzem, który wymachiwał rękami i hipnotyzował dzieci, kusząc je niestworzonymi historiami i fałszywymi nadziejami. Kto wie, co zamierzał zrobić z Anandem po wywabieniu go z domu? Dobrze się stało, że matka wróciła we właściwym momencie. Przejrzała go na wylot i przegnała na cztery wiatry – a on nie potrafił nawet nic powiedzieć na swoją obronę. Najgorsze... nawet gorsze od tego, że oszukał Ananda swoją... zaraz, co on takiego pokazywał? Chłopiec dziwnie jakoś nie mógł sobie przypomnieć... Najgorsza była obietnica, że Mirze się polepszy. Bo wcale się nie polepszyło. Kiedy matka układała ją na posłaniu, życząc dobrej nocy, mała jak zwykle gapiła się tępo w sufit, nie odzywając się słowem. Anand otarł oczy i spróbował zasnąć, ale łzy wciąż płynęły. Nie był pewien, czemu płacze. Czy z powodu Miry, uwięzionej na zawsze we własnym świecie; czy z powodu matki, która pracowała tak ciężko i tak mało otrzymywała w zamian; czy z powodu własnych zniweczonych nadziei, że zdoła się wyrwać z nudnego kieratu codziennego życia w świat przygody i magii? Płakał cicho, pilnując się, by matka niczego nie usłyszała. Bębnienie deszczu o blaszany dach i gniewne pomruki grzmotów były dość głośne, by zagłuszyć wyrywający mu się niekiedy stłumiony szloch. W końcu, wyczerpany, zapadł w niespokojny sen. WIADOMOŚĆ Anand stał na szczycie góry owinięty w szatę koloru krwi. Czy to jego krew zabarwiła materiał? Towarzyszyło mu jakieś zwierzę – nie był pewien, jakiego gatunku. Kątem oka złowił ruch złotego ogona. Widział nawałnicę nadciągającą w kierunku góry – nie, w jego kierunku; to on był celem. Obserwował, jak burza przetacza się po niebie z odgłosem tysiąca olbrzymich rydwanów o żelaznych kołach, plamiąc szarością leżącą w dole ziemię. Widział ciemne chmury rozdarte przez błyskawicę, widział grad sypiący się z nich niczym kryształowe kule. Wiedział, że to niezwykła burza. W jej sercu czaiła się jakaś mroczna, zła wola – i ta wola pożądała jego. Lub może tego, co trzymał w dłoniach. Siła owego pragnienia napełniła powietrze odorem zgnilizny. Chłopiec rozejrzał się wokół przerażony, szukając kogoś... kogo? Ktokolwiek to był, nie stanął u jego boku. Co mam robić?! – krzyknął głośno. Odpowiedział mu tylko wiatr, którego wycie przypominało złowróżbny dźwięk syreny ambulansu. Anand uniósł ramiona i wymówił słowa cisnące mu się na usta, choć nie rozumiał ich znaczenia. To, co trzymał w dłoniach, wybuchnęło płomieniem, lecz płomień ten nie parzył. Nie, był lodowato zimny. Przebiegł po rękach chłopca ku jego piersi jak zadawniony ból, a kiedy dosięgnął serca, utworzył lodowy wir. Anand wiedział, że postąpił źle, nie mógł uczynić gorzej: zawezwał siłę tego, co trzymał w dłoni, choć nie była przeznaczona dla jego użytku. Lodowy wir sięgnął burzowych chmur i wessał w siebie ciemność. Anand patrzył przerażony, niezdolny go powstrzymać. Wiedział, że gdy mroczne serce burzy połączy się z białym sercem wiru, świat wybuchnie i zapadnie w nicość. Nawałnica niczym szponami wczepiła się w jego ramię, wstrząsając nim i nie wypuszczając z uścisku, choć krzyczał i próbował się wyrwać ze wszystkich sił... – Bracie! Bracie! Anand otworzył oczy. Leżał na własnym posłaniu w baraku. Mira szarpała go za rękę. – Bracie! – powtórzyła nagląco, gdy patrzył na nią zaskoczony, zmieszany, wciąż jeszcze na wpół we śnie, z sercem nadal bijącym mocno. – Obudź się! Już rano! Zaspałeś! Czy siostra naprawdę przemówiła, czy też tylko z jednego snu przeszedł w inny, radośniejszy? Nie; widział zimną betonową podłogę i kałużę, która zawsze tworzyła się pod oknem po silnej ulewie. – Mira? – wyszeptał, nie dowierzając świadectwu własnych uszu. – Ty...? Kiwnęła głową i jej twarz rozjaśnił szeroki, żywy uśmiech, który pamiętał tak dobrze. – Znowu jestem sobą! – Zatańczyła po izbie, zbyt szczęśliwa, by ustać spokojnie. – Kiedy się zbudziłam, czułam, jakby ktoś zabrał wielki czarny koc, który mnie wcześniej przygniatał. Anand zerwał się z posłania. Zobaczył matkę promieniejącą z radości. – Nasza Mira wyzdrowiała! – zwrócił się do niej. Skinęła głową, ocierając oczy. – Tak, Bogu niech będą dzięki! W pierwszej chwili nie ośmielałam się w to wierzyć, ale to prawda. Usta jej się nie zamykają od chwili, kiedy mnie zbudziła. – Więc ten stary człowiek...? Matka milczała długą chwilę. Z napięcia jej ramion Anand odgadł, że nie chce odpowiedzieć. Na pewno obawia się, że go utraci. Kłamstwo jednak było jej obce, więc po chwili odetchnęła głęboko i zwróciła się w jego stronę. – Mówił prawdę. Naprawdę jest uzdrowicielem. – Więc reszta jego opowieści też musi być prawdziwa! – wykrzyknął podekscytowany. – Muszę do niego iść! Muszę mu pomóc! – Zawahał się; jego serce rozdzierały dwa sprzeczne pragnienia. – Ale jak mam zostawić cię samą? Matka długo milczała. Potem szepnęła z ociąganiem: – Idź! Dam sobie radę. Zawdzięczamy to uzdrowicielowi... i widzę, jak bardzo chcesz iść do niego. Anandowi serce podskoczyło z radości. W pośpiechu umył twarz i włożył czystą koszulę. Mira przyniosła mu sandały i szal oraz nieco chiczuri z ubiegłego wieczoru, które zawinęła w liście, po czym objęła brata. – Nie martw się – powiedziała. – Będę mamie pomagać. – Wiem – odpowiedział i uśmiechnął się na widok znajomego wyrazu zdecydowania w jej oczach. Jak cudownie było odzyskać siostrę! Jak bardzo mu jej brakowało przez ostatnie miesiące! Chciałby zostać dłużej, lecz po promieniach słońca, które z trudem przeciskały się przez gęstą siatkę w jedynym oknie izby, widział, że świt minął już dawno. Tak wiele chciał im obu powiedzieć przed odejściem – jak bardzo je kocha, że będzie się o nie martwił, że będzie za nimi tęsknił każdego dnia podróży. Nie miał jednak czasu. Obawiał się, że starzec już wyruszył. Uściskał siostrę i objął stopy matki, by go pobłogosławiła. – Nie bój się o mnie – rzekł. – Jestem pewien, że przy uzdrowicielu nic mi nie grozi. Wrócę najszybciej, jak zdołam. Przywiozę wam mnóstwo cennych i wspaniałych podarunków. Mira klasnęła w dłonie. – Ja bym chciała lalkę księżniczkę w sari z czerwonego jedwabiu! – Dostaniesz taką lalkę – obiecał chłopiec. Zerknął na matkę, ona jednak nic nie powiedziała. Położyła mu tylko rękę na głowie w tradycyjnym geście błogosławieństwa. Widział, że stara się opanować łzy. W tej chwili najbliższy był myśli, by zrezygnować. Może dostrzegła to w jego oczach, bo ujęła go za ramiona, poprowadziła do wyjścia i pchnęła lekko. – Niech cię Bóg prowadzi – powiedziała. Dopiero później, w połowie drogi do poczty Sjam Tala uświadomił sobie, że nie użyła słów, którymi go zawsze żegnała, kiedy gdzieś szedł: „Wracaj bezpiecznie i szybko”. Jak gdyby nie miała nadziei na jego powrót. Zdyszany Anand zatrzymał się przed pocztą i rozejrzał niepewnie dokoła. Biegł całą drogę, dopiero teraz zaczął się zastanawiać, gdzie może się znajdować pensjonat Panczu. Uświadomił sobie, że chociaż często mijał pocztę, nigdy nie zauważył żadnego hotelu. Kilka razy przeszedł tam i z powrotem wzdłuż budynku, przyglądając się uważnie okolicznym sklepom i zaułkom. Był tylko kram ze słodyczami Ramlala, warsztat naprawy rowerów Dżaja Durgi i stragan o półkach zastawionych kolorowymi butelkami napojów Jusla i Thumbs Up. Chłopiec żałował, że nie poprosił o dokładniejsze wskazówki – zbyt go jednak wtedy zaprzątały wątpliwości co do słów starca. Na koniec zebrał się na odwagę, by spytać sprzedawcę napojów o pensjonat. Mężczyzna jednak zmarszczył brwi i pokręcił głową. – Nigdy o nim nie słyszałem – powiedział. Anand zamknął oczy, ogarnięty falą rozpaczy. Przepraszam! – zawołał w myślach. Pomóż mi cię znaleźć! Próbował wywołać w wyobraźni twarz starego człowieka, lecz na próżno. Widział tylko smugę niebieskawego światła. Oglądał już kiedyś coś podobnego, ale gdzie? Nie mógł sobie przypomnieć. Otworzył oczy i przekonał się, że kilku handlarzy spogląda na niego podejrzliwie. W tej samej chwili z przejścia między dwoma straganami wychynęła dziesięcioletnia na oko dziewczynka w podartym wełnianym zawoju. Energicznie, choć niezbyt skutecznie zamiatała ulicę wystrzępioną miotłą z liści palmowych. Anand nie zwrócił wcześniej uwagi na ciasne przejście. Teraz przyjrzał mu się uważniej. Zaraz, dokąd prowadzi ten wąski zaułek? Co tam jest? W uliczce było ciemno, lecz mógłby przysiąc, że zauważył ciemny otwór jaskini przesłonięty mgłą. Prowadząca do niej ścieżka była wąska i kamienista, obrzeżona przez kolczaste kaktusy. Anand zamrugał i przetarł oczy. Pewnie zrobiło mu się słabo od tego biegania o pustym żołądku, bo teraz, gdy spojrzał ponownie, zobaczył tylko łuszczące się czarne drzwi na końcu wąskiego, zaśmieconego przejścia. Czy to możliwe? Ruszył do stojącego w głębi budynku, rozglądając się za jakimś szyldem. Nie dostrzegł żadnego. Z wahaniem zapukał. Drzwi otwarły się tak szybko, że omal nie wpadł do środka. W wejściu stał bardzo gruby mężczyzna w brudnej kurcie, żując gałązkę z drzewa nim służącą mu jako szczoteczka do zębów. Splunął obok stóp Ananda, po czym odezwał się ze złością: – Człowiek nie ma chwili spokoju! A ty czego tu szukasz? – Czy to jest... czy to pensjonat? – Nie, budynek parlamentu! – burknął grubas. – Nie masz oczu? – Wskazał wystrzępionym końcem patyczka. Na drzwiach wisiała niewielka czarna tabliczka, choć Anand byłby przysiągł, że jeszcze przed chwilą jej tu nie było. Czerwonymi wijącymi się literami wydrukowano na niej napis: PENSJONAT PANCZU. CZYSTY, WYGODNY I DYSKRETNY. TWÓJ DOM Z DALA OD DOMU. – Wszystkie miejsca zajęte, więc idź szukać gdzie indziej – dodał grubas, po czym chciał zatrzasnąć chłopcu drzwi przed nosem. Zdesperowany Anand wsunął stopę w szparę. – Chwileczkę! Miałem się spotkać z kimś, kto się tu zatrzymał... z pewnym starym człowiekiem. Czy wyobraził to sobie tylko, czy też grubas rzeczywiście wyglądał na zaniepokojonego? – Zatrzymuje się tu mnóstwo starców – odparł. – Jak ten twój się nazywa? – Ja... ja nie wiem. – Chłopiec musiał przyznać, że nawet w jego uszach zabrzmiało to głupio. – Był ubrany na biało i miał długą brodę. Grubas roześmiał się pogardliwie. – Chciałbym dostawać rupię za każdego nocującego tu brodatego starca ubranego na biało! Przykro mi, mały. Kilku gości wyruszyło dzisiaj z samego rana. Zdaje się, że był między nimi jakiś staruszek. – Powiedział panu, dokąd jedzie? A może zostawił wiadomość dla Ananda? – Wiadomość? – Grubas zmarszczył czoło. – Hmmm... Moja pamięć nie jest już tak dobra jak dawniej. Gdybyś mi coś dał, jakiś drobny podarunek, może zachęciłoby to moje szare komórki do wysiłku. Chłopiec zaczął tłumaczyć, że nie ma ani grosza, lecz w tym momencie coś sobie przypomniał. Nie miał kiedy oddać matce tygodniowego zarobku. Poszukał w pasku i wyciągnął zmięty banknot rupiowy. Grubas skrzywił się z niesmakiem. – Tylko tyle? – spytał, ale mimo to wyciągnął rękę. – Cóż, w takim razie... W tym momencie zaułkiem przeciągnął podmuch zimnego wiatru, unosząc ze sobą podarte papiery. Może dlatego, że przejście było tak wąskie, wydawało się, jakby wiatr zagwizdał złowieszczo. Pochłodniało. Jakaś chmura musiała przesłonić słońce, bo w zaułku nagle zrobiło się ciemniej. Oczy grubasa rozszerzyły się, jakby coś zobaczył, lecz kiedy chłopiec się obrócił, nie dostrzegł nikogo. Właściciel pensjonatu wcisnął mu banknot z powrotem do ręki. – Nie było żadnej wiadomości – oświadczył. Odepchnął stopę Ananda i zatrzasnął drzwi. Chłopiec nie próbował pukać ponownie. Miał wrażenie, że nie miałoby to sensu, a poza tym chciał stąd odejść jak najszybciej. Ruszył w stronę ulicy, kuląc się przed wiatrem. Lecz jakimś cudem przejście stało się kręte i znacznie dłuższe. Po obu stronach wyrosły czarne kaktusy, wyciągające się, by go zaczepić kolcami. Anand ledwie widział główną ulicę przez wąski prześwit. Szedł z trudem. Bruk był mokry i śliski. I choć zaułek biegł płasko, chłopiec miał wrażenie, że każdy krok jest wspinaczką po stromym zboczu. W tym momencie znowu dostrzegł dziewczynkę. Zamiatając kocie łby, śpiewała coś sobie niezbyt melodyjnym głosem, lecz wesoło i radośnie. Wciąż powtarzała tę samą zwrotkę i po chwili Anand zrozumiał słowa, choć wydały mu się niezbyt sensowne. O kwiecie oceanu otoczony białym murem, Jak daleko pozostał twój dom? O kwiecie oceanu otoczony białym murem, Jak daleko pozostał twój dom? W jakiś sposób ten monotonny zaśpiew dodał Anandowi otuchy. Nie czuł się tak samotny, zaczął pewniej stawiać stopy. Kiedy dotarł do małej zamiataczki, uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Nie odpowiedziała uśmiechem, nuciła tylko dalej swoją dziwaczną piosenkę. Anand nie był pewien, czy jej spojrzenie wyraża życzliwość. Krótkie, nieznające grzebienia włosy kłębiły się jej wokół twarzy niczym grzywa. Jest podobna do dzikiego lwa, pomyślał chłopiec. Tknięty nagłym impulsem, zwrócił się do niej: – Szukam pewnego staruszka, z brodą i o lasce. Niósł zawiniątko... Dziewczynka odwróciła się twarzą w stronę wyjścia z zaułka, jakby nie słyszała. Potem jednak gestem kazała chłopcu iść za sobą. Gdy tylko znaleźli się na głównej ulicy, cisnęła miotłę pod stragan i ruszyła w stronę poczty, wokół której roiło się od hałaśliwych klientów i rozlegał się głośny, metaliczny brzęk automatów wydających resztę bilonem. Zaciekawiony Anand szedł za nią krok w krok. Mała chwyciła go za rękę i pociągnęła do jednej z kolejek. – Najbezpieczniej rozmawiać tutaj, w tym hałasie – wyjaśniła szeptem. – Wyjechał dzisiaj wcześnie rano. Powiedział Panczu, że może go szukać jakiś Anand. – To ja! – ucieszył się chłopiec i serce zaczęło mu bić jak szalone. – Mówił, dokąd się udaje? Kiwnęła głową. – Dokąd? Powiedz mi... proszę. Nadal milczała, więc znowu sięgnął po banknot. Zmarszczyła nosek z pogardą. – Nie sprzedaję informacji – odparła. – Szczególnie nie za taką nędzną sumę! Oczy miała ciemne, z zielonymi cętkami i o bardzo stanowczym spojrzeniu. To sprawiło, że Anand poczuł się nieswojo. – Chcę, żebyś mnie zabrał ze sobą – oznajmiła. – O, nie ma się co tak krzywić. Nie masz wyboru, jeśli chcesz dogonić swojego starca, zanim odjedzie na dobre. – Nic nie rozumiesz! – wybuchnął chłopiec. – To nie zabawa. To naprawdę ważne... a ja nie mam czasu do stracenia. I w dodatku to niebezpieczne! Zbyt niebezpieczne dla dziewczynki! Popatrzyła na niego zimno. – Zabawne, skoro mówi to taki laluś z dobrego domu! Ja żyję na ulicy, każdego dnia bawię się w chowanego z niebezpieczeństwem! Wiesz co, mogłabym po prostu iść do tego starca sama i powiedzieć, że się nie zjawiłeś. Wtedy zabrałby mnie ze sobą zamiast ciebie. I nieźle by na tym wyszedł, bo byłabym znacznie lepszym pomocnikiem. – Nigdy by cię nie zabrał zamiast mnie – zaprotestował chłopiec gorąco. Ale wcale nie był tego pewien. Ostatecznie to on zawiódł starego człowieka swoim brakiem zaufania. I to on się spóźnił. Dziewczynka dosłyszała wahanie w jego głosie. Wyszczerzyła zęby w drapieżnym uśmiechu. – Myślę, że tak właśnie zrobię, skoro się nie chcesz zgodzić. – Nie pozwolę ci! – zawołał z wściekłością. – A jak mnie powstrzymasz? – Spojrzała mu w twarz, biorąc się pod boki. – Zniknę, zanim się obejrzysz, i nigdy mnie nie znajdziesz. Znam tu każdy zaułek. Pomyśl o tym tak: to ja cię zabieram ze sobą. Nie rób takiej ponurej miny! Pewnie po drodze nieraz uratuję ci życie. Anand szedł obok małej zamiataczki w gniewnym milczeniu. Postanowił, że nie odezwie się do niej ani słowem. A kiedy tylko odnajdą starego człowieka, opowie ze wszystkimi szczegółami, jak zmusiła go szantażem, by ją zabrał. Starzec na pewno okropnie się zezłości i każe jej się wynosić. Dobrze jej tak. Mała jednak nie zwróciła uwagi na jego milczenie. Odkąd postawiła na swoim, była szczęśliwa niczym bawół w błotnistym stawie. Opowiedziała chłopcu swoją historię (choć Ananda zupełnie to nie obchodziło) oraz zdradziła, jak się dowiedziała, gdzie znaleźć starca. – Śpię pod straganem z napojami – paplała. – Pilnuję, żeby wokół ulica była czysta, dlatego właściciel mnie nie przegania. Biegam też na posyłki, więc zwykle do wieczora jestem taka zmęczona, że śpię jak kamień. Nawet mi się nic nie śni. Ale ostatniej nocy tak grzmiało i błyskało, że budziłam się co chwila. No i ciągle wracały te sny... Zadrżała nagle, jakby nie były przyjemne. – No więc nie spałam, kiedy ten staruszek wyszedł z zaułka dzisiaj o świcie, a Panczu następował mu na pięty, kłaniając się jak komuś bardzo ważnemu. Było jeszcze ciemno, ale widziałam wyraźnie twarz tego starca. Lśniła, jakby światło przenikało z jej wnętrza, a broda... ha, wyglądała jak ze srebra. Powiedział do Panczu, że jeśli się zjawisz rankiem, masz się udać prosto na dworzec Sjalda... i że on tam będzie, na peronie, z którego odjeżdża ekspres do Pathankot. Mówił: „Powiedz, niech szuka tam, gdzie zwykle tego nie robi, i niech się bystro rozgląda. Niełatwo mnie będzie znaleźć. Powiedz mu, że nie wszystko jest tym, czym się zdaje”. Potem nachylił się, żeby poprawić pasek u sandała – tuż przy moim straganie – i spojrzał mi prosto w oczy. Bałam się, że się rozgniewa, bo podsłuchiwałam, ale wcale nie był zły. Oczy mu błyszczały jak... jak kiedyś mojemu dziadkowi. Umilkła. Anand zastanowił się, gdzie jest teraz dziadek małej zamiataczki, jej matka i ojciec, i poczuł, jak jego złość słabnie. Całe życie mieszkał w Kalkucie, więc widywał bezdomne dzieci, lecz nigdy się nie zastanawiał nad ich losem. Teraz poczuł ukłucie w sercu, gdy sobie wyobraził, jak dziewczynka noc w noc kuli się zawinięta w szmaty pod straganem z napojami, nawet gdy jest zimno lub pada deszcz. Jego towarzyszka mówiła już jednak dalej. – Więc sobie pomyślałam, że z jakiegoś powodu chciał, bym to usłyszała! Dlatego kręciłam się w pobliżu od samego rana, zamiatając raz po raz, bo nie dowierzałam Panczu. Szczególnie po tym, jak się zjawił ten drugi. – Drugi? – powtórzył Anand, czując skurcz żołądka. Przytaknęła z powagą. – Nie widziałam go... i wcale nie chciałam oglądać. Zaraz po tym, jak starzec sobie poszedł, lampy uliczne zamigotały i zgasły, i lodowata ciemność ogarnęła ulicę. Bałam się, chociaż niełatwo mnie przestraszyć, słowo daję. Widywałam już różnych dziwnych gości z pensjonatu Panczu. Ale tym razem wczołgałam się pod stragan, nakryłam głowę szmatami i nie ośmieliłam się odetchnąć głośniej, póki nie byłam pewna, że zniknął w zaułku. Nie wiem, co się stało potem. – Pewnie zastraszył Panczu i wydobył z niego, dokąd poszedł starzec – mruknął do siebie Anand. – I pewnie zakazał grubasowi mówić mi cokolwiek. Dlatego Panczu bał się wziąć ode mnie pieniądze, chociaż widziałem, że ma ochotę. I ten zimny wiatr w zaułku... może tamten albo któryś z jego popleczników pilnowali właściciela pensjonatu. – Nagle uderzyła go przerażająca myśl. – Może obserwuje nas w tej chwili! Albo... – wiedział, że to by było jeszcze gorsze – poszedł na dworzec i odszukał starca! – Dlatego powinniśmy tam dotrzeć jak najszybciej – odparła dziewczynka, przyśpieszając kroku. Anand podbiegł, by nie zostać w tyle. Niepokoiło go coś jeszcze. – Ten zły człowiek... ten, którego obecność wyczułaś... on jest naprawdę bardzo potężny. Mógł nas już dawno powstrzymać, a nawet zabić. Czemu tego nie zrobił? – Nie wiem. Gdy tak szli ramię w ramię, zerknął na jej stanowczą, zdecydowaną twarz. Przekonał się już, że dziewczynka jest bystra i zaradna, niełatwo ją przestraszyć. Ale czy można jej ufać? Wreszcie spytał: – Czemu chcesz ze mną iść? Nie wiesz nawet, dokąd się wybieram ani czemu mam stawić czoło. Widzisz, to nie jest tak naprawdę wycieczka dla przyjemności, nie jak wyjazd na wakacje... – Na pewno będzie mi lepiej niż pod straganem z napojami – przerwała mu. – Czasami nocą przychodzą tam szczury. Są wielkie jak twoja głowa! Na szczęście potrafię użyć kija od szczotki. Poza tym... Nie dokończyła. – Co? – spytał Anand. Wyglądała na trochę zawstydzoną. – Chcę znowu zobaczyć tego staruszka. Sprawdzić, czy rzeczywiście jest podobny do mojego dziadka, czy tylko to sobie wyobraziłam. – A ta piosenka, którą dzisiaj śpiewałaś... co to było? – Śpiewałam? – zdziwiła się. – Nie pamiętam. Czasami coś sobie mruczę pod nosem przy pracy. Dla zabicia czasu. – To była tylko jedna zwrotka, którą ciągle powtarzałaś. Coś o murze, o kwiatach... – Zmarszczył czoło, ale nie mógł sobie nic więcej przypomnieć. Dziewczynka wzruszyła ramionami. – Nie wiem. – A jak masz na imię? – spytał, lecz ona wskazywała już coś przed nimi. – Oto i dworzec. Poszukajmy twojego starca. NIE WSZYSTKO JEST TYM, CZYM SIĘ ZDAJE W ogromnym dworcowym budynku z czerwonej cegły panował gwar i zamieszanie; setki ludzi śpieszyły we wszystkich kierunkach, z głośników dobiegały informacje o pociągach zmierzających do miast w całych Indiach «– miast, o których istnieniu Anand dotąd nie wiedział. Nie był tu nigdy wcześniej, więc obserwował zatłoczony dworzec ze zdumieniem i zmieszaniem. Oprócz pasażerów byli tu uliczni sprzedawcy handlujący arbuzami i czasopismami, kulisi dźwigający na głowach materace i pościel zwinięte w wielkie rulony oraz całe rodziny żebraków zaczajone w strategicznych punktach – tam gdzie podróżni musieli się o nich potknąć i zawstydzeni dać im parę groszy. Jak, na miłość boską, zdoła wśród tego zamętu odszukać właściwy peron i starego człowieka? Dziewczynka pociągnęła go za rękę. – Masz pieniądze na bilety? – A ile potrzeba? – spytał z niepokojem. – Pewnie co najmniej sto rupii. – Westchnęła, widząc jego minę. – Mniejsza o to, i tak nie sądziłam, że będziesz miał. No dobra, nie będzie łatwo przemknąć obok kontrolera. Widzisz tego gościa z podłą miną i w czarnym mundurze koło bramki z kutego żelaza? To właśnie on. Musimy poczekać, aż zjawi się jakaś wielka rodzina z mnóstwem bagażu, i spróbować wejść razem z nimi. Czekali. Anandowi ze strachu zaschło w gardle. Nie lubił łamać przepisów – nawet niezbyt ważnych. Poza tym kontroler był krzepkim mężczyzną z sumiastymi wąsiskami i nie wyglądał na człowieka, który by miał wiele wyrozumiałości dla kogoś bez biletu. – Pst! – syknęła mała zamiataczka. – Teraz! Do bramki zbliżała się radosna gromadka złożona z dziesięciu czy jedenastu osób. Wszyscy byli odświętnie ubrani i wyglądali, jakby się wybierali na jakąś ważną uroczystość, może na wesele. Mężczyźni nosili jedwabne kurty ze złotymi guzikami, a kobiety pięknie haftowane sari i miały we włosach kwiaty. Podążało za nimi trzech czy czterech kulisów niosących wypchane walizy. Dziewczynka wpadła między tragarzy i przemknęła obok kontrolera, gdy sprawdzał bilety. Anand spróbował pójść w jej ślady. Już prawie minął bramkę, kiedy poczuł na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. – A ty dokąd, oberwańcu? I gdzie twój bilet? Spojrzał w górę, w gniewną twarz kontrolera. Kącikiem oka widział, jak dziewczynka zmartwiona wygląda zza filara na jednym z peronów. – Proszę mnie wpuścić! – poprosił błagalnie, lecz kontroler pokręcił głową. – Już cię tu wcześniej widziałem! – krzyknął. – Należysz do gangu kieszonkowców, prawda? Zawsze wciskacie się koło mnie, wpadacie do pociągów i okradacie pasażerów. Ha, dzisiaj ci się to nie uda! Oddam cię w ręce policji kolejowej. – Nie jestem z żadnego gangu! – zawołał Anand. – Nigdy nawet nie byłem na tym dworcu! – Zawsze tak mówicie! – burknął kontroler, wyjmując z kieszeni srebrny gwizdek. – Spędzisz parę nocy w kozie, to inaczej zaśpiewasz. Chłopiec rozejrzał się wokół zrozpaczony. Lada chwila kontroler dmuchnie w gwizdek i zjawią się policjanci. Wsadzą go do więzienia, a pewnie na dodatek wygarbują mu skórę. Wszystko zepsuł – zawiódł starego człowieka i zaprzepaścił cel wyprawy, zanim się na dobre zaczęła. – Przepraszam pana – odezwał się właśnie w tym momencie drżący głos. – Widzę, że mój siostrzeniec dotarł tu przede mną. Dziękuję, że go pan zatrzymał. Nie wiem, jak bym go znalazł, gdyby się dostał na perony! A tu są nasze bilety. Był to starzec, lecz nie ten, który przyszedł za Anandem do domu. A może ten? Broda tego człowieka wydawała się mniej siwa, twarz miał węższą, a uszy małe, płaskie i przylegające do czaszki. Nosił niepokalanie białą marynarkę i starannie wyprasowane białe spodnie. Półbuty tak lśniły od czarnej pasty, że można się było w nich przejrzeć. – Pański siostrzeniec, tak? – powtórzył kontroler. Ze zmarszczonymi brwiami przyjrzał się nędznemu ubraniu Ananda, po czym zerknął na bilety. – W rzeczy samej, syn mojej rodzonej siostry – wyjaśnił starszy pan. – Nie dostrzega pan podobieństwa? Uczynił nieznaczny ruch dłonią i twarz kontrolera się rozpogodziła. – A rzeczywiście, widzę teraz, kiedy pan o tym wspomniał. Starszy pan skinął na Ananda. – Chodź, siostrzeńcze! A na przyszłość miej więcej rozumu i nie daj się ze mną rozdzielić. Chłopiec gapił się na niego, nie wiedząc, co robić. Czy powinien iść z tym obcym człowiekiem? Naprawdę wybawił go z kłopotu. Czy to był jego znajomy w przebraniu? Anand przypomniał sobie wiadomość, którą przekazała mu mała zamiataczka: Nie wszystko jest tym, czym się zdaje. Ale mogło to mieć wiele znaczeń. – Ekspres do Pathankot odjeżdża z peronu czternastego za dwadzieścia minut, proszę pana – poinformował kontroler, który zachowywał się teraz niezwykle uprzejmie. – Proszę się pośpieszyć. Widzę, że ma pan bilet w pierwszej klasie. Pański wagon znajduje się na początku składu. Przyjemnej podróży! Starszy pan skłonił się krótko i ruszył przed siebie, nie oglądając się, czy Anand idzie za nim. Jak na kogoś w podeszłym wieku szedł bardzo szybko; jego marynarka wydymała się od wiatru. Nie było czasu do namysłu – już znikał w tłumie. Chłopiec rzucił się pędem, lecz niełatwo było dotrzymać kroku nieznajomemu na zatłoczonym peronie. Po drodze rozglądał się za małą zamiataczką, lecz nigdzie jej nie dostrzegł. Trochę żałował, że dziewczynka jednak nie pojedzie z nimi. – Otóż i jesteśmy – odezwał się wreszcie starszy pan. – Koniec peronu czternastego. A tu jest nasz wagon. Wskoczył do pociągu (poruszał się ze zdumiewającą lekkością) i zajął miejsce przy oknie. Gestem polecił chłopcu, by siadł naprzeciw. – Dobrze się składa, że nie ma nikogo więcej – powiedział z ciepłym uśmiechem. – Mamy tak wiele do omówienia. Ale na razie z pewnością umierasz z głodu! Zdaje się, że wybiegłeś z domu bez śniadania, prawda? Anand skinął głową. Starszy pan miał taki miły uśmiech. Chłopiec zawstydził się, że mu nie ufał. Czy ktoś kiedyś uśmiechał się do niego tak życzliwie, ze zrozumieniem? Może pewna kobieta... matka? Nie mógł sobie przypomnieć dokładnie. Było jednak dla niego oczywiste, że nawet jej nie mogło na nim zależeć tak bardzo, jak siedzącemu przed nim teraz panu, który właśnie rozwijał spore zawiniątko, wypełnione – Anand aż zamrugał ze zdumienia i zachwytu – wszystkimi jego ulubionymi potrawami. Były tam stosy złotobrązowych i wciąż jeszcze parujących puris, jarzyn w cieście smażonych na głębokim tłuszczu. Były chrupkie trójkątne pierożki samosas z nadzieniem z grochu i ziemniaków oraz zielony sos chutney doprawiony kolendra, by je w nim zanurzać. Był kurczak duszony w sosie jogurtowym i największe krewetki, jakie Anand widział w życiu. Obok leżały najrozmaitsze słodycze: nasycone syropem ciasteczka, czerwone gulab dżamuns i pomarańczowe sprężynki dżilebis, a w wielkiej, lśniącej srebrnej misie jego najulubieńszy pudding ryżowy z rodzynkami i pistacjami, którego nie jadł od wieków. – Skąd pan wiedział, że to właśnie lubię najbardziej? – spytał Anand, wyciągając rękę po łyżkę leżącą obok miski z puddingiem. – Tak się składa, że to również moje ulubione potrawy – wyjaśnił starszy pan, uśmiechając się szeroko. – Ty i ja mamy wiele podobnych cech, Anandzie. Ale o tym później. Teraz jedz. Z pewnością umierasz z głodu. Właśnie w tej chwili chłopiec dostrzegł jakiś ruch za oknem. Mała zamiataczka machała do niego zza filara. Ach! Więc wcale się nie zgubiła! To dobrze. Zaczął ją wołać, by przyszła do nich. Starszy pan jest taki hojny, że z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu. W tym momencie uświadomił sobie, że dziewczynka wcale nie macha. Z wielką natarczywością wpatrywała się w Ananda, a od czasu do czasu pokazywała na swoje usta i kręciła głową, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że nie powinien jeść. Dlaczego? – zastanawiał się chłopiec, unosząc do ust łyżkę puddingu. I czemu się chowa za filarem niczym szpieg w kiepskim filmie? – Ach, widzę, że twoja przyjaciółka nas odnalazła – stwierdził starszy pan, nie patrząc nawet za okno. – Doskonale. Zaproś ją tutaj. Anand niechętnie odłożył łyżkę i wychylił się przez okno, by ją zawołać. Mała zamiataczka szła już jednak w stronę wagonu. Nie, właściwie nie szła. Wyglądało to raczej, jakby była przewiązana w pasie niewidzialną liną i przyciągana wbrew woli. Kiedy chwiejnym krokiem sunęła w kierunku pociągu, wpadła na kilka osób i nawet próbowała się uchwycić jednego z podróżnych, lecz on szedł dalej przed siebie, jakby jej nie widział ani nie czuł jej rąk na swojej dłoni. Jak gdyby dziewczynka należała do innego świata. Anand zwrócił się do swego towarzysza, chcąc spytać, co się dzieje, lecz widok, jaki zobaczył, odebrał mu mowę. Twarz starego człowieka się zmieniła; zamiast uśmiechu gościł teraz na niej wyraz szyderstwa. Największej przemianie uległy oczy. Były szare jak kamienie i jak kamienie matowe, tak że patrząc w nie, Anand nie widział własnego odbicia. Nie było w nich światła, tylko bezdenna ciemność czyhająca, by schwycić i pochłonąć wszystko, co się znajdzie w jej zasięgu. Jak mógł kiedykolwiek uznać tego potwora za uzdrowiciela ze Srebrnej Doliny?! Za drzwiami przedziału rozległ się hałas i dziewczynka wtoczyła się do wnętrza. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Oczy miała spuszczone, jakby wiedziała, że stanie się coś strasznego, jeśli ten człowiek w nie zajrzy. – Chodź no tutaj, dziecino – odezwał się starszy pan. Jego głos brzmiał młodo i stanowczo. Anand zauważył, że zmieniła się też jego postać. Twarz miał teraz gładko wygoloną i bez zmarszczek, tylko z głębokimi bruzdami biegnącymi od nosa do kącików ust. Również głowę miał ogoloną, a na czole nosił diadem z czerwonym kamieniem. Szata, o podobnej szkarłatnej barwie, opadała mu do stóp, połyskując jak płomień. Uszyto ją z materiału w niezwykły wzór – sylwetek ludzi i zwierząt uchwyconych w pozach pełnych cierpienia. Widziane kątem oka, postacie sprawiały wrażenie, jakby się wiły. – Nie! – krzyknęła dziewczynka i chciała się złapać framugi, lecz pociągnięta jakąś siłą ruszyła w kierunku mężczyzny. Zaczęła coś recytować cicho, niepewnie, przerywając co chwila. Z początku Anand nie mógł rozróżnić słów, lecz potem je dosłyszał. Biały mur, biały mur, biały mur... – Widzę, że Abhajdatta próbował cię nauczyć zaklęcia ochronnego! – odezwał się nieznajomy. – Ale za mało się postarał, nieprawdaż? Zresztą i tak nie ochroniłoby cię to przed moją potęgą, potęgą Surabhanu! Uniósł dłoń i dziewczynka padła na ziemię jak ścięta gałązka. – Pomocy! – zawołał Anand, przyciskając twarz do krat w oknie i waląc w nie pięściami. Nie był pewien, kogo wzywa, kto mógłby mu pomóc. Przechodnie zdawali się nieświadomi tego, co się dzieje w przedziale. A starzec... Bóg jeden wie, gdzie się podziewał w chwili, kiedy chłopiec tak bardzo go potrzebował! – Możesz sobie oszczędzić wysiłków – z zimnym uśmiechem zwrócił się do niego mężczyzna w diademie. – Jak się zapewne domyśliłeś, nie widzą cię ani nie słyszą. Znowu uniósł rękę i Anandowi wydało się, że ogromna pięść wymierzyła mu cios w szyję, odcinając dostęp powietrza. Z jękiem osunął się na kolana obok dziewczynki. – A więc jesteście nowymi pomocnikami Abhajdatty, tak? – podjął nieznajomy. – To żałosne, że upadł tak nisko, by gromadzić wokół siebie podobną hołotę! Naprawdę się łudzi, że ulicznicy pomogą mu ochronić skarb, który wykradł mnie, Surabhanu? Ha, będzie dziecinną igraszką przetrząsnąć wasze umysły i sprawdzić, czy powiedział wam coś godnego uwagi. Potem wyryję w waszych mózgach własne rozkazy, dzięki czemu nie będziecie już służyli jemu, lecz mnie! Nie dowie się o tym, kiedy was odnajdzie – do chwili, gdy będzie za późno! – będziecie bowiem wyglądać i zachowywać się zupełnie tak samo jak dotąd. Jego cichy, zły śmieszek sprawił, że Ananda przebiegł dreszcz. Surabhanu poruszył palcem i chłopiec wbrew woli spojrzał mu w oczy. Podobnie jak wcześniej, w czasie odwiedzin Abhajdatty w baraku, odnosił wrażenie, że zawisła przed nim wstrętna macka, lecz tym razem znacznie większa i bardziej odrażająca. Zatrzymała się przed jego twarzą; wiedział, że lada chwila opadnie i przywrze mu do głowy. A wtedy wszystko, co się znajduje w jego umyśle – wszystko, co jest nim, Anandem – zostanie mu odebrane i zastąpione czymś innym. Zadrżał na tę myśl. Pomocy! – krzyknął bezgłośnie jeszcze raz, starając się wywołać w myślach twarz starca, w nadziei że w ten sposób zdoła przekazać uzdrowicielowi swoją rozpacz oraz wiadomość, gdzie się znajduje. Zamiast tego, ku jego zaskoczeniu, myśli wypełnił mu obraz muszli płonącej białobłękitnym światłem. Macka przesunęła się pieszczotliwie po jego policzku. Czy małą zamiataczkę spotyka to samo? Nie mógł obrócić głowy, by się przekonać. Macka musnęła jego wargi. Pod jej oślizgłym, lepkim dotykiem miał ochotę krzyczeć z obrzydzenia, ale nie mógł wydać z siebie głosu. Następnie przesunęła się, przylgnęła do skroni i Anand poczuł, jak zaczyna ssać. Równocześnie miał wrażenie, jakby w tym samym miejscu do głowy zaczęło mu napływać coś palącego jak płomień, wywołując pulsujący ból. Zamknął oczy bezradnie. I wtedy gdzieś z oddali usłyszał głos: – Owoce kandyzowane! Cytryna, pomarańcza, mango! Cytryna, pomarańcza, mango! Najlepsze na świecie! Głos się przybliżał. Docierał teraz z korytarza za drzwiami ich przedziału. Macka drgnęła. Wrażenie ssania osłabło, potem ustało. Surabhanu wbił wściekłe spojrzenie w drzwi. – Co się dzieje? – mruknął. – Nikt poza mistrzem magii nie zdoła przeniknąć mojej zasłony. Czyżby to Abhajdatta? – Zmarszczył brwi i wciągnął powietrze. – Energia wydaje się inna. Ale może to fortel. Byłoby bardzo w stylu tego starego głupca wpaść tutaj i odgrywać bohatera, by ocalić te dwie żałosne istoty, kiedy mógłby się znajdować w połowie drogi do Srebrnej Doliny razem z... Nie dokończył, skrzywił się z wściekłości. – No cóż, jeśli to on, tym lepiej – podjął po chwili szyderczo. – Złapię trzy ptaszki za jednym zamachem. – Cytryna, ananas! – rozległ się znowu głos. – Banan, kokos! Dwadzieścia za rupię, taniej nie kupicie! Dla starych, dla młodych! Moje słodycze odmienia wasze życie! Do przedziału wszedł wysoki, chudy, kilkunastoletni chłopiec ubrany w długie do kolan dhoti i koszulę, jakie nosi większość sprzedawców. Na szyi miał zawieszoną tacę posypaną cukrem pudrem, na którym leżały różnokolorowe kandyzowane owoce. Posłał im – mężczyźnie w czerwonej szacie i dwojgu dzieciom u jego stóp – szczerbaty uśmiech, jakby w tej scenie nie było nic niezwykłego. – Słodycze dla każdego! Niezwykłe słodycze dla każdego! Czy to mógł być starzec? Jeszcze dobę temu Anand wyśmiałby każdego, kto by mu podsunął podobną myśl, ale teraz nie był wcale pewien. Uchylił zasłonę oddzielającą go od świata, w którym nie można wierzyć w świadectwo własnych oczu. Gapił się więc na przybysza, starając się dociec, czy poznaje jakiś szczegół w jego wyglądzie – gest albo charakterystyczny wyraz twarzy – lecz nic takiego nie dostrzegł. W tym momencie uświadomił sobie coś innego. Przekręcił głowę! Dziewczynka u jego boku ostrożnie próbowała zgiąć ręce. Kiedy uwaga Surabhanu skupiła się na sprzedawcy słodyczy, zaklęcie maga osłabło na tyle, że mogli się poruszyć. Surabhanu wyprostował się na całą wysokość, aż wydawało się, że głową sięga sufitu. – Abhajdatta! – ryknął przerażającym głosem. – Głupcze! Teraz zmierzysz się z całą moją potęgą! – Co ty wygadujesz, babudzi? – spytał chłopak wystraszony i cofnął się do drzwi. – Nie chcesz moich słodyczy, to nie. Już sobie idę... – Nie tak szybko! – odparł Surabhanu. – Nie wiem, jak się tu dostałeś, ale wkrótce się przekonasz, że nie wyjdziesz stąd, póki ci na to nie pozwolę. Zacisnął lewą dłoń w pięść i uniósł do góry. Anand z pełnym grozy współczuciem patrzył, jak sprzedawca potyka się i przewraca. Słodycze z tacy poszybowały na wszystkie strony, a cukier zawisł w powietrzu niczym delikatna biała mgiełka. Lecz co to? Zamiast opaść na ziemię, słodycze pomknęły w powietrzu jak odłamki różnobarwnego szkła – prosto w Surabhanu. Opędzał się od nich dziko, lecz mimo to oblepiły mu twarz. Niektóre zakryły oczy, inne wciskały się do gardła, aż się zaczął dławić. Anand gapił się z otwartymi ustami, jak Surabhanu stara się je oderwać od skóry, wrzeszcząc z bólu. Rozejrzał się za sprzedawcą, lecz cukrowa mgła wypełniała cały przedział, nic nie było widać. Poczuł, że ktoś chwyta go i ciągnie za rękę. Była to mała zamiataczka. – Szybko! – szepnęła. Z trudem podniósł się na nogi. Pudrowy opar zasłonił Surabhanu, dało się dostrzec jedynie niewyraźną, miotającą się sylwetkę. Czy była tam też druga postać, spleciona z nim w walce? Anand nie miał czasu sprawdzić. Oboje z dziewczynką co sił w nogach wybiegli z pociągu i pomknęli peronem przed siebie. Pędzili całą drogę przez dworzec i na zewnątrz, nie patrząc pod nogi, wpadając na podróżnych, którzy obrzucali ich wyzwiskami. Na koniec bez tchu padli bezwładnie na chodnik. Anand lękliwie zerkał przez ramię, spodziewając się zobaczyć wściekłego Surabhanu następującego im na pięty, chcącego ich pochwycić. Nikogo jednak nie dostrzegł. Tym razem się udało! Chciał tańczyć z radości – lecz wkrótce poczuł niepokój. Jeśli ich staruszek rzeczywiście przemienił się w sprzedawcę słodyczy, prawdopodobnie znalazł się w poważnych tarapatach. Może powinni byli zostać i spróbować mu pomóc, zamiast uciekać? Teraz jednak nie odważyliby się wrócić na stację, by go szukać. Wcześniej czy później Surabhanu wyrwie się spod zaklęcia i ruszy w pogoń za nimi. Co robić? MIEJSCE SPOTKANIA Anand rozejrzał się wokół bezradnie, licząc na jakąś wskazówkę. Potrzebuję czegoś, co mi podpowie właściwą decyzję, pomyślał. Jak dotąd popełniam jeden błąd za drugim. Dworcowe życie toczyło się wokół zwykłym trybem. Pasażerowie, tragarze, kierowcy autobusów, handlarze i policjanci przemykali w pośpiechu, zajęci swoimi sprawami, nie dostrzegając dwójki dzieci siedzących na brudnym betonie przy głównych drzwiach. Mimo to Anand uznał, że rozsądniej będzie odsunąć się od wejścia. Dziewczynka wskazała kąt, gdzie jakiś sprzedawca żywności rozstawił stragan i handlował w najlepsze. – Umieram z głodu, a ty? Za rupię powinniśmy chyba dostać dwie paczki dmuchanego ryżu. Chłopiec próbował sobie przypomnieć, ile ma przy sobie pieniędzy – nie chciał ich wyciągać na oczach wszystkich. Kieszonkowcy, o których wspominał kontroler, zapewne szpiegowali zza rogu. Mała zamiataczka chyba odgadła jego myśli. – Wszystko w porządku – uspokoiła go, rozejrzawszy się bystro. – W dalszym ciągu masz dość, żeby starczyło na parę posiłków. Do tego czasu albo znajdziemy naszego staruszka, albo wrócimy do domu... albo też dopadnie nas ten dziwaczny typ i położy kres wszystkim naszym zmartwieniom! Anand mimo woli wzdrygnął się, słysząc tę przepowiednię. Dziewczynka zaśmiała się i ruszyła przez tłum do straganu. Nie wiedział, co o niej myśleć. Jak można się tak po prostu otrząsnąć po przerażającym przeżyciu? Stał bez słowa, gdy ona targowała się zawzięcie o dwie paczki ryżu z przyprawami, aż sprzedawca dorzucił do nich za darmo garść siekanej cebuli. Ryż był delikatny i aromatyczny dzięki dodatkowi papryki i soku z cytryny. Anand zjadł ze smakiem kilka sporych garści. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zgłodniał. Dziewczynka odeszła znowu – tym razem w poszukiwaniu sprzedawcy herbaty. – Pośpiesz się! – zawołała przez ramię. – Co to za przyjemność jeść ryż, jak człowiek nie ma gorącej herbaty do popicia? Śmiało, skąpiduszo! To tylko kilka pajsa! Anand próbował dotrzymać jej kroku i równocześnie włożyć sobie do ust kolejną porcję ryżu. Nie patrzył, gdzie stawia nogi. Potknął się i wywrócił się jak długi na spory tobołek łachmanów. – Aj! Aj! Aj! – wykrzyknął tobołek. – Zabił biedną ślepą kobietę, chuligan! Zerwał się jak oparzony. Potknął się o starą żebraczkę – a w każdym razie wydawało mu się, że pod brudnym dziurawym szalem osłaniającym kościste ciało i twarz skrywa się kobieta. Tłuste włosy w strąkach spadały jej na oczy. Z przerażeniem zobaczył źrenice jej oczu – nie były czarne, lecz mlecznobiałe. Naprawdę jest niewidoma! Zrobiło mu się okropnie wstyd. Żebraczka zawodziła głośno, załamując chude ręce. – Przetrącił mi nogę, jasne jak Bóg na niebie! Jak zdołam teraz tu przychodzić? Umrę z głodu w swojej norze, nie będę mogła nawet iść na żebry! Anand przyklęknął, dręczony wyrzutami sumienia. – Gdzie panią boli? – spytał. – Proszę mi pozwolić, obejrzę pani nogę... – Nie! Nie! – jęczała żebraczka. – Tylko mi bardziej zaszkodzisz. Jeśli naprawdę chcesz pomóc, daj mi parę groszy i idź w swoją drogę. Chłopiec już miał wrzucić banknot rupiowy do wyszczerbionej drewnianej miski, którą wyciągnęła w jego stronę, lecz naraz się cofnął, słysząc tuż obok głos małej zamiataczki. Widocznie zawróciła, by sprawdzić, czemu został w tyle. – Nie dawaj jej złamanego pajsa! – krzyknęła. – Znam dworcowych żebraków. To zwykła sztuczka, ona ją powtarza dwadzieścia razy na dzień. Przyklęknęła obok i przysunęła twarz do twarzy starej kobiety. – Ty oszustko! – syknęła. – Wystawiasz laskę, a kiedy jakiś pasażer się potknie, udajesz, że cię skrzywdził, i naciągasz go na pieniądze! Ha, założę się, że nawet nie jesteś ślepa. Anand był oburzony jej gwałtownością. Przecież ta kobieta jest stara i z pewnością bardzo biedna. Po co inaczej narażałaby się na przekleństwa i wyzwiska, jakimi wszyscy obrzucali żebraków? Spodziewał się, że mała zamiataczka okaże zrozumienie innym bezdomnym. Naraz uświadomił sobie z niepokojem, że właściwie wcale jej nie zna. Dziewczynka zamachnęła się nagle; staruszka cofnęła się i zasłoniła twarz ramieniem. – Tak jak myślałam – oznajmiła mała z tryumfem. – Widzi całkiem nieźle. – Wystarczająco dobrze, by dostrzec, że masz złe serce – mruknęła żebraczka. Po czym zwróciła się do Ananda: – Nie ufaj jej, młodzieńcze! Radzę ci się z nią rozstać jak najszybciej. – Jeśli będziemy chcieli twojej rady, to cię poprosimy! – zawołała dziewczynka. Chwyciła Ananda za rękę. – Rusz się, herbata czeka. On jednak nie potrafił tak po prostu odwrócić się plecami do starej kobiety. Nawet jeśli rzeczywiście widziała, z pewnością ciężko jej spędzać ostatnie lata życia na dworcu. Czy nie miała dzieci, by się o nią zatroszczyły? Przez chwilę wyobraził sobie własną matkę w podobnym położeniu i przeszył go lęk. Schylił się i włożył do miski banknot. – To głupota! – wykrzyknęła jego towarzyszka. – Potrzebujemy tych pieniędzy! Nie odpowiedział, lecz czuł w głębi ducha, że postąpił słusznie. – Dziękuję ci za dobre serce, młodzieńcze – wychrypiała żebraczka. – W zamian za to powiem ci coś, co ci się przyda. To, co zostało zgubione, często można odnaleźć w miejscu spotkania. Sięgnęła po miskę i laskę, chwiejnie podniosła się z trudem na nogi. – Co to jest „miejsce spotkania”? – zdziwił się Anand. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam – odpowiedziała dziewczynka. – Nie zwracaj na nią uwagi. Żebracy często wygadują różne bzdury, by zaciekawić naiwnych. – Ach, więc są rzeczy, których nie wiesz! – wykrzyknęła staruszka, po czym wyjaśniła chłopcu: – To miejsce przy wielkim drzewie banianu rosnącym na środku Esplanady, skąd odjeżdżają autobusy. Ci, którzy wiedzą, że nie wszystko jest tym, czym się zdaje, znają je dobrze. I po tych słowach pokuśtykała przed siebie, śmiało torując sobie drogę przez tłum. – Jeśli ona nie widzi, to ja jestem królową angielską – powiedziała mała zamiataczka. Anand już zmierzał w stronę przystanku autobusowego. – Nie wiem, czy powinniśmy wierzyć... – zaczęła. – Ta wiadomość była przeznaczona dla nas – przerwał jej z przekonaniem. – Tak, ale zastanawiam się, kto ją zostawił – odparła ponuro. – Musimy iść na miejsce spotkania – odparł. – To nasza jedyna szansa, żeby znaleźć Abhajdattę. Wielki banian musiał sobie liczyć setki lat. Z jego gałęzi zwieszały się grube korzenie, a z nich niczym zielone i brązowe kolumny wyrastały kolejne młode pędy, tworząc coś na kształt cienistej sali w samym środku hałaśliwego dworca autobusowego. – Rozejrzyjmy się trochę – zaproponował chłopiec. – Mnóstwo podróżnych siedzi dokoła w cieniu. Szukali metodycznie, okrążając pień po spirali i zbliżając się coraz bliżej do środka. Minęli paru śpiących mężczyzn i kilka rodzin jedzących obiad złożony z rumianych placków, cebuli i maślanki – lecz nie dostrzegli żadnego staruszka. Na koniec dotarli do głównego pnia, poczerniałego ze starości i grubego jak wieża. U jego stóp ktoś umieścił posążek bóstwa – niewielką kamienną figurkę Ganesi, boga o głowie słonia, przystrojoną wieńcem z radosnych żółtych nagietków. – Nikogo tu nie ma – stwierdziła dziewczynka rozczarowana. – Nie trzeba było słuchać tej żebraczki. Zwykła kłamczucha i oszustka, i tyle! Pewnie boki zrywa ze śmiechu, wyobrażając sobie, jak tu sterczymy niczym durnie! Co robimy dalej? Anandowi nie przychodził do głowy żaden pomysł. Słońce prażyło bezlitośnie, dzień był niezwykle gorący jak na zimę, zupełnie niepodobny do poprzedniego. Do Esplanady dojechali autobusem, potem jednak stracili wiele czasu na szukanie „miejsca spotkania”. Zdawało się, że nikt nie wie, gdzie rośnie wielkie drzewo. Prawie jakby było niewidzialne dla zwykłych śmiertelników, pomyślał Anand, gapiąc się na gąszcz splątanych gałęzi. Był zmęczony, spocony i przybity – i bardzo, bardzo spragniony, co sobie nagle uświadomił. Obok posążka Ganesi ktoś postawił duży gliniany dzban z wodą i czerpak. – Napijmy się – zaproponował chłopiec. – Tak mi wyschło w ustach, że nie potrafię jasno myśleć. Obok dzbana zawieszono tabliczkę z napisem: ZANIM UGASISZ PRAGNIENIE, WĘDROWCZE, UMYJ RĘCE, ZMÓW MODLITWĘ ORAZ POŚWIĘĆ KWIAT GANESI, KTÓRY USUWA WSZELKIE PRZESZKODY. Przy dzbanie stała misa pełna nagietków, trochę przywiędłych od upału. Dziewczynka chwyciła czerpak i uniosła do ust. Anand również marzył tylko o tym, by się napić. W gardle mu zaschło, ledwo mógł przełykać. Coś mu jednak mówiło, że nie należy ignorować napisu. Wyjął jej czerpak z dłoni. – Hej! Co ci odbiło?! – krzyknęła rozgniewana. – Co ty sobie wyobrażasz? Wskazał tabliczkę. – Ach, to! – prychnęła. – Nie wierzę w zabobony. Znowu sięgnęła po czerpak, ale chłopiec szybko spryskał wodą najpierw jej dłoń, potem swoją i wcisnął jej kwiat do ręki. Spojrzała gniewnie, lecz położyła go u stóp rzeźby tak samo jak on. Anand próbował sobie przypomnieć jakąś modlitwę – matka nauczyła go wielu, lecz teraz żadnej nie pamiętał. – Pomóż nam, proszę – szepnął na koniec do przysadzistej postaci, która – zdawało się – spoglądała na niego wesoło i życzliwie. Dzieci napiły się do syta i umyły twarze. Woda była czysta i orzeźwiająca. Chłopiec wytarł twarz rogiem koszuli, a kiedy podniósł wzrok, zobaczył starca siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i wygodnie opartego o korzeń banianu w miejscu, gdzie (Anand mógłby przysiąc) jeszcze przed chwilą nie było nikogo. Wyglądał zupełnie tak samo jak ostatnio, kiedy go chłopiec widział. – Abhajdatta! – zawołała mała zamiataczka ucieszona. Anand był tak szczęśliwy, że omal nie padł starcowi w ramiona. Pohamował się jednak. Nie można tak po prostu rzucać się na szyję mistrzowi uzdrowicielowi, zwłaszcza jeśli się go prawie nie zna. Poza tym może Abhajdatta nie jest z niego zadowolony? Chłopiec najpierw w niego zwątpił, potem zaspał i się spóźnił, a na koniec dał się zwieść Surabhanu. I na dodatek – jeśli sprzedawca słodyczy istotnie był mistrzem uzdrowicielem w przebraniu – możliwe, że opuścił go w niebezpieczeństwie. – Strasznie przepraszam – zaczął, dręczony wyrzutami sumienia, lecz starzec zaraz mu przerwał. – To prawda, że się nie śpieszyłeś zbytnio, mój chłopcze – odezwał się bez cienia złości. Mówił spokojnie, bez śladu zdziwienia, jak gdyby od początku planowali się spotkać u stóp banianu. Potem utkwił wzrok w dziewczynce. – Nie pamiętam, żebym cię prosił o przyprowadzenie kogoś ze sobą. Mała zamiataczka spojrzała mu śmiało w oczy. – To nie jego wina. Ja go do tego zmusiłam. Też chcę z wami jechać. Będę dla ciebie dobrym pomocnikiem, lepszym niż on! Gdyby nie ja, wcale by tu nie dotarł. Sam go zapytaj. Abhajdatta nie pytał. Anand miał wrażenie, że starzec wie dokładnie, ile oboje przeszli. Możliwe, że wiedział o nich znacznie więcej niż oni sami. Przypatrywał się dziewczynce długą chwilę ze zmarszczonymi brwiami, aż spuściła głowę. – Proszę, zabierz mnie ze sobą – powtórzyła błagalnie, zupełnie innym tonem. – Nie zniosę tego, jeśli będę musiała wrócić do dawnego życia przy straganie z napojami. Starzec westchnął. – Gdy się rozpoczyna taką wyprawę jak nasza, parzysta liczba uczestników lepiej wróży od nieparzystej. Lecz niekiedy przypadek bywa lepszym przewodnikiem niż wszelkie układane przez nas plany. Dobrze, zgadzam się, choć nie wiem, czy postępuję słusznie. Dziewczynka klasnęła w dłonie i podskoczyła z radości. – Nie cieszyłabyś się tak, gdybyś wiedziała, jak niebezpieczna okaże się nasza droga. Ta przygoda może się skończyć bardzo źle dla ciebie, a może i dla nas wszystkich, bez względu na nasze wysiłki. – Nic mnie to nie obchodzi! Chcę z wami jechać. Nie będę was winić, nieważne co się ze mną stanie. – Doskonale – rzekł starzec. – Pomówmy zatem o innych sprawach. Jak się zdaje, znasz moje imię. A jak brzmi twoje? Mała zamiataczka zawahała się i oblała rumieńcem. – Nie wiem – wyznała w końcu. – Zgubiłam się, kiedy byłam mała... Ku zaskoczeniu Ananda głos jej zadrżał i spuściła wzrok. – Opowiedz mi o tym – poprosił Abhajdatta łagodnie. – To było dawno. Nie pamiętam dobrze. Zdaje mi się, że rodzice przywieźli mnie do Kalkuty i zgubiłam się w tłumie. Pamiętam mnóstwo ludzi na wielkim placu ze straganami, gdzie sprzedawano balony i prażone fistaszki. Biegałam od kramu do kramu, płakałam i wołałam rodziców, ale ich nie znalazłam. Jakże musiała być przestraszona, pomyślał Anand ze współczuciem. – To okropne... – zaczął. Ona jednak spojrzała na niego z gniewem i odwróciła się do Abhajdatty. Kiedy zaczęła mówić dalej, w jej głosie brzmiała nonszalancja i szorstkość dziecka ulicy. – I w ten sposób skończyłam pod straganem. Odkąd pamiętam, wszyscy nazywali mnie Małą Zamiataczka. – To już nie wystarczy – odrzekł starzec z uśmiechem. – Teraz potrzebujesz prawdziwego imienia. Pora je sobie wybrać! Wyjął z torby kawałek papieru i przedarł go na dwie części. Na każdej napisał jedno imię, a potem złożył je i wyciągnął w stronę dziewczynki. – Wybierz – powiedział. Wyraz zdecydowania na jej twarzy ustąpił miejsca podnieceniu. Wydawała się też lekko przestraszona. Anand potrafił sobie wyobrazić, jak się czuła. Nowe imię to szansa na nowe życie; niewielu ludzi ją otrzymuje! Dziewczynka drżącą ręką sięgnęła najpierw w stronę jednego, potem drugiego skrawka papieru, po czym cofnęła gwałtownie dłoń, jakby parzyły. Anand zauważył, że naprawdę jeden z nich płonie. Był to jednak dziwny ogień. Nie spalił papieru na popiół, lecz tylko sprawił, że zwitek rozżarzył się czerwonym blaskiem jak gorące węgle. Mała zamiataczka wyciągała rękę właśnie po niego. Jak to, czy nie widzi płomieni? – zdziwił się Anand i chciał zawołać ostrzegawczo. Lecz zanim jeszcze dostrzegł spokojny, skupiony wyraz twarzy Abhajdatty, zrozumiał, że nie wolno mu tego zrobić. Dziewczynka musiała sama dokonać wyboru, nawet jeśli miałoby to na nią ściągnąć nieszczęście. Zagryzł więc wargi i obserwował, jak waha się pomiędzy oboma skrawkami papieru i ostatecznie sięga po ten ognisty. Starzec westchnął ledwo dosłyszalnie, ale usłyszał to tylko Anand, bo dziewczynka z przejęciem wpatrywała się w papier, starając się odcyfrować, co na nim napisano. Ona nie umie czytać! – pomyślał chłopiec ze zdumieniem. I zaraz potem: Nic dziwnego. Nikt nie zadał sobie trudu, by ją nauczyć. Wyciągnął szyję, by spojrzeć na pojedyncze słowo zapisane pętelkowatym pismem bengalskim. – Tu jest napisane Nisza – wyjaśnił cicho. – Nisza! Noc! – wykrzyknęła, podnosząc na niego wzrok z zachwytem. – Jak pięknie! Zawsze lubiłam patrzeć na nocne niebo, na odległe gwiazdy, które mrugają do nas; na chmury przesuwające się po twarzy Starej Kobiety na Księżycu. Czasem kiedy nie mogłam spać, wpatrywałam się w nie spod mojego straganu. Sprawiały, że wszystkie moje troski zdawały się wtedy mniej ważne. Anand bardzo się zdziwił. Nie podejrzewał swojej szorstkiej przewodniczki o poetycką naturę. – Noc to piękna pora – zgodził się Abhajdatta – lecz również pora wielkich niebezpieczeństw. Starannie schował ten drugi kawałek papieru do torby i przez mgnienie chłopiec zastanawiał się, jak brzmiało drugie imię. Dziewczynka nie zwróciła uwagi na ostatnie słowa starca. Rzuciła mu się na szyję i uściskała go ze wszystkich sił, zaskakując zarówno jego, jak Ananda. – Dziękuję! Bardzo dziękuję, że dałeś mi takie piękne imię! Skąd wiedziałeś, żeby wybrać właśnie to, w sam raz dla mnie? Czuję się jak zupełnie nowy człowiek! Zrobię dla ciebie wszystko! I twoje oczy... miałam rację, naprawdę są zupełnie takie same jak oczy mojego dziadka! – Mam nadzieję, że imię przyniesie ci szczęście, dziecko – odparł Abhajdatta z uśmiechem. – A teraz pora ruszać. Zaraz odjeżdża nasz autobus. Nie chcemy, by nam uciekł, prawda? Nisza mocno chwyciła go za rękę i szła tuż obok, paplając uszczęśliwiona, jak gdyby nadanie imienia stworzyło między nimi szczególną więź. Anand wlókł się z tyłu, osamotniony – i odrobinę zazdrosny. Wiedział, że to dziecinne, lecz mimo to też bardzo pragnął wziąć Abhajdattę za rękę. Patrzył na niego tęsknie i dlatego, gdy starzec obrócił głowę, chłopiec ujrzał coś, czego Nisza nie dostrzegła – twarz uzdrowiciela, nawet kiedy rozmawiał wesoło z dziewczynką, pozostała poważna i smutna. Abhajdatta poprowadził ich w stronę białozielonego autobusu; zakurzonego, trzeszczącego wehikułu z bagażami wysoko spiętrzonymi na dachu. – Zaraz, na nim jest napisane Allahabad – zauważył Anand. – Myślałem, że jedziemy do Pa... Pat... – Pathankot. – Starzec skinął głową. – To prawda, ale dotrzemy tam kilkoma różnymi autobusami. Tak będzie bezpieczniej. A teraz zapamiętajcie, jesteście moimi wnukami i towarzyszycie mi do Allahabadu, dokąd jedziemy się obmyć w cudownym miejscu, gdzie spotykają się trzy święte rzeki. Musicie się do mnie zwracać dadadzi, jak robiłyby to miejscowe dzieci, i nie wolno wam wspomnieć o niczym, co ma związek z prawdziwym celem naszej podróży. Nigdy nie wiadomo, kto się może przysłuchiwać. Wiem, że macie wiele pytań, i zamierzam na nie odpowiedzieć, lecz musicie zaczekać do czasu, aż znajdziemy się znowu sami. Ponaglił ich, by się wspięli po stopniach do zatłoczonego już wozu. Oprócz zwykłych pasażerów znajdowało się w nim kilka gdaczących jak oszalałe kurczaków w worku, Anandowi zdawało się też, że słyszał dobiegające gdzieś z tyłu beczenie kozy. Udało im się znaleźć miejsca siedzące, lecz nie razem; dwa były w tym samym rzędzie, trzecie zaraz z tyłu, obok grubasa w turbanie, który rozparł się przy oknie. Nisza przepchnęła się pierwsza i zajęła ławkę z dwoma miejscami. – Dadadzi, dadadzi, usiądź koło mnie! – zawołała tonem rozpieszczonej wnuczki, przywołując Abhajdattę. Rozzłoszczony Anand musiał się zadowolić towarzystwem grubasa za ich plecami. – To najtańszy i chyba najwolniejszy sposób na dotarcie do Pathankot – poinformował ich starzec, kiedy autobus ze szczękiem i sapaniem ruszył w drogę. – Lecz zarazem najbezpieczniejszy. I chyba najbardziej niewygodny, pomyślał sobie Anand, kiedy wóz podskoczył na jakimś wyboju i chłopiec uderzył się boleśnie o zniszczoną drewnianą ławkę. Zanim podróż dobiegnie końca, pewne części ciała będzie miał z pewnością całe w siniakach. – Nasz przyjaciel nigdy by się nie zniżył do podróży wśród tej całej... hołoty, bo to, zdaje się, jego ulubione określenie – dodał z cichym śmiechem Abhajdatta. – Miejmy nadzieję, że uważa mnie za podobnego do siebie. Jeśli tak, mamy szansę dotrzeć bez przygód do Allahabadu, a może i dalej. Starzec miał rację. Droga upłynęła bez przygód – jeśli nie liczyć dwóch awarii autobusu. Potem przegrzał się silnik i wszyscy pasażerowie wiozący cokolwiek nadającego się do picia musieli to wlać w dymiącą paszczę chłodnicy. Trzeba się też było zatrzymać, by wydoić kozę i żeby kurczaki (oraz pasażerowie) mogli zaczerpnąć świeżego powietrza. Dzieciom nie przeszkadzały jednak niewygody i przerwy w podróży. – Nigdy nie wyjeżdżałam z Kalkuty – zauważyła z przejęciem Nisza. – Nawet sobie nie wyobrażałam, że będzie tak zielono dokoła! Również Ananda fascynował świat przemykający za oknem. Wyciągał szyję, by zza zwalistej postaci swego towarzysza dojrzeć maleńkie, piękne jak z obrazka wioski z krytymi strzechą chatami, otoczone murami z gliny, położone wśród szmaragdowych pól ryżowych. Widział zagajniki bambusowe i niewielkie stawy, w których kobiety robiły pranie. Niekiedy mijali mężczyzn w barwnych turbanach, siedzących na wozach ciągniętych przez wielkie bawoły o malowanych rogach. Czasami pola ryżowe ustępowały miejsca rzędom wysokich ciemnozielonych łodyg o długich liściach szeleszczących na wietrze. – Co to jest? – spytał chłopiec. – Trzcina cukrowa – wyjaśnił starzec. – Trzcina cukrowa! – powtórzył Anand zdziwiony. – Mama nieraz dawała nam kawałki trzciny cukrowej do jedzenia. Jest bardzo smaczna. Nie wiedziałem, że rośnie taka wysoka. Chciałbym mieć dla siebie całe pole, przechadzać się po nim do woli, odłamywać kawałki łodyg i jeść do syta, kiedy by mi przyszła ochota! W sumie był to wspaniały dzień. Abhajdatta odpowiadał cierpliwie na wszystkie pytania, zupełnie tak jak kochający dziadek, a kiedy autobus zatrzymał się na dłuższą przerwę, by pasażerowie mogli rozprostować nogi, starzec powiedział, że dzieci mogą sobie kupić do jedzenia wszystko, co zechcą, u handlarzy, którzy rozłożyli się w pobliżu ze swoim towarem. – Mogę wziąć parę alu pakoras? – spytała Nisza, wskazując mężczyznę smażącego złotobrązowe kule ziemniaków w cieście na wielkiej patelni. – I może paczkę prażonych fistaszków, i trochę jogurtu, i kilka serowych rassgullas... próbowałam ich kiedyś, dawno temu. Są takie słodkie i miękkie, i cieknie z nich syrop... – Umilkła i spojrzała na Abhajdattę zaniepokojona. – A może to będzie za drogie? Uśmiechnął się i zmierzwił jej włosy. – Mam dość pieniędzy. Tylko obiecaj, że się nie pochorujesz, kiedy autobus ruszy w dalszą drogę. – Ja nigdy nie choruję! – zaprotestowała dziewczynka z oburzeniem. – Wiesz o tym, dadadzi! Chłopiec podziwiał ją mimo woli. Zachowywała się naturalnie – nikt by się nie domyślił, że nie jest krewną starego człowieka; że poznała go dzisiaj. Nie jak Anand, który zacinał się za każdym razem, gdy próbował się zwrócić do Abhajdatty jak do dziadka. – A ty co byś chciał? – zwrócił się starzec do chłopca. Spoglądał tak życzliwie, że Anand poczuł się lepiej. Poprosił o kawałek placka i curry z ziemniaków. Abhajdatta kupił też kilka owoców mango. – Znam pewnego młodzieńca, który chętnie ich spróbuje – zażartował. Zanieśli jedzenie – a była go ogromna ilość – w chłodne miejsce pod drzewem. Stary człowiek skinął na sprzedawcę lassi, by nalał im do wysokich szklanek pienistego jogurtowego napoju. – Mniam, pycha! – oblizała się Nisza. – To najlepsze lassi, jakie piłam. Anand zgadzał się z nią w głębi duszy. Ogarnęło go leniwe zadowolenie. Może stało się tak z powodu pięknych, nowych widoków, przywodzących na myśl czekające go przygody, a może sprawiła to obecność Abhajdatty, budzącego zaufanie jak prastare drzewo. Tak czy inaczej chłopiec poczuł, że wcześniejsze wątpliwości się rozwiewają, a wraz z nimi znika znaczna część znużenia. Nawet mięśnie mniej go bolały. Wiedział, że przyszłość kryje wiele niebezpieczeństw, lecz w tej chwili nie miało to znaczenia. Czuł się tak, jakby rzeczywiście wyruszył w podróż, by się obmyć w świętej rzece w Allahabadzie – a po drodze zakosztować tyle przyjemności, ile się da. Nastrój jeszcze mu się poprawił, kiedy w autobusie przekonał się, że jego sąsiad wysiadł i miejsce przy oknie jest wolne. Nisza drzemała – bez wątpienia był to skutek zdumiewająco obfitego obiadu, jaki pochłonęła – a kiedy Anand nachylił się do przodu, zobaczył, że również Abhajdatta ma zamknięte oczy. Zdawało się, jakby stary człowiek spał, lecz chłopiec wiedział, że to nieprawda; pozycja jego ciała zdradzała czujność. Może kontaktował się z innymi członkami bractwa? Anand miał nadzieję, że wkrótce będzie miał okazję spytać, jak to się robi. Więcej nawet, liczył, iż stary mistrz nauczy go tej umiejętności. Oparł głowę o okno i zaczął sobie wyobrażać, że potrafi rozmawiać z innymi na odległość. Kto wie, czego jeszcze mógłby go nauczyć Abhajdatta! Jak się przenosić w czasie, przez stulecia, za pomocą energii umysłu? (Chociaż może starzec tego nie umiał... inaczej czy tłukliby się autobusem?). Jak zmieniać podlejsze metale w złoto? Ach, widział niemal wyraz twarzy matki, gdyby wrócił z garściami pełnymi złotych samorodków. Słońce grzało mu ramiona, powieki zrobiły się ciężkie. Pomyślał o siostrze i o tym, że spełniłby każde jej pragnienie. Zacząłby od lalki księżniczki. Przypomniał sobie, jak widzieli kiedyś taką w sklepie Laxmi Variety Store. Smukła, o królewskiej postawie, była ubrana w czerwone jedwabne sari i miała oczy, które otwierały się i zamykały, oraz masę czarnych loków przytrzymywanych błyszczącą koroną. Rozmyślając o lalce, zapadł w sen. Zbudził się ze skurczem szyi i nieprzyjemnym wrażeniem, że ktoś go obserwuje. Rozejrzał się po współpasażerach, lecz wszyscy spali. Słońce zachodziło za rzadkim szeregiem drzew – nie znał ich nazwy. Podróżowali już od długiego czasu i roślinność stała się nieznajoma. Na niebie widniała płomienna czerwona smuga, która na oczach chłopca zbladła i przybrała barwę pomarańczową. Na jej tle, nisko nad ziemią, szybował z wdziękiem ciemny sznur ptaków. Anand zmrużył oczy, by lepiej widzieć. Ptaki leciały szybko. Zdumiewająco szybko. Bez trudu dotrzymywały tempa pojazdowi – a przecież nawet nie uderzały skrzydłami. Chłopca ogarnął nieokreślony niepokój. Pewnie przesadzał, ale wydało mu się, że ptaki poruszają się z dokładnie taką samą prędkością jak autobus, jak gdyby go śledziły. Zerknął na starca. Tym razem Abhajdatta spał naprawdę. Anand nie chciał mu przeszkadzać – kto wie, jak mało odpoczynku zaznał ich opiekun w ciągu ostatnich paru dni i jak niewiele go zakosztuje w najbliższej przyszłości? Chłopiec zauważył jednak, że ptaki opadły niżej. Znajdowały się teraz tuż nad dachem autobusu. Należały do nieznanego mu gatunku: czarne jak kruki, lecz znacznie mniejsze, o błyszczących jak paciorki pomarańczowych oczach. Czy tylko to sobie wyobraził, czy też rzeczywiście jeden z nich przekrzywił głowę i spojrzał tymi lśniącymi oczami na autobus – i na niego? Mimo woli poczuł dreszcz; cofnął się od okna i dotknął ramienia Abhajdatty. Starzec ziewnął i przeciągnął się jak każdy śmiertelnik, któremu zakłócono wypoczynek. Nie spytał, czemu Anand go zbudził. Jeśli zauważył ptaki, nie dał tego po sobie poznać. Zamiast tego spuścił wzrok na swoje dłonie i bezgłośnie poruszył wargami, jak to czynią starsi ludzie, odmawiając wieczorne modlitwy. Po chwili się odezwał: – Dobrze, że mnie zbudziłeś. Nie mogę spać w nocy, jeśli za wiele drzemię w ciągu dnia. Została jeszcze woda w butelce? Długa jazda autobusem sprawia, że człowiekowi chce się pić. Ba, mam wrażenie, jakby nawet mój mózg wysechł! Macając pod ławką w poszukiwaniu butelki, Anand ośmielił się ukradkiem wyjrzeć za okno. Ptaki zostały w tyle i stały się niewyraźnymi plamkami na tle ciemniejącego nieba. Wkrótce zniknęły mu z oczu. Bez słowa podał Abhajdatcie butelkę, zastanawiając się, czy całe zdarzenie nie było wytworem jego rozgorączkowanej wyobraźni. ZMIANA PLANÓW Autobus zatrzymał się z szarpnięciem. – Koiła Gandź! – krzyknął bileter, gwałtownie otwierając skrzypiące drzwi. Było to średniej wielkości miasto przemysłowe wyrosłe na pylistej równinie pośrodku pustkowia. Pewnie przetwarzano tutaj węgiel. Wyglądając przez okno, Anand widział ciągnące się wzdłuż horyzontu wysokie kominy plujące czernią w niebo. Nawet w autobusie cuchnęło spalenizną. Chłopiec zasłonił sobie nos połą koszuli, mając nadzieję, że szybko stąd odjadą. Coś w tym mieście budziło jego niechęć. Ku swojej konsternacji zauważył jednak, że Abhajdatta podnosi torbę i przyzywa go do siebie. – Myślałem, że jedziemy aż do Allahabadu – zaprotestował. – Nasze plany się zmieniły – odparł starzec. Zaczekał, aż oddalą się od tłumu na przystanku, po czym dodał: – Surabhanu jest silniejszy, niż sądziłem, i ma wielu szpiegów. Chyba zmyliłem go na jakiś czas, lecz pozostając długo w jednym miejscu, nawet jeśli jest to jadący autobus, ryzykujemy zbyt wiele. Wy dwoje jesteście szczególnie narażeni na to, że zostaniecie odkryci, bo poznał smak waszej energii. Anandowi nie podobały się te słowa, bo przypomniały okropne wydarzenie w pociągu, dotyk niewidzialnej macki muskającej go po twarzy. – Co teraz zrobimy? – spytała Nisza. Pobladła, jakby jej również stanęła w pamięci tamta przygoda. – Nie bójcie się – uspokoił ich łagodnie Abhajdatta. – Niebezpieczeństwo dosięgnie nas wcześniej czy później. Nie możemy tego zmienić. Możemy jedynie się do niego przygotować. Nie ma sensu wyglądać zagrożenia i cierpieć od jego skutków, zanim ich jeszcze doznamy. Poza tym jak długo jestem z wami, będę was chronił z całą mocą, jaką posiadam. – Położył im ręce na ramionach i Anand poczuł, jak ciężar na jego sercu nieco się zmniejsza. – Dzisiejszej nocy odpoczniemy w gospodzie – ciągnął dalej starzec – i zjemy najsmaczniejszą kolację, jaką można dostać w tym mieście, a jutro, kiedy wzejdzie słońce i mój umysł stanie się jaśniejszy, znajdę najlepszą drogę dalszego postępowania. Znalezienie gospody okazało się trudne. W niewielkiej mieścinie nie było wielu zajazdów – zapewne dlatego, że podróżni roztropnie omijali ją z daleka, pomyślał chłopiec. Wreszcie w hałaśliwej, jasno oświetlonej uliczce niedaleko placu targowego, obok szynku, znaleźli gospodę, która wyglądała na względnie czystą i odnowioną. Abhajdatta podszedł do drzwi i uniósł wielką żelazną kołatkę. Z wnętrza dobiegał śmiech i wesołe głosy śpiewające pijacką piosenkę. Jednak gdy chłopiec już sobie wyobrażał, jak przyjemnie będzie wyciągnąć obolałe plecy na wygodnym, twardym łóżku, starzec puścił kołatkę i cofnął się od wejścia. – Co się stało? – spytała Nisza rozczarowana. – Nie podoba mi się dobiegający stamtąd odór – wyjaśnił Abhajdatta, marszcząc brwi. – Tu wszędzie cuchnie! – wykrzyknęła dziewczynka. Wiedziała jednak, podobnie jak Anand, że starzec nie ma na myśli zwykłych zapachów. Powlekli się zaułkiem z otwartym rynsztokiem na środku, a potem następnym, nędznie oświetlonym, który ich zaprowadził w inną część miasta. Zrobiło się już całkiem ciemno i ulice opustoszały. Nieliczni spotkani mieszkańcy obserwowali ich bez uśmiechu, nieżyczliwie. Nareszcie, gdy chłopiec był pewien, że nie zdoła zrobić już ani kroku, zatrzymali się przed jakimś starym budynkiem. Kiedyś musiał wyglądać imponująco, dziś jednak farba łuszczyła się ze ścian, a okiennice u zabitych deskami okien zwisały krzywo na obluzowanych zawiasach. Przechodzień musiałby się uważnie przyjrzeć, by dostrzec tablicę z kutego żelaza, zardzewiałą i zakrytą przez pnącza, na której widniał napis GOSPODA. Nigdzie nie paliły się światła i Anandowi zdawało się, że budynek jest opuszczony. Starzec jednak zastukał do drzwi i spokojnie czekał. – I tu ma być bezpieczniej niż w tamtym zajeździe? – spytała Nisza z niedowierzaniem. – Tak, myślę, że tu jest bezpieczniej – odpowiedział Abhajdatta, pukając ponownie. Drzwi uchyliły się odrobinę i ktoś szorstkim głosem zawołał podejrzliwie: – Kto tam? Wynoś się! Mam tu gruby kij i chętnie zrobię z niego użytek! – To tak witasz podróżnych, którzy chcą się u ciebie zatrzymać? – odezwał się łagodnie starzec. – Nic dziwnego, że brakuje ci klientów. – Czemu chcecie nocować właśnie tutaj? – W głosie nadal pobrzmiewała nieufność. – Inne gospody są znacznie wygodniejsze od mojej. Nie widzieliście tej obok szynku? Wszyscy tam teraz chodzą. – Widać zostało jeszcze paru takich, którzy wolą mniejsze wygody, lecz za gospodarza mieć uczciwego człowieka – powiedział Abhajdatta. Drzwi otwarły się szerzej. Stanął w nich mężczyzna w średnim wieku, nieogolony. Uniósł w górę latarnię. Czujnie spojrzał w twarz starcowi, potem dzieciom, gestem zaprosił ich do środka i starannie zasunął na powrót żelazną sztabę. – W dzisiejszych czasach nie można być dość ostrożnym – mruknął. – Kręcą się tu ostatnio dziwne typy. – Kto mianowicie? – zainteresował się starzec, lecz właściciel zajazdu pokręcił tylko głową i nie powiedział nic więcej. Poprowadził ich nieoświetlonym korytarzem do pokoju z trzema łóżkami. Anand spostrzegł zdumiony, że łoża były wysokie i ozdobnie rzeźbione, na nogach w kształcie lwich łap. W swoim czasie musiała to być piękna gospoda. – Pójdę po miotłę, żeby tu pozamiatać – rzucił właściciel przyjaźniej. – Przyniosę też prześcieradła i koce. Możecie otworzyć okno, jeśli chcecie świeżego powietrza, a w końcu korytarza znajdziecie łazienkę z wciąż działającym kranem. Niestety, nie mogę wam zaoferować nic więcej; interes ostatnio tak podupadł, że zamierzam go zamknąć. To jeden z ostatnich pokojów, z których nie wysprzedałem jeszcze mebli. – Mnie i wnukom wystarczy w zupełności – zapewnił Abhajdatta. – Czy mógłbyś nam też dać kolację, dobry człowieku? Jesteśmy zmęczeni i wolelibyśmy już nie wychodzić. – Cóż, musiałem zwolnić kucharza, ale chyba zdołam wam przyrządzić coś prostego – odparł właściciel. – A swoją drogą słusznie chcecie zostać pod dachem. Miasto nie jest już tak bezpieczne jak dawniej. Zostawił im latarnię i szurając nogami, poszedł ciemnym korytarzem, mrucząc coś do siebie. – Tu jest porządna zasuwa, nikt się nie włamie z zewnątrz – powiedział Anand, zamykając drzwi. Przesunął rygiel; stanowczy, głośny szczęk metalu dodał mu otuchy. – To dobrze – ucieszył się starzec – choć wroga, którego ja się obawiam, nie powstrzymają żelazne rygle. Bardziej mnie niepokoi okno. Nie, nie to, które otwierasz, Niszo, lecz to drugie... – Wskazał w górę i chłopiec spostrzegł pod sufitem niewielkie okienko, szerokie na dwie dłonie. – Chyba nikomu nie uda się przecisnąć przez taki mały otwór – zauważyła dziewczynka z powątpiewaniem. – Zresztą jest zadrutowany. – Ufajmy, że się nie mylisz – odparł starzec. – Żałuję jedynie, że nie ma okiennicy, którą bym mógł zamknąć i obłożyć zaklęciem utrwalającym. Wkrótce gospodarz przyniósł im do pokoju kolację – ryż, curry z bakłażana oraz jogurt. Posiłek był prosty, lecz smaczny i zjedli z apetytem. Kiedy skończyli, Anand umył się i ruszył w stronę łóżka. Był wyczerpany; oczy same mu się zamykały. W tym momencie jednak usłyszał za sobą głos Abhajdatty: – Jeszcze chwila, mój chłopcze. Choć jesteście znużeni, o pewnych sprawach muszę powiedzieć wam obojgu dziś wieczorem. Nie wiem, kiedy znajdziemy się ponownie w bezpiecznym miejscu, gdzie będę mógł mówić otwarcie jak tutaj. Nie wiem też, przez ile jeszcze nocy pozostaniemy razem. Dlatego musimy przede wszystkim zaplanować, co robić, gdybyśmy się rozdzielili. – Przecież się nie rozstaniemy! Po co mielibyśmy to robić? – oburzyła się Nisza. – Jeśli Surabhanu nas odkryje, musicie uciekać. Ja zostanę w tyle i będę się starał go zatrzymać. – Nie zostawimy cię tak! – wykrzyknął Anand. – Nigdy byśmy nie mogli! Starzec pokręcił głową na jego protesty. – Musicie. Pamiętaj, że masz zobowiązania nie wobec mnie, lecz czegoś większego ode mnie. Jesteś jedyną nadzieją bractwa. Nisza przysłuchiwała się z uwagą, wodząc zaciekawionym spojrzeniem od jednej twarzy do drugiej. Anand widział, że dziewczynka umiera z ciekawości. – Jeśli rzeczywiście zostanę pokonany i nie będę mógł do was dołączyć – ciągnął dalej Abhajdatta – mu sicie dotrzeć sami do Srebrnej Doliny. Narysuję wam mapę. Ukląkł i palcem wskazującym przesunął po cementowej podłodze. Ku zdumieniu chłopca w tym miejscu pojawiła się świetlista smuga. – Jutro wyruszymy z Koiła Gandź pociągiem. Mam nadzieję, że pojutrze wieczorem zdołamy dotrzeć do Ranipuru, niewielkiego miasteczka u stóp gór. Przenocujemy tam, potem wynajmiemy osły i zaczniemy wspinaczkę górskimi ścieżkami. Po drodze napotkamy tylko parę wiosek; ta trasa jest niezbyt znana i mało kto nią podróżuje. Ostatnia wieś nazywa się Nag Czampa. Jeśli zostaniemy rozdzieleni w drodze, zaczekajcie tam na mnie dzień i noc. Jeżeli do tego czasu się nie zjawię, będzie to oznaczać, że nie ma mnie już wśród żywych. Chłopiec wstrzymał oddech, lecz Abhajdatta mówił dalej spokojnie: – Wtedy będziecie musieli powędrować dalej, nie zatrzymując się, bez względu na wszystko. Patrzcie, tutaj, za północną granicą wioski, zobaczycie skałę podobną do przyczajonego psa. Na tej wysokości może już leżeć śnieg. Wkrótce będę wam musiał kupić ciepłe ubrania. Za skałą droga się rozwidla. Wybierzcie lewą odnogę, dotrzecie do bystrej górskiej rzeki bez mostu. Musicie ją przebyć. – Ale... ja nie umiem pływać – wyrzucił z siebie Anand ze wstydem. – A ty, Niszo? Pokręciła głową. – Nie mogę wam nic doradzić w tej sprawie – podjął starzec ze smutkiem. – To nie jest zwykły strumień, lecz pierwsza z przeszkód na drodze do Srebrnej Doliny stworzona przez bractwo w dawnych czasach. Wydaje się inny każdemu wędrowcowi, zależnie od jego duchowych przymiotów. Jeśli należycie do obdarzonych mocą, dobrą czy złą, zdołacie usłyszeć głos rzeki. Może ona wam podpowie, jak ją przebyć. Za wodą leżą dwie następne przeszkody. O nich również niewiele wam umiem powiedzieć. Potrafią zmieniać kształt, tak aby przybysze mogący się okazać zagrożeniem dla doliny ich nie rozpoznali. We właściwym czasie odsłonią się waszym oczom i będziecie musieli znaleźć sposób, jak je ominąć. Wtedy dotrzecie na przełęcz wiodącą do doliny. Kiedy ujrzycie szczyt o trzech wierzchołkach, będziecie wiedzieć, że jesteście na miejscu. Stańcie na kamiennym progu pod szczytem i wezwijcie uzdrowicieli. Wtedy ktoś do was przyjdzie. Najważniejsze teraz – dodał Abhajdatta – byście utrwalili sobie tę mapę w pamięci. Spójrzcie na nią uważnie jeszcze raz. Narysuję ją wam znowu, kiedy dotrzemy do Ranipuru, gdy tylko znajdziemy się sami, a później każdego następnego wieczoru, jeśli nadal będziemy razem. Powtórzcie sobie wskazówki, które wam dałem. A teraz do łóżek! Jutro rano musimy wcześnie wyruszyć. – Lśniące linie na podłodze zbladły, gdy się zwrócił do Niszy: – Idź się umyć, dziecko. Proszę, weź latarnię. Możemy zostać przez parę chwil w ciemności. Anand próbował wymacać drogę do łóżka, lecz poczuł, że starzec zaciska dłoń na jego ramieniu. Uchwyt był tak silny, że chłopiec się wystraszył. – Anandzie – odezwał się Abhajdatta cicho, kiedy się upewnił, że są sami – jest jeszcze jedna sprawa. Chcę, byś odtąd ty miał przy sobie muszlę. Zdumienie sprawiło, że chłopiec zupełnie zapomniał o zmęczeniu. Starzec poszukał w torbie i wyjął sakiewkę z umocowanymi do niej długimi rzemieniami. – Schowałem ją tutaj. Zawiąż to sobie w pasie pod koszulą i upewnij się, że dotyka skóry. Nie bój się, że wypadnie. Muszla posiada własną wolę i nie można jej zgubić, chyba że sama tego pragnie. Pamiętaj, że nie wolno ci jej wyjmować bez względu na to, w jak wielkim zagrożeniu się znajdziesz. Nie wolno ci nigdy spróbować jej użyć. Nie zostałeś do tego przygotowany. Nauczenie cię nawet podstaw zabrałoby bardzo wiele czasu i byłoby dla ciebie w najwyższym stopniu niebezpieczne. Anand przez chwilę trzymał mieszek w ręce, zdumiewając się kolejny raz, jak mała i lekka jest muszla. Pulsowała mu w dłoni niczym żywe stworzenie. Był przerażony ciężarem odpowiedzialności, lecz również uszczęśliwiony. Ogarnęło go wielkie pragnienie, by jeden jedyny raz spojrzeć na powierzony mu skarb. Szybko odepchnął od siebie tę myśl. – Czemu mi ją dajesz? – Bo widzę przed sobą niebezpieczeństwo. Surabhanu jest blisko, może uderzyć lada chwila. Naszą jedyną szansą na uzyskanie przewagi jest to, że skupi się na mnie, nie na tobie. Nie potrafi sobie wyobrazić, iż mógłbym komuś przekazać rzecz tak cenną jak muszla, a już najmniej komuś, kto nie został zaprzysiężony na członka bractwa. Widzisz, kiedy dał się ogarnąć złu, utracił zdolność rozumienia, czym jest zaufanie. To daje nam szansę na ocalenie muszli i zaniesienie jej z powrotem do Srebrnej Doliny. Anand starannie obwiązał się rzemieniami i zakrył sakiewkę koszulą. – Dziękuję, że mi zaufałeś – powiedział. – Zrobię, co leży w mojej mocy. Serce biło mu jednak mocno. Co będzie, jeśli w chwili próby zawiedzie? – Poradzisz sobie – odezwał się starzec, jakby czytając w jego myślach. – Dostrzegłem u ciebie znaki. – Znaki? Lecz Abhajdatta nie chciał powiedzieć nic więcej. Zamiast tego szepnął: – I jeszcze jedno na koniec: Nikt nie zauważy, że masz przy sobie muszlę, chyba że mu o tym powiesz. Nie wolno ci nigdy nikomu o niej wspomnieć. Nikomu. Rozumiesz? Anand spojrzał w półmroku na pełną powagi twarz starca i poczuł, jak żołądek nieprzyjemnie mu się kurczy. – Chodzi ci o Niszę, prawda? – spytał. – Ale czemu? Uzdrowiciel chciał wyjaśnić, lecz nie było już na to czasu. Przez ciemny korytarz sunął w ich stronę blask rozkołysanej latarni. – Jestem taka zmęczona, że spałabym cały rok! – oznajmiła dziewczynka z szerokim ziewnięciem, zgasiła światło i padła na swoje łóżko. Anand położył się i naciągnął na siebie koc. Po upalnym dniu noc okazała się niespodziewanie zimna. Czy mu się zdawało, czy też w powietrzu obok ciężkiego odoru fabrycznego dymu pojawił inny zapach, jakby burzy nadciągającej zza horyzontu? W głowie mu wirowało od myśli. Czemu Abhajdatta nie ufa Niszy? I muszla – czy naprawdę ma ją przy sobie? Dotknął sakiewki przy pasie i wyczuł niewielki, twardy kształt. Aż zadrżał z podniecenia. Naprawdę jestem strażnikiem muszli! – pomyślał z dumą. Był jednak zbyt zmęczony, by skupić się dłużej na tej radosnej myśli. Nim zapadł w sen, zobaczył jeszcze sylwetkę Abhajdatty na tle zamkniętych okiennic, tkającego zaklęcie zabezpieczające. To tylko sen. Anand wie o tym, bo kolory wokół niego są o wiele czystsze i żywsze niż w świecie na jawie. Również powietrze w świecie jego snu jest inne. Wydaje się łagodniejsze, muska jego skórę delikatnie jak jedwab i pachnie magnoliami. I widok – piękniejszy niż wszystko, co chłopiec potrafiłby sobie wyobrazić. Stoi na progu, patrzy na piękną plażę z polerowanego, czarnego piasku lśniącego w świetle księżyca, a dalej tajemniczy atramentowy ocean. Srebrzyste fale wznoszą się i opadają. Z jednej strony plaża ustępuje miejsca gęstemu lasowi. To zaczarowany las – Anand wie o tym na pewno – gdzie czekają na niego niezwykłe istoty: jednorożce, gadające ptaki, gnomy, które chciałyby się z nim bawić w berka na polanach porośniętych czterolistną koniczyną, dżinny gotowe spełnić każde jego życzenie. Rozkłada ręce. Wie, że w tym świecie można latać. Lecz kiedy próbuje się wzbić w powietrze, nie może. Coś ściąga go w dół, powstrzymuje. Chłopiec próbuje wciąż od nowa, szarpie się i krzyczy, ale bez skutku. Pod drzewem o sercowatych liściach stoi piękna kobieta w powiewnej szacie. Czy pojawiła się właśnie teraz, czy też była tu od dawna? – Anandzie! – woła, wyciągając do niego ręce ozdobione szlachetnymi kamieniami. – Chodź do nas! Czekaliśmy na ciebie tak długo. – Nie mogę się poruszyć! – krzyczy chłopiec. – Czuję, jakby mnie pętały łańcuchy! – To przez starca – odpowiada nieznajoma melodyjnym głosem. – Ma cię w swojej władzy, wykorzysta do swoich celów, a potem, gdy zdobędzie to, na czym mu zależy, odrzuci cię jak wyciśnięte mango. Lecz my... my chcemy, byś został z nami na zawsze, tutaj, w lesie zalanym blaskiem księżyca, dokąd nie ma przystępu cierpienie. Ananda ogarniają wątpliwości i gniew. To prawda, starzec jest okrutny. Chce pozbawić go szczęścia i narazić na niebezpieczeństwo. A dlaczego? Z powodu przedmiotu, na który Anandowi zabroniono nawet spojrzeć, nie mówiąc już o jego używaniu. Czemu miałby podążać za tak surowym panem przez pustkowie, odwracając się plecami do tej rozkosznej zaczarowanej krainy? – Pomóż mi się uwolnić – szepcze. – Nie mogę. – W nieziemskim świetle twarz pięknej kobiety jest pełna bólu. – On ma zbyt wielką moc. My, duchy, nie możemy przekroczyć magicznego kręgu, którym otoczył was troje. Lecz sam możesz sobie pomóc. Wskazuje coś za jego plecami; chłopiec obraca się, by spojrzeć. Widzi izbę w gospodzie. W słabym, mętnym blasku latarni dostrzega, że Nisza i starzec śpią głęboko. Wyglądają, jakby nie oddychali, a ich twarze przybrały odpychającą barwę gliny. Anand odwraca głowę i raz jeszcze uderza go doskonałe piękno krainy, która rozciąga się za progiem. Tak, to świat, w jakiego istnienie zawsze wierzył, choć aż do tej chwili nigdy nie miał sposobności go zobaczyć. Jedynie Abhajdatta nie pozwala mu pokonać wydeptanego progu starej gospody i wkroczyć w niezwykłe życie. Gdyby tylko mógł się jakoś pozbyć starca! Słyszy w głowie cichy stuk, jak dźwięk zasuwanej ostrożnie szuflady, i nagle znajduje rozwiązanie. W migotliwym świetle podnosi poduszkę i rusza w stronę Abhajdatty. Gdyby ją przycisnął do twarzy starca... Nie zrobi mu krzywdy. Oczywiście, że nie! Przytrzyma ją tylko tak długo, aż uzdrowiciel straci przytomność i więzy jego zaklęcia się rozluźnią. Chłopiec zerka przez ramię na księżycowy świat, by się upewnić. Tak, nie zniknął, a kobieta uśmiecha się zachęcająco – jej wargi lśnią czerwienią jak kwiaty granatu – jak gdyby chciała powiedzieć, że Anand postępuje słusznie. Jednak idąc na oślep, chłopiec uderza mocno palcem o rzeźbioną nogę łóżka. Jego stopę przeszywa ból. Zaskoczony i rozzłoszczony, myśli: We śnie nie powinno tak boleć! W tym momencie uświadamia sobie, że nie śni. Naprawdę stoi z nogą pulsującą z bólu, z poduszką w dłoniach, gotów zabić śpiącego, bezbronnego człowieka. Aż tak daleko pchnęła go przewrotna, zdradziecka wola, która w jakiś sposób utorowała sobie drogę do jego serca; odkryła i wykorzystała jego sekretną tęsknotę do zaczarowanego świata, by zaprowadzić go tak daleko. A skoro zdołała tyle osiągnąć, do czego jeszcze jest zdolna? Z pewnością mogłaby go obdarzyć siłą na tyle dużą, by zdołał zabić. Anand drży, gdy sobie to uświadamia i gdy się przekonuje, że wbrew sobie robi najpierw jeden krok, potem następny w stronę śpiącego. Chce wypowiedzieć słowo mocy, by powstrzymać własne ciało – tak jak zrobiłby to starzec – lecz nie zna żadnego zaklęcia. Próbuje zawołać Abhajdattę, lecz nie może wydać najcichszego dźwięku. Nie może oddychać. Co robić? Myśli przelatują przez jego głowę jak lekkie nasiona dmuchawca – zbyt szybko, by je złapać. Wreszcie udaje mu się pochwycić jedną z nich. Muszla! Starzec powiedział, że Anandowi nie wolno jej użyć pod żadnym pozorem. Lecz czy nie istnieją sytuacje tak rozpaczliwe, by stanowić wyjątek? Muszla... bliska, potężna, tryskająca promienną jasnością zdolną rozjaśnić każde serce, ukoić każdy umysł... Ananda ogarnia pragnienie, by potrzymać ją w dłoniach. Tylko przez chwilę, tylko dla nabrania otuchy, mówi w myślach i uświadamia sobie, że zwraca się do magicznej muszli. Czuje, jak jego prawa ręka szarpie poduszkę. Poszewka rozdziera się z dźwiękiem przypominającym westchnienie. Chłopiec widzi, że palce wciąż ma zaciśnięte na tkaninie. Musi skupić na nich całą uwagę, po jednym nakłaniać je, by się rozprostowały. Kładzie rozwartą dłoń na brzuchu, w miejscu gdzie pod koszulą spoczywa sakiewka; czuje, jak uginają się pod nim kolana i osuwa się na ziemię. Powietrze w izbie się zmienia, staje się ostre i nieprzyjemne. Anand słyszy własny oddech – ochrypłe, odrażające sapanie, tak głośne, że dziw, iż nie obudził pozostałych. Poduszka wypada mu z rąk. Wolno, z ociąganiem obraca głowę, lecz już wie, co zobaczy. Drzwi zniknęły. I chociaż zdaje sobie sprawę, że naprawdę nigdy ich tam nie było, że powstały jedynie za sprawą złego czaru, czuje, jak do oczu napływają mu łzy. Płacze z rozczarowania... nie, ze strachu. Z lęku o siebie, że okazał się tak podatny na mroczne sztuczki Surabhanu. I z obawy przed tym, do czego da się nakłonić następnym razem. JEDNOOKI JELEŃ – Wstawaj, śpiochu! – zawołała Nisza, ciągnąc Ananda za rękę. Przebudził się gwałtownie. Słoneczny blask wlewał się do pokoju przez szeroko otwarte okno. Pokój wydawał się teraz jasny i pogodny, i bardzo zwyczajny. – Dadadzi rozmawia z właścicielem. Chce, żebyśmy wyruszyli niedługo; jak tylko będziesz gotowy. Idź się umyć, a ja pościelę łóżka. Mówił, że zjemy na dworcu i złapiemy ranny pociąg. Anand powlókł się do łazienki, gdzie spryskał sobie twarz zimną wodą. W głowie mu pulsowało, był zmęczony i miał dreszcze. Cóż za okropny sen przyśnił mu się w nocy! Nawet teraz wzdrygał się na wspomnienie, choć nie pamiętał szczegółów. Wkrótce potem ruszyli na stację. W drzwiach gospody Abhajdatta wsunął właścicielowi do ręki gruby zwitek banknotów – znacznie więcej, niż wynosiła cena noclegu. Wyglądało na to, że mistrz uzdrowiciel ma niewyczerpane zasoby gotówki. Skąd ją bierze? – dziwił się Anand. – To ci pozwoli stanąć na nogi – oznajmił starzec zachwyconemu gospodarzowi. – Lecz pamiętaj, nie wydawaj wszystkiego od razu. Nie chcesz chyba, by ludzie wypytywali, skąd tyle masz. Tak jak poprzedniego dnia Nisza uwiesiła się ręki Abhajdatty, paplała jak najęta i wciąż wskazywała coś palcem. Anand szedł z tyłu, naburmuszony i głodny, z bolącą głową. Patrzcie ją, jaka rozświergotana, myślał sobie. Naprawdę wzięła sobie do serca wymyśloną przez starca bajeczkę, że jest jego wnuczką. Ciągle nazywała go dadadzi, nawet gdy byli sami, wdzięczyła się do niego i terkotała jak katarynka. I to od samego świtu! Sam Anand czuł się ociężały i znużony. Próbował sobie przypomnieć, czy długo leżał rozbudzony po tamtym śnie, bojąc się zasnąć, lecz jego pamięć okrywała mgła. Stacyjka okazała się niewielka – tylko kasa z biletami i peron ocieniony przez kilka drzew – ale jak zwykle kręcili się tu sprzedawcy jedzenia. Abhajdatta zatrzymał się przy jednym z nich i kupił świeżo usmażone samosas nadziewane kalafiorem z czerwonym sosem chutney. Pachniały bardzo apetycznie, lecz Anand pokręcił głową. – Poproszę tylko szklankę herbaty – powiedział. – Źle się czujesz? – spytał starzec zaniepokojony. – Jesteś trochę blady. – Niedobrze spałem – mruknął chłopiec. – Miałem koszmarny sen... – I to jaki straszny! – wtrąciła się Nisza. – Gdy słałam ci łóżko, znalazłam wielką dziurę w twojej poduszce, jakbyś z nią walczył. Wyobrażałeś sobie, że to Surabhanu? – zachichotała. – Cicho! – skarcił ją surowo Abhajdatta. – Są sprawy, z których nie należy żartować, i imiona, których nie należy wymawiać lekkomyślnie. Lecz Anand ledwo go słyszał. Słowa Niszy były niczym cios pięści. Wydarzenia poprzedniej nocy stanęły mu przed oczami: Jak ocknął się, idąc w stronę łóżka starca z poduszką w zaciśniętych dłoniach. Jak nie mógł zmusić własnego ciała do posłuszeństwa, nieważne ile wkładał w to wysiłku – aż do chwili, gdy wspomniał muszlę. Przez mgnienie zobaczył swoje palce zaciśnięte na materiale. Usłyszał znowu, jak tkanina rozdziera się ze smutnym, podobnym do westchnienia dźwiękiem. Więc to wszystko stało się naprawdę! W milczeniu wsiadł do pociągu. W milczeniu siedział, gapiąc się przez okno, za którym przemykały złote pola gorczycy i zielone zagony kukurydzy. Zjadł obiad kupiony przez Abhajdattę. Machinalnie odpowiadał na pytania, słuchając jednym uchem. Uśmiechał się nawet, gdy Nisza opowiadała dowcipy, choć nie były zbyt zabawne. Cały czas jednak rozmyślał gorączkowo, starając się pogodzić z tym, co musi uczynić. – Ranipur będzie chyba najlepszym miejscem, by wam sprawić cieplejsze stroje – mówił właśnie starzec. – Och, dadadzi! – wykrzyknęła dziewczynka. – Kupisz mi czerwony sweter? Zawsze chciałam taki mieć. – Owszem – zgodził się z uśmiechem. Potem zwrócił się do Ananda. – A ty co byś chciał? – Cokolwiek – odparł chłopiec obojętnie. Abhajdatta rzucił mu przenikliwe spojrzenie, lecz Nisza już go ciągnęła za rękaw. – Dadadzi, opowiedz nam jakąś bajkę. Starzec nadal patrzył na chłopca. – Znacie legendę o jednookim jeleniu? – spytał. – Wolałabym jakąś historię o księżniczkach – grymasiła dziewczynka. – Najbardziej lubię o księżniczkach, ale może być też o duchach. – Najpierw wysłuchajcie tej baśni – odparł starzec. – Jest mądra i może się wam przydać. Był sobie raz jednooki jeleń, który mieszkał w lesie obok rzeki. Gdy się pasł na trawiastej łące nad wodą, zawsze pamiętał, by się zwracać zdrowym okiem w stronę lasu, wiedział bowiem, że w okolicy krąży groźny tygrys. Widząc najlżejsze poruszenie wśród drzew, zrywał się do ucieczki. I tak żył sobie spokojnie przez wiele lat. Kiedyś jednak pewien myśliwy wsiadł na łódź i przypłynął rzeką. Jeleniowi nie przyszło do głowy, że niebezpieczeństwo może mu grozić z tej strony, więc nigdy nawet tam nie spojrzał. – I co było dalej? – spytała Nisza. – Myśliwy go zabił – rzekł spokojnie starzec. – Och, to straszne! Nie podoba mi się ta baśń, dadadzi. Opowiedz jakąś inną. – Ważne, byśmy nie zachowywali się jak jednooki jeleń – zwrócił się do niej Abhajdatta. Anand czuł, że baśń zawierała przesłanie przeznaczone specjalnie dla niego. Opętany przez Surabhanu, był jak myśliwy sprowadzający na ich gromadkę niebezpieczeństwo ze strony, z której najmniej się go spodziewali. Wiedział już, co musi zrobić i jaki będzie tego skutek. Myśl ta była niczym śmiertelna rana w jego sercu. Dwa dni spędzone w pociągu minęły bez ciekawszych wydarzeń. Pod wieczór wysiedli w Ranipurze, uroczym miasteczku usadowionym u stóp Himalajów, otoczonym lasem sosnowym i eukaliptusowym. Tym razem nie trudzili się szukaniem gospody. – Lepiej nam będzie we własnym towarzystwie – stwierdził Abhajdatta. Kiedy Nisza spytała go, gdzie się zatrzymają na nocleg, uśmiechnął się tajemniczo i poprosił, by okazała cierpliwość. Szczęśliwie przybyli w dniu targowym. Niewielki bazar w centrum miasteczka, oświetlony sznurami żarówek, roił się od ludzi. Barwne wełniane chusty zwieszały się odświętnie przy sklepikach z ubraniami, a w dziale spożywczym piętrzyły się w koszach stosy jabłek i orzechów włoskich przywiezione przez chłopów z pobliskich wsi. Jadłodajnie pod otwartym niebem oferowały smażone kurczaki i aromatyczne chlebki naan pieczone na otwartym palenisku. Zatrzymali się przy jednej z nich i Abhajdatta zażyczył sobie najlepszych potraw, jakie kucharz może polecić, lecz Anand znowu bawił się tylko jedzeniem. Starzec kupił dla wszystkich płaszcze, wełniane nogawice i czapki wiązane pod brodą. Kupił też dzieciom torby na ramię, napełnił je paczkami orzechów włoskich i rodzynek oraz słodyczy z cukru palmowego i ziarna sezamowego, dających dużo energii – prowiant, jaki łatwo można jeść, nie przerywając wędrówki. Nabył też drewniane laski okute metalem. – Pomogą nam, gdy dotrzemy do granicy śniegu – wyjaśnił. – Śnieg! – ucieszyła się Nisza. – Nigdy go jeszcze nie widziałam, tylko w kalendarzu, który właściciel straganu z napojami zawiesił na ścianie. Zobaczymy śnieg już jutro? Oczy jej błyszczały na myśl o przygodach, jakie ich jeszcze czekają. Anand ze zwieszoną głową wlókł się w tyle. Nawet płaszcz z kremowej wełny, haftowany w barwne ptaki o długich ogonach, który wybrał dla niego Abhajdatta – z pewnością najpiękniejsza rzecz, jaką chłopiec kiedykolwiek posiadał – nie poprawił mu humoru. Ruszyli ścieżką obrzeżoną przez jodły, mijając drewniane domki na przedmieściach. Wkrótce zostawili za sobą miasteczko i jego światła; dróżka stała się węższa, a drzewa wyższe. Księżyc w pierwszej kwadrze oświetlał im drogę, lecz raz czy dwa potknęli się o skały. – Ostrożnie! – odezwał się Abhajdatta. – Nie zbaczajcie ze ścieżki. Zbocze jest tu strome. Jeśli stracicie równowagę, możecie się stoczyć aż na dno wąwozu. – Dokąd idziemy? – dopytywała się Nisza. – Daleko jeszcze? – Już blisko – uspokajał starzec. – Ale wszystkie domy zostały w tyle – zauważyła z niepokojem. – Jesteś pewien, że to właściwa droga? Ścieżka skręciła ostro i prawie zniknęła im z oczu. Jodły ustąpiły miejsca skałom porośniętym przez gęste cierniste zarośla. Musieli podążać za swoim przewodnikiem gęsiego. W jednym miejscu, gdzie głazy nacierały z obu stron, a krzewy spotykały się nad ich głowami, musieli zgiąć się wpół. Nawet wtedy kolczaste gałęzie szarpały ich za ubrania i drapały po twarzach. Kiedy się wyprostowali, stwierdzili, że Abhajdatta zniknął. – Dadadzi, gdzie jesteś? – zawołała Nisza. Ciemne góry pochwyciły jej słowa i odrzuciły z powrotem: jesteś...esteś...steś. Dziewczynka przytuliła się do Ananda. – Boję się! Dokąd poszedł? On też poczuł lęk, ale starał się tego nie okazywać. – Nie może być daleko... jeszcze przed momentem szedł z przodu – powiedział. – Nie dajmy się ponieść nerwom i rozejrzyjmy się dokoła. Rozgarnął krzewy wokół siebie, chcąc sprawdzić, czy starzec nie potknął się i nie leży na ziemi. Lecz jego umysł pracował gorączkowo. A jeśli Abhajdatta wpadł w pułapkę albo zasadzkę? Co Anand – i Nisza też – powinni robić dalej? Co będzie, jeśli ci, którzy porwali starca, czyhają za zakrętem ścieżki? Księżyc skrył się za chmurą; ciemne niebo zdawało się przytłaczające i groźne. Chłopiec miał wrażenie, że słyszy za sobą jakiś szelest. Próbował sobie przypomnieć wskazówki Abhajdatty na wypadek, gdyby się rozdzielili, lecz ze strachu wszystko wyleciało mu z głowy. Znowu usłyszał szmer. Nisza pisnęła cicho. Odsunął dziewczynkę za siebie jedną ręką, drugą odruchowo sięgnął do sakiewki zawieszonej pod koszulą. Zaraz potem – niebu niech będą dzięki! – usłyszał szept starca: – Tutaj jestem. Głos dobiegał z wąskiej przerwy w gęstych zaroślach za ich plecami. Przecisnęli się przez nią i odkryli, że prowadzi do niewielkiej niecki w skałach. To tutaj ukrył się Abhajdatta. Przyłożył palec do ust, nakazując im być cicho, i głową dał znak, by szli za nim. Trzymał w rękach coś rzucającego słabe światło. Pewnie latarkę, pomyślał Anand, choć nie widział, by starzec ją wcześniej kupował. Przesmyk wkrótce stał się szerszy i wyższy, tak że mogli się wyprostować. Światło w dłoniach Abhajdatty nabrało mocy i chłopiec zobaczył, że znajdują się w jaskini. Nie była całkiem pusta. Jej dno wysypano sitowiem, a w kącie piętrzyły się koce. Przy jednej ze ścian widniał kamienny krąg, poczerniałe gałęzie świadczyły, że palono tam ogień. A same ściany... ściany były z wypolerowanego kamienia i połyskiwały jak czarne szkło. – Aha – mruknął z satysfakcją Abhajdatta, rozglądając się wokół. – Oto i jest, taka jak ją opisano w annałach bractwa. – Wystraszyłeś nas, dadadzi – poskarżyła się Nisza. – Nie powinieneś tak znikać. – To była próba – odparł starzec – bardzo niewielka, żeby zobaczyć, jak się zachowacie, gdy zostaniecie sami. Nisza, moje dziecko, przynieś mi torbę z kąta. – I przeszliśmy ją? – spytał Anand gniewnie, kiedy dziewczynka odeszła. Dziwił się, jak bardzo rozzłościło go postępowanie starca – teraz, gdy wiedział, że jest bezpieczny – i figiel, jaki im spłatał. – Nie zawiedliście mnie – odparł Abhajdatta tajemniczo. A potem dodał cicho, by tylko chłopiec usłyszał: – Lecz musisz więcej polegać na własnym rozumie, a mniej na magii. Tego uczą nas wszystkich w bractwie. Magii można używać jedynie do wysokich celów; spraw, które wpływają na bieg świata. Albo gdy to jedyny sposób, by przetrwać. Tobie szczególnie nie wolno się zwracać ku temu, co zakazane. Muszla będzie cię kusić. Posiada ogromną moc, a taka jest natura wszelkiej mocy. Ty jednak nie możesz ulec. Pamiętaj, muszla – choć w inny sposób – stanowi dla ciebie równie wielkie zagrożenie jak Surabhanu. Oczy starca były tak pełne troski, że Anand poczuł, jak jego gniew się rozwiewa. – Muszę ci coś powiedzieć – wyznał. Szybko, nim zdąży zmienić zdanie, zaczął opowiadać nieskładnie o wszystkim, co się zdarzyło nocą w gospodzie. Nawet kiedy spostrzegł, że Nisza wróciła i przysłuchuje się jego relacji, ciągnął dalej, choć policzki płonęły mu z upokorzenia. – Nie chciałem ci mówić – zakończył nieszczęśliwy – bo się bałem, że mnie odeślesz. Próbowałem siebie przekonać, że to był tylko sen. Ale nie był! Nisza widziała podartą poduszkę. Surabhanu w jakiś sposób dotarł do mnie i opanował mój umysł. Jak jednooki jeleń wyglądałeś niebezpieczeństwa z innych stron, lecz ufałeś mi... i omal nie straciłeś przez to życia. Więc teraz muszę zrobić to, co należy, i odejść od ciebie jak najdalej; tam gdzie nie będę ci mógł zaszkodzić w żaden sposób. – Och, nie, Anandzie! – wykrzyknęła dziewczynka z oczami pełnymi łez. – Dokąd pójdziesz? – Nie wiem – odparł. – Pewnie wrócę do domu. Spuścił wzrok – nie chciał, by widziała, że on również płacze – i zaczął odwiązywać sakiewkę. Abhajdatta wyciągnął rękę, by go powstrzymać. – Lecz ostatecznie nie uległeś Surabhanu, prawda? – spytał, unosząc brwi. – Znalazłeś w sobie dość siły, by się sprzeciwić jego rozkazowi. – To nie ja – zaprotestował Anand. – To... – Zobaczył czujny, wyczekujący wyraz na twarzy Niszy i umilkł. – A jeśli nie zdołam się powstrzymać następnym razem? – spytał. – Teraz, gdy zostaliśmy ostrzeżeni, do czego może się posunąć Surabhanu, wzniesiemy własne zapory – oznajmił starzec. – Nie chcę więcej słyszeć ani słowa o odejściu. Nie dam sobie rady bez obojga moich asystentów! – Ale... – Żadnych ale! Chyba że zmęczyła cię wędrówka. Albo może się boisz i wolałbyś wracać do bezpiecznego domu? – Wiesz, że nie! – wykrzyknął chłopiec z żarem. – Boję się, to prawda, ale bardziej niż czegokolwiek w życiu chcę z tobą zostać i ci pomóc. – Bardziej niż czegokolwiek w życiu? – powtórzył Abhajdatta w zadumie, niemal do siebie. – Obawiam się, że nie znasz siebie dobrze. – Potem jednak oczy mu zabłysły i klasnął w dłonie. – Do pracy, pomocnicy! Nazbierajcie gałązek u wejścia jaskini; tyle, by starczyło na ognisko. Dzisiejszej nocy musimy stawić czoło Surabhanu. GŁOS W CIEMNOŚCIACH Wkrótce ogień trzaskał wesoło, ciepły i dodający otuchy. Anand wyciągnął do niego zgrabiałe ręce i westchnął z zadowoleniem. – Tak, tak – odezwał się Abhajdatta. – Ognisko w taką noc to błogosławieństwo, prawda? Nie da nam zamarznąć, ale nie jest to jego główne zadanie. Wrzucę do niego nieco ziół z doliny, a ich zapach ochroni nas przed wszystkimi, którzy nam źle życzą. Od czasu do czasu ziół trzeba będzie dokładać, bo nasz wróg jest potężny, a noc to jego ulubiona pora. Musimy więc trzymać straż, zmieniać się co parę godzin i pilnować ogniska. – Ja mogę czuwać pierwsza – zaofiarowała się Nisza. – Spałam w pociągu... nie jestem bardzo zmęczona. – Muszę przyznać, że ja tak – westchnął starzec. Istotnie w roztańczonym blasku płomieni jego twarz wyglądała na znużoną. – Tkam wokół nas zaklęcia od chwili, gdy pojawiły się ptaki... nie, Anandzie, nie wyobraziłeś sobie tamtego zdarzenia. Niestety, moje czary okazały się nie do końca skuteczne. Surabhanu zna wiele z nich, przecież został wyszkolony przez bractwo. Nabiorę sił, gdy trochę odpocznę. Lecz najpierw mapa. Odgarnął sitowie i paroma szybkimi ruchami naszkicował drogę do Srebrnej Doliny. Kazał dzieciom prześledzić świetliste linie i wyrecytować nazwy, potem pstryknął palcami i wszystko znikło. – A teraz pora spać – oświadczył. – Zbudź mnie, gdy cię ogarnie senność, Niszo. I pamiętaj, w żadnym wypadku nie pozwól zagasnąć ognisku. – Mowy nie ma! – zapewniła dziewczynka. Patrzyli, jak Abhajdatta wyjmuje niewielką metalową puszkę ze swego worka. Czy nie będzie końca niespodziankom, jakie się tam kryją? – pomyślał Anand. Uzdrowiciel wrzucił w płomienie szczyptę czegoś wyglądającego jak czarna trawa. Grotę natychmiast wypełnił silny, przyjemny zapach. Była to słona, wietrzna woń, niepodobna do żadnej znanej chłopcu dotychczas, lecz Nisza pociągnęła tylko nosem i orzekła: – Ha, to pachnie jak morze. – Byłaś nad morzem, moje dziecko? – zdziwił się Abhajdatta. – Ja... chyba nie. Nie wiem, czemu tak powiedziałam... – wyjąkała. – Możliwe, że twoje ciało zapamiętało z przeszłości coś, o czym umysł zapomniał – stwierdził starzec. – Gdy dotrzemy do doliny, może zdołam ci pomóc... lecz teraz nie pora myśleć o tym. Tę roślinę istotnie nazywają morskim zielem i choć rośnie na śniegu, posiada wiele własności oceanu. Oczyszcza myśli, usuwając z głowy dawne, zatęchłe wrażenia. I jak ocean strzeże granic kraju, tak ono ochrania granice umysłu. Raz jeszcze przypomniał Niszy, by go zbudziła natychmiast, gdyby wydarzyło się coś niezwykłego, i położył się z torbą pod głową. Nim minęło parę minut, spał głęboko. – Jak sądzisz, co miał na myśli dadadzi, kiedy powiedział, że będzie mi mógł pomóc? – szepnęła dziewczynka do Ananda. On również się nad tym zastanawiał. Nie miał jednak ochoty na pogawędki z Niszą. Nadal drażniła go nieco swoboda, z jaką dziewczynce przychodziło nazywanie uzdrowiciela dziadkiem. Gdyby jej tu nie było, miałbym mistrza tylko dla siebie, przemknęło mu przez głowę. Zawstydzony odepchnął tę myśl od siebie i rzucił oschle: – Muszę się wyspać, bo potem czeka mnie warta. – Jeszcze chwileczkę – poprosiła Nisza. – Chcę cię o coś spytać. Dlaczego Surabhanu nas ściga? Czego od nas chce? Anand zawahał się. Czuł, że dziewczynka zasługuje na szczerą odpowiedź – ostatecznie wraz z nimi stawiała czoło niebezpieczeństwom. Już raz naraziła życie, ostrzegając Ananda, kiedy w pociągu dał się złapać w pułapkę Surabhanu. Gdyby zjadł potrawy złego czarodzieja, uświadomił sobie nagle, znalazłby się całkowicie w jego mocy. Lecz zarazem myślał: Niech się zastanawia! Raz przynajmniej wiem coś, czego ona się nie dowie, choćby się nie wiadomo jak wdzięczyła do Abhajdatty. Dadadzi jej nie ufa – i założę się, że ma ważne powody. I znowu ogarnął go wstyd. Co się z nim dzieje? Skąd mu przychodzą do głowy te podłe myśli? Zawsze tak się szczycił tym, że jest lojalnym przyjacielem. – Musisz spytać jutro uzdrowiciela – odparł najuprzejmiej, jak potrafił. Niszy to nie wystarczyło. – Ty już wiesz, prawda? – spytała z oburzeniem. – Obaj wiecie i nie chcecie mi powiedzieć. Dlaczego? Bo jestem dziewczynką? A może uważacie, że nie potrafię dotrzymać tajemnicy? Dręczony wyrzutami sumienia naciągnął koc na głowę i udał, że zasypia. Słyszał jednak, jak dziewczynka mruczy coś ze złością. Od czasu do czasu do jego uszu dolatywały pojedyncze zdania: „To niesprawiedliwe!... Czemu wierzy tobie bardziej niż mnie?... To nie ja mało go nie udusiłam!”. Leżał bezsennie jeszcze długo po tym, gdy Nisza zamilkła. Ostatnia uwaga mocno go zabolała. Co zrobię, jeśli znowu usłyszę podszept złej woli? – myślał, rzucając się na posłaniu. Jakżeby chciał posiadać umiejętność łatwego zapadania w sen jak mistrz uzdrowiciel! Lecz nie, sitowie łaskotało go w szyję i kręciło w nosie, aż miał ochotę kichnąć. Dno jaskini było twarde i nierówne, a ostre okruchy skalne wbijały mu się w plecy. Zmienił pozycję – ukradkiem, bo nie chciał, by Nisza znowu zaczęła się nad nim pastwić – i odkrył kolejne uwierające kamienie. Słyszał, jak dziewczynka przechadza się po grocie – pewnie po to, żeby nie zasnąć, domyślił się. Niekiedy kopała jakąś skałę albo kupę sitowia i mamrotała do siebie. Powinienem był wziąć pierwszą wartę, pomyślał. W końcu jednak zasnął... ...i śnił, że ktoś go obszukuje. Po jego ciele przesuwały się czyjeś ręce, sprawdzały kieszenie koszuli, przetrząsały fałdy koca, obmacywały pasek. Czy były to dłonie mężczyzny, czy kobiety? A może dziewczynki? Chciał sprawdzić, lecz powieki zdawały się ciężkie, jakby został czymś odurzony. Kiedy jednak ręce sięgnęły sakiewki, resztką sił otrząsnął się ze snu i poderwał z posłania. – Zostaw mnie! – wychrypiał. – Oj! – usłyszał czyjś głos. – Budzenie cię to niebezpieczne zadanie, młody Anandzie! Silne masz pięści! Będę miał na ręce siniaka wielkiego jak grejpfrut! Otworzył oczy. Obok klęczał Abhajdatta, masując sobie ramię z posępnym uśmiechem. – Przepraszam! – zawołał chłopiec z policzkami płonącymi ze wstydu. – Miałem kolejny sen... – Kolejny sen! – powtórzył starzec zaniepokojony. – Ufałem, że ziele nie dopuści złych marzeń. Jak to...? Zresztą nieważne, noc niemal minęła. Możesz przejąć ostatnią wartę? Dorzuciłem już kolejną porcję ziół do ognia... musisz jedynie pilnować, by płomienie nie zgasły. W kącie jaskini stoi dzban z wodą; spryskaj sobie twarz, jeśli ogarnie cię senność. Obudź mnie o wschodzie słońca. Zobaczysz blask w szparze między krzewami zasłaniającymi wejście groty. Zanim chłopiec zdążył sennie przytaknąć, Abhajdatta naciągnął sobie koc na głowę. Anandowi zdawało się, że nigdy w życiu nie czuł się równie senny. Zgodnie z radą starca obmył sobie twarz i zaczął chodzić tam i z powrotem, jak robiła to Nisza. Spojrzał na dwójkę towarzyszy. Leżeli pogrążeni w głębokim śnie, całkiem nieruchomi. Zdawało się niemal, jakby ich dusze opuściły ciała i powędrowały gdzieś daleko. Zadrżał i skarcił sam siebie za wymyślanie niestworzonych historii. Mimo to czuł się nieprzyjemnie osamotniony. W grocie było cicho, tylko szeptał ogień. Ściany groty połyskiwały jak ciemne szkło i chłopiec widział odbite w nich setki maleńkich ognisk. Kiedy podszedł bliżej, ujrzał w polerowanym kamieniu własną twarz – tyle że wcale do niego niepodobną. Odbicie było zniekształcone: usta rozciągały się w odrażającym grymasie, a włosy sterczały na głowie, tworząc dwa ostro zakończone kolce niczym monstrualne rogi. Anand cofnął się zmieszany. Czy świt nigdy nie nadejdzie? Płomienie na ścianach migotały wokół niego niesamowicie, lśniły ciemną czerwienią zupełnie niepodobną do pomarańczowej barwy ogniska. Był to kolor zeschłej krwi, kolor szaty Surabhanu. Anand poczuł dreszcz przebiegający po plecach, ale nie mógł od nich oderwać wzroku. Lecz cóż to? Wydało mu się, że we wnętrzu każdego płomyka dostrzega twarz. Potarł oczy, wiedząc, że to niemożliwe. Jest zmęczony i umysł płata mu figle. Spojrzał ponownie i zobaczył je znowu. Wszędzie była to ta sama twarz. Jego matka! Patrzyła na niego błagalnie oczami pełnymi łez. Anand cofał się, aż stanął u wejścia groty. Ogromny ból niemal przyginał go do ziemi. Matka. Jakże smutna się zdawała, jaka znużona. Tęskniła za nim ogromnie. Bała się o niego i żałowała, że odjechał tak daleko. Teraz, bez pomocy syna, jej życie stało się jeszcze cięższe. Mira była małym dzieckiem. Jak mógł wierzyć, że siostra zdoła na siebie wziąć jego obowiązki? Opuszczając matkę, popełnił wielki błąd. Jego pierwszym obowiązkiem było zadbać o nią i siostrę. Zamiast tego porzucił je dla głupich mrzonek o przygodach i czarach. Kto wie, jak im się teraz wiedzie? Naraz uświadomił sobie, że na zewnątrz dmie silny wiatr. Kiedy się zerwał? Świszczał i jęczał, targał krzaki zasłaniające wejście jaskini. Anand słyszał, jak ich gałązki drapią po skale niczym czyjeś zdesperowane palce. Potem w zawodzeniu wichru dosłyszał inny dźwięk – ludzki głos. – Anandzie, Anandzie! Gdzie jesteś? Nic nie widzę... oślepia mnie pył niesiony wiatrem i jest tak ciemno! Głos jego matki. Chłopiec wiedział, że musi to być jakaś sztuczka, kolejna pułapka, w jaką próbuje go schwytać Surabhanu. Niemożliwe, by matka znalazła się tutaj, na smaganej wiatrem górskiej ścieżce setki kilometrów od Kalkuty. – Matka śpi bezpiecznie we własnym łóżku – powiedział sobie stanowczo i zakrył uszy rękami. – To tylko złudzenie. Mimo to głos nie umilkł. – Boję się. Gdzie jesteś? Przyjdź do mnie, synu. Załamał się lekko przy ostatnim słowie, a potem Anand usłyszał szloch. Jego dzielna matka... zawsze tak czule się o niego troszczyła i tak ciężko pracowała po zniknięciu ojca. Ile razy czuwała przy nim nocą, gdy był chory, nawet jeśli następnego dnia z samego rana musiała iść do pracy! Ile razy dzieliła odrobinę żywności między dzieci, udając, że sama już jadła! I nigdy nie płakała. A jeśli Surabhanu odszukał ją w jakiś sposób i używając swej mocy, sprowadził tutaj, by ukarać Ananda za nieposłuszeństwo? – Anandzie! Anandzie! – zawołał znowu głos matki, tym razem słabiej. Brzmiał tak, jakby oddalała się od jaskini po ciemnym zboczu. A jeśli się potknie w ciemności? Jeśli się stoczy po nagim skalnym stoku? Przed oczami chłopca pojawił się przeraźliwie wyraźny obraz: ciało matki skulone na dnie wąwozu. Z krzykiem rzucił się na kolczaste gałęzie strzegące wyjścia. Spodziewał się, że skórę rozedrą mu do krwi ostre ciernie, ale napotkał coś zupełnie innego. Miał uczucie, jakby wszedł na niewidzialną gumową ścianę. Ustąpiła nieco, gdy na nią naparł, lecz go nie przepuściła. Abhajdatta musiał rzucić zaklęcie ochronne na wejście groty. – Anandzie! – W głosie matki brzmiało znużenie. – Nie widzę ścieżki. Ja... – urwała z okrzykiem, jak gdyby się potknęła. Czy spadła w przepaść? Chłopiec wstrzymał oddech, lecz głos nie odezwał się więcej. – Matko! – zawołał rozpaczliwie. – Czekaj na mnie! Już idę! Wbił palce w elastyczną zasłonę. – Przepuść mnie! – wykrzyknął zdesperowany. Poczuł, jak niewidzialna ściana rozpływa się, znika. Cierniste gałęzie szarpały mu skórę. Rozsunął je na boki, wytężając wszystkie siły. – Matko! – wołał na cały głos. – Nie bój się! Znajdę cię! Jeśli istotnie była to ona, nie usłyszała go, ponieważ wiatr wzmógł się gwałtownie. Przybrał kształt kolumny pyłu podobnej do trąby powietrznej i wdarł się do jaskini, rzucił chłopca bez tchu na ziemię. W tej samej chwili Anand uświadomił sobie, jak straszny błąd popełnił. Nie mógł nawet krzyknąć, by ostrzec Abhajdattę. Ogień zgasł. Wicher dął tak mocno, że Anand nie mógł się podnieść na nogi. Chciał się doczołgać do miejsca, gdzie starzec ułożył się na spoczynek, lecz w ciemnościach stracił poczucie kierunku. Nieważne w którą stronę zmierzał, natrafiał na skalną ścianę. Przez huk wichury dobiegły go odgłosy walki. Ktoś krzyknął, rozległ się brzęk metalu, jakby miecza uderzającego o miecz, a potem mrożący krew w żyłach wrzask – wysoki, przeszywający dźwięk, jaki mogłoby wydać konające dzikie zwierzę. – Abhajdatta! – krzyknął chłopiec z rozpaczą. – Nisza! Gdzie jesteście? Jego wołanie ginęło w ogłuszającym ryku wichury. Starał się przedrzeć do serca wściekłego wiru, lecz nie zdołał się nawet do niego zbliżyć. Pełen lęku i bezsilnego gniewu przycisnął dłoń do sakiewki. Wymacał muszlę. Nawet przez materiał czuł, jaka jest gorąca. – Nie! – powiedział sam do siebie. Dał się zwieść sztuczkom Surabhanu i pozwolił mu wedrzeć się do jaskini. Gdyby teraz wyjął muszlę, mag natychmiast wyczułby jej obecność. Odebrałby ją, Anand nie miał dość sił, żeby go powstrzymać. Lecz pragnienie, by jej dotknąć, nie dało się opanować niczym dreszcze wstrząsające ciałem chorego na malarię. Palce chłopca, jakby kierowane własną wolą, sięgnęły otworu sakiewki. Jeszcze chwila i magiczny skarb zostanie odkryty. Anand zamknął oczy i nie bacząc na przeraźliwy łoskot, wyobraził sobie muszlę taką, jaką widział pierwszego wieczoru w slumsach Kalkuty. Przywołał nieziemski, potężny blask bijący z maleńkiego, podobnego do kwiatu kształtu, i ku swemu zdumieniu poczuł, że ogarnia go fala miłości i szacunku. – Pomóż mi – szepnął. – Sam nie potrafię się powstrzymać. Huk wichru ogłuszał, lecz Anand przysiągłby, że usłyszał cichy, czysty głos, który mu odpowiedział: – Ach, czekałam, kiedy mnie poprosisz. Nagle się znalazł w środku sfery ciszy. Działo się coś bardzo ważnego, coś mającego związek z muszlą. Czy naprawdę mu odpowiedziała? Myśl poszybowała w niebo, a w jej miejsce rozbrzmiała przepiękna muzyka. Chłopiec nie był pewien, czy dobiega z zewnątrz, czy z wnętrza jego umysłu. Była słodka jak szmer górskiego potoku, a zarazem majestatyczna niczym melodie wygrywane przez gwiazdy, gdy wędrują po firmamencie. Dłoń mu zadrżała i potem opadła swobodnie. Wiatr dął teraz ze środka jaskini na zewnątrz, jak gdyby wsysany przez jakąś siłę. Przeciskał się przez zarośla u wejścia, szarpiąc je ze złością. Anand spróbował wstać, lecz nie dał rady. W grocie nie było już tak ciemno jak dotychczas. Pierwsze promienie świtu wsączyły się do wnętrza przez połamane, potargane gałęzie. W odległym kącie jaskini Nisza siedziała bez ruchu, ciasno zawinięta w koc, oczy miała wielkie z przerażenia. Wszystko wokół niej pokrywał popiół z zagasłego ogniska. Po Abhajdatcie nie było śladu. PIERWSZA PRZESZKODA Anand nie wiedział, jak długo siedział skulony. Bez starca jaskinia stała się nagle odstręczająca; zimna i pusta niczym zeschła łupina. Ściany, na których chłopiec tak wyraźnie widział cierpiącą twarz matki, były teraz matowe. Ze wszystkich sił pragnął opuścić grotę, zostawić za sobą bolesne wspomnienie i wstyd, że uczynił to, czego się najbardziej obawiał. Lecz brakowało mu woli i sił, by podejść do kąta, gdzie siedziała dziewczynka, kołysząc się w tył i w przód i jęcząc cicho. Też chciał jęczeć. Nie, chciał szlochać i walić głową w twardą kamienną ścianę, aż tryśnie krew. Z chęcią powitałby ból. Zasłużył sobie na to zdradą – choćby niezamierzoną – mistrza uzdrowiciela. Wiedział jednak, że w tej chwili nie może sobie pozwolić na luksus wyrzutów sumienia czy rozpaczy. Gdy Surabhanu nie znajdzie muszli przy Abhajdatcie, z pewnością powróci do jaskini. A jak mówił starzec, to wobec niej przede wszystkim Anand miał zobowiązania. Wiedział, że muszą wraz z Niszą jak najszybciej wydostać się z groty. Może jeśli zdołają przekroczyć rzekę – pierwszą przeszkodę, o której wspominał Abhajdatta – zyskają nieco czasu i choćby niewielką ochronę przed Surabhanu. Podniósł się z trudem i chwiejnie podszedł do dziewczynki. – Idziemy – oznajmił. Nawet na niego nie spojrzała. Bez przerwy kiwała się, pojękując. Słyszał, jak powtarza cicho: Dadadzi, dadadzi. Wyrzuty sumienia sprawiły, że odezwał się ostrzej, niż zamierzał. – Rusz się! – krzyknął. – Nie mamy teraz czasu na takie rzeczy. Musimy iść. – Widziałam, jak wiatr wdzierał się do groty – powiedziała. – Miał pysk wielkiego odyńca. Pochwycił Abhajdattę, który nie zdążył się zbudzić. – Co było potem? – nie mógł powstrzymać pytania. – Nic więcej nie zobaczyłam... wyglądało, jakby dadadzi został wessany przez ogromny wir. – Nisza zaczęła płakać. – Powinnam mu pomóc, odciągnąć go, ale za bardzo się bałam. Anand chciał ją pocieszyć, lecz nie wiedział jak. Niezgrabnie położył jej rękę na ramieniu, lecz dziewczynka ją strząsnęła. – To wszystko twoja wina! To była twoja warta! Powinieneś zobaczyć, że nadchodzi niebezpieczeństwo, i ostrzec dadadzi w porę. Chłopiec skulił się w duchu. To naprawdę była jego wina – w znacznie większym stopniu, niż sądziła Nisza. Chciał wyznać jej wszystko i zrzucić z serca choć część ciężaru. Lecz wiedział, że nic by nie zyskał w ten sposób. Nisza by go obwiniała, być może znienawidziła. A w tej chwili musieli sobie ufać i się wspierać, bo mieli teraz tylko siebie nawzajem. – Tu nie jest bezpiecznie – odezwał się, starając się mówić jak najłagodniej. – Spróbujmy się dostać do rzeki. – Już nie chcę, nie bez dadadzi. Jaki to ma sens? Zresztą bez jego pomocy i tak nigdy nie dotrzemy do ukrytej doliny. A nawet gdybyśmy dotarli, czemu mieliby nas tam wpuścić? Idź sobie, jeśli chcesz. Ja zostaję tutaj. Anand miał ochotę tak właśnie zrobić. Za każdym razem, gdy patrzył na zapuchnięte oczy Niszy, targały nim wyrzuty sumienia. Chętnie by poszedł bez niej. Samotność mu nie ciążyła – przywykł do tego, że nie ma przyjaciół. Nie mógł jednak zostawić Niszy w jaskini, na pastwę Surabhanu. To uczyniłoby z niego jeszcze gorszego zdrajcę. – Nie jesteś tu bezpieczna – powtórzył. – Czemu nie? Teraz, kiedy Surabhanu ma dadadzi, czemu miałby sobie zawracać głowę mną... albo tobą? Musiał powiedzieć Niszy o muszli. Nie miał innego wyjścia. – Abhajdatta miał zanieść bractwu coś szczególnego... coś, co Surabhanu wykradł. Surabhanu go ścigał, by to odebrać. Ale... nie udało mu się tego zdobyć. – Skąd wiesz? – Bo Abhajdatta mnie to dał na przechowanie. – I cały czas nawet mi o tym nie wspomniałeś! – krzyknęła. – Chociaż uratowałam ci życie! – Przepraszam. Nie mogłem... obiecałem, że nikomu tego nie zdradzę. Ale teraz musiałem ci powiedzieć, żebyś wiedziała, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie. Dlatego musimy się śpieszyć i być jeszcze ostrożniejsi niż do tej pory. – Ta rzecz... co to jest? Chcę to zobaczyć! – oznajmiła stanowczo. – Nie mogę ci pokazać. To niebezpieczne. – Dla ciebie wszystko jest niebezpieczne! Jak miałoby to pogorszyć naszą sytuację? – Surabhanu wyczuje obecność tego czegoś. – Nie ruszę się na krok, dopóki mi tego nie pokażesz – powtórzyła swoim najbardziej upartym tonem. – Jesteś mi winien chociaż tyle, bo mnie okłamałeś... – Nigdy cię nie... – zaczął Anand z oburzeniem, lecz zaraz urwał. To, że miał przed nią sekrety, było czymś w rodzaju zdrady, rodzajem kłamstwa. Co gorsza, upajał się swoją wiedzą, dumny, że to jego Abhajdatta wybrał i zaprzysiągł do dotrzymania tajemnicy. Czy jednak ośmieli się złamać surowy zakaz starca i pokazać muszlę Niszy? Mistrz uzdrowiciel podkreślał, jakie niebezpieczeństwo niesie taki czyn. Lecz jeśli Anand tego nie zrobi, będzie musiał zostawić dziewczynkę samą. Z jej zaciętych ust widział, że Nisza nie da się inaczej przekonać. Jak mógłby ją opuścić na pewną śmierć, gdy Surabhanu wróci do jaskini i przekona się, że muszla znowu mu się wymknęła? Co mam robić? – pytał sam siebie w milczącej rozterce. Nie przychodziła mu do głowy żadna odpowiedź. Zamknął oczy i pomyślał o Abhajdatcie, jego spokojnej twarzy i życzliwym spojrzeniu. Niewiele to pomogło. Gdziekolwiek znajdował się starzec – jeśli jeszcze w ogóle żył – nie mógł posłać chłopcu żadnej wskazówki. I wówczas znowu dosłyszał rozbrzmiewającą w jego ciele muzykę, lecz tym razem bardzo cichą, jakby najcieńsza struna lutni, wibrując, dotykała jego żeber. A potem głos, który nie był głosem, przemówił: – Wy, ludzie, tak się zamartwiacie byle drobiazgiem. Zawsze rozdarci między uniesieniem i rozpaczą. Dzięki niech będą Wielkiej Mocy, że ja nie muszę się zmagać z uczuciami! Anand poczuł, jakby prąd przepłynął mu po plecach. Muszla odezwała się do niego znowu – tym razem z własnej woli, nim zdążył jej zadać pytanie. Aż wstrzymał oddech na ten niespodziewany cud. Abhajdatta nawet nie wspominał, że coś podobnego może się zdarzyć. Muszla przemówiła do niego, Ananda: głupca, który dał się zwieść podstępom Surabhanu, głupca, który naraził towarzyszy wyprawy na niebezpieczeństwo swoim niedbalstwem! Nie rozumiał, jak to możliwe, lecz przyjął ten cud z pokorą. Ból w jego sercu odrobinę zelżał. – Śmiało – zachęcił głos. – Nic złego się nie stanie. Możesz mnie pokazać pannie Upartej Oślicy. Jasne jak słońce, że nie ruszy się z miejsca, póki tego nie zrobisz. Anand stłumił uśmiech, słysząc przezwisko nadane Niszy, i sięgnął pod koszulę. Jak zawsze, gdy dotykał muszli, poczuł rozlewające się po całym ciele krzepiące ciepło – lecz zarazem dreszcz obawy. Kryła się w niej potęga, moc tak złożona, że nie zdołałby jej pojąć. Ocaliła go niedawno, lecz równie dobrze mogłaby go unicestwić. Nikt mu tego nie powiedział, lecz w głębi duszy, tam gdzie już nie ma słów, wiedział to z całkowitą pewnością. Zacisnął wokół niej palce i wyjął ją w ponury półmrok jaskini, mrużąc oczy dla ochrony przed blaskiem. Tym razem jednak muszla rozżarzyła się tylko kojąco jak świeczka we mgle. Jak balsam dla jego oczu. Nisza zmarszczyła nos. – To? Ta ubłocona, połamana muszelka? Żarty sobie stroisz? – A kiedy pokręcił głową, westchnęła i jęknęła płaczliwie: – Nic nie rozumiem. Chciałabym, żeby tu był dadadzi i wszystko mi wytłumaczył. Chwilę potem, zrezygnowana, zbierała nieliczne należące do niej rzeczy. Anand wsunął muszlę z powrotem do sakiewki. Był wdzięczny, że dziewczynka nie dostrzegła piękna magicznego skarbu, lecz zarazem jej współczuł. I tak jak ona pragnął, by był z nimi Abhajdatta. Zapakowali torby i zwinęli koce. Potrzebowali ich – następne noce będą zimne. Wkrótce dotrą do granicy śniegu, a może będą zmuszeni nocować pod gołym niebem. Anand ruszył za Niszą do wyjścia z groty i schylił się nisko, by się przez nie przecisnąć. Zdawało się ciaśniejsze niż dotąd, jak gdyby jaskinia się skurczyła. Czy to również był skutek nieobecności starca? Czy swoją mocą przemienił skałę? Czy grota zniknie zupełnie, gdy zaklęcie przestanie działać? A sam uzdrowiciel – gdzie jest teraz i co się z nim dzieje? Anand pokręcił głową, bolącą od naporu pogmatwanych myśli. Muszę się skupić tylko na zadaniu, które mnie czeka, pomyślał. Tego spodziewałby się po mnie Abhajdatta. Zarysy mapy, którą rysował im starzec, wydawały mu się bardzo niewyraźne; żałował, że nie pamięta jej lepiej. Właśnie wtedy zauważył w kącie jakąś szmatę. Niemal ją minął, postanowił jednak przyjrzeć się uważniej. Serce zabiło mu mocniej, gdy sobie uświadomił, że to torba Abhajdatty. Ból przeszył znowu serce chłopca, kiedy ją podnosił, tak rozpaczliwie lekką. Chciał ją wyrzucić – zbyt bolesne było trzymać pustą torbę w dłoniach i wspominać człowieka, którego pokochał tak szybko i gorąco. Po namyśle jednak złożył ją i wsunął do swojego worka. Ile razy Abhajdatta do niej sięgał, za każdym razem wyciągał coś, co właśnie było najbardziej potrzebne. I jak się cieszył, widząc zaskoczenie Ananda i Niszy. Ze względu na to ją zatrzymam, postanowił chłopiec, choć jest bezużyteczna. Anand i Nisza nie mogli się zgodzić, którą drogę wybrać, i wciąż od nowa szkicowali mapę laskami na zmarzniętej ziemi. Żadne z nich nie zapamiętało jej dokładnie. Chłopiec z rozpaczą zwrócił się w duchu do muszli, by im pomogła, lecz odpowiedziało mu znaczące, choć pełne sympatii milczenie. Widocznie istniały wyzwania, z którymi dzieci musiały uporać się same. Pobudki kierujące muszlą były niezgłębione. Wracając z kolejnej ścieżki, która skończyła się ślepo wśród skał, Anand zastanawiał się, czy starczy mu życia, by je poznać. Wreszcie po wielu próbach znaleźli kręty szlak wiodący w góry. Był mokry od topniejącego śniegu, więc musieli sobie pomagać laskami, by się nie ześlizgnąć. Od czasu do czasu napotykali parę powykręcanych jabłoni z pomarszczonymi owocami na gałęziach albo chatę z cienką nitką dymu unoszącą się z komina. Niekiedy widzieli kilkoro dzieci zbierających chrust lub pędzących stadko długowłosych kóz na pastwisko. Anand obserwował je, zajęte powszednimi pracami, z zazdrością, która go zaskoczyła. Czemu miałbyś tęsknić za czymś tak przyziemnym, beształ sam siebie surowo, skoro przez wiele lat pragnąłeś nade wszystko wyrwać się do świata magii i niezwykłych przygód? Raz napotkał schodzących z góry chłopca i dziewczynkę – rodzeństwo, jak się domyślił – zgiętych wpół pod ciężarem koszy z sianem. Nagle stanęła mu przed oczami Mira – ożywiona, szczęśliwa i zarazem pełna niepokoju, jak w dniu, gdy opuszczał dom. Wyrzucał sobie, że od tamtego ranka rzadko o siostrze myślał. Skinął na nieznajome dzieci, chcąc się z nimi podzielić orzechami i rodzynkami, lecz ku jego rozpaczy cofnęły się lękliwie i nie odpowiedziały na powitanie. Jak gdyby instynktownie wyczuły niebezpieczeństwo towarzyszące Anandowi i Niszy, i wiedziały, że lepiej trzymać się od nich z dala. Cały dzień szukali wsi Nag Czampa, lecz bez powodzenia. Okolica wyglądała zupełnie inaczej, niż opisywał Abhajdatta. Czy to śnieg zatarł wszystkie kontury i przysypał punkty orientacyjne, czy też stało się to za sprawą kolejnego czaru? Po południu zaczęło sypać na nowo i mimo płaszcza, solidnych butów i koca, w który się owinął, Anand zmarzł okropnie. Nisza dygotała i od czasu do czasu chuchała w dłonie. Oboje byli zmęczeni i marzyli o ciepłym posiłku. Chociaż po drodze minęli jedną czy dwie chaty, nie dostrzegli ani śladu mieszkańców, od których mogliby kupić żywność za parę rupii, jakie zostały Anandowi. Wydawało się, jakby cały świat zapadł w sen. Chłopiec parł przed siebie uparcie, lecz w głowie wirowało mu od wątpliwości. Może wybrali zły szlak. Może znacznie oddalili się od wsi Nag Czampa i rzeki. Nie wiedział, w jaki sposób przetrwają wśród śniegów ani czy muszla im pomoże, gdyby znaleźli się w naprawdę wielkim niebezpieczeństwie. Irytowało go, że nie potrafi odgadnąć tajemniczych praw, którymi się kierowała. Mimo to, gdy o niej myślał, czuł, jakby w jego sercu zakwitł maleńki płomienny kwiat. – Patrz! – Nisza pociągnęła go za rękę, wskazując na zachód. – Czy to nie wygląda jak przyczajony pies? Anand obrócił głowę. Śnieg sypał gęsto, mokre płatki lepiły mu się do powiek. Strząsnął je i zmrużył oczy. – Może – odparł bez przekonania. – Na pewno! – zawołała z przejęciem. – Zobacz, tam widać nos, ogon, przednie łapy. Prędzej, sprawdźmy, czy dalej płynie rzeka! Pośpieszyli przez topniejącą breję, w której grzęzły im stopy. Rzeczywiście za grupą skał, które Anandowi nie kojarzyły się z niczym, zobaczyli spieniony strumień pędzący stromym łożyskiem usłanym głazami. Huk był ogłuszający. Jak to możliwe, że nie usłyszeli go wcześniej? – To ta rzeka! – stwierdziła dziewczynka. – Spróbujmy przejść na drugą stronę. Podwinęła nogawice, zdjęła buty i przywiązała je sobie do paska. Śmiało zanurzyła stopę w wodzie i natychmiast ją cofnęła. – Aj! Ale zimna! – wykrzyknęła. Anand gapił się w fale. Rzekę, nawet gdyby nie była zaczarowana, trudno byłoby przebyć. Spływające nią kry rozbijały się o głazy, eksplodując odłamkami lodu. Chłopiec nie potrafił stwierdzić, jak jest głęboka, bo wirująca piana przesłaniała dno. Czy wyobrażał to sobie tylko, czy naprawdę woda przybrała na jego oczach? – Jeśli to pierwsza przeszkoda, nie możemy tak po prostu przez nią przejść – zwrócił się do Niszy. – Abhajdatta kazał nam słuchać, aż rzeka nam powie, co robić. Stali nieruchomo przez kilka minut. – Nadstawiam uszu ze wszystkich sił – oznajmiła dziewczynka – i nie słyszę nic, tylko huczenie potoku. A ty? Anand przygnębiony pokręcił głową. Odkąd muszla odezwała się do niego, liczył w głębi ducha, że jego szczególną mocą jest zdolność słyszenia głosów niesłyszalnych dla innych ludzi. Wyglądało jednak na to, że się mylił. – Musimy spróbować – zdecydowała Nisza. – Dzień się kończy. Jeszcze parę chwil, a nie dojrzymy własnych nóg. Na drugim brzegu czułabym się ciut bezpieczniejsza, a ty? Weszła do wody, wzdrygając się z zimna, lecz pełna zdecydowania. Zrobiła jeden krok, potem następny. – Tu nie jest zbyt głęboko... pod spodem są skały! – zawołała przez ramię do chłopca. – Chyba uda się nam przejść, jak będziemy ostrożni. Zaczęła macać laską, szukając następnego głazu, na którym mogłaby stanąć, lecz kij zanurzył się cały, a kiedy Nisza chciała go wyciągnąć, okazało się to niemożliwe. – Utkwił między skałami! – zawołała rozzłoszczona i szarpnęła go ze wszystkich sił. Zamiast jednak wyskoczyć na powierzchnię, laska niespodziewanie zanurzyła się bardziej – prawie jakby ktoś złapał ją za drugi koniec i wciągał coraz głębiej. Dziewczynka straciła równowagę i przewróciła się w wodę. Kiedy wstała, sapiąc i krztusząc się, nurt sięgał jej po pachy. – Coś mnie złapało za nogę! – krzyknęła z pobladłą twarzą. – Pewnie utknęłaś między dwiema skałami – uspokoił ją Anand. Zrzucił buty i wszedł do rzeki, by ją uwolnić. Woda była lodowata. – Nie... to nie skały! To mnie wciąga w głąb! – wołała dziewczynka. I rzeczywiście, prąd – lub coś innego – spychał ją coraz dalej od Ananda. Przerażona, rozpaczliwie biła rękami wokół siebie. Worek zsunął się jej z ramienia i zniknął porwany prądem. Chłopiec spróbował ją złapać za rękę, chybił i przewrócił się na brzuch. Woda była strasznie zimna. Niemal go oślepiła, lecz zdawało mu się, że przez mgnienie zobaczył jakby wężowe sploty wijące się w nurcie. Zwierzę – o ile było to zwierzę – musiało być olbrzymie. Miało macki... a może to były paszcze? Wynurzył się spod powierzchni, chwytając powietrze wielkimi haustami. Brodził przez wodę w stronę oddalającej się Niszy i wyciągnął do niej swoją laskę. – Trzymaj! – krzyknął. Przez moment wydawało się, że dziewczynka nie zdoła tego zrobić, lecz jakoś udało jej się pochwycić koniec. Anand zaczął ją ciągnąć do brzegu. Szło to powoli, lecz co zaskakujące, okazało się znacznie łatwiejsze, niż się spodziewał. Wkrótce Nisza stanęła na suchym gruncie – jeśli można tak nazwać brzeg zasypany po kolana śniegiem. Kaszlała i pluła, wargi miała sine z zimna i strachu, lecz poza tym wydawało się, że jest cała i zdrowa. Anand popatrzył na jej nogę i aż wstrzymał oddech. Na łydce po obu stronach widniały dwa półkola złożone z czerwonych nacięć. Wyglądały na ślady zębów. Olbrzymich zębów. – Dzięki Bogu, że nie krwawią! – zauważył. Nisza pokręciła głową, pełna wątpliwości. – Cokolwiek to było, z pewnością miało dość siły, żeby mi odgryźć nogę. Nie wiem, czemu tego nie zrobiło. A najdziwniejsze, że zaraz mnie puściło, jak tylko się złapałam twojej laski. Nie odpowiedział. Zastanawiał się, czemu wodny potwór którąś z pozostałych paszczy nie pochwycił jego. Czy dlatego, że miał przy sobie muszlę? Czyżby stwór – zapewne strażnik umieszczony w tym miejscu przez bractwo – rozpoznał ją, kiedy chłopiec wpadł do wody? I czy przepuściłby ich, gdyby Anand szedł przodem? – Musimy spróbować jeszcze raz – oświadczył. – Zwariowałeś?! – wykrzyknęła dziewczynka, szczękając zębami. – To coś dalej tam siedzi. Nie wejdę do tej wody nawet za sto zaczarowanych dolin! – Tym razem ja spróbuję pierwszy – odparł. – Jeśli nic złego się nie stanie, pójdziesz za mną. Zrobił krok w lodowaty, rwący nurt. Nie rzucił się na niego żaden potwór, więc śmiało zrobił następny krok, a potem jeszcze jeden. Prąd był bardzo silny. Nieustępliwie napierał na nogi chłopca. Czy ryk rzeki nie stał się jeszcze głośniejszy? Nisza wołała coś z brzegu, lecz Anand nie mógł zrozumieć słów. Spojrzał w górę strumienia, w kierunku, który wskazywała, i zobaczył olbrzymią ścianę wody sunącą na niego niczym fala przypływu, najeżoną odłamkami lodu połyskującymi w ostatnich promieniach dnia. Znajdowała się zbyt blisko – z pewnością nie uda mu się wrócić na ląd, zanim go dosięgnie. Miał rację. Gigantyczna fala uderzyła go, zbiła z nóg, ale nie porwała ze sobą, jak się obawiał. Po krótkiej chwili popłynęła dalej i mógł już wypełznąć na skały. Nisza podbiegła, by mu pomóc, a potem patrzyła zatroskana, jak chłopiec, krztusząc się i kaszląc, z ustami pełnymi rzecznego żwiru, pada na brzeg. – Nic ci się nie stało? – spytała, klepiąc go w plecy. – Naprawdę miałam stracha, jak zobaczyłam, że ta fala na ciebie spada. Myślałam, że już po tobie. – Głos drżał jej lekko. – Widziałeś? Odłamki lodu sterczały z niej jak sztylety. – Zaraz jednak się opanowała i stwierdziła szorstko: – Mówiłam od początku, że to był głupi pomysł. Anand uśmiechnął się słabo, lecz zastanawiał się nad czymś innym. Najwyraźniej rzeka postanowiła go nie zabijać, choć przecież mogła to uczynić. A jednak nie pozwoliła mu przejść, chociaż był strażnikiem muszli. I z jakiegoś niezgłębionego powodu muszla nie chciała – lub nie mogła – mu pomóc. Przypomniał sobie słowa Abhajdatty, że tylko obdarzeni mocą mogą przebyć rzekę. W zapadającym zmierzchu klęczał na skutej lodem ziemi z oczami pełnymi łez. Cały czas w głębi duszy miał nadzieję, że jest kimś takim. Łudził się. Był tylko zwykłym chłopcem, który nie potrafił pokonać nawet pierwszej z przeszkód ustawionych przez uzdrowicieli na drodze do ukrytej doliny. PORWANIE Postanowili się schronić w płytkim zagłębieniu między przednimi łapami skały podobnej do psa. Niewielką znaleźli tam ochronę. Śnieg przestał padać, lecz wiatr ze świstem wdzierał się do szczeliny, przejmując chłodem do kości. Ubrania mieli całkowicie przemoczone; również koce okazały się wilgotne. Na dodatek Nisza straciła swoją torbę ze wszystkimi zapasami. – Nie martw się – pocieszał ją Anand. – Abhajdatta dał mi mnóstwo jedzenia. Trochę zmokło, ale poza tym jest w porządku. Starczy dla nas obojga na kilka posiłków. – Nie boję się, że umrę z głodu – odparła cierpko, szczękając zębami – bo pewnością znacznie wcześniej zamarzniemy! Uśmiechnął się, słysząc ton jej głosu, zadowolony, że doszła do siebie po wstrząsie, jaki przeżyła nad rzeką. Wiedział jednak, że dziewczynka ma rację. Było za zimno, by zdołali przetrwać choćby jedną noc. Rozejrzał się dokoła, zastanawiając się, co robić. Ściany ich schronienia porastał wyschnięty mech. Gdyby tylko miał krzesiwo albo zapałki, mogliby rozpalić ogień. Przetrząsnął torbę w nadziei, że wcześniej przeoczył jakiś drobiazg wsunięty tam przez Abhajdattę. Znalazł jednak tylko kilka paczek jedzenia. Oraz zwinięty worek uzdrowiciela. Wyjął go teraz, by dać Niszy do osuszenia włosów. Dziewczynka kichnęła już dwa razy, co go zaniepokoiło. Torba wydawała się jakby bardziej wypchana i chyba trochę cięższa niż poprzednio. Włożył rękę do środka, choć wiedział, że worek jest pusty. Kiedy trafił na coś palcami, poczuł zdumienie, lecz nie nazbyt wielkie. W świecie, który poznawał od chwili spotkania ze starcem, mogło się zdarzyć wszystko. – Lecz nie przypadkiem – odezwał się jakiś głos w jego głowie. Nauczył się go już rozpoznawać, mimo to za każdym razem, gdy go słyszał, czuł dreszcz podniecenia. – Myślisz, że torbę mistrza uzdrowiciela znajduje się tak po prostu? – Muszla! – szepnął i jego serce zalała radość. Zerknął na Niszę, lecz dziewczynka chyba niczego nie usłyszała. Spytał w myślach: – Dlaczego czasem nie odpowiadasz, kiedy proszę o pomoc? – Jak się domyśliłeś – odparła spokojnie – pewne sprawy należą do królestwa ludzi. Wtedy musisz się zwrócić do innych śmiertelników... albo jeszcze lepiej, samemu znaleźć rozwiązanie. – Ale skąd mam wiedzieć, które to sprawy? – Nauczysz się. Gdyby Nisza mogła uczestniczyć w tej rozmowie, pomyślał, oświadczyłaby zapewne: „To strasznie fajnie, że twoim zdaniem będę miała okazję nauczyć się czegoś, zanim tu uświerknę”. Usłyszał cichutki śmiech. Jak to, więc muszla słyszy jego myśli! Nawet te nieprzeznaczone dla niej! Ananda ogromnie to zaskoczyło. Było trochę niepokojące uświadomić sobie, że ktoś może poznać każdą jego myśl, nawet najskrytszą. Ale w sumie mu się to podobało. Dawało dziwne, lecz krzepiące poczucie, że nie jest sam. – Może byś spojrzał na to, co znalazłeś w torbie? – mówiła właśnie muszla. Chłopiec wyjął dłoń z worka. Trzymał w niej pudełko zapałek! – Sądziłeś, że mistrz uzdrowiciel zaprowadziłby was tak daleko i teraz porzucił? – Nie! Oczywiście, że nie! – zawołał. Serce mu biło jak szalone z radości i przejęcia. – Więc żyje? Gdzie się teraz znajduje? Och, jak bym chciał, żeby nam towarzyszył! Lecz muszla nie powiedziała nic więcej. – Co tam do siebie mamroczesz? – spytała Nisza. – Znalazłem zapałki! – oznajmił. – Pomóż mi nazrywać trochę mchu, zrobimy ognisko. – Czas najwyższy! – ucieszyła się i z zapałem zabrała do roboty. Wkrótce płonął malutki, lecz dziarski ogieniek. Wyciągnęli do niego ręce, nie mogąc się nadziwić, jak wiele ciepła – i radości – dają jego niewielkie płomienie. Po chwili ich ubrania wyschły zupełnie. Zjedli do spółki paczkę orzechów i rodzynek, po czym zawinęli się w koce, gotowi do snu. Nagle Nisza krzyknęła: – Co to takiego?! Tuż za granicą ognia Anand zobaczył parę świecących oczu. Spojrzał uważniej i przekonał się, że należą do niewielkiego stworzenia – trochę podobnego do szczura, tyle że z grubszym i bardziej owłosionym ogonem. Zwierzę zaskrzeczało, wyraźnie nie czując przed nimi obawy. – Och, patrz, jakie słodkie zwierzątko! – zawołała dziewczynka. – Założę się, że mu zimno. Biedactwo, może to jego mieszkanie, a my je zajęliśmy! Niech tu wejdzie. Anand podejrzliwie przyglądał się szczurowi. A może to łasica? Nie wyglądała groźnie, ale po pierwsze, nie zauważył ani jednej żywej istoty, odkąd przekroczyli granicę śniegów, a po drugie, wydawało się dziwne, by dzikie stworzenie nie bało się ich – ani ognia. – Coś mi się tu nie podoba – zwrócił się do Niszy. – Myślę, że powinniśmy się trzymać z dala od tego stworzenia. Dziewczynka wyciągnęła już jednak rękę przez ogień. Zwierzę obwąchało ją, po czym dotknęło łapką jej palców. – Popatrz, lubi mnie – uśmiechnęła się Nisza. – Czy to nie zdumiewające, jakie jest przyjazne? – Fakt – przyznał chłopiec, zagryzając wargi. – Zdumiewające. – Chodź tutaj, koleżko! – zawołała dziewczynka. – Nie! – zaczął protestować Anand. – A jeśli to nie jest normalne zwierzę, tylko...? Zabrzmiało to głupio nawet w jego własnych uszach, więc nie dokończył. Zwierzątko śmiało wskoczyło do środka, a kiedy Nisza wyciągnęła do niego ręce, wspięło się jej w ramiona. Jest piękne, przyznał chłopiec niechętnie. Futro miało lśniące i złotawe, z rdzawymi cętkami, i złote oczy, a na czole czarną smugę niczym zmarszczka zamyślenia. Utkwiło uważny wzrok w Anandzie, prawie jakby mu chciało coś powiedzieć. Pewnie mi się wydaje, to skutek kąpieli w zimnej rzece, pomyślał chłopiec. Zawinął się szczelnie w koc i rzucił Niszy szorstkie „dobranoc”. Słyszał, jak dziewczynka przemawia do zwierzątka wysokim głosem, jakim dorośli zwracają się do małych dzieci. – Mały Radża zjadłby orzeszka? Coś podobnego! Marnuje ich skąpe zapasy na tego szczura! I nazywa go Radżą! Taki z niego radża, jak ze mnie mistrz uzdrowiciel, pomyślał naburmuszony. – No chodź, Radża, przytul się do mnie – zachęcała tymczasem dziewczynka. Kiedy stworzenie otarło się łebkiem o jej policzek, rozpromieniła się w uśmiechu. Anand chciał ją ostrzec, że zwierzak pewnie ma pchły, ale ugryzł się w język i nic nie powiedział. Z pewnością czuła się osamotniona i wystraszona, przygnębiona porażką w starciu z rzeką. Skoro łasica podnosi ją na duchu, to doskonale. I z tą myślą zapadł w głęboki sen. Obudził go dotyk czegoś ciepłego i puszystego na twarzy. Odepchnął to odruchowo i dopiero wtedy pomyślał, że to pewnie ich nowy towarzysz. Stworzenie się nie wystraszyło – już skakało z powrotem w stronę chłopca. A może chce ugryźć? Anand rozejrzał się – czym by mógł tego szczura uderzyć? – lecz zwierzak się zatrzymał i skrzeczał rozpaczliwie, jakby chciał mu coś przekazać. Wskazał nosem ciemności na zewnątrz. Tam krył się powód jego niepokoju. Anand zmrużył oczy, starając się coś dostrzec przez płomienie. Ognisko nadal płonęło jasno, więc nie mógł spać długo. Zobaczył jedynie wysokie, garbate czarne sylwetki szczytów na tle chmurnego nocnego nieba. Naraz od górskiego zbocza oderwał się jakiś kształt i ruszył w kierunku ich schronienia. Dołączył do niego następny i jeszcze jeden. Sunęły bezszelestnie, lecz bardzo szybko. Zanim chłopiec zdążył potrząsnąć Niszą, by ją zbudzić, zatarasowały wyjście. W blasku ogniska zobaczył, że są to małpy – lecz niepodobne do żadnych, jakie widział wcześniej. Miały białą długą sierść, stapiającą się z barwą śniegu, co maskowało je doskonale. Nim zdążył zauważyć coś więcej, jedna z nich zbliżyła się i bez wysiłku zadeptała ogień. Jej towarzyszka wyciągnęła ręce po Niszę. Anand walczył, kopał i wymachiwał rękami, lecz bez skutku: napastnik go pochwycił. Czy mnie pożre? – przemknęło chłopcu przez głowę. O ile wiedział, małpy nie są mięsożerne, lecz w tym dziwnym świecie, gdzie się znaleźli, rzeczywistość i senny koszmar splatały się ze sobą na nieoczekiwane sposoby. Małpa jednak nie próbowała gryźć. Przerzuciła go sobie przez ramię i z warknięciem, które zdawało się czymś w rodzaju rozkazu dla reszty gromady, ruszyła w drogę. Któraś z pozostałych musiała zrobić to samo z Niszą, bo Anand słyszał wrzaski dziewczynki. – Puść mnie, ty głupi małpiszonie! Każę moim pchłom, żeby cię gryzły, aż wyłysiejesz do goła! W tym momencie z ciemności skoczyło jakieś rudawozłote stworzenie. Radża! Rzucił się wprost na małpę niosącą Niszę. Anand wyciągał szyję, lecz nie udało mu się nic zobaczyć. Usłyszał tylko gniewne chrząknięcie małpy. Musiała uderzyć zwierzaka, bo chłopiec ujrzał przelatującą w powietrzu złotawą smugę. – Potworze! Nie waż się tknąć mojego Radży! – krzyknęła dziewczynka i wybuchnęła płaczem. Małpy zmierzały w kierunku niedalekiej linii wzgórz. Stadu przewodziło zwierzę niosące Ananda; na wpół szło, na wpół biegło, boleśnie potrząsając nim przy każdym kroku. Chłopiec łamał sobie głowę, próbując znaleźć sposób ucieczki. Nie miało to jednak sensu. Małpa trzymała go mocno za nogi. A nawet gdyby zdołał się jakoś wyrwać z jej łap, nie mógł opuścić Niszy. Kiedy przywódca obrócił się, by dać znak pozostałym, Anand zobaczył przed sobą nagą ścianę skalną podziurawioną otworami. Czyżby były to wyloty jaskiń? Więc te dziwaczne stworzenia mieszkały w grotach, a nie wśród drzew? Małpa zaczęła wspinaczkę, bez wysiłku znajdując oparcie dla stóp. Anand wisiał uczepiony na jej plecach, z uczuciem mdłości obserwując oddalającą się ziemię. Na koniec, gdy dotarli niemal na szczyt, małpa wślizgnęła się przez jeden z większych otworów. Chłopiec spodziewał się, że w grocie będzie ciemno choć oko wykol, lecz spotkała go niespodzianka. Stłumione światło rozjaśniało ściany pokryte prymitywnymi rysunkami. Zanim miał czas się zastanowić, dokąd go zawleczono, małpa warknęła coś gardłowo i bezceremonialnie rzuciła go na ziemię. Dno jaskini było twarde, więc lądowanie okazało się bolesne, lecz chłopca zbyt pochłonęło coś innego, by zwrócił uwagę na taki drobiazg. Dźwięki wydawane przez małpę brzmiały niemal jak ludzka mowa. A przecież małpy nie mówią, prawda? Teraz, gdy znalazł się na ziemi, przekonał się, że światła dostarcza niewielkie, dymiące ognisko rozpalone we wnęce. Obok widać było niezdarnie wyciosany kamienny tron, na którym siedziała kolejna małpa, znacznie większa od tej, która go pochwyciła. Nosiła na głowie coś połyskującego, co dziwnie przypominało koronę. Anand domyślił się, że musi to być król owych stworzeń. Czemu jednak poddani przyprowadzili do niego Ananda i Niszę? Władca chrząknął coś w odpowiedzi. Chłopiec odkrył z zaskoczeniem, że jeśli przysłuchuje się uważnie, może co nieco zrozumieć, część słów bowiem zaczerpnięto z miejscowego języka. Domyślił się, że małpi król chwali swoich poddanych za ujęcie dzieci. Podszedł do miejsca, gdzie leżały. Poruszał się niemal wyprostowany, jak człowiek, a nie przygarbiony jak małpy, które Anand oglądał dawno temu podczas odwiedzin w zoo. (Lecz gdzie? Z lekkim przerażeniem uświadomił sobie, że nie pamięta już nazwy rodzinnego miasta). Wzdrygnął się mimo woli, gdy zwierzę pochyliło się nad nim. Małpa wyszczerzyła ostre, błyszczące zęby i warknęła w swoim półludzkim języku: – Boi się, człowiek? Nie bać, Griszan nie zrobić krzywda. Griszan chcieć tylko błyskotka. Anand wytrzeszczył na nią oczy. Czyżby chodziło o muszlę? Przecież to niemożliwe! Jak małpa, nawet tak niezwykła jak Griszan, mogła wiedzieć o jej istnieniu? – Nie mam nic, co by ci się spodobało – odpowiedział i na dowód wywrócił kieszenie spodni. Zwierzę zaszwargotało coś gniewnie. Chłopiec nie zrozumiał większości słów, lecz potem usłyszał: – Człowiek kłamać! Pan powiedzieć, ty mieć. Pan zawsze wiedzieć! W głowie Ananda zaświtało przerażające podejrzenie. – Pan powiedzieć, znajdź błyskotka. Potem Pan dać broń Griszan i jego plemię. Nauczyć nas więcej ludzkie rzeczy. Griszan rządzić wszystkie zwierzęta, być duży-duży król. Czyżby te małpy były tworami Surabhanu, które zwiódł swymi obietnicami i których zwierzęcą naturę wykoślawił, tak że stały się karykaturą ludzi? Anand zastanawiał się gorączkowo, co powiedzieć, by je skłonić do wypuszczenia więźniów, lecz bez skutku. Łapy Griszana błądziły po jego ciele. Twarde, pokryte odciskami palce urwały kilka guzików płaszcza. Inna małpa obszukiwała Niszę. Dziewczynka próbowała się temu sprzeciwiać, lecz uległa po silnym policzku wymierzonym wielką łapą. Griszan właśnie wyciągał Anandowi koszulę ze spodni. Lada chwila zobaczy sakiewkę! Chłopiec starał się oddychać spokojnie, lecz był pewien, że stwór usłyszy przerażone bicie jego serca i domyśli się, że „błyskotka” jest blisko. Powstrzymaj go! – zwrócił się rozpaczliwie do muszli. Proszę, nie pozwól, by mi cię odebrał. Cichy głos odpowiedział: – Och, wy ludzie o krótkiej pamięci! Czy Abhajdatta cię nie uprzedził, że nie można mnie zgubić wbrew mej woli ani znaleźć, jeśli tego nie chcę? Chłopiec poczuł się nieco lepiej. Istotnie, Griszan przesunął łapami po sakiewce, jakby jej nie było. Teraz ściągał chłopcu buty. Odpowiedź muszli sprawiła, że w głowie Ananda pojawiło się tysiąc nowych pytań. Więc jak to jest z Surabhanu? Czemu on mógł cię wyczuć? – Ach... – westchnęła smutno. – Wtajemniczeni członkowie bractwa są ze mną związani i resztki tej więzi pozostają także wtedy, gdy się zwrócą ku złu. Lecz nawet Surabhanu nie może mnie teraz odnaleźć samodzielnie. Dlatego szuka strażnika muszli. Ty bowiem możesz go do mnie zaprowadzić. A jeśli cię znajdzie za moim pośrednictwem? Co wtedy? – spytał niespokojnie. Pozwolisz, by znowu cię zabrał? Nie dostał odpowiedzi. – Gdzie ty to ukryć? – zasyczał z furią Griszan. – Pokaż, bo Griszan rozedrzeć cię na kawałki! Anand czuł na brzuchu uspokajający dotyk magicznej muszli. To dodało mu odwagi. – Rozdzieranie mnie na kawałki w niczym ci nie pomoże. Mówiłem już, że nie mam nic, co mogłoby ci się przydać. Czemu nas nie wypuścisz? Małpa pokręciła głową, wpatrując się w niego oczami jak paciorki. – Pan ostrzec Griszan, człowiek sprytny. Griszan trzymać was, aż pan przyjść. Wtedy pan was rozszarpać. Małpi król wyszczerzył zęby ze złośliwej radości i przywołał gestem poddanych. Przynieśli grube pnącza i skrępowali obojgu dzieciom ręce za plecami. Na wszelki wypadek związali im też silnie nogi. Następnie, pozostawiwszy dwie małpy na straży, Griszan gdzieś się oddalił. Wkrótce Anand usłyszał bicie bębnów: serię dudniących dźwięków powtarzanych wciąż od nowa. Małpy wysyłały Surabhanu wiadomość. Strażnicy pokazywali sobie chłopca palcami, natrząsając się z niego. Pochwycił kilka słów: „Pan przyjść niedługo... Pan zabić”. Zaczęli na zmianę popijać jakiś płyn z dzbana. Zapewne już świętują, domyślił się chłopiec. Ich rechot i pochrząkiwania stawały się coraz bardziej ochrypłe, a w końcu ucichły. Lecz chłopiec ledwie to zauważył. Skulił się pod ścianą jaskini przytłoczony rozpaczą. Nie było sposobu, by wymknąć się Surabhanu. Kiedy się ocknął, ognisko prawie zgasło, zostały z niego tylko rozżarzone węgle. Poczuł, że coś chodzi mu po piersi – coś puszystego, o drobnych, ostrych pazurkach, które wbijały mu się w skórę. Co za nową torturę wynalazł Griszan? Chciał krzyknąć, lecz w tym momencie ktoś dłonią zasłonił mu usta. – Psst – usłyszał szept tuż przy swoim uchu. – Nie możemy obudzić straży. To był głos Niszy. Jak zdołała się uwolnić? Futrzaste stworzenie znalazło się teraz za jego plecami. Poczuł, jak pociągnęło więzy na rękach, a potem zaczęło je przegryzać. Parę chwil później pęta opadły. Ostrożnie poruszył palcami. Tak, on też był wolny. – Podziękuj Radży! – szepnęła Nisza. – Znalazł nas! Wyobrażasz sobie? Chociaż go zranili, śledził nas całą drogę. Uratował nam życie. – Dziękuję – odezwał się chłopiec i wyciągnął rękę do łasicy (jeśli to była łasica), która do tej pory uporała się też z pnączami oplątującymi mu nogi. Jej piękne futro gdzieniegdzie skleiło się od zaschłej krwi. Z pewnością zwierzątko cierpiało, lecz nie dało tego po sobie poznać. Oparło się przednimi łapkami o ramię Ananda i spojrzało na niego poważnie swymi złotymi oczami. Chłopiec znowu miał wrażenie, jakby próbowało mu coś przekazać, lecz nie miał czasu się nad tym zastanawiać w tej chwili. Rozejrzał się za strażnikami i zobaczył dwie wielkie małpy wyciągnięte na ziemi – jak przypuszczał, odurzone po wypiciu zawartości dzbana. Pewnie uznały, że więźniowie są dobrze związani. Naraz któraś jęknęła i przewróciła się na bok. Upojenie mijało. – Szybko! – syknęła Nisza. Jak najciszej zaczęli się zsuwać po skalnej ścianie. Łasica zbiegła bez najmniejszego trudu. Nisza, drobna i zwinna, też radziła sobie nieźle. Anandowi sprawiało to najwięcej problemów. Nigdy nie lubił wysokości; wypatrywał uchwytów dla rąk i starał się nie patrzeć w zawrotną przepaść ziejącą w dole. Nogi drżały mu z wysiłku, a ręce bolały, kiedy ostrożnie szukał dla nich oparcia. Parę razy omal nie spadł. Wreszcie dotarł do podnóża i z ciężkim westchnieniem osunął się na ziemię. – Nie ma czasu na odpoczynek – ponagliła Nisza, szarpiąc go za ramię. – Za chwilę małpy zobaczą, że uciekliśmy, i będą nas gonić. – Ale którędy iść? – spytał Anand, z ociąganiem podnosząc się na nogi. – Nie ma sensu wracać nad rzekę, bo znowu znajdziemy się w pułapce. Może gdybyśmy cofnęli się do Ranipuru... – Patrz, Radża próbuje nam coś powiedzieć – przerwała mu dziewczynka. Istotnie, stworzenie podbiegało parę kroków ścieżką, po czym wracało do dzieci. – Chyba chce, byśmy za nim poszli – stwierdził chłopiec. – Ale to droga z powrotem nad rzekę. – Ja mu wierzę! – zawołała Nisza. – Uratował nas przed tymi wstrętnymi małpami, no nie? Mówiłam ci, to nie jest zwykłe zwierzę. Jeśli chce, żebyśmy wrócili nad rzekę, to tam pójdę! – Spojrzała wojowniczo na Ananda. – Chyba że masz lepszy pomysł! Musiał przyznać, że nie ma. Ruszył za Niszą i Radżą, lecz pozostał niespokojny. Próbował zapytać muszlę, co sądzi o takim obrocie spraw, lecz – może dlatego, że otrzymali pomoc z innej strony – jego magiczna towarzyszka milczała irytująco. – No i co teraz? – spytał, kiedy stanęli na brzegu rzeki, w tym samym miejscu, gdzie poprzedniego dnia omal nie utonęli. Rzeka teraz nie wyglądała na łatwiejszą do przebycia. Prawdę mówiąc, połyskujący w pierwszych promieniach dnia wezbrany nurt okazał się głośniejszy, bardziej bystry i bardziej spieniony. – Może spytamy twojego drogiego Radżę? – dodał ironicznie. – A właśnie że tak zrobię! Nisza uklękła i zaczęła coś szeptać do łasicy, gładząc ją po grzbiecie. Zwierzątko słuchało uważnie. Kiedy dziewczynka skończyła, poprowadziło ich kawałek w dół strumienia i zanurzyło łapkę w wodzie. – Radża chce, żebyśmy przeszli w tym miejscu – oznajmiła Nisza. – Twój Radża oszalał – burknął Anand ze złością. – Nie widzisz, że rzeka jest tu jeszcze szersza? Nie widzisz bystrzyn? Patrz na te skały na środku. Rozbijemy się o nie, o ile dotrzemy tak daleko. Usłyszeli za sobą wrzawę przerywaną rykami i powarkiwaniami. Małpy odkryły ich ucieczkę i rzuciły się w pogoń. Wkrótce dopadną zbiegów. Radża wszedł do wody. Anand wychylił się, by go wyłowić – ostatecznie stworzenie uratowało im życie, więc nie chciał patrzeć, jak tonie. Nisza jednak, oniemiała ze zdumienia, chwyciła go za rękę. W miejscach gdzie łasica stąpnęła, nurt się uspokajał. Zwierzątko zaczęło płynąć na drugi brzeg. – Szybko, za nim! – zawołała dziewczynka i sama też weszła do wody. Zdumiony i zawstydzony Anand poszedł w jej ślady. Woda jak wczoraj okazała się lodowata, lecz sięgała mu ledwie do połowy łydki. A dno, po którym stąpał, było gładkie i piaszczyste. W połowie rzeki obejrzał się za siebie. Małpy dotarły na brzeg. Jedna z nich próbowała brodzić w ślad za dziećmi, lecz porwała ją nagła, gwałtowna fala. Chłopcu zdawało się, że w rzecznym nurcie mignęły mu wężowe sploty. Wartownik czuwał! Pozostali napastnicy wrzeszczeli i ciskali kamieniami, lecz nie ośmielili się wejść do wody. Wkrótce ich krzyki ucichły. Radża poprowadził dzieci obok skał i zaraz cała trójka znalazła się na drugim brzegu. Anand zaryzykował kolejne spojrzenie za siebie. Nurt srożył się jak poprzedniego dnia. Małpy zniknęły. Zapewne poszły zawiadomić „pana” o ostatnich zdarzeniach. Nawet to jednak nie zepsuło chłopcu humoru. Słońce świeciło, a oni pokonali pierwszą przeszkodę! Następną będzie się martwił, kiedy ją napotka. DRUGA PRZESZKODA Anand i Nisza odpoczęli chwilę nad wodą. Słońce stopiło lód na ścieżce prowadzącej od rzeki – którą, jak się chłopiec domyślał, powinni teraz iść. Mimo to na skałach po obu jej stronach śnieg piętrzył się wciąż wysoko. Nie mieli nic do jedzenia – kiedy małpy ich porwały, Anand stracił swoją torbę oraz, co gorsza, worek Abhajdatty – i byli bardzo głodni. Chłopiec myślał tęsknie o karłowatych jabłoniach, które widzieli wcześniej. Teraz przyjąłby z chęcią nawet zeschnięte jabłko! Za przykładem Niszy zaczął ssać sopel odłamany od pobliskiej skały, lecz to nie uśmierzyło skurczów żołądka. Zastanawiał się, jak długo przetrwają na tym śnieżnym pustkowiu bez żywności i koców. – Och, Radża! – zawołała z żalem Nisza, gładząc po głowie ich pokrytego sierścią przyjaciela. – Też musisz być głodny. Szkoda, że nic dla ciebie nie mam. Tyle dla nas zrobiłeś! Anand wyciągnął rękę i również pogłaskał łasicę. – To prawda – przyznał, choć czuł się dziwnie, zwracając się do zwierzęcia tak jak do człowieka. – Bez ciebie nigdy byśmy się nie przedostali przez rzekę. Radża przyglądał im się chwilę, przekrzywiając łebek. Potem odbiegł – pewnie poszukać czegoś do jedzenia, domyślił się chłopiec. Patrzył w ślad za oddalającym się w podskokach stworzeniem, starając się uporządkować splątane myśli. Jak łasicy udało się przejść przez rzekę, skoro on, strażnik muszli, nie zdołał tego dokonać? – Abhajdatta twierdził, że tylko Obdarzeni Mocą mogą pokonać tę przeszkodę – mruknął do siebie, myśląc na głos. – A co teraz mamroczesz? – spytała Nisza, szturchając go przyjaźnie. – Zastanawiam się nad naszym towarzyszem. – Mądry jest, prawda? Widzisz, ja sobie myślę, że on wcale nie jest szczurem. Chłopiec spojrzał na nią zdumiony. – Jak to? – No wiesz... – zawahała się. – Widywałam szczury w Kalkucie, mieszkały za moim straganem. Radża jest od nich dużo większy. I ma ładniejszy ogon. Lecz Anand czuł, że chciała powiedzieć coś zupełnie innego. Stworzenie wróciło, niosąc coś w pyszczku, po czym upuściło to na ziemię przed Niszą. – Patrz, jakiś orzech! – zawołała dziewczynka. Rozbiła go odłamkiem skały i ostrożnie spróbowała jądra. – Niezły! – zwróciła się do Ananda, podając mu kawałek. – Radża, ty spryciarzu! Zwierzę odbiegło kawałek i czekało, jakby dając do zrozumienia, że powinni iść za nim. Zrobili tak i po paru minutach dotarli do otworu wykopanego przez nie obok zwalonego pnia. Znajdowało się tam więcej orzechów. Dzieci zjadły wszystkie. To nie to samo co porządny posiłek, pomyślał Anand, ale przynajmniej zniknie mdlące ssanie w żołądku. – Musimy się pośpieszyć – zwrócił się do Niszy. – Surabhanu z pewnością niedługo zacznie nas gonić. Obawiam się, że rzeka go nie powstrzyma. Jako członek bractwa będzie potrafił ją przebyć. – Ale w którą stronę powinniśmy iść? – odpowiedziała. Chłopiec zobaczył, że szlak omija pień, a potem się rozwidla. Próbował sobie przypomnieć mapę. Z pewnością nie było na niej dwóch dróg. Czy zawodzi go pamięć, czy też okolica się zmieniła? A może to kolejna przeszkoda? Rozejrzał się w poszukiwaniu innych znaków orientacyjnych, ale we wszystkich kierunkach rozciągało się śnieżne pustkowie usiane głazami. – Chyba powinniśmy skręcić na prawo – oświadczył. – Droga jest szersza. Nisza nie wydawała się przekonana, lecz po chwili namysłu kiwnęła głową. Radża obserwował ich czujnie. Kiedy ruszyli wybranym szlakiem, zaskrzeczał z niepokojem. Podbiegł kawałek drugą ze ścieżek, po czym się zatrzymał, wpatrując się w nich znacząco swymi dużymi oczami. – Chce, żebyśmy szli tamtędy – szepnęła Nisza. – Ale skąd może wiedzieć? – zaprotestował Anand, zirytowany, że dziewczynka bardziej ufa łasicy niż jemu. – Myślę... – zawahała się, lecz potem nagle wyrzuciła z siebie: – Myślę, że to nie zwykłe zwierzątko. Tylko... dadadzi. – Co takiego? – W głosie chłopca brzmiało niedowierzanie. – Myślę, że coś mu się stało, kiedy Surabhanu go porwał. Może Surabhanu rzucił klątwę i zmienił go w zwierzę. Anand spojrzał w nieruchome oczy stworzenia. Chciał wyśmiać zwariowane pomysły Niszy jako bzdury. Lecz wcale nie był tego pewny. Radża istotnie pomógł im przejść przez rzekę. Czy to nie dowodziło, że nie jest zwyczajnym zwierzęciem? – Ale to jeszcze nie znaczy, że jest Abhajdattą – odezwał się na koniec. Stworzenie tylko poruszyło nosem i dalej siedziało spokojnie. – W każdym razie myślę, że powinniśmy za nim iść – odparła dziewczynka. Tak też zrobili. Cały dzień czworonożny przewodnik prowadził ich przez zaśnieżoną okolicę. Czasami podążali szlakiem, lecz często brnęli przez śnieg po kolana. Oślepiający błękit nieba ranił ich w oczy, kręciło im się w głowie od bezlitosnego lśnienia promieni słońca odbitych od lodu, lecz byli wdzięczni losowi za piękną pogodę. – Ciekawe, gdzie jest druga przeszkoda i jak wygląda – odezwała się Nisza. – Chciałabym, żebyśmy szybko do niej dotarli. Anand wiedział, że dziewczynka zastanawia się podobnie jak on, w jaki sposób przetrwają mroźną noc. Radża wiódł ich w stronę wysokich szczytów majaczących na północy. Chociaż szli najszybciej jak mogli przez topniejący śnieg lepiący się do ich zmęczonych stóp, zdawało się, że górski łańcuch wcale się nie przybliża. Późnym popołudniem za zakrętem ścieżki natrafili na wąską przełęcz między dwoma stromymi zboczami. W tym miejscu Radża zatrzymał się i zaskrzeczał nerwowo. – O co chodzi? – spytała Nisza. – Czemu nie idziemy dalej? Zobaczmy. Zrobiła krok przed siebie. W tym samym momencie nad ich głowami rozległ się donośny grzmot. Anand spojrzał w górę i zobaczył, jak kilkanaście głazów odrywa się od szczytu i toczy w dół w zapierającej dech lawinie pyłu i kamieni. Szczęście, że zdążył odciągnąć Niszę, nim spadły, bo leciały wprost na nią. Patrzyła na nie pobladła, drżąc na całym ciele. – Mogły mnie zmiażdżyć na śmierć – szepnęła. Anand też był wstrząśnięty, lecz powiedział tylko: – Chyba właśnie się spełniło twoje życzenie. Dotarliśmy do drugiej przeszkody. Wiele razy próbowali biegiem pokonać przełęcz, lecz na próżno. Za każdym razem góra z rykiem budziła się do życia i obsypywała ich deszczem głazów. Starali się znaleźć okrężną drogę, lecz po obu stronach ciągnęły się strome, nagie skalne zbocza. Na koniec, wyczerpani, osunęli się na śnieg. – Nie potrafię wymyślić nic innego! – zawołała Nisza. Rozejrzała się dokoła. – Gdzie Radża? Anand uświadomił sobie, że nie widział go od dłuższej chwili. Przemknęła mu przez głowę straszna myśl i serce załomotało mu w piersi. A jeśli zwierzę nie jest Abhajdattą, tylko złą istotą, kolejnym tworem Surabhanu? A jeśli przyprowadziło ich tak daleko, by wpadli w pułapkę, gdzie zmarznięci i konający z głodu nie zdołają się przeciwstawić magowi? – Radża! Radża! – nawoływała dziewczynka, a potem, niepewnie: – Dadadzil – Dadadzil – odpowiedziały drwiąco góry. Chodziła między wielkimi głazami, wołając ulubieńca, gdy nagle krzyknęła: – Anandzie! Chodź tutaj! Popatrz! Nie wstał. Wiedział, że przegrali. Nie zdołają przetrwać nocy. Już teraz, w miarę jak słońce opuszczało się nad horyzont, robiło się coraz mroźniej. Dziwne, lecz wcale się nie bał. Śnieg był miękki i zapraszający, o barwie tuberozy, ulubionego kwiatu matki. Anand pragnął się położyć i zasnąć. Nieważne, że nie obudzi się więcej. Nisza zaczęła go szarpać za rękę. – Nie wolno ci zasypiać! Nie wolno! – krzyczała. – Chodź, zobacz, co Radża znalazł! Chłopiec wyrwał się jej. Był za bardzo zmęczony. Marzył tylko o śnie. Naraz poczuł jakby lekkie uderzenie prądem. Muszla! Pogrążony w przygnębieniu zupełnie o niej zapomniał. Promieniowała falami ciepła rozchodzącego się po całym jego ciele, budziła zmarznięte serce. – Nie mogę się poddać, jak długo jestem twoim opiekunem – szepnął. I ruszył za Niszą. Po jednej stronie zobaczył kilka niewysokich skał przykrytych grubą warstwą białego puchu. Radża kopał przy nich, próbując je odsłonić, lecz jego łapki okazały się zbyt słabe i niewiele dokonał. Dzieci nie miały pojęcia, czego zwierzątko szuka, ale też zaczęły drapać śnieg palcami, które szybko zgrabiały im na mrozie. Za każdym razem, kiedy odkrywały kolejny głaz, Radża oglądał go uważnie, po czym wybierał następny i od nowa brał się do kopania. Anand rąk już nie czuł. Widział, że paznokcie ma starte do krwi i połamane, choć było zbyt zimno, by zaczęły krwawić. – To nie ma sensu! – zwrócił się do Niszy, bez przekonania rozgarniając śnieg. – Już nie mogę. Nie wiem nawet, czego szukamy! Dziewczynka nie odpowiedziała. Przyglądała się skalnemu odłamkowi, który właśnie odsłonili. Z jednej jego strony widniał niewielki znak. Stworzenie podbiegło do niego, popiskując z wielkim podnieceniem. – Wygląda jak odcisk ręki, co nie? – zauważyła Nisza. – Może Radża chce, żebyśmy go dotknęli. Anand przyłożył dłoń do kamienia i rozejrzał się dokoła. – Nic się nie dzieje – stwierdził rozczarowany. – Masz za dużą rękę – odparła dziewczynka. – Widzisz? Twoje palce wystają poza rysunek. Daj mi spróbować. Jej dłoń pasowała idealnie i Nisza rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, czy coś się zmieniło. Po chwili pokręciła głową i cofnęła rękę. – Chyba się pomyliłam – przyznała. – Zaczekaj! – zawołał Anand, patrząc na ziemię. – Zrób tak jeszcze raz. Zdaje się, że coś widzę. Kiedy Nisza ponownie dotknęła rysunku, na śniegu pojawiła się blado połyskująca linia. Zaczynała się przy głazie i ciągnęła dalej, poza zakręt. Kiedy Anand podążył za nią, zobaczył, że ślad prowadzi na przełęcz. – Nisza! – wykrzyknął z przejęciem. – Chyba właśnie znalazłaś sposób na pokonanie drugiej przeszkody! – Co ty wygadujesz? – Widzisz tę linię? Myślę, że jeśli będziemy po niej iść, nic nam się nie stanie. – Jaką linię? Nie widziała linii! Tylko Anand mógł ją dostrzec! – Nieważne – uciął. – Po prostu idź za mną i stawiaj stopy dokładnie tam gdzie ja. Zaczął iść. Jednak kiedy tylko dziewczynka odjęła rękę od kamienia i ruszyła za nim, ślad zniknął. Anand patrzył na pustą ścieżkę. Jak się uporać z tym problemem? – Czemu się zatrzymałeś? – spytała Nisza. – Widzę linię tylko wtedy, kiedy dotykasz znaku na kamieniu – rzekł, kręcąc głową z bezsilnej złości. Milczeli przez chwilę zmartwieni. Powoli Anandowi zaświtało rozwiązanie, lecz nie potrafił go zaproponować Niszy. Ona jednak pomyślała o tym samym. – Ja zostanę, a ty i Radża idźcie na przełęcz – oznajmiła. – Ale co z tobą? Wzruszyła ramionami. – Najważniejsze, żeby dostarczyć do Srebrnej Doliny tę muszelkę, czy jak tam się to nazywa. – Nie mogę cię zostawić – zaprotestował. Z zamierającym sercem uświadomił sobie, że kiedyś powiedział to samo do Abhajdatty. – Dam sobie radę przez jakiś czas. – Nisza zacisnęła wargi, żeby nie drżały, a potem ciągnęła dalej najspokojniej, jak potrafiła: – Kiedy dotrzesz do doliny, będziesz mógł wrócić z pomocą. Anand poczuł wstyd, że tyle razy źle o niej myślał, a nawet żałował, że w ogóle brała udział w wyprawie. Oto teraz gotowa była się poświęcić dla niego. Rozejrzał się wokół zrozpaczony. Na pewno istnieje jakiś inny sposób! A gdyby jakoś oznaczył właściwą drogę? Lecz dokoła widział jedynie głazy zbyt duże, by mógł je podnieść. – Słuchaj uważnie – odezwał się na koniec. – Nabiorę śniegu, który zdrapaliśmy z kamieni, i w każdym miejscu, gdzie postawię nogę, nasypię odrobinę. Kiedy tylko dotrę na drugą stronę przełęczy, idź za mną, ale uważaj, stawaj tylko na zaznaczone miejsca. – Jasne! – odparła z radością. – Masz głowę na karku! Anand wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Ha, to chyba pierwszy komplement, jaki od ciebie usłyszałem! Nabrał tyle śniegu, ile zdołał utrzymać w dłoniach, i ruszył za świetlistym śladem. Palce od razu mu zgrabiały i zamiast usypywać małe kopczyki, upuszczał za sobą spore grudy. Nim dotarł na drugą stronę przełęczy, śnieg mu się skończył. Gorączkowo próbował nazbierać go więcej, lecz wokół siebie widział jedynie twardy jak skała lód, którego nie udało się skruszyć. Połamał na nim paznokcie i zdarł skórę na końcach palców. Może mógłbym zaznaczyć drogę krwią, pomyślał zdesperowany. Było jednak tak zimno, że palce nie krwawiły. Gdy się tak rozglądał wokół siebie, świetlista linia zaczęła blednąc. Wreszcie obawiając się, że utknie na przełęczy, poddał się i ruszył dalej. Ledwie się znalazł na drugiej stronie, zawołał na Niszę, by szybko podążyła za nim. Linia zniknęła, zanim dziewczynka zrobiła pierwszy krok. Uważnie stawiała stopy na usypanych przez Ananda kopczykach, poruszając się bez wahania, aż dotarła do miejsca, gdzie chłopcu skończył się śnieg. Spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem, nie wiedząc, co robić. – Przepraszam! – zawołał do niej. – Nie miałem więcej. Musisz pobiec... to tylko kawałek. Pędź najszybciej, jak umiesz. Kiwnęła głową, pochyliła się i pomknęła ile sił. Lecz góra okazała się szybsza. Ledwie dziewczynka oderwała stopy od ziemi, zaczęły się sypać kamienie – tak szybko i gęsto, jakby osuwało się całe zbocze. Nisza osłoniła głowę rękami i pędziła jak wiatr. Odłamek skały uderzył ją w ramię, zbijając z kursu, lecz zerwała się i biegła dalej. Uda jej się! – pomyślał Anand z radością. W tym momencie spostrzegł czarny jak smoła głaz. Poruszał się szybko, lecz inaczej niż pozostałe: nie spadał zwyczajnie w dół, lecz toczył się w poprzek zbocza w kierunku Niszy, rzucając wyzwanie prawom grawitacji, jak gdyby wyczuwał obecność dziewczynki. Jak gdyby miał rozum. Dobiegała już do miejsca, gdzie Anand czekał niecierpliwie, gdy głaz przetoczył się po jej łydce. Rozległ się mdlący trzask i Nisza, krzycząc z bólu, runęła na ziemię z nienaturalnie wykrzywioną nogą. Chłopiec desperacko wychylił się na przełęcz i przyciągnął ją do siebie. Czas był najwyższy, bo cały fragment zbocza oberwał się z hukiem i runął po stoku. Rozległ się ogłuszający huk i zapadła cisza. Przez chmurę śnieżnego pyłu Anand zobaczył, że przełęcz została całkowicie zatarasowana. Teraz nie mieli odwrotu. Ciekawe, czy rumowisko powstrzyma Surabhanu, pomyślał przelotnie. Uklęknął przed szlochającą z bólu Niszą. – Dasz radę wstać, jeśli cię będę podtrzymywał? – zapytał. Pokręciła głową, a kiedy dotknął lekko jej nogi, krzyknęła. – Okropnie, okropnie boli – jęknęła. – Chyba jest złamana. Przepraszam. Ostatni odcinek będziesz musiał przejść sam. Naraz otwarła szeroko oczy. Drżała tak silnie od zimna i wstrząsu, że nie mogła unieść dłoni, lecz Anand domyślił się, że próbuje wskazać coś za jego plecami. Obrócił głowę. Wydawało się, że – jeśli to możliwe – po tej stronie przełęczy jest jeszcze zimniej. Przy każdym wdechu kłuły go w płucach lodowe igły. Na wprost przed sobą zobaczył górę o trzech wierzchołkach, którą rysował im Abhajdatta – tak dawno, jakby się to zdarzyło w innym życiu. Powietrze było niezwykle przejrzyste; zdawało się, że starczy sięgnąć ręką, by dotknąć szczytu. Anand był niemal u kresu podróży! Spojrzał na trzy wspaniałe szczyty lśniące w słońcu niczym korona z kutego srebra i łzy napłynęły mu do oczu. SZKARŁATNY WĄŻ Zdjął płaszcz i owinął w niego Niszę. – Wrócę najszybciej, jak mi się uda – obiecał, szczękając zębami na lodowatym wietrze. – To nie powinno potrwać długo. Abhajdatta powiedział, że muszę tylko dotrzeć do podnóża pierwszego szczytu i zawołać uzdrowicieli. Będą na nas czekali. Tymczasem twój Radża dotrzyma ci towarzystwa. Mówiąc to, rozejrzał się za zwierzątkiem, lecz nigdzie go nie zauważył. Gdzie się mogło podziać? Zdawało mu się, że widział je skaczące przodem, kiedy pokonywał przełęcz, lecz zaprzątało go wtedy co innego, więc nie był tego pewien. Och, nie! Czyżby zostało uwięzione po drugiej stronie zaczarowanej przełęczy? Nisza nie odpowiedziała. Usta miała uchylone, oczy pod półprzymkniętymi powiekami zdawały się szkliste. Drżała na całym ciele jak w gorączce, lecz kiedy zaniepokojony dotknął jej ręki, okazała się zimna i bezwładna, jakby nie należała do żywej istoty. Anand czuł się rozdarty. Dziewczynka była w ciężkim stanie, zapewne z powoda szoku wywołanego złamaniem nogi. Jak ją zostawić samą? Lecz jeśli chłopiec nie dotrze do szczytu i uzdrowicieli, nie zdoła sprowadzić dla niej pomocy i Nisza umrze. – Powiedz mi, co robić – szepnął do muszli. Milczała, przemówił natomiast inny głos. – Ja ci powiem: oddaj mi muszlę, a ja rozwiążę wszystkie twoje problemy. Przestraszony, spojrzał w dół. Głos wydobywał się z ust dziewczynki, lecz nie należał do niej. Bezdźwięczny i martwy, przejął chłopca dreszczem. Nisza siedziała teraz prosto, oczy miała szkliste i niewidzące, wyciągała dłoń do Ananda. – Daj mi ją – powtórzyła, wykrzywiając wargi. Wzdrygnął się, gdy zacisnęła palce na jego przedramieniu. Niezwykle silnie. Jeszcze chwila i połamie mu kości. – Nisza! – krzyknął z bólu i zaskoczenia. – Co cię opętało? – Opętało! – jej usta wygięły się w uśmiechu, który wyglądał przeraźliwie znajomo, choć Anand nie mógł sobie przypomnieć, gdzie go już widział. – Nic mnie nie opętało! Teraz nareszcie wszystko zostanie naprawione. Muszla wróci do swego prawowitego pana... mojego pana! A potem... ach, potem się zabawimy! Surabhanu! To był jego uśmiech. W jakiś sposób złemu magowi udało się opanować umysł dziewczynki. Czy stało się to teraz, czy znacznie dawniej? Anand nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Jedna dłoń Niszy, trzymająca go niczym w imadle, ciągnęła go do ziemi, druga sięgała piersi. Chłopiec wiedział, że musi się wyswobodzić. – Wiem, że ją masz – syknął głos dobywający się z ust dziewczynki. – Ale jej nie widzę. Zdołałeś ją ukryć. Niech będzie przeklęta twoja przebiegłość! – Wargi rozciągnęły się znowu w upiornym uśmiechu. – Lecz mniejsza o to, mistrz już tu idzie. Będzie wiedział, co robić. Ja muszę cię zatrzymać tylko chwilę, do jego przybycia. To nie powinno być zbyt trudne. Nisza drugą ręką chwyciła Ananda za ramię. Jej palce przypominały lodowate żelazo. Chłopiec poczuł, że chłód przeniknął przez jego koszulę i sięgnął serca. Ze wszystkich sił starał się wyrwać, lecz siła, która opętała dziewczynkę, była dla niego zbyt potężna. Oczy przesłoniła mu mgła. Poczuł, że nie może oddychać. Oderwał wzrok od twarzy Niszy, przerażającej w swej nieludzkiej obojętności, szukając kogoś, kogo mógłby zawołać na pomoc. Był jednak sam. Spojrzał pełen zwątpienia na czerwoną rzekę znaczącą kręty ślad na nagim, ośnieżonym zboczu. Zaraz – przecież jeszcze przed momentem nie było tam żadnej rzeki! Pomyślał, że dostał halucynacji z niedostatku tlenu, rzeka wydawała się jednak zbyt rzeczywista, by stanowić produkt wyobraźni. Spłynęła ze zbocza i wijąc się, popłynęła w ich kierunku. Potem w powietrze uniosła się olbrzymia głowa zakończona kapturem i chłopiec już wiedział, co ma przed sobą. Usłyszał za sobą głos potwora, w którego zmieniła się Nisza: – Panie, oto spotykamy się znowu! Olbrzymi wąż przeszył chłopca zimnym spojrzeniem lśniących oczu. – Ach tak, spotykamy się znowu – przemówił. – Tym razem w szczęśliwszych okolicznościach, choć nie tak szybko, jak bym sobie życzył. Prawie udało ci się dotrzeć do tej przeklętej doliny, lecz dzięki mojej małej służebnicy wreszcie cię powstrzymałem! Chłopiec szarpnął się znowu, na próżno próbując się wyzwolić z uchwytu Niszy. – Nie brak jej siły, prawda? – zaśmiał się wąż. – To moja moc ją wypełnia. Musnął językiem dziewczynkę. Wstała sztywno, pociągając za sobą Ananda. Zerknął na jej nogę: była prosta i wydawała się zupełnie zdrowa. – Widzisz, mój chłopcze – szydził wąż. – Ja dbam o swoje sługi, nie jak ten stary dureń, który was porzucił. Ty również powinieneś mnie wybrać na swego pana! Znacznie lepiej byś na tym wyszedł! – Nisza cię nie wybrała. Zmusiłeś ją – zdołał wykrztusić Anand. – Niewielka różnica! Wniknąłem do jej umysłu, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz, i uwiłem w nim sobie wygodne gniazdko, czekając właściwej pory. Do twojej głowy też się wkradłem na parę chwil tamtego dnia, a potem jeszcze raz. Lecz zawsze, kiedy się próbowałem zadomowić, jakaś siła mnie wypychała. – Wąż syknął z niezadowoleniem. – Ale mniejsza o to. Teraz zniknęła. Pomóż mi! – krzyknął chłopiec bezgłośnie do muszli. Potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek! Nie odpowiedziała. Ze względu na siebie samą, jeśli nie na mnie, okaż swoją potęgę! – zawołał gniewnie bez słów. Chcesz na powrót wpaść we władzę Surabhanu? – Szachista może wykonać naraz tylko jeden ruch. Teraz kolej na kogoś innego – odezwał się głos muszli, dobiegający jakby z wielkiej dali. – Głupcze! – fuknął pogardliwie wąż. – Mówić do tego czegoś, jak gdyby było żywe i obdarzone rozumem! Od rozmów z Abhajdattą pomieszało ci się w głowie. Muszla jest rzeczą do użytku tego, kto ją posiada. Powtarzałem to tym durniom z bractwa, ale nie chcieli słuchać. Jest obdarzona mocą – lecz ostatecznie to tylko muszla. Wiem o tym, bo badałem ją starannie przez wszystkie lata, które spędziłem w tej obmierzłej dolinie. Lecz dzięki temu umiem się nią teraz posługiwać! O czym się wkrótce przekonasz. Surabhanu nie słyszał głosu muszli! Ta myśl dodała Anandowi otuchy, choć nie do końca rozumiał, czemu muszla mówiła o szachach. Nadzieja zbladła, gdy wąż podpełznął bliżej. Znajdował się teraz tuż obok. – Kiedy cię dotknę – oznajmił – będę wiedział dokładnie, gdzie ją ukryłeś, a gdy dotknę jej, stanie się moja. Wtedy zdołam odzyskać własną postać i nie będę ograniczony tym kształtem, w którym tkwię uwięziony od czasu walki z Abhajdattą! Anand wił się rozpaczliwie, lecz nie mógł się wyzwolić z potężnego uścisku Niszy. To koniec! – pomyślał. Za moment poczuje ukąszenie oślizgłej paszczy. Naraz w powietrzu coś śmignęło jak złota strzała. Walczyła z gadem; sycząc i plując, prychając, skakała mu do głowy. – Radża! – krzyknął Anand z ulgą. – Wróciłeś! Dziękuję! Obserwował dzielne zwierzątko i nagle przypomniał sobie coś, o czym czytał dawno temu w jakiejś książce. – Zaraz, ty nie jesteś szczurem ani łasicą – szepnął – tylko ichneumonem! Wąż syknął do Niszy: – Szybko! Pomóż mi! Uderz chłopca kamieniem w głowę. Uderz mocno, aż straci przytomność. Zajmę się nim, jak tylko się uporam z tym stworem. Szykował się do ataku. Anand widział jego lśniące zęby o końcach błękitnych od trucizny. Ichneumon jednak rzucił się na gada nieustraszenie i zanurzył kły tuż pod jego łbem. Trysnęła czarna krew. Wąż ryknął z bólu i zaczął się miotać na wszystkie strony, próbując go strącić. Jego ogon niczym bat smagał zwierzątko, które dzielnie wbijało zęby w ciało wroga. Olbrzymi wąż był jednak dla niego zbyt potężnym przeciwnikiem. Chłopiec widział, że Radża słabnie. Nisza schyliła się i jedną ręką uniosła głaz dwa razy większy od swojej głowy. Drugą ręką nadal trzymała Ananda. Bez wysiłku zważyła kamień w dłoni, wypełniona siłą Surabhanu. Chłopiec znowu spróbował wyszarpnąć rękę z jej zaciśniętych palców, choć wiedział, że to beznadziejne. – Nisza! – jęknął błagalnie. – Nie rób tego, proszę! Surabhanu jest zły. Nie widzisz tego? Nawet Radża to wyczuł. Próbuje nas bronić! Ostatnim potężnym szarpnięciem głowy wąż strącił z siebie napastnika. Radża zatoczył łuk w powietrzu, uderzył o zbocze i osunął się na ziemię. Kiedy oszołomiony próbował się podnieść, gad zaatakował. Zanurzył kły w barku zwierzęcia. Stworzenie pisnęło cicho i padło na śnieg. Ciało Niszy zadygotało również. Wąż uniósł skrwawiony łeb i przemówił z pogardą: – Odpowiednia śmierć dla ciebie, Abhajdatto, stary głupcze! Kolejny raz stanąłeś mi na drodze, zamiast zmykać do swojej cennej doliny i ratować skórę. Ale tak powinno być! W ten sposób zyskałem dwie przyjemności: oglądałem twoją śmierć i odzyskałem władzę nad muszlą! Abhajdatta! Anand spoglądał na bezwładnego ichneumona ze zgrozą i miłością. Więc Nisza słusznie się domyślała. Starzec zapewne przybrał zwierzęcą postać, by walczyć ze złym czarownikiem, a potem, podobnie jak Surabhanu, został w tym kształcie uwięziony. Anand nie mógł pogrążyć się w rozpaczy. Nie teraz! Teraz muszę ocalić muszlę, zwrócił się w duchu do mistrza uzdrowiciela. Tego byś ode mnie chciał. Wąż przemówił do Niszy rozkazująco: – Dziewczyno! Dlaczego sterczysz jak półgłówek z rozdziawioną gębą? Uderz go! – Zabiłeś Radżę – powiedziała Nisza cicho. – Zabiłeś mojego pięknego Radżę! Po policzkach płynęły jej łzy. – Wytłumaczę ci wszystko – zapewnił gładko wąż, kołysząc głową hipnotyzujące – Jak tylko się rozprawisz z chłopakiem. Wciąż krwawił od ugryzień ichneumona, lecz mimo to znowu wolno pełzł naprzód. – Nisza! – krzyknął Anand. – Nie patrz mu w oczy! Nie odpowiedziała. Puściła go i ujęła kamień w obie ręce, by łatwiej jej było uderzyć. Anand nie czekał na lepszy moment. Rzucił się do ucieczki, lecz nie odbiegł daleko. Wkrótce poślizgnął się na lodzie i upadł. Zwinął się na ziemi, osłaniając głowę ramionami. Usłyszał syk węża... potem głuche uderzenie i przeciągły wrzask pełen wściekłości. Napiął mięśnie, czekając na ból, lecz uświadomił sobie, że cios nie spadł na niego. Podniósł głowę, by zobaczyć, co się stało. Nisza stała tam, gdzie ją zostawił, a na jej twarzy malował się wyraz przerażenia zmieszanego z tryumfem. Patrzyła na węża, który wił się na ziemi, sycząc przeraźliwie. Głaz zmiażdżył mu ogon. – Zemszczę się za to! – skrzeczał gad, próbując się wyswobodzić. – Wkrótce poznasz siłę gniewu Surabhanu! – Nic mnie to nie obchodzi! – odparła. Głos drżał jej lekko ze strachu, lecz rezolutnie uniosła podbródek. – To kara za to, co zrobiłeś mojemu Radży. – Spojrzała na Ananda. – Uciekaj! – krzyknęła. I chłopiec pobiegł – schylony nisko, na zgiętych nogach, żeby się znowu nie poślizgnąć. Usłyszał za sobą trzask, potem krzyk, ale się nie obejrzał. Nisza i Radża zrobili dla niego tak wiele. Jeśli w porę nie dotrze pod szczyt, ich poświęcenie pójdzie na marne. Dotarł niemal do podnóża góry, kiedy przeszył go paraliżujący ból. Taki sam jak w pociągu, gdy pierwszy raz spotkał Surabhanu. Padł na kolana. Potem, choć nie chciał spoglądać za siebie, poczuł, że jego głowa się obraca – jak gdyby był lalką, którą bawi się dziecko olbrzyma. Nisza leżała rozciągnięta na śniegu niedaleko od ciała Radży. A wąż... nie, nie był już wężem. Zmienił się teraz w lekki obłok unoszący się w powietrzu. Na oczach chłopca zgęstniał, przybierając kształt człowieka. Twarz wciąż pozostawała niewyraźna, lecz widać już było lśnienie diademu na głowie. Zewsząd, zdawało się, rozległ się grzmiący głos: – Teraz, gdy Abhajdatta nie żyje, zyskałem większą moc! Dość wielką, by odrzucić ograniczającą wężową postać, choć była dość użyteczna. – Zaniósł się gdaczącym śmiechem. – Czuję, jak z każdą chwilą staję się silniejszy. Nie ma sensu uciekać przede mną, Anandzie. Oddaj mi muszlę! Chłopiec poczuł, jak wbrew jego woli jego ręka sięga do sakiewki. Nie! – krzyknął do siebie w duchu. On nie może ci odebrać muszli, póki mu jej nie dasz. Ze wszystkich sił skupił się na dłoni; z zaskoczeniem i ulgą spostrzegł, że się zatrzymała. – Nauczyłeś się nowych sztuczek, tak? – zadrwił upiór, lecz Anand widział wyraźnie, że przeciwnika zaskoczyło jego małe zwycięstwo. Wiedział, że musi działać szybko, póki Surabhanu zastanawia się nad następnym ruchem. Skoncentrował się na muszli, czerpiąc siły ze wspomnienia ich wspólnych rozmów, miłości, jaką do niej czuł dawniej i nawet w tej chwili, chociaż nie wspomogła go w potrzebie. Spróbował poruszyć rękami i nogami i odkrył, że choć sprawia mu to ból, zdoła wolno pełznąć przed siebie. Wprawdzie wzrok mu się mącił, ale u stóp zbocza dojrzał płaski kamień, o którym wspominał Abhajdatta. Głaz znajdował się już bardzo blisko. – Stój! – wrzasnęło widmo; jego głos odbił się echem od szczytów. Ono również nabierało sił. – Spójrz na mnie, Anandzie, rozkazuję ci! Chłopiec spróbował znowu skupić umysł, odciąć się od słów Surabhanu i dalej pełznąć, lecz nie mógł się skoncentrować. Miał wrażenie, jakby olbrzymia pięść tłukła się wewnątrz jego głowy. – Jeśli mi to dasz natychmiast – oświadczył upiór – będę łaskawy i zabiję cię szybko. Jeśli nie... – Urwał i rozpaloną przestrzeń w mózgu Ananda wypełniły przerażające obrazy jego zmaltretowanego ciała i skrzywionej od krzyku twarzy. Widmo stało się wyraźniejsze, przypominało żywą istotę. Zniżyło się i wyciągnęło do chłopca półprzejrzyste ramiona. Poczuł promieniejącą z nich siłę; wgniatała go w skutą mrozem ziemię z taką siłą, że nie mógł oddychać. Więc nie zdoła dotrzeć do kamiennego progu... Zrobiłem wszystko co w mojej mocy, zwrócił się ze smutkiem do muszli ostatni raz. I mimo to cię zawiodłem. Czy to dlatego, że tak bardzo tego pragnął, usłyszał jej odpowiedź? Chłodny głos podobny do szmeru morza. Cóż właścicielkę takiego głosu, głosu samych żywiołów, mogą obchodzić zdarzenia w świecie śmiertelników? – Nie zawiodłeś mnie. Ale to prawda, zrobiłeś wszystko co w twojej mocy. Więc teraz wolno mi uczynić coś dla ciebie. Chłopcu wydało się, jakby gniotący go ciężar zelżał odrobinę. Wciągnął wielki haust powietrza do obolałej piersi. Czy muszla istotnie przemówiła? – Wstań, Anandzie – ciągnęła dalej – i wyjmij mnie z ukrycia. Nie obawiaj się. Użyj mnie. Daję ci moje pozwolenie. – Jak mam cię użyć? – spytał. Lecz oczami duszy już to zobaczył. Wstał wolno jak we śnie i wyciągnął muszlę z sakiewki. W półmroku pochmurnego dnia płonęła niesamowitym światłem. Czy pulsowała lekko w mroźnym powietrzu? Podniósł ją do ust i zadął. Z muszli dobył się ogłuszający ryk, strumień dźwięku tak potężnego, że Anandowi zdawało się, iż zmiażdży każdą kość w jego ciele. Widział, jak powietrze marszczy się, sunąc w kierunku widmowej postaci Surabhanu. Przestrzeń między nimi rozbłysła od iskier. Kiedy ognista fala dosięgła mrocznego upiora, nastąpił oślepiający błysk. Podmuch eksplozji zbił Ananda z nóg. Umieram, pomyślał chłopiec z rozpaczą, padając na ziemię. Poczuł, że muszla wysuwa mu się z dłoni, i wszystko pochłonął mrok. OSTATNIA PRÓBA Kiedy doszedł do siebie, Nisza klęczała nad nim w srebrzystym blasku mającego lada chwila wzejść księżyca i klepała go po twarzy. Chciał usiąść, lecz dziewczynka pchnęła go z powrotem na ziemię. Był zbyt słaby, by się jej opierać. – Odpocznij chwilę – poleciła. – Inaczej zakręci ci się w głowie i znowu zemdlejesz. – Gdzie muszla? – szepnął, z trudem poruszając zesztywniałymi wargami. – Tutaj, na twojej piersi – odparła Nisza. Pokierowała jego dłonią, aż zacisnął palce na muszli. – Ty ją tu położyłaś? Pokręciła głową. – Musiałeś ją do siebie przycisnąć, jak się przewróciłeś. Lecz Anand wiedział, co o tym sądzić. To muszla decyduje, czy zostanie zgubiona, czy odnaleziona; czy ma pozostać, czy odejść, pomyślał. Wciąż widział niewyraźnie, ale stwierdził, że znowu wydawała się mała i zwyczajna. Z trudem rozsupłał rzemienie – niezgrabny jak małe dziecko – i po chwili zdołał wsunąć muszlę do sakiewki. Dziękuję, że chciałaś ze mną zostać, odezwał się w myślach. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparła. – Co prawda nie miałam wielkiego wyboru. Czerwony Oślizgły nigdy nie wchodził w grę, więc pozostałeś mi ty albo panna Uparta Oślica. A pamiętam doskonale, jak nazwała mnie muszelką. Muszelka! Wyobrażasz sobie?! Anand poczuł, jak jego spierzchnięte usta rozciągają się w uśmiechu. – Patrz! – Nisza szarpnęła go za rękę. Obok na ziemi widniała szeroka smuga, okopcona i wolna od śniegu. – Widziałaś, co się stało? – spytał. Dziewczynka się zawahała. – Nie jestem pewna. Zdawało mi się, że zobaczyłam wylatujący z twoich ust wielki płomień, a może to była błyskawica. Ten wężowaty stwór się zapalił, ale tyle było dymu, że nie wiem, co się z nim dalej stało. Ryknął i odleciał w niebo albo może pochłonęła go ziemia. Spojrzeli na ślad. Czy Surabhanu naprawdę został zniszczony? Anand nie mógł w to uwierzyć. – Myślę, że już po nim, ale na wszelki wypadek się pośpiesz – powiedziała Nisza, jakby odgadując jego myśli. Rozkaszlała się i długo nie mogła się uspokoić. Chłopiec widział, że jest blada, a na górnej wardze mimo zimna perlą się jej kropelki potu. Kiedy odezwała się znowu, mówiła z przerwami, jakby brakowało jej tchu. – Zanieś muszlę do stóp góry. Anand niechętnie podniósł się na kolana. Ręce i nogi miał zbyt słabe, wszystko go bolało. Wiedział, że powinien spytać Niszę jeszcze o coś, lecz głowę miał tak ciężką, że nie mógł sobie nic przypomnieć. Wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać, ale dziewczynka pokręciła głową. – Nie idziesz ze mną? – spytał zaskoczony. Znowu zaprzeczyła milcząco, krzywiąc twarz. – Moja noga... nie mogę chodzić. Strasznie boli, nawet jak siedzę, a kiedy próbuję na niej stanąć, ból robi się nie do wytrzymania. Ledwo udało mi się doczołgać do ciebie. Podciągnęła skraj sukienki nad kolano. Nawet w półmroku Anand widział, że jej noga jest wygięta pod dziwacznym kątem. – Przecież została uleczona?! – krzyknął wstrząśnięty. – Tylko chwilowo i czar się rozwiał, kiedy Surabhanu zniknął. A może nigdy jej nie uzdrowił. Może to była iluzja, jedna z jego sztuczek, żeby mnie skłonić do zrobienia tego, na czym mu zależało. Zresztą wolałabym mieć złamane obie nogi, niż się znaleźć w jego mocy. – Wzdrygnęła się. – Strasznie cię przepraszam za tamto. – Nie mogłaś nic na to poradzić. Wiem, jak to jest. To przerażające, kiedy się nie panuje nad własnym ciałem... i nawet nad słowami, prawda? Ale... Nisza zachwiała się i jęknęła cicho. – Przepraszam, muszę się położyć. Możesz zabrać... jego... ze sobą? – Wskazała kupkę złotobrązowego futra leżącą nieruchomo u stóp zbocza. – Próbowałam go ocucić – dodała ze znużeniem – ale mi się nie udało. Może uzdrowiciele dadzą radę mu pomóc. Abhajdatta! Jak mógł o nim zapomnieć choć na chwilę! Podbiegł do ichneumona i wziął go na ręce. Drobne, wiotkie ciałko niemal nic nie ważyło. Przez chwilę chłopiec sądził, że zwierzątko nie żyje, i ścisnęło mu się serce. Potem jednak spostrzegł, że pierś stworzenia ledwie dostrzegalnie unosi się i opada. Nie mógł powstrzymać łez. Aż do tej chwili nie był do końca pewien, że ichneumon istotnie jest mistrzem uzdrowicielem – wydawało się to tak nieprawdopodobne. Choć przecież we wszystko, co przeżył w ostatnich paru tygodniach, równie trudno uwierzyć. Gdy tak patrzył na zwierzątko, zalały go falą wspomnienia. Ile to razy starzec chronił jego i Niszę, dbał o ich wygodę, choć sam znajdował się w opałach! Ile razy wybaczał Anandowi jego głupie postępki i brak zaufania! A na koniec nieustraszenie zaatakował węża, by uratować chłopcu życie! – Nie pozwolę ci umrzeć – szepnął z żarem Anand. – Nie pozwolę! Z ichneumonem w ramionach, potykając się, ruszył w stronę szczytu. U jego podnóża znajdował się płaski prostopadłościenny głaz podobny do stopnia, jak to opisywał Abhajdatta. Chłopiec wspiął się na niego z bijącym mocno sercem. W najtrudniejszych momentach podróży, kiedy ogarniało go zwątpienie i chciał się poddać, dodawał sobie otuchy, wyobrażając sobie tę chwilę. W duszy widział, jak on i Nisza towarzyszą Abhajdatcie, który wstępuje na skałę i unosi muszlę nad głowę. A kiedy pierwszy promień wschodzącego słońca otacza ją aureolą, starzec przyzywa swych braci uzdrowicieli. Z dźwiękiem podobnym do grzmiącego okrzyku radości dobywającego się z tysiąca gardeł na zboczu góry pojawia się otwór w kształcie olbrzymich wrót. Wychodzą szeregi koni zdobnych w pióra oraz przystrojonych drogocennymi kamieniami słoni, by tryumfalnie zawieźć mistrza i jego towarzyszy do doliny. Wizja zmieniała się nieznacznie za każdym razem, gdy Anand wyobrażał ją sobie na nowo, lecz nigdy nie stawał samotnie na tym głazie, by oznajmić swoje przybycie. Trudno, nie ma co marzyć o niemożliwym. – Otwórzcie bramę, uzdrowiciele! – krzyknął w stronę szczytu. – Przyniosłem wam to, na co czekacie! Odpowiedź nie nadeszła. Czy powiedział coś nie tak? Może istniała jakaś formuła, właściwy i pełen szacunku sposób, by oznajmić przybycie muszli. Położył dłoń na sakiewce, prosząc o pomoc, lecz muszla milczała. Jak ona to ujęła? Że dopiero gdy ktoś wykorzysta wszelkie możliwości, ma prawo zwrócić się do niej o wsparcie. Anand najwyraźniej powinien spróbować jeszcze raz. – Jesteście tam? – zawołał. – Słyszycie mnie? Mistrzowie z Bractwa Muszli... odnoszę wam to, co zostało ukradzione. Otwórzcie wrota i wpuśćcie nas do środka. Nadal nikt się nie odezwał. Księżyc zaszedł i w bladym świetle gwiazd lodowe pustkowie wydawało się zupełnie pozbawione życia – jałowa ziemia, opuszczona przez żywe istoty. Anand czuł się jak głupiec, stojąc przed kamienną ścianą i wołając do ludzi, którzy pewnie w ogóle nie istnieli. Miał ochotę zrezygnować i odejść. Ichneumon poruszył się w jego ramionach i pisnął cicho, drżąco. Nie! – powiedział do siebie Anand. Uleganie zwątpieniu – to zawsze była jego największa wada. Przez całą drogę nie ufał słowom mistrza uzdrowiciela i wierzył we własny rozsądek podszeptujący: To się nie dzieje naprawdę. I za każdym razem wpadał z tego powodu w tarapaty, omal nie doprowadzając do katastrofy. Nie będzie więcej wątpił. Zwierzę w jego rękach jest prawdziwe; dziewczynka ze złamaną nogą, która leży na lodowej ścieżce za jego plecami i liczy na niego, jest prawdziwa. Tak samo prawdziwa jak wszystko inne w tej zaczarowanej, niesamowitej krainie. I tak samo rzeczywiste jest to, że tylko on jeden może im pomóc. Więc jeśli ma tego dokonać, krzycząc do skalnej ściany, aż ochrypnie, to tak właśnie zrobi. – Moi towarzysze są ranni i potrzebują waszej pomocy! – zawołał raz jeszcze. – Narażaliśmy życie, żeby wam przynieść muszlę, bez której wy też nie przetrwacie. Proszę, wpuśćcie nas do doliny! Cisza ciągnęła się w nieskończoność. Potem gdzieś ze szczytu rozległ się głos. Anand wytężył słuch, by zrozumieć stłumione, odbijające się echem słowa. – Połóż muszlę na stopniu, chłopcze, i wracaj, skąd przyszedłeś. Nie wierzył własnym uszom. Po wszystkim, czego dokonali, ryzykując życie, ten niewdzięcznik chciał, by chłopiec oddał mu muszlę i tak po prostu sobie poszedł? Jak gdyby on i jego towarzysze zwyczajnie wyruszyli na przechadzkę z sąsiedniej wioski! Czy bractwa nic nie obchodzi, że Abhajdatta, ich brat, jest śmiertelnie ranny? A nawet gdyby nie był poraniony i wyczerpany, czy strażnik muszli i jego towarzysze nie zasługują na lepsze traktowanie? Czy Anand, który ostatecznie pokonał Surabhanu, nie zasługuje choćby na słowo pochwały? Zbudził się w nim gniew. Przez moment miał ochotę unieść muszlę do ust raz jeszcze i nauczyć zuchwalca rozumu. – Ach, Anandzie, pomyśl chwilę! Do czego on cię chce skłonić? Spokojny głos muszli zadziałał jak kawałek lodu, który Anand ssał w Kalkucie w upalne letnie dni. Orzeźwiony, znowu mógł myśleć jasno. – Dziękuję – szepnął. – Dziękuję, że mnie ostrzegłaś, iż to kolejna próba. Głos chce sprawdzić, czy się rozzłoszczę, czy stracę panowanie nad sobą. A więc go nie stracę. Uśmiechnął się z wysiłkiem – Nie odejdę! – zawołał do niewidzialnego rozmówcy. – Walczyliśmy zbyt ciężko i aby tu dotrzeć, rzuciliśmy na szalę wszystko: nasze ciała i umysły, nawet nasze dusze. Pamiętajcie, przybyliśmy tu nie dla siebie, ale by pomóc bractwu. Więc nie oddam muszli, dopóki nie pomożecie moim przyjaciołom. Dopóki nie przyjmiecie nas do doliny. – Uniósł wysoko ciało ichneumona. – Abhajdatta nam to obiecał. Zapadło milczenie, jakby głos nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Potem oznajmił: – Łatwo mówić o obietnicach, chłopcze, powołując się na kogoś, kogo nie ma już wśród żywych. Lecz tylko godni tego zaszczytu mogą przestąpić próg. Skoro jednak dotarłeś tak daleko, będziesz miał szansę. Zadamy ci pytanie; masz czas do świtu. Jeśli odpowiesz właściwie, wejdziesz do Srebrnej Doliny. Pełne oburzenia słowa cisnęły się Anandowi na usta. Jak można wątpić, czy jest tego godzien? Czyż sam Abhajdatta nie przyszedł do jego domu prosić o pomoc w wyprawie? Czy Anand nie walczył ze złym duchem Surabhanu, który oszukał i wyprowadził w pole bractwo, i czy nie zwyciężył? Czy nie jest jedynym, do którego przemawia muszla? – I który nie zwraca uwagi na to, co mówię – usłyszał w myślach. Jej słowa były spokojne, lecz zarazem twarde jak kamienie w łożysku strumienia, mogące zranić w stopę nieostrożnego wędrowca. Anand zagryzł wargi. Cóż ze mnie za głupiec! Omal znowu nie wpadłem w pułapkę, prawda? Tym razem głos muszli zabrzmiał jak szmer skrzydeł kolibra. – Mądry to głupiec, który wie o swej ignorancji. Anand wyprostował się jak struna i zwrócił w stronę obojętnej skalnej ściany. – Wypowiedz swoje pytanie, a ja zrobię wszystko, by na nie odpowiedzieć. – Doskonale – odparł głos. A może cały chór? – Która spośród trzech zalet jest najważniejsza: uczciwość, wierność czy współczucie? Pamiętaj, musisz to rozstrzygnąć do świtu. – Czy nie moglibyście wcześniej pomóc moim towarzyszom?! – krzyknął chłopiec. – Cierpią, a w ciele Abhajdatty krąży trucizna. Za godzinę może być za późno. – Nie rozumiemy, czemu wciąż wymieniasz to imię – brzmiała odpowiedź. – Jego już nie ma wśród żywych. Stworzenie, które trzymasz, to zwykły ichneumon i zapewne nie uda się go uratować. A dziewczynka się dla nas nie liczy. Jednakże dla twojego spokoju ducha otoczymy ich obłokiem snu na czas, gdy będziesz się zmagał z otrzymanym zadaniem. Nie będą czuli bólu i ich stan się nie pogorszy. Obiecaj jednak, że jeśli udzielisz błędnej odpowiedzi, nie zażądasz od nas niczego więcej. Oddasz nam muszlę i się oddalisz. W głosie brzmiała stanowczość. Anand wiedział, że dalsze targi nie mają sensu. – Przyrzekam – oznajmił. Zerknął na niebo. Czy mu się zdawało, czy na wschodzie już zaczynało jaśnieć? Skupił się na pytaniu; ostatniej próbie, której się nie spodziewał. NAJWIĘKSZA ZALETA Anand chodził tam i z powrotem po lodzie, pogrążony głęboko w myślach. Sporo czasu minęło, odkąd głos rzucił mu wyzwanie, każąc wybrać największą z cnót, i chmury na wschodzie nabrały wyraźnej pomarańczowej barwy. Lada moment słońce uniesie złotą głowę nad szczyty Himalajów. I co wtedy? Co zrobić? Nie był ani o krok bliższy odpowiedzi niż godzinę temu. – Uczciwość, wierność, współczucie – mruknął do siebie. – Co jest najlepsze? Spojrzał zdesperowany na Niszę. Leżała na zimnej stwardniałej ziemi. Jej twarz, blada i bez wyrazu, zdawała się jak z innego świata. Malował się na niej nieobecny wyraz jak na buzi Miry w dniach, gdy siostra tkwiła uwięziona wśród własnych wspomnień, zanim Abhajdatta ją wyzwolił. Przez moment myśli chłopca pobiegły ścieżką pamięci; zastanowił się, czy Mira o nim myśli, a jeśli tak, to z miłością czy z wyrzutem? Wiedział jednak, że nie może sobie pozwolić na luksus podobnych rozważań. Miał przed sobą zadanie. Od tego, czy zdoła je wykonać, zależał los jego towarzyszy. Głos z góry obiecał, że stan Niszy nie pogorszy się do wschodu słońca. Mimo to Anand otulił ją płaszczem. Żałował, że nie może spytać dziewczynki o zdanie. Była bystra i często dostrzegała rzeczy dla niego niewidoczne. Przez całą drogę była dobrą towarzyszką, odważną i wytrwałą, gdy on upadał na duchu. Powinienem jej to powiedzieć, kiedy mogłem, zamiast okazywać gniew, zazdrość i niecierpliwość, pomyślał z bólem. Ichneumon leżał na kamiennym stopniu; również on trwał pogrążony w głębokiej nieświadomości. Gdyby tylko chłopiec miał przy sobie Abhajdattę! Wiedziałby od razu, jaka jest największa zaleta. Lecz wtedy nie byłoby po co przeprowadzać tej niesprawiedliwej próby. Zostaliby przyjęci w dolinie z otwartymi ramionami. Siedzieliby teraz na uczcie, jedząc parujący ryż i dal, pieczone ziemniaki, gorące pulchne puris, nie wspominając o rozpływających się w ustach, nasączonych słodkim syropem gulab dżamuns oraz... Dość! – rozkazał swojemu nieposłusznemu umysłowi. Skup się na problemie! Abhajdatta nie może ci pomóc w tej chwili, ale po drodze nauczył cię tak wielu rzeczy. Na pewno wspominał o trzech zaletach... Lecz choć chłopiec wytężał pamięć, nie mógł sobie nic przypomnieć. Ścisnął w dłoni muszlę. Wiem, że nie możesz mi pomóc. To moja próba i muszę ją przejść, powiedział w myśli. Lecz jeśli zawiodę, zaopiekuj się Abhajdatta i Niszą. Nie pozwól, by ich tu zostawiono na pewną śmierć. Tak jak się spodziewał, muszla nie odpowiedziała, wydało mu się jednak, że poczuł, jak przez jego zgrabiałe dłonie przepływa fala współczucia, ogrzewając je na chwilę. Którą cnotę wybrałaby muszla? Pewnie opowiedziałaby się za uczciwością – zawsze przemawiała do Ananda szczerze i otwarcie. A może nie będąc człowiekiem, nic nie wiedziała o ludzkich zaletach? – Wiem dość, by wybiegać myślą dalej, niż sądzicie – odezwała się enigmatycznie. Lecz choć chłopiec czekał na coś więcej, nie wyjaśniła, co ma na myśli. Którą cnotę wybrałaby Nisza? – zastanowił się Anand. Niełatwo było odgadnąć; nastroje dziewczynki zmieniały się co chwila. Lecz pewnie opowiedziałaby się za wiernością. Trwała u jego boku i narażała życie, by pomóc mu w pomszczeniu Abhajdatty. A mistrz? Był dla nich taki dobry, że z pewnością wybrałby współczucie. Chociaż nie, odznaczał się również wiernością. Mógł ocalić własną skórę wiele razy, jak mu to drwiąco wytknął Surabhanu. Tamtej nocy, gdy przyszedł do nich w postaci ichneumona, mógł zabrać muszlę i uciec do Srebrnej Doliny, lecz pozostał z Anandem i Niszą. Zawsze też był uczciwy; nigdy nie bagatelizował niebezpieczeństw, z którymi miały się zmierzyć dzieci, nigdy nie udawał wszechmocnego. Chłopiec wpatrywał się w zwierzątko, licząc na jakiś znak, lecz leżało nieruchomo jak martwe. Wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd Anand uświadomił sobie, że jest zdany tylko na siebie i musi wykorzystać własny rozum, by ocalić siebie i przyjaciół. Właśnie wtedy złoty łuk słońca wychynął ponad skały od wschodniej strony. – Już świt, Anandzie – rozbrzmiał głos z głębi góry. – Czekamy na twoją odpowiedź. Którą z cnót wybrałeś? Chłopiec poczuł, że wielki ciężar przytłacza mu serce. Czas się skończył, a on nie znalazł rozwiązania. Wyjął muszlę, by spojrzeć na nią po raz ostatni, wiedział bowiem, że będzie się musiał z nią rozstać. Przesunął palcem po gładkiej powierzchni, podziwiając, jak pięknie różowe wnętrze współgra z bielą zewnętrznej powierzchni. Gdyby tylko umiał odgadnąć, co znaczyły jej słowa: „Wiem dość, by wybiegać myślą dalej, niż sądzicie”. Nie ośmielił się spojrzeć na śpiących przyjaciół. Obawiał się, że nie zdołałby wówczas powstrzymać łez, a nie chciał płakać przed bezlitosnym sędzią czekającym na jego odpowiedź. Choć przepełniały go żal i niepokój, stanął prosto i popatrzył na szczyt strzegący wejścia do Srebrnej Doliny. Przycisnął muszlę do piersi, by dodać sobie otuchy, i ostatni raz poczuł, jak przenika go fala bijącej od niej mocy. – Nie wybrałem żadnej z trzech cnót – oznajmił. – Dlaczego? Czy w głosie brzmiała złość? Trudno stwierdzić, bo pozostał równie monotonny jak dotąd. – Twoim zadaniem było dokonać wyboru. Musisz zdecydować! Chłopcu zaschło w gardle ze strachu, lecz pokręcił głową. – Nie mogę wybrać tylko jednej. Wszystkie trzy są ze sobą związane; żadna nie może istnieć bez pozostałych. Bez jednej inne tracą wartość. Uczciwość bez współczucia staje się zbyt okrutna, by przynieść cokolwiek dobrego. Współczucie bez wierności zmienia się w bezsilność, bo nie służymy pomocą tym, których kochamy. Wierność bez uczciwości może sprawić, że damy się zwieść złemu człowiekowi lub złej sprawie. Umilkł, lecz od góry nie dobiegła żadna odpowiedź. Jak ma wyrazić lepiej swoje myśli? Spojrzał na magiczną muszlę w swojej dłoni. – To jak kolory muszli. Róż i biel łączą się ze sobą, tworząc piękną całość. Tacy byli Abhajdatta i Nisza... – Głos mu się załamał i nie mógł powiedzieć więcej. Góra nadal milczała. Zasmucony zdjął koszulę i zawinął w nią ichneumona. Gdy jednak chował muszlę do sakiewki, nagła myśl przemknęła mu przez głowę jak błyskawica. A jeśli jej nie oddam? Jak gdyby w odpowiedzi muszla zaciążyła mu w dłoni, zimna jak śmierć. Może z jej pomocą mógłbym... – urwał tę myśl. Z olbrzymim, niewyobrażalnym wysiłkiem oderwał się od podobnych rojeń i zmusił się, by położyć muszlę na kamiennym stopniu. – Oto i ona – powiedział. – Odchodzę, jak przyrzekłem. Proszę, zatroszczcie się o moich towarzyszy. Pamiętajcie, że bez nich muszla nigdy by się tu nie znalazła. Odwrócił się i spojrzał na ścieżkę wiodącą do zasypanej przełęczy. Jak zdoła się wspiąć po tych głazach? Cóż, będzie się tym martwił, kiedy do nich dotrze. A jeśli mu się nie uda? Cóż, jedno więcej niepowodzenie nie ma znaczenia, prawda? Przynajmniej muszla dotarła bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. Abhajdatta i Nisza by się z tego ucieszyli. Lecz cóż oznacza ten ogłuszający, dudniący huk za jego plecami, od którego drży ziemia? Spojrzał za siebie i widok zaparł mu dech w piersi. Góra pękła na pół, a w szczelinie ukazała się wysoka, piękna brama o wielu lśniących fasetach, jakby wykuta z kryształu. Stało w niej trzech mężczyzn w białych szatach. Uśmiechali się, a ich długie białe włosy lśniły w porannym słońcu. – Udzieliłeś właściwej odpowiedzi – odezwał się ten po lewej. – Zaprawdę, bez swoich towarzyszek, które ją wspierają, najpotężniejsza cnota może się okazać słabością – dodał stojący z prawej. Mężczyzna pośrodku, najwyższy i najstarszy, uniósł dłonie w geście powitania. – Jesteś mądry ponad swój wiek, Anandzie. To zaszczyt powitać cię w Srebrnej Dolinie. Chłopiec nie wierzył własnym uszom. Czy to kolejne okrutne urojenie? Przetarł oczy, lecz brama i starcy nie zniknęli. Za nimi, niczym barwny kobierzec, rozpościerała się dolina. Anand miał wrażenie, że zajrzał do innego świata. Nieznające zimy drzewa stały obsypane srebrnymi kwiatami niepodobnymi do żadnych, jakie widział dotąd. A rosły wszędzie: obrzeżały jeziora i kręte ścieżki prowadzące do prostych, lecz pięknych drewnianych budynków, gdzie – jak się domyślił – mieszkali uzdrowiciele. – Och, jaka piękna! – zawołał. – Piękniejsza nawet, niż opisywał Abhajdatta. – Ach, patrzysz na nasze drzewa paridżat – wyjaśnił jeden ze starców i na jego twarzy pojawił się wyraz ogromnej miłości. – Powiadają, że zostały sprowadzone z niebiańskiego gaju Indry i nasza dolina jest jedynym miejscem na ziemi, gdzie przetrwały. Lecz nie powinieneś winić Abhajdatty, bo istotnie trudno opisać ich piękno. – Potem jego twarz spoważniała na powrót. – Chodź szybko. Pomyślna chwila, gdy wschodzi słońce, wkrótce minie, a wtedy musimy zamknąć wejście. Drżąc z radości i przejęcia, Anand postąpił naprzód. Zaraz się jednak zatrzymał. – A co z moimi towarzyszami? – zapytał, ściągając brwi. – Czy ktoś ich zabierze do środka i wezwie uzdrowiciela? Nie wejdę, póki ktoś się nimi nie zajmie. Starzec z prawej strony smutno pokręcił głową. – Niestety, nie mogą wejść do doliny. – Co takiego?! – wykrzyknął chłopiec z niedowierzaniem. – Ale to niesprawiedliwe! Dobrze odpowiedziałem, prawda? Przecież... Mężczyzna w środku, który im najwyraźniej przewodził, uniósł dłoń, by uciszyć protesty Ananda. – Nie zrozumiałeś nas. Udzieliłeś właściwej odpowiedzi, więc brama otwarła się przed tobą. Istnieją jednak przyczyny, dla których nie możemy wpuścić twoich przyjaciół. Abhajdatta... tak, to on skrywa się pod postacią ichneumona... niestety zbyt wiele czasu spędził w zwierzęcej postaci. Nie jest w naszej mocy zdjąć z niego czar, nawet jeśli zdołalibyśmy zneutralizować truciznę. Nie wolno nam przyjąć do doliny kogoś, z kogo bractwo nie będzie już miało pożytku. A umysł dziewczynki został skażony przez Surabhanu. Wątpimy, czy zdołalibyśmy go oczyścić. Gdzieś w głębi może pozostać ukryte ziarno zła i za wiele lat objawić się w najbardziej niszczący sposób. Nie możemy narażać bezpieczeństwa całego bractwa. – Nie martw się jednak – podjął życzliwie starzec stojący z lewej strony, jakby zdawał sobie sprawę z uczuć targających sercem chłopca. – Zadbamy, by ich zabrano do wioski, gdzie zajmą się nimi miejscowi. Nisza znajdzie miejsce u jakiejś dobrej rodziny. Abhajdatta, jeśli przeżyje, zamieszka z nią. Nie będą pamiętać muszli, Surabhanu ani niczego, co mogłoby zburzyć ich spokój. To najlepsze, co możemy dla nich uczynić. Wierz mi, będą szczęśliwi. Anand zmarszczył brwi. W głosie tego starca brzmiało głębokie przekonanie i to, co mówił, zdawało się rozsądne, lecz chłopca wciąż dręczyły wątpliwości. – I nigdy sobie nie przypomną, kim byli? – zapytał. – To się wydaje niesprawiedliwe. – Ach, Anandzie, nie traćmy więcej czasu – rzucił niecierpliwie mistrz stojący pośrodku. – Wiążemy z tobą wiele nadziei. Posiadasz naturalne talenty przewyższające wszystko, co widzieliśmy dotąd. Nieuczony, osiągnąłeś z muszlą zjednoczenie, jakie wydawało się nam niemożliwe. Jeśli do nas przystąpisz, zostaniesz największym uzdrowicielem, jakiego znało bractwo; kimś, czyje imię trafi do legend. – Największy uzdrowiciel! – westchnął chłopiec. Spędzić resztę życia w tej cudownej dolinie wśród mistrzów, ucząc się rozwijać swoje niezwykłe umiejętności i wykorzystując je dla dobra świata! Zawsze już pozostać blisko muszli i czuć z nią więź, bijące od niej szczęście i miłość! Nie potrafił sobie wyobrazić nic, czego by bardziej pragnął. Naraz wydało mu się, że dobiega go słabe echo głosów z odległej przeszłości. „Bardziej niż czegokolwiek w życiu chcę z tobą zostać i ci pomóc”. To przecież jego słowa. Starszy, ochrypły głos odpowiedział: „Bardziej niż czegokolwiek w życiu? Obawiam się, że nie znasz siebie dobrze, mój chłopcze”. Czy Abhajdatta miał rację? Czy Anand istotnie nie znał siebie i nie wiedział, czego chce? – Nie wolno ci się dłużej wahać – odezwał się znowu starzec stojący z lewej strony. – Pora zamknąć bramę. Jeszcze gdy to mówił, ziemię przeniknęło drżenie dobywające się z wielkiej głębi. Anand zobaczył, jak skały wolno zaczynają się do siebie zbliżać. Spojrzał na swoich towarzyszy, nadal leżących bez ruchu. Miał wrażenie, jakby się skurczyli; jak gdyby już teraz zaczęli się od niego oddalać. Będę za nimi tęsknił, pomyślał ze smutkiem. Łączyło ich coś szczególnego, wspólny cel i walka ze wspólnym wrogiem. Nikt inny by tego nie zrozumiał, nieważne jak bardzo Anand starałby się to wyjaśnić. Szpara stawała się coraz węższa. Widział przez nią starców stojących w milczeniu. Wyczuwał ich zniecierpliwienie. Muszla wciąż leżała na kamiennym stopniu, gdzie ją położył; zdawało mu się, że ona też się niecierpliwi. Ruszył w stronę bramy; próbował przyśpieszyć kroku, lecz nogi ciążyły mu jak ołów. I ciążyło mu serce. Oto chwila, której wyczekiwał od dnia, gdy wyruszył w drogę. Czemu więc nie jest szczęśliwy? Zrobiłem dla Abhajdatty i Niszy wszystko, co mogłem, powtarzał sobie, lecz te słowa zabrzmiały w jego głowie jak pytanie. Zrobiłem? Zrobiłem? Nagle jak lodowaty strumień wody spadła na niego odpowiedź. Zatrzymał się. – Co się stało, Anandzie? – zapytał jeden ze starców. – Nie pójdę z wami – odparł chłopiec. Coś w jego duszy krzyczało, że jest głupcem; że odrzuca szansę, która nie powtórzy się nigdy w życiu. Co teraz z nim będzie? Opanował strach i ciągnął dalej: – Nie mogę opuścić przyjaciół. Poślijcie mnie do wioski razem z nimi. Będą mnie potrzebować bardziej niż do tej pory, kiedy się obudzą w obcym miejscu, nie pamiętając niczego. – Cóż możesz dla nich zrobić? – zapytał uzdrowiciel. – Opowiem im o naszej wyprawie, o ich wielkim poświęceniu, kiedy walczyli o ocalenie muszli. Będę im powtarzał ciągle od nowa, kim byli. I nie przestanę tego robić, nawet jeśli nigdy nie odzyskają pamięci. – Zmarnujesz swój wielki talent? – podjął starzec. – Gdy nauczysz się wykorzystywać swoją moc, będziesz mógł pomóc nie tylko tym dwojgu, lecz wszystkim. Uzdrowiciel stojący pośrodku dodał: – Jeśli odmówisz teraz, nigdy więcej nie wrócisz do doliny, wiesz o tym? Anand skinął głową zrozpaczony. – Ale jeśli teraz odwrócę się od przyjaciół, jaki będziecie mieli ze mnie pożytek? Mówiliśmy wcześniej o cnotach, uczciwości, wierności i współczuciu. Muszę postąpić zgodnie z nimi. Zresztą bez nich nie umiałbym użyć swojej mocy w dobrej sprawie. Wypaczyłaby się, stała złem, a ja bym się stał potworem takim jak... jak Surabhanu. Odwrócił się plecami do uzdrowicieli i podszedł do nieprzytomnych towarzyszy. Z całego serca pragnął spojrzeć na muszlę raz jeszcze, lecz bał się, że jeśli to uczyni, zachwieje się w swoim postanowieniu i nie zdoła jej opuścić. Żegnaj! – zawołał do niej w myślach, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Może nie chciała się odezwać, bo rozgniewała ją jego decyzja. Lub, co bardziej prawdopodobne, nie dbała już o niego, skoro wykonał zadanie. Cóż znaczyło dla istoty o tak niezmierzonej potędze życie jednego nieważnego śmiertelnika? Nachylił się, podniósł z ziemi nieruchomego ichneumona i usiadł obok Niszy. – Cokolwiek was spotka, ja to również wybieram – szepnął i uścisnął zimną dłoń dziewczynki. – Jeśli czeka was cierpienie, będę cierpiał z wami. I nie zmienię tej decyzji za całą magię świata. Dygocząc z zimna, umościł się w śniegu obok nich. Teraz pozostało tylko czekać. Minęła chwila, dzień, rok? Anand nie miał pewności. Chyba spał, a może z powodu chłodu zapadł w białą, miękką nieświadomość. Obudził się, czując na ramieniu dotyk czyjejś ręki. Spodziewał się zobaczyć wieśniaka, przysłanego, by ich sprowadził z góry. Ze zdumieniem stwierdził, że ma przed sobą mistrza uzdrowiciela – i, co go jeszcze bardziej zdziwiło, że mistrz się uśmiecha. – Zaprawdę, słusznie postąpiłeś, Anandzie – oznajmił starzec, podnosząc chłopca. – Uczyniłeś to, czego pragnęliśmy, lecz na co nie ośmielaliśmy się liczyć. Odsunąłeś na bok własne najgłębsze pragnienia i wybrałeś to, co właściwe, a uczyniłeś to z miłości, bez której wcześniej czy później każdy wybór staje się gorzki. Przeszedłeś ostatnią, najtrudniejszą próbę: zwyciężyłeś walkę toczącą się w twej własnej duszy. To czyn wspanialszy nawet niż twoje zwycięstwo nad Surabhanu. Z sercem pełnym radości zapraszam ciebie i twoich towarzyszy do naszej ukochanej doliny. Anand spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. Przez chwilę nie pojmował tego, co właśnie usłyszał. I nawet kiedy dotarło do niego znaczenie słów, nie mógł w nie uwierzyć do końca. Czyżby wyprawa, która zaczęła się dla niego w burzliwą noc w Kalkucie – odrywając go od wszystkiego, co znał – dobiegła końca? Wszystkie ich wysiłki i poświęcenia, by zanieść muszlę do Srebrnej Doliny – czy naprawdę odniosły skutek? Czy Surabhanu naprawdę zniknął, a jego moc rozwiała się w czystym górskim powietrzu? Oszołomiony słuchał, jak skalne wrota z hurkotem otwierają się znowu, tym razem szerzej. Mistrz uzdrowiciel poprowadził go za rękę do kamiennego stopnia. Anand spojrzał na muszlę. Czyżby jaśniej lśniła promiennym, perłowym blaskiem? – To dlatego cię nie pożegnałam – szepnęła. – Więc wiedziałaś przez cały czas? – Po czym dodał z lekką urazą: – I pozwoliłaś mi się zamartwiać, nic mi nie mówiąc? – Wiedziałam wszystko prócz tego, jak postąpisz, Anandzie, bo miałeś wolny wybór. Ale cieszę się, że przeszedłeś próbę. – Potrafisz odczuwać szczęście? – spytał zaskoczony. – Zdawało mi się, że mówiłaś... – Ja też się temu dziwię. Do tej pory nie czułam nic podobnego. Lecz kiedy pomyślałam, że możesz wybrać źle i zostać odesłany; że rozstaniemy się na zawsze, przeszył mnie ból. To chyba nazywacie cierpieniem. Ach, to było okropne. Pewnego dnia musisz mi powiedzieć, jak ludzie potrafią z nim żyć. – Więc nie uważasz nas już za takich nędznych słabeuszy, co? – nie mógł pohamować pytania. Muszla zachowała pełne godności milczenie. Mistrz uzdrowiciel gestem dał znać, by Anand wziął ją do ręki. Chłopiec usłuchał i natychmiast przez jego ciało przepłynął prąd energii, rozgrzewając go po czubki palców. Podał muszlę starcowi, choć chciałby ją przy sobie zatrzymać i nigdy się z nią nie rozstawać. Uzdrowiciel uśmiechnął się z błyskiem w oku – jak Anand mógł uważać tę twarz za surową czy obojętną? Być może odgadł, o czym chłopiec myśli. – Nie – rzekł. – To ty, jako strażnik muszli, powinieneś zanieść ją do doliny. Przy bramie stał rząd ubranych w żółte szaty młodzieńców z fletami w dłoniach. Równocześnie unieśli instrumenty do ust i powietrze wypełniła muzyka niczym lekki wietrzyk. Nie, to był wietrzyk! Drzewa paridżat kołysały się, wyciągając pachnące gałęzie. Srebrne kwiaty sypały się na wędrowców, kiedy szli w stronę budowli iskrzącej się w świetle poranka, jakby ją wykuto z lodu. – To przecież wielki dom! – wykrzyknął Anand z przejęciem. – W środku jest sala medytacji z setką kryształowych kolumn i przejrzystym sklepieniem, przez które nocą zaglądają gwiazdy. Tu jest palenisko, gdzie ogień nigdy nie gaśnie, a na środku kaplica dla muszli. Abhajdatta o wszystkim mi powiedział! – I słusznie uczynił – odparł mistrz uzdrowiciel. – Witaj, Anandzie! WODNA ALTANA Minęły trzy dni, odkąd chłopiec przybył do doliny; trzy niezwykłe dni, kiedy wolno mu było przechadzać się do woli po jej spokojnych ścieżkach, zwiedzać sady i zabudowania. Otrzymał przewodnika – miłego młodzieńca imieniem Gowinda, zaledwie parę lat starszego od niego, ucznia w sztuce uzdrawiania, który na wszelkie pytania odpowiadał z ochotą. Anand wkrótce się dowiedział, że Srebrna Dolina jest całkowicie samowystarczalna. Wszystko, czego potrzebowali uzdrowiciele – a nie było tego wiele, bo wiedli proste życie – znajdowali w obrębie skalnych ścian chroniących ich przed obcymi. Pod względem materialnym bractwo niewiele miało związków z zewnętrznym światem. Pomagało mu za to na wiele ukrytych sposobów, lecz większą część tych prac, wykorzystujących moce umysłu, można było wykonać, nie opuszczając doliny. Raz na jakiś czas, gdy nadciągała szczególnie surowa zima, kilku uzdrowicieli zanosiło żywność i ciepłe ubrania mieszkańcom wsi, by ich uchronić od głodu i chłodu. Poza tym tylko w skrajnych okolicznościach – takich jak utrata muszli – opuszczali swą ukochaną dolinę. – Ale... – Anand nie mógł się powstrzymać przed wyrażeniem drobnej, lecz dręczącej go wątpliwości – czy nigdy cię nie nuży to, że spędzasz tu cały czas? Nie tęsknisz do zmiany, nie chcesz przeżyć czegoś nowego? Gowinda spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Dlaczego miałbym porzucać spokój i radość tej doliny oraz bezgraniczną miłość bractwa? Tym bardziej że podczas codziennych prac dla dobra świata ciągle na nowo oglądamy, jak go przytłaczają nieszczęścia spowodowane przez ludzi. Poza tym nie mieszkamy tylko w Srebrnej Dolinie. Żyjemy też tu i tutaj. – Dotknął swego czoła i piersi. – A krainy umysłu i serca nie mają kresu. Powiadają, że nawet przełożony uzdrowicieli poznał tylko część bogactw, jakie się tam kryją. Tego ranka Anand spędził kilka przyjemnych godzin w sadach, obserwując, jak grupa uzdrowicieli i ich uczniów pracuje przy zbiorze dojrzałych owoców mango. – Mango! Tutaj! – zawołał. Gowinda uśmiechnął się na widok jego zdumienia i wyjaśnił, że łagodny klimat w dolinie pozwala na uprawę wszelkich owoców. – Mogę pomóc uczniom? – spytał chłopiec. Jako miejskie dziecko nigdy nie miał okazji zrywać owoców wprost z drzewa, a wyglądało to na wspaniałą zabawę. Uzdrowiciele i ich pomocnicy pracowali w idealnej harmonii; wydawało się, że każdy wie dokładnie, czego oczekują od niego pozostali. Napełniając kosze soczystymi czerwonymi owocami, gawędzili i żartowali między sobą. Anand zatęsknił, by przystąpić do wielkiej rodziny, jaką tworzyło bractwo. Zrozumiał, co miał na myśli Gowinda, kiedy mówił, że nigdy by nie chciał opuścić doliny. Przez moment w jego pamięci pojawiło się wspomnienie innej rodziny, innych twarzy spoglądających na niego z miłością i bólem. Szybko odsunął je od siebie, nie chcąc, by jakikolwiek cień padł na to miejsce pełne radości i blasku. Nie teraz, powiedział do siebie. – Czy mogę im pomóc? – spytał znowu. Gowinda uśmiechnął się, lecz pokręcił głową. – Jesteś naszym gościem, a byłoby niestosowne zmuszać gościa do pracy dla nas. Jeśli jednak zostaniesz uczniem, znajdzie się dla ciebie mnóstwo zajęć! Tam dalej uprawiamy warzywa. Mnóstwo przy nich roboty. Ponieważ ziemia jest bardzo żyzna, również chwasty rosną doskonale! Być może zostałbyś posłany do pomocy na polach bawełny. Uprawiamy ją sami, by móc tkać szaty. Albo może z innymi uczniami zajmowałbyś się zwierzętami. Trzymamy kilka jaków na wełnę. I oczywiście mamy krowy. Dziś wieczorem pokażę ci dojenie. Możesz się pobawić z cielętami – mają dopiero parę miesięcy i są pełne energii. Oczywiście nie powinieneś myśleć, że to już wszystko, czym się zajmujemy. Nawet najmłodsi uczniowie uczą się wykorzystywać moc żywiołów, bardziej zaawansowani nauczani są trudniejszych sztuk widzenia i słyszenia na odległość. A najstarsi z nas... W innym momencie Ananda zafascynowałyby te wiadomości, lecz w tej chwili rozmyślał z niepokojem o czymś, co młodzieniec właśnie powiedział. – Zaraz! – zawołał niecierpliwie. – Mówisz: jeśli zostanę uczniem. Sądziłem, że już nim jestem. Czy Abhajdatta nie wybrał mnie do pomocy? Czy muszę przechodzić następne próby? – Już nie – zapewnił Gowinda. – Dowiodłeś swojej wartości wiele razy. Lecz nie wolno mi zdradzić nic więcej. Wkrótce wezwie cię któryś z mistrzów. Chodź, pokażę ci teraz wieżę strażników wiatru. Opowiadałem ci o nich? Są to uzdrowiciele wyszkoleni w sztuce zauważania zmian w powietrzu świadczących o nierównowadze między siłami dobra i zła. Anand jednak nie dał się odwieść od tematu. – To kolejna dziwna rzecz. Od trzech dni oprowadzasz mnie po całej dolinie, ale odkąd tu wszedłem, nie widziałem ani jednego mistrza uzdrowiciela. Gdzie się wszyscy podziali? I przede wszystkim, gdzie jest Abhajdatta? Czemu po mnie nie posłał? I czemu jeszcze nie spotkałem Niszy? Chcę ich zobaczyć, i muszlę też. Dlaczego uzdrowiciele ukryli ją przede mną? Gowinda przestąpił nerwowo z nogi na nogę. – Jestem tylko uczniem, więc nie wiem zbyt wiele, i nie mam pewności, ile ci mogę zdradzić. Rozumiem jednak twój niepokój, więc odpowiem w nadziei, że mistrzowie nie wezmą mi tego za złe. Nikt z nas nie ma dostępu do muszli, zanim zostanie oczyszczona i umieszczona na powrót w swojej kapliczce, bo jej moc mogłaby nam zaszkodzić. Twoja towarzyszka miewa się dobrze, opatrzono jej nogę. Lecz ponieważ jest dziewczynką, stanęliśmy wobec dylematu. Tworzymy bractwo, nie ma tu kobiet, więc mistrzowie uzdrowiciele zastanawiają się, co z nią zrobić. Ostatnie trzy dni spędzili w odosobnieniu na naradzie, próbując podjąć właściwą decyzję. Póki tego nie uczynią, dziewczynka musi przebywać w chacie poza obrębem doliny. – A widząc wyraz twarzy Ananda, dodał: – I nikomu nie wolno jej odwiedzać. – Ale to niesprawiedliwe! – zawołał z oburzeniem chłopiec. – Bez Niszy nie byłoby mnie tu teraz, i nie byłoby muszli. – Wiemy – odparł Gowinda. – Dlatego rada tak długo nie może znaleźć rozwiązania. Mistrzowie chcą postąpić sprawiedliwie i mądrze, a także uczynić to, co najlepsze dla dziewczynki. Lecz zarazem muszą mieć na względzie dobro bractwa. – No cóż, na pewno Abhajdatta stanie w jej obronie i wyjaśni radzie, jak wierną towarzyszką okazała się Nisza, i że prócz nas nie ma domu ani rodziny, do których mogłaby wrócić. Gowinda wyglądał na jeszcze bardziej zmieszanego. – Abhajdatta nie jest zdolny niczego wyjaśnić. Jak wspomniał przełożony, spędził za długi czas uwięziony w zwierzęcym kształcie, ponieważ po starciu z Surabhanu zostało mu zbyt niewiele mocy, aby odwrócić zaklęcie. – Czy to znaczy, że zostanie ichneumonem na zawsze? – zapytał Anand niespokojnie, ze ściśniętym sercem. Czuł się winny nieszczęściu, jakie spotkało starego mistrza. – Nie, nic podobnego. Przez ostatnie trzy dni zajmowali się nim najzdolniejsi z uzdrowicieli zajmujących się zmianą postaci. Recytowali hymny, odprawiali modły i przyzywali moce ozdrowieńcze, aż zdołali przywrócić mu ludzkie kształty. Lecz nie przemówił ani słowa i nie jest dla nas jasne, czy jego umysł nadal nie pozostał umysłem zwierzęcia, przyjętym wraz ze zwierzęcym ciałem. – O nie! – wykrzyknął chłopiec z rozpaczą. Własne troski i niepokoje wydały mu się nagle nieistotne w porównaniu z tym, co spotkało jego przyjaciół. – Wiem, że nie mogę zobaczyć Niszy, ale chyba mógłbym odwiedzić Abhajdattę? – Przykro mi. Na razie nikomu nie wolno się z nim widzieć – wyjaśnił Gowinda. – Uzdrowicieli, którzy mu towarzyszą, rozproszyłaby obecność obcej energii. Jestem pewien, że we właściwym czasie przełożony zadba, byś się spotkał z Abhajdattą. A teraz chodźmy, pora na obiad. – Proszę! – nalegał chłopiec. – Zapytaj mistrza w moim imieniu. Może mógłbym jakoś pomóc. – Dobrze – odparł młodzieniec, choć nie wydawał się przekonany. – Zapytam mistrza uzdrowiciela, chociaż się pewnie nie zgodzi. A teraz na obiad! Nie kręć głową. Na niewiele się przydasz swoim przyjaciołom, jeśli osłabniesz z głodu. Dziś w kuchni mają dyżur mistrzowie zielarze. Nie tylko są naszymi najlepszymi kucharzami, ale jeszcze uwielbiają płatać figle. Opowiadałem ci, jak przyrządzili curry z różnobarwnych górskich grzybów, od których nasze twarze przybrały najrozmaitsze barwy? Tej nocy Anand przebudził się z dreszczem i leżał w półmroku, oddychając szybko. We śnie wędrował przez podwodny pałac, podążając za głosem błagającym go o pomoc. Lecz choć przeszukał wiele zalanych wodą korytarzy i zaglądał przez drzwi obramowane wodorostami i koralami, nie odnalazł właściciela głosu. Jeszcze po obudzeniu słyszał natarczywy szept wypowiadający jego imię ze smutkiem świadczącym, że zostało niewiele czasu. Przez chwilę patrzył zdziwiony na otaczające go nieruchome postaci, niepewny, gdzie się znajduje. Potem sobie przypomniał. Był w północnej sypialni z grupą nowo przyjętych uczniów. Ale co go zbudziło? Świt jeszcze nie nadszedł, choć delikatny różany poblask rozjaśniał kryształ tworzący wschodnią ścianę sypialni. – Anandzie! Wystraszony obrócił się w stronę, skąd dochodził szept, zastanawiając się, czy w tej zaczarowanej krainie światy snu i jawy przypadkiem nie mieszają się ze sobą. Lecz nie, to był rzeczywisty głos i dochodził od wejścia sali, która podobnie jak wszystkie budowle w Srebrnej Dolinie pozostawała otwarta o każdej porze. Wytężając wzrok, dostrzegł w ciemności drobną postać przycupniętą na progu. Jak najciszej ruszył do drzwi. Był przekonany, iż lada chwila głośne walenie jego serca zbudzi któregoś z uczniów. Zdołał jednak wyminąć śpiących, a kiedy dotarł do wyjścia, przekonał się, że jego podejrzenia były słuszne. Istotnie czekała tam Nisza. Wyglądała dziwnie: nosiła żółtą tunikę i spodnie takie jak wszyscy uczniowie. Strój był na nią o wiele za duży. Anand zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył, że dziewczynka ma włosy ostrzyżone tuż przy skórze. Zauważyła jego spojrzenie i uśmiechnęła się z dumą, potrząsając kilkoma pozostawionymi nierównymi kosmykami. – Sama się obcięłam nożem do owoców, który mi przysłali wczoraj po podwieczorku. Pomyślałam, że tym łatwiej wezmą mnie za chłopaka! – Nisza! – szepnął Anand. Radość, że ją widzi, walczyła w nim o lepsze z niepokojem, jakich kłopotów dziewczynka sobie narobi, jeśli zostanie tu odkryta. – Cieszę się, że jesteś zdrowa. Ale nie powinnaś się tutaj kręcić! Miałaś chyba czekać za bramą, aż mistrzowie zdecydują, co z tobą zrobić? Skinęła głową. – Siedziałam całe trzy dni sama jak palec i mało nie zwariowałam ze strachu, bo nie wiedziałam, co się dzieje z dadadzi, chociaż pewnie teraz nie powinnam go tak nazywać. To, że nie wiedziałam, co chcą ze mną zrobić, też nie było zbyt przyjemne. Ale wczoraj mistrz uzdrowiciel kazał mi przyjść do sali narad... pewnie po to, żeby wszyscy mogli mnie obejrzeć i zobaczyć, jaka jestem niebezpieczna! Zadawali mi mnóstwo głupich pytań: gdzie wcześniej mieszkałam i kto się mną opiekował, zanim spotkałam Abhajdattę... jakbym potrzebowała opieki! A potem kazali mi zaczekać na korytarzu, to ktoś mnie odprowadzi. I wtedy usłyszałam, jak dwóch uczniów rozmawia o da... o Abhajdatcie. Mówili, że cały dzień tylko siedzi w Wodnej Altanie, jakby nikogo nie poznawał. I co gorsza, nie odpowiada, jak ktoś się do niego odezwie. I że chyba nie wie, kim jest. Jak to usłyszałam, od razu wiedziałam, że muszę iść go zobaczyć. – Chciałem zrobić to samo! – wykrzyknął Anand. – Czekałem na wiadomość od mistrza uzdrowiciela. – On będzie się zastanawiał całe wieki... a na koniec pewnie i tak się nie zgodzi. Uczniowie wspominali, że nikomu nie wolno się zbliżać do Abhajdatty, bo mogłoby to zaburzyć przepływ mocy wokół niego. Więc jeśli naprawdę chcemy się z nim spotkać, musimy wziąć sprawy w swoje ręce. Dadadzi nas potrzebuje! Zdaje mi się, że rozumiem... no dobrze, oboje rozumiemy go lepiej niż te wszystkie stare brodate smutasy. Nie dbam, czy nas złapią i ukarzą... albo nawet wygnają. Zresztą wcale nie jestem pewna, czybym tu chciała zostać bez niego. A ty? Anand przełknął ślinę. Pokochał każdy zakątek doliny, który widział w ostatnich dniach; uporządkowane, uregulowane życie; to, jak zaskakująco magia łączyła się tu z nauką. Świat zewnętrzny wydawał mu się przez kontrast skomplikowany i odstręczający, pełen okrutnych ludzi. Każda część jego duszy wzdragała się przed powrotem. Wiedział jednak, że Nisza ma rację. Bez łagodności i dobroci Abhajdatty dolina utraciłaby coś niezwykle ważnego; nie tylko oni oboje, lecz wszyscy inni ponieśliby stratę. – Masz rację – zgodził się. – Musimy do niego iść, nawet jeśli mieliby nas za karę stąd wygnać. Może niewiele mu pomożemy, ale i tak bardzo go chcę zobaczyć. Tylko jak znajdziemy Wodną Altanę? Do tej pory nawet nie słyszałem tej nazwy. – Bez obawy! – Nisza uśmiechnęła się promiennie. – W drodze powrotnej do wioski poprosiłam mojego opiekuna, bardzo niewinnie, żeby mi opowiedział o najładniejszych miejscach tutaj, w Srebrnej Dolinie, skoro niedługo ma się skończyć moja kwarantanna. Zaczął terkotać jak katarynka, wymieniając jedną nazwę za drugą, a ja co jakiś czas mruczałam z podziwu i pytałam, jak się dostać do tego czy tamtego zakątka. I w ten sposób dowiedziałam się dokładnie, gdzie jest Wodna Altana. – Dobra robota! – pochwalił chłopiec. – Na co jeszcze czekamy? Chodźmy! Wodna Altana znajdowała się na skraju doliny, oddzielona od pozostałych budynków polami uprawnymi przechodzącymi w lasy. Nisza i Anand ruszyli wąską ścieżką wijącą się pośród zagajników bambusowych i ciernistych krzewów, uginających się od dzikich jagód, purpurowych i soczystych. Owoce wyglądały bardzo apetycznie, lecz dzieci się nimi nie interesowały, były zbyt zaprzątnięte swoim zadaniem. W miarę jak szły, las stawał się coraz gęstszy. Gałęzie splatały się nad ich głowami, przepuszczając niewiele światła, a ziemię porastały gęsto paprocie i grzyby. Panowała cisza niezwykła nawet jak na Srebrną Dolinę. Nigdzie nie było widać ptaków ani drobnych zwierząt, od których roiło się na polach. – To dobra cisza – szepnęła dziewczynka. – Nie wydaje się straszna. Tak jakby las oddychał... jak kiedy siedzisz bardzo spokojnie i czujesz się szczęśliwy, w zgodzie ze światem. W tej chwili usłyszeli szmer wody. W jednym momencie brzmiał jak szelest deszczu wśród pierzastych liści tamaryndowca, potem niczym plusk drobnych kropel wpadających do stawu jedna po drugiej. Jeszcze później jak bulgot strumyka; jak plusk rzeki na kamieniach; jak huk wodospadu. Zaciekawione dzieci przyśpieszyły kroku, aż dotarły do przerwy wśród drzew i tam zatrzymały się równocześnie, szeroko otwierając oczy. Później Anand myślał, że było to najpiękniejsze miejsce, jakie widział w życiu, choć trudno byłoby mu je opisać. Pamiętał zieleń, wiele jej odcieni – zieleń liści i bujnej trawy gęsto zarastającej polanę. Promienie słońca padały spomiędzy brunatnych gałęzi, tworząc na ziemi świetliste kręgi i sprawiając, że krople rosy na źdźbłach zaczynały się skrzyć. Wokół rosły liczne krzewy obsypane białymi kwiatami, a na skraju z tej strony, gdzie cień był gęsty, tryskało z ziemi źródło, tworząc niewielki staw. Siedział nad nim człowiek spowity szalem koloru zeschłych liści. Głowę miał odwróconą tak, że dzieci nie mogły dostrzec twarzy. Poznały go jednak od razu, podbiegły w pośpiechu i uklękły po obu jego stronach. Nie podniósł wzroku, gdy się zbliżyły. Nie odwrócił się też, kiedy Anand zawołał go po imieniu. Gdy Nisza położyła ręce na jego dłoniach, spojrzał na nie, lecz bez zaciekawienia, tak jak patrzy się na gałąź drzewa albo kępę trawy. Chłopcu ścisnęło się serce, lecz nachylił się, przysuwając twarz blisko do twarzy starca. – Pamiętasz nas? – zapytał. – Jestem Anand, a to Nisza. Starzec nie odpowiedział. – W pewną deszczową noc przyszedłeś do mojego domu w Kalkucie i poprosiłeś, żebym ci pomógł zanieść muszlę tam, gdzie jej miejsce – ciągnął chłopiec z rozpaczą. – Wędrowaliśmy razem całą drogę... nie możesz nas teraz tak po prostu opuścić! Starzec nadal milczał. Spoglądał pustym wzrokiem wprost przez Ananda. Między brwiami miał ciemną smugę podobną do pręgi na futrze jakiegoś zwierzęcia. – Och, dadadzi, tyle dla mnie zrobiłeś! – Nisza się rozpłakała, a jej łzy spadły na rękę Abhajdatty. – Kupiłeś mi najlepsze puris i samosas, kiedy jechaliśmy autobusem, i piękny czerwony sweter. Nawet gdy się zmieniłeś w ichneumona, opiekowałeś się nami i uratowałeś nam życie. Starzec przez parę chwil obserwował łzy spływające mu po skórze. Potem wolnym, niezgrabnym gestem uniósł dłoń, by otrzeć dziewczynce oczy. Nieznacznie poruszył głową, jakby dając jej znak, że nie powinna się smucić. Serce Ananda podskoczyło z radości. Abhajdatta nie przemówił, lecz skupił na nich uwagę. – Przepraszam, ale nie mogę się opanować – oznajmiła Nisza głosem przerywanym szlochem. – Byłeś najmilszym człowiekiem, jakiego znałam. Pamiętasz, jak podróżowaliśmy razem i udawaliśmy z Anandem, że jesteśmy twoimi wnukami? Nigdy w życiu nie byłam bardziej szczęśliwa niż wtedy. Codziennie wieczorem leżałam w łóżku i wyobrażałam sobie, że naprawdę jestem twoją wnuczką i będziemy razem już zawsze. Ale ty nic nie pamiętasz, prawda? Starzec nadal się nie odezwał, lecz coś błysnęło w jego oku. Nagła myśl uderzyła Ananda. – Chciałbyś mimo wszystko o tym usłyszeć? Chciałbyś, żebym opowiedział o naszych wspólnych przygodach, tak jak ty opowiadałeś nam różne historie, kiedy wędrowaliśmy razem? Abhajdatta zrobił niewyraźny ruch dłonią, mogący oznaczać tak lub nie, ale chłopiec nie czekał dłużej. Zaczął opowiadać, zaczynając od szklanki herbaty, którą się podzielił z pewnym nieznajomym staruszkiem w wietrzny poranek. Opisał, jaka piękna wydała mu się muszla, jak przeobraziła stary barak – i całe życie Ananda – kiedy Abhajdatta mu ją pokazał. Choć sprawiło mu to ból, opowiedział, jak mimo to starcowi nie dowierzał. Następnie opisał pechowe zdarzenie na dworcu kolejowym, kiedy omal nie wpadli w szpony Surabhanu. Wspomniał o wielu drobnych gestach Abhajdatty, gdy się nimi opiekował. Z twarzą znowu płonącą ze wstydu opowiedział o pokusie, na jaką sam został wystawiony w noc spędzoną w gospodzie, i o tym, jak omal nie udusił starego uzdrowiciela poduszką. Najtrudniej było mu przedstawić noc spędzoną w grocie, kiedy sądząc, że na zewnątrz błąka się jego matka, wpadł w pułapkę zastawioną przez złego maga i zerwał zaklęcie ochronne, którym otoczył ich Abhajdatta. – Złamałem twój zakaz – wyznał cicho – i wpuściłem Surabhanu do jaskini. A co najgorsze, spałeś... bo ufałeś mi... i nie byłeś nawet gotowy do walki. Porwał cię ze sobą. Zanim zdążyłem coś zobaczyć przez tę straszną zawieruchę, ciebie już nie było, a ja nie wiedziałem, czy żyjesz, czy zginąłeś. Głos załamał mu się przy ostatnim słowie; nie mógł mówić dalej. – Ale nie zginąłem. Chłopiec podniósł wzrok zaskoczony. Czy starzec przemówił, czy też Anand mocą swego pragnienia tylko wyobraził sobie jego odpowiedź? Spostrzegł na twarzy Niszy wyraz zdumienia i zachwytu. – Nie zginąłem – powtórzył starzec. Głos miał zgrzytliwy i ochrypły, lecz dało się zrozumieć słowa. – Siłą nienawiści wyrwał mnie z mego umysłu, a moje ciało zagubiło się w powietrznym wirze. Zobaczył mnie nagiego, gdyż nie miałem dość sił, by go powstrzymać. A kiedy się przekonał, że nie mam muszli, przemienił się w węża i ruszył w pościg za wami. Moją jedyną myślą wówczas było, aby stanąć mu na drodze. Resztką sił zamieniłem się w zwierzę, którego każdy wąż nienawidzi, w jego śmiertelnego wroga, i jako ichneumon przybyłem do was znowu. Lecz czyniąc to, zużyłem całą swoją moc i nie byłem już zdolny wrócić do pierwotnej postaci. Wkraczałem coraz głębiej i głębiej w zwierzęce ciało, w labirynt jego umysłu, i nie znałem drogi powrotnej. Opadło ze mnie dawne imię, a później także pamięć mego celu. Żyłem, aż wzrok i oddech ichneumona stały się moimi, i chciałem już tylko, by tak pozostało na zawsze. – Ale pamiętałeś nas, pamiętałeś! – wykrzyknęła Nisza. – Rzuciłeś się na Surabhanu, kiedy chciał skrzywdzić Ananda. I gdyby nie ty, nigdy nie wyrwałabym się spod złego zaklęcia. – Możliwe. Choć nikt się nigdy nie dowie, w jak dużym stopniu moje postępki wynikały z uczucia dla was, a w jakim stanowiły instynktowną reakcję ichneumona na widok wroga. Tak czy inaczej, gdy uzdrowiciele sprowadzili mnie na powrót do tego ciała, nie znalazłem ukojenia w świecie ludzi. Nazbyt jest złożony i zepsuty. Opłakiwałem swoją stratę i nie chciałem przyjąć dawnego imienia... póki mnie do tego nie nakłoniliście swoją opowieścią. Anand uśmiechnął się. W dawniejszym życiu czułby dumę, teraz jednak jego serce wypełniała jedynie wdzięczność. Nie powiedział nic, nie było takiej potrzeby. Ujął Abhajdattę za rękę – drugą zazdrośnie chwyciła Nisza. Starzec uniósł twarz do światła jak ktoś, kto się budzi z długiego snu. – Chodźmy teraz do sali – powiedział. – Pora medytacji dawno minęła i poranne prace zostały wykonane. Wkrótce nadejdzie czas na południowy posiłek. Nie wiem jak wy, ale ja z chęcią go zjem. Wszyscy troje ruszyli w stronę jadalni. Po drodze mówili niewiele, lecz śmiali się z każdego drobiazgu: wiewiórek, które przeskakiwały z gałęzi na gałąź z policzkami pełnymi orzechów, i kawek besztających ich głośno za to, że zbyt blisko podeszli do gniazda. Ktoś, kto ich nie znał, nigdy by się nie domyślił, jak niewiele brakowało, by zostali rozdzieleni na zawsze. WYBÓR ANANDA Anand siedział na tyłach kryształowej sali, czekając niecierpliwie na rozpoczęcie ceremonii. Wyciągał szyję, by dostrzec Niszę, która stała na środku w żółtej tunice ucznia, przestępując nerwowo z nogi na nogę w oczekiwaniu na przełożonego uzdrowicieli. Od czasu do czasu rozglądała się wśród zgromadzonych, pewnie próbując go dojrzeć. Chłopiec znajdował się jednak daleko w głębi, za członkami bractwa – najwyraźniej szanowany gość stał w hierarchii niżej od najmłodszego ucznia – więc nie mogła go zauważyć. Obok Niszy w skromnej kaplicy z kryształu znajdowała się muszla, a choć Anand ze swego miejsca nie widział jej wyraźnie, napełniała go szczęściem. Umieszczono ją tu ostatniej nocy. Tylko mistrzowie uzdrowiciele uczestniczyli w ceremonii, która odbyła się o północy, kiedy wszyscy inni udali się na spoczynek. Uczniowie już sobie jednak szeptali, że gdy odśpiewano pieśni pokoju i muszlę umieszczono w jej strzaskanej świątyni, rozległ się dźwięk podobny do grzmotu i po zniszczeniach nie zostało śladu. – A potem – opowiadał Anandowi Gowinda – mistrz uzdrowicieli rzekł: „Oto ze śmiercią Surabhanu zło zostało starte i dobro przywrócone”. Wszyscy uzdrowiciele przytaknęli na znak zgody. Wszyscy prócz Abhajdatty, który patrzył na zachód, z tą czarną smugą niczym zmarszczką między brwiami. A kiedy przełożony zapytał go, co się stało, odparł: „Korzenie chwastów sięgają niekiedy głębiej, niż sądzi ogrodnik”. – Czemu tak powiedział? – zdziwił się Anand. Coś w tym stwierdzeniu zbudziło jego niepokój. Gowinda wzruszył ramionami. – Mistrzowie często mówią zagadkami. Nie łam sobie nad tym głowy. Jeśli chcą nam coś przekazać, czynią to jasnym językiem. Ale pozwól mi teraz opowiedzieć o świetle! Podobno blask padający od muszli był tak silny, że nawet przełożony musiał się odwrócić i zakryć oczy. Poblask wypełniał całą salę przez długie godziny i wylewał się na zewnątrz, w noc, sprawiając, że księżyc w porównaniu z nim zdawał się blady. Każdy, kto miał szczęście go widzieć... ha, jego serce nawet teraz wypełnia radość tak głęboka i słodka, jak ocean mleka, który wedle dawnych podań znajduje się w niebie. Anand słuchał chciwie, tłumiąc lekką urazę, że nie zaproszono go na ceremonię. Cieszę się ze względu na muszlę, bo nareszcie wróciła na właściwe sobie miejsce, i ze względu na Niszę, powtarzał w duchu. Właśnie ubiegłego dnia, kiedy jadł popołudniowy posiłek, dziewczynka wpadła bez tchu do jadalni i od drzwi dała mu znak, że ma coś ważnego do powiedzenia. Anand zerknął na uzdrowiciela siedzącego u szczytu stołu, martwiąc się, że Niszę spotka przykrość za wkroczenie na zakazany obszar. Mistrz jednak tylko skinął głową, udzielając chłopcu pozwolenia na odejście od długiego, niskiego stołu uginającego się od potraw. – Co ty tu robisz? – zapytał Anand, gdy dziewczynka schwyciła go za rękę i pociągnęła do zacisznego kąta pod drzewem liczi obwieszonym różowymi owocami. – Nie powinnaś być... – Już nie! – przerwała mu tryumfalnie. – Mistrzowie zdecydowali, że mam zostać! Że mogą mnie przyjąć do bractwa! – Roześmiała się i wyjaśniła: – Z początku, jak dada... mistrz Abhajdatta mi powiedział, nie mogłam uwierzyć. Myślę, że rozmawiał o mnie z radą. Wiesz, że był na spotkaniu z pozostałymi uzdrowicielami, kiedy wrócił wczoraj z Wodnej Altany, prawda? Przekonał ich, że się bractwu przydam. – Wyprostowała się dumnie, jakby dając do zrozumienia, że o tym wiedziała od samego początku. – Więc teraz to jest bractwo i siostrzeństwo! – Cieszę się bardzo – powiedział Anand. Mówił prawdę. Wielki ciężar spadł mu z serca teraz, gdy jego przyjaciele byli bezpieczni. Lecz czuł też ukłucie zazdrości, nieważne jak bardzo starał się ją od siebie odepchnąć. Nisza należała od teraz do bractwa, a on? Nadal pozostawał gościem, traktowanym z szacunkiem, lecz zarazem z dystansem. Czekał niecierpliwie w kryształowej sali z nadzieją, że przełożony uzdrowicieli albo Abhajdatta powiadomią go, iż on także został przyjęty na ucznia – lecz żaden się nie zjawił. Nawet Nisza, zajęta przygotowaniami do ceremonii wtajemniczenia (która wymagała między innymi ogolenia głowy), opuściła go i nie mogła uspokoić jego obaw. Teraz, siedząc w sali pośród członków bractwa, Anand przyglądał się, jak przełożony uzdrowicieli i Abhajdatta stoją po obu stronach Niszy, śpiewnie recytując pradawną formułę zaproszenia do swego grona. Usłyszał jej czysty głos, kiedy śmiało udzielała odpowiedzi. Musieli ją nauczyć odpowiedzi ostatniego wieczoru. Potem uklękła i widział tylko srebrzysty strumień wody, którą przełożony lał jej na głowę w obrzędzie oczyszczenia. Członkowie bractwa powstali, nucąc piękny, radosny hymn, lecz Anand, który nie znał słów, stał w milczeniu za ich plecami i czuł się bardzo samotny. Gdy tylko uroczystość dobiegła końca, wymknął się z sali i ukrył w sypialni. Nie miał uczestniczyć w ogólnej radości; nie był też w nastroju, by się rozkoszować smakołykami, jakie kucharze przygotowywali cały dzień. Wiedział, że widok jego przygnębienia zasmuciłby Niszę, a nie chciał psuć dziewczynce jej wielkiego dnia swoimi troskami. Stało się dla niego jasne, że nie został wybrany przez bractwo. W przeciwnym razie z pewnością przeszedłby wtajemniczenie razem z Niszą. Próbował sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało jego życie poza doliną, lecz w wyobraźni widział jedynie gęstą, tłustą mgłę, przywodzącą na myśl pomyje. Dlaczego? – pytał siebie ciągle od nowa. Dlaczego mnie nie chcą? Ledwie ułożył się na posłaniu w odległym kącie i naciągnął koc na głowę, do sali wpadł zdyszany Gowinda. – A, tu jesteś! – zawołał. – Szukam cię wszędzie. Co się stało? Źle się czujesz? – spytał z niepokojem. Anand pokręcił głową. – Po prostu chcę odpocząć. – Nie odpoczniesz teraz, bo mistrz Abhajdatta chce cię widzieć. Czeka w Domu Wizji. Wiesz, gdzie to jest? Na pewno sam trafisz? Dobrze zatem, tylko się pośpiesz. Ja wracam na ucztę, nim znikną najlepsze słodycze. I po tych słowach wyszedł szybko, zanim Anand zdążył spytać, czego może chcieć od niego Abhajdatta. Dom Wizji był mały, niski i wyglądał, jakby go zbudowano z gałęzi – nie były to jednak uschłe brązowe pędy, lecz żywe i pokryte liśćmi, splecione ze sobą w taki sposób, że tworzyły kolisty szałas jedynie z niewielkimi drzwiczkami prowadzącymi do wnętrza. Drzwi były otwarte i Anand zajrzał przez nie nerwowo, zastanawiając się, co robić. W środku panował półmrok – jak pod wielkim drzewem w dzień, gdy niebo zasnuwają monsunowe chmury – więc niewiele zobaczył. Dlatego aż się poderwał, gdy usłyszał czyjś głos: – Nie musisz czekać pod drzwiami jak obcy, chłopcze. Przestąpił śmiało próg utworzony przez kwitnące pnącze i natychmiast odniósł wrażenie, jakby się znalazł pod wodą. Światło w Domu Wizji miało barwę akwamaryny, a ściany... lecz nie były to wcale ściany!... przesuwały się i wirowały niczym strugi blasku. A może raczej jak pasma mgły albo falująca powierzchnia morza? Zapatrzył się w nie zafascynowany i dopiero po chwili uświadomił sobie, że obok siedzi Abhajdatta. Nie odwracając głowy, starzec gestem polecił mu zająć miejsce przy sobie. Chłopiec usłuchał i przez chwilę obaj w milczeniu obserwowali grę perłowego światła. Potem mistrz przemówił: – Zastanawiasz się, czemu cię nie poprosiliśmy, byś się przyłączył do bractwa, prawda? Jego łagodny głos trudniej było znieść niż najsurowszą krytykę, więc Anand z trudem pohamował łzy. – To wasz wybór i wasze prawo – zdołał wyjąkać po chwili, chociaż miał wrażenie, że pozostanie na zawsze pogrążony w żalu. Starzec położył rękę na jego dłoni. – Nie złość się, Anandzie. Po prostu nie możemy cię wybrać, póki ty sam się nie zdecydujesz. – Na co? – wyrzucił z siebie chłopiec. – I czemu Nisza nie musiała tego robić? – Nisza nie ma rodziny – wyjaśnił cierpliwie starzec. – Nawet mistrzowie widzący przeszłość nie potrafili odgadnąć, dokąd los rzucił jej bliskich po tym, kiedy została od nich oddzielona. Nie krępują jej zatem żadne zobowiązania. Lecz ty... z tobą sprawy przedstawiają się inaczej. Kiedy to mówił, wnętrze Domu Wizji pociemniało, a fragment ściany naprzeciw nich zaczął zmieniać barwę. Stał się najpierw zielony, potem błękitny, wreszcie rozbłysnął mnogością rozmaitych odcieni – pomarańczy, żółci i czerwieni – jak niebo o zmierzchu. Fala mocy niczym prąd przepłynęła z ręki starca do dłoni Ananda. Chłopiec poczuł, jak zamrowiły go palce. Mrowienie rozlało się wzdłuż ramienia i objęło całe ciało, a równocześnie spostrzegł, że zawirowania widoczne na ścianie zmieniają się w punkty. Zaczęły się przesuwać i zmieniać położenie, aż przed oczami Ananda pojawił się obraz. Przedstawiał pokój, piękną jadalnię w nowoczesnym mieszkaniu. Chłopiec domyślił się, że to Kalkuta, bo dawno temu, kiedy mieszkali wszyscy razem – ojciec, matka, siostra i on – żyli w bardzo podobnym otoczeniu. Ich dom znajdował się niedaleko bazaru Gariahat; rozglądając się po pomieszczeniu, Anand słyszał odgłosy miasta. Czy to nie sprzedawca gorącej fasoli zachwala swój aromatyczny towar? A to z pewnością dzwonek czerwonego tramwaju toczącego się po nierównych ze starości szynach! Trąbiły samochody – zapewne na żywiące się odpadkami ze straganów warzywnych krowy, które nie zwracały uwagi na zirytowanych kierowców. Niespodziewanie zatęsknił za Kalkutą – za tłumami ludzi, za wielkim miastem, które tętni życiem bezustannie. Widoczny pokój był czysty i słoneczny, ściany miał pomalowane na niebiesko i lśniącą, mieniącą się mozaikę na podłodze. Na stole znajdował się wazon z białymi tuberozami, które jego matka bardzo lubiła. Sam stół nakryto do posiłku kompletem stalowych talerzy i lśniących kubków. W pewnej chwili do jadalni wszedł siwowłosy mężczyzna o miłej twarzy, odsunął krzesło i usiadł. Anand wciągnął gwałtownie powietrze. To był ojciec, choć kiedy chłopiec widział go ostatnio, jego włosy były ciemne. – Czy to, co widzę, dzieje się naprawdę? – szepnął do Abhajdatty, obawiając się, że mężczyzna w jadalni go usłyszy, a jednocześnie tego pragnąc. Starzec milczał. – Bela! – zawołał ojciec. – Cóż za smakowity zapach! Co nam dzisiaj ugotowałaś? – Woła matkę – powiedział cicho Anand. – Za chwileczkę sam zobaczysz – odpowiedział ktoś z głębi domu. – Lepiej nawet, będziesz mógł skosztować... jak tylko Mira raczy przyjść. Tak, to był głos matki, lecz od pobrzmiewającego w nim śmiechu brzmiał młodziej, niż chłopiec pamiętał. Poruszył Ananda do głębi; choć łagodny, ranił niczym strzała. – Mira! – zawołał ojciec. – Mira! Ty leniuchu! Znowu drzemałaś przed obiadem? Do pokoju wpadła z pośpiechem śliczna dziewczyna z włosami starannie zaplecionymi w warkocze, które spadały jej na plecy. Tak, to była jego siostra, choć wyglądała bardzo dorośle w nowym lawendowym salwaarkamiz. Siadając, starannie wygładziła tunikę i spodnie, po czym odparła z udawanym oburzeniem: – Musiałam odrobić lekcje. Nie masz pojęcia, jak dużo nam zadają teraz, w trzeciej klasie. – Czy oglądam przyszłość? – zwrócił się chłopiec do Abhajdatty. Wytężył pamięć, by sobie przypomnieć, do której klasy chodziła Mira, kiedy matka musiała wypisać ich oboje ze szkoły, lecz działo się to zbyt dawno temu i zbyt daleko. – Najmocniej panienkę przepraszam – odparł ojciec, skłaniając lekko głowę, i oboje wybuchnęli śmiechem. W tym momencie weszła matka, niosąc misę parującego ryżu o ziarnach białych niczym perły. Wyglądała znacznie lepiej, niż kiedy Anand opuszczał rodzinny dom. Jej rysy straciły dawny stroskany, zmęczony wyraz, umalowane usta uśmiechały się pogodnie, lecz w oczach wciąż krył się cień smutku. – Mira – zwróciła się do córki – pomóż mi przynieść resztę potraw. Anand zobaczył na półmiskach kurczaka, curry ziemniaczane oraz soczewicę ze szpinakiem i pomidorami. Za sprawą jakiego okrutnego zbiegu okoliczności matka ugotowała wszystkie jego ulubione dania? Gdy zaczęła nakładać na talerze, chłopiec spostrzegł, że na stole znajdują się cztery nakrycia. Zaciekawiło go, kto jeszcze zjawi się na obiedzie. – Dal ze szpinaku! – zawołała Mira. – Anand zawsze to uwielbiał... – Nagle urwała. – Dzisiaj czwarty października – powiedziała cicho matka. Anand uświadomił sobie z zaskoczeniem – w dolinie bowiem nie było kalendarzy i nikt nie liczył czasu – że są jego urodziny. Jak to, upłynął niemal rok, odkąd opuścił dom? Z pewnością podróż z Abhajdattą nie trwała aż tak długo! – Wiem – odparł ojciec cichym głosem. – Ja też o nim pamiętam i modlę się za niego. Ale, moja droga, musisz przestać wreszcie czekać, że lada chwila stanie w drzwiach. Oczy matki zwilgotniały, lecz błysnął w nich upór. – Ty się tak zjawiłeś, prawda? Pewnego dnia po prostu wszedłeś do naszego baraku. Mało nie zemdlałam; sądziłam, że widzę ducha. – Ja to co innego. Miałem okropnego pecha, przyznaję; inaczej czemu trafiłbym na takiego łajdaka kierownika? Ukradł fundusze na budowę, a potem mnie oskarżył i tak trafiłem do więzienia. Władze w Dubaju nawet nie chciały cię zawiadomić! Ja przynajmniej byłem dorosły! Natychmiast gdy mnie wypuścili, ruszyłem w drogę powrotną. Gdybym tylko przyjechał parę dni wcześniej! Ojciec z bezradną złością uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły talerze. Anand widział głębokie bruzdy biegnące od jego nosa ku kącikom ust. – To moja wina – zaprotestowała matka, ocierając oczy. – Nie powinnam mu pozwalać na wyjazd! Ale ten staruszek... wyglądał na uczciwego. I naprawdę pomógł naszej Mirze. Ojciec pokręcił głową. – Trudno odróżnić dobro od zła, nieprawdaż? Lecz ja też jestem winien, bo nie było mnie tu, by się opiekować tobą i dziećmi. Milczeli przez chwilę ze spuszczonymi głowami, choć nikt nie jadł. Na koniec Mira ze szlochem odsunęła krzesło i wybiegła do swojego pokoju. – Nic nam z tego nie przyjdzie, jeśli będziemy się obwiniać – odezwał się na koniec ojciec. – Mnie też jest ciężko na sercu... ciężej, niż potrafię wyrazić. Ale zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy. Zawiadomiliśmy policję, daliśmy ogłoszenia do gazet, obiecaliśmy nagrodę temu, kto znajdzie Ananda. Opłakiwaliśmy go przez wiele miesięcy. Teraz jednak musimy zacząć żyć dalej. – Masz rację – przyznała matka z westchnieniem i spróbowała coś przełknąć. Jednak tylko bawiła się jedzeniem i po paru minutach odsunęła talerz. Wyraz udręki w jej oczach chwytał Ananda za serce. Chłopiec wiedział, że matka nie zapomni go łatwo. Wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej twarzy, zapewnić, że miewa się dobrze, że ją kocha i nigdy nie przestanie jej kochać. Jego palce natrafiły na chłodną, twardą powierzchnię ściany. Obraz natychmiast zaczął migotać i falować. – Nie! – krzyknął chłopiec. Pokój i wszyscy jego mieszkańcy rozpłynęli się już w barwnym wirze i tylko Abhajdatta siedział obok Ananda w Domu Wizji. Chłopiec i starzec milczeli długą chwilę w dzwoniącej echami ciszy. Serce Ananda było zbyt obolałe, by chciał się odezwać; nagle uświadomił sobie, że twarz ma mokrą od łez. Schylił się, by ukradkiem otrzeć ją brzegiem tuniki, lecz Abhajdatta położył mu dłoń na ramieniu. – Nigdy nie wstydź się płakać z miłości – powiedział łagodnie. I dodał: – Teraz widzisz, czemu nie mogliśmy cię wybrać? To ty musisz wybrać – nas albo twoich bliskich w Kalkucie. I choć ogromnie cię kochamy i potrzebujemy cię tutaj, zrozumiemy, jeśli będziesz chciał do nich powrócić. Anandowi wirowało w głowie. Czego naprawdę pragnie? Zostać tutaj, w tej pięknej dolinie, dokąd czas nie ma przystępu, wstąpić do bractwa i nauczyć używać swych magicznych mocy? Bo posiadał takie moce, wiedział już o tym, choć nie znał dokładnie ich natury. Każdego ranka czuł, jak trzepoczą mu w duszy niczym uwięzione ptaki, prosząc, by je wypuścił na swobodę. Czy też zasiąść przy stole w otoczeniu kochającej rodziny, zająć tamto puste krzesło, wypełnić pustkę w sercach bliskich? Żyłby zwyczajnym, lecz jakże przyjemnym życiem. Co będzie właściwsze? – Nie mogę myśleć – szepnął. – Potrzebuję czasu. Oczy Abhajdatty złagodniały ze współczucia. – Ile tylko chcesz, mój synu – odparł. – To trudny wybór... i zapewne najdonioślejszy z tych, jakich dokonasz w całym swoim życiu. Anand wyszedł z Domu Wizji. Wędrował przez piękne zagajniki i ścieżki, ale tym razem nie dostrzegał ich urody. Mijał uzdrowicieli i uczniów przy powszednich zajęciach, lecz ich nie zauważał, chociaż uśmiechali się i go pozdrawiali. Nie czuli się jednak obrażeni. – Rozmyśla nad wyborem – szeptali do siebie. A niektórzy, z oczami zamglonymi wspomnieniem, bo również oni musieli kiedyś podjąć podobną decyzję, dodawali ze współczuciem: – Niech Wielka Moc go oświeci. Anand wciąż szedł przed siebie. Minęła godzina czy cały dzień? Z pewnością zatrzymywał się niekiedy, by zaczerpnąć wody z jakiegoś jeziorka i zerwać owoc z drzewa, bo inaczej byłby głodny i spragniony. Nie pamiętał tego jednak. Co wybrać? – powtarzał nieustannie w myślach. Nie widział, dokąd zmierza, nie wyznaczył też sobie żadnego szczególnego celu. A mimo to nie zdziwił się zupełnie, kiedy w łagodnym półmroku zmierzchu ocknął się u wejścia do kryształowej sali, gdzie przechowywano muszlę. Sala była pusta. Mimo oszołomienia zdał sobie sprawę, że to coś niezwykłego. Odkąd muszlę umieszczono na powrót w kaplicy, w pomieszczeniu roiło się od ludzi, nawet gdy nie odbywały się żadne zgromadzenia ani ceremonie. Uzdrowiciele często przesiadywali wokół niej, medytując, czerpiąc z niej moc. Również uczniowie nierzadko tu przychodzili, spoglądając na kaplicę z podziwem i szacunkiem – a być może i odrobiną obawy, gdyż podobnie jak Anand domyślali się, że jej moc przekracza wszystko, co potrafią sobie wyobrazić. Przede wszystkim jednak odczuwali miłość, gdyż tak jak w jego sercu, muszla budziła ją w sercach wszystkich. To, musiał przyznać, najbardziej go dręczyło. Gdzieś w najgłębszym zakątku serca wierzył nierozumnie, że magiczny przedmiot należy do niego w taki sposób, w jaki coś, co kochamy, staje się wyłącznie nasze. Czuł zazdrość na myśl, że musiałby ją z kimś dzielić – nawet z członkami bractwa. Opiekował się nią, gotów był dla niej zginąć. Przecież ci niedojrzali młodzieńcy o cielęcym wzroku nie mieli pojęcia, jak wiele dla niej wycierpiał! Dlatego pełen urazy trzymał się na uboczu. Teraz jednak szedł w stronę kaplicy, a jego kroki rozlegały się echem w wielkiej, pustej sali medytacji. Właściwie nie było ciemno – tu nigdy nie panował mrok, kryształowe kolumny lśniły delikatnie, a kryształowe sklepienie wpuszczało do środka światło gwiazd. Mimo to się potknął, bardziej z powodu ciężaru przytłaczającego jego serce niż roztargnienia, i upadł na kolana. Przez chwilę nie wstawał, zastanawiając się smutno, co tutaj robi. Salę zalało światło blade jak wnętrze muszli. – A więc – odezwał się głos, który Anand poznał tak dobrze – wreszcie zdecydowałeś się mnie odwiedzić. Chłopiec otworzył szeroko oczy. Kaplica miała formę kwiatu lotosu o kryształowych płatkach, we wnętrzu którego spoczywała muszla. Rozpalona do białości niczym serce płomienia, chłodna jak płatki magnolii w świetle księżyca. Serce chłopca uderzało o żebra; zdziwił się, jak mógł być takim głupcem, by choć przez jeden dzień zostać z dala od tego, za czym tak bardzo tęsknił. – Zgadzam się, to było głupie – przytaknęła muszla. – A poza tym zraniło moje uczucia. – Zraniło twoje uczucia! – wybuchnął chłopiec. – To niemożliwe! Czy nie otaczały cię dniem i nocą setki uwielbiających cię czcicieli? Dziwne, że mnie jeszcze pamiętasz. – Ach, jesteś zazdrosny, tak? – zauważyła muszla. Anand przysiągłby, że dosłyszał w jej głosie rozbawienie. – Bardzo męczące były te hołdy. Ogromnie się ucieszyłam, kiedy dzisiaj nareszcie wszyscy sobie poszli! – Czemu to zrobili? – Zasugerowałam im telepatycznie, że bractwo zaniedbuje swoje obowiązki. Pomogła też prośba Abhajdatty, by opuścili salę. – Dlaczego o to prosił? – Może wiedział, że do mnie przyjdziesz. – Jak to? Nawet ja aż do teraz nie wiedziałem, że to zrobię. – Niegłupi z niego człowiek. – W głosie muszli znowu brzmiał śmiech. – No i kto prócz mnie może ci pomóc w dokonaniu właściwego wyboru? W sercu chłopca wezbrała nadzieja. – Naprawdę wiesz, co powinienem uczynić? – Wiem – przytaknęła. – Lecz nie wolno mi tego zdradzić. Pamiętasz, co mówiłam kiedyś? Pewne decyzje ludzie muszą podjąć sami. A kiedy wyczerpią wszystkie siły i zwrócą się do mnie po radę, dopiero wtedy mogę użyć mojej mocy. – Ja już jestem wyczerpany – przyznał chłopiec. – Nie mam siły myśleć. Zdaje mi się, że mózg zaraz mi wybuchnie. – Bo myślisz za dużo, a nie próbujesz się odwołać do uczuć, szukając rozwiązania swojego problemu. I tutaj mogę ci pomóc. Połóż się i zamknij oczy... śmiało, nie wstydź się. Kryształowa posadzka jest chłodna i przyjemna, wcale nie taka twarda, jak ci się zdaje. Rzeczywiście posadzka okazała się zdumiewająco wygodna, chłopiec miał wrażenie, że dopasowała się do kształtu jego ciała. Zamknął oczy. W blasku bijącym z muszli jego powieki miały od wewnątrz kolor najdelikatniejszego różu. Poczuł, jak zapada w tę kojącą barwę. Było to niezwykłe uczucie, niepodobne do niczego, co dotąd znał, uspokajające, lecz zarazem budzące obawę. Jakby rozpływał się w świetle. Zniknęły jego ręce, potem nogi. Co będzie, jeśli rozpłynie się cały, jeśli nic nie zostanie? Ledwie to pomyślał, poczuł, jak jego mięśnie się napinają. Z oddali, a może z jakiegoś miejsca głęboko w jego własnym wnętrzu, usłyszał głos muszli: – Odpręż się! Nie martw się tyle. Chociaż prosić człowieka, by się nie martwił, to jak prosić rybę, żeby nie pływała! Oddychaj wolno i odpowiedz w myślach na pytania, które ci zadam. Anand czuł, jak oddech wzbiera w nim i opada niczym ocean, unosząc ze sobą myśli niby pasma wodorostów. Po chwili odpłynęły, a w ciszy, jaka go ogarnęła, usłyszał głos muszli: – Co najbardziej pragnąłbyś robić? Chciałbym pomagać ludziom, uczynić ich szczęśliwymi, pomyślał. – Dostrzegam tu pewną niekonsekwencję. Możesz pomóc wszystkim, którym chcesz, lecz nie możesz ich uszczęśliwić. Tylko oni sami mogą tego dokonać. Nie chcę przyczyniać im trosk, szczególnie moim bliskim. Nie chcę, by z mego powodu płakali i nie mogli jeść. – Ach, zostawmy to na chwilę i przejdźmy do następnego pytania. Jeśli rzeczywiście chcesz pomagać, to gdzie twoim zdaniem pomożesz większej liczbie ludzi? Tutaj, gdy rozwiniesz swoje uzdolnienia, czy w domu? Tu mógłbym pomóc bardziej, odparł w myślach, ale członkowie bractwa nie są moimi bliskimi. Rodzicom i siostrze jestem winien więcej. – Kolejna nielogiczność – westchnęła muszla. – Wciąż powtarzasz „moje”, „nie moje”. Zresztą nieważne. Jesteś jeszcze młody. Lecz gdyby istniał sposób, byś mógł pomóc swoim krewnym stąd bardziej, niż będąc z nimi osobiście...? Ale jak? Matka potrzebuje mnie przy sobie. – Istnieje inne rozwiązanie. Oderwij na chwilę myśli od matki. Chcesz zostać na stałe tutaj, w Srebrnej Dolinie? Pragnę tego tak bardzo, że wolałbym sobie uciąć prawą rękę, niż stąd wyjechać. Nie mogę jednak zostać, kiedy rodzina tak bardzo się smuci z mojego powodu. – A gdyby nie byli już smutni? To niemożliwe. Widziałem ich. – Czas leczy wszelki ból – stwierdziła. – Tylko że wy, ludzie, jesteście tacy niecierpliwi. Chcecie mieć wszystko natychmiast. Na szczęście to również da się przeprowadzić. Jak? – Poproś Abhajdattę o pomoc. Cóż on może uczynić? – Nie pamiętasz, jaki dar posiada? – spytała muszla zniecierpliwiona. – Wiem, że ci to powiedział. Skup się, na Wielką Moc! Anand skoncentrował umysł na tamtym odległym dniu, kiedy w baraku Abhajdatta opowiadał o bractwie; o tym, że każdy mistrz uzdrowiciel posiada pewną szczególną władzę. „Moją jest”... – powiedział. „Moją jest”... – co mówił dalej? – A najważniejsze – ciągnęła dalej muszla – musisz zapytać samego siebie, czy ty będziesz tu szczęśliwy. – Jej głos stał się surowy i chłodny, jak gdyby przebywała daleko od spraw śmiertelników. – Czy zachowasz radość, nie będąc już więcej niczyim synem, niczyim bratem? Zostać członkiem bractwa oznacza porzucić wszelkie inne więzy i uczucia. A to, co zyskasz w zamian, nie każdemu wystarcza. – Co zyskam? – Siebie – odparła tym samym chłodnym, obojętnym tonem. Promieniujące z niej światło przygasło na znak, że rozmowa dobiega końca. – Lecz tylko jeśli masz dość odwagi, by spojrzeć w twarz samemu sobie. A teraz idź odszukać Abhajdattę. Chłopiec wolno podniósł się z ziemi, jak gdyby wynurzał się na powierzchnię z niezmiernej głębi. Gdy był już przy wyjściu, wydało mu się, że dobiegł go szept: – I mnie. Jestem twoja, strażniku muszli, tylko twoja, nie należę do nikogo innego. Jak możesz o tym nie wiedzieć? Lecz może były to tylko sosny szumiące w podmuchach psotnego wiatru. Wszędzie szukał Abhajdatty, wciąż próbując sobie przypomnieć, jaki jest jego szczególny dar. Kilka razy miał to na końcu języka, lecz zawsze gdy dostrzegał słowa balansujące na granicy przypomnienia, znikały, szydząc z jego wysiłków. Kiedy dotarł do Kamiennego Ogrodu, był nie tylko zmęczony, lecz także pełen zwątpienia. Kamienny Ogród znajdował się na północnym krańcu doliny, za stojącymi na uboczu chatami pasterzy. Dalej nawet niż łąki, gdzie pasły się należące do bractwa krowy i jaki. Nie był tu dotąd. Gowinda pokazał mu kępę zarośli, lecz powiedział, że nie wie dokładnie, co się tam znajduje. Uczniowie nie mieli wstępu do tego miejsca i nawet spośród mistrzów uzdrowicieli tylko jeden czy dwóch je odwiedzało. Anand nie miał żadnych powodów sądzić, że odnajdzie tam Abhajdattę, i nie zamierzał tam zaglądać. A jednak gdy szedł do Domu Wizji – licząc, że być może zdoła sam wywołać jakiś obraz – ogarnęło go naglące poczucie, że powinien się udać na północ. Dawniej zignorowałby je jako niedorzeczność, lecz wyprawa do doliny wiele go nauczyła. Zszedł więc ze ścieżki i ruszył na przełaj przez łąkę skąpaną w świetle księżyca, aż dotarł do zagajnika otaczającego Kamienny Ogród. Głazy – było ich siedem, ustawionych w krąg nie zwracały uwagi swym wyglądem ani kształtem, lecz chłopiec nie mógł oderwać od nich oczu. W księżycowym blasku połyskiwały bielą jak zamarznięte mleko, jak pokruszone opale. Zbliżając się do nich, miał wrażenie, że rosną w oczach. A może to on się kurczył? Powietrze wokół nich falowało, oczy na mgnienie przesłoniła mu mgła. Naraz wydało mu się, że jest w innym miejscu, w innym czasie, na smaganym wiatrem wrzosowisku; kamienie wznosiły się teraz nad jego głową. Pulsowały siłą, która przyciągała go ku sobie coraz bliżej. Wokół, tak jak od wielu wieków (skąd Anand to wiedział?), wznosił się i opadał śpiew w jakimś niezrozumiałym języku. Chłopiec wyciągnął rękę, by dotknąć stojącego najbliżej głazu, wiedząc, że gdy to uczyni, dokona się jakaś niezwykle ważna zmiana. Nie był pewien, czy wydarzy się ona w jego życiu, czy w wielkim świecie, będzie dobra czy niefortunna – lecz w tym momencie o to nie dbał. Ktoś ostrzegawczo położył mu dłoń na ramieniu. – Nie, Anandzie, nie wolno ci ich dotykać – odezwał się głos Abhajdatty. Chłopiec odwrócił się, zaskoczony. Jak to się stało, że go nie dostrzegł? Abhajdatta jak zwykle miał na sobie bawełniany szal lśniący w blasku księżyca taką samą bielą jak kamienie. A może starca przed momentem tu nie było? Anand pokręcił głową oszołomiony. Dolina kryła w sobie tak wiele tajemnic! Musi zapytać o to później Abhajdattę. W tej chwili jednak dręczyło go co innego. – Czemu nie wolno mi ich dotknąć? – To kamienie pamięci – wyjaśnił starzec – przysłane nam wiele stuleci temu zza Czarnej Wody. Tylko uzdrowiciele obdarzeni pewnymi szczególnymi zdolnościami mogą się do nich zbliżać. Jeśli dotknie ich ktoś inny, kamienie wchłoną jego wspomnienia i pozostawią go bez przeszłości. Nagle słowa, które Anand z takim wysiłkiem próbował sobie przypomnieć, stały się oczywiste. – Jesteś mistrzem pamięci i zapomnienia! – wykrzyknął. Abhajdatta skłonił się lekko. – Nim również – odparł z uśmiechem. – To dlatego muszla powiedziała, że możesz mi pomóc? Wspomniała, że potrafisz coś uczynić, by moi rodzice nie cierpieli, jeśli postanowię tutaj zostać. – Tak. Mogę sprawić, by zapomnieli, że w ogóle żyłeś. Czy jednak jesteś pewien, że tego właśnie pragniesz? Jeśli bowiem raz tego dokonam, nie da się tego odwrócić. Anandowi zaschło w ustach. Jeżeli powie „tak”, na zawsze zamknie drzwi do swojej przeszłości. Stanie się człowiekiem bez rodziny, samotnym jak liść miotany wiatrem. Zostać zapomnianym – czy to nie rodzaj śmierci? Mocno zacisnął powieki i przypomniał sobie matkę, kiedy budziła go rankiem w mrocznym baraku w Kalkucie, by mógł iść do pracy u Haru. Jej oczy wyrażały troskę, żal i miłość. Nikt nigdy nie będzie na niego spoglądał w taki sposób. Czy zdoła to odrzucić, nawet dla muszli? – Możesz sprawić, żebym ja też zapomniał? – spytał. – Nie. – W głosie uzdrowiciela brzmiało współczucie, lecz zarazem stanowczość. – Członkowie bractwa muszą pamiętać bez względu na to, jak wielki sprawi im to ból. Muszą pamiętać o wszystkim, co poświęcili, by zostać uzdrowicielami, bo tylko wówczas będą cenić to, czego się tu nauczyli. Z każdym krokiem w nowe życie muszą pamiętać, że... Anand usłyszał własny głos kończący zdanie za starca: – ...by zyskać coś wielkiego, trzeba poświęcić coś równie drogiego swemu sercu. A gdy wypowiedział te słowa, uświadomił sobie, że dokonał wyboru. DOM Ubrany w tę samą znoszoną koszulę i spodnie, w których przyszedł do Srebrnej Doliny, Anand stał pośrodku kryształowej sali i patrzył na tłum wypełniający rozległą przestrzeń. Zebrali się tu chyba wszyscy mieszkańcy doliny, pomyślał i zadrżał lekko ze zdenerwowania. Zdawało mu się, że stoi tu od wielu godzin, czekając, aż przełożony uzdrowicieli i Abhajdatta zbliżą się do niego. Spodnie miał sztywne od zaschniętego błota, koszula cuchnęła i drapała skórę. Jej zielona barwa, choć spłowiała, zdawała się zbyt krzykliwa w otaczającym go morzu czystej bieli. Znów zaczął się zastanawiać, czemu ubranie, które czekało tego ranka u stóp jego posłania, nie zostało wyprane. Skrępowany, znowu spojrzał na zgromadzonych, czując się okropnie nie na miejscu w swoim stroju. Powietrze wokół pulsowało od bijącej z muszli mocy – potężnej, niezmierzonej, lecz trzymanej na wodzy niczym ognisty dech śpiącego smoka. Czy to rozsądne obdarzać tak wielką miłością kogoś, kogo się nie rozumie? – pomyślał Anand i nagle przeniknął go lęk. Potem spostrzegł Niszę siedzącą w głębi pośród nowych uczniów. Machała ręką jak szalona i szczerzyła zęby w swoim rozbrajającym uśmiechu. Mistrz, któremu została oddana pod opiekę, zmarszczył brwi i pokręcił głową. Lecz Anand poczuł się lepiej, wiedząc, że Nisza jest tutaj i dodaje mu otuchy – nawet jeśli nie do końca rozumiała jego uczucia. Ostatniej nocy, po tym gdy podjął decyzję, zapytał Abhajdattę, czy mogą raz jeszcze odwiedzić Dom Wizji. – Tak, naturalnie – odparł mistrz. – Sam bym cię tam zaprowadził, gdybyś o to nie poprosił. Uśmiechnął się do chłopca i słodycz tego uśmiechu sprawiła, że Anand nie mógł powstrzymać łez, które starał się dotąd tłumić. Stary mistrz objął ręką jego drżące ramiona. – W płaczu nie ma nic złego – powiedział. – Oczyszcza serce, tworząc w nim przestrzeń dla dalszego wzrostu. W milczeniu poszli do szałasu splecionego z żywych roślin. – Musisz zaczekać chwilę – polecił starzec – mam coś do zrobienia. Zawołam cię, gdy skończę. Anand usiadł na chłodnych drewnianych stopniach na zewnątrz i patrzył na świetliki przemykające w mroku. Mimo krzepiących słów, jakich nie szczędził mu Abhajdatta, czuł wielki smutek i wyrzuty sumienia. Czy wybrałem właściwie? – zapytał znowu w myślach i w uszach rozbrzmiała mu odpowiedź, jakiej udzielił starzec. „Jeśli zostaniesz z nami, będzie to właściwa decyzja. Jeśli wrócisz do swoich bliskich, to również będzie właściwe”. Gdy księżyc przebył połowę drogi przez firmament, Abhajdatta stanął w wejściu sali i zawołał Ananda do siebie. Siedli ze złączonymi dłońmi przed ścianą, która rozbłysła i zaczęła się zmieniać. Zobaczyli scenę podobną do poprzedniej. Ojciec Ananda siedział przy stole, przekomarzając się z Mirą, która potrząsnęła warkoczami i odpowiedziała coś zuchwale i dowcipnie. Weszła matka z półmiskiem w ręce i roześmiała się, słysząc ich żarty. Nałożyła im i sama również zabrała się do jedzenia. Wtedy Anand spostrzegł, że coś się zmieniło. Na stole znajdowały się tylko trzy talerze. – Nie pamiętają mnie już – szepnął i poczuł zadowolenie zmieszane ze smutkiem. – Tak jest w istocie – potwierdził Abhajdatta. – Czuję się, jakby część mnie umarła. – Jak inaczej mogłoby się jutro narodzić coś nowego? – odparł starzec. Przez parę chwil gładził dłoń chłopca z taką łagodnością, że Anand zaczął się zastanawiać, czy on również czuł się rozdarty, wstępując do bractwa. – Mogę popatrzeć jeszcze przez chwilę? – zapytał. – Jak długo zechcesz – brzmiała odpowiedź. Choć nie padło na ten temat żadne słowo, obaj wiedzieli, że Anand ostatni raz widzi swoich bliskich. Obserwował z tęsknotą, jak ojciec, matka i siostra jedzą, gawędząc o drobnych, powszednich zdarzeniach. Matka znalazła w sklepie pyszne młode bakłażany. Usmaży je jutro na kolację. Mira miała klasówkę z arytmetyki i chyba rozwiązała dobrze wszystkie zadania. Ojciec planował, że wszyscy troje wybiorą się w przyszłym miesiącu nad morze, do Digha; właśnie otrzymał zamówione foldery. Gdy Mira sprzątała ze stołu, przyniósł zdjęcia domków letniskowych do wynajęcia i spytał, który im się najbardziej podoba. Anand patrzył na trzy głowy schylone nisko nad barwnymi zdjęciami, starając się poczuć ich podniecenie. Dawniej wakacje nad morzem byłyby szczytem jego marzeń. Ileż to razy wraz z Mirą wyobrażali sobie taką wyprawę – jak całe ranki biegają po plaży, czując pod stopami gorący piasek, a potem rzucają się w chłodne fale, na obiad jedzą świeżo usmażone ryby i całe popołudnia leniuchują nad książką, a wieczorem idą z rodzicami na bazar kupić słodkie kokosowe kulki laddus i patrzyć na połykaczy ognia dających przedstawienie przy wejściu do hotelu Amber Palace. Lecz te obrazy już go nie zachwycały. Zawsze będzie kochał swoich bliskich i świat ich prostych, codziennych radości, lecz nie umiałby się już nim zadowolić. Tamto życie jakby się skurczyło – a może to Anand urósł? Tak czy inaczej nie pociągało już chłopca. Zamknął mocno oczy, jakby chciał zatrzymać na zawsze przepływające przed nim obrazy. A potem puścił rękę Abhajdatty i patrzył, jak obraz gaśnie. Teraz, kiedy stał pośrodku kryształowej sali, znowu przeniknął go żal, lecz bardzo słaby, jak nawoływanie ptaka z drugiego brzegu jeziora. Widząc poruszenie u wejścia, poczuł przede wszystkim falę podniecenia. Tak, to Abhajdatta i przełożony uzdrowicieli szli w jego stronę. Gdy znaleźli się bliżej, chłopiec zauważył, że przełożony niesie dzban z wodą, jak podczas wtajemniczenia Niszy, lecz Abhajdatta trzymał w rękach jakieś zawiniątko. Stanęli po obu jego stronach. Zauważył, że twarze mają poważne, jak wymagała tego ceremonia, lecz oczy im błyszczą. – Witamy cię jako członka bractwa – odezwał się przełożony uzdrowicieli, a jego głos rozbrzmiał w całej sali. – Przywróciłeś nam nadzieję i moc. Zaprawdę przywróciłeś życie całej dolinie i za to ci dziękujemy. Teraz postanowiłeś poświęcić wiele, by z nami zostać, i doceniamy to również. Mam nadzieję, że pośród braci – i sióstr – uzdrowicieli znajdziesz rodzinę równie kochającą jak ta, którą opuściłeś, i dom równie bezpieczny. Obyś nauczył się wiele i uleczył wielu, przyczyniając się do dobrobytu doliny i świata. Anand ukląkł i poczuł, jak chłodna woda spływa mu po głowie niczym deszcz. Parę kropel spadło mu na wargi, a gdy je zlizał, pozostawiły w ustach smak słodyczy. Abhajdatta podniósł go z klęczek. Chłopiec uznał, że ceremonia dobiegła końca – tak jak było w wypadku Niszy – i że obecni zaczną do niego podchodzić z gratulacjami. Zdziwił się więc, słysząc, że przełożony przemawia znowu. – Wśród nas wszystkich należących do bractwa, pobłogosławionych rozmaitymi darami, ty otrzymałeś jedyny w swoim rodzaju. My medytujemy przed muszlą i czerpiemy z niej siłę, ty jednak do niej przemówiłeś. I co ważniejsze, ona ci odpowiedziała. Szmer zdumienia poniósł się po sali, przechodząc w pełne podniecenia szepty. Przełożony uniósł dłoń, by je uciszyć. – Zatem witam cię, Anandzie, nie tylko jako naszego nowego brata, ale także jako nowego opiekuna muszli. Radosne okrzyki rozległy się ze wszystkich stron. Chłopiec stał oszołomiony i zarumieniony. Opiekun muszli? Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że może się zdarzyć coś podobnego. On, Anand, cel drwin i docinków właściciela straganu z herbatą; obdarty chłopiec, którego bogate dzieci wyśmiewały w drodze do szkoły, miał zostać kimś, kto przez całe życie będzie dbał o muszlę? – Abhajdatta, którego uczniem zostaniesz, wyjaśni ci twoje obowiązki – ciągnął dalej przełożony uzdrowicieli. Ktoś rozpiął chłopcu koszulę, pozwalając jej opaść na ziemię. Ze swojego węzełka Abhajdatta wyjął długą żółtą tunikę, jakie nosili nowi uczniowie. Dopiero gdy Anand włożył ją na siebie, uświadomił sobie, że jego jest inna. Na piersi miała wyszytą żółtym jedwabiem maleńką muszlę. Przesunął palcami po gładkim wzorze, czując wielką radość. Chciał się zwrócić do muszli ukrytej w kaplicy, by jej powiedzieć, jak bardzo jest szczęśliwy. Lecz wszyscy mówili do niego równocześnie, ściskali go za ręce i klepali po ramionach, witając pośród siebie. Ktoś rzucił mu się na szyję, omal go nie przewracając. Była to Nisza; oczy jej błyszczały. – Jak wspaniale! – zawołała. – Taka jestem z ciebie dumna. – Po czym dodała w typowy dla siebie sposób: – Tylko niech ci się nie przewróci w głowie! Abhajdatta mrugnął do niego. – Po południowym posiłku chcę cię zobaczyć w moim domu – powiedział. – Musisz się wiele nauczyć, a nie ma czasu do stracenia. Nie spóźnij się. – Obiecuję – odparł chłopiec. Spóźnić się! Jak starzec mógł coś takiego pomyśleć? Czy nie wie, od jak dawna Anand czekał na ten moment, jak tęsknił, by móc się znowu uczyć? I to nie zwyczajnych przedmiotów! Będzie zgłębiał sztuki magiczne, które otworzą przed nim nowe światy, jakie oglądał dotąd jedynie w oszałamiających przebłyskach. Nie potrafiłby sobie wyobrazić lepszego nauczyciela, pod którego kierownictwem mógłby je zgłębiać! Przy najbliższej sposobności zamierzał spytać Abhajdattę, co znaczyły słowa powiedziane przełożonemu uzdrowicieli – „korzenie chwastów sięgają niekiedy głębiej, niż sądzi ogrodnik”. Zabrzmiał dzwon na sygnał, że pora na obiad. – Już pójdę – stwierdziła Nisza. – Powinnam siedzieć z moim mistrzem i innymi uczniami, ale przyjdę się zobaczyć z tobą i dada... to znaczy mistrzem Abhajdattą, jak tylko będę mogła. Pomachała im ręką i odbiegła. Pozostali opuszczali salę z większą powagą; Anand ruszył w ślad za nimi. – Chwileczkę – odezwał się chłodny głos za jego plecami. – Nie zapomniałeś o czymś? Anand obrócił się jak fryga. – Chciałem z tobą porozmawiać, ale dokoła było tylu ludzi... – Wymówki, wymówki! – mruknęła gderliwie, lecz ze srebrzystego blasku, jaki bił od niej, chłopiec odgadł, że tylko udaje złość. – Nie mogę uwierzyć, że będę się tobą opiekował... – zaczął z przejęciem. – Ściśle rzecz biorąc, jest odwrotnie, lecz wy, ludzie, zawsze lubicie myśleć, że wszystkim kierujecie. Poprzedni opiekun wbił sobie do głowy, że co miesiąc powinien mnie kąpać. Wkładał mnie do miski z mydlinami i szorował szczoteczką do zębów. Wyobrażasz sobie to poniżenie? Nawet nie próbuj go naśladować. – Jeśli moim zadaniem jest cię szorować, będę to robił – oświadczył Anand stanowczo. – I proszę nie kaprysić. Muszla westchnęła zdegustowana. Po chwili chłopiec spytał nieśmiało: – Czy to znaczy, że wolno mi cię dotykać? – Oczywiście, głuptasie! Jesteś przecież moim opiekunem. – I mogę cię dotknąć teraz? – Tak – zezwoliła łaskawie. – Jak cię dosięgnąć? Jesteś zamknięta w kryształowej kaplicy. – Przykro mi, nie mogę ci pomóc w tej sprawie. Pamiętasz zasadę? – Tak, tak, pamiętam. Jeśli mogę sobie dać radę, używając mojego ludzkiego rozumu, nie wolno ci pomagać. A swoją drogą, kto wymyślił tę regułę? – W jego głosie zabrzmiała podejrzliwość. – Chyba nie ty sama? Muszla prychnęła wyniośle. – Już chcesz znać wszystkie moje sekrety? Lada chwila spytasz, kim był sprzedawca słodyczy w pociągu i ślepa żebraczka! Anand przyjrzał się uważnie kaplicy. Nie zauważył żadnych drzwiczek ani zawiasów. Jak ją otworzyć? Z lekkim niepokojem, niepewny, czy wolno mu to zrobić, wyciągnął dłoń, by dotknąć chłodnej powierzchni. Lecz nie natrafił na nic! Patrzył ze zdumieniem, jak jego ręka aż do łokcia przenika przez kryształową ścianę, nie napotykając oporu. Widział, jak jego palce ujmują muszlę i wyjmują ją na zewnątrz. – Czy każdy może to zrobić? – spytał. – Niezupełnie! Spróbuj drugą ręką. Ostrożnie tuląc magiczny przedmiot do piersi, sięgnął drugą dłonią. Tym razem nawet nie dotknął owalu. Potężna siła odepchnęła jego rękę, a kiedy nacisnął mocniej, końce jego palców przeszył ból, jakby dotknął przewodu pod napięciem. Odskoczył z cichym okrzykiem i spojrzał oskarżycielsko na muszlę. – Chciałeś wiedzieć – odpowiedziała. – Prawdę mówiąc, postarałam się, by wstrząs był bardzo lekki. Zwykle jest dużo silniejszy. Anand potrząsnął głową, by w niej rozjaśnić. Przeraziło go, że muszla zadała mu ból. Będzie musiał spytać o to Abhajdattę – kolejna z długiej listy spraw do wyjaśnienia, jakie przygotował dla mistrza uzdrowiciela. Teraz przytulił muszlę do siebie. Poczuł, jak całe jego ciało wypełnia głęboki szacunek, tak samo jak wtedy, w obskurnym baraku w Kalkucie, gdy pierwszy raz ją zobaczył. Znowu przemknęło mu przez myśl, że w całym swoim życiu nie widział nic równie pięknego. Nie, „piękna” było zbyt słabym określeniem. Serce wezbrało mu wdzięcznością. – Ty też nie jesteś taki zły – usłyszał w myślach. Uśmiechając się szeroko, odłożył ją na miejsce, podziwiając znowu, z jaką łatwością jego ręka przenika przez kryształ – jakby to była woda. Potem przypomniał sobie o sprawie, która dręczyła go od długiego czasu. – Muszę cię o coś spytać. Czy nie mogłaś powstrzymać Surabhanu, kiedy cię wykradał? Nie miałaś na to dość siły? – Mogłam go usmażyć jak frytkę. – Więc czemu tego nie zrobiłaś? Milczała przez chwilę. – Nie jestem pewna, czy zdołam to wytłumaczyć za pomocą ludzkich słów – odezwała się na koniec tym odległym, bezosobowym głosem, który zawsze budził jego niepokój. – Widzisz, wszystko we wszechświecie jest ze sobą powiązane. Przypomina to olbrzymią pajęczynę, lecz utkaną z najpiękniejszego materiału, jakby śpiewających nici splecionych ze światła. Niekiedy złe wydarzenia lub takie, które wydają się złe, muszą zajść po to, by zło gdzie indziej zostało naprawione albo mogły zajść inne dobre wydarzenia. Niekiedy rozpoczyna się jakiś proces i należy pozwolić, by dobiegł końca. Powstrzymać go siłą znaczyłoby zniekształcić wzór sieci. Bractwo słabło i popadało w samozadowolenie. Dlatego ktoś taki jak Surabhanu mógł wejść do Srebrnej Doliny. Uzdrowiciele musieli utracić to, co uważali za najcenniejsze, by na nowo nauczyli się to cenić oraz by nauczyli się cenić własne talenty. Urwała na chwilę i podjęła lżejszym tonem: – Gdybym powstrzymała Surabhanu, w jaki sposób ty dotarłbyś do doliny? Ty i ta szalona mała, którą ze sobą przyprowadziłeś. Ona wstrząśnie bractwem, zapamiętaj moje słowa. – Ale twój opiekun... on zginął dla ciebie. – Ach, śmierć! – Westchnęła. – Wy, ludzie, zawsze robicie wokół niej tyle zamieszania. Jego ciało było stare i znużone... nadszedł czas, żeby rozbić tę formę; porzucił ją i przybrał nową, wyższą. Wiedział o tym, odchodząc, i nie żałował, bo umierał, wypełniając swój obowiązek. Anand spojrzał na muszlę ze zdumieniem. Widziała śmierć w tak niezwykły sposób i mówiła o niej tak zwyczajnie. Nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie umiał opowiadać w podobny sposób o śmierci – własnej lub kogoś innego. Zastanawiał się, czy kiedy wybije jego godzina, muszla potraktuje jego zgon równie rzeczowo. Musiała wyczuć jego myśli, bo odparła: – Przestań marudzić! Jeszcze przez długi czas będziesz tkwił w tym kościstym ciele! Musisz się wiele nauczyć, nim będziesz gotów przybrać wyższą formę! A skoro już mowa o czasie, to było ostatnie uderzenie dzwonu wzywające na południowy posiłek. Lepiej się pośpiesz. Dzisiaj mają dyżur uzdrowiciele opiekujący się bydłem, a oni przyrządzają najlepsze mleczne desery. Anandowi zaburczało w brzuchu. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. – Do zobaczenia jutro! – zawołał przez ramię, śpiesząc do drzwi. – I pojutrze, i jeszcze pojutrze – usłyszał jej odpowiedź w myślach, kiedy biegł do jadalni ścieżką obrzeżoną słodko pachnącą miętą i fenkułem, które odpędzają troski. – Czeka nas wiele pracy. Dziwne sprawy dzieją się na świecie; musimy pełnić straż i trwać w gotowości. Ale dokonamy tego razem, Anandzie; ty i ja, Abhajdatta i Nisza. Jesteśmy Kompanią Muszli, teraz i na zawsze – pamiętaj!