14199

Szczegóły
Tytuł 14199
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14199 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14199 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14199 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DAN SIMMONS Tom 2 OLIMP Przekład Wojciech Szypuła Tytuł oryginału Olympos Część 1 1 Harman z Arielem spadali w ciemność. Trwało to niewyobrażalnie długo. Zamiast roztrzaskać się u stóp Golden Gate w Machu Picchu, mięk- ko wylądowali w dżungli na grubej, liczącej setki lat warstwie próch- nicy i gnijących liści. W pierwszej chwili oszołomiony Harman nie mógł uwierzyć, że nie zginął. Potem jednak uklęknął, opędzając się od małego Ariela - który i tak już odskoczył poza zasięg jego rąk — i wstał chwiejnie. Zamrugał kilka razy. Otaczała go ciemność. Ciemność. Przy Golden Gate był dzień, więc musieli spaść... gdzie indziej. Ale gdzie? Harman był pewien dwóch rzeczy: znaj dowali się teraz po przeciwnej stronie planety, w gęstej dżungli. Noc intensyw- nie pachniała roślinną zgnilizną. Gęste od wilgoci powietrze lepiło mu się do skóry jak przemoczony koc; koszula przesiąkła w mgnie- niu oka i przylgnęła do ciała. Z nieprzeniknionego mroku dobiegał szelest liści palmowych, któremu towarzyszył brzęk owadzich skrzy- deł i odgłosy insektów przemieszczających się w poszyciu oraz tu- pot mniejszych i większych zwierząt. Czekając, aż wzrok przywyk- nie do ciemności, zacisnął pięści. Miał nadzieję, że prędzej czy później dosięgnie Ariela. Zadarł głowę. Wysoko, bardzo wysoko między liść- mi przeświecały gwiazdy. Upłynęła może z minuta, zanim dostrzegł bladą, widmową i lekko fosforyzującą sylwetkę Ariela, który stał jakieś trzy metry od niego. - Zabierz mnie z powrotem - burknął Harman. - Dokąd? - Na most. Albo do Ardis. Byle szybko. - To niemożliwe. Bezpłciowy głos brzmiał obelżywie. I doprowadzał Harmana do szału. - Możliwe. I masz to natychmiast zrobić. Nie wiem, jak mnie tu przeniosłeś, ale żądam, abyś odwrócił ten proces. I to już! - A jeśli nie? Co mi zrobisz? - spytał lekko rozbawiony blady ludzik. - Zabiję cię - odparł obojętnym tonem Harman. Mówił najzupełniej poważnie. Zamierzał udusić tego białozielo- nego wymoczka, wycisnąć z niego życie, a potem napluć na trupa. I zostaniesz sam w ciemnej dżungli, odezwały się w nim resztki logiki. Zignorował tę myśl, - Jejkujejku-zakpił z udawanym przerażeniem Ariel. —Zaszczy- piesz mnie na śmierć? Harman rzucił się na niego. Mała postać - Ariel miał nie więcej niż metr dwadzieścia wzrostu - złapała go w pół skoku i cisnęła na dziesięć metrów w głąb dżungli. Śmignął w powietrzu, łamiąc po drodze paprocie i rwąc liany. Dobre dwie minuty trwało, zanim odzyskał oddech, kolejną zajęło mu dźwignięcie się na kolana. Zdawał sobie sprawę, że gdyby Ariel potraktował go w ten sposób w innym miej scu - na przykład na Gol- den Gate, gdzie się przed momentem znajdowali —miałby przetrąco- ny kręgosłup. Stanął na miękkiej ziemi, wytężył w ciemności wzrok i przedarł się przez gąszcz z powrotem na maleńką polankę. Ariela już tam nie było. - Patrz! - zabrzmiał skądś jego wesoły głosik. - Jest nas więcej! Harman znieruchomiał. Jego wzrok przyzwyczaił się już do sączą- cego się z góry skąpego blasku gwiazd, i to, co zobaczył, zaparło mu dech w piersi. Na polance, pomiędzy drzewami, wśród lian i paproci stało około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu drobnych postaci. Nie były ludź- mi, wojniksami ani kalibanami. Nie przypominały żadnych dwuno- gich istot, jakie Harman widział w swoim trwającym dziewięćdzie- siąt dziewięć lat i dziewięć miesięcy życiu. Kształtami trochę podobne do ludzi, były niewiele wyższe od Ariela i miały - tak j ak on - prze- zroczystą skórę, pod którą, w zielonkawym płynie, pławiły się orga- ny wewnętrzne. O ile jednak Ariel miał normalne usta, policzki, nos i oczy młodego mężczyzny lub młodej kobiety, o tyle im brakowało zarówno warg, jak i ludzkich oczu. Wpatrywały się w Harmana czar- nymi kropkami, które przywodziły na myśl dwie bryłki węgla. Miał) po trzy palce u rąk, nie miały zaś ani szkieletów, ani żadnych cech które różniłyby je między sobą. - Chyba nie miałeś jeszcze okazji poznać moich pomocników. - Ariel pełnym wdzięku, kobiecym skinieniem głowy wskazał zgro madzony w półmroku tłumek. - Ich miejsce jest tutaj, w niższym świecie. Zostali nań wypluci, zanim narodził się wasz rodzaj. Różne nosząmiana. Jego Prosperowatość nazywa je tak i siak, jakmu przyj dzie ochota, są jednak podobni do mnie. Wywodzą się z chlorofilu i pyłków, które rozsiano po lesie, aby dokonywały pomiarów. To się działo jeszcze przed nastaniem postludzi. Oto zeki. Są robotnikami, pomocnikami i więźniami jednocześnie. Jak my wszyscy, niepraw daż? Harman wpatrywał się w zielone stworki. Odpowiadały mu nie- wzruszonymi spojrzeniami. - Brać go - wyseplenił Ariel. Cztery zeki skoczyły naprzód. Harman nawet nie podejrzewał, że te potworki mogą mieć tyle gracji, i zanim zdążył uciec czy choćby stawić opór, dwa chwyciły go w żelazny uścisk trójpalczastych łapek. Trzeci podszedł tak blisko, że piersią dotknął piersi człowieka, ko- lejny zaś wziął Harmana za rękę - tak jak przed chwilą Ariel - i we- pchnął ją głęboko w pierś stojącego przed człowiekiem zielonego stworka. Dłoń bez trudu przeszła przez miękką skórę i Harman po- czuł, że trzyma w palcach sercopodobny organ zeka. W głowie usły- szał niewypowiedziane głośno słowa: Nie drażnij Ariela. Może cię zabić bez powodu. Chodź z nami, nie opieraj się, tak będzie lepiej dla ciebie i twojej pani Ady. - Skąd wiecie o Adzie?! — zawołał. Chodź! Tak brzmiało ostatnie słowo, przekazane z pulsującej ręki do tęt- niącej bólem głowy Harmana. Zek szarpnął się wstecz i Harman zo- stał z zaciśniętym w dłoni sercem, które nagle zamarło i zwiotczało. Zek bezszelestnie upadł na ziemię, skurczył się, zwiotczał i umarł. Nikt poza Harmanem nie zwrócił na niego uwagi. Ariel odwrócił się i ruszył ledwie widoczną ścieżką w głąb dżungli. Dwa uczepione Harmana zeki nie zamierzały go wypuścić, ale ich uścisk zelżał. Nie próbował się wyrywać. Z trudem dotrzymywał im kroku, kiedy gęsiego szli przez ciemny las. Kiedy, potykając się, brnął przez dżunglę, jego umysł pracował znacznie żwawiej niż nogi. Chwilami listowifr nad jego głową gęst- niało tak bardzo, że nie przepuszczało ani odrobiny światła. Nie wi- dział wtedy nawet własnych stóp, dawał się zekom prowadzić za ręce i pogrążał w rozmyślaniach. Wiedział, że jeśli chce jeszcze kiedyś zobaczyć Adę i Ardis, musi wykazać się większym sprytem niż kie- dykolwiek w ostatnich miesiącach. Po pierwsze, co to za miejsce? Na Golden Gate był burzowy pora- nek, tutaj -pora znacznie późniejsza. Próbował przywołać z pamię- ci całą swoją wiedzę geograficzną, ale mapy i półkule mieszały mu się w głowie, a takie nazwy jak „Azja" czy „Europa" nic nie znaczy- ły. Ciemność sugerowała, że opuścili południowy kontynent, na któ- rym znajdował się most. Nie miał więc co marzyć o tym, że wróci piechotą do Machu Picchu, Hannah, Petyra i sonika. Po drugie, jak Ariel go tu przeniósł? W zielonych kulach na Gol den Gate nigdzie nie było faksu. Gdyby był - gdyby Savi powiedzia ła im o faksowym połączeniu z Machu Picchu - z pewnością nie le ciałby sonikiem po broń i amunicję ani nie transportowałby w ten sposób umierającego Odyseusza. Nie... Ariel musiał w jakiś inny sposób przerzucić go do ciemnego lasu, cuchnącego stęchlizną i ro jącego się od insektów. i Biorąc pod uwagę, że szedł najdalej dziesięć kroków za awatarem biosfery (tak kiedyś nazwał Ariela Prospero), mógł mu po prostu zadać te pytania. Najgorsze, co go czekało ze strony bladego chochlika - którego ciało odbijało słabe światło gwiazd, ilekroć przechodzili przez J odsłonięte polany - był brak odpowiedzi. Ariel odpowiedział na oba pytania. Zaczął od drugiego. - Jeszcze tylko przez parę godzin będę ci towarzyszył - powie dział. - Później muszę cię dostarczyć mojemu panu, wkrótce po tym, jak usłyszelibyśmy pianie kura, gdyby jakieś kury mieszkały w tej smętnej dziurze. - Twojemu panu? - powtórzył Harman. — Prosperowi? Ariel milczał. - A jak właściwie nazywa się ta smętna dziura? Chochlik się roześmiał. Jego śmiech przypominał dźwięk srebrzy- stych dzwoneczków, ale ciarki przechodziły od niego po plecach. - Powinni ją nazwać Arielową Wylęgarnią, bo to właśnie tutaj się narodziłem, dziesięciokroć po dwieście lat temu. Moja świadomość wyłoniła się z miliarda czujniko-nadajników, które ludzie tacy jak ty, 10 mój gościu, nazywali pyłkami. Dzięki nim drzewa rozmawiały ze sobą nawzajem i ze swoimi ludzkimi panami, połączone omszałą sie- cią, która dała początek noosferze. Opowiadały o temperaturze, pta- sich gniazdach, pisklętach i ciśnieniu osmotycznym w kilogramach na centymetr kwadratowy. Usiłowały skwantyfikować fotosyntezę jak stary urzędniczyna, który zaropiałymi ślepiami przelicza paciorki i błyskotki, traktując je jak skarby. Zeki, moi ukochani pośrednicy - których ten potwór, mag, ukradł mi i uprowadził na Czerwoną Pla- netę -również powstały w ten sposób, lecz nie tutaj, czcigodny go- ściu. Nie tutaj. Harman prawie nic z tego nie zrozumiał, ale dopóki Ariel mówił - czy może raczej paplał - prędzej czy później musiał zdradzić się z czymś interesującym. - Dziewięć miesięcy temu rozmawiałem z twoim panem, Prospe- rera, na jego orbitalnej wyspie. Nazwał cię awatarem biosfery. - Pewnie. -Ariel parsknął śmiechem. — Ja zaś nazywam Prospera, mojego pana, jak o nim mówisz, Tomem Gnojkiem. - Odwrócił się do Harmana. Białozielona twarzyczka emanowała delikatną poświatą ni czym jakaś fosforyzująca roślina. Liście naparły na nich ze wszystkich stron. Zanurzyli się w absolutny mrok. -Harmanie, mężu Ady, przyja cielu Nomana. Zdaje się, że jesteś grzesznikiem, człowiekiem, które go wartość w tym niższym świecie raczej sprowadza się do tego, czym nie jest, niż wynika z tego, kim jest. Ze wszystkich ludzi właśnie ty najmniej nadajesz się do życia. Bliski jesteś pełnych pięciu dwudzie stek, jak długo wypiekane posiłki naszego brata Kalibana. Czas i jego przypływy pozbawiły cię rozumu. A trzeba ci wiedzieć, że nawet lu dzie dzielniejsi niż ty wieszają i topią swoje prawdziwe ja. Tym razem Harman nie zrozumiał nic a nic, Ariel zaś zbywał jego dalsze pytania milczeniem - aż trzy godziny później i wiele kilome- trów dalej zastał ich świt. Godzinę po tym, jak stwierdził, że brak mu już sił, zeki dały mu odpocząć. Oparł się o leżący przy ścieżce głaz i rozpaczliwie łapał oddech. Dopiero kiedy się przejaśniło, zorientował się, że to coś za jego plecami nie jest głazem. Kamień okazał się ścianą, a ściana - częścią sporej, schodkowej budowli. Z przesiglowanych lektur wiedział, że ma przed sobą coś, co nazywano „świątynią". Ale musiała minąć jeszcze długa chwila, zanim dotarło do niego, co naprawdę widzi i czego dotyka. 11 Każdy centymetr muru pokryty był wymyślnymi płaskorzeźbami. Niektóre były całkiem spore, jak wyprostowane męskie ramię, więk- szość jednak dałby radę zakryć rozpostartą dłonią. Promienie tropi- kalnego słońca ściekały spod leśnego sklepienia, wyławiając z pół- mroku coraz większą ilość zdobień. Przedstawiały mężczyzn kochających się - uprawiających seks — z kobietami, czasem z wię- cej niż jedną, a także mężczyzn z mężczyznami, kobiety z kobieta- mi, kobiety i mężczyzn z — najprawdopodobniej — końmi, mężczyzn ze słoniami, kobiety z bawołami, kobiety z kobietami i małpami, mężczyzn z mężczyznami... i następnymi mężczyznami... Rozdziawił usta. Żył dziewięćdziesiąt dziewięć lat i nigdy nie wi- dział czegoś podobnego. Na jednym z fryzów, akurat na wysokości oczu, dostrzegł mężczyznę leżącego z głową między udami klęczą- cej kobiety i dosiadanego okrakiem przez drugiego mężczyznę, któ- rego penis w pełnej erekcji tkwił w ustach tejże kobiety. Druga ko- bieta, z umocowanym na biodrach sztucznym członkiem, wchodziła w tę pierwszą od tyłu, ta zaś, zajęta już trojgiem ludzi, jedną ręką masturbowała podniecone zwierzę, w którym — obeznany ze spekta- klem turyńskim — Harman rozpoznał konia, drugą zaś pieściła stoją- cego obok mężczyznę. Odsunął się i podniósł wzrok na oplecioną pnączami budowlę. Pokrywały ją tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy podobnych płasko- rzeźb przedstawiających praktyki seksualne, jakich nigdy sobie na- wet nie wyobrażał. Jakich nie potrafiłby sobie wyobrazić. Na przy- kład te słonie... Postacie ludzi były mocno wystylizowane - miały owalne twarze i piersi, mocno wydłużone oczy w kształcie migda- łów, usta wykrzywione w dekadenckich uśmiechach. - Co to za miejsce? - zapytał. W odpowiedzi Ariel zaśpiewał falsetem: - Nad ich głowami majaczą, w powietrznej pomroce, Dzieła artystów umarłych w pradawnej epoce. Co znaczyły figury żądzy i miłości dla tych, z których dziś nie zostały nawet kości? - Co to za miejsce? - powtórzył Herman. - Khadżuraho. Chociaż raz Ariel udzielił prostej odpowiedzi, tyle że niczego ona nie wyjaśniła. Na dany przez Ariela znak dwa zielone, przezroczyste zeki pociąg- nęły Harmana za ręce i wąską ścieżką zaczęli oddalać się od świąty- 12 ni. Ostatni raz obejrzał się przez ramię na kamienną budowlę - a wła- ściwie budowle, bo zdobionych erotycznymi rzeźbami świątyń było więcej - i dopiero z tej perspektywy dostrzegł do jakiego stopnia dżungla zawładnęła okolicą. Spółkujące pary były oplecione pną- czami, częściowo przesłonięte trawami, zdławione w uściskach ko- rzeni i zielonych wąsów. A potem Khadżuraho zatonęło w zieleni i Harman skoncentrował się na maszerowaniu śladem Ariela. Słońce rozświetlało otaczającą ich dżunglę, nadając jej tysiące odcieni zieleni (większości z nich nigdy sobie nawet nie wyobrażał), a on rozmyślał tylko o tym, jak wrócić do Ardis i Ady - albo przynajmniej na Golden Gate, zanim Petyr odleci sonikiem. Nie chciał czekać trzy dni, aż Petyr wróci po Hannah i ozdrowiałego —jeśli sarkofag istotnie mógł przywracać życie i zdrowie - Odyseusza-Nomana. - Arielu? - zagadnął małą figurkę, która zdawała się unosić w po wietrzu przed zekami. - Tak, mój panie? — Głos był miły, ale jego bezpłciowość działała Harmanowi na nerwy. - Jak przeniosłeś mnie z Golden Gate do dżungli? - Czyżbym nie był dość delikatny, człowieku? - Byłeś - zapewnił go Harman. Bał się, że lada chwila chochlik znów zacznie mówić od rzeczy. —Ale ja pytam, jak to zrobiłeś? - A jak ty przemieszczasz się z miejsca na miejsce, jeśli nie le żysz akurat na brzuchu w latającym spodku? - Faksuję się. Ale przecież na Golden Gate nie ma pawilonu fak- su. Nie ma węzła. Ariel wzniósł się wyżej, otarł się o gałęzie i obryzgał zeki i Har- mana deszczem strąconych kropli. - A czy twój przyjaciel Daeman udał się do faksowęzła, kiedy dziesięć miesięcy temu pożarł go allozaur? Harman stanął jak wryty. Zeki też się zatrzymały; chwilowo nie próbowały go ponaglać. No tak. Przez całe życie miał to jak na dłoni - i mimo to był ślepy. Kiedy człowiek faksował się do konserwatorni na zakończenie któ- rejś z pierwszych czterech dwudziestek, udawał się do najbliższego pawilonu faksu. Kiedy ktoś wybierał się w podróż, udawał się dc najbliższego pawilonu. Ale kiedy ktoś wskutek nieprzewidzianych okoliczności został ranny — lub zabity, rozszarpany czy na wpół po- żarty, jak Daeman - pierścienie same go do siebie ściągały. U Sam przecież był na górze, na wyspie Prospera, w konserwatorni. Na własne oczy widział, jak nagie ciała zjawiały się w zbiornikach, jak niebieskie larwy naprawiały je w bulgoczącym płynie odżywczym, i jak potem ci sami ludzie znikali, wracając na Ziemię. Razem z Dae- manem nadzorował ich faksowanie, słuchając poleceń Prospera. Zniszczyli służki i posługując się wirtualnymi przyrządami sterow- niczymi, odesłali do domu znaczną liczbę naprawionych ciał. Ludzie mogli się faksować bez pawilonów, aby wyruszać w świat, nie był potrzebny żaden z trzystu kilkudziesięciu znanych węzłów. Patrzył na to przez całe życie - bez mała sto lat! - i wcale tego nie widział. Mit o obecności postludzi, którzy ściągali rannych i zabi- tych do pierścieni, był zbyt silnie zakorzeniony w świadomości lu- dzi. Faksowęzły były dziełem nauki, ale nieplanowane wizyty w kon- serwatorni bardziej przypominały namiastkę religii. W konserwatorni na wyspie Prospera automaty mogły faksować, kogo chciały i dokąd chciały, bez węzłów i pawilonów. Dopóki Harman i Daeman jej nie zniszczyli. Zeki łagodnie pociągnęły go do przodu, on jednak jeszcze przez chwilę im się opierał. Od wagi tych przemyśleń kręciło mu się w gło- wie. Gdyby małe zielone stworki go nie podtrzymywały, mógłby osu- nąć się na ziemię. Wyspa Prospera została zniszczona - ludzie całymi miesiącami oglądali jej płonące szczątki na nocnym niebie - ale Ariel nadal mógł się faksować, i to niezależnie od węzłów, portali i pawilonów. Było w pierścieniach - albo nawet na samej Ziemi - coś, co go rozpozna- wało, kodowało i przenosiło z miejsca na miejsce. W ten sam spo- sób przeniosło także jego, Harmana, z mostu do Khadżuraho. W miej- sce, które, na ile się orientował, znajdowało się gdzieś na końcu świata. Mógłby więc wrócić do Ady, gdyby udało mu się wyciągnąć od Ariela sekret swobodnego faksowania. Zeki znów go szarpnęły, nie za mocno, lecz zdecydowanie. Ariel wysforował się daleko do przodu, szybując ku widocznej w oddali plamie światła. Harman nie chciał sprawiać zekom kłopotów - tak jak nie chciał tracić Ariela z oczu. Chochlik trzymał w garści jego bilet powrotny. Potknął się, ale przyspieszył kroku, chcąc za wszelką cenę dogo- nić awatara ziemskiej biosfery. 14 Na polanie słońce oślepiło Harmana. Zmrużył oczy i osłonił je dło- nią, przez co w pierwszej chwili w ogóle nie zauważył wznoszącej się przed nim budowli. Kiedy zaś ją zobaczył, stanął jak skamieniały. Konstrukcj a — bo trudno byłoby j ą nazwać budynkiem — była wprosi gigantyczna. Zdaniem Harmana, który zawsze miał oko do oceniania rozmiarów i odległości, musiała mieć co najmniej trzysta metrów wyso- kości. Nagi, kratownicowy szkielet z ciemnych stalowych belek opiera się na kwadratowej podstawie. Wyrastał z niej czterema podporami, którs spięto łukami na wysokości wierzchołków okolicznych drzew, i płynny mi liniami zwężał się ku górze, aż przechodził w prawdziwą iglicę, za kończoną ciemnym zgrubieniem wysoko, wysoko nad ziemią. Harmai przypomniał sobie określenie, jakiego kiedyś użyła Hannah, najlepsz: w Ardis specjalistka od metalurgii: „kute żelazo". Nie miał cienia wąt pliwości, że wszystkie dźwigary, wiązary, łuki i wsporniki, czarne w świet le tropikalnego słońca, zostały zrobione właśnie z żelaza. - Co to jest? - wyszeptał. Zeki puściły go i cofnęły się w cień drzew, jakby bały się zbliży do niebotycznej wieży. U jego stóp, na przestrzeni dobrego pół hek tara, rosła tylko wypielęgnowana, króciutko przycięta trawa, tak jak by budowla w jakiś sposób stawiała opór napierającej ze wszystkie stron dżungli. - Siedem tysięcy ton - odparł Ariel. Nigdy wcześniej nie miał ta męskiego głosu. — Dwa i pół miliona nitów. Cztery tysiące trzysi jedenaście lat, przynajmniej tyle miałby oryginał. W całym eiffe bahnie Khan Ho Tępa jest ponad tysiąc czterysta takich konstrukcj - W całym eiffelbahnie... — powtórzył Harman. — Nie... - Chodź - powiedział Ariel tym samym męskim głosem: basowyr złowieszczym, nieznoszącym sprzeciwu. We wnętrzu jednej z wygiętych łukowato podpór znaleźli żelazi klatkę. - Wsiadaj - polecił Ariel. - Muszę wiedzieć... - Jeżeli wsiądziesz, wszystkiego się dowiesz. Także tego, jak wr cić do swojej ukochanej Ady. Jeżeli tu zostaniesz, zginiesz. Harman wszedł do klatki. Zasunęła się za nim ściana z metalów siatki, szczęknęły przekładnie, zgrzytnął metal i klatka zaczęła s wznosić po łuku, ciągnięta stalowymi linami po żelaznym torze. - Ty nie jedziesz? - zawołał do Ariela. Chochlik nie odpowiedział. Winda wjeżdżała coraz wyżej. W ieża miała trzy główne kondygnacje. Pierwsza, najszersza, znajdowała się tuż ponad koronami drzew. Roztaczał się z niej widok na lity zielony kobierzec dżungli. Winda się nie zatrzymała. Drugie piętro zaprojektowano na takiej wysokości, że klatka posu- wała się już prawie pionowo. Harman, stojąc pośrodku windy, wi- dział już, że spod szczytu wieży biegną liny, które daleko na wscho- dzie i na zachodzie lekko obwisały i znikały we mgle. Ale także i tu winda się nie zatrzymała. Trzeci podest, najwyższy, wznosił się trzysta metrów nad po- wierzchnią ziemi - tuż poniżej kopulastego, najeżonego antenami wierzchołka. Tutaj winda musiała przystanąć - zazgrzytały wiekowe zębatki, klatka zwolniła, zatrzymała się... i osunęła dobre dwa metry w dół! Harman z całej siły chwycił się żelaznych belek i przygoto- wał na śmierć. Zadziałał hamulec. Winda stanęła. Krata się odsunęła. Harman na drżących nogach przeszedł dwa metry po pomoście ze spróchnia- łych desek i stanął przed ozdobnymi drzwiami - w konstrukcję z ku- tego żelaza wstawiono płytki polerowanego mahoniu. Drzwi szczęk- nęły, zahuczały i otworzyły się z sykiem. Harman tylko przez sekundę ociągał się z wejściem do ciemnego wnętrza, wszystko było lepsze niż ta odsłonięta kładka, poprowadzona na szczycie żelaznej kra- townicy trzysta metrów nad ziemią. Znalazł się w pokoju. Kiedy drzwi ze szczękiem i sykiem zamknęły się za jego plecami, poczuł, że we wnętrzu wieży jest o dobre dzie- sięć, piętnaście stopni chłodniej niż na zewnątrz, w pełnym słońcu. Przez chwilę stał nieruchomo, czekając, aż wzrok przywyknie mu do półmroku. Znajdował się na małej, wyłożonej dywanem i obstawionej rega- łami antresoli, stanowiącej część znacznie większego pomieszcze- nia. Kręcone żelazne schodki prowadziły w dół, ale biegły też na górę, gdzie musiało się znajdować pięterko. Zszedł na dół. Nigdy wcześniej nie widział takich sprzętów: miękko tapicerowa- nych mebli o dziwnych kształtach, obitych czerwonym welurem, i gru- bych zasłon na przeszklonej południowej ścianie, przewiązanych sznurami, których ozdobne złote frędzle opadały aż na rudobrązowy 16 dywan. W północnej ścianie był kominek, ozdobiony deseniem z cza nego metalu i zielonej ceramiki. Długi stół na rzeźbionych nogac miał dobre dwa i pół metra długości i stał pod czteroipółmetrow oszkloną ścianą. W rogach pokoju konstrukcja okna upodabniała si do splotów pajęczyny. Nie zabrakło grubo wypchanych foteli, rów nie pękatych podnóżków, rzeźbionych krzeseł z inkrustowanego złe tem czarnego, błyszczącego drewna, oraz przedmiotów z polerowa nego metalu, o którym Hannah mówiła, że niegdyś nazywano g< mosiądzem. Była tam dzwonowato rozszerzająca się mosiężna rur głosowa, były mosiężne dźwignie, osadzone w zawieszonych na ścia nach skrzynkach z ciemnowiśniowego drewna, były przybory stoją ce na stole, zaopatrzone w mosiężne przyciski i wolno obracając się przekładnie, było nawet astrolabium, w którym większe i mniej sze mosiężne obręcze obracały się w różnych płaszczyznach. Mo siężna lampa świeciła łagodnym blaskiem. Na stole leżały porozkła dane mapy, obciążone mosiężnymi przyciskami. Plik zwiniętych maj tkwił również w mosiężnym koszu na podłodze. Podbiegł do stołu, chciwie wpatrując się w mapy, wyjmował ko- lejne, rozkładał je, przyciskał, żeby się nie zwijały. Jeszcze nigdy nit widział takich map. Miały wykreśloną siatkę, na nią zaś nałożone tysiące krętych, równoległych linii. Tam, gdzie mapa była zielone lub brązowa, linie się zagęszczały; w miejscach, gdzie dominowała biel, rzedły. Nieregularne plamy błękitu oznaczały - jak domyśla) się Harman -jeziora i morza; długie, kręte niebieskie linie musiał} być rzekami. Nosiły niezwykle nazwy: Tungabhadra, Krishna, Go- davari, Normada, Mahanadi, Ganga. We wschodniej i zachodniej ścianie również znajdowały się okna, mniejsze niż to od południa, ale też złożone z wielu małych szybek. Przestrzeń między nimi zajmowały kolejne regały z książkami, mo- siężnymi bibelotami i mechanizmami oraz figurkami z jaspisu. Ściągnął z jednej półki na chybił trafił trzy księgi, wdychając woń stuleci unoszącą się znad wiekowego, lecz nadal mocnego papieru i skórzanych opraw. Na widok tytułów serce żywiej mu zabiło: Trze- cia dynastia Khan Ho Tępa —A.D. 2601-2939, Pisma Ramajany i Ma- habharaty, poprawione przez Ganeshę cyborga, Konserwacja eif- felbahnu i interfejs SI. Położył prawą dłoń na pierwszej książce 1 przymknął oczy, żeby wywołać funkcję siglowania, ale zmienił za miar. Gdyby wystarczyło mu czasu, wolałby je po prostu przeczytać, wypowiadać słowa na głos i z kontekstu domyślać się ich znaczenia. 2 -Olimp 17 Była to metoda powolna, żmudna, mozolna, ale bardziej satysfak- cjonująca niż siglowanie. Z szacunkiem odłożył książki na błyszczący blat stołu i po schodach wbiegł na piętro. Znalazł się w sypialni. Wezgłowie łóżka wykonano z polerowanych mosiężnych rurek, a narzutę z czerwonego aksamitu zdobiły kręte wzory wyszyte wzdłuż całej krawędzi. Obok mosiężnej lampy stojącej znalazło się miejsce dla fotela - był szeroki, wygodny i ozdobiony kwiatowymi motywami. Tuż obok stał obity skórąpodnó- żek. Do sypialni przylegało trzecie, najmniejsze pomieszczenie -łazien- ka. Dziwna porcelanowa muszla stała pod nie mniej dziwnym porcela- nowym zbiornikiem na wodę, z którego zwieszał się zakończony mosiężną gałką łańcuszek. Zachodnią ścianę stanowiła witrażowa szy- ba. Kran, kurki i korek w umywalce były również mosiężne, podobnie jak armatura porcelanowej wanny, osadzonej na czterech pazurzastych łapach. Harman wrócił do sypialni. Północna ściana tego pokoju rów- nież była przeszklona, lecz zamiast zwykłych okien znajdowały się w niej szklane drzwi z żelaznymi klamkami. Otworzył dwoje z tych drzwi. Prowadziły na balkonik zawieszony trzysta metrów nad dżunglą. Słoneczny żar uderzył go jak rozpalona pięść. Zmrużył oczy. Nie ufał sobie i wolał nie wchodzić na żelazną konstrukcję. W dole widział całą kratownicę wieży. Wystarczyłoby najlżejsze pchnięcie, żeby spadł w przepaść. Nie puszczając krawędzi drzwi, wychylił się, jak mógł najdalej. Balkon miał około trzech metrów szerokości, stał tam żelazny stół i meble z przywiązanymi poduszkami. Nad głową Harmana znajdo- wała się ogromna metalowa tarcza, przywodząca na myśl olbrzymie koło zamachowe, a nad nią złota kopuła wieńcząca sam wierzchołek wieży. Stalowe liny, grubsze niż jego udo, biegły ze wschodu na za- chód, przechodząc po drodze przez koło zamachowe. Kiedy zmru- żył oczy, na wschodzie dostrzegł pionową krechę następnej wieży. Musiała znajdować się daleko, dobre sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym stał. Na zachodzie kilkanaście lin znikało w sino- czarnych burzowych chmurach na horyzoncie. Cofnął się do pokoju. Starannie zamknął drzwi i wrócił schodami na dół, rękawem ocierając pot z czoła i szyi. Przyjemny chłód wnę- trza nie zachęcał do powrotu do dżungli. - Witaj, Harmanie - rozległ się w półmroku znajomy głos. Do- biegał od strony stołu i ciemnych zasłon. 18 Prospero wyglądał o wiele bardziej materialnie, niż kiedy widzieli się poprzednio, na asteroidzie w pierścieniu R. Nie miał już półprze- źroczystej skóry jak tamten hologram. Szaty z jedwabiu i niebieskiej wełny, wyszywane w złote planety, szare komety i ogniste gwiazdy z czerwonego jedwabiu, zwieszały się cięższymi fałdami i ciągnęły za nim po dywanie jak tren. Długie srebrzystobiałe włosy opadały mu zza szpiczastych uszu na ramiona. Podeszły wiek wycisnął swoje piętno na jego czole i dłoniach, paznokcie pożółkły i stwardniałyjak szpony. Uwagę Harmana zwrócił kostur w prawej ręce maga, rzeź- biony i powykręcany, i błękitne pantofle, które zdawały się mieć włas- ny ciężar, kiedy powłócząc nogami, szedł po drewnianej podłodze lub wchodził na dywan. - Odeślij mnie do domu - zażądał Harman, podchodząc bliżej. - Natychmiast! - Cierpliwości, człowieku imieniem Harman — odparł mag, od słaniając w uśmiechu pożółkłe zęby.- Cierpliwości, przyjacielu Nomana. - W dupie mam cierpliwość! Aż do tej chwili Harman nie zdawał sobie sprawy, jaka wściekłość w nim kipi. Ariel uprowadził go z Golden Gate, uniemożliwił po- wrót do Ardis, Ady i ich nienarodzonego dziecka — a wszystko za- pewne na rozkaz tej zgarbionej pokraki w niebieskich szatach. Podszedł j eszcze bliżej, wyciągnął rękę, złapał za powłóczysty rę- kaw szaty maga... Przeleciawszy trzy metry w powietrzu, wyrżnął plecami o podłogę w miejscu, gdzie kończył się dywan. Przed oczami wirowały mu po- marańczowe plamy. - Nikt nie będzie mnie dotykał - ostrzegł półgłosem Prospero. - Nie zmuszaj mnie, bym użył tego kija. - Pomachał kosturem. Harman podniósł się na jedno kolano. - Odeślij mnie do domu, proszę. Nie mogę zostawić Ady samej Nie w takiej chwili. - Przecież sam postanowiłeś ją zostawić, prawda? Nikt ci nie kaza wieźć Nomana do Machu Picchu, chociaż, naturalnie, nikt cię też ni< zatrzymywał. - Czego ode mnie chcesz? - Harman wstał, ciągle kręciło mu sit w głowie. Usiadł na pierwszym z brzegu krześle. - Jak udało ci si« przeżyć, kiedy zniszczyliśmy asteroidę? Myślałem, że twój hologran jest tam uwięziony. Jak Kaliban. - Był. - Prospero przechadzał się po pokoju tam i z powrotem. - Nie jest to najważniejsza cząstka mojej istoty, ale jednak znacząca. I to wy przewieźliście mnie na Ziemię. - My... Sonikiem, tak? Załadowałeś hologram do pamięci sonika? - Właśnie. Harman pokręcił głową. - Mogłeś go sprowadzić w każdej chwili. - Bynajmniej. Maszyna była własnością Savi i przewoziła na orbitę i z powrotem tylko ludzi, do których się nie zaliczam. Nie tak do końca. - Jak wobec tego udało się uciec Kalibanowi? Bo na pewno nie w soniku ze mną, Daemanem i Hannah. Prospero wzruszył ramionami. - Przygody Kalibana są teraz wyłącznie jego sprawą. Nie jest już moim sługą. - Służy Setebosowi - domyślił się Harman. - Znowu. - Zgadza się. - Ale prawdą jest, że przeżył i po latach nieobecności wrócił na Ziemię. - Tak. Harman westchnął i przetarł twarz dłonią. Nagle poczuł się ogrom- nie zmęczony. Chciało mu się pić. - To drewniane pudło pod antresolą to coś w rodzaju lodówki - poinformował go Prospero. — Znajdziesz tam jedzenie... i butelko waną wodę. Harman wyprostował się na krześle. - Czytasz w moich myślach, magu? - Nie. W twojej twarzy. Nie ma bardziej oczywistej mapy niż ludz kie oblicze. Idź, napij się. Posiedzę tu, przy oknie. Kiedy się posilisz, wrócimy do naszej rozmowy. Podchodząc do skrzynki z mosiężną rączką, Harman czuł, jak nogi się pod nim uginają. Ręce mu się trzęsły. Długą chwilę wpatrywał się w zimne wnętrze, poukładane w nim butelki z wodą i zapakowane w folię jedzenie. Napił się do syta. Wrócił do Prospera, który siedział przy stole, mając słońce za ple- cami. - Dlaczego kazałeś Arielowi ściągnąć mnie tutaj? - zapytał. - Pozwól, że gwoli ścisłości podkreślę, iż kazałem duchowi biosfery przenieść cię do dżungli nieopodal Khadżuraho, ponieważ w promieniu dwudziestu kilometrów od eiffelbahnu nie można się faksować. 20 - Od eiffelbahnu? - Harman cały czas popijał lodowatą woc Czy tak właśnie nazywacie z Arielem tę wieżę? - Nie, mój drogi Harmanie. Tak nazywamy cały ten system.) ściwie miano to nie my wymyśliliśmy, lecz Khan Ho Tep, który pi tysiącami lat kazał go zbudować. To zaledwie jedna z... nieci pomyślę... z czternastu tysięcy ośmiuset takich wieź. - Po co ich aż tyle? - Khan Ho Tep tak chciał. Poza tym tyle ich trzeba, żeby połąc wschodnie brzegi Chin z Bruzdą Atlantycką na wybrzeżu Hiszpe jeśli uwzględni się nie tylko główną linię, ale też wszystkie boc odnogi. Harman nie miał pojęcia, o co chodzi Prosperowi. - Czy eiffelbahn to jakiś system komunikacyjny? - To twoja szansa, żeby chociaż raz udać się w podróż w wieli stylu. A właściwie nasza szansa. Przez krótki czas będę ci towarzys; - Nigdzie się nie wybieram, dopóki... Harman urwał w pół zdania, wypuścił butelkę z rąk i oburącz 2 pał się masywnego stołu. Piętrowy apartament, zawieszony trzysta metrów nad ziemią, gw townie podskoczył. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt, jakby dartej b chy, a potem pokój, jakby go ktoś szarpał, zaczął się coraz bardz przechylać. - Wieża się wali! — zawołał Harman. Przez małe szybki okien widział, jak zielony widnokrąg przecto się, na chwilę stabilizuje, i znów przechyla. - Bynajmniej — powiedział Prospero. Piętrowe mieszkanie spadało. Oddzielało się od wieży i przy wt rze metalicznego jazgotu przechylało się coraz bardziej, jakby cz jeś olbrzymie dłonie wypychały je z wnęki pod szczytem. Harman puścił stół i rzucił się do drzwi na antresoli, ale w tej s mej chwili padł na czworaki — piętrowy domek odłączył się wreszc od wieży, opadł o jakieś pięć metrów, szarpnął się i zaczął sunąć 1 zachód. Wolał nie wstawać. Z bijącym sercem czekał, aż kołyszący się ni bezpiecznie pokój znieruchomieje. Metaliczny zgrzyt przeszedł w di nośne buczenie. W końcu Harman odważył się wstać, na chwiejnyc nogach podszedł do stołu i wyjrzał przez okno. Wieża znajdowała się na lewo od nich - i powoli się oddalała. Trz] sta metrów nad ziemią, w miejscu, z którego wyśliznęła się piętrow klatka, ziała pusta przestrzeń. Zobaczywszy ciągnące się nad nią liny, Harman domyślił się, że źródłem buczenia musi być koło zamacho- we, które widział nad sypialnią. Eiffelbahn był czymś w rodzaju ko- lei linowej, a apartament, w którym się znajdowali, wagonikiem. Pio- nowa krecha, którą przedtem widział daleko na wschodzie, stanowiła kolejną wieżę, taką samąjak ta, którą właśnie opuścili. Wagonik szyb- ko sunął na zachód. Odwrócił się do Prospera i podszedł bliżej, zatrzymując się poza zasięgiem kostura. - Musisz mi pozwolić wrócić do Ady. — Bardzo chciał, żeby jego słowa zabrzmiały stanowczo, ale usłyszał tylko żałosne biadolenie. - Wojniksy otoczyły Dwór Ardis. Nie chcę, żeby była sama, gdy grozi im takie niebezpieczeństwo. Proszę, mistrzu Prospero. Proszę. - Za późno, abyś próbował zmienić losy Dworu Ardis, Harmanie, druhu Nomana - odparł mag starczym, zachrypniętym głosem. - Odłóżmy na bok, mój panie, nasze morskie udręki. Nie obciążajmy wspomnień ciężkim snem, który się rozwiał. Wyruszamy bowiem w nową całkiem podróż, która z pewnością przyniesie wielkie zmia ny, przyjacielu Nomana. Jeden z nas wkrótce stanie się mądrzejszym, głębszym, pełniejszym człowiekiem, nasi wrogowie zaś, zwłaszcza zrodzony z Sykoraks mroczny stwór, którego wychowałem, pić będą morską wodę i żywić się wyschniętymi korzeniami porażki i łupina mi pogardy. K Jad Olympus Mons zbierały się czarne chmury. Burza piaskowa I \ otuliła Marsa czerwonym całunem. Wiatr zawodził przeraźli- wie wokół egidy, pola siłowego, które nieobecny Zeus ustawił nad domem bogów. Drobinki przenoszące ładunek elektrostatyczny na- ładowały egidę do tego stopnia, że w szczyt góry dniem i nocą biły pioruny i przewalały się infradźwiękowe gromy. Widziane z wierz- chołka słońce rozmywało się w krwawą, matową poświatę, rozdzie- raną błyskawicami i niemilknącym ani na chwilę łoskotem wichury i grzmotów. Achilles -z martwą Pentesi leją, ukochaną królową Amazonek, na rękach - teleportował się do domu swojego jeńca, Hefajstosa, Boga 22 Ognia, naczelnego Rzemieślnika całego panteonu i męża Aglai (zna- nej równieżjako Charis, „zachwycająca sztuką") -jednej z najpięk- niejszych Gracji. Niektórzy twierdzili, że małżonkę też sam sobie stworzył. Hefajstos przeniósł ich właściwie nie do samego domu, lecz przed jego drzwi wejściowe. Na pierwszy rzut oka rezydencja kalekiego Boga Ognia niczym nie różniła się od domostw innych nieśmiertel- nych - biały kamień, białe kolumny, biały portyk - ale były to tylko pozory. Dom i rozległe warsztaty Hefajstosa znajdujące się na stro- mym południowym stoku Olimpu sięgały daleko w głąb góry, z dala od Jeziora Kalderowego i skupiska świątyń innych bogów. Mieszkał w jaskini. A była to jaskinia nie byle jaka, o czym Achilles przekonał się, gdy przekroczyli próg i Hefajstos zamknął za nimi kilkoro stalo- wych drzwi. Grota została wyryta w litej czarnej skale Olimpu. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, ciągnęło się setki metrów w głąb góry. Wszę- dzie znajdowały się stoły, a na nich tajemnicze przyrządy, szkła po- większające, narzędzia i maszyny w najróżniejszych stadiach powsta- wania lub demontażu. W głębi jaskini płomień buzował w palenisku, na którym płynna stal bulgotała jak pomarańczowa lawa. Bliżej wej- ścia, gdzie stołki, sofy, stoliki, łóżko i metalowe koksowniki wydzie- lały z ogromnego warsztatu przestrzeń mieszkalną, siedziały, stały i spacerowały niesławne pomocnice Hefajstosa - złote, mechanicz- ne kobiety, nitowane, zaopatrzone w ludzkie oczy, metalowe piersi, miękkie sromy z syntetycznego ciała, ale przede wszystkim, jak po- wiadano, w kradzione ludzkie dusze. - Połóż ją tam - polecił Achillesowi bóg, wskazując zaśmiecony stół roboczy. Jednym ruchem kosmatej ręki zmiótł wszystko z blatu. Achilles puścił go i ostrożnie, z najwyższą delikatnością odłożył zawinięte w białe płótno brzemię. Hefajstos długo wpatrywał się w od- słoniętą twarz Pentesilei. - Rzeczywiście piękna. No i widać, że Atena maczała palce w za chowaniu ciała: minęło parę dni i ani śladu rozkładu. Nawet przebar- wień nie ma; zachowały się rumieńce na policzkach. Pozwolisz, że odwinę całun? Chciałbym obejrzeć cycki. - Jeśli dotkniesz jej, albo choćby samego całunu, zabiję cię. Hefajstos podniósł ręce w obronnym geście. - Już dobrze, w porządku. Byłem po prostu ciekaw. — Klasnął. - Jedzenie! A potem pomyślimy, jak ożywić twoją panią. 23 Pomocnice przyniosły tace z gorącą strawą i kielichy wina. Posta- wiły je na okrągłym stole pośrodku kręgu wyznaczanego przez sofy dla gości. Szybkonogi Achilles i włochaty Hefajstos rzucili się na jedzenie jak wilki. Kiedy któryś się odzywał, to tylko po to, aby po- prosić o dokładkę. Na przystawkę podano przysmak Achillesa - smażone wątróbki w owczych flaczkach. Potem na stół wjechało pieczone prosię na- dziewane małymi ptaszkami, rodzynkami, orzechami, żółtkami jaj i doprawianym korzeniami mięsem oraz misy duszonej wieprzowi- ny w jabłkach i gruszkach. Potem przyszła pora na prawdziwe ra- rytasy - pieczoną macicę świni i oliwki z pastą grochową. Głów- nym daniem była olbrzymia ryba, przysmażona na piękny brunatny kolor. - Z Jeziora Kalderowego na Olimpie - wyjaśnił z pełnymi ustami Hefajstos. Na deser i dla odświeżenia podniebienia pomiędzy kolejnymi fry- kasami przegryzali owoce, przeróżne słodycze i orzechy. Kobiety ze złotego metalu podawały misy fig i migdałów, talerze dojrzałych daktyli i półmiski przepysznych miodowych ciasteczek, których Achil- les próbował dotąd tylko raz w życiu, przy okazji wizyty w małej mieścinie zwanej Atenami. Na koniec pojawił się ukochany deser Agamemnona, Priama i innych królów nad królami - sernik. Mechaniczne kobiety uprzątnęły ze stołu i podłogi resztki posiłku, po czym przyniosły kolejne baryłki z winem (w co najmniej dziesię- ciu odmianach) i opatrzone podwójnymi uchwytami amfory na tru- nek. Czyniący honory domu Hefajstos osobiście mieszał wino z wodą i podawał naczynia gościowi. Bóg-karzeł i człowiek-bóg pili przez dwie godziny, żaden jednak nie osiągnął stanu, który rodacy Achillesa nazywali paroinia -pijac- kim szałem. Mało rozmawiali. Zdali się na złote kobiety, które za- pewniały im pod dostatkiem rozrywek - tańczyły wokół stołu, przy- bierając zmysłowe pozy, które esteci w rodzaju Odyseusza nazywali komos. Najpierw jeden, potem drugi skorzystał z toalety, a kiedy wrócili do picia wina, Achilles zapytał: - Czy już jest noc? Czy nie czas, abyś przeniósł mnie do sali uzdro wień? - Naprawdę myślisz, synu mokropierśnej Tetydy, że kadzie lecz nicze na Olimpie przywrócą życie twojej dupencji? Zbudowano je 24 po to, żeby odnawiały ciała nieśmiertelnych, a nie wskrzeszały ludz- kie kurewki... Choćby i najpiękniejsze. Achilles był zbyt mocno wstawiony i za bardzo roztargniony, żeby się obrazić. - Bogini Atena powiedziała, że Pentesileja odzyska tam życie. Atena nie kłamie. - Atena nie robi nic innego! - prychnął Hefajstos. Pociągnął so lidny łyk z amfory. — Parę dni temu stałeś u stóp Olimpu, ciskałeś kamieniami w nieprzebitą egidę Zeusa i darłeś się na Atenę, żeby zeszła do ciebie i stanęła do walki. Zabiłbyś ją, tak jak zabiłeś tę Amazonkę. Co się zmieniło, szlachetny mężobójco? Achilles spojrzał na niego spode łba. - Wojna trojańska... skomplikowała się, kuternogo. - Wypiję za to! - Hefajstos się zaśmiał i uniósł amforę do ust. Zanim przetekowali się do sali uzdrowień, Achilles ubrał się w zbro- ję. Z wypolerowaną tarczą i mieczem naostrzonym na kole szlifier- skim Boga Ognia podszedł do stołu, gotowy zarzucić sobie na ramię ciało Pentesilei. - Zostaw ją- odezwał się Hefajstos. - Co ty wygadujesz? — warknął syn Peleusa. - Gdyby nie ona, ni gdzie byśmy się nie wybierali. Nie mogę jej tu zostawić. - Nie wiadomo, kogo z bogów i strażników tam zastaniemy. Jeśli będziesz musiał przebijać się przez falangę wojska, chcesz to robić z trupem Amazonki na plecach? A może miałeś zamiar użyć jej pięk nego ciała jak tarczy? Achilles się zawahał. - Nic j ej tu nie grozi - zapewnił go Hefaj stos. - Pieniły się tu daw niej szczury, nietoperze i karaluchy, ale odkąd zbudowałem mecha niczne koty, sokoły i modliszki, mam spokój. - Mimo wszystko... - Jeżeli w sali uzdrowień nikogo nie będzie, wrócimy tu w sekun dę, a w następnej będziemy znów na Olimpie, razem z martwą Ama zonką. Tymczasem moje złote dziewczyny jej przypilnują. - Bóg Ognia pstryknął palcami i sześć metalowych pomocnic otoczyło stół z ciałem. - Gotowy? - Tak. Achilles złapał Hefajstosa za pobłiźnione prawe ramię i obaj znik- nęli. 25 Sala uzdrowień była pusta. Nie natknęli się na nieśmiertelnych straż- ników, ale najdziwniejsze - także dla Hefajstosa - było to, że więk- szość kadzi świeciła pustkami. Tej nocy Uzdrowiciel nie wskrzesza! ani nie leczył żadnych bogów. W rozległym wnętrzu, rozświetlanym zaledwie kilkoma koszami z żarzącym się węglem i fioletową poświatą bulgoczących zbiorników, poruszali się tylko oni dwaj - powłóczący nogą Hefajstos i zasłaniający się tarczą szybkonogi Achilles. Do czasu, aż zza jednej z kadzi wynurzył się Uzdrowiciel. Achilles wyżej uniósł tarczę. Kiedy stał nad ciałem Pentesilei, Atena powiedziała mu: „Zabij Uzdrowiciela, olbrzymią, potworną stonogę, opatrzoną mnóstwem rąk i oczu. Zniszcz całą Salę Uzdrowień". Wtedy myślał, że bogini po prostu obraża Uzdrowiciela, a nie opi- suj ej ego wygląd. Tymczasem stwór rzeczywiście miał wielosegmentowe ciało stono- gi, tyle że wznosił się dziesięć metrów nad posadzką. Chwiał się na boki, a rozmieszczone dookoła najwyższego segmentu oczy utkwił w Achillesie i Hefajstosie. Miał czułki i całe mnóstwo podzielonych na segmenty odnóży, z których kilka kończyło się delikatnymi dłońmi. Palce były tak cienkie, że przypominały odnóża pająka. Jeden z gór- nych segmentów cielska okrywała kamizelka z mnóstwem wypcha- nych kieszeni. Zresztą całe ciało Uzdrowiciela było obwieszone na- rzędziami przyczepionymi do czarnych pasków, taśm i sprzączek. - Uzdrowicielu! - zawołał Hefajstos. — Gdzie się wszyscy podziali? Stonoga zachybotała się, zamachała odnóżami i jej niewidoczny pysk bluznął niezrozumiałym jazgotem. - Zrozumiałeś? - spytał Hefajstos Achillesa. - Co miałem zrozumieć? To brzmiało, jakby dzieciak przeciągną! patykiem po żebrach szkieletu. - Ale było po grecku. Wsłuchaj się i powtórz to sobie wolniej w myślach. -Hefajstos zwrócił się ponownie do Uzdrowiciela: -Mój przyjaciel, śmiertelnik, nie zrozumiał, co powiedziałeś. Mógłbyś powtórzyć swoje słowa, Uzdrowicielu? - PanIBógZeusPostanowiłŻeŻadenŚmiertelnikNieMożeTrafićDo- KadziRegeneracyjnychBezJegoWyraźnegoRozkazu.NiktNieWie- GdzieSzukaćPanalBogaZeusaAPonieważUzdrowicielSłuchaTylko- JegoRozkazówNaOlimpieNiePrzyjmęŚmiertelnikaDopókiZeusZnów- NieZasiądzieNaTronie. - A to zrozumiałeś? - zapytał Boski Rzemieślnik. 26 - Powiedział, że słucha tylko Zeusa i nie zgodzi się, żebyśmy wło żyli Pentesileję do kadzi, jeżeli Zeus nie wyda mu takiego rozkazu? - Zgadza się. - Mógłbym robala zabić. - Niewykluczone - przytaknął Hefajstos. - Chociaż mówi się, że Uzdrowiciel jest jeszcze bardziej nieśmiertelny niż nowi bogowie. Ale jeśli go zabijesz, nikt nie wskrzesi Pentesilei. Tylko Uzdrowiciel zna się na tej maszynerii i umie rozkazywać niebieskim larwom, któ re są niezbędne w procesie leczenia. - Tytujesteś Rzemieślnikiem. -Achilles postukał mieczem w rą bek tarczy. - Na pewno wiesz, jak działają te machiny. - Akurat... Toniejestbanalnapostludzkatechnologia,jakiej sami używaliśmy. Nigdy nie rozgryzłem tych kwantowych maszyn Uzdro wiciela. .. Zresztą nawet gdyby mi się udało, nie umiałbym zapędzić larw do roboty. Przypuszczam, że reagują tylko na telepatyczne roz kazy Uzdrowiciela. - Powiedział, że spośród bogów na Olimpie słucha tylko Zeusa — zauważył Achilles. Krew go zalewała i był o krok nie tylko od zabi cia Boga Ognia i olbrzymiej stonogi, ale także od wyrżnięcia w pień wszystkich bóstw, jakie zastanie na Olimpie. — Kto jeszcze mógłby mu rozkazywać? - Kronos - odparł Hefajstos. Jego uśmieszek doprowadzał Achil lesa do szału. -Ale wygnano go razem z innymi tytanami do Tartaru, na wieczność. W tym wszechświecie tylko Zeus rozkazuje Uzdrowi cielowi. - A gdzie on jest? - Tego nikt nie wie. Korzystając z jego nieobecności, bogowie żrą się między sobą o władzę. Walki koncentrują się wokół Ilionu, gdzie jedni nadal wspierają Greków, a drudzy Trojan. Olimp świeci pustkami i mamy tu względny spokój. To dlatego zszedłem po stoku, żeby obejrzeć zniszczenia szybu windy. - Dlaczego Atena dała mi bogobójczy nóż i kazała zabić Uzdro wiciela, kiedy ten wskrzesi już Pentesileję? - Kazała ci zabić Uzdrowiciela?! - Hefajstos wytrzeszczył oczy. Mówił cicho i z wahaniem. - Nie mam pojęcia. Na pewno ma jakiś plan, ale to szaleństwo. Gdyby zabrakło Uzdrowiciela, kadzie były by bezużyteczne i całą naszą nieśmiertelność szlag by trafił. Owszem, jesteśmy długowieczni, ale bez nanokuracji odmładzających nas też czekałyby cierpienia, Pelido. Okrutne cierpienia. 27 Achilles zbliżył się do Uzdrowiciela. Zasłonił się tarczą tak do- kładnie, że ponad jej krawędzią