14170
Szczegóły |
Tytuł |
14170 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14170 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14170 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14170 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paul F. Wilson
Świat Dydeetown
(Dydeetown Word)
Tłumaczył Cezary Ostrowski
Część Pierwsza
Kłamstwa
Czy gdyby twoja siostra była klonem, chciałbyś, aby pracowała w Dydeetown?
(graffiti strumienia danych)
1
Jean Hearlow. Albo raczej Jean Hearlow-c.
Nie mogłem początkowo skojarzyć jej twarzy, lecz rzadko widuje się aż tak białą skórę. Potem
mnie olśniło. Już ją kiedyś widziałem. Włosy zanadto blond, zbyt biała skóra, słodziutka buzia.
Trudna do zapomnienia, nawet jeśli, tak jak ja, nie jest się szczególnie wrażliwym na wygląd.
Nawet jeśli to, na co się patrzy, tak ślicznie wypełnia swymi kształtami ciemnoniebieski, ciasny
kombinezon.
– Pan nazywa się Dreyer, jeśli się nie mylę? – powiedziała metalicznym głosem, gdy drzwi za
nią zasunęły się.
Nagle zainteresował mnie upstrzony przez karaluchy blat biurka. Strącając jeden
z karaluszych bobków, stwierdziłem:
– Wychodzi się tymi samymi drzwiami.
– Chcę pana wynająć.
Zagryzłem zęby i dalej usuwałem nawóz. Byłem zmęczony wielodniowym siedzeniem tutaj
i czekaniem na jakąś robotę.
– Nie pracuję dla klonów.
Nie była to cała prawda, ale w końcu nie reklamowałem tego produktu. Głośno zaczerpnęła
tchu.
– Jak?
– Nigdy nie zapominam twarzy – powiedziałem wreszcie, podnosząc na nią wzrok.
Jakiś czas temu pracowałem dla dziewczyny z Dydeetown. Podłączyłem się do biblioteki,
żeby się czegoś dowiedzieć i przejrzałem video z nimi i historię Dydeetown. Podczas tych
poszukiwań dowiedziałem się wiele na temat ich twarzy i ukrytych za nimi historii. Ta Hearlow to
była kiedyś persona, to znaczy wówczas. Klon przede mną nie był dokładną kopią, one nigdy nie są
dokładne, ale był diablo bliski ideału. Co prawda, nie dostrzegałem, co inni mogli w niej widzieć,
lecz może wówczas gusta były inne. Dlaczego ktoś miałby chcieć zapolować na jej tkankę, ukraść
kawałek i wyklonować nową Jean Hearlow? Nie byłem w stanie pojąć. No cóż, tak czy inaczej, nie
miałem zamiaru tykać Dydeetown nawet palcem.
– Pracowałeś dla Kushegi – powiedziała mi.
Znów zainteresowałem się sprawą karaluchów.
– To był szczególny przypadek.
– Cóż w nim było tak szczególnego?
– Nie twój interes.
Prawda była taka, że byłem wówczas bardziej podłamany niż zwykle. Zapalało się na mnie
więcej czerwonych światełek niż na wschodniej ścianie Dydeetown. Mój żołądek był
przyzwyczajony do przynajmniej jednego posiłku dziennie, a reszta ciała dopominała się o swoje
prawa. Mówiąc krótko, w tych dniach byłem zdesperowany.
– Posłuchaj mnie – zaczęła.
– Raczej cię pożegnam niż posłucham – nadal jednak miałem swoją dumę.
Coś upadło ciężko na upstrzony blat biurka. Nawet nie musiałem podnosić głowy, żeby
zobaczyć, co. Potoczyło się prosto przed mój nos. Okrągłe, płaskie, złote.
– Mów – powiedziałem.
Obejrzała się w tył na moje drzwi, jakby chciała upewnić się, czy są dobrze zamknięte, po
czym usiadła na jednym z dwóch krzeseł po drugiej stronie biurka.
– Myślałam, że będzie pan miał większe biuro.
– Nie jestem pazerny – odparłem. Podniosłem monetę i rozsiadłem się w krześle.
– To Kyfhon.
Zważyłem monetę w dłoni. Zimna i ciężka. Dwadzieścia pięć gramów. Próba 0.999, biorąc
pod uwagę standardy Kyfhonu. Oczywiście nielegalna, lecz kto miałby powiedzieć tym
twardzielom z Eastern Sect, że nie mogą bić własnych monet? Z pewnością nie ja, bracie. Nie ja.
– Dużo kyfhopatów jest klientami w Dydeetown?
– Trochę.
Nie powiedziałem nic więcej. Siedziałem tylko i paznokciem kciuka żłobiłem w monecie rysę.
W końcu, tak jak oczekiwałem, zaczęła:
– Czasami robię interesy z kyfhonem, lecz głównie dostaję monety od ludzi, którzy wolą nie
zostawiać odcisków palców w Dydeetown.
– Nikt nie lubi zostawiać za sobą tropu do Dydeetown.
– A jednak robię to – powiedziała, unosząc brodę i spoglądając mi w oczy. – Co noc
przybywają z grubymi kutasami i grubymi paluchami...
– ... na spotkanie najpiękniejszych kobiet i najprzystojniejszych mężczyzn w historii –
dokończyłem, przedrzeźniając slogan.
– Ma pan całkowitą rację, Mr Dreyer.
W jej głosie nie było śladu wstydu. A właściwie to dlaczego miałby tam być? Była jedynie
klonem. Nie znała innego życia. Należało raczej winić jej klientów.
– A zatem, cóż mogę dla pani zrobić?
Irytowało mnie siedzenie i omawianie interesów z nią, jakby była Człowiekiem. Lecz w ręku
trzymałem prawdziwe złoto, a bardzo go potrzebowałem.
– Potrzebuję kogoś odnaleźć.
O kurczę! Kolejny zagubiony mieszkaniec Dydeetown.
– Dlaczego ja?
– Kushegi mówiła, że jest pan dobry.
Aż się zjeżyłem. Jak ta klonowana kopia holograficznej seks gwiazdy z dwudziestego
pierwszego wieku śmiała oceniać moją pracę? Jak... Ukróciłem te myśli. Donikąd nie prowadziły.
Strata energii.
– Nie uzyskała tego, co chciała – powiedziałem.
– Fakt, Raquel nie żyła, kiedy ją pan znalazł, lecz znalazł ją pan.
– A teraz mam znaleźć twoje ukochanie?
Skinęła głową. Nieśmiało. Rzuciłem monetę na biurko.
– Dziękuję, nie.
– Proszę?
Jeśli błaganie w jej głosie miało rozmiękczyć mi serce, to spudłowała z kretesem.
– Ktokolwiek to jest, niech jego lub jej, szuka właściciel. Albo niech właściciel mnie wynajmie.
Ale nie ty.
– Ale ja mówię o Człowieku.
– Och!
Powtórnie podniosłem monetę i rozparłem się w krześle. Nadal mi się to nie podobało, ale nie
miałem nic lepszego do roboty.
– Jak się nazywa?
– Kyle – jej głos zadrżał, a oczy błysnęły – Kyle Bodine.
Myślałem, że się rozbeczy, ale jakoś to opanowała, dzięki Core.
– Słuchaj! Jeśli ten facet skrzywdził cię, okradł albo oszukał, zwróć się do swojego
właściciela.
– Ale to nie tak – powiedziała, pociągając nosem. – My zamierzamy się pobrać.
Na takie dictum o mało nie zrobiłem salta w tył wraz z krzesłem.
– Zamierzacie się co...?
Chyba musiałem krzyknąć, ponieważ podskoczyła w tył, jakbym do niej strzelił. -
– Po... pobrać. Zamierzamy się pobrać.
Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Ludzie mówią, że klony są przygłupie, lecz tak
naprawdę nie zdają sobie sprawy jak głupie, póki nie porozmawiają sobie z którymś. One wiedzą,
jak dobrze wyglądać, jak naprawdę ślicznie się uśmiechać, jak sprawić najwyższą przyjemność
ciału, lecz to wszystko kosztem czegoś. Po drodze muszą coś tracić. Ponieważ naprawdę są głupie.
Zaczerwieniła się.
– Dlaczego pan się śmieje?
– Żaden człowiek nie zamierzałby żenić się z klonem!
– Ale Kyle tak! On mnie kocha!
– Kłamie.
– Nie kłamie! – podniosła głos, wstając z krzesła i pochylając się nad biurkiem. – Ja coś dla
niego znaczę! Kimś dla niego jestem... nie śmieciem jak dla prawie każdego innego!
– Hej... spokojnie – zastopowałem ją. Nie chciałem, by wyparowała stąd wraz ze swą złotą
monetą. – Nikt tu nie ma zamiaru nikogo poniżać. Po prostu ludzie nie poślubiają klonów. To nie
moja wina, że tak jest... to samo życie.
– A panu się to podoba, prawda?
– Nie nienawidzę klonów, lecz jestem również realistą.
Bez względu na złoto nie zamierzałem jej okłamywać. Nie lubię klonów. Nie budzą mojej
sympatii kolekcje komórek wyhodowane z kultury tkankowej i paradujące wokół jak prawdziwe
ludzkie istoty. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie też zbyt wielu ludzi, których bym lubił.
– Założę się, że twój „narzeczony” – ostatnie słowo wypowiedziałem kątem ust – nieźle sobie
radzi. Prawdopodobnie to jeden z tych podżegaczy zbierających się w metrze i wykrzykujących
„Uwolnić klony!” albo „Wyjąć spod prawa chlorokrowy!”, albo „Adoptować bękarty!” – lub
jeszcze inne bezsensy. Prawdopodobnie chce poślubić cię, by udowodnić swą szczerość i dobrą
wolę.
– Nie miałam być jego trofeum... zamierzaliśmy wyjechać.
– Dokąd?
– Do zewnętrznych światów.
Ponownie rozparłem się w krześle, tym razem z namaszczeniem, i przyglądałem się jej. To
robiło się nieznośne. Jak powiedziałem nie jestem wielbicielem klonów, właściwie wolałbym, aby
w ogóle nie było ich na świecie, lecz nie znaczy to, żebym godził się je maltretować. Ludzie je
zrobili, więc jesteśmy za nie odpowiedzialni. A tymczasem ktoś próbował wykołować jednego
z nich. Nie mogłem przykładać się do okrucieństwa wobec klonów.
– Posłuchaj – powiedziałem powoli, mając nadzieję, że w ten sposób załapie to, co zamierzam
jej przekazać. – Nie wiem jak ci to powiedzieć, lecz jest parę rzeczy, z których powinnaś sobie
zdawać sprawę. Na przykład to, że nie ma sposobu, byś mogła dostać się do światów zewnętrznych.
Tylko ludzie mogą się tam wybrać. Potrzebna jest zielona karta, a klony nie mają zielonych kart.
Jesteście Nieludźmi. Jesteście czyjąś własnością. Należycie do kogoś... do osoby, albo do
korporacji. Klony nie mogą nawet mieć kont kredytowych, co sprawia, że po prostu nie mogą
wybrać się do gwiazd, gdy przyjdzie im na to ochota.
Podczas gdy próbowałem wykombinować, jak w zrozumiały dla niej sposób wytłumaczyć jej
działanie Central Data, otworzyła sakiewkę przy pasku.
– Zrozum, kiedy się urodziłaś... czy wylęgłaś, czy jak wy tam to nazywacie...
– Zostałam doinkubowana – powiedziała, grzebiąc w sakiewce.
– Nieważne. Wzięto mały kawałek twojej tkanki i zarejestrowano jej strukturę genetyczną
w Central Data. Twój genotyp pozostanie zarejestrowany tam do momentu twojej śmierci. Tak jak
i mój. Tak jak wszystkich.
Pokiwała głową.
– Wiem. I nie mogą klonować kolejnej mojej kopii, dopóki nie umrę... to prawo. Jedna osoba,
jeden genotyp.
– A więc wiesz o tym – zadziwiła mnie. – Skąd więc przyszło ci do głowy, że będziesz
w stanie opuścić planetę?
Rozejrzała się wokół jakby w obawie, że mogę ukrywać kogoś pod biurkiem lub gdziekolwiek
indziej w mym królestwie wielkości pudełka na buty.
– Czy to, co się tutaj powie, pozostanie sekretem? Naprawdę sekretem?
– Masz na myśli słowo „tajne”. Tak, wszystko jest sekretem. A co tam trzymasz w ręce?
Wyciągnęła coś z sakiewki i położyła na moim biurku.
– To.
Zielona karta.
Na moment odjęło mi mowę. Klony miały czerwone karty. Nigdy nie zielone. Przenigdy. To
było niemożliwe, a jednak leżała na moim biurku.
– Fałszywa. Musi być fałszywa. Potrząsnęła głową.
– Nie. Ta jest prawdziwa.
– Wypróbowałaś ją?
– Nie ma potrzeby. Wiem, że jest prawdziwa. Podniosłem ją. Rzeczywiście wyglądała na
autentyk.
Sprawa z każdą minutą stawała się coraz bardziej śliska.
– Za posiadanie tego możesz skończyć na Biegunie Południowym przerzucając gnój
chlorokrów, wiesz?
Pokiwała głową.
– Wiem. Ale to nie będzie miało znaczenia, gdy znajdziemy się Tam, Gdzie Wszyscy Dobrzy
Ludzie Odchodzą.
Zawsze nienawidziłem tego określenia. Każdy wyrażał się w ten sposób o światach
zewnętrznych. Każdy, tylko nie ja. Nie podobały mi się implikacje dotyczące nas, pozostających
na ziemi, chociaż trudno było zaprzeczyć, że mogło to być prawdą.
Natychmiast jednak wróciłem do tematu.
– Wiesz dobrze, że potrzebna jest nie tylko karta. Dopóki nie zmienia się twojego statusu
w Central Data z klonu na Człowieka, jest ona tylko zielonym kawałkiem plastiku. Kiedy włożą ją
i kawałek twojego naskórka do małej maszynki w porcie kosmicznym, wyda się i zostaniesz
aresztowana za eksport skradzionej własności, czyli siebie.
Obdarzyła mnie półuśmiechem.
– Wiem, lecz to nigdy się nie zdarzy.
– Skąd możesz być tego..?
Drgnęła i uśmiechnęła się.
– Kyle to załatwił. Wziął kawałek mojego naskórka i wrócił kilka dni później z tą kartą. On
mnie kocha.
Spojrzałem powtórnie na zieloną kartę. Wydawała się równie prawdziwa jak moja własna. Nie
mogłem tego rozgryźć. Człowiek, który posunął się tak daleko dla klonu musi naprawdę... ją
kochać. Nie! Moja twarz nadal przedstawiała obraz profesjonalnego niewzruszenia.
– Jak dawno zaginął Kyle Bodine?
– Pięć dni temu. Mieliśmy się spotkać w Porcie L4 przy doku promowym w piątek wieczorem.
Straciłam z nim kontakt od piątku rano.
– Masz jakiś pomysł, gdzie może być?
– Nie wiem – jej oczy znów zaczęły błyszczeć. – Nie wiem! I martwię się o niego!
– Może się rozmyślił.
Pokręciła głową. Stanowczo.
– Nie! Nigdy!
– Okay, okay. Nie ekscytuj się.
Wstałem i podszedłem do okna za biurkiem. Wolałbym spoglądać przez prawdziwe okno niż
obserwować tę transmisję ze ściany zewnętrznej, lecz ledwo wystarczało mi na czynsz izby
wewnętrznej. Moje palce wciąż obracały złotą monetę. W drugiej dłoni trzymałem zimną zieloną
kartę. Coś się tutaj nie zgadzało. Coś było zbyt szalone.
– Czy mogę dostać moją kartę z powrotem?
Odwróciłem się i podałem ją. Ta karta była dla niej naprawdę ważna.
Wtedy przebiegł mi przez but wyjątkowo duży karaluch. Zgniotłem go z miłym trzaskiem.
Ignatz będzie musiał znowu tu pozamiatać.
– W porządku. A teraz powiedz mi, co wiesz o tym facecie.
Wiedziała niewiele. To było to, co ludzie nazywają szalonym romansem. Kyle Bodine
pracował dla firmy eksportowo-importowej. Miał kontakty ze światami zewnętrznymi, które
z chęcią przyjęłyby go i jego nową żonę. Istniały tam prawa antyklonowe, lecz nikt nie musiał się
dowiedzieć, kim ona jest. Powiedziała, że po raz ostatni widziała go w Dydeetown w piątek rano.
Posiadał średniej wielkości mieszkanie w jednym z lepszych dystryktów na Manhattanie. Miała do
niego klucze. Po wielu głuchych telefonach zdążyła już tam zajrzeć. Ani śladu Kyle’a. Ani śladu
nieczystej gry.
Przystąpiłem do dzieła.
– Okay – powiedziałem. – Moje wynagrodzenie wynosi dwieście dziennie plus wydatki.
– To mi odpowiada – pokiwała głową. Uniosłem złotą monetę.
– To jest warte więcej niż na tydzień z góry.
– Jeśli znajdzie go pan wcześniej, nawet dzisiejszej nocy, wszystko należy do pana.
Naprawdę chciała odzyskać tego faceta. Powiedziałem jej, że muszę jeszcze załatwić parę
spraw, i że spotkam się z nią za dziesięć godzin w apartamencie Bodine’a.
Odczekałem chwilę po jej wyjściu, po czym zjechałem na poziom ulicy. Chciałem się pozbyć
tego złota przed udaniem się na Manhattan. Nie tylko było nielegalne, lecz mogło zostać mi
ukradzione, zanim zdołałbym zamienić je na kredyt. Wiedziałem, że mogę to załatwić w stałym
miejscu, bez zbędnych pytań.
2
Nigdy nie wiedziałem, jak lokal Elmero będzie wyglądał w danym tygodniu. Większość tego
typu lokali dbała o spójny wizerunek zewnętrzny. Elmero działał wprost przeciwnie. Nigdy nie
było wiadomo, kiedy zmieni holograficzny fronton. Dzisiaj był to Bar-x Saloon w starym Tucson,
Arizona. Miał nawet kilka koni pijących z koryta w promieniach popołudniowego słońca.
Prawdziwe słońce nigdy nie świeciło tutaj, na poziomie gruntu.
Jednakże znajdujący się wewnątrz bar był zatłoczony jak zwykle. Wypełniała go rutynowa
mieszanina bezsensownych chichotów i nieprzyjemnych zapachów. Jak zwykle również grano
w clatastream w pobliskim kącie. Rozpoznałem tam rysy Newsface Seven, która wydzielała co
smaczniejsze kąski z Central Data. Z przegrody znajdującej się w najciemniejszym z ciemnych
kątów, gdzie ktoś grał w Procyon Patrol, rozległo się wycie. Ktokolwiek to był, a nigdy go
przedtem nie widziałem, wyleciał stamtąd i potoczył się po podłodze cały czas klepiąc się po
lewym ramieniu, na którym paliła się kurtka. Ugasił wreszcie ogień, wstał, otrząsnął się i powrócił
do przegrody. Ludzie płacili ekstra by pograć w Procyon Patrol u Elmero od czasu, gdy częściowo
uszkodził tłumiki na laserach wroga. Gdy ci obcy odstrzeliwali, to odstrzeliwali naprawdę –
Można było nieźle oberwać w tej grze. Dlatego właśnie przerobione maszyny uznano za
nielegalne.
Elmero był specjalistą od rzeczy nielegalnych.
Doc pokiwał do mnie od swojego stolika. Minn dostrzegła mnie ze swojego miejsca za barem.
Uniosła fiolkę zielonego dewara, mego ulubionego, i uniosła brwi. Podziękowałem ruchem ręki.
Nie byłem teraz w nastroju na „lufę”. Musiałem porozmawiać z szefem. Wskazałem drzwi
wiodące na zaplecze, a ona skinęła głową.
– Jesteś zajęty, Elm? – powiedziałem, lekko rozsuwając drzwi i zaglądając do środka.
– Sig! Wchodź!
Tak też zrobiłem, trzaskając drzwiami.
– Wyglądasz bardziej niezdrowo niż zwykle, Sig.
Nigdy nie przegapił okazji, by zadrwić z mej chorobliwie żółtej cery.
– Dzięki, Elm. Ty wyglądasz tak łajdacko i silnie jak zwykle.
Elmero mierzył ze dwa metry i był równie chudy jak długi. Zdjął nogę z nogi, a jego
poliformowy leżak uniósł go do pozycji stojącej. Zazdrościłem mu tego leżaka. Prawdopodobnie
było to najbardziej wygodne siedzisko w Zamieszkanej Przestrzeni. Pewnego dnia, jeśli
kiedykolwiek będę bogaty...
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– Potrzebuję to wymienić – powiedziałem, podsuwając mu monetę.
Podjechał na swym siedzisku do konsoli w kącie i wrzucił monetę do analizatora w kształcie
filiżanki, który zważył ją, uwzględnił aktualną cenę złota i podał wynik, który tylko on mógł
dostrzec. Elm lubił złoto. Prowadził wiele transakcji poza zwykłymi liniami kredytowymi, a złoto
było powszechnie uważane za lepszy środek płatniczy.
– Dam ci za to szesnaście setek.
Rzecz była warta dobre dwa kawałki i obaj o tym wiedzieliśmy, lecz Elmero kochał wprost się
targować.
– Myślałem, że może siedemnaście albo osiemnaście, bez podatku.
Uśmiechnął się. Mówiłem mu o tym, miał szkaradny uśmiech.
– No to... umówimy się na piętnaście netto? – powiedział.
– Pasuje – stwierdziłem. O takiej kwocie myślałem, gdy tu wchodziłem.
Przesunął się do deski płac swych pracowników i wprowadził jakieś dane. Znał mój numer
identyfikacyjny na pamięć.
– Okay, Sig – powiedział. – Właśnie zapłaciłem ci osiemnaście setek za tydzień pracy. Za
który tydzień chcesz?
Drgnąłem.
– Ostatni jest równie dobry jak każdy inny.
Uzupełnił dane. Poczekaliśmy kilka sekund, po czym podszedłem do jego terminalu
kredytowego i włożyłem kciuk do odpowiedniej dziurki. Naciśnięcie przycisku zaowocowało
odczytem kredytu wynoszącego 1522, po zautomatyzowanym odjęciu podatku. Przynajmniej nie
czekają mnie już żadne czerwone światła i będę mógł przestać usprawiedliwiać się awarią
transpondera kciuka oraz koniecznością jego wymiany. Po pewnym czasie staje się to żenujące.
– Posłuchaj, Elm. Widziałem dzisiaj fałszywą zieloną kartę.
– Jak fałszywą? – wyglądał na średnio zainteresowanego.
– No cóż, tak naprawdę to nie należała ona do tej osoby.
– Jeśli genotyp komórek posiadacza nie zgadza się z tym na karcie, lub gdy oba genotypy nie
zgadzają się z Central Data, jaki z tego pożytek? Tylko prawdziwy idiota obnosiłby się z czymś
takim.
Nie złapał, o co mi chodzi.
– Mówię o Central Data, zmiany dokonano tam.
Elm drgnął.
– To jest do zrobienia. Oczywiście nie rutynowo, lecz jeśli zna się właściwych ludzi
i dysponuje odpowiednią gotówką, można dokonać zmian. Wymazać zapisy kryminalne, zmienić
kredytowe. Nie mów mi, że to dla ciebie nowość.
– Nie, to nie nowość. Lecz czy słyszałeś kiedyś, by klona przerejestrowano na Człowieka?
W końcu Elm jakoś zareagował. Uniósł brwi.
– To mogłoby być trudne. Ludzie mający możliwość dokonać takiej zmiany mogliby odmówić,
bez względu na „zasady”. Jestem pewien.
– Lecz można to zrobić?
– Oczywiście. Gdybyś tylko miał próbkę tkanki, by zidentyfikować genotyp, a twój pośrednik
był osobą przebiegłą, skorumpowaną i niezwykle pomysłową.
– Na przykład jak ty?
Rozparł się w siedzisku i rozprostował palce. Elmero miał skłonność do uważania się za
mistrza intelektu wśród kanciarzy.
– Nie jest to poza zasięgiem moich możliwości. Pora na zasadnicze pytanie.
– Miałeś kiedyś okazję załatwić coś takiego?
– Nie – odpowiedział, wolno zaprzeczając ruchem głowy. – Ale nie miałbym nic przeciwko
takiej propozycji.
Nie mogłem w to uwierzyć.
– Pomógłbyś głupiemu, chodzącemu nowotworowi w dostaniu się do społeczeństwa ludzi?
– Biznes to biznes. Poza tym klon jest nowotworem nie bardziej niż bliźniak jednojajowy.
A jeśli chodzi o głupotę, to gdyby twą edukację ograniczono do dbania o siebie, technik
seksualnych i niewiele ponadto, co oczywiście w twoim przypadku nie miało miejsca, byłbyś
jeszcze bardziej nieciekawą kompanią niż i tak jesteś.
– Dziękuję, Elmero – powiedziałem ze śmiechem i skierowałem się ku drzwiom. – Nie
sądziłem, że staniesz się obrońcą klonów.
– Nie ma za co, Sigmundo, i nie obrażaj starszych od siebie.
3
Holograficzne otoczenie kompleksu było ceglaną, skalną wioską, z mieszkańcami, dymem
palenisk, drabinami
i wszystkim innym. Wspaniała robota. Prawie nie wyczuwało się sztuczności. Jednakże nie
wiedziałem, dlaczego nazwano to Central Park Complex. Nie było tu żadnego parku. Poza mchem,
na poziomie gruntu nie było żadnej innej zieleni w całym megalopolis. Niektórzy mieli tylko
ogródki na dachach. Może kiedyś był tu park, ale teraz nie. A w ogóle, to kogo to obchodziło?
Nie wiem, dlaczego zajmowałem się zadawaniem sobie tych głupich pytań.
Tak jak uzgodniliśmy, dziewczyna czekała na mnie przy dolnym wejściu na Piątej. Omijając
kałuże na omszałej ulicy, zauważyłem ją przykucniętą przy małym chłopcu, który nie mógł mieć
więcej niż dwa, trzy lata. Trzymała dziecko za rękę, przemawiając do niego z uśmiechem. Jej
twarz miała bardzo bogatą mimikę i dzieciak musiał uważać to za zabawne, ponieważ śmiał się
jakby była najwspanialszą rzeczą od czasu Joey Jose.
Wiedziałem, że dziecko nie mogło być samo. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jego straży
i dostrzegłem ich, trzech dziesięciolatków stojących na uboczu i przyglądających się
przechodniom. Gangi wyrostków lubiły używać maluchów do żebractwa. Myślę, że był to rodzaj
symbiozy. Nielegalnie urodzeni, ci ponad normę przyrostu naturalnego, byli pozostawieni
w podziemiach. Gangi wyrostków zabierały ich, wychowywały, uczyły żebraniny i trenowały do
opieki nad kolejnymi dziećmi, które miały przybyć. Perpetuum mobile.
Zastanawiałem się, co zrobiliby strażnicy tego berbecia, gdyby wiedzieli, że trzyma się za ręce
z klonem. „Złapią cię klony” – to było ulubione straszenie mnie, gdy jako dziecko coś zbroiłem.
Strach pozostał na długo. Wszystkim wiadomo, że klony są sterylizowane bezpośrednio po
deinkubacji. Obowiązkowo. A więc skoro nie mogą mieć własnych dzieci, logiczne było, że mogą
kraść dzieci innych. Nigdy, co prawda, nie miałem okazji słyszeć o takim przypadku, lecz mit robił
swoje.
Starsze dzieciaki zauważyły, jak zbliżam się do dziewczyny i bobasa. Musieli pomyśleć, że
mogę robić jakieś problemy, bo wprost zmietli malucha z uścisku klonu i ulotnili się, zanim
podszedłem bliżej niż dziesięć metrów.
Klon obserwował ich ucieczkę w głąb ulicy z wyrazem takiej tęsknoty na twarzy, że aż
przystanąłem. Może to nie mit, może klony rzeczywiście pragną dzieci aż tak bardzo, by móc je
kraść.
Razem weszliśmy do Zespołu Parkowego. Dobrze było wydostać się poza zasięg
październikowego chłodu i wilgoci ulicy. Gdy tak szliśmy centralną promenadą, zauważyłem, jak
dziwnie wykrzywia się jej twarz.
– Co z tobą?
Natychmiast przybrała normalny wyraz.
– Nic.
– Nie wciskaj mi kitu. Nieźle ci ściągnęło buzię.
Uśmiechnęła się niewinnie.
– To tylko taka moja mała zabawa – wskazała przed siebie. – Widzi pan tę kobietę z lewej?
Proszę spojrzeć na jej minę, jakby jadła coś gorzkiego.
Spojrzałem. To prawda, kobieta rzeczywiście miała skrzywioną twarz. Powtórnie
skierowałem wzrok na klona. Wspaniale imitowała wyraz twarzy tamtej kobiety.
– Starasz się nauczyć naśladowania ludzi?
– Nie, to czysta zabawa. A pan jak się bawi, Mr Dreyer?
Otworzyłem usta, lecz natychmiast je zamknąłem. To nie jej interes. Równocześnie z goryczą
zdałem sobie sprawę, że nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. Musiało istnieć coś, co robiłem dla
przyjemności.
– Z pewnością nie jest to chodzenie do Dydeetown. Tyle mogę ci powiedzieć. – odparłem
w końcu. Nie zabrzmiało to przekonująco. Cieszyłem się, że wreszcie wjeżdżamy do podsekcji
Bodine’a.
Wysiedliśmy na poziomie dwudziestym siódmym i podeszliśmy do drzwi. Klon otworzył je
swą dłonią. Zrobiła krok do środka, lecz natychmiast zamarła w miejscu, tak, że wpadłem na jej
plecy. Byłem gotów ją skląć, lecz jeden rzut oka na automatycznie rozświetlone wnętrze
wystarczył. To miejsce było kompletnie zdemolowane.
– Ej, to już chyba przesada – powiedziałem.
Zostawiłem klona w drzwiach i zacząłem przechadzać się po mieszkaniu. Oświetlenie,
poduszki, meble, dywan, wszystkie możliwe schodki zostały rozbebeszone i porozwalane.
Precyzyjna robota. Bardzo precyzyjna. Czegokolwiek tu szukano, szukano tego desperacko.
– Mówiłaś, że chodzi o firmę eksportowo-importową?
Nadal nic nie mówiąc, skinęła głową.
– Import, eksport czego?
– Nie... nie wiem.
Była śmierdzącą kłamczucha.
– Ktoś jeszcze szuka twojego przyjaciela.
– Ale dlaczego mieliby...?
– Ty mi powiesz.
Potrząsnęła głową.
– Gdybym mogła, zrobiłabym to. W to również nie uwierzyłem.
– Zabierajmy się stąd – powiedziałem. – Ludzie, którzy to zrobili mogą wrócić. Nie chcemy się
chyba z nimi spotkać.
Wypchnąłem ją do hallu, pozwalając drzwiom zamknąć się za nami.
– Poradziłbyś sobie z nimi, prawda?
– Jasne, tylko nie lubię tłumaczyć się ze zbyt dużej liczby trupów.
Miałem nadzieję, że zabrzmiało to wiarygodnie. W rzeczywistości wplątany w całą tą aferę,
czułem się dość kiepsko. Jedno spojrzenie na mieszkanie i wiedziałem, że chodziło o coś więcej,
niż zaginiony kochanek. Nie umiałem określić o co, lecz chciałem jak najszybciej znaleźć się
z dala od kompleksu, w miarę możliwości nie wpadając po drodze na nikogo zainteresowanego.
Jak zwykle byłem nieuzbrojony. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż moje
kwalifikacje strzeleckie i tak były liche. Wszawe, prawdę mówiąc. Równie wszawe jak w walce
wręcz. Jeszcze nie odkryłem, w czym jestem dobry, lecz z pewnością nie było to strzelanie, ani
mordobicie.
Weszliśmy na pochylnię i zaczęliśmy zjeżdżać na główną aleję. Mijaliśmy właśnie piętnaste
piętro, gdy dołączyło do nas dwóch ciemnych typków, wielkich i krzepkich, odzianych w luźne
garniturki. Zauważyłem niewielkie wypukłości pod lewym ramieniem każdego z nich. Mogli być
braćmi, gdyby nie to, że ten po prawej miał duży, czerwony nos, a temu z mojej lewej strony
brakowało małego palca u prawej ręki. Tylko pewnego rodzaju ludzie nie decydują się w takim
przypadku na transplantację czy protezę brakującego kawałka. Ludzie, z którymi raczej wolałbym
się nie spierać.
Nie podobało mi się to wszystko. Dotknąłem ramienia klona i przemówiłem najbardziej
obojętnym tonem, na jaki mogłem się zdobyć.
– Wysiądziemy na piątym i zobaczymy, czy twoja matka jest w domu.
Obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem, lecz zanim zdążyła odpowiedzieć, mięsista,
czteropalczasta dłoń spoczęła na moim lewym ramieniu, a chrapliwy głos powiedział mi do ucha:
– Wasz następny przystanek jest na parterze.
– W porządku – odparłem. – I tak nigdy nie lubiłem twojej matki.
– Co się z panem dzieje? – spytała.
– Nic. Po prostu rób to, o co poproszą ci mili panowie.
Spojrzała w lewo i w prawo i nagle jej zaciekawienie przerodziło się w strach. To tylko
potwierdziło moje podejrzenia, że wiedziała dużo więcej, niż mi mówiła.
Wykołowany przez klona! Może nawet schwytany w pułapkę! Pracować dla kogoś takiego, to
już było źle. Ale dać się oszukać? Jakim byłem głupcem!
Gdy opuściliśmy pochylnię na poziomie alei i powróciła grawitacja, wziąłem ją pod rękę,
jakby była człowiekiem. Nie sądziłem, aby ktoś chciał mi pomóc widząc, że jestem
w towarzystwie klona.
– Gdzie idziemy? – spytałem naszą eskortę.
– Niedaleko – odparł Czteropalczasty.
Poprowadzili nas aleją w kierunku ekspresowej pochylni wiodącej na dachowy parking.
W ciszy przejechaliśmy osiemnaście pięter. Luksusowy model Ortega Scarlet Breeze oczekiwał
zawieszony pół metra nad dachem. Trzeci facet siedział za sterami. Usadowiliśmy się w środku
i odlecieliśmy w kierunku, gdzie zachodziło we mgle popołudniowe słońce.
– Kto chce się z nami zobaczyć? – spytałem miłym, zrelaksowanym tonem.
Czteropalczasty wydawał się jedynym mówiącym przedstawicielem całej trójki. Udzielił
kolejnej wyczerpującej odpowiedzi.
– Yokomata.
– Ach – powiedziałem przez nagle ściśnięte gardło. – Yokomata. To doskonale.
Yokomata. Gruba ryba w Bosyorkingstońskim podziemiu. Nie tak gruba jak Esterwin czy
Lotus, lecz prowadziła poważne operacje z dala od poziomu gruntu. Spojrzałem wymownie na
klona mówiąc te słowa:
– To wszystko jest dla ciebie oczywistym szokiem, jak przypuszczam?
Klon nic nie odpowiedział, lecz wystraszone oczy były aż za bardzo gadatliwe.
4
Na podstawie średniej wielkości tyranozaurusa rexa biegającego swobodnie po dziedzińcu
wywnioskowałem, że Yokomata nie lubiła przypadkowych gości. Sam dom był miniaturą Taj
Mahal, oczywiście holograficzną. Mogłem dostrzec delikatne migotanie na krawędziach. Nie
można było określić rzeczywistego wyglądu budynku. Prawdopodobnie stalowe pudlo.
Gdy pilot zaczął zniżać się powoli nad murem, dziesięciometrowy jaszczur pobiegł ku nam,
wyrywając kępy trawy potężnymi tylnymi nogami. Kiedy już prawie do nas dotarł z rozwartą,
olbrzymią, czerwoną paszczą pełną zaślinionych, sześciocalowych zębów błyszczących
w zachodzącym słońcu, pilot nagle zwiększył wysokość, a nasze żołądki przemieściły się ku
piętom. Kłapnięcie tnących powietrze szczęk dało się słyszeć mimo izolowanych ścian maszyny
latającej.
Czteropalczasty niezbyt delikatnie trzasnął pilota w tył głowy.
– Ty naprawdę dostajesz na głowę, wiesz? Pewnego dnia zrobisz to za późno!
Wyjrzałem przez okienko z tyłu. Tyranozaur podążał za nami przez całą drogę do domu
i obserwował statek nienawistnymi, czarnymi oczami, dopóki na dachu nie zniknęliśmy mu
z zasięgu wzroku. Stamtąd zeszliśmy w dół krótkimi schodami na spotkanie Yokomaty we własnej
osobie tkwiącej za biurkiem.
Przyglądała się nam ciemnymi oczami, niewiele łagodniejszymi od oczu jej mięsożernego
pupilka patrolującego dziedziniec. Wielka kobieta o szerokiej, żółtej twarzy. Wyglądała jak
emerytowany zapaśnik sumo będący chwilowo na diecie z oleju sojowego.
– Nie chciałabym poświęcić temu więcej czasu, niż to konieczne – powiedziała jedwabistym,
zblazowanym głosem, podnosząc dwa wydruki. – Wiem kim jesteście: Jean Hearlow-c,
dziewczyna z Dydeetown i Sigmund Dreyer, dorywczy, bardzo dorywczy detektyw.
Popatrzyła na mnie.
– Chcę wiedzieć, co robiliście w mieszkaniu Kela Barkhama.
– Kela Barkhama? – powiedział klon. – To przecież mieszkanie Kyle’a Bodine’a.
Yokomata spojrzała na Czteropalczastego, który skinął głową.
– Wynajął je na to nazwisko kilka miesięcy temu. – Yokomata nadal patrzyła na
Czteropalczastego.
– Spytaj ją, po co była w jego mieszkaniu.
– Szukałam go – powiedział klon, zanim Czteropalczasty zdołał otworzyć usta. – Miał się ze
mną spotkać w piątek wieczorem, ale się nie pokazał.
– A zatem wynajęła Dreyera, żeby go znalazł? – Yokomata wciąż zwracała się do
Czteropalczastego. – Czy wszyscy klienci tak bardzo ją interesują?
– Oczywiście, że nie! – wybuchnął klon i już wiedziałem, co chce powiedzieć, ale nie miałem
możliwości jej powstrzymać. – Zamierzamy się pobrać.
Na sekundę lub dwie w pomieszczeniu zapanowała całkowita cisza. Czerwononosy pierwszy
się złamał, zakrztusił się, po czym wybuchnął śmiechem. Zawtórował mu Czteropalczasty i pilot.
Klon poczerwieniał i zacisnął szczęki. Tylko Yokomata pozostała niewzruszona. I to właśnie
najbardziej mnie martwiło. Yokomata przesłuchiwała nas osobiście. To znaczyło, że sprawa
dotycząca Kyle’a Bodine’a / Kela Barkhama była na tyle ważna dla niej, że nie chciała powierzyć
tej roboty żadnemu ze swych podwładnych.
Kiedy śmiech wreszcie ucichł, przeniosła spojrzenie na mnie i węzeł na moim żołądku
zacisnął się. Lecz nie drgnąłem nawet, tylko stałem.
– A ty czego się dowiedziałeś od czasu, kiedy ta dziewczyna z Dydeetown stała się twoją
klientką?
Udzieliłem jej zwyczajowej odpowiedzi.
– Niezbyt wiele poza faktem, że twoi ludzie są niezłymi bałaganiarzami. Można by ukryć trupa
w śmietniku, jaki urządzili. I jeszcze to, że ciebie również interesuje odnalezienie tego faceta.
– Nic więcej?
– Zajmuję się tym dopiero od lunchu. Jestem dobry, ale nie aż tak dobry.
Yokomata uniosła się zza biurka i podeszła do mnie. Była wyższa niż przypuszczałem.
– Wcale nie jesteś dobry, Mr Dreyer. Paru ludzi, którzy słyszeli o tobie mówili, że kiedyś byłeś,
ale teraz jesteś trzeciorzędnym typkiem zbierającym ochłapy. Nie wiem, co klony w tobie widzą.
– Myślą, że jest najlepszy – powiedział klon.
Oboje ją zignorowaliśmy. Yokomata nie zauważała jej obecności, a ja nie pozwalałem mówić
w swoim imieniu.
– Tutaj – Yokomata wskazała w kierunku ściany. – Chcę ci coś pokazać.
Ściana, gdy do niej podeszliśmy, odsłoniła widok na tył domu.
– Ładna trawa – stwierdziłem. – Nie przypuszczam, żebyś ją sama przycinała.
– Patrz – przerwała mi. – Już prawie czas.
No więc patrzyłem. Patrzyłem na trawę, patrzyłem na drzewa i ich długie cienie poruszające
się pod wpływem wiatru. Właśnie miałem się odwrócić, kiedy coś wypadło z przydomowych
krzewów. Brązowy grzbiet, jaśniejszy brzuch, cienkie nogi, wysmukła szyja. Widziałem już
zdjęcia czegoś takiego. Jeleń. Bezrogi. A więc łania.
Zygzakiem wbiegła na dziedziniec i tam zastygła na moment jak skamieniała. Potem rzuciła
się do panicznej ucieczki. Ale nie miała szans. Szarozielony moloch wyrósł nagle jak spod ziemi,
dopadł ją i odgryzł głowę. Usłyszałem płacz klona za sobą na widok dwóch fontann krwi, które
wytrysnęły z kikuta szyi. Ciało nadal biegło. Przez małą chwilę wydawało się, że może tak dalej
biec bez głowy. Potem nogi splątały się i runęło na trawę. Tyranozaur chwycił za tylną część
tułowia potężnymi szczękami i poderwał szczątki z ziemi. Szybki ruch głową, przełknięcie i łania
zniknęła.
– Robi wrażenie – powiedziałem.
– Daje do myślenia, prawda? – Yokomata wyszeptała mi przez ramię.
– Tak. I sądzę – odparłem, powoli kiwając głową – że jeśli łania cokolwiek wiedziała, to teraz
już nic na pewno nie powie.
Yokomata przez chwilę milczała, po czym przemówiła:
– Chodź ze mną.
Wszyscy zeszliśmy na dół do kolejnej serii pokojów nieco rzadziej umeblowanych niż te na
górze. Wskazała na siedzisko z poduchami.
– Ulokuj się wygodnie. Mam do ciebie parę pytań.
A zatem usiadłem... i wpadłem. Metalowe uchwyty wyskoczyły spod materaców, zaciskając
się na moich kostkach i nadgarstkach.
Głosem, jakby zamawiała śniadanie, Yokomata powiedziała:
– Dajcie mu dawkę Prawdy.
Opanowała mnie panika i wygiąłem się w łuk, próbując uwolnić się z kajdan. Wiedziałem, że
to na nic, ale musiałem spróbować.
– Powiedziałem ci już wszystko, co wiem! – krzyknąłem. – Nic więcej nie wskórasz!
Yokomata zignorowała mnie. Chciała być pewna, że powiedziałem wszystko. Gdybym mógł
ją jakoś przekonać, jakkolwiek, spróbowałbym. Wszystko, by uniknąć Prawdy. Lecz umysł
miałem zupełnie wyprany.
– A co z klonem? – spytał Czerwononosy.
Po raz pierwszy Yokomata uśmiechnęła się. Jej głos pełen był pogardy.
– Barkham podał jej fałszywe nawisko i skłamał, że się z nią ożeni. To wystarczyło.
– Co tu się dzieje? – wtrącił się klon.
Czteropalczasty wysunął szufladę ze ściany i wydobył z niej pistolet z dozą. Zbliżył się do
mnie. Z prawej usłyszałem, jak klon mówi:
– Co zamierzacie zrobić?
Nie chciałem tego bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, może nawet śmierci, nie
chciałem tego. Lecz nie mogłem zrobić zupełnie nic, co mogłoby to powstrzymać. Z całych sił
powstrzymywałem swoje zwieracze, podczas gdy on przyłożył narzędzie do mojego ramienia
i nacisnął spust. Usłyszałem: pssst, i poczułem ukłucie, gdy igła z narkotykiem przebiła mi koszulę
i skórę.
I to było wszystko. Opadłem na krzesło i próbowałem się nie rozsypać. Za małą chwilę
wszystko, co wiem, będzie mógł wiedzieć każdy.
– Zawołaj mnie, jak będzie gotów – powiedziała Yokomata wychodząc.
Klon ruszył w moim kierunku.
– Czy z tobą wszystko w...
Czerwononosy odepchnął ją ręką.
– Trzymaj się od niego z daleka!
Dotknięcie dziewczyny podsunęło mu pewien pomysł. Popatrzył na Czteropalczastego.
– Czy to nie wspaniałe? Mamy czas do zabicia, a do pomocy dziewczynę z Dydeetown.
– To brzmi zachęcająco – stwierdził Czteropalczasty.
– Nie jestem tutaj w interesie – odparł klon.
Czerwononosy skierował ją do pokoju z tyłu.
– Ale będziesz.
– Powiem mojemu właścicielowi!
– Yokomata prawdopodobnie jest właścicielką twojego właściciela.
Cała trójka zniknęła mi z pola widzenia. Nawet nie chciało mi się obejrzeć za nimi. Po prostu
siedziałem, pociłem się i czekałem. Gdzieś w domu grał datastream. Z pokoju obok również
dochodziły jakieś dźwięki. Dźwięki protestu. Prawdopodobnie również bolesny siarczysty
policzek i bolesny płacz. W gruncie rzeczy nie słuchałem. Myślałem tylko o tym, że tu wrócą
i zaczną zadawać pytania, i – nieważne o co mnie spytają – ja powiem im prawdę.
Po pewnym czasie Yokomata wróciła. Rozejrzała się po pomieszczeniu, później zajrzała
jeszcze z irytacją do drugiego pokoju i powróciła do mnie.
– Twoje pełne nazwisko? – zapytała. Słowa popłynęły same:
– Sigmund Chando Marlandry Dreyer.
– Gdzie mieszkasz?
Dałem jej numer swego mieszkania na Brodeline, a potem natychmiast adres biura
w Verrazano Complex, ponieważ czasami tam sypiam. Niczego nie mogłem ukryć!
Dźwięk naszych głosów musiał powiadomić Czerwononosego i Czteropalczastego, że ich
szefowa wróciła. Gdy powrócili, poprawiając przy wejściu swą garderobę, przyjęła ich lodowatym
spojrzeniem.
– Jesteś żonaty? – kontynuowała.
Próbowałem protestować, lecz nie mogłem powstrzymać odpowiedzi.
– Byłem, nie jestem, ale to nie ma z tobą nic wspólnego!
Yokomata uśmiechnęła się.
– Myślę, że działa już dostatecznie dobrze. A teraz powiedz mi, czy ukrywasz jakieś
informacje o Kelu Barkhamie?
– Nie.
– A Kyle’u Bodinie?
– Nic.
– Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś nazwisko Kel Barkham?
– Kilka minut temu.
Yokomata niedbale skinęła na swoich ludzi.
– Dobrze. Weźcie ich na górę. Bezpośrednio na górę.
Zacząłem się odprężać. Nie poszło tak źle. Żadne z pytań nie było osobiste. Wszystko, co
interesowało Yokomatę, to ten Barkham/Bodine. Ulżyło mi wystarczająco, żeby się zastanowić
dlaczego.
– Ja wezmę klona – powiedział Czteropalczasty, gdy Yokomata wyszła.
– A ja uwolnię naszego przyjaciela. Ale najpierw... – spojrzał na swego partnera, a potem na
mnie. Na jego ustach pojawił się ohydny uśmieszek. – Byłeś żonaty? A gdzie twoja żona? Zwiała,
bo miałeś bzika na punkcie klonów?
Próbowałem zaśpiewać, zarecytować wiersz, wykrzyczeć jakieś bzdury, lecz nagle usta
zignorowały mnie i udzieliły odpowiedzi bez wahania.
– Odeszła – usłyszałem, jak mówię – osiem lat temu. Tam, Gdzie Wszyscy Dobrzy Ludzie
Odchodzą.
– Zostawiła cię dla jakiegoś Gwiezdnego Farmera, co? To musi być okropne! Więc teraz
robisz to z klonami?
– Nie.
– Az kim?
– Z nikim.
– Z nikim? Każdy to z kimś robi. To jak się wyżywasz?
Chciałem płakać, chciałem krzyczeć „Nie róbcie mi tego!”.
Nie mogłem, zagryzłem więc górną wargę do momentu, gdy wydawało mi się, że zęby
przebiją ją na wylot, lecz słowo uciekło... właśnie w momencie, gdy wbiegł klon i krzyknął:
– Hej! To nie w porządku!
Wyraz twarzy Czerwononosego nie zmienił się, gdy obrócił się i uderzył ją w twarz
wierzchem lewej dłoni. Cofnęła się i prawie upadła. W kąciku jej ust pojawiła się krew. Na zbyt
białej skórze wydawała się wyjątkowo czerwona. Czerwononosy znów odwrócił się w mym
kierunku.
– Powtórz to, co powiedziałeś.
To było beznadziejne, nie mogłem powstrzymać słowa.
– Guziki.
Szczena mu opadła, a oczy rozpaliły się niezdrowym blaskiem.
– On ma łeb na guziki! – krzyknął. – Łeb na guziki!
Doskoczył do mnie i zaczął mi grzebać we włosach.
Znalezienie tego, czego szukał, nie zabrało mu zbyt dużo czasu.
– Mam to! On ma łeb na guziki, zgadza się. – Znów stanął przede mną. – Żoneczka odkryła
i zostawiła cię? Tak było?
– Nie!
– No to czemu zwiała?
Próbowałem zwymiotować, zrobić cokolwiek, by to skończyć, lecz nie panowałem nad
głosem.
– Nie mogłem dać Maggs tego, co potrzebowała emocjonalnie i fizycznie, czy w jakikolwiek
inny sposób, więc zabrała Lynnie i zostawiła mnie osiem lat temu.
– A więc dałeś się zaguzikować potem, co? Co się stało? Nie możesz tego mieć normalnie?
Potrzebujesz guzika?
– Nie! – czy on kiedykolwiek miał zamiar przestać?
– No to dlaczego, Zaguzikowańcu?
– Ponieważ to jest łatwiejsze, milsze, bardziej wygodne i ponieważ nie ma ani przed, ani po,
ani nikogo oprócz mnie, i nie muszę być z nikim, i już nigdy nie chcę być z nikim!
Usłyszałem, jak mój głos opowiada obcym rzeczy, do jakich nie przyznawałem się przed
samym sobą! Zabiłbym wówczas Czerwononosego, gdybym mógł. Lecz moje kostki i nadgarstki
przykute były do siedziska. Nie mogąc spojrzeć nikomu w oczy, używałem wszelkich sił, by się
nie rozbeczeć.
5
Znów znaleźliśmy się przed biurkiem Yokomaty, ale tym razem klon opierał się o mnie. Nogi
się chyba jeszcze pod nią uginały po ciosie Czerwononosego. Pozwoliłem jej tak pozostać, przez
cały czas patrząc przed siebie. Chciałem tylko jednej rzeczy: jak najszybciej się stąd wydostać.
– ...a zatem odeślemy was do miasta – mówiła Yokomata. – Jeśli chodzi o mnie, to nigdy o was
nie słyszałam i nie byliście tutaj. Jeśli chcecie, możecie szukać dalej faceta, którego znacie jako
Kyle’a Bodine’a. Marne szanse, że któreś z was znajdzie go przede mną.
– Nie mam żadnych wątpliwości – wtrącił się Czerwononosy ze śmiechem.
Przymrużyła oczy.
– Ale jeśli natraficie na jakieś interesujące informacje, macie natychmiast mi je dostarczyć,
jasne? Gdyby to miało zaprowadzić mnie do niego, dostaniecie za to nagrodę. Jeśli natomiast coś
ukryjecie...
Spojrzała na przejrzystą ścianę wychodzącą na dziedziniec, po którym wałęsał się tyranozaur.
Zaprowadzono nas na dach i umieszczono na tylnych siedzeniach Ortegi. Czteropalczasty
i Czerwononosy pozostali na dachu, pozwalając pilotowi zabrać nas samemu. Żadnych obaw przed
zaguzikowanym i dziewczyną z Dydeetown, zwłaszcza, że sekcja przednia była oddzielona od
tylnej szklaną ścianą.
Gdy się wzbiliśmy i skierowaliśmy na wschód, pilot spytał, gdzie ma nas podrzucić.
Powiedziałem, że mnie do Verrazano Complex, a dziewczynę do Dydeetown.
– Wysiądę z tobą – odezwała się.
– Nie.
– Muszę z tobą porozmawiać.
– Nie!
– Dlaczego nie?
Prawda nadal była w moim mózgu i słowa znów popłynęły same:
– Ponieważ dość już mi dziś nałgałaś i ponieważ chcę być sam, i nie chcę, żebyś na mnie
patrzyła, i jeśli zadasz mi jeszcze jakieś pytanie, to wyrzucę cię przez drzwi! – pod koniec tej
przemowy mój głos stał się histeryczny.
– Przykro mi – powiedziała drżącym głosem, który przeszedł w łkanie. Zanurzyła swą twarz
w moim ramieniu i zaczęła płakać. – Dlaczego ja? – usłyszałem jej szloch. – Dlaczego wszystko
idzie mi źle?
– Zamoczysz mi całą marynarkę-zaprotestowałem.
Odsunęła głowę. Widziałem, jak łzy błyszczą jej na policzkach, spływając po nich i mieszając
się z krwią w kąciku ust. Z przodu miałem dużą plamę łez i krwi. Uprzytomniłem sobie, że krew
była dlatego, ponieważ dziewczyna próbowała przeszkodzić Czerwononosemu w babraniu się
w moim życiu. Chociaż wcale mi się to nie podobało, to jednak byłem jej coś dłużny.
Znowu oparła głowę na moim ramieniu i ja pozwoliłem jej tak pozostać. Marynarka i tak była
poplamiona.
6
Zamknąłem za sobą drzwi gabinetu i oparłem się o nie. Sam, dzięki Core. Nareszcie sam. To
pomieszczenie jeszcze nigdy nie wydało mi się tak przytulne, tak domowe.
Czy prawda już przestała działać? Nie wiedziałem. Nie miało to znaczenia, skoro byłem sam.
Czułem się jednak paskudnie. Od czasu, kiedy odpowiedziałem na pytania, którymi zarzucił mnie
Czerwononosy. Ohydna, żenująca sprawa. Zajrzał tam, gdzie nie miał prawa zaglądać, odsłonił
rzeczy, które nie miały nigdy ujrzeć światła dziennego... rzeczy, które ukrywałem przed samym
sobą. On...
Myślałem, że eksploduję...
Lecz nie zrobiłem tego. I nie zrobię. Żaden z tego pożytek.
Zrzuciłem zakrwawiony garnitur i udałem się pod prysznic. Woda i enzymy rozlały się po
moim ciele, lecz nie trwało to zbyt długo. Uciecha skończyła się, gdy wentylatory zaczęły
wszystko osuszać i ponownie wprowadzać wilgoć do obiegu zamkniętego.
Rzuciłem się na zmierzwione łóżko i słuchałem szarego szumu, typowego dla każdego dużego
kompleksu. W moim gabinecie trwała cisza do czasu, aż usłyszałem jakieś skrobanie w kuchni,
a potem trzask. Uniosłem głowę i ujrzałem Ignatza, siedzącego w kącie i z zadowoleniem
przeżuwającego karalucha. Dobry stary Ignatz – zawsze w pogotowiu. Nigdy mnie nie zawiódł.
Karaluchy nauczyły się żreć trucizny, uodporniły się nawet na ultradźwięki, lecz żaden nie dał rady
obronić się przed przeżuwaniem, połykaniem i trawieniem przez głodną iguanę.
Wstałem i przeszedłem się po swojej klatce. Czułem się nieco lepiej, lecz nadal paskudnie. Nie
chciałem się nigdzie ruszać ani z nikim być... nawet z samym sobą. Zwłaszcza z samym sobą.
Hologram Lynnie na półce po lewej stronie łóżka przyciągnął na chwilę moją uwagę. Maggs
dała go zrobić, zanim