Paul F. Wilson Świat Dydeetown (Dydeetown Word) Tłumaczył Cezary Ostrowski Część Pierwsza Kłamstwa Czy gdyby twoja siostra była klonem, chciałbyś, aby pracowała w Dydeetown? (graffiti strumienia danych) 1 Jean Hearlow. Albo raczej Jean Hearlow-c. Nie mogłem początkowo skojarzyć jej twarzy, lecz rzadko widuje się aż tak białą skórę. Potem mnie olśniło. Już ją kiedyś widziałem. Włosy zanadto blond, zbyt biała skóra, słodziutka buzia. Trudna do zapomnienia, nawet jeśli, tak jak ja, nie jest się szczególnie wrażliwym na wygląd. Nawet jeśli to, na co się patrzy, tak ślicznie wypełnia swymi kształtami ciemnoniebieski, ciasny kombinezon. – Pan nazywa się Dreyer, jeśli się nie mylę? – powiedziała metalicznym głosem, gdy drzwi za nią zasunęły się. Nagle zainteresował mnie upstrzony przez karaluchy blat biurka. Strącając jeden z karaluszych bobków, stwierdziłem: – Wychodzi się tymi samymi drzwiami. – Chcę pana wynająć. Zagryzłem zęby i dalej usuwałem nawóz. Byłem zmęczony wielodniowym siedzeniem tutaj i czekaniem na jakąś robotę. – Nie pracuję dla klonów. Nie była to cała prawda, ale w końcu nie reklamowałem tego produktu. Głośno zaczerpnęła tchu. – Jak? – Nigdy nie zapominam twarzy – powiedziałem wreszcie, podnosząc na nią wzrok. Jakiś czas temu pracowałem dla dziewczyny z Dydeetown. Podłączyłem się do biblioteki, żeby się czegoś dowiedzieć i przejrzałem video z nimi i historię Dydeetown. Podczas tych poszukiwań dowiedziałem się wiele na temat ich twarzy i ukrytych za nimi historii. Ta Hearlow to była kiedyś persona, to znaczy wówczas. Klon przede mną nie był dokładną kopią, one nigdy nie są dokładne, ale był diablo bliski ideału. Co prawda, nie dostrzegałem, co inni mogli w niej widzieć, lecz może wówczas gusta były inne. Dlaczego ktoś miałby chcieć zapolować na jej tkankę, ukraść kawałek i wyklonować nową Jean Hearlow? Nie byłem w stanie pojąć. No cóż, tak czy inaczej, nie miałem zamiaru tykać Dydeetown nawet palcem. – Pracowałeś dla Kushegi – powiedziała mi. Znów zainteresowałem się sprawą karaluchów. – To był szczególny przypadek. – Cóż w nim było tak szczególnego? – Nie twój interes. Prawda była taka, że byłem wówczas bardziej podłamany niż zwykle. Zapalało się na mnie więcej czerwonych światełek niż na wschodniej ścianie Dydeetown. Mój żołądek był przyzwyczajony do przynajmniej jednego posiłku dziennie, a reszta ciała dopominała się o swoje prawa. Mówiąc krótko, w tych dniach byłem zdesperowany. – Posłuchaj mnie – zaczęła. – Raczej cię pożegnam niż posłucham – nadal jednak miałem swoją dumę. Coś upadło ciężko na upstrzony blat biurka. Nawet nie musiałem podnosić głowy, żeby zobaczyć, co. Potoczyło się prosto przed mój nos. Okrągłe, płaskie, złote. – Mów – powiedziałem. Obejrzała się w tył na moje drzwi, jakby chciała upewnić się, czy są dobrze zamknięte, po czym usiadła na jednym z dwóch krzeseł po drugiej stronie biurka. – Myślałam, że będzie pan miał większe biuro. – Nie jestem pazerny – odparłem. Podniosłem monetę i rozsiadłem się w krześle. – To Kyfhon. Zważyłem monetę w dłoni. Zimna i ciężka. Dwadzieścia pięć gramów. Próba 0.999, biorąc pod uwagę standardy Kyfhonu. Oczywiście nielegalna, lecz kto miałby powiedzieć tym twardzielom z Eastern Sect, że nie mogą bić własnych monet? Z pewnością nie ja, bracie. Nie ja. – Dużo kyfhopatów jest klientami w Dydeetown? – Trochę. Nie powiedziałem nic więcej. Siedziałem tylko i paznokciem kciuka żłobiłem w monecie rysę. W końcu, tak jak oczekiwałem, zaczęła: – Czasami robię interesy z kyfhonem, lecz głównie dostaję monety od ludzi, którzy wolą nie zostawiać odcisków palców w Dydeetown. – Nikt nie lubi zostawiać za sobą tropu do Dydeetown. – A jednak robię to – powiedziała, unosząc brodę i spoglądając mi w oczy. – Co noc przybywają z grubymi kutasami i grubymi paluchami... – ... na spotkanie najpiękniejszych kobiet i najprzystojniejszych mężczyzn w historii – dokończyłem, przedrzeźniając slogan. – Ma pan całkowitą rację, Mr Dreyer. W jej głosie nie było śladu wstydu. A właściwie to dlaczego miałby tam być? Była jedynie klonem. Nie znała innego życia. Należało raczej winić jej klientów. – A zatem, cóż mogę dla pani zrobić? Irytowało mnie siedzenie i omawianie interesów z nią, jakby była Człowiekiem. Lecz w ręku trzymałem prawdziwe złoto, a bardzo go potrzebowałem. – Potrzebuję kogoś odnaleźć. O kurczę! Kolejny zagubiony mieszkaniec Dydeetown. – Dlaczego ja? – Kushegi mówiła, że jest pan dobry. Aż się zjeżyłem. Jak ta klonowana kopia holograficznej seks gwiazdy z dwudziestego pierwszego wieku śmiała oceniać moją pracę? Jak... Ukróciłem te myśli. Donikąd nie prowadziły. Strata energii. – Nie uzyskała tego, co chciała – powiedziałem. – Fakt, Raquel nie żyła, kiedy ją pan znalazł, lecz znalazł ją pan. – A teraz mam znaleźć twoje ukochanie? Skinęła głową. Nieśmiało. Rzuciłem monetę na biurko. – Dziękuję, nie. – Proszę? Jeśli błaganie w jej głosie miało rozmiękczyć mi serce, to spudłowała z kretesem. – Ktokolwiek to jest, niech jego lub jej, szuka właściciel. Albo niech właściciel mnie wynajmie. Ale nie ty. – Ale ja mówię o Człowieku. – Och! Powtórnie podniosłem monetę i rozparłem się w krześle. Nadal mi się to nie podobało, ale nie miałem nic lepszego do roboty. – Jak się nazywa? – Kyle – jej głos zadrżał, a oczy błysnęły – Kyle Bodine. Myślałem, że się rozbeczy, ale jakoś to opanowała, dzięki Core. – Słuchaj! Jeśli ten facet skrzywdził cię, okradł albo oszukał, zwróć się do swojego właściciela. – Ale to nie tak – powiedziała, pociągając nosem. – My zamierzamy się pobrać. Na takie dictum o mało nie zrobiłem salta w tył wraz z krzesłem. – Zamierzacie się co...? Chyba musiałem krzyknąć, ponieważ podskoczyła w tył, jakbym do niej strzelił. - – Po... pobrać. Zamierzamy się pobrać. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Ludzie mówią, że klony są przygłupie, lecz tak naprawdę nie zdają sobie sprawy jak głupie, póki nie porozmawiają sobie z którymś. One wiedzą, jak dobrze wyglądać, jak naprawdę ślicznie się uśmiechać, jak sprawić najwyższą przyjemność ciału, lecz to wszystko kosztem czegoś. Po drodze muszą coś tracić. Ponieważ naprawdę są głupie. Zaczerwieniła się. – Dlaczego pan się śmieje? – Żaden człowiek nie zamierzałby żenić się z klonem! – Ale Kyle tak! On mnie kocha! – Kłamie. – Nie kłamie! – podniosła głos, wstając z krzesła i pochylając się nad biurkiem. – Ja coś dla niego znaczę! Kimś dla niego jestem... nie śmieciem jak dla prawie każdego innego! – Hej... spokojnie – zastopowałem ją. Nie chciałem, by wyparowała stąd wraz ze swą złotą monetą. – Nikt tu nie ma zamiaru nikogo poniżać. Po prostu ludzie nie poślubiają klonów. To nie moja wina, że tak jest... to samo życie. – A panu się to podoba, prawda? – Nie nienawidzę klonów, lecz jestem również realistą. Bez względu na złoto nie zamierzałem jej okłamywać. Nie lubię klonów. Nie budzą mojej sympatii kolekcje komórek wyhodowane z kultury tkankowej i paradujące wokół jak prawdziwe ludzkie istoty. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie też zbyt wielu ludzi, których bym lubił. – Założę się, że twój „narzeczony” – ostatnie słowo wypowiedziałem kątem ust – nieźle sobie radzi. Prawdopodobnie to jeden z tych podżegaczy zbierających się w metrze i wykrzykujących „Uwolnić klony!” albo „Wyjąć spod prawa chlorokrowy!”, albo „Adoptować bękarty!” – lub jeszcze inne bezsensy. Prawdopodobnie chce poślubić cię, by udowodnić swą szczerość i dobrą wolę. – Nie miałam być jego trofeum... zamierzaliśmy wyjechać. – Dokąd? – Do zewnętrznych światów. Ponownie rozparłem się w krześle, tym razem z namaszczeniem, i przyglądałem się jej. To robiło się nieznośne. Jak powiedziałem nie jestem wielbicielem klonów, właściwie wolałbym, aby w ogóle nie było ich na świecie, lecz nie znaczy to, żebym godził się je maltretować. Ludzie je zrobili, więc jesteśmy za nie odpowiedzialni. A tymczasem ktoś próbował wykołować jednego z nich. Nie mogłem przykładać się do okrucieństwa wobec klonów. – Posłuchaj – powiedziałem powoli, mając nadzieję, że w ten sposób załapie to, co zamierzam jej przekazać. – Nie wiem jak ci to powiedzieć, lecz jest parę rzeczy, z których powinnaś sobie zdawać sprawę. Na przykład to, że nie ma sposobu, byś mogła dostać się do światów zewnętrznych. Tylko ludzie mogą się tam wybrać. Potrzebna jest zielona karta, a klony nie mają zielonych kart. Jesteście Nieludźmi. Jesteście czyjąś własnością. Należycie do kogoś... do osoby, albo do korporacji. Klony nie mogą nawet mieć kont kredytowych, co sprawia, że po prostu nie mogą wybrać się do gwiazd, gdy przyjdzie im na to ochota. Podczas gdy próbowałem wykombinować, jak w zrozumiały dla niej sposób wytłumaczyć jej działanie Central Data, otworzyła sakiewkę przy pasku. – Zrozum, kiedy się urodziłaś... czy wylęgłaś, czy jak wy tam to nazywacie... – Zostałam doinkubowana – powiedziała, grzebiąc w sakiewce. – Nieważne. Wzięto mały kawałek twojej tkanki i zarejestrowano jej strukturę genetyczną w Central Data. Twój genotyp pozostanie zarejestrowany tam do momentu twojej śmierci. Tak jak i mój. Tak jak wszystkich. Pokiwała głową. – Wiem. I nie mogą klonować kolejnej mojej kopii, dopóki nie umrę... to prawo. Jedna osoba, jeden genotyp. – A więc wiesz o tym – zadziwiła mnie. – Skąd więc przyszło ci do głowy, że będziesz w stanie opuścić planetę? Rozejrzała się wokół jakby w obawie, że mogę ukrywać kogoś pod biurkiem lub gdziekolwiek indziej w mym królestwie wielkości pudełka na buty. – Czy to, co się tutaj powie, pozostanie sekretem? Naprawdę sekretem? – Masz na myśli słowo „tajne”. Tak, wszystko jest sekretem. A co tam trzymasz w ręce? Wyciągnęła coś z sakiewki i położyła na moim biurku. – To. Zielona karta. Na moment odjęło mi mowę. Klony miały czerwone karty. Nigdy nie zielone. Przenigdy. To było niemożliwe, a jednak leżała na moim biurku. – Fałszywa. Musi być fałszywa. Potrząsnęła głową. – Nie. Ta jest prawdziwa. – Wypróbowałaś ją? – Nie ma potrzeby. Wiem, że jest prawdziwa. Podniosłem ją. Rzeczywiście wyglądała na autentyk. Sprawa z każdą minutą stawała się coraz bardziej śliska. – Za posiadanie tego możesz skończyć na Biegunie Południowym przerzucając gnój chlorokrów, wiesz? Pokiwała głową. – Wiem. Ale to nie będzie miało znaczenia, gdy znajdziemy się Tam, Gdzie Wszyscy Dobrzy Ludzie Odchodzą. Zawsze nienawidziłem tego określenia. Każdy wyrażał się w ten sposób o światach zewnętrznych. Każdy, tylko nie ja. Nie podobały mi się implikacje dotyczące nas, pozostających na ziemi, chociaż trudno było zaprzeczyć, że mogło to być prawdą. Natychmiast jednak wróciłem do tematu. – Wiesz dobrze, że potrzebna jest nie tylko karta. Dopóki nie zmienia się twojego statusu w Central Data z klonu na Człowieka, jest ona tylko zielonym kawałkiem plastiku. Kiedy włożą ją i kawałek twojego naskórka do małej maszynki w porcie kosmicznym, wyda się i zostaniesz aresztowana za eksport skradzionej własności, czyli siebie. Obdarzyła mnie półuśmiechem. – Wiem, lecz to nigdy się nie zdarzy. – Skąd możesz być tego..? Drgnęła i uśmiechnęła się. – Kyle to załatwił. Wziął kawałek mojego naskórka i wrócił kilka dni później z tą kartą. On mnie kocha. Spojrzałem powtórnie na zieloną kartę. Wydawała się równie prawdziwa jak moja własna. Nie mogłem tego rozgryźć. Człowiek, który posunął się tak daleko dla klonu musi naprawdę... ją kochać. Nie! Moja twarz nadal przedstawiała obraz profesjonalnego niewzruszenia. – Jak dawno zaginął Kyle Bodine? – Pięć dni temu. Mieliśmy się spotkać w Porcie L4 przy doku promowym w piątek wieczorem. Straciłam z nim kontakt od piątku rano. – Masz jakiś pomysł, gdzie może być? – Nie wiem – jej oczy znów zaczęły błyszczeć. – Nie wiem! I martwię się o niego! – Może się rozmyślił. Pokręciła głową. Stanowczo. – Nie! Nigdy! – Okay, okay. Nie ekscytuj się. Wstałem i podszedłem do okna za biurkiem. Wolałbym spoglądać przez prawdziwe okno niż obserwować tę transmisję ze ściany zewnętrznej, lecz ledwo wystarczało mi na czynsz izby wewnętrznej. Moje palce wciąż obracały złotą monetę. W drugiej dłoni trzymałem zimną zieloną kartę. Coś się tutaj nie zgadzało. Coś było zbyt szalone. – Czy mogę dostać moją kartę z powrotem? Odwróciłem się i podałem ją. Ta karta była dla niej naprawdę ważna. Wtedy przebiegł mi przez but wyjątkowo duży karaluch. Zgniotłem go z miłym trzaskiem. Ignatz będzie musiał znowu tu pozamiatać. – W porządku. A teraz powiedz mi, co wiesz o tym facecie. Wiedziała niewiele. To było to, co ludzie nazywają szalonym romansem. Kyle Bodine pracował dla firmy eksportowo-importowej. Miał kontakty ze światami zewnętrznymi, które z chęcią przyjęłyby go i jego nową żonę. Istniały tam prawa antyklonowe, lecz nikt nie musiał się dowiedzieć, kim ona jest. Powiedziała, że po raz ostatni widziała go w Dydeetown w piątek rano. Posiadał średniej wielkości mieszkanie w jednym z lepszych dystryktów na Manhattanie. Miała do niego klucze. Po wielu głuchych telefonach zdążyła już tam zajrzeć. Ani śladu Kyle’a. Ani śladu nieczystej gry. Przystąpiłem do dzieła. – Okay – powiedziałem. – Moje wynagrodzenie wynosi dwieście dziennie plus wydatki. – To mi odpowiada – pokiwała głową. Uniosłem złotą monetę. – To jest warte więcej niż na tydzień z góry. – Jeśli znajdzie go pan wcześniej, nawet dzisiejszej nocy, wszystko należy do pana. Naprawdę chciała odzyskać tego faceta. Powiedziałem jej, że muszę jeszcze załatwić parę spraw, i że spotkam się z nią za dziesięć godzin w apartamencie Bodine’a. Odczekałem chwilę po jej wyjściu, po czym zjechałem na poziom ulicy. Chciałem się pozbyć tego złota przed udaniem się na Manhattan. Nie tylko było nielegalne, lecz mogło zostać mi ukradzione, zanim zdołałbym zamienić je na kredyt. Wiedziałem, że mogę to załatwić w stałym miejscu, bez zbędnych pytań. 2 Nigdy nie wiedziałem, jak lokal Elmero będzie wyglądał w danym tygodniu. Większość tego typu lokali dbała o spójny wizerunek zewnętrzny. Elmero działał wprost przeciwnie. Nigdy nie było wiadomo, kiedy zmieni holograficzny fronton. Dzisiaj był to Bar-x Saloon w starym Tucson, Arizona. Miał nawet kilka koni pijących z koryta w promieniach popołudniowego słońca. Prawdziwe słońce nigdy nie świeciło tutaj, na poziomie gruntu. Jednakże znajdujący się wewnątrz bar był zatłoczony jak zwykle. Wypełniała go rutynowa mieszanina bezsensownych chichotów i nieprzyjemnych zapachów. Jak zwykle również grano w clatastream w pobliskim kącie. Rozpoznałem tam rysy Newsface Seven, która wydzielała co smaczniejsze kąski z Central Data. Z przegrody znajdującej się w najciemniejszym z ciemnych kątów, gdzie ktoś grał w Procyon Patrol, rozległo się wycie. Ktokolwiek to był, a nigdy go przedtem nie widziałem, wyleciał stamtąd i potoczył się po podłodze cały czas klepiąc się po lewym ramieniu, na którym paliła się kurtka. Ugasił wreszcie ogień, wstał, otrząsnął się i powrócił do przegrody. Ludzie płacili ekstra by pograć w Procyon Patrol u Elmero od czasu, gdy częściowo uszkodził tłumiki na laserach wroga. Gdy ci obcy odstrzeliwali, to odstrzeliwali naprawdę – Można było nieźle oberwać w tej grze. Dlatego właśnie przerobione maszyny uznano za nielegalne. Elmero był specjalistą od rzeczy nielegalnych. Doc pokiwał do mnie od swojego stolika. Minn dostrzegła mnie ze swojego miejsca za barem. Uniosła fiolkę zielonego dewara, mego ulubionego, i uniosła brwi. Podziękowałem ruchem ręki. Nie byłem teraz w nastroju na „lufę”. Musiałem porozmawiać z szefem. Wskazałem drzwi wiodące na zaplecze, a ona skinęła głową. – Jesteś zajęty, Elm? – powiedziałem, lekko rozsuwając drzwi i zaglądając do środka. – Sig! Wchodź! Tak też zrobiłem, trzaskając drzwiami. – Wyglądasz bardziej niezdrowo niż zwykle, Sig. Nigdy nie przegapił okazji, by zadrwić z mej chorobliwie żółtej cery. – Dzięki, Elm. Ty wyglądasz tak łajdacko i silnie jak zwykle. Elmero mierzył ze dwa metry i był równie chudy jak długi. Zdjął nogę z nogi, a jego poliformowy leżak uniósł go do pozycji stojącej. Zazdrościłem mu tego leżaka. Prawdopodobnie było to najbardziej wygodne siedzisko w Zamieszkanej Przestrzeni. Pewnego dnia, jeśli kiedykolwiek będę bogaty... – Co mogę dla ciebie zrobić? – Potrzebuję to wymienić – powiedziałem, podsuwając mu monetę. Podjechał na swym siedzisku do konsoli w kącie i wrzucił monetę do analizatora w kształcie filiżanki, który zważył ją, uwzględnił aktualną cenę złota i podał wynik, który tylko on mógł dostrzec. Elm lubił złoto. Prowadził wiele transakcji poza zwykłymi liniami kredytowymi, a złoto było powszechnie uważane za lepszy środek płatniczy. – Dam ci za to szesnaście setek. Rzecz była warta dobre dwa kawałki i obaj o tym wiedzieliśmy, lecz Elmero kochał wprost się targować. – Myślałem, że może siedemnaście albo osiemnaście, bez podatku. Uśmiechnął się. Mówiłem mu o tym, miał szkaradny uśmiech. – No to... umówimy się na piętnaście netto? – powiedział. – Pasuje – stwierdziłem. O takiej kwocie myślałem, gdy tu wchodziłem. Przesunął się do deski płac swych pracowników i wprowadził jakieś dane. Znał mój numer identyfikacyjny na pamięć. – Okay, Sig – powiedział. – Właśnie zapłaciłem ci osiemnaście setek za tydzień pracy. Za który tydzień chcesz? Drgnąłem. – Ostatni jest równie dobry jak każdy inny. Uzupełnił dane. Poczekaliśmy kilka sekund, po czym podszedłem do jego terminalu kredytowego i włożyłem kciuk do odpowiedniej dziurki. Naciśnięcie przycisku zaowocowało odczytem kredytu wynoszącego 1522, po zautomatyzowanym odjęciu podatku. Przynajmniej nie czekają mnie już żadne czerwone światła i będę mógł przestać usprawiedliwiać się awarią transpondera kciuka oraz koniecznością jego wymiany. Po pewnym czasie staje się to żenujące. – Posłuchaj, Elm. Widziałem dzisiaj fałszywą zieloną kartę. – Jak fałszywą? – wyglądał na średnio zainteresowanego. – No cóż, tak naprawdę to nie należała ona do tej osoby. – Jeśli genotyp komórek posiadacza nie zgadza się z tym na karcie, lub gdy oba genotypy nie zgadzają się z Central Data, jaki z tego pożytek? Tylko prawdziwy idiota obnosiłby się z czymś takim. Nie złapał, o co mi chodzi. – Mówię o Central Data, zmiany dokonano tam. Elm drgnął. – To jest do zrobienia. Oczywiście nie rutynowo, lecz jeśli zna się właściwych ludzi i dysponuje odpowiednią gotówką, można dokonać zmian. Wymazać zapisy kryminalne, zmienić kredytowe. Nie mów mi, że to dla ciebie nowość. – Nie, to nie nowość. Lecz czy słyszałeś kiedyś, by klona przerejestrowano na Człowieka? W końcu Elm jakoś zareagował. Uniósł brwi. – To mogłoby być trudne. Ludzie mający możliwość dokonać takiej zmiany mogliby odmówić, bez względu na „zasady”. Jestem pewien. – Lecz można to zrobić? – Oczywiście. Gdybyś tylko miał próbkę tkanki, by zidentyfikować genotyp, a twój pośrednik był osobą przebiegłą, skorumpowaną i niezwykle pomysłową. – Na przykład jak ty? Rozparł się w siedzisku i rozprostował palce. Elmero miał skłonność do uważania się za mistrza intelektu wśród kanciarzy. – Nie jest to poza zasięgiem moich możliwości. Pora na zasadnicze pytanie. – Miałeś kiedyś okazję załatwić coś takiego? – Nie – odpowiedział, wolno zaprzeczając ruchem głowy. – Ale nie miałbym nic przeciwko takiej propozycji. Nie mogłem w to uwierzyć. – Pomógłbyś głupiemu, chodzącemu nowotworowi w dostaniu się do społeczeństwa ludzi? – Biznes to biznes. Poza tym klon jest nowotworem nie bardziej niż bliźniak jednojajowy. A jeśli chodzi o głupotę, to gdyby twą edukację ograniczono do dbania o siebie, technik seksualnych i niewiele ponadto, co oczywiście w twoim przypadku nie miało miejsca, byłbyś jeszcze bardziej nieciekawą kompanią niż i tak jesteś. – Dziękuję, Elmero – powiedziałem ze śmiechem i skierowałem się ku drzwiom. – Nie sądziłem, że staniesz się obrońcą klonów. – Nie ma za co, Sigmundo, i nie obrażaj starszych od siebie. 3 Holograficzne otoczenie kompleksu było ceglaną, skalną wioską, z mieszkańcami, dymem palenisk, drabinami i wszystkim innym. Wspaniała robota. Prawie nie wyczuwało się sztuczności. Jednakże nie wiedziałem, dlaczego nazwano to Central Park Complex. Nie było tu żadnego parku. Poza mchem, na poziomie gruntu nie było żadnej innej zieleni w całym megalopolis. Niektórzy mieli tylko ogródki na dachach. Może kiedyś był tu park, ale teraz nie. A w ogóle, to kogo to obchodziło? Nie wiem, dlaczego zajmowałem się zadawaniem sobie tych głupich pytań. Tak jak uzgodniliśmy, dziewczyna czekała na mnie przy dolnym wejściu na Piątej. Omijając kałuże na omszałej ulicy, zauważyłem ją przykucniętą przy małym chłopcu, który nie mógł mieć więcej niż dwa, trzy lata. Trzymała dziecko za rękę, przemawiając do niego z uśmiechem. Jej twarz miała bardzo bogatą mimikę i dzieciak musiał uważać to za zabawne, ponieważ śmiał się jakby była najwspanialszą rzeczą od czasu Joey Jose. Wiedziałem, że dziecko nie mogło być samo. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jego straży i dostrzegłem ich, trzech dziesięciolatków stojących na uboczu i przyglądających się przechodniom. Gangi wyrostków lubiły używać maluchów do żebractwa. Myślę, że był to rodzaj symbiozy. Nielegalnie urodzeni, ci ponad normę przyrostu naturalnego, byli pozostawieni w podziemiach. Gangi wyrostków zabierały ich, wychowywały, uczyły żebraniny i trenowały do opieki nad kolejnymi dziećmi, które miały przybyć. Perpetuum mobile. Zastanawiałem się, co zrobiliby strażnicy tego berbecia, gdyby wiedzieli, że trzyma się za ręce z klonem. „Złapią cię klony” – to było ulubione straszenie mnie, gdy jako dziecko coś zbroiłem. Strach pozostał na długo. Wszystkim wiadomo, że klony są sterylizowane bezpośrednio po deinkubacji. Obowiązkowo. A więc skoro nie mogą mieć własnych dzieci, logiczne było, że mogą kraść dzieci innych. Nigdy, co prawda, nie miałem okazji słyszeć o takim przypadku, lecz mit robił swoje. Starsze dzieciaki zauważyły, jak zbliżam się do dziewczyny i bobasa. Musieli pomyśleć, że mogę robić jakieś problemy, bo wprost zmietli malucha z uścisku klonu i ulotnili się, zanim podszedłem bliżej niż dziesięć metrów. Klon obserwował ich ucieczkę w głąb ulicy z wyrazem takiej tęsknoty na twarzy, że aż przystanąłem. Może to nie mit, może klony rzeczywiście pragną dzieci aż tak bardzo, by móc je kraść. Razem weszliśmy do Zespołu Parkowego. Dobrze było wydostać się poza zasięg październikowego chłodu i wilgoci ulicy. Gdy tak szliśmy centralną promenadą, zauważyłem, jak dziwnie wykrzywia się jej twarz. – Co z tobą? Natychmiast przybrała normalny wyraz. – Nic. – Nie wciskaj mi kitu. Nieźle ci ściągnęło buzię. Uśmiechnęła się niewinnie. – To tylko taka moja mała zabawa – wskazała przed siebie. – Widzi pan tę kobietę z lewej? Proszę spojrzeć na jej minę, jakby jadła coś gorzkiego. Spojrzałem. To prawda, kobieta rzeczywiście miała skrzywioną twarz. Powtórnie skierowałem wzrok na klona. Wspaniale imitowała wyraz twarzy tamtej kobiety. – Starasz się nauczyć naśladowania ludzi? – Nie, to czysta zabawa. A pan jak się bawi, Mr Dreyer? Otworzyłem usta, lecz natychmiast je zamknąłem. To nie jej interes. Równocześnie z goryczą zdałem sobie sprawę, że nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. Musiało istnieć coś, co robiłem dla przyjemności. – Z pewnością nie jest to chodzenie do Dydeetown. Tyle mogę ci powiedzieć. – odparłem w końcu. Nie zabrzmiało to przekonująco. Cieszyłem się, że wreszcie wjeżdżamy do podsekcji Bodine’a. Wysiedliśmy na poziomie dwudziestym siódmym i podeszliśmy do drzwi. Klon otworzył je swą dłonią. Zrobiła krok do środka, lecz natychmiast zamarła w miejscu, tak, że wpadłem na jej plecy. Byłem gotów ją skląć, lecz jeden rzut oka na automatycznie rozświetlone wnętrze wystarczył. To miejsce było kompletnie zdemolowane. – Ej, to już chyba przesada – powiedziałem. Zostawiłem klona w drzwiach i zacząłem przechadzać się po mieszkaniu. Oświetlenie, poduszki, meble, dywan, wszystkie możliwe schodki zostały rozbebeszone i porozwalane. Precyzyjna robota. Bardzo precyzyjna. Czegokolwiek tu szukano, szukano tego desperacko. – Mówiłaś, że chodzi o firmę eksportowo-importową? Nadal nic nie mówiąc, skinęła głową. – Import, eksport czego? – Nie... nie wiem. Była śmierdzącą kłamczucha. – Ktoś jeszcze szuka twojego przyjaciela. – Ale dlaczego mieliby...? – Ty mi powiesz. Potrząsnęła głową. – Gdybym mogła, zrobiłabym to. W to również nie uwierzyłem. – Zabierajmy się stąd – powiedziałem. – Ludzie, którzy to zrobili mogą wrócić. Nie chcemy się chyba z nimi spotkać. Wypchnąłem ją do hallu, pozwalając drzwiom zamknąć się za nami. – Poradziłbyś sobie z nimi, prawda? – Jasne, tylko nie lubię tłumaczyć się ze zbyt dużej liczby trupów. Miałem nadzieję, że zabrzmiało to wiarygodnie. W rzeczywistości wplątany w całą tą aferę, czułem się dość kiepsko. Jedno spojrzenie na mieszkanie i wiedziałem, że chodziło o coś więcej, niż zaginiony kochanek. Nie umiałem określić o co, lecz chciałem jak najszybciej znaleźć się z dala od kompleksu, w miarę możliwości nie wpadając po drodze na nikogo zainteresowanego. Jak zwykle byłem nieuzbrojony. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż moje kwalifikacje strzeleckie i tak były liche. Wszawe, prawdę mówiąc. Równie wszawe jak w walce wręcz. Jeszcze nie odkryłem, w czym jestem dobry, lecz z pewnością nie było to strzelanie, ani mordobicie. Weszliśmy na pochylnię i zaczęliśmy zjeżdżać na główną aleję. Mijaliśmy właśnie piętnaste piętro, gdy dołączyło do nas dwóch ciemnych typków, wielkich i krzepkich, odzianych w luźne garniturki. Zauważyłem niewielkie wypukłości pod lewym ramieniem każdego z nich. Mogli być braćmi, gdyby nie to, że ten po prawej miał duży, czerwony nos, a temu z mojej lewej strony brakowało małego palca u prawej ręki. Tylko pewnego rodzaju ludzie nie decydują się w takim przypadku na transplantację czy protezę brakującego kawałka. Ludzie, z którymi raczej wolałbym się nie spierać. Nie podobało mi się to wszystko. Dotknąłem ramienia klona i przemówiłem najbardziej obojętnym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. – Wysiądziemy na piątym i zobaczymy, czy twoja matka jest w domu. Obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem, lecz zanim zdążyła odpowiedzieć, mięsista, czteropalczasta dłoń spoczęła na moim lewym ramieniu, a chrapliwy głos powiedział mi do ucha: – Wasz następny przystanek jest na parterze. – W porządku – odparłem. – I tak nigdy nie lubiłem twojej matki. – Co się z panem dzieje? – spytała. – Nic. Po prostu rób to, o co poproszą ci mili panowie. Spojrzała w lewo i w prawo i nagle jej zaciekawienie przerodziło się w strach. To tylko potwierdziło moje podejrzenia, że wiedziała dużo więcej, niż mi mówiła. Wykołowany przez klona! Może nawet schwytany w pułapkę! Pracować dla kogoś takiego, to już było źle. Ale dać się oszukać? Jakim byłem głupcem! Gdy opuściliśmy pochylnię na poziomie alei i powróciła grawitacja, wziąłem ją pod rękę, jakby była człowiekiem. Nie sądziłem, aby ktoś chciał mi pomóc widząc, że jestem w towarzystwie klona. – Gdzie idziemy? – spytałem naszą eskortę. – Niedaleko – odparł Czteropalczasty. Poprowadzili nas aleją w kierunku ekspresowej pochylni wiodącej na dachowy parking. W ciszy przejechaliśmy osiemnaście pięter. Luksusowy model Ortega Scarlet Breeze oczekiwał zawieszony pół metra nad dachem. Trzeci facet siedział za sterami. Usadowiliśmy się w środku i odlecieliśmy w kierunku, gdzie zachodziło we mgle popołudniowe słońce. – Kto chce się z nami zobaczyć? – spytałem miłym, zrelaksowanym tonem. Czteropalczasty wydawał się jedynym mówiącym przedstawicielem całej trójki. Udzielił kolejnej wyczerpującej odpowiedzi. – Yokomata. – Ach – powiedziałem przez nagle ściśnięte gardło. – Yokomata. To doskonale. Yokomata. Gruba ryba w Bosyorkingstońskim podziemiu. Nie tak gruba jak Esterwin czy Lotus, lecz prowadziła poważne operacje z dala od poziomu gruntu. Spojrzałem wymownie na klona mówiąc te słowa: – To wszystko jest dla ciebie oczywistym szokiem, jak przypuszczam? Klon nic nie odpowiedział, lecz wystraszone oczy były aż za bardzo gadatliwe. 4 Na podstawie średniej wielkości tyranozaurusa rexa biegającego swobodnie po dziedzińcu wywnioskowałem, że Yokomata nie lubiła przypadkowych gości. Sam dom był miniaturą Taj Mahal, oczywiście holograficzną. Mogłem dostrzec delikatne migotanie na krawędziach. Nie można było określić rzeczywistego wyglądu budynku. Prawdopodobnie stalowe pudlo. Gdy pilot zaczął zniżać się powoli nad murem, dziesięciometrowy jaszczur pobiegł ku nam, wyrywając kępy trawy potężnymi tylnymi nogami. Kiedy już prawie do nas dotarł z rozwartą, olbrzymią, czerwoną paszczą pełną zaślinionych, sześciocalowych zębów błyszczących w zachodzącym słońcu, pilot nagle zwiększył wysokość, a nasze żołądki przemieściły się ku piętom. Kłapnięcie tnących powietrze szczęk dało się słyszeć mimo izolowanych ścian maszyny latającej. Czteropalczasty niezbyt delikatnie trzasnął pilota w tył głowy. – Ty naprawdę dostajesz na głowę, wiesz? Pewnego dnia zrobisz to za późno! Wyjrzałem przez okienko z tyłu. Tyranozaur podążał za nami przez całą drogę do domu i obserwował statek nienawistnymi, czarnymi oczami, dopóki na dachu nie zniknęliśmy mu z zasięgu wzroku. Stamtąd zeszliśmy w dół krótkimi schodami na spotkanie Yokomaty we własnej osobie tkwiącej za biurkiem. Przyglądała się nam ciemnymi oczami, niewiele łagodniejszymi od oczu jej mięsożernego pupilka patrolującego dziedziniec. Wielka kobieta o szerokiej, żółtej twarzy. Wyglądała jak emerytowany zapaśnik sumo będący chwilowo na diecie z oleju sojowego. – Nie chciałabym poświęcić temu więcej czasu, niż to konieczne – powiedziała jedwabistym, zblazowanym głosem, podnosząc dwa wydruki. – Wiem kim jesteście: Jean Hearlow-c, dziewczyna z Dydeetown i Sigmund Dreyer, dorywczy, bardzo dorywczy detektyw. Popatrzyła na mnie. – Chcę wiedzieć, co robiliście w mieszkaniu Kela Barkhama. – Kela Barkhama? – powiedział klon. – To przecież mieszkanie Kyle’a Bodine’a. Yokomata spojrzała na Czteropalczastego, który skinął głową. – Wynajął je na to nazwisko kilka miesięcy temu. – Yokomata nadal patrzyła na Czteropalczastego. – Spytaj ją, po co była w jego mieszkaniu. – Szukałam go – powiedział klon, zanim Czteropalczasty zdołał otworzyć usta. – Miał się ze mną spotkać w piątek wieczorem, ale się nie pokazał. – A zatem wynajęła Dreyera, żeby go znalazł? – Yokomata wciąż zwracała się do Czteropalczastego. – Czy wszyscy klienci tak bardzo ją interesują? – Oczywiście, że nie! – wybuchnął klon i już wiedziałem, co chce powiedzieć, ale nie miałem możliwości jej powstrzymać. – Zamierzamy się pobrać. Na sekundę lub dwie w pomieszczeniu zapanowała całkowita cisza. Czerwononosy pierwszy się złamał, zakrztusił się, po czym wybuchnął śmiechem. Zawtórował mu Czteropalczasty i pilot. Klon poczerwieniał i zacisnął szczęki. Tylko Yokomata pozostała niewzruszona. I to właśnie najbardziej mnie martwiło. Yokomata przesłuchiwała nas osobiście. To znaczyło, że sprawa dotycząca Kyle’a Bodine’a / Kela Barkhama była na tyle ważna dla niej, że nie chciała powierzyć tej roboty żadnemu ze swych podwładnych. Kiedy śmiech wreszcie ucichł, przeniosła spojrzenie na mnie i węzeł na moim żołądku zacisnął się. Lecz nie drgnąłem nawet, tylko stałem. – A ty czego się dowiedziałeś od czasu, kiedy ta dziewczyna z Dydeetown stała się twoją klientką? Udzieliłem jej zwyczajowej odpowiedzi. – Niezbyt wiele poza faktem, że twoi ludzie są niezłymi bałaganiarzami. Można by ukryć trupa w śmietniku, jaki urządzili. I jeszcze to, że ciebie również interesuje odnalezienie tego faceta. – Nic więcej? – Zajmuję się tym dopiero od lunchu. Jestem dobry, ale nie aż tak dobry. Yokomata uniosła się zza biurka i podeszła do mnie. Była wyższa niż przypuszczałem. – Wcale nie jesteś dobry, Mr Dreyer. Paru ludzi, którzy słyszeli o tobie mówili, że kiedyś byłeś, ale teraz jesteś trzeciorzędnym typkiem zbierającym ochłapy. Nie wiem, co klony w tobie widzą. – Myślą, że jest najlepszy – powiedział klon. Oboje ją zignorowaliśmy. Yokomata nie zauważała jej obecności, a ja nie pozwalałem mówić w swoim imieniu. – Tutaj – Yokomata wskazała w kierunku ściany. – Chcę ci coś pokazać. Ściana, gdy do niej podeszliśmy, odsłoniła widok na tył domu. – Ładna trawa – stwierdziłem. – Nie przypuszczam, żebyś ją sama przycinała. – Patrz – przerwała mi. – Już prawie czas. No więc patrzyłem. Patrzyłem na trawę, patrzyłem na drzewa i ich długie cienie poruszające się pod wpływem wiatru. Właśnie miałem się odwrócić, kiedy coś wypadło z przydomowych krzewów. Brązowy grzbiet, jaśniejszy brzuch, cienkie nogi, wysmukła szyja. Widziałem już zdjęcia czegoś takiego. Jeleń. Bezrogi. A więc łania. Zygzakiem wbiegła na dziedziniec i tam zastygła na moment jak skamieniała. Potem rzuciła się do panicznej ucieczki. Ale nie miała szans. Szarozielony moloch wyrósł nagle jak spod ziemi, dopadł ją i odgryzł głowę. Usłyszałem płacz klona za sobą na widok dwóch fontann krwi, które wytrysnęły z kikuta szyi. Ciało nadal biegło. Przez małą chwilę wydawało się, że może tak dalej biec bez głowy. Potem nogi splątały się i runęło na trawę. Tyranozaur chwycił za tylną część tułowia potężnymi szczękami i poderwał szczątki z ziemi. Szybki ruch głową, przełknięcie i łania zniknęła. – Robi wrażenie – powiedziałem. – Daje do myślenia, prawda? – Yokomata wyszeptała mi przez ramię. – Tak. I sądzę – odparłem, powoli kiwając głową – że jeśli łania cokolwiek wiedziała, to teraz już nic na pewno nie powie. Yokomata przez chwilę milczała, po czym przemówiła: – Chodź ze mną. Wszyscy zeszliśmy na dół do kolejnej serii pokojów nieco rzadziej umeblowanych niż te na górze. Wskazała na siedzisko z poduchami. – Ulokuj się wygodnie. Mam do ciebie parę pytań. A zatem usiadłem... i wpadłem. Metalowe uchwyty wyskoczyły spod materaców, zaciskając się na moich kostkach i nadgarstkach. Głosem, jakby zamawiała śniadanie, Yokomata powiedziała: – Dajcie mu dawkę Prawdy. Opanowała mnie panika i wygiąłem się w łuk, próbując uwolnić się z kajdan. Wiedziałem, że to na nic, ale musiałem spróbować. – Powiedziałem ci już wszystko, co wiem! – krzyknąłem. – Nic więcej nie wskórasz! Yokomata zignorowała mnie. Chciała być pewna, że powiedziałem wszystko. Gdybym mógł ją jakoś przekonać, jakkolwiek, spróbowałbym. Wszystko, by uniknąć Prawdy. Lecz umysł miałem zupełnie wyprany. – A co z klonem? – spytał Czerwononosy. Po raz pierwszy Yokomata uśmiechnęła się. Jej głos pełen był pogardy. – Barkham podał jej fałszywe nawisko i skłamał, że się z nią ożeni. To wystarczyło. – Co tu się dzieje? – wtrącił się klon. Czteropalczasty wysunął szufladę ze ściany i wydobył z niej pistolet z dozą. Zbliżył się do mnie. Z prawej usłyszałem, jak klon mówi: – Co zamierzacie zrobić? Nie chciałem tego bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, może nawet śmierci, nie chciałem tego. Lecz nie mogłem zrobić zupełnie nic, co mogłoby to powstrzymać. Z całych sił powstrzymywałem swoje zwieracze, podczas gdy on przyłożył narzędzie do mojego ramienia i nacisnął spust. Usłyszałem: pssst, i poczułem ukłucie, gdy igła z narkotykiem przebiła mi koszulę i skórę. I to było wszystko. Opadłem na krzesło i próbowałem się nie rozsypać. Za małą chwilę wszystko, co wiem, będzie mógł wiedzieć każdy. – Zawołaj mnie, jak będzie gotów – powiedziała Yokomata wychodząc. Klon ruszył w moim kierunku. – Czy z tobą wszystko w... Czerwononosy odepchnął ją ręką. – Trzymaj się od niego z daleka! Dotknięcie dziewczyny podsunęło mu pewien pomysł. Popatrzył na Czteropalczastego. – Czy to nie wspaniałe? Mamy czas do zabicia, a do pomocy dziewczynę z Dydeetown. – To brzmi zachęcająco – stwierdził Czteropalczasty. – Nie jestem tutaj w interesie – odparł klon. Czerwononosy skierował ją do pokoju z tyłu. – Ale będziesz. – Powiem mojemu właścicielowi! – Yokomata prawdopodobnie jest właścicielką twojego właściciela. Cała trójka zniknęła mi z pola widzenia. Nawet nie chciało mi się obejrzeć za nimi. Po prostu siedziałem, pociłem się i czekałem. Gdzieś w domu grał datastream. Z pokoju obok również dochodziły jakieś dźwięki. Dźwięki protestu. Prawdopodobnie również bolesny siarczysty policzek i bolesny płacz. W gruncie rzeczy nie słuchałem. Myślałem tylko o tym, że tu wrócą i zaczną zadawać pytania, i – nieważne o co mnie spytają – ja powiem im prawdę. Po pewnym czasie Yokomata wróciła. Rozejrzała się po pomieszczeniu, później zajrzała jeszcze z irytacją do drugiego pokoju i powróciła do mnie. – Twoje pełne nazwisko? – zapytała. Słowa popłynęły same: – Sigmund Chando Marlandry Dreyer. – Gdzie mieszkasz? Dałem jej numer swego mieszkania na Brodeline, a potem natychmiast adres biura w Verrazano Complex, ponieważ czasami tam sypiam. Niczego nie mogłem ukryć! Dźwięk naszych głosów musiał powiadomić Czerwononosego i Czteropalczastego, że ich szefowa wróciła. Gdy powrócili, poprawiając przy wejściu swą garderobę, przyjęła ich lodowatym spojrzeniem. – Jesteś żonaty? – kontynuowała. Próbowałem protestować, lecz nie mogłem powstrzymać odpowiedzi. – Byłem, nie jestem, ale to nie ma z tobą nic wspólnego! Yokomata uśmiechnęła się. – Myślę, że działa już dostatecznie dobrze. A teraz powiedz mi, czy ukrywasz jakieś informacje o Kelu Barkhamie? – Nie. – A Kyle’u Bodinie? – Nic. – Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś nazwisko Kel Barkham? – Kilka minut temu. Yokomata niedbale skinęła na swoich ludzi. – Dobrze. Weźcie ich na górę. Bezpośrednio na górę. Zacząłem się odprężać. Nie poszło tak źle. Żadne z pytań nie było osobiste. Wszystko, co interesowało Yokomatę, to ten Barkham/Bodine. Ulżyło mi wystarczająco, żeby się zastanowić dlaczego. – Ja wezmę klona – powiedział Czteropalczasty, gdy Yokomata wyszła. – A ja uwolnię naszego przyjaciela. Ale najpierw... – spojrzał na swego partnera, a potem na mnie. Na jego ustach pojawił się ohydny uśmieszek. – Byłeś żonaty? A gdzie twoja żona? Zwiała, bo miałeś bzika na punkcie klonów? Próbowałem zaśpiewać, zarecytować wiersz, wykrzyczeć jakieś bzdury, lecz nagle usta zignorowały mnie i udzieliły odpowiedzi bez wahania. – Odeszła – usłyszałem, jak mówię – osiem lat temu. Tam, Gdzie Wszyscy Dobrzy Ludzie Odchodzą. – Zostawiła cię dla jakiegoś Gwiezdnego Farmera, co? To musi być okropne! Więc teraz robisz to z klonami? – Nie. – Az kim? – Z nikim. – Z nikim? Każdy to z kimś robi. To jak się wyżywasz? Chciałem płakać, chciałem krzyczeć „Nie róbcie mi tego!”. Nie mogłem, zagryzłem więc górną wargę do momentu, gdy wydawało mi się, że zęby przebiją ją na wylot, lecz słowo uciekło... właśnie w momencie, gdy wbiegł klon i krzyknął: – Hej! To nie w porządku! Wyraz twarzy Czerwononosego nie zmienił się, gdy obrócił się i uderzył ją w twarz wierzchem lewej dłoni. Cofnęła się i prawie upadła. W kąciku jej ust pojawiła się krew. Na zbyt białej skórze wydawała się wyjątkowo czerwona. Czerwononosy znów odwrócił się w mym kierunku. – Powtórz to, co powiedziałeś. To było beznadziejne, nie mogłem powstrzymać słowa. – Guziki. Szczena mu opadła, a oczy rozpaliły się niezdrowym blaskiem. – On ma łeb na guziki! – krzyknął. – Łeb na guziki! Doskoczył do mnie i zaczął mi grzebać we włosach. Znalezienie tego, czego szukał, nie zabrało mu zbyt dużo czasu. – Mam to! On ma łeb na guziki, zgadza się. – Znów stanął przede mną. – Żoneczka odkryła i zostawiła cię? Tak było? – Nie! – No to czemu zwiała? Próbowałem zwymiotować, zrobić cokolwiek, by to skończyć, lecz nie panowałem nad głosem. – Nie mogłem dać Maggs tego, co potrzebowała emocjonalnie i fizycznie, czy w jakikolwiek inny sposób, więc zabrała Lynnie i zostawiła mnie osiem lat temu. – A więc dałeś się zaguzikować potem, co? Co się stało? Nie możesz tego mieć normalnie? Potrzebujesz guzika? – Nie! – czy on kiedykolwiek miał zamiar przestać? – No to dlaczego, Zaguzikowańcu? – Ponieważ to jest łatwiejsze, milsze, bardziej wygodne i ponieważ nie ma ani przed, ani po, ani nikogo oprócz mnie, i nie muszę być z nikim, i już nigdy nie chcę być z nikim! Usłyszałem, jak mój głos opowiada obcym rzeczy, do jakich nie przyznawałem się przed samym sobą! Zabiłbym wówczas Czerwononosego, gdybym mógł. Lecz moje kostki i nadgarstki przykute były do siedziska. Nie mogąc spojrzeć nikomu w oczy, używałem wszelkich sił, by się nie rozbeczeć. 5 Znów znaleźliśmy się przed biurkiem Yokomaty, ale tym razem klon opierał się o mnie. Nogi się chyba jeszcze pod nią uginały po ciosie Czerwononosego. Pozwoliłem jej tak pozostać, przez cały czas patrząc przed siebie. Chciałem tylko jednej rzeczy: jak najszybciej się stąd wydostać. – ...a zatem odeślemy was do miasta – mówiła Yokomata. – Jeśli chodzi o mnie, to nigdy o was nie słyszałam i nie byliście tutaj. Jeśli chcecie, możecie szukać dalej faceta, którego znacie jako Kyle’a Bodine’a. Marne szanse, że któreś z was znajdzie go przede mną. – Nie mam żadnych wątpliwości – wtrącił się Czerwononosy ze śmiechem. Przymrużyła oczy. – Ale jeśli natraficie na jakieś interesujące informacje, macie natychmiast mi je dostarczyć, jasne? Gdyby to miało zaprowadzić mnie do niego, dostaniecie za to nagrodę. Jeśli natomiast coś ukryjecie... Spojrzała na przejrzystą ścianę wychodzącą na dziedziniec, po którym wałęsał się tyranozaur. Zaprowadzono nas na dach i umieszczono na tylnych siedzeniach Ortegi. Czteropalczasty i Czerwononosy pozostali na dachu, pozwalając pilotowi zabrać nas samemu. Żadnych obaw przed zaguzikowanym i dziewczyną z Dydeetown, zwłaszcza, że sekcja przednia była oddzielona od tylnej szklaną ścianą. Gdy się wzbiliśmy i skierowaliśmy na wschód, pilot spytał, gdzie ma nas podrzucić. Powiedziałem, że mnie do Verrazano Complex, a dziewczynę do Dydeetown. – Wysiądę z tobą – odezwała się. – Nie. – Muszę z tobą porozmawiać. – Nie! – Dlaczego nie? Prawda nadal była w moim mózgu i słowa znów popłynęły same: – Ponieważ dość już mi dziś nałgałaś i ponieważ chcę być sam, i nie chcę, żebyś na mnie patrzyła, i jeśli zadasz mi jeszcze jakieś pytanie, to wyrzucę cię przez drzwi! – pod koniec tej przemowy mój głos stał się histeryczny. – Przykro mi – powiedziała drżącym głosem, który przeszedł w łkanie. Zanurzyła swą twarz w moim ramieniu i zaczęła płakać. – Dlaczego ja? – usłyszałem jej szloch. – Dlaczego wszystko idzie mi źle? – Zamoczysz mi całą marynarkę-zaprotestowałem. Odsunęła głowę. Widziałem, jak łzy błyszczą jej na policzkach, spływając po nich i mieszając się z krwią w kąciku ust. Z przodu miałem dużą plamę łez i krwi. Uprzytomniłem sobie, że krew była dlatego, ponieważ dziewczyna próbowała przeszkodzić Czerwononosemu w babraniu się w moim życiu. Chociaż wcale mi się to nie podobało, to jednak byłem jej coś dłużny. Znowu oparła głowę na moim ramieniu i ja pozwoliłem jej tak pozostać. Marynarka i tak była poplamiona. 6 Zamknąłem za sobą drzwi gabinetu i oparłem się o nie. Sam, dzięki Core. Nareszcie sam. To pomieszczenie jeszcze nigdy nie wydało mi się tak przytulne, tak domowe. Czy prawda już przestała działać? Nie wiedziałem. Nie miało to znaczenia, skoro byłem sam. Czułem się jednak paskudnie. Od czasu, kiedy odpowiedziałem na pytania, którymi zarzucił mnie Czerwononosy. Ohydna, żenująca sprawa. Zajrzał tam, gdzie nie miał prawa zaglądać, odsłonił rzeczy, które nie miały nigdy ujrzeć światła dziennego... rzeczy, które ukrywałem przed samym sobą. On... Myślałem, że eksploduję... Lecz nie zrobiłem tego. I nie zrobię. Żaden z tego pożytek. Zrzuciłem zakrwawiony garnitur i udałem się pod prysznic. Woda i enzymy rozlały się po moim ciele, lecz nie trwało to zbyt długo. Uciecha skończyła się, gdy wentylatory zaczęły wszystko osuszać i ponownie wprowadzać wilgoć do obiegu zamkniętego. Rzuciłem się na zmierzwione łóżko i słuchałem szarego szumu, typowego dla każdego dużego kompleksu. W moim gabinecie trwała cisza do czasu, aż usłyszałem jakieś skrobanie w kuchni, a potem trzask. Uniosłem głowę i ujrzałem Ignatza, siedzącego w kącie i z zadowoleniem przeżuwającego karalucha. Dobry stary Ignatz – zawsze w pogotowiu. Nigdy mnie nie zawiódł. Karaluchy nauczyły się żreć trucizny, uodporniły się nawet na ultradźwięki, lecz żaden nie dał rady obronić się przed przeżuwaniem, połykaniem i trawieniem przez głodną iguanę. Wstałem i przeszedłem się po swojej klatce. Czułem się nieco lepiej, lecz nadal paskudnie. Nie chciałem się nigdzie ruszać ani z nikim być... nawet z samym sobą. Zwłaszcza z samym sobą. Hologram Lynnie na półce po lewej stronie łóżka przyciągnął na chwilę moją uwagę. Maggs dała go zrobić, zanim uciekła. Specjalny hologram, zaprogramowany tak, by ukazywał zmianę osoby z każdym mijającym rokiem. Lynnie miała pięć lat, kiedy Maggs ją zabrała. Teraz miała trzynaście i prawdopodobnie wyglądała prawie idealnie tak jak nastolatka na półce. Całe lata spędziłem na rozmyślaniu, czy Maggs zostawiła to dla mnie ze współczucia czy z zemsty. Jeśli tylko... Nagle zdałem sobie sprawę, że stoję przy guzikowej szufladzie. Podczas podróży od Yokomaty obiecałem sobie nigdy już nie używać guzików. Zdecydowałem, że dam się rozguzikować. Wiedziałem, co mówili: Raz zaguzikowany, zawsze łeb na guziki. Znaczyło to, że nieważne, co by się robiło, zawsze jakaś część mózgu będzie porównywać tę prawdziwą rzecz do efektów działania guzika... Lecz musiałem z tym skończyć. Zwłaszcza teraz, gdy tacy ludzie jak Yokomata i jej goryle oraz klon wiedzieli. Musiałem się rozguzikować. Nie mógłbym jeszcze raz przeżyć takiego poniżenia jak dzisiaj. Musiałem przestać... Ale jeszcze nie tej nocy. Tej nocy potrzebowałem guzika bardziej, niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich paru lat. Sięgnąłem do szuflady, wyjąłem jeden przypadkowo wybrany i pośpieszyłem do łóżka. Jak zwykle zdjąłem holo Lynnie z półki i wrzuciłem do szuflady, (nie chciałem, by patrzyła) i rozłożyłem się na materacu. Przyłączyłem guzik do odpowiedniego miejsca na głowie i odprężyłem się w oczekiwaniu na impulsy, które popłyną przewodem w głąb mego mózgu. Najpierw powoli... lekkie dotknięcia, delikatne drgnienia przyjemności i wspólnoty, ona jemu, on jej, przyjemności z obu stron, budowanie, budowanie, otaczanie, czerpanie ekstazy z każdego miejsca i z miejsc nie istniejących, które jednak mózg potrafił zinterpretować i przekazać... budowanie i budowanie ku nieuniknionemu, które wydawało się tak bliskie, a zarazem tak niedostępne... budowanie i wyginanie ciała w łuk, tak że tylko pięty i potylica dotykały materaca... nieskończone budowanie aż po końcowy kataklizm... a potem spać. 7 Przed południem byłem z powrotem u Elmero. Większość wczorajszych zdarzeń wydawała się daleka, lecz niektóre ciągnęły za mną nadal, skupiając się wokół guzika z tyłu głowy. Doc i inni regularni bywalcy baru powitali mnie zwykłymi skinieniami głowy. Żadnych przycinków, wyzwisk czy okrzyków „zaguzikowany”! Nie wiem, czego oczekiwałem. To, że wiedziało parę osób nie znaczyło, że wiedzą wszyscy. Gdy przekroczyłem drzwi, Elmero zaśmiał się swym okropnym śmiechem: – Znowu złoto? – Może wkrótce. Teraz szukam informacji na temat gościa nazwiskiem Kyle Bodine, słyszałeś o nim? – Nigdy. – A o Kelu Barkhamie? Zaśmiał się. – Sam chciałbym go znaleźć! – Co przez to rozumiesz? – Przy pięćdziesięciu kawałkach za martwego i stu za żywego każdy szuka Kela Barkhama! Zapomniałem zupełnie, o czym wspominała Yokomata. Nagroda. Wysoka nagroda. Cholernie musiało jej na nim zależeć. – Przy okazji, co on zrobił Yokomacie? Elmero drgnął. – Nikt nie wie na pewno, ale słyszałem, że miało to coś wspólnego z interesem dotyczącym zem. To by pasowało. Yokomata była grubą rybą na rynku narkotykowym, a zemmelar był najlepszym towarem. Chciałbym kiedyś spróbować zem, lecz na razie nie miałem do tego głowy. Już byłem uzależniony od guzików, a zem jest najbardziej uzależniającym i ściśle kontrolowanym, najsilniejszym syntetycznym narkotykiem w Zamieszkanej Przestrzeni. Lecz gdy będę umierał, to chcę to zrobić w ten właśnie sposób. W końcu po to go wymyślono, żeby śmiertelnie chorzy mogli spędzić ostatnie dni i tygodnie w wolnym od bólu, euforycznym świecie halucynacji. A potem nikt nie był zdziwiony, gdy w kilka standardowych lat po jego wypuszczeniu, Zamieszkana Przestrzeń zaludniła się uzależnionymi od zem. Odpowiedniki zemmelar były teraz produkowane na wielu planetach, lecz zem z ziemskiej Styx Corp. miał najlepszą reputację. – Powiedz mi, co wiesz o Barkhamie. I znów ten uśmiech: – To będzie kosztować. – Jeśli go znajdę, dostaniesz dwadzieścia pięć procent z tego, co ja dostanę. Traktuj to jako inwestycję. – Pięćdziesiąt procent. – Za dużo. To, co możesz mi powiedzieć, mogę usłyszeć w metrze – wskazałem palcem za siebie. – Może nawet w barze. – Na to nie licz. Miał rację. Drgnąłem. Gdybym dotarł do Barkhama pierwszy, połowa z pięćdziesięciu czy stu Sol Kredytów to było więcej, niż kiedykolwiek widziałem na raz w całym swym życiu. Pieniądze i tak nie były moim ulubionym hobby. Yokomata nazwała mnie „trzeciorzędnym”. Będzie jeszcze musiała to odszczekać. – Zgoda. – Skąd mam wiedzieć, że kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę, jeśli już dostaniesz nagrodę? Zaproponowałem mu jedyne, co mogłem. – Moje słowo. Wyciągnął się na całą swą długość. – Gdyby to był ktokolwiek inny, wybuchnąłbym śmiechem. Lecz ty, Sig... Zgoda. Uścisnęliśmy sobie ręce i znów opadł na siedzisko. – Posłuchaj: Barkham wylazł z rur i bardzo szybko awansował w organizacji Yokomaty. Był jej prawą ręką przez ponad dwa lata. Mówią, że nawet przez sen robi brudne interesy. Po prostu to lubi. Lecz jeśli spróbujesz potraktować go tak samo, nikt już o tobie nie usłyszy. – Prawdziwa menda. – Dobrze powiedziane. Był wspaniałym numerem jeden dla Yokomaty, załatwiał wszystko gładko, trzymał wszystkich w ryzach, zanim jej nie wykołował. I to miał być ten palant, który zdobył zieloną kartę dla Hearlow-c i zamierzał z nią uciec w zaświaty? Czy mówiliśmy o tej samej osobie? – Jak zdołał to zrobić? Elmero westchnął: – Próbowałem się dowiedzieć. Nie było łatwo. Yokomata za wszelką cenę wycisza aferę, co znaczy, że prawdopodobnie by się wściekła, gdyby sprawa się rozniosła. Wiem tylko tyle, że załoga Yokomaty ukradła sto fiolek koncentratu zem prosto z linii produkcyjnej. Dotychczas opierałem się o biurko. Teraz usiadłem. Sto fiolek koncentratu! Zanim trafi to do uzależnionych mózgów, można to rozcieńczać i rozcieńczać. – Ile to jest warte? – W detalu miliony, ale mówi się, że Yokomata sprzedawała wszystko hurtem. A Barkham przeprowadzał całą operację. – I zniknął. Elmero pokiwał głową. – Z zem. I milionem lub dwoma ze sprzedaży. Nic dziwnego, że Yokomata wyznaczyła wielką nagrodę. – Żadnego śladu po nim od tamtej pory? Elmero pokręcił głową. – A co na to Central Data? – Sprawdzałem tam po śladzie jego kredytu, coś, co na pewno Yokomata już zrobiła, lecz Barkham nie używał swego kciuka od piątku. Co znaczyło, że zmieniał miejsca pobytu i prowadził transakcje wymienne. Tylko kosmiczny palant używałby kciuka przy ucieczce. Zawsze, gdy ktoś kupował lub sprzedawał, transakcja zostawała zarejestrowana przez Central Data... gdzie, kiedy, ile i z kim. Oto jedna z niepisanych korzyści bezgotówkowej ziemskiej ekonomii. Jedynym sposobem był handel wymienny. A dla mającego pod ręką sto fiolek koncentratu zem nie był to żaden kłopot. Mógł uciec dokąd chciał. Już teraz mógł być wszystko jedno, gdzie. Może nigdy się nie dowiem. – Możesz mi powiedzieć coś jeszcze? – To wszystko. Poza tym jest jeszcze plotka, że w ten interes jest zaangażowany Człowiek z Marsa. Wybuchnąłem śmiechem. – Jasne! A ja jestem Sierotka Marysia! Elmero drgnął. – Pytałeś mnie, co słyszałem, a nie, co uważam za sensowne. Wstałem i skierowałem się do drzwi. – Dzięki, Elm. – De nada, oczywiście jeśli pamiętasz o mojej doli. 8 Byłem znowu w swoim pudełkowatym biurze i sączyłem herbatkę. Wypuściłem Ignatza na karalusze łowy i oglądałem, jak Newsface Six przeprowadza interesujący wywiad z Joey Jose, gdy jakieś graffiti o nieludzkim traktowaniu chlorokrów wlazło na linię komory holograficznej. Zastanawiałem się, czy w Western Megalops, Cki-Kacy lub Tex-Mex też mieli tyle graffiti w strumieniu danych. Czasami stawało się to uciążliwe, zwłaszcza gdy strumień danych przeprowadzał wywiad z moim ulubionym komikiem. Wyłączyłem zestaw, kiedy w drzwiach ukazał się jakiś nieznajomy. Był niską, wyniosłą i napuszoną kreaturą, niewiele starszą ode mnie, z elegancko przyciętymi kręconymi blond włosami, w znoszonej, pseudowelwetowej marynarce koloru ciemnej zieleni. Sądziłem, że to klient. Na szczęście myliłem się. – Jesteś Dreyer? – powiedział nosowym głosem. – Tak, to ja. – Już go nie lubiłem. – Gdzie jest mój klon? – Nie wiem. Nigdy nie widziałem nikogo, kto by wyglądał równie parszywie. – Nie ja, ty palancie! Klon Hearlow! – Och! A ty kto jesteś? – Ned Spinner. Jej właściciel. Żaden z nas nie kwapił się do podania ręki. – Nigdy o niej nie słyszałem. – Nie wciskaj mi kitu, ty mendo! Ostatniej nocy nie pracowała, chociaż powinna. Znalazłem twoje nazwisko i adres w jej pokoju. – No i co? – To, że ona jest moja i gdzieś zniknęła i jeśli próbujesz ją ukraść, to możesz uważać się za trupa! Wkurzył mnie. Rzuciłem mu jedno ze swych najlepiej opracowanych spojrzeń. – Powiem to tylko raz, potem możesz wyjść. Jedyną rzeczą, którą lubię jeszcze mniej niż klony, są ich właściciele. Do widzenia. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz zmienił zdanie. Wyglądało na to, że mi uwierzył. Ulotnił się bez słowa. Nietrudno było zgadnąć, dlaczego chciał odzyskać Hearlow-c. Poświęcił swoje prawo posiadania dziecka i zainwestował uzyskany w ten sposób kredyt w klona wyhodowanego z DNA Jean Hearlow. Potem umieścił ją w Dydeetown i żył z jej zarobków. Bez niej był skończony. Kiepsko. I pomyśleć, że to on mnie nazwał mendą. Niewiele później Hearlow-c we własnej osobie weszła do biura. Zobaczyłem, że ma spuchniętą i siną lewą stronę ust. – Co pan powiedział Spinnerowi? – Że nigdy o tobie nie słyszałem. – Tak pan zrobił? – była zaszokowana. – Dzięki. – Dlaczego rzuciłaś pracę? – Nie mogę pracować. Za bardzo martwię się o Kyle’a. Muszę z panem porozmawiać! – wypaplała niezwykle szybko. – To ważne! Dotyczy Kyle’a! – Jasne – powiedziałem. – Siadaj. Stała i gapiła się na mnie, w sposób oczywisty zaszokowana. – Myślałam, że mnie pan wyrzuci. – Nie, dlaczego miałbym to robić? Tylko dlatego, że nakłamałaś mi o swoim chłopaku? Nie bądź głupia! Chciałem się wczołgać pod biurko na myśl o tym, co o mnie wiedziała. Lecz nie mogłem dać jej tego poznać. Musiałem utrzymać swoją pozycję. Nie mogłem pozwolić sobie na poczucie niższości wobec klona. Więc wczoraj wszystko z siebie zmyłem. To nigdy się nie stało. Był to jedyny sposób, żeby spokojnie siedzieć naprzeciw niej. – Obiecałam mu, że nigdy nikomu nie powiem tego, co o nim wiem. Lecz teraz zamierzam powiedzieć ci wszystko. – Masz na myśli to, że jego prawdziwe imię brzmi Kel, a ta eksportowa firma, dla której pracuje, to Yokomata? – Jego prawdziwe nazwisko brzmi Kyle Bodine i pracuje on dla RA. O mało się nie udławiłem. Kel Barkham pracujący dla Rackets Authority, tego musiałem posłuchać. – Siadaj i opowiedz mi o tym. Wszystko co wiesz. Usiadła i natychmiast zaczęła mówić. – Kyle jest agentem RA. Wspinał się po szczeblach organizacji Yokomaty przez lata, czekając na właściwy moment do ujęcia całej szajki. Jedyne, co mogłem zrobić, to nie roześmiać się jej w twarz. Klony są takie głupie. – Dlaczego tego nie zrobił? – spytałem. – Rozumiem, że był prawą ręką Yokomaty przez wiele lat. – Czekał na właściwy moment. I wówczas pojawiła się niezwykła możliwość. – Spotkał ciebie. Nigdy nie uważałem się za zbyt subtelnego, lecz obdarzyła mnie wspaniałym uśmiechem, usłyszawszy tę uwagę. – Och! Jak miło, że pan to mówi! Lecz prawda tkwi w tym, że nadarzyła mu się okazja schwytania Człowieka z Marsa. Zesztywniałem na swym krześle. Człowiek z Marsa. Jego imię wypłynęło już drugi raz w ciągu dwóch dziesiątek. Nie sądziłem, żeby najbardziej notoryczny szmugler w Zamieszkanej Przestrzeni mógł przykładać do tego rękę. Lecz miało to pewien sens; zem produkowane na Ziemi miało największą wartość w Układzie Słonecznym, a co najmniej potrójną w zaświatach, z wyjątkiem miejsca zwanego Tolive, gdzie – jak słyszałem – było legalne i można było je kupować wprost z lady. Któż mógł lepiej wywieźć je poza Ziemię niż Człowiek z Marsa? Czułem, że pogrążam się w tym coraz bardziej. Lecz teraz już nie mogłem się wycofać. – A jakie jest twoje miejsce w tym wszystkim? – Mówiłam panu: Zamierzaliśmy się pobrać i wyjechać... Tam, Gdzie Udają Się Wszyscy Dobrzy Ludzie. – Mętne. Ale czy nie miałaś żadnego udziału w spisku? – Dlaczego...? Tak. Skąd pan wie? – Szczęśliwie zgadłem. Jestem dobry w zgadywaniu. Co zrobiłaś dla Barkhama? – Bodine’a... Kyle’a Bodine’a. – Nieważne. Mów. – Dostarczyłam paczkę od niego Człowiekowi z Marsa. – Widziałaś go? Z tego co wiedziałem, nikt nigdy nie widział Człowieka z Marsa. – Nie, niezupełnie. Słyszałam głos. Powiedział mi, żeby odłożyć paczkę i odejść. Więc odeszłam. – Gdzie i kiedy to było? – W piątek rano. W jaskini na Maine Coastal Preserve. – A kiedy po raz ostatni widziałaś Bar... Bodine’a? – Tego ranka. – I miał się z tobą spotkać w piątek wieczorem? Pokiwała głową. – Zamierzaliśmy natychmiast udać się w zaświaty. Kyle powiedział, że po załatwieniu Człowieka z Marsa jego życie w systemie słonecznym nie byłoby warte funta kłaków. Mieliśmy bilety na prom w piątek wieczorem. – Dlaczego więc czekałaś aż do środy z przybyciem do mnie? Dlaczego najpierw nie poszłaś do RA? – Zrobiłam to. Lecz powiedzieli, że nigdy nie słyszeli o nim. Tego się właśnie spodziewałam. Kyle powiedział mi, że jest tak głęboko zakonspirowany, iż o jego istnieniu wiedziała tylko nieliczna garstka ludzi z rządu. – Może nawet jeszcze mniej. Jestem pewien – powiedziałem. Pokiwała głową. – Możliwe. Ale strasznie się zmartwiłam, gdy w RA nie było żadnych wiadomości o ujęciu Człowieka z Marsa... Pomyślałam, że coś się nie udało. A ponieważ powiedział mi, żeby nie kontaktować się z żadnymi oficjelami w jego sprawie, przyszłam do pana. – To mój szczęśliwy dzień. Potrafisz odnaleźć drogę do jaskini? – Tak. Mam zapisane koordynaty. To mnie zaszokowało. – Klony nie umieją pisać. Właściwie większość ludzi też nie umie czytać ani pisać, lecz nigdy nie słyszałem o klonie, który by to potrafił. Wyprostowała się. – Dla Kyle’a zaczęłam się uczyć. Poczułem falę niesmaku. Głupie biedactwo. Oszukana przez tego łajdaka, ucząca się dla niego pisać, wierząca, że ten zamierza ją zabrać w zaświaty. Żałosne. Ludzie nie powinni traktować klonów w ten sposób... Lecz z drugiej strony, może był z nią szczery? Jeśli rzeczywiście pracował dla RA, musiał uciekać z planety cholernie szybko po zdemaskowaniu się. I będąc w RA mógł wyczarować śliczną, zieloną kartę dla każdego, nawet dla klona. To robiło się coraz ciekawsze. – Proszę, znajdź mi go! – W porządku – zgodziłem się – ale tylko pod jednym warunkiem: że powiedziałaś mi naprawdę wszystko co wiesz. – Powiedziałam. – Wszystko? – Wszystko. Wierzyłem jej. Lecz wierzyłem jej wówczas po raz ostatni. – Daj mi twoją zieloną kartę. Zareagowała instynktownie. Sięgnęła do sakiewki przy pasie. – Nie! – To pomoże mi go znaleźć. – Myśli pan, że tak? – Niewątpliwie. Być może nie tak niewątpliwie, lecz miałem uczucie, że mogę się wiele dowiedzieć o Kyle’u Bodine, Kelu Barkhamie czy Kimśtam, gdy poznam lepiej zieloną kartę Hearlow-c. – Nie wiem... – To może być ważne. – To już jest dla mnie ważne. To jest... – jej dolna warga drżała. – Być może to wszystko, co mi po nim zostało. – Może to też być klucz do znalezienia go. Pomyślała o tym przez chwilę i powiedziała: – W porządku. Wyjęła kartę i podała ją, jakby powierzała mi własne dziecko. – Uważaj na nią. Szalenie dużo dla mnie znaczy. – Jasne. Będę ją chronił własnym życiem. 9 – Sprawdź to dla mnie, dobrze? Elmero wziął zieloną kartę Hearlow-c i przyjrzał się jej z obu stron. – Jak to sprawdzić? – Chcę wiedzieć, czy jest prawdziwa. – To łatwe – podjechał swym krzesłem do wieloczynnościowej konsoli. Użyłem wybiegu z wypożyczeniem statku powietrznego, żeby uwolnić się od Hearlow-c. Powiedziałem, że wrócę po nią za pół dwudziestki na dach mojego kompleksu biurowego. Zamiast tego udałem się do Elmero. – Fałszywa – powiedział, wyjmując kartę ze szczeliny i oddając mi ją. – Aż tak źle, co? Miałem uczucie, że Elmero zobaczył więcej na tej karcie, niż mi powiedział. – Najgorsze fałszerstwo, jakie w życiu widziałem. Zbyt gruba, to po pierwsze, a po drugie nie zadano sobie nawet trudu, by załadować genotyp. Na karcie nie było genotypu, a to znaczyło, że jeśli Barkham nie zatroszczył się o sfałszowanie karty, to również nie uczynił żadnych zmian w Central Data. Biedna Hearlow-c, ten głupi, łatwowierny klon nawet nie sprawdził karty. Chodziła sobie, myśląc, że może udawać człowieka, lecz dla Central Data nadal była klonem. – Przy okazji – powiedział Elmero. – Słyszałem coś nowego o Barkhamie. Mówi się, że próbował sprzedać fiolki zem Lutusowi w piątek. A Lutus, będząc uczciwą konkurencją, zadzwonił do Yokomaty i zapytał, co jest grane. Nagroda za Barkhama została rozgłoszona dwudziestkę później. Interesujące. Gromadziło się mnóstwo informacji, lecz nic do niczego nie pasowało. Barkham wyglądał coraz bardziej na jakąś glistę z rur. Zupełnie inaczej niż przedstawił go klon. Sądziłem, że zadanie jednego głupiego pytania nie zaszkodzi. – Powiedz, Elm... czy to możliwe, by Kel Barkham był agentem RA? Jeśli Elmero był tylko brzydki, gdy się uśmiechał, to gdy się śmiał, był naprawdę ohydny. – Ten cholerny podrzutek? Jeśli Barkham jest z RA, to ja też. Odrzuciłem bezwartościową zieloną kartę i wstałem. – A jeśli chodzi o kartę – powiedział, wciąż się uśmiechając – to chociaż jest bezwartościowa, jednak coś na niej zakodowano. Nie ma to nic wspólnego z informacjami, które powinny być na zielonej karcie, lecz coś tam jest. Mogę się dowiedzieć co, jeśli chcesz. – Może później. Teraz będę potrzebował broni. – Ty? Nie trafiłbyś w Boedekker North z pięćdziesięciu metrów. Już lepiej trenuj bieganie. – Wiem o tym, ale mogę nie mieć szans. Muszę być uzbrojony. – Czy to ma coś wspólnego z poszukiwaniem Barkhama? Pokiwałem głową. – Możliwe. Potarł brodę długimi palcami. – Myślę, że dobrze zrobię, zabezpieczając swój interes. Mam coś w sam raz dla ciebie. Rozbierz się do pasa... 10 Gdy już znaleźliśmy się w kabinie pożyczonego statku powietrznego, Hearlow-c natychmiast chciała dostać z powrotem swą zieloną kartę, lecz powiedziałem jej, że jeszcze będzie mi potrzebna. Nie spodobało jej się to, ale nie miała wielkiego wyboru. Konsola poprosiła o podanie kierunku i Hearlow-c podała mi koordynaty, które spisała na kawałku papieru. Rzuciłem je ku niej z powrotem i powiedziałem, by odczytała na głos. Wytłumaczyłem, że prawdopodobnie nie będę umiał odczytać jej pisma. Była to prawda. Prawdą było również, że nie umiałem odczytać większości rodzajów pisma, jeśli nie było proste i drukowane. Nigdy się nie uczyłem. Wspaniale szło mi z cyframi, lecz czytanie uważałem za nieprzydatne. Jak większość ludzi, nie potrzebowałem tej umiejętności. I oto znalazłem się w towarzystwie klona, który potrafił czytać. Nie widziałem powodu, by wiedziała, że nie posiadam tej umiejętności. Odczytała dane, statek uniósł się i już byliśmy w drodze. Poza pobolewaniem skóry na zapięciach w nadgarstkach połączonych z pasem na piersiach, którym to zestawem obdarzył mnie Elm, podróż była całkiem znośna. Niewiele rozmawialiśmy, a jeśli już, to unikałem tematu wczorajszej wizyty u Yokomaty. Mówiła o książkach, jakie ostatnio przeczytała. Zastanawiałem się, czy próbowała się pochwalić, czy po prostu podtrzymać rozmowę. Jak na głupiego klona zdawała się dużo wiedzieć. Mniej niż dwie dziesiątki po opuszczeniu Brooklynu zawiśliśmy nad Maine Coastal Preserve. Nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego ktokolwiek chciałby zamieszkać w Maine. Zimne skały, zimny wiatr, zimna woda. I drzewa, mnóstwo drzew. Megalopolis nie rozrosło się tak daleko na północ i prawdopodobnie nigdy się nie rozrośnie. Jaskinia była pod nami, czarna dziura w nadbrzeżnych skałach, wysoko nad linią wody. Osadziłem statek. – Jeszcze raz pytam: Co tam robiłaś? – zwróciłem się do dziewczyny. – Wzięłam pudełko, które dał mi Kyle i zaniosłam je do wnętrza jaskini. – Jakie duże było to pudełko? – Mniej więcej takie. – Pokazała w powietrzu kształt wielkości dwadzieścia pięć na dziesięć centymetrów, odpowiedni rozmiarami dla umieszczenia w nim stu ampułek zem. – Zabrałam to i głos z ciemności powiedział mi, gdzie to położyć. Zrobiłam tak i odeszłam. – Tylko tyle? Nic więcej? – Nic. Wróciłam do latacza, którym tu przyleciałam i odleciałam do Portu L-1, gdzie miałam spotkać Kyle’a i odlecieć z nim. – A on się nie pokazał. Smutno potrząsnęła głową. – Nie. Coś zaczynało mi świtać, lecz musiałem zbadać jaskinię, by potwierdzić dojrzewające we mnie cały dzień przypuszczenie. Zostawiłem Hearlow-c w lataczu (miałem kurtkę, a ona nie) i ruszyłem do wejścia jaskini z podręcznym reflektorem pod pachą. Śmierdzący solą wiatr od wody drażnił moją twarz. Dziwnie było zdawać sobie sprawę, że wszystko, co mnie otaczało, nie było złudzeniem. Żadnych hologramów. To mnie trochę dezorientowało. Również rozległa, otwarta przestrzeń wybrzeża Maine sprawiła, że czułem się nagi i bezbronny. Znalazłszy się w przytulnym mroku jaskini, odetchnąłem z ulgą. Znalezienie go nie zabrało mi dużo czasu. Po prostu szedłem w stronę jęków. Nie miałem pojęcia, jak mu to zrobili. To pewnie coś wymyślonego przez marsjańskich kolonistów. Byłem pewien, że Człowiek z Marsa maczał w tym palce, zostawił swój znak wyrysowany w kurzu przed tym, co pozostało z Barkhama, duży okrąg z czterema mniejszymi wewnątrz wzdłuż równika. Tylko głowa pozostała nietknięta. Siedział wyprostowany, z rozwartymi ustami i błyszczącymi oczami, na przezroczystym pudełku połyskującym w świetle mojej lampy. Poza rdzeniem kręgowym i głównymi połączeniami nerwowymi nie miał zupełnie ciała. Skóra, mięśnie, kości, organy wewnętrzne zostały obgryzione, przeżute albo rozpuszczone. Nie wiedziałem, jak, lecz nie było ich. Dolne partie nóg i rąk były nadal pokryte mięsem, lecz połączone z całą resztą jedynie włóknami nerwowymi. Wszystkie nerwy wyglądały jak pokryte jakąś substancją ochronną i rozpięte do granic wytrzymałości na skałach i gruzach pokrywających dno jaskini. Tam, gdzie kiedyś były piersi, spoczywało syczące płucoserce, delikatnie pompujące powietrze i utrzymujące obieg krwi. Jęczał przy każdym moim kroku w jego stronę. Najpierw myślałem, że się boi, sądząc, iż jestem jednym z jego katów, który przychodzi, żeby jeszcze bardziej go zniszczyć. Lecz potem zdałem sobie sprawę, że czuł każde drgnienie gruntu, jakie wywoływałem, idąc po skalnej podłodze i każde z nich sprawiało mu nieopisany ból. Podszedłem i spojrzałem mu w oczy. Jaki by nie był kiedyś jego umysł, teraz nie pozostało z niego prawie nic. Wystawiony na zimne powietrze Maine nagi system nerwowy przeniósł go w umysłową malignę. Źrenice zwęziły mu się, gdy spojrzał w światło. – Bóg? – powiedział głosem tak ochrypłym od krzyku, że ledwie można go było rozpoznać jako ludzki. – Czy to... ty, Boże? Pomyślałem, że nie widzi mnie oślepiony światłem. Mówił do światła, cedząc wyrazy zgodnie z rytmem pracy maszyny umieszczonej pod kikutem szyi. – Tak. Bóg. To ja. – Czy mogę umrzeć... teraz, Boże...? Mam już d... dość, zabierz mnie... Boże, jestem gotów. – Jeszcze nie. Najpierw odpowiesz na kilka pytań. Jego oczy zamknęły się. – To po... śmierci, Boże, po... śmierci. – Teraz – nie dałem mu czasu na powtórny protest. – Naciąłeś Człowieka z Marsa, czy nie tak? Jego głos złagodniał, gałki oczne poruszyły się, a twarz wykrzywił spazm trwogi na dźwięk tego imienia. Musiałem pozwolić, by wszystko biegło tym torem. – Czyż nie tak? – Wydawało się, że chciał kiwnąć głową lecz przecież nie mógł, gdyż jego mięśnie szyjne nie trzymały się niczego. – Tak, ale tyl... ko na kilka... fiolek. – A on wrócił po resztę. Westchnienie. – Dałem to... mu. – On jednak i tak ci to zrobił. Kolejna próba skinięcia głową, potem jęk: – Lekcja! Racja. Dobra lekcja. Człowiek z Marsa już miał ohydną reputację, a kiedy rozejdzie się wiadomość o tym, już nikt nigdy nie będzie próbował go naciąć. – A więc odzyskał zem i swoje pieniądze. – Pieniądze nie... myśli, że Yoko... je ma. To znaczyło, że dla Człowieka z Marsa interes był załatwiony. Człowiek Yokomaty próbował go oszukać, Barkham prawdopodobnie włożył dziesięć lewych fiolek do skrzynki, lecz ta sprawa została załatwiona. Człowiek z Marsa miał zem, za który zapłacił i był już bez wątpienia w drodze na Marsa. Lecz Yokomata nie miała swojej zapłaty. Nie dostała jej. A chciała ją mieć, zanim rozejdzie się, że jej człowiek numer jeden ją wykiwał. Straciłaby twarz, zostając bez zem, bez pieniędzy i bez Barkhama. – Gdzie jest zapłata? – Ty nie... wiesz, Boże? – Oczywiście, że wiem. Lecz dobrze, gdybyś wyznał te grzechy. Oczyścisz duszę. – W skrytce... Port L jeden... ukryłem... to tam. – A klucz? Westchnienie. Próba śmiechu? – Ukryty tam... gdzie tylko ty... możesz znaleźć! – Gdzie to jest? – To nie... twojej roboty. Potem zaczął charczeć i wywracać oczami. Im więcej pytałem, tym bardziej wywracał oczami i charczał. Korciło mnie, by pociągnąć za jeden z odsłoniętych nerwów i odzyskać jego uwagę, lecz nie chciałem go dotykać. Zmieniłem temat. – A co z dziewczyną z Dydeetown? Oczy rozszerzyły się. – Naprawdę jesteś... Bogiem? – Już to ustaliliśmy. Po co ci była potrzebna? Wykrzywił górną wargę. – Mięsisty klon... zbyt głu...pi, by wiedzieć. – Tak. Użyłeś jej, żeby to za ciebie tu dostarczyła, podczas gdy próbowałeś upchnąć dziesięć skradzionych fiolek Lutusowi. Powiedziałeś, że się z nią ożenisz. Ona cię kocha. Powiedział coś w rodzaju: – Glah! Głupi klon... chciałem ją zosta... wić przy wejściu. Nic nie powiedziałem. – Boże, czy... mogę umrzeć... teraz? Odwróciłem się i zacząłem wychodzić z jaskini. – Nie sądzę. Jeszcze nie nadszedł twój czas. Jego głos zamienił się w skrzeczenie, wznoszące się i opadające w rytmie pracy maszyny. – Oooobiiieeecaaałeeeś! Zatrzymałem się. Obiecałem przecież. Gdy tak jęczał i błagał, odwróciłem się i ruszyłem z powrotem, starając się stąpać jak najmocniej. Właśnie dotykałem wyłącznika zasilania, kiedy dobiegł do mnie krzyk Hearlow-c. – Nie! Nie rób tego! Więc nie zrobiłem. Ujrzałem przerażenie na jej twarzy, gdy podeszła bliżej. Zaciskała pięść w zębach i trzęsła się jak galareta. Miałem obawy, że rozsypie się na kawałki, lecz ona wytrzymała i dotarła aż do płucoserca. Padła przed nim na kolana. Jej głos był cichy i piskliwy: – Kyle, Kyle, Kyle! Co oni ci zrobili? Co zrobili? Lecz Barkham przekroczył już granicę przytomności. Może to właśnie jej głos tego dokonał. Nic nie mówił, tylko przewracał oczami i charczał. Usłyszałem, że zbiera jej się na wymioty i odciągnąłem ją na bok. – Teraz już nic nie możesz dla niego zrobić. – Mogę zatrzymać tę maszynę! – Właśnie miałem to zrobić, kiedy mi przeszkodziłaś. Stań tam, a ja... – Nie! Ja to zrobię. To ostatnia rzecz jaką mogę dla niego uczynić. Roześmiałem się. – Nie jesteś mu nic winna. Spojrzała na mnie z dzikim wyrazem twarzy. – Jestem! To jedyny człowiek, któremu kiedykolwiek na mnie zależało i traktował mnie godnie. Jestem mu winna wszystko! Nic nie powiedziałem. Stałem tylko i gryzłem się w język, gdy podeszła i szybkim ruchem nacisnęła wyłącznik. Nie była zorientowana w sprawie i prawdopodobnie zbyt głupia, by ujrzeć prawdę, nawet gdybym ją ujawnił. Więc dałem sobie spokój. Patrzyłem, jak się odwraca, gdy twarz Barkhama przybrała ciemnosiny kolor i przebiegły ją ostatnie spazmy. – Już po wszystkim – stwierdziłem. Uniosła brodę i ruszyła przede mną, prowadząc z powrotem do latacza na otwartą, zimną przestrzeń. Po dłuższym milczeniu, jakie – zapadło po tym, gdy powiedziałem konsoli: Do domu, i wzbiliśmy się w powietrze, nagle przemówiła, nie patrząc na mnie: – Widział pan, co mu zrobili? Oczywiście, że widziałem. Nie to chciała wiedzieć. – Tak. Paskudnie. Całkiem mnie to rozbiło. Odwróciła się do mnie. – Czy pan nigdy nic nie czuje? – Nie twój interes, ale coś ci powiem. Nic nie czuję dla takich facetów jak Barkham. – Ponieważ chciał ożenić się z klonem? – Nie chciał. A nawet gdyby chciał, to nie ma to z tym nic wspólnego. – Do mnie też pan nic nie czuje? Zna mnie pan. Spędziliśmy razem całe popołudnie i wie pan, co do niego czułam. Do mnie też nic? – Z zasady nie czuję nic również do klonów. – A do swojej żony? Do niej też nic? A córka? Czy pan do kogokolwiek coś czuje? I wówczas rzeczywiście coś poczułem. Gniew. Chciałem jej przyłożyć. Nie miała nawet prawa wiedzieć czegokolwiek o Maggs i Lynnie, a co dopiero mówić o nich. Lecz pohamowałem się. Jestem w tym dobry. To niebezpieczne pokazywać, co się dzieje w środku. Ludzie poznają twoje słabe punkty, twoje ułomności. Wtedy mogą cię dopaść. – To cały ja – powiedziałem lekko. – Nieczuły Sig. – Może dlatego pana zostawiła i udała się Tam, Gdzie Udają się Wszyscy Dobrzy Ludzie. Może wolała raczej kogoś żywego, niż chodzącego trupa. – Może. Klon wyraźnie próbował mnie sprowokować. Usiadłem wygodniej i utkwiłem wzrok w ciemniejącym krajobrazie. – A więc powiem coś panu, Nieczuły Sig: Wślizgnę się do domu, zabiorę wszystko, co ma jakąś wartość i załatwię sobie bilet na pierwszy prom jutro rano. – Dlaczego „wślizgnę się”? – Ned Spinner. Pamięta pan? – Ach, tak. Twój właściciel z klasą. – My, klony, mamy powiedzenie: Możesz wybierać sobie przyjaciół, lecz nie wybierzesz właściciela. Przy odrobinie szczęścia będę daleko w podprzestrzeni, zanim jutro wieczorem zauważy mą nieobecność. – Nie możesz kupić biletu. Klony nie mają kredytów. Jej uśmiech był pozbawiony humoru. – Myślisz, że dużo czasu zabierze przekupienie kogoś, kto mi go kupi? – Żaden człowiek nie kupi biletu na prom klonowi. To jakby zostawił swoje nazwisko i adres na miejscu zbrodni. – Mam swoją... Hej! Pan ciągle ma moją zieloną kartę – wyciągnęła rękę. – Proszę ją natychmiast oddać! – Nie mam jej z sobą. – Co? – Gdyby nie była przypięta pasami, sądzę, że rzuciłaby się na mnie. – Nie martw się... jest bezpieczna! Powiedziałem ci... – starałem się coś szybko wymyślić. – Zostawiłem ją komuś, kto miał sprawdzić, czy to nas zaprowadzi do Barkhama. Nie sądziłem, że go tam znajdziemy! To ją nieco uspokoiło, lecz nie zanadto. – Chcę tę kartę z powrotem, Mr Dreyer, i to szybko. – Nie martw się. Dostaniesz ją przed jutrzejszym pierwszym promem. Przedtem zamierzałem ją dobrze wykorzystać. – Dobrze by było, ponieważ pojutrze nie zamierzam już być niczyją własnością. Wyrzucę – c ze swojego nazwiska i będę wolnym obywatelem zaświatów. I lepiej, żeby nikt mnie nie powstrzymywał. Jej spojrzenie było bardzo apodyktyczne. – W porządku – uspokoiłem ją. – O jednego klona mniej na Ziemi. Poprawiła się w fotelu. – Może natknę się gdzieś na pana żonę. Mam ją pozdrowić? Nie odpowiedziałem. Gapiłem się tylko przed siebie i gwizdałem przez zaciśnięte zęby. 11 Podrzuciłem ją do Dydeetown. Nie wiem, dlaczego nazywają to miastem. To tylko bardzo stary budynek wzdłuż East River niedaleko od Manhattanu. Niezbyt ciekawa budowla, duży prostokąt z mnóstwem okien. Nocami bije od nich czerwone światło. Mogli to ubrać w jakiś hologram, lecz ludziom podobało się tak, jak było. Specyficznie. Dużo się dowiedziałem o Dydeetown podczas mych ostatnich poszukiwań. Dowiedziałem się, że przedtem nazywano to Aphrodite Wlage. Sądzę, że w jakiś sposób zdegenerowało się to w znane nam dzisiaj miejsce. Jeszcze dawnej nazywano ten budynek „ONZ”, cokolwiek to znaczyło. Skierowałem się na wschód wzdłuż Long Island do portu gwiezdnego, który zajmował jej wschodni koniec. Wjechałem na trzeci poziom i ruszyłem wprost do przechowalni bagażu. Dużo myślałem podczas długiego, cichego powrotu i odkryłem, jak Barkham to wykombinował. Sprytny plan, mogło mu się udać, gdyby nie był taki chciwy. Lecz czy była to chciwość? Elmero wspominał, że Barkham lubi kołować ludzi choćby dla samej przyjemności. Była to wręcz jego dewiza. Może po prostu nie umiał się temu oprzeć. Myślę, że było tak: Jako numer jeden Yokomaty, odpowiedzialny za sprzedaż zem, Barkham miał wolną rękę w transakcjach. Wykorzystał czas żeby dostarczyć zem Człowiekowi z Marsa tam, gdzie ten mógł zjawić się zupełnie anonimowo, na przykład na wybrzeżu Maine. W tym też czasie Barkham wynajął skrytkę w przechowalni bagażu Portu L-l, wykorzystując dziewczynę z Dydeetown jako kurierkę z towarem do Maine. Liczył, że zostanie zapomniana. Człowiek z Marsa mógł zbadać koncentrat, a potem dokonać transferu zapłaty do skrytki w przechowalni bagażu. Jedynym słabym punktem było odebranie potem zapłaty z przechowalni bagażu – ktoś mógł tam na niego czekać. Domyśliłem się, że Barkham planował wysłać po odbiór swą dziewczynę z Dydeetown. Potem zostawiłby ją w porcie kosmicznym z bezużyteczną zieloną kartą w dłoni, skąd wyprowadziliby ją faceci w żółtych uniformach za próbę emigracji z fałszywymi dokumentami. I pewnie by się to udało, gdyby ograniczył listę oszukanych do Yokomaty i klona. Lecz jemu przyszło również do głowy oszukać Człowieka z Marsa. Złoto warte milion czy dwa kredytów, nie wystarczało mu. Musiał to sobie urozmaicić próbą oszukania Człowieka z Marsa. Gdybym ja próbował to zrobić, ułożyłbym trefne fiolki wokół centrum skrzynki z myślą, że każdy sprawdzający próbki losowe skupi się głównie na samym centrum i peryferiach. Powinienem był to podpowiedzieć Barkhamowi. Ten facet był szurnięty albo miał nie wszystkich w domu, że mieć czelność proponować zwędzone fiolki największemu konkurentowi Yokomaty i przy okazji jeszcze znieważyć swą szefową. Lecz coś nawaliło. Człowiek w Marsa odkrył, że go oszukano. Złapał Barkhama, odzyskał skradzione fiolki, potraktował go w wiadomy sposób i wrócił do domu. Na pewno nie kręcił się już w pobliżu. Miał swój zem i prawdopodobnie sądził, że Yokomata ma swą zapłatę. Ale Yokomata nie miała pieniędzy i nie wiedziała nawet, gdzie ich szukać. Ja wiedziałem. I miałem klucz od skrytki Barkhama, zbyt grubą zieloną kartę Jean. Nie wiedziałem, dlaczego Barkham urządził to w ten sposób. Może, żeby trzymać to z dala od siebie, w bezpiecznym miejscu. Wiedział, że Jean jest najlepszym zabezpieczeniem. Albo może ironia sytuacji przemawiała do jego splątanych synaps, każących oszukiwać kogo się da. Nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. Karta była moja i tylko to się teraz liczyło. Podszedłem do lady przechowalni bagażu. Karta z łatwością dała się umieścić w otworze. Czekałem, aż zawartość odpowiedniej skrytki podjedzie do mnie. Z metr w lewo ode mnie z pochylni wychynęła standardowa skrzyneczka pakunkowa wielkości mojej głowy. Oczekując niezwykle dużej wagi, uniosłem ją, nie okazując wysiłku, chwyciłem pod ramię i skierowałem się do wyjścia. Ważyła mniej więcej tyle, ile oczekiwałem, około dwudziestu kilogramów. Tyle samo, ile miała Lynnie, kiedy Maggs ją zabrała. Zacząłem wspominać uczucia, gdy ją trzymałem w ramionach, a potem wszystkie te razy, gdy mogłem, bądź powinienem ją trzymać, a nie zrobiłem tego. Wszystkie stracone okazje, wszystkie chwile, gdy byłem zbyt zajęty, by pokazać jej, jak bardzo ją kocham i jak wiele emocjonalnie znaczy dla nieprzeciętnego głupca, który udawał, że jest ojcem i mężem. Taka szansa już nigdy się nie zdarzy. Nigdy, nigdy, nigdy. Zatrzymałem się i czekałem, aż mi przejdzie. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Pomimo że zepchnąłem Lynnie w najgłębsze zakamarki umysłu, czasami rano wszystko to znów powracało, by wypełnić pustkę mojego życia. Znów zebrałem wszystko do kupy (jestem w tym dobry) i pośpieszyłem dalej. Gdy już byłem z powrotem w lataczu, otworzyłem paczkę. Mnóstwo małych statuetek Joey Jose, mojego ulubionego komika, każda wysokości około ośmiu centymetrów. Cztery warstwy po dziesięć, razem czterdzieści. Po wadze zorientowałem się, że są złote. Lekko licząc, czterdzieści półkilowych kawałków złota było warte nieco ponad półtora miliona kredytów słonecznych. Ciężko przełknąłem ślinę. Olbrzymi kredyt. Więcej niż kiedykolwiek mógłbym sobie wyobrazić. Gdzie teraz iść? To było pytanie. Do kogo to należało? Według prawa do Styx Corporation. Jako producent skradzionego koncentratu zem miała pierwszeństwo. Lecz nie mogłem iść do nich, zadaliby za dużo trudnych pytań. Mogłem się bawić w chowanego, ale to nie wyglądało na dobry pomysł. Yokomata nie przegapiłaby faktu, że nagle jestem bogaty. Najlepiej jej to zwrócić i dać sobie spokój z całą tą aferą. Przynajmniej dostanę pięćdziesiąt kawałków nagrody i może jeszcze premię za zwrot złota. Lecz najpierw chciałem zorientować się, jak stoją moje sprawy, sprawdzić, w jakim nastroju jest Yokomata, zanim zjawię się z prezentem. Najbliżej miałem do biura. I tam się udałem. Dach Verrazano Complex był cichy o tej porze nocy. Byłem w połowie drogi do pochylni ze swym pakunkiem, gdy dobiegł mnie znajomy głos: – Co tam targasz, Zaguzikowany? Spojrzałem w lewo i zobaczyłem Czerwononosego, Czteropalczastego i pilota Yokomaty, stojących ramię w ramię przed luksusową Ortegą. W środku, zwiesiwszy grube nogi na zewnątrz, siedziała ich szefowa. Nie podobał mi się wyraz ich twarzy, wyglądali jak dzikie psy polujące na kota. Miałem nadzieję, że głos mi się nie załamie. – Właśnie miałem do pani zadzwonić! – powiedziałem do Yokomaty, ignorując Czerwononosego. – Naprawdę? – zdziwiła się. – A po co? – Znalazłem Barkhama. Chciałem odebrać nagrodę. – Pokazałem pudełko. – Znalazłem też to. Sądziłem, że tego pani szuka? – Czy nie są to przypadkiem statuetki Joey Jose, tam w środku? Strasznie mi się podoba jego poczucie humoru. – Mnie też – powiedziałem, próbując skierować rozmowę na lżejsze tory. – Miałem nadzieję, że pozwoli mi pani zachować jedną ze statuetek w zamian za dostarczenie wszystkich czterdziestu, razem dwadzieścia kilo wagi. Zadrżeli, gdy wspomniałem ile to waży. – Pomyśl o wszystkich guzikach, jakie mógłbyś za to kupić, Zaguzikowańcu – przyciął mi Czerwononosy. Yokomata ciągnęła dalej: – I właśnie zamierzałeś mi to dostarczyć, prawda? – Jej ton nie był obiecujący. – Oczywiście. – Dziwne. Wydawało mi się, że idziesz do swojego biura. – Chciałem najpierw zadzwonić. Jej śmiech równie dobrze mógłby zagościć w paszczy tyranozaura. – Jak to miło! Przy okazji, jak czuł się mój zaufany wspólnik, Mr Barkham, gdy go znalazłeś? Jej uśmiech rozszerzył się jeszcze, gdy opisałem wszystkie okoliczności. Potem powiedziała: – Odłóż to pudełko. – I załóż ręce za głowę – dodał Czerwononosy. Zrobiłem tak jak kazali i kiedy się prostowałem, dostrzegłem, że wszyscy trzej trzymają wycelowane we mnie rozpylacze. – Żadnych gwałtownych ruchów. Czerwononosy wystąpił naprzód z głupim uśmieszkiem. Początkowo pomyślałem, że ma rozpylacze w obu rękach, lecz później zorientowałem się, że jeden z nich to pistolet z dozą najprawdopodobniej Prawdy. – Nie sądzę, byśmy musieli się martwić o Zaguzikowanego. On nie nosi broni. Prawda, Głowo na Guziki? Szybko mnie obszukał, nie znajdując zupełnie nic. – Zadowolony? – Nie całkiem. Najpierw upewnimy się, czy mówisz nam prawdę o Kelu. Potem może byłoby ciekawe wypróbować na tobie to, co zrobił mu Człowiek z Marsa. Uniósł pistolet z dozą. Musiałem działać natychmiast, albo stracić wszelkie szanse. Złączyłem styki na nadgarstkach i przód mej marynarki eksplodował. Serie niebieskich pasów energii wytrysnęły poziomym łukiem, dosięgając całej trójki: najpierw Czerwononosego, potem dwóch jego kompanów, posyłając ich w drgawkach na poszycie dachu. Rozdzieliłem nadgarstki. Wydawałoby się, że trzymałem je tak przez parę minut, lecz minęły tylko sekundy, i ruszyłem do Yokomaty. Nie widziałem wiele, tylko uchodzącą z ciął parę o mięsistym zapachu, dym ze swojej rozwalonej marynarki i powłoki błyskawic z pasa obronnego. Nastąpiłem na coś, co wydało metaliczny trzask. Nie zwalniając schyliłem się i podniosłem czyjś rozpylacz. Niewyraźnie ujrzałem przed sobą Yokomatę, poruszającą się w drzwiach latacza. Mogła próbować ucieczki lub szukać swojego rozpylacza. Nie chciałem ryzykować. Wystrzeliłem w powietrze i krzyknąłem: – Ani o włos dalej, moja pani! Zastygła i patrzyła, jak podchodzę. Była nieuzbrojona. Miałem ją. Ale co z nią teraz zrobić? 12 Znajdowaliśmy się w powietrzu, lecąc nad powierzchnią East River. Świecący czerwonym blaskiem prostopadłościan Dydeetown był po naszej lewej stronie. Latacz automatycznie prowadził nas z niewielką szybkością wzdłuż korka wiodącego do miejsca uciech. Yokomata siedziała sztywno w drugim przednim fotelu. Za nami, w sekcji tylnej, leżały ciała trzech martwych goryli. Zmusiłem ją, żeby ich tam wrzuciła. Po zabiciu ich czułem się zupełnie spokojny. Nigdy przedtem nie zabiłem, lecz tym razem chodziło o moje własne życie. Prawdę mówiąc, to nie zrobiłem tego ja, lecz broń, którą miałem na piersiach. Czułem się jakby poza całym tym incydentem, ale byłem zadowolony z tego, że nie żyją, zwłaszcza Czerwononosy. Siedziałem teraz zwrócony twarzą do Yokomaty, z rozpylaczem w dłoni i dozownikiem prawdy na udach. W sumie sytuacja była dosyć kiepska. Nie wiedziałem, jak się z tego wyplątać, więc rozmawiałem z nią zasadniczym tonem. Nie powiedziała ani słowa od czasu, kiedy przejąłem inicjatywę. Jeśli chciałem uzyskać cokolwiek, musiałem ją przełamać. I wówczas wymyśliłem jak to zrobić. – Jak pozbywacie się niepotrzebnych ciał? Bez odpowiedzi. Wskazałem uzbrojoną w rozpylacz ręką na tylne drzwi. – No to będziemy improwizować. Idź tam i wyrzuć ciało jednego z nich do rzeki. Potem znajdziemy jakieś opuszczone miejsce na Brooklynie dla drugiego, a na Manhattanie dla trzeciego. – Nie bądź idiotą – powiedziała. Nawiązałem kontakt. Domyśliłem się, że ostatnią rzeczą, której by sobie życzyła, no, może oprócz swej własnej śmierci, było znalezienie ciał jej goryli rozrzuconych po całym Central Bosyorkington. – Ma pani lepszy pomysł? Spojrzała na mnie. – Widziałeś wczoraj demonstrację na moim dziedzińcu. – Jaszczur! Zupełnie o nim zapomniałem! Wspaniały zakład utylizacyjny. Powiedziałem do konsoli: – Do domu, pełny gaz. Ortega wzniosła się wyżej i już po chwili lecieliśmy na północny zachód. – Teraz – powiedziałem jej – porozmawiajmy o interesach. Mam zamiar zapomnieć o incydencie na dachu. Pani zapomni o trzech trupach i możemy zaczynać od nowa. Nic nie mówiąc, patrzyła na mnie gadzimi oczami. Wskazałem na worek złotych statuetek leżący na podłodze między nami. – W zamian za znalezienie pani pieniędzy i dostarczenie ich, oczekuję dziesięciu procent nagrody. Razem z należnością za znalezienie martwego Barkhama będzie to dwieście kilokredytów, czyli około pięciu statuetek. Rozstaniemy się po przyjacielsku, oboje bogatsi. Nadal się gapiła i zaczynało mnie to martwić. Nie chciałem mieć wroga w Yokomacie. Miała paskudną opinię. Resztę życia musiałbym spędzić na ciągłym oglądaniu się przez ramię i czekaniu, aż ktoś mi odstrzeli głowę. – To brzmi rozsądnie – powiedziała w końcu. Ukryłem ulgę. I zadowolenie. Pozwoliłbym jej utargować sto kawałków. Wyciągnąłem dłoń. Ujęła ją i potrząsnęła. – Załatwione. Przez resztę podróży plotkowaliśmy. Była szczególnie zainteresowana sposobem śmierci Barkhama. Miałem uczucie, że chciałaby tam być i widzieć to na własne oczy. Wydawała się odprężona, lecz wyczuwałem pod tą maską coś ohydnego. I wtedy latacz zatrzymał się. Byliśmy nad terenem Yokomaty, gdzieś pomiędzy murem z hologramową kopią Taj Mahal wokół jej domu. Pod nami ziała ciemność. Gdy Yokomata wyjrzała przez okno po lewej, chwyciłem dozownik i dałem jej solidny strzał prawdy w ramię, tuż pod krótkim rękawem bluzki. Obróciła się gwałtownie i złapała za ślad po zastrzyku. – Dlacze...? Uśmiechnąłem się do niej. – Zabezpieczam się. W końcu powinno być trochę prawdy między przyjaciółmi. Osadziłem latacz na wysokości dziesięciu metrów i otworzyłem tylne drzwi po stronie Yokomaty. Z dołu dobiegło syczenie, przerywane kłapnięciami szczęk o tuzinach olbrzymich zębów, uderzających o siebie ze straszliwą siłą. Zmusiłem ją do wyrzucenia za drzwi zwłok jej trzech goryli. Nie wyglądało, żeby miała coś przeciwko temu. Kiedy ostatni poleciał w zgłodniałą ciemność, zwróciłem się do niej: – Yoko, staruszko, powiedz mi prawdę, czy rzeczywiście chciałaś puścić wszystko w niepamięć? Gdy odwróciła się ku mnie, jej twarz wyglądała jak maska wściekłości. Pluła na mnie, krzycząc: – Ty ohydny uliczny śmieciu! Myślałeś, że pozwolę ci odejść po zabiciu moich ludzi i wzięciu procentu z mojej zapłaty za zem? Raczej sprzedałabym swą dupę w Dydeetown! Pierwszą rzeczą, jaką zrobię w domu, będzie wysłanie szwadronu za tobą i tym klonem! Będziecie martwi przed świtem! Skierowałem rozpylacz na jej twarz. – Skacz. Jej oczy odbiły trwogę, jaką poczuła. Nic nie mogła ukryć. – Jeśli skoczysz, masz przynajmniej szansę – powiedziałem. – To więcej, niż zamierzałaś mi dać. Spojrzała przez drzwi w zgłodniałą ciemność, a potem znów na mnie. Gdyby nie miała w sobie prawdy, mogłaby mnie zmylić. Lecz jej twarz mówiła wszystko. Wystrzeliłem w jej piersi, kiedy już próbowała na mnie skoczyć. Wymiotło ją na zewnątrz. Nie czekałem na odgłosy mlaskania. Zamknąłem drzwi przyciskiem „Pełne zabezpieczenie”, potem podałem konsoli współrzędne mojego budynku. Musiałem się ogarnąć przed pójściem do Elmero, gdzie mogłem zamienić całe złoto na wygodny w użyciu kredyt. 13 Rozejrzałem się po promenadzie prowadzącej do rampy promu w Porcie L-l i nie znalazłem ani śladu Jean. Mijając kogoś w holograficznej kamizelce Suki Alvarez, usłyszałem znajomy głos: – Witam, Mr Dreyer. Holo Suki Alvarez rozpłynęło się i stanęła przede mną Jean. Początkowo nie poznałem jej. Włosy miała teraz króciutko przycięte. Stała przy pochylni do rampy z całym swoim majątkiem w jednej walizce u nogi i z nieprzeniknioną maską na twarzy. – Myślałaś, że się nie zjawię? – Wiedziałam, że pan będzie – powiedziała z przekonaniem. – Bałam się tylko, że się pan spóźni. Odlatuję następnym promem. – Dokąd? – Platforma Bernardo de La Paz. – Och, taki był pierwszy krok Maggs. Zabrało mi trochę czasu prześledzenie jej drogi, lecz w końcu wiedziałem. – Ma pan to? – Co? – wróciłem do rzeczywistości. – O, tak. Tutaj. – Trzymałem zieloną kartę w ręce. Podałem ją jej. Sięgnęła po nią tak, jak ktoś głodny sięga po jedzenie i odetchnęła jak ów głodny po pierwszym kęsie. – Dzięki, dzięki, dzięki. – Dużo dla ciebie znaczy, co? Uśmiechnęła się jak mała dziewczynka: – Och, tak! – Dlaczego? – Bo ktoś uwierzył, że mogę uchodzić za człowieka. – A skąd wiesz, że to nie fałszywa karta? Skąd wiesz, że nie zabłysną czerwone światła, gdy będą sprawdzać twój genotyp przy przejściu Biura Emigracyjnego? Wyglądała na urażoną. – Niech pan przestanie! – Skąd wiesz, czy nie zamierzał przejść sam, a ciebie zostawić stojącą wśród wyjących alarmów? – Po prostu wiem! – powiedziała zszokowana. Sądzę, że do tej pory po prostu o tym nie myślała. – On był oszustem. – Nie! On był agentem... – jej twarz zachmurzyła się – a RA złapie tego, kto tak postąpił z ich najlepszym człowiekiem! On wierzył we mnie, a ja wierzę w jego kartę. To wszystko, co mi po nim pozostało. Głupia. Głupia! Musiałem jej o tym powiedzieć niezależnie od tego, czy mi wierzyła, czy nie. – Był oszustem. W ten sposób zdobył to wszystko. Podałem jej mały woreczek zawierający dziesięć statuetek Joey Jose. Po ugięciu się pod niespodziewanym ciężarem, zajrzała do środka, a potem pytająco spojrzała na mnie. – Należały do Barkhama i... – Bodine’a... jego prawdziwe nazwisko brzmiało Kyle Bodine. – Nieważne. Wziąłem swój udział. Sądzę, że reszta należy do ciebie. Są warte około czterdzieści tysięcy kredytów słonecznych za sztukę, może nawet mniej w zaświatach, lecz wystarczy, żeby się nieźle urządzić, a więc uważaj na nie. Wiedziałem, że nie będzie miała kłopotów z wywozem. Nie zezwalano jedynie na import złota na Ziemię. Jej oczy zaszkliły się. – Nie wiem co... – Chyba nie zamierzasz płakać, co? Nie chciałem tutaj sceny. Lekko się uśmiechnęła. – Nie. Próbuję zapomnieć, jak to się robi. – To łatwe. Ja zapomniałem już dawno temu. Przez jakiś czas milczała, rozglądając się wokół i gryząc wargę. Potem powiedziała: – Cóż, dziękuję za przekazanie mi tego. – Lubię grać fair – stwierdziłem. – I tak jestem dużo do przodu. Nie będę już musiał pracować dla klonów. – Pan nigdy się nie zmieni, prawda? – jej twarz przybrała ostrzejsze rysy. – A już miałam nadzieję, że... – Co? Była skrępowana. – Nie wiem... że zmieni pan zdanie o mnie... o klonach... choć trochę. Odwróciłem wzrok. – Masz równe szanse ujrzenia tego jak ja zmiany twojego zdania o Barkhamie. – Bodinie – poprawiła mechanicznie. – Dlaczego nie zostawi go pan w spokoju? – Ponieważ był złym człowiekiem i taka jest prawda. – To nie jest prawda. To nie może być prawda. – Prawda czasami śmierdzi. Nawet bardzo często. – Ale nie tym razem. Cokolwiek pan czy kto inny myśli o Kyle’u, czy kim on tam był, wiem, że mnie kochał i chciał i nikt mi tego nie odbierze. – Zobaczymy. – Nie. Pan zobaczy. Lecz mimo wszystko – uśmiechnęła się sztywno i wyciągnęła rękę – dobrze wykonał pan swoją pracę i pragnę za to podziękować. – Czy nadal będziesz mi wdzięczna, gdy stwierdzisz, że karta jest fałszywa? – Można to panu udowodnić tylko w jeden sposób, prawda? Patrzyła mi w oczy. Była pewna swego. Może powinna. Może musiała trzymać się wiary, że ktoś z ludzi tego świata uczynił jej dobro. Szkoda, że tak pochopnie oceniła. Podniosła swoją walizkę i weszła na pochylnię. Gdy jechała w kierunku Platformy Emigracyjnej, cofnąłem się, chcąc obserwować jej odprawę. Podeszła do barierki, wręczyła urzędnikowi kartę i podała rękę do pobrania próbki tkanki. Nastąpiło krótkie oczekiwanie, by procesor mógł zbadać i porównać genetyczny obraz próbki z danymi w banku centralnym. Obserwując to, ocierałem dłonie o marynarkę, lecz wciąż były mokre. I nagle, z oślepiającym śmiechem, Jean przeszła na drugą stronę w drodze na prom, kiwając w mym kierunku zieloną kartą. Wzruszyłem ramionami i odwróciłem się. 14 Stałem na brzegu peronu Brooklyńskiego metra i obserwowałem oddalający się w błękit prom, czarną kropkę na tle wschodzącego słońca. Ktoś, kto lubi takie rzeczy, prawdopodobnie uznałby ten widok za cudowny. Pomyślałem o zielonej karcie... i tych momentach napięcia, jakie tam przeżyłem zastanawiając się, czy zadziała. Nie pytajcie mnie, dlaczego to zrobiłem. Nie wiem. Nie stałem się dobroczyńcą, czy kimś w tym rodzaju. Nic się nie zmieniło. Po prostu wróciwszy do mieszkania po świeży garnitur, zwróciłem uwagę na plamy krwi Jean na starym i ten pomysł sam przyszedł mi do głowy. Wyzwanie było w sam raz dla mnie. Wyzwanie, nic poza tym. Więc gdy wręczyłem zdumionemu Elmero dwadzieścia statuetek – pół z tego, co znalazłem – był bardziej niż szczęśliwy mogąc zrobić małą przysługę swemu dobremu, staremu przyjacielowi Sigmundo. Powiedział, że krew na mojej marynarce umożliwi jego człowiekowi w Central Data zlokalizować genotyp Jean i zmianę jej statusu prawie natychmiast. Zgodnie z obietnicą dostarczył mi nową, prawdziwą zieloną kartę w dziesiątkę. Prom zniknął z pola widzenia, w drodze na pierwszy przystanek, Tam, Gdzie Udają się Wszyscy Dobrzy Ludzie. Wyjąłem trefną kartę, którą Barkham dał Jean i wyrzuciłem ją na brzeg platformy. Poleciała i wkrótce zniknęła w mroku na dole. CZĘŚĆ DRUGA DRUTY Mamy Tydzień Dobroci dla Zaguzikowanych. Pozwól swojemu sąsiadowi podłączyć się do twojej ściany. (graffiti strumienia danych) 1 Dwa dni minęły bez większych zdarzeń, dopóki nie straciłem głowy. Dosłownie. Bycie ściętym zawsze będzie należało do moich najbardziej godnych pamięci doświadczeń. Nie do ulubionych, ale właśnie godnych pamięci. Co więcej, zdarzyło się to w mym własnym domu. Ktoś zamontował niewidzialny drut u wejścia do mego mieszkania. Na wysokości szyi. Nie mogłem go zobaczyć, więc wlazłem na niego. Poprawka. To on we mnie wlazł. Submikroskopijna nitka pojedynczych molekuł. Gdybym nie drgnął lekko, gdy przechodziła przez jeden z kręgów szyjnych, nie wiem, co by się stało. To znaczy wiem. Umarłbym na własnym progu. Nie wyglądałbym zbyt dobrze. Zwrot w lewo lub w prawo albo niewielkie pochylenie do przodu, a moja głowa odpadłaby w fontannie krwi i potoczyła się po podłodze. Nic nie poczułem. Lecz na tym właśnie polega działanie molekularnego drutu. Mogłem nawet powiedzieć, jaka to marka, Gussman Alloy. Testowana na stukilogramowy nacisk. Przecina ludzkie ciało jak galaretkę. Gdy drzwi się za mną zamknęły, skóra zaczęła mnie palić od linii tuż pod jabłkiem Adama aż do palców stóp, milion rozpalonych do białości maleńkich igiełek. Poczułem miękkość w kolanach. Tyle co do ciała. Lecz z umysłem było jeszcze gorzej. Wprost wył z paniki. Musiałem coś zrobić, tylko co? Delikatnie oplotłem palcami szyję i ruszyłem w głąb pokoju w stronę jedynego krzesła, jak ktoś balansujący z granatami wstrząsowymi na głowie. Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa gdy do niego dochodziłem. Gdybym upadł lub tylko się potknął, moja głowa ześlizgnęłaby się i utraciła wszelkie połączenie z resztą ciała. Byłoby po zawodach. Zmusiłem się do powolnego obrotu i usiadłem tak delikatnie, jak tylko mogłem. Ręce mi cierpły od przytrzymywania głowy, ale przynajmniej już siedziałem. Nieznaczna ulga. Musiałem cały czas pozostawać idealnie wyprostowany. Nie wytrzymałbym tak jednak zbyt długo. Zaryzykowałem odjęcie jednej ręki od szyi, by przycisnąć włącznik dopasowujący. Poczułem jak siedzisko zbliża się i oplata moje plecy, szyję i głowę, idealnie się do nich dopasowując. Trzymałem włącznik wciśnięty do maksymalnego dopasowania, dopóki materiał nie oplótł uszu i nie wcisnął się pod pachy. Szczerze sobie dziękowałem za zainwestowanie w to najnowsze, poliformowe siedzisko. Na jakiś czas byłem bezpieczny. Przełknąłem ślinę i poczułem jakieś luzy w gardle. Szybko z powrotem chwyciłem się za nie. Jak długo dam radę tak wytrzymać? Wszystko waliło mi się na głowę, a ta nie spoczywała zbyt pewnie na reszcie ciała. Dobrze, że mogłem teraz chociaż pomyśleć. Nadal żyłem, choć nie wiem jak. Teraz dręczyło mnie, kto chciałby pozbawiać mnie głowy? Istniał tylko jeden... Dostrzegłem ruch za drzwiami i miałem gotową odpowiedź. Lecz nie taką, jakiej się spodziewałem. To krzesło i przezroczyste od wewnątrz drzwi były udogodnieniami, jakie sprawiłem sobie po aferze z Yokomatą. Te drzwi to był, jak sądzę, wymysł tkwiącego we mnie podglądacza. Mieszkanie znajduje się na końcu korytarza i widać zeń cały hall. Pozwala mi to na obserwowanie sąsiadów i pozostawanie dla nich niewidocznym. Całkiem miłe. Lecz facet zbliżający się do drzwi nie był sąsiadem. Miał jasną cerę, wysokie czoło, małe oczka i wąskie usta ukryte pod grubym nosem. Nigdy go przedtem nie widziałem. Podszedł do drzwi, rozejrzał się wokół i wyjął z kieszeni mały aerozol. Chyba dostrzegłem jakiś ruch w hallu za nim, lecz moja uwaga była skupiona na tym, jak nieznajomy rozpyla coś w powietrzu przed drzwiami na wysokości szyi. Drut zniknął, gdy jego połączenia molekułowe puściły. Śmiertelna broń była już teraz tylko zbiorem molekuł Gussman Alloy, rozbiegających się przypadkowo we wszystkich kierunkach. Facet nie odszedł od razu. Stał i patrzył tęsknie na drzwi. Z wyrazu jego twarzy było widać, że chciałby zajrzeć do środka, by przyjrzeć się rezultatowi swej dłubaniny. Prawie żałowałem, że drzwi nie są przejrzyste w obie strony i że nie może mnie zobaczyć siedzącego w krześle i pokazującego mu nieprzyzwoity gest palcem. Z westchnieniem i małym uśmieszkiem odwrócił się i odszedł. Kim u diabła był? I dlaczego próbował mnie zabić? Próbował? Jeszcze nie wiadomo, czy mu się nie udało. Nie wiedziałem, jak długo tak wytrzymam i jak długo wszystko w mej głowie utrzyma połączenia z szyją. Potrzebowałem pomocy i to szybko! Podjechałem krzesłem do komunikatora i poleciłem połączyć mnie z prywatnym numerem Elmero. Wiedziałem, że tam jest. Właśnie od niego wróciłem. – El! – powiedziałem, ujrzawszy jego wychudłą twarz na ekranie. Mój głos był delikatny i skrzeczący. – Potrzebuję pomocy, El. Cholernie potrzebuję. Uśmiechnął się swym okropnym śmiechem. – W co się władowałeś tym razem? – Kłopoty. Doc nadal tam jest? – W barze. – Przyślij go. Umrę, jeśli go naprawdę szybko nie przyślesz. Drut molekulowy. Uśmiech zniknął. Wiedział, że nie żartuję. – Gdzie jesteś? – W domu. – Już go wysyłam. Ekran opustoszał. Obróciłem krzesło i wpatrzyłem się w hall, zastanawiając się, dlaczego ten facet chciał mnie zabić. Wróciłem do interesu dopiero dwa tygodnie temu... 2 Życie leniwego bogacza stało się okropną nudą, zwłaszcza że nie mogłem zachowywać się jak bogacz. Wszystko, co mogłem robić, to być nierobem. Na tym polegał problem w robieniu interesów z czymś tak nielegalnym jak złoto. Musiałem załatwiać wszystko przez Elmero i utrzymywać poziom wydatków tak, by nie zainteresowało się mną Central Data. Lecz nawet gdyby to wszystko było legalne, byłoby mi trudno wydać więcej niż wydawałem. Nie lubiłem podróżować, nie piłem ani nie wąchałem zbyt dużo, nie miałem przyjaciół, na których mógłbym wydawać pieniądze. Na pocieszenie kupiłem sobie kilka najwyższej klasy guzików. Spędziłem mnóstwo czasu w krainie błogości z całym ich rzędem przymocowanym do głowy, próbując dogodzić sobie ile tylko można przed rozpoczęciem powolnego i bolesnego procesu odzwyczajania. Potem zacząłem wydłużać przerwy pomiędzy guzikowaniem się, rozciągając je aż do chwili, gdy poczułem, że mogę się bezpiecznie odguzikować. Trwało to prawie rok. Najtrudniejsza rzecz jakiej kiedykolwiek dokonałem, a bezczynność jeszcze potęgowała trudności. Otworzyłem więc ponownie swoje biuro w Verrazano Complex. Pomyślałem, że przez jakiś czas również i tam się ponudzę, lecz zupełnie nie spodziewałem się wizyty w pierwszy dzień. Ned Spinner. Nie dzwonił, nie pukał, po prostu wtargnął do biura, krzycząc nosowym głosem: – Dreyer, ty zgniłku! Wiedziałem, że wrócisz wcześniej czy później! A gdzie ona? – Gdzie kto? Wiedziałem, że ma na myśli Jean. Spinner polował na mnie całymi miesiącami po jej „zniknięciu”, nawet w domu. W końcu przeniosłem się do innego mieszkania, na ścianie zewnętrznej i zgubiłem go na jakiś czas. Teraz znów się zjawił. Musiał przez cały czas obserwować moje biuro. Nienawidziłem tego palanta. Był w tym samym, zielonym pseudowelwetowym garniturze, co zawsze. Myślał, że miał przyjaciół, myślał, że ma wpływy, myślał, że jest zdolnym wywiadowcą. I był... ale tylko we własnym mniemaniu. W rzeczywistości był tylko pazernym właścicielem klona. – Nie wiem nic ponad to, co mówi ci Central Data, Spinner. Wsiadła do promu i emigrowała w Zaświaty. – Dreck! Ona jest nadal na planecie i ty dokładnie wiesz gdzie! – Ale ja naprawdę nie wiem, gdzie ona jest. Zresztą gdybym wiedział, też bym ci nie powiedział. Twarz mu poczerwieniała. – Skoro wolisz grać w ten sposób, to twoja sprawa. Lecz wcześniej czy później noga ci się powinie. A kiedy cię z nią złapię, to będzie twój koniec, Dreyer. Nie będę się troszczył o odszkodowanie za kradzież. Sam się tobą zajmę. A kiedy już z tobą skończę, to nie będziesz się nadawał nawet do zsypu w tym pełnym karaluchów domu. Ten facet zupełnie nie miał poczucia humoru. Wkrótce po jego wyjściu pojawił się prawdziwy klient. Był szczupły, elegancki, około trzydziestki, o błyszczących, niedawno przyciętych włosach ufarbowanych tak, by pasowały do cytrynowożóltego garnituru o modnym kroju. Elegancja i szyk. Z naciskiem na to drugie. Nienawidziłem takich facetów. Może dlatego, że jego ubranie wyglądałoby śmiesznie na mojej kanciastej sylwetce, lecz głównie dlatego, że próbował wyglądać jak człowiek supermodny, a miał z tego tyle, że od razu wziąłem go za półgłówka. Nazywał się Earl Khambot i pragnął pomocy w odnalezieniu kogoś. – To moja specjalność – stwierdziłem. – Kogo szukamy? Zawahał się, niepewność przełamała fasadę po raz pierwszy od wejścia. Przez parę chwil obawiałem się, by nie wymienił nazwiska jakiegoś zbiegłego klona. Nie chciałem już żadnej roboty z klonami. Lecz zdziwił mnie. – Chodzi o moją córkę – powiedział. – To sprawa dla MA, Mr Khambot, a oni nie lubią, gdy ktoś niezależny mąci im wodę. – Ja... ja nie zgłosiłem tego do Megalops Authority. Ewidentne kłamstwo. Zaginione dziecko było powodem prawdziwej histerii. W końcu pozwalano tylko na jedno. Takie było prawo. Miało się tylko jedną szansę na powielanie siebie i utrzymanie w ten sposób populacji. Ta jedyna szansa była cholernie ważna. Drugiej nie można było kupić za nic. Absolutnie za nic. Gdy takie jedyne, bezcenne dziecko znikało, każdy leciał z krzykiem do Megalops Authority. Bez wątpienia nie szło się do jakiegoś pierwszego z brzegu niezależnego detektywa w Verrazano Complex. Chyba że... – O co tu naprawdę chodzi, Mr Khambot? Skłonił głowę z rezygnacją. – Ona jest nielegalna. To tłumaczyło sprawę. Dodatkowa. Ponadnormatywna. Dziecko ponadreproduktywne. – Sądzi pan, że jest teraz ulicznikiem? Chcesz mnie wynająć do odnalezienia ulicznika? Jak dawno umieściłeś ją w gangu? Drgnął nagle. – Trzy lata temu. Nie mogliśmy pozwolić na zlikwidowanie jej. Była... – Jasne – powiedziałem. – Niech pan sobie oszczędzi. Nienawidziłem nieodpowiedzialnych palantów. Nie było żadnego usprawiedliwienia dla mających nielegalne dzieci. Z góry przegrana sytuacja. Jedyną alternatywą gdy nie chciano, żeby Population Control zlikwidowała dziecko – niektórzy nazywali to pourodzeniową aborcją – było przekazanie go do gangu uliczników-wyrostków. A to nie był piknik. Ty idioto! – myślałem. Musiał to zauważyć. – Nie jestem głupi. – powiedział. – Wysterylizowałem się. I wyobraź pan sobie, nie pomogło. Powtórnie odczytał moje myśli. – Tak, dziecko jest moje. Badania genetyczne to potwierdziły. – I chciał pan, by żona je urodziła? – Ona chciała. A jeśli ona, to i ja. – Wyjaśnijmy sobie pewne sprawy – zaproponowałem. – Jaki ma pan plan? Jego twarz wyrażała naiwne zdziwienie. – Nie rozumiem? – Daj pan spokój! – zaczynałem szybko tracić cierpliwość. – Nawet jeśli ją panu znajdę, nie będzie jej pan mógł odzyskać! Jak więc zamierza to pan urządzić? – Chcę się tylko upewnić, czy nic jej nie jest. To mnie wzięło. – Nic jej nie jest? A co to według pana znaczy? Nie rozumiałem. Ten facet oddał swoją córkę. Nie należała już do niego. Teraz należała do gangów ulicznych. – Nie ogląda pan graffiti? – Tylko czasami. Zwykle oglądałem po prostu Newsface Four. Tylko w ten sposób wystawiałem się na działanie strumienia danych. Nie chciałem mu mówić, że spędziłem sześć lat zaguzikowany i odwykłem od śledzenia graffiti. – Nigdy nie byłem zbyt pewien, na ile to graffiti jest prawdziwe. – Są bardziej godni zaufania niż strumień danych, zapewniam pana. – Jeśli pan tak twierdzi. Nie zamierzałem się z nim spierać. – A zatem sądzę, że nie słyszał pan o dwóch pętakach, których znaleziono roztrzaskanych u stóp budynku Boedekker North dwa dni temu. Potrząsnąłem głową. Nie słyszałem. Nie wspominano o tym w strumieniu danych. Dwójka dzieciaków o niezarejestrowanych genotypach to bez wątpienia ulicznicy. Oficjalnie ulicznicy nie istnieli, a zatem informacje o ich śmierci nie pojawiały się w strumieniu danych. Wszyscy wiedzieli, że Megalops miało swe korzyści z uliczników, lecz o ich istnieniu nigdy nie wspominali ludzie związani z MA ani oficjalne media. Przyznanie się do istnienia gangów ulicznych oznaczało przyznanie się do istnienia problemu, a to prowadziłoby do konieczności znalezienia rozwiązania tego problemu. Nikt nie chciał więc dotykać sprawy gangów. Tak więc gangi uliczników żyły jako legalny paradoks. Nielegalne dzieci ludzi, równie realnych jak Mr Khambot lub ja, lecz nie istniejące dla Central Authority. Nawet klony miały wyższy status. – To znaczy, że chce pan, abym sprawdził, czy pana dziecko nie jest jednym z tych zabitych? To będzie łatwe. Będę tylko musiał... – Sam to już zrobiłem. Nie jest. Chcę, żeby pan ją odnalazł i przyprowadził do mnie. – Po co? – Po prostu chcę wiedzieć, czy żyje i jak się czuje. Mr Khambot zyskał w moich oczach po raz wtóry. Pod tym wdziankiem wprost z wystawy krył się facet nadal żywiący wiele uczucia do dziecka, które musiał porzucić na ulicy. Pod makijażem krył się prawdziwy człowiek. Jednak nie lubiłem trudności związanych z lokalizowaniem dzieciaków w gangach ulicznych. Dzieciaki były brane jako szkraby i poza swą grupą nie miały żadnej tożsamości. Ta, której miałem szukać, nie będzie miała pojęcia, że jest Małą Khambot, inni zresztą też. – Nie wiem... – powiedziałem powoli. Pochylił się nad biurkiem. – Mam odciski palca, stopy i wzór siatkówki. Mam nawet jej genotyp. Musi pan ją dla mnie znaleźć, Mr Dreyer. Musi pan! – Tak, ale... – Zapłacę złotem, z góry! – No cóż, myślę że mógłbym spróbować. 3 Tego popołudnia poszedłem do Bariery Complex. Trzy lata temu, zgodnie z tym, co mówił Khambot, zostawił on dziecko u stóp Okumo-Slater Building, w miejscu, gdzie biegł on łukiem ku Governor’s Island. Przed udaniem się tam napełniłem wielką torbę chlebem, mlekiem, serkami i ciastkami sojowymi. Teraz stałem i czekałem. Tutaj, na poziomie morza, było mroczno. Kalendarz wskazywał lato, lecz mogła być to każda inna pora roku, sądząc po kawałkach nieba widocznych w górze. Ciasno upakowane drapacze chmur ze wszystkimi zbytkownymi dodatkami skutecznie zacierały różnice między porami roku. Ich cienie zasłaniały słońce latem, a wypromieniowywane ciepło likwidowało chłody zimy. Nie było nocy ani dnia, jedynie ciągły wilgotny półmrok. Wysoko nad sobą widziałem błyszczącą południową ścianę Leason Building wyglądającą jak Wiszące Ogrody Babilonu. Na zewnątrz każdego otwartego okna, a także wielu nie otwartych, wisiały skrzynki z zielenią. Ogródki okienne były ostatnim szaleństwem, jakie zapanowało w Megalops. Dziwne było to zwłaszcza wtedy, gdy fragmenty zieleni wyrastały poza holograficzne” opakowania budynków. Ostatnio nawet ja założyłem małą hodowlę za oknem. Dlaczego nie? Przy cenie świeżych warzyw, hodowanie ich na własną rękę miało sens. A gdy ktoś miał okna od strony północnej czy na niższym poziomie, w wiecznym cieniu, mógł zająć się grzybami. Jeszcze niżej, w zupełnym mroku, żyły uliczne gangi. Pomyślałem sobie, jakie to jest uczucie, kiedy trzeba oddać własne dziecko. Nie sądziłem, bym mógł kiedykolwiek się na to zdobyć. Straciłem Lynnie, lecz to była inna sprawa. Zabrała mi ją jej matka; pewnego dnia rozejrzałem się dookoła i już jej nie było. Ale ja przynajmniej wiedziałem, że moja córka żyje i czuje się dobrze. Byłem w lepszej sytuacji. Ona nie – należała do ulicznego gangu. Nie groziła jej również likwidacja przez Population Control. Nie było ratunku dla dziecka narodzonego ponad limit. Prawa dotyczące aborcji zależały od państwa, a ono ustanowiło konieczność usuwania ponadnormatywnych ciąż. Jeśli natomiast dziecko mimo wszystko przychodziło na świat, likwidowano je po urodzeniu. Nie można było nawet zrzec się własnego życia na korzyść dziecka. Żadnych wyjątków. CA było nieugięte w przestrzeganiu prawa. Gdyby wiadomość o choćby jednym wyjątku wydostała się na światło dzienne, powstałby chaos. Populacja zbuntowałaby się i cały Związek uległby rozsypce. Może to wszystko było konieczne kilka pokoleń temu, gdy planeta była na granicy głodu, ale teraz nadeszły lepsze czasy: populacja spadła do kontrolowanego poziomu, zaś fotosyntetyczne bydło na Antarktydzie i na pustyniach oraz transporty ziarna z zaświatów zapewniały dostatek pożywienia. Może CA obawiało się, że popuszczenie choć troszkę wywoła największą w historii ludzkości eksplozję demograficzną. Mimo iż prawo to istniało na długo przed moimi narodzinami, zawsze wydawało mi się zbyt drastyczne. Większość ludzi sądziła, że cel uświęca środki. Gdyby CA nie stosowało tak drakońskich metod, wszyscy byśmy głodowali. Obowiązkowa sterylizacja po spłodzeniu potomka nie była taka zła, lecz likwidowanie dzieci narodzonych ponad normę nigdy nie wyglądało zbyt dobrze. W sumie wynikała z tego tylko jedna dobra rzecz, rodzice naprawdę doceniali swoje dzieci. Ja bardzo ceniłem swą córkę, gdy jeszcze była tutaj. I cholernie mnie bolało, gdy jej matka zabrała ją. – Pan da? Spojrzałem w dół i powiodłem wzrokiem dookoła. Jakaś trzylatka wlepiała we mnie oczy i wyciągała rękę. Była ubrana w małą różową marynarkę, miała czystą buzię, błyszczące policzki, urzekający uśmiech i wyczesaną blond czuprynę. Ta mała twarzyczka sprawiała, że chciało się opróżnić kieszenie, zdjąć pierścionki i buty i oddać jej. Rozejrzałem się za pilnującymi i dostrzegłem dwie grupki: dwójkę dwunastolatków na rogu i niewiele młodszą parkę jakieś pięćdziesiąt metrów od drzwi. Gdybym próbował jakichś sztuczek z małą, zaraz byliby na mnie jak sfora dzikich psów. Wyciągnąłem tani pierścionek, który miałem specjalnie na tę okazję. – Weź to – powiedziałem, podając jej go. – I powiedz swoim przyjaciołom, że mogą dostać całe jedzenie, jakie jest w tej torbie, jeśli pozwolą mi ze sobą porozmawiać. Jej uśmiech rozszerzył się, gdy złapała pierścionek i pobiegła wzdłuż bloku. Patrzyłem jak rozmawiała z dwójką na rogu, ujrzałem sygnał dawany dwójce w drzwiach. Nagle kolejna para pojawiła się na horyzoncie. Sześciu strażników dla jednej małej dziewczynki; albo była cholernie cenna, albo bardzo bali się ją utracić. Wkrótce zostałem otoczony przez całą szóstkę. Coś się działo. – Co est grane, pan? – spytał ich przywódca w ulicznym slangu. Wyglądał na góra trzynaście lat, lecz on i jego przyjaciele byli uparci, uzbrojeni i gniewni, gotowi walczyć. – Chcę wam zadać kilka pytań. – O czem? – O dziecku pozostawionym gdzieś tutaj trzy lata temu. – Kuknę wpierw w torba, pan. Potem gadam. – Jasne. Otworzyłem torbę i pozwoliłem im długo poprzyglądać się leżącym w niej dobrom. Kilku zaczęło oblizywać wargi. Głodne dzieciaki. Aż mnie zakłuło w żołądku. Wyjąłem torebkę z serkami i otworzyłem ją. – Masz. Rozdaj to. – Pasuuuje! – krzyknęli chórem. Brudne ręce zagłębiały się w torebce i pakowały miękkie, kremowe kulki do ust. Zauważyłem, że starsi uważali, by mała blondyneczka dostała swą porcję. To mi się podobało. Lider przełknął spory kęs i spytał: – Dzieciak czyj? Jak wygląda? Masz pan foto-foto? – Nie. Nie mam zdjęcia. Myślę, że jest tego wzrostu – wskazałem na małą blondyneczkę – ale ma czarne włosy. Potrząsnął głową. – Nie Zgubiony Chłopiec, musi. – Jesteście Zgubieni Chłopcy, co? No to może pamiętacie taką dziewczynkę sprzed trzech lat? – Dziewieńć tera. Ja wiem? Musi przedana, pan. Skinąłem głową. Sprzedana. Cholera! O tym nie pomyślałem. A było oczywiste. Starsze dzieciaki opiekowały się maluchami tak długo, póki te nie dorosły do żebraniny. Gdy któremuś gangowi brakowało maluchów czy żebraków, kupował ich od innego. Gdy żebracy stawali się starsi, zamieniali się w strażników, potem przywódców, by w końcu przejść do świata podziemnego. Nieskończony obieg. – Zabierzcie mnie do swego przywódcy – powiedziałem. – Zabierzem pan pół drogi. Wendy spotka pan. Wendy? Czy ktoś czytał nowelki Zgubionym Chłopcom? – Myślę, że to w porządku. Poprowadzili mnie na północ ku zbiorowisku bloków, a później schodami w dół do pradawnego systemu metra. To nie do wiary, jak ludzie mogli woleć podróżować pod ziemią niż w powietrzu, lecz te tunele były prawdziwe, więc zdecydowałem, że te stare historie również. Wszystkie dzieciaki dobyły kieszonkowych latarek, kiedy tylko zanurzyliśmy się w wyłożonym białymi kafelkami korytarzu. Gdy pokonaliśmy drugi rząd schodów, lider zatrzymał się i spojrzał na mnie. – Tu czekać, pan. Wendy być sporotem. Tu czekać. – Zgoda. Jak długo? – Ń’ długo, pan. Ń’ długo. Zostawili mi jedną latarkę. Kiedy zniknęli w ciemnościach z niesioną wspólnie jak Arka Przymierza moją torbą pełną dóbr, wsłuchiwałem się w dźwięk ich śmieszków i wydawało mi się, że zostałem potraktowany jako frajer Klasy A. Po godzinie siedzenia samotnie w wilgotnych ciemnościach bez żadnego znaku życia Wendy, byłem już pewien. No cóż, nie pierwszy raz. I na pewno nie ostatni. Prawdę mówiąc, spodziewałem się takiego obrotu sprawy, lecz uznałem, że warto zaryzykować. W końcu jedzenie nie kosztowało mnie dużo. Jednak czułem się źle. Spodziewałem się po nich czegoś lepszego. Skierowałem się w górę, z powrotem do mieszkania, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, jak niemożliwego zadania się podjąłem. Próbować znaleźć dziecko bez tożsamości, dziecko, które samo nie wiedziało, kim jest; bez zdjęcia, nawet bez charakterystyki, posługując się śladem sprzed trzech lat. Poza tym, nie potrzebowałem pieniędzy. Byłem bogaty. Nieraz myślę, że jestem szalony. 4 Gdy włączyłem światło w mieszkaniu, Iggy przebiegł kawałek po podłodze i dorwawszy karalucha, powrócił z nim w kąt i zajął się żuciem. Nie był zbyt atrakcyjną kompanią. Iguany nie słyną z wylewności uczuć. Jedna minuta w domu i już wiedziałem, że popełniłem błąd. Czułem się paskudnie, a wówczas słabł mój opór. Ledwo rozpiąłem marynarkę, a już dotarł do mnie zew guzików z szuflady, w której je trzymałem. Dwadzieścia dni. Dwadzieścia pełnych dni od czasu, gdy ostatnio korzystałem z guzika. Rekord. Byłem z siebie dumny, jednak czułem, że moje siły słabną. Trudno było się oprzeć po tak długiej przerwie, bez względu na to, jak bardzo się chciało. Zacząłem myśleć o grupowym guziku, który kupiłem w pierwszym szale wydawania. Wszystkie te silne ciała zamknięte w jednym małym guziku. Za każdym razem było cudownie. Cholernie trudno się oprzeć. Niczego bardziej nie pragnąłem, jak tylko włączyć to i zatracić się w doznaniach. Lecz nigdy z tym nie zerwę, jeśli nie wykażę większej wytrzymałości i samozaparcia. Może powinienem postąpić drastycznie i po prostu dać się odguzikować. Lecz słyszałem straszne historie o ludziach, którzy to zrobili i wkrótce potem odświrowali. To nie dla mnie, dzięki. Niebyło to najwspanialsze życie, lecz jedyne, jakie miałem. Wybrałem sam. I na Core, to mnie zabijało. Próbowałem się czymś zająć przy okiennym ogródku, lecz to nie pomogło. W końcu zdecydowałem i wybiegłem w noc w poszukiwaniu prawdziwego ciała, chociaż wiedziałem, że to niewiele pomoże, nawet gdybym musiał wybrać się do Dydeetown i zapłacić za to. 5 Rankiem zamierzałem właśnie zadzwonić do Khambota i powiedzieć mu o niepowodzeniu, gdy do mego biura wszedł dzieciak. Chudy, mały dwunastolatek. Miał cienkie wargi, ciemne włosy i ciemne oczy, badawczo przyglądające się wszystkiemu. Górna część jego garnituru była niebieska, a dolna brązowa. Był brudny i przestraszony. Ulicznik. Bez wątpliwości. Z pewnością nie ta Wendy, o której mi powiedzieli. Może jakiś pomocnik. – Pan Dreyer, pan? – powiedział zmanierowanym głosem. – Tak, to ja. Co mogę dla ciebie zrobić? Usiadł. – Wciąż szuka trzy lata dzieciak? – Może. Dlaczego Wendy nie pokazała się wczoraj? – spytałem, rozpierając się w krześle. – Nie znali cię, pan. To my czekać, patrzeć, iść do dom i za dom i znów dom i teraz tu – mówił bardzo dokładnie. Pewnie myślał, że w ten sposób mówi zrozumiałej. To było śmieszne. – Ona zadowolona? – Możey. – Ona cię posłała? Przytaknięcie. – I myślicie pomóc znaleźć dziecko? – Możey, lecz kosztować. – Nigdy w to nie wątpiłem. – Ne ciężko płacić, wymiana. – Wymiana? Na co? – Info dla nas. – Kto to jest „my”? – Gangi uliczne. – Jesteście teraz „my”? Myślałem, że zawsze bijecie się z sobą o tereny do żebrania i strefy wpływów. Myślałem, że handel wymienny dzieciakami, to wszystko co was łączy. – To było. Będzie znów, pan. No teraz paczym, patrzymy, za odpowiedź do to same pytanie. – Jakie? – Martwe uliczniki. – Ach! To znaczy, jak rozumiem, że gangi też nie wiedzą, co się z nimi stało. – Myślę nie, pan – zakaszlał i podniósł poziom rozmowy. – Nie, lecz dowiemy się wcześni’cz’późni. – Jeśli jesteście tacy tego pewni, to po co wam moja pomoc? – Potrzebny ludzki łącznik. – To znaczy, że żaden z uliczników, którzy wyszli z gangu i awansowali do lepszego życia, nie chce pomóc? Opuścił oczy i pokręcił głową. – Nie paczom ftył. – Och! Jasne. Pamiętałem: kiedy już wyjdziesz z gangu i staniesz na szczycie ekonomii cieni, gdzie wszystko polega na wymianie i nie jest związane z Central Data, jesteś tym, kim jesteś, bez przeszłości. Nikt nawet nie wspomina o pochodzeniu z gangu, nigdy. Ulicznicy nie istnieją. Im bardziej o tym myślałem, tym lepiej sprawa wyglądała. Ulicznicy odszukają małą Khambot wśród gangów za mnie, podczas gdy ja popracuję dla nich między ludźmi. Nie wiedziałem, dlaczego tak im zależy na wiadomości o tym, co spotkało tych dwoje dzieciaków. Nikt nie wspomniał o nieczystej zagrywce. Lecz po co pytać? W ten sposób obie strony posuną się do przodu. – Okay. Mam dobry kontakt, który mógłby nam pomóc. – Pryjść? Potrząsnąłem głową. – Nie ma tam miejsca dla dzieciaków. Zwłaszcza ulicznika. To prawda. Speluna Elmero nie była dla dzieci, a co ważniejsze, nie chciałem mu się zwalać na głowę w towarzystwie ulicznika. – Nie musieć wiedzieć – odparł. – Zorientują się jak tylko otworzysz usta. Jedyne dzieciaki mówiące slangiem to ulicznicy. – Pomożeć, człowiek? Potrząsnąłem głową. – Nie mam czasu. Zniżył głos i powiedział pauzując: – Umiem... trochę. Ja... mogę. Musiałem się roześmiać. – Uczyłeś się tego? Przygotowujesz się do Prawdziwego Świata? Spojrzał na mnie wielkimi, brązowymi oczami. – Proszę, pan? Coś się we mnie ruszyło, gdzieś w zakurzonym, dawno zapomnianym kącie osobowości. – Okay – powiedziałem, zastanawiając się, skąd biorę te słowa. – Trzymaj tylko gębę na kłódkę. A jeśli będziesz musiał coś powiedzieć, nie mów „pan”. To przeżytek. Mów „Mr Dreyer”. Rozumiesz? Uśmiechnął się. – Kay. – Okay. Zadzwoniłem do Elmero. Zaraz pojawił się na ekranie. Po wymianie grzeczności spytałem go, czy mógłby dla mnie zrobić dzisiaj małe włączenie. – Jak głębokie? – Najwyższy sektor. – To będzie kosztowało. – Przecież wiem. Mogę zapłacić za to połączenie. – Czy kiedykolwiek cię orżnąłem? – powiedział Elmero ze swym okropnym uśmiechem. – Powiedzmy, że prawie nigdy. Doc w pobliżu? – Powinien zaraz być. Dochodzi czas jego południowej przypałki. – Jak go zobaczysz, poproś, żeby na mnie poczekał. Będę za około dziesiątkę. – Jasne. – Ekran zgasł. – Śli przyjaciel, jak on...? – Powiedz to normalnie – zażądałem. – Jeśli... on jest... pana... przyjaciel, jak... może pana... brać pieniądze? – Jak może od pana brać pieniądze – czułem się jak maszyna ucząca.– Bierze pieniądze, bo taka jest jego praca, jeden z jego zawodów. Jesteśmy przyjaciółmi, lecz to nie znaczy, że mogę wtrącać mu się do interesów, kiedy zechcę. Biznes to biznes. Widziałem, że nie nadąża za tym, co mówię, więc zmieniłem temat na niewątpliwie bardziej mu odpowiadający. – Interesuje cię lunch? – Czywiście. Pan ma? – Nie tutaj. W restauracji. Wybałuszył oczy. – Znaczy siąść? Można by pomyśleć, że właśnie zaoferowano mu wycieczkę do Skyland Park. – Taak. Jest miłe miejsce na poziomie dwunastym, gdzie podają... Już zeskoczył z krzesła i zmierzał do drzwi. – Ch’dźmy! 6 – Tylko się od tego nie pochoruj – powiedziałem mu. Ulicznik już miał zamiar zamówić po dwie porcje wszystkiego z menu. – Ńgdy nie miałem stek. Mówił teraz dokładniej. Sądzę, że przebywanie w jednym pomieszczeniu z taką gromadą ludzi oddziaływało na niego. – I tutaj też go nie dostaniesz. – Powiedziało stek? – zapytał, wskazując na menu przed sobą. Menu wyczytywało się samo monotonnym, kobiecym głosem, podświetlając nazwy poszczególnych potraw. Spojrzałem na wypisaną listę. Moje czytanie pozostawiało nadal wiele do życzenia, mimo iż poduczyłem się przez ostatni rok. – Tak. Jest tutaj: stek w sosie grzybowym. Ale to nie jest prawdziwy stek. – Nie mógł być przy niskim statusie tego miejsca. – Możesz dostać stek z chlorokrowy albo stek sojowy. – Chlorokrowa? Nie chciałem zagłębiać się w wyjaśnienia o bydle fotosyntetycznym, więc powiedziałem: – Stek sojowy smakuje prawie tak jak prawdziwy. I jest większy. – Stek sojowy mi. Dwa. – Poproszę o dwa steki sojowe, a dostaniesz jeden. Jest duży, ma pół kilo. – Zrobił minę, więc dodałem: – Jeśli po zjedzeniu go nadal będziesz głodny, zamówię ci drugi. Uśmiechnął się i przez krótką chwilę był prawdziwym małym chłopcem. Zamówiłem dla siebie kanapkę z kulturą krewetkową i piwo. Czułem się jak ojciec, albo ktoś taki, gdy pomagałem mu wprowadzić zamówienie do konsoli, pozwalając dodać czekoladowe mleczko sojowe i podwójną lemoniadę. Nie miałem okazji zachowywać się jak ojciec przez całe mnóstwo lat. Dziesięć, żeby być dokładnym. To dało mi uczucie ciepła, do jakiego mógłbym się łatwo przyzwyczaić, gdybym nie uważał. – Jak się nazywasz, dzieciaku? – B.B. To było łatwe. – Okay, B.B. Zaraz dostaniesz swoje dania. Rozsiądź się i odpręż. Obserwowałem, jak czekał. Nie mógł oderwać oczu od przejeżdżających dań. W końcu podjechał podawacz i położył nasze dania na stole. Gdy spytał, czy chcemy zmodyfikować nasze zamówienie, chłopak powiedział, że nie; przyłożyłem kciuk do otworu płatniczego. Gdy podawacz odjechał, odwróciłem wzrok na ulicznika. Trzymał stek obiema rękami i gryzł go. – Odłóż to! – nakazałem najsilniejszym szeptem, na jaki było mnie stać. Na swoje szczęście nie odrzucił steku, lecz powoli odłożył go na talerz. – Co jest? – spytał niezmiernie zdziwiony, oblizując tłuszcz z warg. – Próbujesz mnie zdenerwować? Słyszałeś kiedyś o nożu? – Jasne. – Więc jeśli nie chcesz, by wszyscy tutaj zorientowali się, że jesteś ulicznikiem, używaj noża! Przytrzymał stek lewą ręką i zaczął go ciąć nożem trzymanym w prawej. Byłem gotów naprawdę się zdenerwować, gdy zdałem sobie sprawę, że nie robi tego celowo. – Okay, zostaw to wszystko – powiedziałem delikatnie. Zrobił to niechętnie i zaczął oblizywać palce. Jeśli miałem spokojnie zjeść z nim posiłek, nie chciałem czynić z tego przedstawienia. Podniosłem swój widelec i powiedziałem: – To zastępuje twoje palce, kiedy jesz z ludźmi. Nazywa się widelec. A tak się go używa. Gdy podniosłem nóż i pochyliłem się, by mu zademonstrować, rzucił się do przodu i zasłonił talerz dłońmi. Równie szybko odsunął je i ponownie oparł się o krzesło. Instynkt. Oddzieliłem ugryziony kawałek sojowego steku i podałem mu na widelcu. Patrzyłem jak wkłada jedzenie do ust i zamyka oczy przeżuwając. – To stek? – powiedział cicho po przełknięciu. – No cóż, coś co smakuje podobnie jak stek. Tylko grzyby są prawdziwe. Zaatakował jedzenie. Moja kanapka z krewetkami była zjedzona dopiero w połowie, gdy dostrzegłem jego spojrzenie znad pustego talerza. Stek sojowy to naprawdę wspaniała rzecz. Żadnego tłuszczu, chrząsteczek czy kości. – Mówił pan jeszcze. – Posłuchaj, jeśli nie jesteś przyzwyczajony do tłustych rzeczy... – Powiedział pan. – W porządku! W porządku! Ponowiłem zamówienie na stek, lecz pominąłem dodatki. Skończyłem swoją kanapkę i patrzyłem jak radzi sobie z drugim stekiem. Ze sposobu, w jaki połykał, wiedziałem, że czeka go ból brzucha. Jednak zadziwił mnie. Poprosił o deser. Gdy wychodziliśmy, zafundowałem mu jeszcze czekoladę. Uporał się z nią, zanim dojechaliśmy na środkowy poziom. Gdy czekaliśmy na peronie w kierunku Brooklynu, zrobił się zielony. – Dobrze się czujesz? – spytałem. – Niedobrze, pan. – Nie jestem zdziwiony po tym... Nagle ruszył do pisuaru. Nie zdążył. Czekoladowo-lemoniadowo-kotletowy paw wylądował na peronie. Gdy było już po wszystkim, wrócił do mnie, ocierając usta rękawem. – Mówiłem ci, żebyś nie jadł tego drugiego steku. Uśmiechnął się do mnie i wskazał kciukiem na pochylnię wiodącą do restauracji: – Może trzeci? Zamachnąłem się na niego. Zrobił szybki unik i znów się roześmiał. 7 – Szukasz ulicznika, co? – stwierdził Elmero, uśmiechając się okropnie, gdy wyjaśniłem mu sprawę Khambota. Powtórzył to jeszcze raz. Wyglądało na to, że to zdanie go bawi. Był tam również Doc. Miał okrągłą czarną twarz, krągłe ciało i sowie oczy. Wciąż jeszcze pozostawał mu rok zakazu wykonywania zawodu i większość czasu spędzał tutaj. – A ja wam po co? – spytał. – Potrzebuję opinii na temat autopsji zabitej dwójki dzieciaków. Ile bierzesz za konsultację? Doc zaśmiał się. – Sądzę, że tyle co normalnie. Spojrzałem na Elmero, który wzruszył cienkimi ramionami. – Do przyjęcia – powiedział. – Nie mam dostępu do tych danych – zafrasował się Doc. – Bez danych niczego ci nie powiem. – W porządku. Elmero może się podłączyć... – Elmero nie może się podłączyć wszędzie! – uciął Elmero z kamienną twarzą. Patrzył za mnie, na ulicznika. – On jest pewny – powiedziałem szybko, kładąc rękę na ramieniu dzieciaka. Sprawdził się. Nie powiedział nic ponad „hello” od czasu, gdy tu przyszliśmy. – B.B. jest solidny. Bardzo solidny. Elmero zmarszczył brwi i odchylił głowę. – Gwarantujesz to? – Na Core. – Wiedziałem, że mogę to powiedzieć. Nie będąc ludźmi, ulicznicy nie mogli zeznawać w sądzie. – Dobrze. Elmero podjechał z krzesłem do pulpitu komunikacyjnego i zaczął procedurę „włamywania się”. Wywołał bazę danych sędziego i ruszyliśmy do przeszukiwania jej. W kategorii wiekowej poniżej pięciu lat znaleźliśmy Johna Doe i Jane Doe, którzy umarli tego właśnie dnia. Doc dobrał się do tego i przejrzał dane. Dwukrotnie. – Nic niezwykłego, wszystko związane z wypadkiem. Żadnych biologicznych ani chemicznych toksyn lub kontaminant, żadnej przemocy. Normalne jedzenie w jelitach. Mamy do czynienia z dwójką zdrowych dzieciaków zmarłych w rezultacie upadku z połowy wysokości sześćdziesięciu pięter kompleksu wieżowego, przy którym zostały znalezione. B.B. wtrącił się: – A narkotyki? Sex? Była to najdłuższa jego wypowiedź od czasu, gdy zjawiliśmy się u Elmero. – Myślę, że już o tym mówiłem – stwierdził Doc. – Musi być narkotyk! Spojrzałem na niego. – Dlaczego musi? Spojrzał na mnie, odwrócił się i wymaszerował. – B.B. to imię uliczne – powiedział Elmero. – Naprawdę? – nie wiedziałem o tym. – Bardzo popularne. Innym, równie popularnym, jest B.G. – To wszystko bardzo interesujące – przerwał Doc. – Ale przede wszystkim chciałbym wiedzieć, dlaczego ta para uliczników była na środkowym poziomie budynku Boedekker North. – Coś tu śmierdzi, założę się – powiedział Elmero z kwaśnym grymasem. – Coś tu bardzo śmierdzi. To robiło się interesujące. Nawet intrygujące. Ale nadszedł czas zapłacenia rachunków. Elmero obliczył należność Doca, po czym dodał do tego opłatę za „włamanie” i całość odjął od wielkiego kredytu, jaki miałem za złoto złożone u niego po robocie dla dziewczyny z Dydeetown. Potem wybiegłem, szukając B.B. Znalazłem go przyglądającego się komuś grającemu w nową grę. Procyon Patrol był już niemodny. Teraz hitem stało się Bug Wars. Chwyciłem go za ramię i wyciągnąłem na zewnątrz, gdzie stanęliśmy w środku ostatniej otoczki holograficznej Elmero, klasycznej paryskiej kafejki. Miły widoczek, lecz lepiej nie próbować usiąść na jednym z tych krzesełek. – Musimy porozmawiać, uliczniku. Nie mówisz mi wszystkiego, co powinieneś. – To ne prawda, pan – zaczął, lecz poprawił się. – To nie prawda. Spojrzałem mu głęboko w oczy. – Dlaczego byłeś taki pewien narkotyków? Mów prawdę, albo odchodzę. Odwrócił wzrok i wziął głęboki oddech. Przemówił dokładnie: – Żebrające dzieci były porywane. – Porywane? – słyszałem o tym po raz pierwszy. – Przez kogo? – Nie wiem. – Ile? – Wiele. – Dlaczego? – Nie wiem. Byłem nawet zadowolony, że nie wiedział. Nie byłem pewien, czy chcę znać detale; dlaczego ktoś porywał małych ulicznych żebraków. Byłem natomiast pewien, że to nie przypadek. Teraz już wiedziałem, dlaczego mała blondyneczka miała wczoraj sześciu strażników pod Battery. – Czy ta dwójka zabitych została porwana? Pokiwał głową. – Czy znaleziono jeszcze inne trupy poza tymi pod Boedekker North? Tym razem zaprzeczył: – Tylko te dwa. Odzyskalim innych. – To znaczy, że porwano ich i zwrócono? – Podrzucono gdzie porwano. To miało coraz mniejszy sens. – Nienaruszone? B.B. pokręcił boleśnie głową. – Nie! Nie takie same. Nawet wrócone, wciąż daleko. Głupie, pokręcone, durne. Teraz rozumiałem. Ten, kto porywał małych uliczników, zwracał ich zniszczonych. Dlatego B.B. był taki pewien, że znajdziemy narkotyki w raporcie z autopsji. – Więc myślisz, że szpikowano ich narkotykami i... co? Drgnął. – Ne wiem. Nie mogę powiedzieć. Nie mam pewności. – Żadnych śladów... wykorzystania? Pomyślałem o swojej córce. Może po raz pierwszy od czasu, gdy Magge ją zabrała, byłem zadowolony, że Lynnie jest w zaświatach. – Nie – powiedział. – Sprawdzone Wendy. Powiedziała, co ciała okay, no głowy źle. – Kimże jest ta Wendy? Jest doktorem czy czymś takim? B.B. nagle się zmieszał. – Ona Mama. Pan nie martwić. Ona wie. Jakoś dzieciaki polepszają, no całkie wolno. Tygodnie. Zwracane są powolne i ogłupione, lecz z czasem przychodzą do siebie. Rzeczywiście wyglądało na narkotyk. Sprawa stawała się coraz dziwniejsza. Mali ulicznicy, porywani i oddawani, fizycznie w porządku, lecz czymś naszpikowani. Po co? Może szpikowani i jakoś wykorzystywani? A może szpikowani nad miarę, by nie mogli nic mówić? Ale po co tyle zachodu? Ulicznicy legalnie nie istnieli. Nie mogli oskarżać ani nawet zeznawać przeciwko komuś. Więc po co ścinano im umysły przed zwróceniem? Po co ich w ogóle zwracano? – Ile dni nie było martwej dwójki? Pomyślał przez chwilę i odpowiedział: – Starszejszego trzy, młodszego dwa. Zaginieni przez trzy, cztery dni. Czy byli tak czymś nafaszerowani, że sami wypadli? Nie, moment. Żadnych śladów obcych chemikaliów czy toksyn w ich organizmach. Zaczynało mi się mącić w głowie. – Autopsja wykazała, że byli czyści. Popatrzył na mnie jak na wariata. – Naciapani, naciapani! Może miał rację. Nagle wpadłem na pomysł. – Chodź – powiedziałem, popychając go ku pochylni. – Lecimy do centrum. 8 Boedekker North było najwyższe w Danbury, zbyt wysokie na holograficzną otoczkę. Górowało nad wszystkim dookoła jak wielkie pudełko płatków kukurydzianych na pustym stole. Wjechaliśmy na środkowy poziom i odnaleźliśmy plan powierzchni. – Co szukać, pan? – Kiedy spojrzałem na niego, poprawił się i powiedział: – Czego szukamy? – Przedsiębiorstwa farmaceutycznego. – Farmerów? – Nie, farmaceutów. Tak jak w wyrazie farmacja. Oni robią proszki. No wiesz, lekarstwa. – Obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem. – Poczekaj – poleciłem. – Zobaczysz. Miałem burzę w mózgu. Powiedzmy, że ktoś używał dzieciaków do prób laboratoryjnych nad nowym lekiem. Czymś tak nowym i unikalnym, że nawet analizy lekarza sądowego nie mogły tego wykryć. Powiedzmy, że ten nowy specyfik okazał się zabójczy. I załóżmy, że prowadzący testy nie mieli co zrobić z okaleczonymi dziećmi. Co zatem z nimi robili? Oczywiście, odsyłali tam, skąd pochodziły. To pozwalało im pozbyć się kłopotu, a zarazem obserwować długoterminowe efekty działania. Ulicznicy byli szczurami laboratoryjnymi. Cóż za piękny świat! W moim scenariuszu było kilka luk, lecz zgadzał się on prawie ze wszystkimi faktami. Jeszcze trochę informacji i byłem pewien, że wypełnię te luki. – Powinnem mówić wiencej – stwierdził B.B., gdy przeglądaliśmy plan sklepów i zakładów usługowych. Posłałem mu znaczące spojrzenie. – Co jeszcze przede mną ukryłeś? – Nie ukrył, pan... – przełknął ślinę. – Nie ukryłem. Przypomniałem. Widziałem kometa na tył człowieka, co porywać mała Jo. – Dlaczego mi przedtem o tym nie powiedziałeś? To by bardzo dużo ułatwiło! – Nie myślał... – Nie szkodzi. Jakiego była koloru? Czerwona, żółta? – Srebrna gwiazda z długi srebrny ogon. – Jakieś słowa? Zapomniałem, że nie umiał czytać. Nie szkodzi. Ta sprawa zaczynała mnie podniecać. Stylizowana srebrna kometa. Z pewnością znak jakiejś firmy. To już było coś. Albo tak mi się zdawało. Boedekker North mieściło tysiące firm. Przejrzeliśmy cały plan środkowego poziomu w poszukiwaniu każdej firmy czy sklepu, który mógłby mieć coś wspólnego z medycyną, badaniami, lekarzami, nawet dziećmi. Potem zrobiliśmy to samo pod kątem znaków z kometą. Żadnych efektów. Kolejne poszukiwania dotyczyły słów: gwiazda, kometa, meteor lub innych ciał niebieskich w nazwach firm. Żadnych efektów. Zaczęliśmy więc szukać nazwy jakiejkolwiek firmy, która choćby w niewielkim stopniu wiązała się z przestrzenią kosmiczną. Sprawdziliśmy nawet nazwy dotyczące prędkości. Znaleźliśmy kilka, lecz żadna nie miała znaku srebrnej komety. Takie same rezultaty odnieśliśmy przy planach górnego i dolnego poziomu. Godziny mijały. Na zewnątrz było ciemno. Trafiliśmy na wózek z soyukki i kupiłem B.B. parę. Pochłaniał je, gdy usiedliśmy i przyglądaliśmy się pracownikom wychodzącym na noc do domu. – Czemu pan nie praca jak oni? – Masz na myśli stały etat? Pokiwał głową. Myślałem o tym. Podczas naszego małżeństwa Maggs zadawała mi to samo pytanie może z milion razy. Nie mogłem wymyślić żadnej nowej odpowiedzi, więc odpowiedziałem tak jak zwykle. – To tak jakby się było robotem. Spojrzał na mnie zdumiony, więc wyjaśniłem: – No wiesz... wszystko według rozkładu. Teraz bądź tutaj, potem idź tam, zrób to przed lunchem, a to przed pójściem do domu. Reżim obowiązków. Nie dla mnie. Lubię sam ustalać swoje godziny pracy, być panem samego siebie, chodzić tam, gdzie chcę i kiedy chcę. Pracować na własne konto, a nie dla jakiejś wielkiej korporacji. Samemu być firmą. Skinął głową bez pytania. Nie mogłem w to uwierzyć. Ulicznik, który całe życie spędzał bez żadnych ograniczeń, jakże mógł mieć najmniejsze wątpliwości? – Nie mów mi tylko, że chciałbyś żyć jak oni! Obserwował wychodzących pracowników szeroko rozwartymi oczami. Kąciki ust zjechały mu w dół i ledwo mogłem dosłyszeć jego głos: – Kocham to. Zupełnie mnie zatkało. Dopiero później zrozumiałem. Mówiłem o swej niechęci do systemu dzieciakowi, który spędził całe życie, walcząc o przetrwanie w mrocznej ekonomii i nigdy nie będzie miał szans na zajęcie choćby najniższego szczebla w drabinie społecznej, choćby nie wiem jak chciał, łudził się czy próbował. Z jego pozycji ten najniższy stopień wyglądał jak raj. Ktoś powinien był wówczas podejść, nałożyć mi biały makijaż i pomalować nos na czerwono. Byłem klownem. Idiotycznym klownem. Nagle straciłem apetyt. Zaproponowałem dzieciakowi swe drugie soyukki. Przyjął je, lecz jadł powoli. Kiedy skończył, zapytał: – Gdzie tera? Nie byłem pewien. Czułem zmęczenie. Wiedziałem, że jeszcze nie zakończyliśmy roboty w Boedekker North i nie chciałem jechać na Brooklyn dziś w nocy, żeby wracać tutaj następnego ranka. Chciałem do końca wykorzystać nasz dzisiejszy pobyt. – Wracamy do rozkładu firm – powiedziałem. – Jeszcze raz dokładnie sprawdzimy firmę za firmą i przyjrzymy się każdemu znakowi instytucji w Boedekker North, dopóki nie znajdziemy czegoś, co wygląda jak kometa. – Mogłem być pomyłka – wtrącił. – Co do komety? Nie myśl, że nie przyszło mi to do głowy. I dlatego nie pójdziesz do domu, póki nie skończymy. Usadowiliśmy się przy konsoli z planem i zaczęliśmy przeglądać hologramy w porządku alfabetycznym. Zaczęło to być monotonne przy „J”, a przy „M” było już nie do zniesienia. Nagle B.B. pociągnął mnie za rękaw. – To, pan! – podskakiwał na krześle i pokazywał palcem na hologram. – To! To! Otworzyłem oczy i wpatrywałem się w holo. Widok tej nazwy zmroził mi krew. NeuroNex. Ale znak zupełnie nie pasował. – To nie jest kometa! Palec dzieciaka wciąż pokazywał znak NeuroNexu. Jego głos stawał się coraz bardziej piskliwy: – To, pan! To! I wówczas zorientowałem się, o co chodzi. Pod nazwą NeuroNex znajdował się stylizowany neuron z długim aksonem, wszystko w srebrnoszarym kolorze. To naprawdę wyglądało jak kometa. Znalazłem to! Zauważyłem, że dzieciak patrzy na mnie z uwielbieniem w oczach. – Pan całkiem sprytny, Dreyer, pan. – Gdybym był naprawdę sprytny... – powiedziałem, starając się ukryć zmieszanie na widok znaku NeuroNexu – to w ogóle bym się w to nie mieszał. – Gdzie to miejsce? – Nie ma znaczenia – odparłem. – Teraz i tak jest zamknięte. Jutro otworzą. A ja już tu będę. – My... – Nie! Tylko ja. Sam. Nie możesz wejść do sklepu NeuroNexu. Nie wpuszczają dzieci – wstałem. – Chodź. Pora wracać na wyspę. Był niezadowolony, gdy zaprowadziłem go na peron. Nadjechał transporter. Większość drogi do domu spędziłem, obserwując oświetlone przystanki i ciemne przestrzenie między nimi i rozmyślając o NeuroNexie. NeuroNex. Zupełnie o nim nie pomyślałem, prawdopodobnie dlatego, że nie miałem ochoty ujrzeć tej nazwy. Dlaczego musiało paść właśnie na NeuroNex? Coś uderzyło mnie w ramię. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że ulicznik zasnął i oparł się o mnie. Pozostali pasażerowie myśleli prawdopodobnie, że jest moim dzieckiem. Drżał przez sen. Objąłem go ramieniem. Żeby zachować pozory. 9 – Na następnym wysiadam – powiedziałem, budząc go. Wstałem; chłopak ziewał i przeciągał się. – Zmęczony – stwierdził. – Spać twoje miejsce, pan? Pokręciłem głową. – Nie ma mowy. Wyglądał na zdziwionego. – Proszę? Zmęczony. Nigdy nie nocował w prawdziwy dom. – Dużo nie straciłeś. Kiedy już się śpi, to nie ma różnicy. Poza tym mam robotę. Nie może mi przeszkadzać jakiś ulicznik. – Mogę pomóc – zaproponował ludzkim językiem. Wiedziałem, że staje się zbyt przywiązany do mnie, przylepny jak mała kaczka. Musiałem stworzyć pewien dystans. – Nie, nie możesz. Zajrzyj do mojego biura za kilka dni. Mogę coś dla ciebie mieć. Transporter zatrzymał się i wysiadłem. Odchodząc czułem na plecach ciężar jego spojrzenia. Jakieś towarzystwo by się przydało, lecz musiałem być sam tej nocy. Bez świadków. Świadomość, że kometa, której szukaliśmy, była częścią znaku NeuroNexu popychała mnie do decyzji. Ważnej decyzji. Decyzji, co do której nie byłem pewien, czy już na nią pora. Wiele lat temu NeuroNex dokonało podłączenia mnie do guzika. Teraz NeuroNex, lub przynajmniej ten jej wydział, był powiązany z porwaniami i śmiercią pary uliczników. Przy tym wplątałem się w rozwiązanie, kto i dlaczego za tym stoi. To oznaczało, że muszę znaleźć sposób na dostanie się tam i zadawanie wielu pytań bez wzbudzania podejrzeń. Istniała tylko jedna pewna okazja. Musiałem dać się odguzikować. Niezbyt przyjemna perspektywa. Przygotowywałem się do tego, planowałem... że kiedyś. Lecz nie tak szybko. Może w przyszłym roku. Może za kwartał. Ale na pewno nie jutro. Nie jutro! Ale nie istniał bardziej wymarzony sposób dostania się do NeuroNexu. Próbowałem wymyśleć inny, ale mi się nie udało. Opadłem na swe nowe siedzisko, identyczne jak u Elmero, i włączyłem je, żeby dostosowało się do mojej sylwetki. Siedziałem, obserwując hall przez drzwi. Patrzyłem przez chwilę, lecz skoro nic się nie ruszało, podjechałem do szuflady z guzikami i otworzyłem ją. Wpatrywałem się w małe złote dyski. W ciągu lat zainwestowałem w nie mnóstwo pieniędzy. Niektóre były już zgrane, lecz nadal je trzymałem. Może to nostalgia? Stare dobre czasy, kiedy jeden, prosty, pojedynczy orgazm wystarczał na dłuższy czas. Potem przyszła pora na podwójne i potrójne. Mój ostatni był wielokanałową orgią na pięć par, składającą się z serii małych erupcji prowadzących do równoczesnej eksplozji. Wyjąłem go spośród innych i wróciwszy krzesłem na środek pokoju, usadowiłem się tyłem do holo Lynnie. Zawahałem się. Nie powinieneś tego robić, powiedziałem sobie. Odzwyczajałeś się przez rok. Minęły właśnie trzy tygodnie zupełnej abstynencji połączeniowej. Rekord. Równie wielki jak czysty. Dlaczego znów się w to ładować? Pojutrze będzie w ten sposób o wiele łatwiej, jeśli odłożę to diabelstwo do szuflady i pójdę spać. Dobre argumenty. Miały sens. Lecz były niczym wobec tego małego kawałka rzeczywistości. Jeśli odguzikuję się jutro, nie będę miał już odwrotu. Chyba że zdecyduję się na powtórne zaguzikowanie, a to nie będzie możliwe przez pół roku po zabiegu. Miałem przed sobą ostatnią noc. Potem będę taki jak inni, z wyjątkiem części mnie tak zmienionej przez lata guzikowania, że nigdy już nie powróci do pierwotnego stanu. Jakaś ważna część mojej osobowości zostanie na zawsze, bądź prawie na zawsze, stracona. Potrzebowałem ostatniego razu, pożegnania, ze względu na stare dzieje. Znana śpiewka. Żadne racjonalne argumenty nie mogły mnie przed tym powstrzymać. Właśnie miałem przyłączyć guzik do głowy, gdy zauważyłem jakiś ruch za drzwiami. Wstrzymałem się. Obserwowałem przemykającego hallem ulicznika. Zacisnąłem szczęki. Jeśli ten mały skurczybyk myślał, że uda mu się przebłagać mnie, by mógł spędzić tu noc, lepiej niech sobie wybije to z głowy. Potrzebowałem prywatności, chciałem być sobą przez... Nie zapukał ani nie zadzwonił. Stał i patrzył przez moment na drzwi. Potem ułożył się na podłodze i zwinął w kłębek, tyłem do mnie. Ten gówniarz chciał spędzić noc, koczując pod moimi drzwiami i nawet nie zamierzał mnie o tym poinformować! Patrzyłem, jak wznoszą się i opadają jego chude plecy, gdy zapadał w sen. Obracałem guzik w dłoni. Nadal nie mogłem go podłączyć, tak jak planowałem. Drzwi były dźwiękoszczelne i nawet by nie wiedział, co robię. Lecz ja bym wiedział, że on tam jest. Gapiłem się na niego. Wyglądał tak bezbronnie, moszcząc się na podłodze. Pomyślałem, że będzie spał całą noc na twardym podłożu, w zimnym białym świetle, podczas gdy mnie czekają wygody i ciemność mieszkania. I co z tego? Sam wybrał. Mógł być teraz razem ze swoim gangiem i tam spać. Bezpieczny. Pod ziemią. W starych tunelach metra. Westchnąłem i podjechałem krzesłem do szuflady. Odłożyłem guzik i wróciłem do drzwi. Może tak właśnie będzie lepiej, powiedziałem sobie. Uczyniwszy drzwi nieprzezroczystymi, rozwarłem je. Nie chciałem ujawniać przed nim ich sekretu. Trąciłem chłopca nogą. – Wchodź! – zasyczałem ze złością. – Co powiedzą sąsiedzi, kiedy cię tak zobaczą? Uśmiechnął się do mnie wstydliwie. Warcząc, wskazałem mu kanapę i wyłączyłem światło. 10 Przebudzenie w prawdziwym mieszkaniu i zjedzenie śniadania były wielkim wydarzeniem dla B.B. Pozwoliłem mu nawet na skorzystanie ze swego prysznica. Kiedy już skończył i ubrał się, odprawiłem go szczęśliwego, czystego i uśmiechniętego obiecując, że spotkamy się później w biurze. Gdy upewniłem się, że odszedł, przełożyłem guziki z szuflady do kieszeni marynarki i skierowałem się do transportera. Próbowałem o niczym nie myśleć w drodze do Boedekker North. Nie chciałem myśleć o tym, co mnie czeka tego ranka. Mój umysł świdrowało słowo: kastracja. To miało mnie uczynić bezużytecznym nie tylko dla kobiet, ale i dla siebie samego. Mówi się, że po odguzikowaniu można się znów przyzwyczaić do kobiet. Efekt nigdy nie jest taki jak z guzikiem, lecz można się przyzwyczaić. Nie byłem pewien, czy w ogóle zechcę spróbować. Dla zabicia czasu połaziłem trochę wokół Boedekker North. W końcu zdecydowałem, że nie ma sensu dłużej zwlekać. Przedłużaniem niczego nie osiągnę. Wszedłem do NeuroNexu i... stanąłem w kolejce. Tego się nie spodziewałem. Naprawdę dziwny widok. Pozostali klienci byli w holograficznych przebraniach. Zobaczyłem dwóch Joey Jose, Suki Alvareza, Pepito Ito i innych. Wszyscy czekali na panią technik. Prosiła do gabinetu pojedynczo. Po paru minutach wychodzili i oddalali się. Jakby robili zakupy, lecz to nie miało sensu. Prostych zakupów guzików można było dokonać szybciej i bardziej dyskretnie, za pomocą konsoli w ścianie. Co innego ja. Byłem tutaj do odguzikowania. – Jest tu pani sama? – spytałem nad głowami innych. – Tak, dopóki nie przyjdzie sprzedawczyni. – Uśmiechnęła się. – Raz w tygodniu pozwalamy jej dłużej pospać. – Byłem tutaj przed panem – powiedział szczupły, zniszczony gość dwa krzesła ode mnie. Nie miał na sobie holo. – Nikt nie mówi, że nie. – Proszę tylko o tym pamiętać – stwierdził oschle. W końcu faceci w przebraniach zniknęli. Pozostał tylko mój przemiły kompan i ja. Poczłapał do recepcji. – Chcę oddać kilka nano. Pani technik obejrzała go z góry na dół. Miała czerwone włosy, krągłą twarz i pulchne ciało. Mały aniołek, gdyby nie ten wyraz twarzy. – Czy nie byłeś już w zeszłym tygodniu, Stosh? – Tak, ale... – Żadnych ale. Dwa tygodnie przerwy w dawstwie i ani dziesiątki mniej. Wiesz o tym. Do zobaczenia za tydzień. Wymaszerował, obrzucając mnie ponurym wzrokiem. – Co NeuroNex może dla pana zrobić? – spytała. – Zabieg. Wyraźnie wzrosło jej zainteresowanie. – Och! Który? Rozejrzałem się, chcąc sprawdzić, czy biuro jest zupełnie puste. Nie chciałem się z tym reklamować. – Chcę się rozłączyć. Szeroko otworzyła niebieskie oczy. – Naprawdę? – Coś nie tak? – Nie. Oczywiście, że nie. Po prostu nie wygląda pan jak typowy... – przerwała. – Zaguzikowaniec? – To nieładne określenie. My mówimy o tym jako o bezpośrednim neurostymulatorze libido. – A pani myśli, że powinienem raczej wyglądać jak ten gość, który właśnie wyszedł, prawda? – Próbujemy walczyć z tym stereotypem. Przy okazji, będzie pan musiał podpisać formularz. – Wiem. Oczekiwałem tego. Ludzie z NeuroNexu zainstalowali mi złącze w jakiś rok po ucieczce Maggs. Musiałem wtedy podpisać formularz mówiący, że przeczytałem i zrozumiałem wszystkie wymienione potencjalne fizyczne i psychiczne efekty uboczne bycia zaguzikowanym i uwalniającym NeuroNex od odpowiedzialności. Teraz będą chcieli, bym uwolnił ich od odpowiedzialności związanej z odguzikowaniem. Jasne. Czemu nie? Zabraliśmy się do interesów. Podpisałem papiery i zaczęliśmy dyskutować cenę. Była nie do negocjowania. Wiedziałem, że ustala ją centralne biuro NeuroNexu, lecz chciałem targować się. Tak jak oczekiwałem, nic to nie dało, lecz zdołałem uzyskać możliwość odsprzedaży niewykorzystanych guzików. Gdy przybyła sprzedawczyni, techniczka zaprowadziła mnie do sterylnego pomieszczenia i położyła na kozetce. Obserwowałem monitor, patrząc jak przygotowuje moją głowę. Uczucia towarzyszące oglądaniu własnej czaszki nie były przyjemne. Zdepilowała włosy wokół wgłębienia zdezynfekowała je i przygotowała skalpel. – Bez ostrza? – spytałem. Siedziała za moją głową i nie widziałem jej twarzy, tylko ręce na monitorze. Głos miała spokojny i rzeczowy. – Jest ostrze. Po prostu nie widzi go pan. To pętla drutu molekułowego Gussmana. Widzi pan? – Przysunęła widoczną część narzędzia na kilka centymetrów do głowy i ciało zostało rozcięte w magiczny sposób. – Wspaniała rzecz... napięty łuk molekuł. Niewidocznych, lecz wytrzymujących stukilogramowy test. Świetnie się tym pracuje. Jej niewątpliwy entuzjazm nie udzielał się jednak memu żołądkowi, kiedy obserwowałem, jak płynie moja własna krew. – Czy mogłaby pani wyłączyć monitor? – Oczywiście. Ręka zniknęła z ekranu, który zaraz potem pociemniał. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego niektórzy lubią na to patrzeć. Teraz obserwowałem biały sufit i rozmawiałem. Zwykle pozwalałem mówić innym, lecz byłem zdenerwowany, a gadanie sprawiało mi pewną ulgę. – Robi to pani często? – Nie. Prawie wcale. Kiedy pracowałam na wyspie, robiłam dużo implantacji. Przekazujemy je tam do dzisiaj. Żeby to dobrze wykonać, trzeba dwuosobowego zespołu. Takie małe biura jak nasze nie mogą tego zagwarantować. – Nie wygląda na to dziś rano. – To były specjalne zamówienia – usłyszałem. – Okay. Jesteśmy gotowi do odłączenia. Ostatnia okazja: Czy na pewno pan tego chce? – Absolutnie... tak sądzę. Ale co będzie, jeśli zacznę wariować po odłączeniu? Mała pauza. – Myślę, że możemy panu pomóc. – Tak? A w jaki sposób? – Słyszał pan o NDT, prawda? – Oczywiście. Zapomniałem, co znaczył ten skrót, lecz wiedziałem, że chodzi o neurohormon. NeuroNex reklamowało własną wersję tego specyfiku pod nazwą Brain Bust. – Dobrze. Nowe badania wykazują, że NDT może wykazywać korzystne działanie u osób po odłączeniu. To były dobre wieści. Każda ulga to błogosławieństwo. Próbowałem NDT w młodości, by lekko zdać egzamin na detektywa, lecz nie byłem zbyt zachwycony. NDT było ostatnią rzeczą po której oczekiwałbym pomocy. – Czy to nie jest na pamięć i temu podobne? – Ma pan rację – potwierdziła. – Daje pewną poprawę percepcji, lecz głównie polepsza myślenie. Prowadzi do lepszego kojarzenia oraz większej wydolności dedukcyjnej i analitycznej. – Tak myślałem. – Często używali go studenci i ludzie interesu. – Ale jak mi to pomoże? – Ten specyfik wydaje się skupiać człowieka na funkcjach kognitywnych i odciągać go od zagadnień wegetatywno-reproduktywnych. Innymi słowy nadal pan cierpi, lecz nie odczuwa tego tak bardzo. Wówczas wpadło mi do głowy pewne podejrzenie. – Nawiasem mówiąc, co chciał oddać ten facet przede mną? – NDT. – Obawiałem się, że pani to powie. Nie bardzo jestem ciekaw jego hormonu w swoim mózgu. Roześmiała się szczerze. – Proszę się nie martwić! Oddestylowane i skondensowane NDT jest absolutnie czyste. Ani śladu kontaminat. – Wygląda na to, że warto spróbować. – Och, niewątpliwie warto. Zwłaszcza... – zawahała się. Szkoda, że nie mogłem dojrzeć jej twarzy. – Istnieje specjalne, wysokoaktywne NDT, które byłoby wspaniałe dla pana. To nowy syntetyk. – Myślałem, że zarzucono syntetyki. – Zarzucono. Lecz to jest coś zupełnie nowego. Niestety, jeszcze nie na rynku... oficjalnie. – Szkoda. – Mogłabym zdobyć trochę dla pana, lecz nie mogę tego sprzedać normalnymi kanałami, jeśli się rozumiemy. Rozumiałem ją aż za dobrze. Handelek. Bardzo interesujące. NDT posłuży za dwusieczny miecz. Uwolni mnie od cierpień i da mi powód przychodzenia tutaj aż do wykrycia powiązań między NeuroNexem a porywanymi dziećmi. Jeśli oczywiście taki związek istniał. – Co jest takiego innego w tym syntetyku? – Superwysoka skuteczność. – Dlaczego po prostu nie wziąć większej dawki normalnego NDT? – Ponieważ w mózgu jest ograniczona ilość receptorów normalnego NDT. Kiedy już wszystkie są zajęte, dalsze zwiększanie dawki nic nie daje. Super NDT ma czterokrotnie większą bioaktywność niż zwykły. Pogrzebała jeszcze trochę przy mojej głowie i powiedziała: – No to po wszystkim. Drut jest odłączony. Teraz... mogę albo pana całkiem zamknąć, albo implantować membranę do używania NDT. – A co by pani powiedziała na darmową próbkę tego super specyfiku? Jeśli pomoże, wrócę założyć sobie membranę i zyska pani stałego klienta. Nie chciałem próbować zamiany jednego uzależnienia na drugie, lecz jeśli NDT mogło mi w czymś pomóc, nie chciałem z tego rezygnować. Trwało chwilę, zanim usłyszałem: – To chyba fair. Zaaplikuję panu trochę. Pozostawiła mnie samego. Gdyby nie otwarta czaszka, miałbym wspaniałą okazję do szybkich poszukiwań. Leżałem na stole i czekałem. – Wprowadzę panu dziesięć nanogramów NDT bezpośrednio do CSF i... – CSF? – Cerebrospinal fluid. Płyn, w którym pływa pański mózg, mówiąc prościej. Potem pana zaszyję. Uzyska pan szybką, krótką i intensywną reakcję na NDT. Przez membranę trwa to dłużej. – Daje mi pani ten super towar? Na koszt firmy, tak? – Na koszt firmy. Nic się nie działo, dopóki nie opuściłem stołu i nie zapłaciłem w kasie. Nagle zauważyłem, że kolory są jaśniejsze, czystsze i wyraźniejsze, a przedmioty mają ostrzejsze kontury. Stałem się świadomy wszystkich swoich końcówek nerwowych, czułem ich przyspieszone i usprawnione działanie. Dotyczyło to nie tylko układu nerwowego. Identycznie było z układem krwionośnym, trawiennym i oddechowym. Tak działające super NDT mogło ułatwić zapomnienie o porzuconej kolekcji guzików. NDT, którego próbowałem dawniej, nie dawało takich efektów. Super NDT... nordopatriptylina, wszystko co kiedykolwiek przeczytałem, bądź usłyszałem o nim, wróciło do mej pamięci i zmieszało się z myślami o porwanych dzieciakach. I wówczas cała sprawa stała się jasna. Wszystkie kawałki złożyły się w jedną całość. Potrzebowałem jeszcze tylko paru szczegółów. – No jasne! – usłyszałem nagle własny głos. – To dlatego porywano uliczników! – Co pan powiedział? – spytała nagle pani technik, mrużąc oczy. – Nic. – Gadatliwy idiota! – Nie, powiedział pan coś o ulicznikach. – Jej śmiech zniknął, usta zacisnęły się, a twarz zamieniła w maskę. Nie wahałem się ani chwili. – Śniadanie – powiedziałem. – Nadal mam jeszcze czas na małe śniadanie. – Och! – zdziwiła się i skinęła głową, lecz wiedziałem, że mi nie uwierzyła. Wyszedłem najszybciej, jak mogłem i ruszyłem do Elmero, mając nadzieję, że zastanę tam Doca. 11 – Sądzę, że to strata czasu – zawyrokował Doc. – Raz już sprawdzałem raporty pośmiertne w Central Data i nie znalazłem w nich nic. Po co do tego wracać? – Bo wydaje mi się, że szukaliśmy nie tego, co trzeba. Podczas gdy spierałem się z Docem, Elmero był już przy konsoli i zabrał się do „włamywania”. Super NDT nadal we mnie pulsowało. Burza myśli. Doc drgnął. – No cóż, to twoje pieniądze. – Racja. Więc powiedz mi, czy robi się analizę cerebrospinal fluid podczas rutynowych sekcji? – Oczywiście. Na proteiny, glukozę, chlorydy, bakterie, wirusy, toksyny i temu podobne. – A neurohormony? – Cholera, nie! – Dlaczego nie? – To by było jak sprawdzanie komuś tkanki tłuszczowej na pośladkach. Każdy ma inny poziom neurohormonów. Dlaczego mieliby to sprawdzać? Poza tym, to są drogie badania. Musiałyby być wyraźne powody, żeby narażać się na takie wydatki. Z pewnością nie zdecydowali się na to w przypadku uliczników. Tak też myślałem. – Jak długo zatrzymują próbki tkanek w departamencie medycyny sądowej? – Zależy. W tym przypadku prawdopodobnie najwyżej miesiąc. – Mamy dostęp – oznajmił znad konsoli Elmero. – Czy można uzyskać test na CSF u jednego z martwych dzieciaków? Elmero popatrzył na mnie karcąco. – Przepraszam – powiedziałem. – Nie wiem dlaczego, ale zależy mi na zbadaniu poziomu nordopatriptyliny. Polecił komputerowi sądowemu przeprowadzenie testu, po czym rozparł się w krześle i powrócił do biurka. Doc wyszedł do baru po świeżą dawkę swojego dopalacza obiecując, że za chwilę wróci. Miał doskonałe wyczucie czasu. Kiedy wrócił, właśnie pojawiły się rezultaty testu CSF. Podszedł i spojrzał na nie. – Niech to diabli! – zaklął. Przyjrzałem się wynikowi: Poziom NDT w badanej próbce CSF 2,7 ng/dl. Normalny poziom w tej grupie wiekowej 12,5 – 28 ng/dl. – Tak myślałem. Doc popatrzył na mnie kwaśno. – Skąd wiedziałeś, że ktoś wyjałowił tego dzieciaka z NDT? Powiedziałem im, jak „kometa” B.B. doprowadziła nas do NeuroNexu, jak techniczka poinformowała mnie o super syntetyku NDT i o moich wcześniejszych podejrzeniach, że NeuroNex może wypróbowywać nową substancję na ulicznikach. – Ale w takim przypadku mózgi tych dzieciaków powinny być przeładowane NDT! – stwierdził Doc. – Nie, jeśli badany organizm odrzuca syntetyk – wtrącił Elmero. – No to skąd te obniżone poziomy? – upierał się Doc. Odczekałem chwilę i powiedziałem: – Właśnie stąd, iż wszystko, co wam powiedziałem o nowym super NDT jest prawdą, z wyjątkiem faktu, że nie jest to syntetyk. Spojrzeli na mnie ze zdumieniem. Miło być bystrym facetem, mającym od razu odpowiedź na wszystko. Pozwoliłem im chwilę ochłonąć i rzekłem: – Pomyślcie tylko. NDT jest normalnym komponentem CSF. Jest niezbędne dla normalnych funkcji myślowych, a zwiększona jego koncentracja może usprawnić te funkcje. A teraz... w jakim okresie rozwoju mózg jest najbardziej aktywny: sortując, analizując, wypełniając luki, rozwiązując zadania, poznając korelacje i tak dalej? – Dzieciństwo – stwierdził Doc. – Racja! Cały świat jest wtedy nowy. Umysł jest bez przerwy bombardowany nieskończoną liczbą danych. Doc przygryzł dolną wargę. – Nie podoba mi się ten kierunek. Elmero nie powiedział nic. Siedział tylko i słuchał. – Założę się, że chodzi o badania nad znacznym wpływem NDT dzieci na usprawnienie procesów myślowych dorosłych. Poczwórna bioaktywność. Doc machnął się i demonstrował powolny wydech. – NeuroNex jest firmą z bardzo dobrą reputacją. Nie sądzę, żeby się w to bawili... – I nie bawią się – wtrącił Elmero. – Gdyby tak było, wiedziałbym o tym. Skinąłem głową. Duża operacja nastręczałaby trudności z zaopatrzeniem, tworząc czarny rynek na dziecięce NDT, a nie było takiej jego gałęzi w systemie słonecznym, o której nie wiedziałby Elmero. – Racja. To rzecz na małą skalę. Ta techniczka i właściciel lokalnego przedstawicielstwa robią to na własną rękę, porywając dzieciaki, wysysając ich NDT i rozprowadzając je jako nie zatwierdzony jeszcze syntetyk po horrendalnej cenie za nanogram. To wyjaśniało sprawę klientów w przebraniach. Chcieli pozostać anonimowi. – Czy są ludzie, którzy tego aż tak potrzebują? – zastanawiał się Doc. – Niewątpliwie. Efekt otrzymanej przeze mnie dawki zaczynał już trochę słabnąć i wiedziałem, dlaczego można chcieć więcej. Zwłaszcza jeśli było się biznesmenem. Nigdy jeszcze nie myślałem tak jasno, nigdy nie widziałem tylu powiązań pomiędzy pozornie niezależnymi faktami. Tak jakbym był od urodzenia krótkowzroczny i nagle dostał wspaniałe okulary, ujrzałem zupełnie nowy świat. Prawdopodobnie nigdy już nie będę się tak czuł. Szkoda. – A potem zabijają dzieciaki? – spytał Doc. Miał ściągniętą twarz. Przebijał przez nią gniew. – Nie, to były tylko dwa wypadki. Według mnie dorośli mogą oddawać część swego NDT bez wyraźnych skutków ubocznych, lecz z dziećmi jest zupełnie inaczej. Stają się ogłupiałe i zdezorientowane, gdy im je zabrać. Przynajmniej tak to opisał B.B., mówiąc o dzieciach porwanych, a potem zwróconych gangowi. Myślę, że tych dwoje miało powrócić tak jak inni, lecz zgubiło się. Maluchy były tak oszołomione, że zdarzył im się ten nieszczęśliwy wypadek. – Wydaje mi się – powiedział Elmero – że zabijanie ich byłoby bezpieczniejsze. Brak śladów. – I tak nie ma śladów – odparłem. – Ulicznik nie ma legalnego statusu, a poza tym, te dzieciaki nic nie pamiętają z tygodni poprzedzających obrabowanie ich z NDT i z tego, co było potem. Elmero nadal się upierał: – Mimo wszystko bezpieczniej zabić. – Ależ, Elm, czy nie zdajesz sobie sprawy, że to Złota Kaczka? Odstaw ich z powrotem do gangu, a w kilka miesięcy odtworzą swoje super NDT i będą znów gotowe do „wydojenia” jak mleczne bydło. Wywołało to, niestety, uśmiech na twarzy Elmero. – Dobry plan! – To potworny plan! – powiedział Doc, a jego czarna twarz jeszcze bardziej pociemniała. – Trzeba to ujawnić! Oni robią w tych dzieciakach potworne zniszczenia! Pozbawianie NDT w tym wieku, nawet kontrolowane, musi powstrzymywać ich rozwój intelektualny, może go nawet zupełnie przerwać. A ulicznik potrzebuje każdego kawałeczka swojego mózgu, by radzić sobie w tym świecie. Nie, to nie może dłużej trwać. Muszę zwrócić na to uwagę władz medycznych. – Zaczął intensywnie nad czymś myśleć. – Może nawet zwrócą mi za to licencję! – Niestety, nie mogę ci na to pozwolić, Doc – powiedziałem. Wyglądał na przybitego. – Naprawdę? Dlaczego? – Życzenie klienta. Było to pewnego rodzaju kłamstwo. Mr Khambot nic nie wiedział o sprawie super NDT, lecz byłem pewien, że nie zależałoby mu na jej rozdmuchaniu. Reklama tylko spowodowałaby istny nalot sępów od NDT na małych uliczników. Musiałem pomyśleć, jak samemu umiejętnie wyciszyć tę sprawę. Rozliczyłem się z Elmero i Docem i wróciłem do domu. I właśnie wtedy molekułowy drut obciął mi głowę. 12 Wszystko zawdzięczałem Docowi. Zjawił się natychmiast. Moja głowa nadal spoczywała na ramionach, a ręce obejmowały szyję, chociaż już zupełnie straciłem w nich czucie. Wtedy przybył z czarną torbą w dłoni. Broda i przód marynarki tonęły w ślinie. Tak bardzo chciałbym móc ją przełykać.. – Siggy, Siggy – wyszeptał. – Kto cię tak urządził? Powstrzymałem się od pokręcenia głową i szepnąłem: – Nie jestem pewien. Założę się, że NeuroNex. – Może – przytaknął. – Dlaczego nadal żyję? – Nie wiem – powiedział. Ręce mu się trzęsły, gdy gmerał w torbie. – Słyszałem o podobnych przypadkach, czytałem o nich, lecz nigdy nie wierzyłem, że sam coś takiego zobaczę. Myślę, że żyjesz dzięki mieszaninie fantastycznego szczęścia i dobrej równowagi w połączeniu z jeszcze bardziej niewiarygodnym szczęściem i napięciem powierzchniowym. – Napięciem...? – To sprawia, że mokre rzeczy mają skłonność do przylegania do siebie. Istnieje naturalna kohezja między komórkami. Myślę, że twój niedoszły zabójca użył nowego typu drutu molekułowego. Na tym polegało twoje szczęście. Stare typy przyciągają molekuły kurzu, które osiadają na ich powierzchni, co czyni je relatywnie tępymi. Nadal są ostrzejsze niż cokolwiek innego w Zamieszkanej Przestrzeni, lecz nie dorównują nowym. Twoje przecięcie jest tak równe i czyste, że wszystkie naczynia krwionośne, neurony i inne tkanki pozostały nadal połączone fizjologicznie. To krzesło i delikatny uścisk rąk, fakt, że nie ruszałeś głową i nie przełykałeś oraz, jak już mówiłem, napięcie powierzchniowe, utrzymały wszystkie połączenia. – Mogę mówić. – Drut przeszedł pod strunami głosowymi. – Wciąż nie wiem jak... – Posłuchaj! Drut molekułowy ma grubość tylko jednej molekuły. Komórki ssaków są w stanie przepuszczać znacznie większe cząstki przez swoje ścianki. Nazywa się to pinocytozą. Wiele z twoich ścianek komórkowych bez wątpienia już się odbudowało. Założę się, że większość komórek nawet nie zauważyła, że coś przeszło przez ich membrany! Za dużo gadał. – Doc... – Czy zdajesz sobie sprawę, że twoje neurony nadal wysyłają impulsy z mózgu do rąk? Och, to zadziwiające, po prostu zadziwiające! Jest mała hematoma przy żyłach po prawej stronie, lecz w sumie... Chciałem go kopnąć, ale nie miałem dość siły. – Doc, ratuj. Proszę! – Właśnie cię ratuję. Wyciągnął gazę i zaczął nią obwiązywać moje gardło, delikatnie wciskając materiał pod przytrzymujące je palce tak, że w końcu mogłem zwolnić uchwyt. Cholernie się bałem odjąć ręce, lecz była to niezwykła ulga, móc je wreszcie opuścić. Doc kontynuował pracę, wciąż gadając: – Zadziwiające! Po prostu zadziwiające. Spisałeś się na medal, Siggy. Wykazałeś niezwykłą przytomność umysłu. Wiedząc co się stało, tak dobrze ocenić sytuację i zrobić właśnie to co trzeba?! Trzeba mieć naprawdę komputerowy umysł. Nie spodziewałem się tego po tobie. Jestem z ciebie dumny. Pomyślałem chwilę i stwierdziłem, że musiało to być skutkiem działania super NDT, które pomogło mi zapanować nad tym, co się stało i zadziałać tak szybko. Bardzo wątpię, czy sam zdołałbym tego dokonać. Nawet podobała mi się ironia tej sytuacji. Doc przeciągnął gazę pod moimi ramionami i przez czubek głowy, a potem spryskał całość jakimś płynem. Stwardniała. – Co to? – To gips w sam raz dla twojej szyi. Utrzyma wszystko na miejscu w drodze do szpitala. – Żadnych szpitali. – Nie masz wyboru, przyjacielu. – Oni myślą, że nie żyję. I chciałem, aby nadal tak było, zanim nie dojdę do siebie. – I będą mieli rację, jeśli nie zabiorę cię tam, gdzie ktoś będzie mógł to wszystko zebrać do kupy, pozaszywać główne naczynia krwionośne, nerwy i zreperować zniszczone mięśnie. Gdybyś nawet przeżył w takim stanie jak jesteś, byłbyś kaleką. – Przyjdą, żeby mnie wykończyć. – Znam mały, prywatny szpitalik, gdzie możemy cię bezpiecznie ukryć. Oni... Rozległo się stukanie do drzwi. Zerknąłem w ich stronę, odwracając jedynie oczy, i zobaczyłem B.B., tego ulicznika. Uderzał w drzwi i szlochał. – Otwórz – poleciłem Docowi. Drzwi rozwarły się i zdziwiony chłopak wpadł do mieszkania. Spojrzał na mnie i oczy nieomal wyszły mu z orbit. – Dreyer, pan! Pan... pan jest... – Żywy? – spytałem. – B.B. zobaczyć go ze spray, zobaczyć go śmiać... – Byłeś na zewnątrz? – przypomniałem sobie ruch dostrzeżony za plecami tamtego faceta. To musiał być B.B. – Iść za pan od Elmero, widzieć go ze spray, potem iść za nim z powrotem. Chciałem się roześmiać. – Gdzie? – Boed North. NeuroNex. Tak. To wyjaśniało wszystko. Chlapnięcie o ulicznikach w obecności techniczki ulokowało mnie na pierwszym miejscu ich czarnej listy. Musiałem zaryzykować prywatny szpital Doca. A kiedy wydobrzeję, jeśli w ogóle wydobrzeję, będę miał rachunki do wyrównania. B.B podszedł bliżej i ujął moją rękę. Ledwie to poczułem. Miał w oczach świeże łzy. – Cieszę, że pan żywy, Dreyer, pan. – Mr Dreyer, gówniarzu. 13 W tydzień później byłem w domu. Nie chcieli mnie wypuścić, lecz nie dbałem o to. Miałem już dość. Gdybym się tylko zgodził, gotowi byli trzymać mnie tam miesiącami, lecz już po tygodniu nie wytrzymałem. Zaraz pierwszego dnia pozszywali mnie, a potem rozpoczęli kurację elektrostymulacyjną, by kości i nerwy zrastały się szybciej. Po pewnym czasie czułem się jak szczur doświadczalny. Wszyscy chcieli ze mną rozmawiać i badać mnie. Okropne. Zmusiłem ich do odesłania mnie do domu, lecz nalegali na założenie stalowej ramy wokół szyi. Była przyśrubowana do kości szyi i czaszki. Nie mogłem ruszać głową, musiałem obracać się całym ciałem, by spojrzeć w lewo czy w prawo. Czułem się jak cyborg. Wszyscy lekarze chcieli o mnie pisać, lecz Doc pierwszy o to poprosił. Stwierdził, że w ten sposób łatwiej mu będzie odzyskać licencję. Jak mogłem odmówić po tym, co dla mnie zrobił, gdy go potrzebowałem? Postawiłem tylko dwa warunki: Miał zataić moje nazwisko i musiał poczekać, aż wyrównam rachunki z ludźmi NeuroNexu. Doc odwiózł mnie do domu. Zanim doszliśmy do drzwi, otworzył je ulicznik. Na jego ramieniu siedział Iggy. – Mr Dreyer, Mr Dreyer! Znów jest pan w domu! – Cały drżał z przejęcia. – Jestem taki zadowolony, taki zadowolony! – Co ty tutaj robisz? – Mieszkam. Sprzątam. Karmię pieska. – Poklepał Iggy’ego. – To nie pies, to jaszczurka. Doc wyjaśnił: – B.B. zamierza się tobą opiekować, Sig. Ulicznik próbował wziąć mnie za rękę i zaprowadzić do krzesła. Strząsnąłem go z siebie. – Nie potrzebuję pomocy. – Ulokowałem się w krześle i dopasowałem jego kształt. Z łatwością oplotło moją obrożę. – Z pewnością jej potrzebujesz – stwierdził Doc. – Zamierzam nauczyć B.B. jak przeprowadzać neurostymulacje twojej szyi, by proces gojenia przebiegał szybciej. Obejrzałem swoje mieszkanie. Było czyste, czystsze niż kiedykolwiek po samodzielnym sprzątaniu. – Jak się tu dostałeś? – spytałem. Drzwi otwierał mój kciuk. Istniał też klucz, lecz nikomu go „nie dawałem. – W ogóle nie wychodziłem. – Chcesz powiedzieć, że spędziłeś tu cały tydzień wcale nie wychodząc? Uśmiechnął się do mnie. – Jasne. Miałem jedzenie, łóżko, prysznic, telewizję. Dużo telewizji. Oglądam cały dzień i noc. – Rozłożył ręce i obrócił się dookoła. – Istne niebo. Patrząc na jego czystą, szczęśliwą twarz, stwierdziłem, że naprawdę wierzył w odnalezienie nieba. Może tak właśnie było. Jego życie musiało się skupiać wokół telewizora. Musiał też ćwiczyć ludzką mowę, ponieważ wysławiał się o wiele lepiej i płynniej. Widać było również, że przytył. Nadal wyglądał jak tyczka, lecz tyczka o nieco zaokrąglonych liniach. – Zostawiłeś mi jakieś jedzenie? – Och, tak! – Myślisz, że możesz zrobić lunch? – Lunch? Och, tak! Oczywiście, że tak! – powiedział i zakrzątnął się przy konsoli kuchennej. Bez wątpienia oglądał dużo telewizji. Doc mrugnął do mnie. – Na pewno wspaniale się spisze! Nie wyrzekłem ani słowa, patrząc jak ta mała, chuda małpa uwija się po moim mieszkaniu jak po swoim własnym. Nie podobała mi się perspektywa mieszkania z kimś, lecz wiedziałem, że będę musiał się do tego przyzwyczaić, przynajmniej na razie. 14 Musiałem to przyznać: ulicznik bardzo się przydał. Nauczył się obsługiwać stymulatory nerwów i kości i ostro przestrzegał rozkładu zabiegów. Robił mi masaż wzmacniający, zajmował się mieszkaniem i zakupami. Ciągle też był źródłem śmiechu. Głównie jego pytania. Ten dzieciak chłonął informacje jak gąbka, jak czarna dziura wiedzy. Nic prawie nie wiedział o świecie i każda informacja ode mnie była dlań odkryciem. B.B. traktował mnie jak skarbnicę wiedzy. Myślał, że jestem najwspanialszym facetem żyjącym na świecie. Na szczęście chyba tylko on. Było to na swój sposób miłe. Sprawiało, że starałem się dorosnąć do tych oczekiwań. Tak bardzo zajmował mnie zabiegami i gadaniną że prawie zapomniałem o guzikach. Przynajmniej na razie. Nie byłem pewien, jak będzie, gdy się rozstaniemy. – Nigdy nie mówiłeś, skąd wiedziałeś, że ktoś użył przeciwko mnie drutu molekułowego – powiedziałem trzeciego dnia pobytu w domu, gdy wodził stymulatorem po mojej szyi. Jego dźwięk rozchodził się po całej głowie i brzęczał w uszach. – Używaliśmy tego cały czas pod ziemią. – Mówiłeś, ale zapomniałem po co. – Szczury. – Wyjaśnij. – Zakładamy w poprzek ich ścieżek i kryjówek, tak jak... – jego głos zawisł. Tak jak zrobiono w moim przypadku. Wiedziałem, że jest zmieszany, więc uwolniłem go z tego haczyka. – Domyślam się, że to trzyma je z daleka od waszych magazynów żywności. – Nie. Pod ziemią żywnością są szczury. Żołądek podjechał mi odrobinę wyżej. – Rozumiem. – Zdecydowałem, że nadszedł czas na zmianę tematu. – Aha, a swoją drogą, co znaczy B.B.? – Baby Boy. Ścisnęło mi gardło. – Och! Właśnie wtedy spotkała nas wizyta oficjalna. Zadzwonił do drzwi ktoś z Complex Security. Rozpoznałem po uniformie i zblazowanej twarzy. Zresztą widywałem go już snującego się po kompleksie. – Pan Sigmundo Dreyer? – spytał z progu, gdy drzwi już stanęły otworem. Wpatrywał się w moją obrożę. – A kto chce wiedzieć? – Mamy skargi na przykry odór dochodzący z tej części korytarza. – Naprawdę? Jakiego rodzaju odór? – Mówiono, że śmierdzi trupem. Przebiegł mnie dreszcz. – No cóż, niech pan sam powącha. Czuje pan coś? Potrząsnął głową. – Nie, nic. – Kto składał skargę? Znałem już odpowiedź, lecz chciałem potwierdzenia. – Anonim. Tak właśnie myślałem. – No właśnie – powiedziałem. Uśmiechnął się, zasalutował i wyszedł. – Mamy kłopoty. – Co źle? – spytał B.B. Mówiłem do siebie, czasami to pomagało. Tym razem zdecydowałem podzielić się myślami z ulicznikiem. – To nie była zwykła skarga ani błąd. Ktoś sprawdzał, dlaczego nie zgłoszono mojej śmierci. – Skąd wiedzą, że nie zgłoszono? – Próbował się skupić. – I jak dowiedzą się, gdzie pan jest, by móc zadrutować drzwi? Uniosłem prawy kciuk. – Społeczeństwo bez pieniędzy. Ty nigdy nie będziesz miał tego problemu, lecz za każdym razem, gdy człowiek używa swego kredytu, zostawia za sobą całą statystykę. Nazwisko, adres, zapis kredytu. Oni niewątpliwie sprawdzali w Central Data, by uzyskać oficjalne potwierdzenie mojego zgonu. Oczywiście, nic takiego się nie ukazało. Sądzą, że moje ciało gnije tutaj, wiec sprawili, by ochrona budynku sprawdziła. Jeśli moje nazwisko nie pojawi się jutro na liście zgonów, przyjdą tu skończyć swoją robotę. Nie wiedziałem, co robić. Nadal byłem zbyt slaby na otwarte starcie z nimi, lecz nie chciałem wracać do szpitala. B.B. stał się nagle bardzo podekscytowany. – Pan myśli, że tu przyjdą? Jeszcze raz spróbują? – Sam bym tak zrobił. Ale nie martw się – powiedziałem, siląc się na przekonanie. – Po prostu zablokujemy drzwi i będziemy czekać, aż wyzdrowieję. – A jak wysadzą drzwi? O tym nie pomyślałem. – To zrobiłoby nieco za dużo hałasu, jak sądzę. Próbowałem mówić pewnie, lecz jeśli naprawdę im zależało na dostaniu mnie, mogli się na to zdobyć. Pokażą się w przebraniu, wysadzą drzwi, rozwalą pomieszczenie wraz z zawartością i ulotnią się. – Niedobrze, pan – powiedział B.B. Znów zaczął mówić slangiem. Był zdenerwowany – N’dobrze, ń’dobrze. Odwrócił się i wystrzelił do drzwi. – Hej! Dokąd idziesz? – Pan zostać, pan. Ja idę. Musze tera iść. I poszedł. Myślałem, że zaraz wróci, lecz wkrótce zapadła ciemność. I nadal go nie było. Po raz pierwszy od powrotu ze szpitala opuściłem dwa zabiegi lecznicze. W końcu zrobiło się bardzo późno i zasnąłem. Miałem kłopoty ze snem. Myślałem o tym, jaki byłem Sprytny, pozostając sam. Kiedy jesteś z kimś, to ani się obejrzysz, a już się od niego uzależniasz. I co wtedy? Pierwsza oznaka kłopotów i ten ktoś ucieka. Powinieneś był to przewidzieć. Strasznie mnie to denerwowało. Nie bolało. Cholernie denerwowało, po prostu. Wydawało mi się, że w nocy ktoś był przy drzwiach. Zrobiłem drzwi przezroczyste myśląc, że zobaczę B.B., lecz korytarz był pusty. Pewnie wyobraźnia. Poza tym B.B. miał klucz, który mu dałem. Nie musiał męczyć się z drzwiami. Ta cała sytuacja podminowała mnie jeszcze bardziej. Zdecydowałem się spać przez resztę nocy w krześle. Drzwi zostawiłem przezroczyste. Zwykle światło z korytarza przeszkadzało mi, lecz tej nocy dawało ulgę. Zbudził mnie dźwięk otwierających się drzwi. Człowiek o białej twarzy i grubym nosie, który znany mi był z próby ścięcia, stał w hallu z rudowłosą techniczką. Obejrzał mnie z góry do dołu szeroko rozwartymi oczami. – Naprawdę żyjesz! To wprost niemożliwe! Poczułem się jak karaluch przyłapany w pełnym świetle na środku podłogi. Dostrzegłem mały plastikowy przedmiot w ręku rudowłosej. Miałem sucho w ustach. – Mój klucz...? Facet uśmiechnął się. – Twój mały przyjaciel sprzedał go nam za kredyt na posiłki. Miejsce strachu zajęła natychmiast fala smutku. B.B. sprzedał mnie za steki sojowe. Kiedy gość o białej twarzy skierował rudowłosą do pokoju, zdałem sobie sprawę, że nie troszczę się o życie. Byłem zbyt zmęczony, zbyt słaby, zbyt rozczarowany. Miałem wszystkiego dość. Wręcz na nią czekałem. Gdy ruszyła ku mnie, nagle dojrzałem w jej oczach trwogę. Zaczęła się obracać i zauważyłem cienkie czerwone linie na jej gardle i niżej, na wysokości piersi, tułowia i nóg. Zaczęła padać rozsypując się jak rozklekotany szkielet. Karmazynowe linie zamieniły się w gejzery krwi. Głowa poleciała w lewo, ręce w dół, a pozostałe części w prawo. W ciągu paru sekund sufit, ściany, facet o bladej twarzy i ja byliśmy spryskani lepkim czerwonym płynem. Lecz większość krwi rozlała się wokół jatki w drzwiach. Przetarłem oczy i rozejrzałem się. Zobaczyłem jak facet wpatruje się nieprzytomnie w resztki wspólniczki. Powstrzymałem jadącą mi do gardła zawartość żołądka i zacząłem myśleć, jak się z tego wykaraskać. Powoli dotarło do mnie, co się stało i znów bardzo zapragnąłem żyć. Zdecydowałem, teraz albo nigdy i skierowałem krzesło do szuflady gdzie trzymałem broń. To musiało wybić Bladego z szoku. Nagle sięgnął do marynarki i wydobył z niej pokaźny rozpylacz. Gdy go podnosił, usłyszałem przenikliwy krzyk w głębi hallu. Odwrócił się. Ja też tam spojrzałem. B.B. szarżował na Bladego. Dzieciak wytrącił go z równowagi w połowie obrotu. Gość poleciał do tyłu, wymachując rękami. To było dla niego fatalne. Przeleciał przez zadrutowane drzwi i rozsypał się na kawałki. Jeszcze więcej siekaniny potoczyło się po podłodze mego pokoju. Obejrzałem się w samą porę, by zobaczyć jak B.B. próbuje się zatrzymać na progu i, ku memu przerażeniu, poślizguje się w kałuży krwi, tracąc równowagę. Zdołał podwinąć jedną rękę, lecz z drugą nie udało mu się... i przekroczyła płaszczyznę drzwi. Zobaczyłem jak ręką odlatuje, a on pada na kolana i gapi się głupio na buchającą z nadgarstka krew. Bez chwili zastanowienia skierowałem krzesło ku drzwiom i zatrzymałem je przy stercie zakrwawionego mięsa na podłodze. – Ściśnij mocno! – krzyknąłem, lecz on zdawał się nie słyszeć. Opadłem z krzesła na kolana. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, czołgałem się na rękach i kolanach przez tę jatkę modląc się, by obroża utrzymała moją głowę. Cały czas dodawałem mu otuchy krzykiem, lecz dzieciak po prostu siedział i gapił się na kikut. Dotarłem do progu i przełożyłem przezeń rękę, wstrzymując oddech i mając nadzieję, że trafię w przestrzeń pomiędzy drutami. Gdy nie odpadł mi żaden z palców, chwyciłem go za przedramię tuż nad amputacją i ścisnąłem, znajdując taki uchwyt, przy którym krew przestała płynąć i utrzymywałem go z całych sił. Patrzył na mnie i mrużył oczy. Jego twarz była śmiertelnie biała, a oczy głęboko zapadnięte. – Dostaliśmy ich, co? Już panu nic nie zrobić, pan... Potem zemdlał. Trzymałem jego przegub i krzyczałem z całych sił. Gdy drzwi w hallu zaczęły się otwierać, odwróciłem się do dzieciaka i powiedziałem: – Jeśli teraz spróbujesz umrzeć, to skręcę ci kark! Myślałem, że już jest martwy lub w agonii, lecz przysięgam, że na jego ustach pojawił się uśmiech. 15 Musiałem wiele wyjaśniać. Dwa posiekane ciała na podłodze czyjegoś mieszkania mają skłonność do wzbudzenia zainteresowania. Nie wspominając o super NDT, powiedziałem wszystko o porwaniach uliczników przez tę parę, twierdząc, że nie wiem dlaczego to robili, i o zamachu na mnie za pomocą drutu molekułowego. Ponieważ mam licencję detektywa i bliznę na udowodnienie swoich słów oraz ponieważ Rudowłosa i Blady nadal mieli spluwy w odciętych rękach, udało mi się pozostać poza podejrzeniem. Lecz sprawa była nadal badana. Zabrano szczątki ciał i polecono mi nie opuszczać Megalops, dopóki nie będzie odpowiedzi na wszystkie pytania. To nie miało znaczenia. I tak się nigdzie nie wybierałem. Ręce i nogi miałem już silniejsze. Mogłem się poruszać i dbać o siebie. Pracowałem nawet trochę przy ogródku okiennym. Doc jednak nadal polecał noszenie obroży. B.B. dochodził do siebie. Nie szczędziłem na to kredytu. Jego prawa ręka dobrze się zrastała, lecz wciąż musiał ją mieć unieruchomioną. Dobrze natomiast posługiwał się lewą. Razem tworzyliśmy średnio sprawną osobę. – Niezły z nas tandem – powiedziałem, gdy oglądaliśmy telewizję. B.B. włożył sobie serek do ust, drugi podając Iggy’emu. – Leniwy. – Tak. Leniwy. Trzeba będzie wreszcie wrócić do roboty. Praca. Przypomniał mi się jedyny obecnie klient, Mr Earl Khambot. Wiele lokalnych gangów sprawdziło wszystkie dziewczynki w granicach wieku córki Khambota i nie znaleziono nikogo o choćby podobnych odciskach stóp jak dane mi przez jej ojca. Nie wiedziałem, czy można zaufać ich zdolnościom porównawczym, lecz nie miałem wyboru. Sprawdzenie siatkówki byłoby lepsze, ale nieosiągalne. Nadszedł czas, by zadzwonić do mojego klienta i powiedzieć mu, że nadal szukam, lecz wynik jest zerowy. Dziwne... Upłynęły już tygodnie, a on nie zadzwonił, by sprawdzić jakie postępy poczyniłem. Jeszcze dziwniejsze ze względu na zaliczkę w zlocie. Wykręciłem jego numer, lecz odebrał jakiś inny mężczyzna i powiedział, że nigdy nie słyszał o żadnym Khambocie. Resztę dnia spędziłem, dzwoniąc do wszystkich Earlów Khambotów w Megalops. Nie było ich wielu i żaden nie okazał się moim klientem. – Co jest grane? – spytałem po ostatnim telefonie. – Źle? – zainteresował się B.B. – Wynajął mnie dobrze płacący klient, który nie istnieje, by odnaleźć dziecko, którego nie można odnaleźć. Widzisz w tym jakiś sens? – Może nie ma dziecka. – Może masz rację. – Coś dziwnego, pan. – Mr Dreyer. Tak, masz rację. – Ale za to ma pan przyjaciela na życie, tak? – zapytał, wskazując na siebie i podając mi serek. Uśmiechnąłem się i rzuciłem nim w natręta. Może miałem już tego dosyć. Na razie. CZĘŚĆ TRZECIA DZIECIAKI To może się zdarzyć w każdej chwili. Czy wiesz, gdzie jest twój ulicznik? (graffiti strumienia danych) 1 Było to na parę tygodni przed zdjęciem mojej obroży. Mniej więcej w tym samym czasie zdjęto zabezpieczenie z ręki B.B. Przez cały ten czas myślałem o facecie nazywającym się Earl Khambot. Co można powiedzieć o kliencie, który nie istnieje? Poza tym, co można powiedzieć o nie istniejącym facecie, który zapłacił twardą walutą, by znaleźć kogoś, kto również nie istnieje? Ciężka nerwica, prawda? Lecz tak właśnie rzeczy się miały. Earl Khambot nie nazywał się Earl Khambot, a do tego zapłacił z góry dobrym metalem, by znaleźć fikcyjną córkę, którą miał jakoby oddać ulicznikom. Dlaczego? Nie przychodził mi do głowy żaden powód. Nie mogłem również narzekać. Miałem jego złoto i w sumie nie zostałem oszukany. Lecz w końcu zdałem sobie sprawę, że albo znajdę tego gościa, albo zwariuję. Nie miałem kłopotów z upchaniem poszukiwań w zbyt napięty rozkład zajęć. W końcu wypadłem z interesu na parę lat i nie miałem aż tak wiele pracy. Użyłem całego wolnego czasu i wykorzystałem odzyskane zdolności śledzenia do polowania na Earla Khambota. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, lecz ta obsesja zmuszała mnie do kontynuacji wysiłków. Nie mogłem popuścić. Dlaczego? Każdy próbuje się realizować na własny sposób. Nawet ofiarowanie czegoś ulicznemu żebrakowi sprawia, że niektórzy czują się dobrze. Nawet wariaci mają swoje powody, by coś robić. Czasami są to niskie pobudki, ale przynajmniej widać, że o coś chodzi. W przypadku Khambota nie wiedziałem, o co. Ślad był już zimny, lecz to nie miało znaczenia. Musiałem wiedzieć. A żeby wiedzieć, musiałem go znaleźć. Chciałbym móc odnaleźć go na podstawie kciuka, lecz to nie wchodziło w grę, bo zapłacił złotem. Najpierw wydawało mi się to gestem zaufania i dowodem, że nie chce on, aby nasza transakcja została zarejestrowana w Central Data. To mi bardzo odpowiadało. I pasowało do zadania odnalezienia nielegalnego dziecka. Które prawdopodobnie również nie istniało. To doprowadzało mnie do szału. O co chodziło Khambotowi? Co zyskiwał dzięki naszej transakcji? Nie wiedziałem, lecz byłem cholernie pewien, że się dowiem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Poszukiwania w Megalops nic nie dawały. Nikt nie mógł sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek słyszał to nazwisko, i choć pewne osoby twierdziły, że widziały podobnego człowieka, nikt nie mógł powiedzieć, gdzie. B.B. zatrudnił nawet kilka gangów ulicznych do poszukiwań Khambota, lecz oni również nic nie znaleźli. Wydawało się to beznadziejne. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, gdy znalazłem go we własnym domu. Właśnie tak. Siedziałem w swojej klitce na poliformowanym krześle. Obrazek domowego zacisza: ja, ulicznik i iguana wokół telewizora. Tam go właśnie znalazłem. Na ekranie, podczas poczciwych, starych wiadomości Newsface Four. Była to reklamówka Versa Pili. Tej, gdzie jakiś facet na początku jest zupełnie bezwłosy, potem wyrastają mu wąsiki, owłosienie na klatce piersiowej, wzgórku łonowym i włochate wzorki na całym ciele, w czasie gdy chórek w tle śpiewa: To jest automatyczne, To jest enzymatyczne, I bardzo pragmatyczne Dla ciebie ekstatyczne! Stymuluj, lub ogranicz swych włosów molekułki I zrób to prawie za nic, bo to ma cenę bułki! Zupełnie klasyczne. Każdy to pamiętał, ponieważ w reklamie zamiast obrazów komputerowych wykorzystano prawdziwych ludzi. I zgadnijcie, kogo wypatrzyłem w chórku? Właśnie. Zacząłem krzyczeć jak wariat: – To on! Cholera z Core, to on! Śmiertelnie przestraszyłem B.B., który odwiedzał mnie po kolejnym pobycie u Lost Boys. Aż oblał się połową filiżanki zielonego Flavo Punch. – Kto? Kto? – spytał, wiercąc się i wpatrując w ekran. – Kto to? Kto? – Ten facet w czarnym, po prawej! Ten z dziwnymi włosami! To on! To Khambot! Pieprzony Earl Khambot! – Na pewno? – próbował zetrzeć z siebie zielone plamy, lecz tylko wtarł je głębiej w materiał. – Jestem całkiem pewien. Przybliżyłem się, by zobaczyć dokładniej, lecz reklamówka zniknęła z ekranu i pojawił się dalszy ciąg Newsface Four. Poprosiłem o replay i stop klatkę w miejscu, gdzie interesujący mnie mężczyzna jest dobrze widoczny. Przyjrzałem mu się ze wszystkich stron. Niewątpliwie Khambot. Albo jego klon. Ustawiłem ekran na strumień danych, usiadłem wygodnie i zastanowiłem się. Tajemniczy Earl Khambot (wątpliwe, aby to było jego prawdziwe nazwisko) był śpiewakiem i tancerzem. Nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć. – Jak zamierza go pan znaleźć, Siggy, pan? – spytał B.B. Około tygodnia temu przestał zwracać się do mnie „Mr Dreyer”. Nieszczególnie mi się to podobało, lecz nie chciałem robić problemu z byle błahostki. Iggy pracowicie i skutecznie wylizywał długim językiem zielone plamy. Może było to miłe urozmaicenie po karaluchach. – Pewnie zajmę się reklamą – stwierdziłem. 2 Odnalezienie Khambota nie było takie łatwe jak sądziłem. Całymi dniami węszyłem w różnych departamentach wydziału Versa Pili Leason Corporation, zanim znalazłem nazwę przedsiębiorstwa, które wyprodukowało dla nich tę reklamówkę. Okazało się, że to jedna z tych awangardowych grup artystycznych, która poświęcała się sprawie używania żywych aktorów. Od nich uzyskałem nazwiska pięciu facetów z chóru. Wydawało się, że nikt nie pamiętał nazwiska tego drugiego z prawej, więc wziąłem wszystkie pięć nazwisk i zacząłem poszukiwania. Poszczęściło mi się za trzecim podejściem. Earlem Khambotem okazał się Deen Karmo. Mieszkał samotnie w małym mieszkaniu w starej części Queens. Niewielki budynek w hologramie wyglądającym jak szczyt Chrystel Building. Samo to mówiło, że jest stary; Chrystel był jednym z najstarszych holo. Wnętrze potwierdzało moje wrażenie. Pewnego ranka poczekałem, aż wyjdzie i z łatwością wkradłem się do środka. Jego zabezpieczenia były nic nie warte. Wewnątrz zorientowałem się, dlaczego. Facet nie miał nic godnego kradzieży. W porównaniu z tym moje mieszkanie wydawało się pałacem. Bycie śpiewakiem i tancerzem z krwi i kości z pewnością nie niosło obecnie zbyt dużych profitów. Rozgościłem się jak u siebie i czekałem, aż wróci. Spodziewałem się, że trochę to potrwa i zdziwiło mnie jego przyjście po paru dziesiątkach. Nawet nie podniosłem się, kiedy wszedł. Był ubrany zgodnie z najnowszą modą, tak jak wtedy, gdy zjawił się w moim biurze po raz pierwszy. Nadal modniś w każdym calu. Zauważył mnie dopiero, gdy zamknęły się drzwi. Wypuścił trzymany w rękach pakunek. – Co pan tutaj robi? Wezwę ochronę! Rzucił się do przycisku alarmowego. Bez wątpienia mnie nie poznał. – Zadziwiasz mnie, Eafl – powiedziałem szybko. – Wyrzucasz starego przyjaciela, nie mówiąc mu nawet „cześć”. Jego palec zatrzymał się tuż przed przyciskiem. – Nie mam na imię... Przyjrzał mi się uważniej i olśniło go. – Pan... pan jest tym, tym, tym... – Detektywem. – Racja! – uśmiechnął się. – Jak się pan miewa, Mr...? Przepraszam. Zapomniałem nazwiska. – Naprawdę? Jak mógł pan zapomnieć nazwiska człowieka wynajętego do odnalezienia własnej córki? Uśmiech zniknął, a ręka znów powędrowała do alarmu. – Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem, o czym pan mówi. – Nazywam się Dreyer. Sig Dreyer. A jak powinienem zwracać się do pana? Mr Khambot czy Mr Karmo? – Lepiej Mr Karmo. – Dobrze. No to porozmawiajmy, Mr Karmo. Nie przyszedłem, żeby robić panu kłopoty. Zapłacił pan dobrze za mój czas, więc nie mamy się o co kłócić. Jestem tylko ciekawy. W końcu cofnął rękę od guzika i usiadł na jedynym pozostałym w tej klitce fotelu. – Myślę, że nie będzie pan zbyt zadowolony z tego, co panu powiem, Mr Dreyer. – Dlaczego? – Ponieważ nie jest tego wiele. – To już ja ocenię. Może pan zacząć od tego, czy ma pan córkę. Wybuchnął śmiechem, lecz nadal był spięty. – Och, nie! Oczywiście, że nie! To była tylko część tej historyjki! – A po co ta historyjka? – Naprawdę nie wiem. Jestem aktorem. Wynajęto mnie, bym grał – drgnął wymownie – więc grałem. – Kto pana wynajął? – Nie wiem. Był w holograficznym przebraniu. – Jaka szkoda! – pokazałem, że mnie to wnerwia. – Przepraszam. – Jakie to było przebranie? – Joey Jose. Chciałem czymś rzucić. Pokładałem duże nadzieje w odnalezieniu Karmo, a teraz rozwiały się one z dymem. Został wynajęty przez kogoś ukrywającego się pod przebraniem najbardziej popularnego komika w Megalops. To było najbardziej powszechne przebranie. Każdy sklep miał ich ze dwadzieścia na składzie. Pójście tym tropem nic nie dawało! – A głos? Akcent? – Używał głosu Joeya. Przebranie i zmieniony glos. Ktokolwiek to był, nieźle się osłaniał. – I tak po prostu przyszedł tu, dał ci ten kawałek złota i powiedział: Idź, wynajmij kogoś do poszukiwań swej wyimaginowanej córki; a ty wybrałeś mnie... – O, nie. Był bardzo zdecydowany. Chciał Sigmunda Dreyera, nikogo innego. – Ale ja od lat nie byłem w branży! Wznowiłem praktykę parę dni przedtem, nim się pokazałeś! Kolejne wzruszenie ramionami. – Cóż mogę powiedzieć? Może czekał, aż pan wróci do interesu. Wiem tylko, że dał mi dwie sztuki złota i polecił jedną przekazać panu, a drugą zachować dla siebie. W razie powodzenia miałem otrzymać następne dwie – uśmiechnął się. – Nie muszę dodawać, że za taką zapłatę starałem się najlepiej, jak mogłem. Cofnął się, gdy wstałem. – I udało ci się, przyjacielu. Udało ci się. Chciałbym potraktować kolesia dawką prawdy, lecz miałem przeczucie, że nic więcej się nie dowiem. Krył się za tym ktoś bardzo sprytny. Nie zostawił śladów i zaaranżował wszystko w ten sposób, by Karmo nie tylko nie zagarnął złota za frajer, ale i dał z siebie wszystko. – Bez urazy, mam nadzieję? – powiedział Karmo. Klepnąłem go w ramię, że prawie się rozleciał. – Nie. Żadnej urazy. Chcę tylko wiedzieć, kto się za tym kryje. A ty się na nic nie przydasz. Zostawiłem bardzo uspokojonego i nie mniej spoconego aktora w jego mieszkaniu. 3 – Zjedz swoje soyshi. B.B. skrzywił się. – Trzeba to bardziej ugotować. – Nie. To ma być surowe. – Surowa ryba? Patrzył ze wstrętem. Mogłem jedynie powstrzymywać śmiech. Wyrwał mnie z ponurego nastroju po wizycie u Karmo. – To nie jest prawdziwa ryba. Tylko tak wygląda. To danie wegetariańskie. Pseudotuńczyk z ryżem. Patrz! – Nabrałem palcami najbliższe soywasabi i włożyłem mieszankę do ust. – Mmmm! Wspaniale! B.B. złapał się za gardło, jakby chciał się udusić i ześlizgnąwszy się z krzesła potraktował mnie odgłosem melodramatycznego wymiotowania. Inni klienci stołówki zaczynali odwracać głowy. – Wstawaj, zanim cię stąd wyrzucą! Wrócił na miejsce. – Może stek s’jowy... – Słucham? – spytałem, przytykając rękę do ucha. – A może by tak stek sojowy? – powiedział dokładnie. – A może byś tak poszerzył horyzonty? Są jeszcze inne rzeczy poza stekami sojowymi, serkami i speedspudami. – N’podoba mi się to paskudztwo. – Skąd wiesz? Nie spróbowałeś nawet. Jakim byłbym rodzicem, gdybym... – N’mój rodzic! Uderzyło mnie to bardziej, niż mógłbym sobie wcześniej wyobrazić. Nawet nie wiem, dlaczego nazwałem się rodzicem. Nie chciałem nim być, naprawdę. Ale mimo to zabolało mnie. Musiałem zdradzić się wyrazem twarzy, bo szybko dodał: – Wendy rodzic wszystkich Lost Boys. Chciałem zauważyć, że rodziców zwykle ma się dwoje, lecz przez to znalazłbym się w sytuacji, której nie chciałem, więc powiedziałem tylko: – Racja. Zapomniałem. Znów ogarniał mnie ponury nastrój. – Pan przyjaciel, Sig. Nie rodzic. – Skoro tak twierdzisz. Ale czy przyjaciele nie mogą prosić o zjedzenie soyshi? – Tak. Zamówiłem dla niego stek sojowy z ulubionymi dodatkami. Zawsze zamawiał to samo cholerne jedzenie, gdy zabierałem go na posiłek. Ulicznicy muszą mieć wysoki próg znudzenia. – A tak w ogóle, to kim jest ta Wendy? – spytałem, czekając na nasze porcje. – Mama-dla-wszystkich. – B.B. – jęknąłem znużony. – Tak... wiem, wiem, Sig. Nie biomama ale prawdziwa mama. Czyta nam, uczy nas, ubrania naprawia i załatwia jedzenie. Kołysze dzieci na noc. Oczy mu błyszczały, gdy mówił. Była w nich adoracja. Dlaczego mnie to irytowało? Co mnie obchodziła jakaś zwariowana kobieta bawiąca się w mamę uliczników. – Jak ona wygląda? – Pięękna. – Oczywiście. Czyż matki nie są właśnie takie? Ale opowiedz mi coś więcej. Na przykład jej włosy. Blond? Potrząsnął głową. – Proste, brązowe. – Tęga? Szczupła? – Szczupła jak my, oczywiście. – Dlaczego, oczywiście? Kiedy was zostawia na noc, pewnie idzie do domu na solidny posiłek. – Wendy mieszka z ulicznikami. Zaniemówiłem. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby żyć w tunelach z hordą dzieciaków, żebrząc o jedzenie i gotując szczury? – Co ona z tego ma? Rozpromienił się. – Rodzinę. Wszystkich nas rodzinę. – Wszystkich? – Aha. Chodzi do więcej gangów. Mama-dla-wszystkich, ale przychodzi najbardziej do Lost Boys. My jej pierwsza rodzina. – Nigdy nie opuszcza tuneli? – Czasem, ale nie na długo. Zawsze wraca z dobrymi prezentami. Tym razem nabrałem podejrzeń. Ta Wendy albo była powikłana, albo istniało inne wyjaśnienie, którego nie dostrzegłem. W obu przypadkach nie podobał mi się jej wpływ na B.B. – Wydaje mi się, że to wspaniała osoba – powiedziałem. – Kiedy mogę spotkać tę Wendy? Patrzył na mnie jakby go prąd kopnął. – Spotkać? O, nie. Nikt z góry nigdy nie spotkać Wendy. Ona mówi nawet nie mówić o niej do żadnego nieulicznika. – Ale ty mi powiedziałeś. – Ty przyjaciel na życie, Sig. Ufam. – Tak. Cóż, zobacz czy możesz coś załatwić. To dla mnie bardzo ważne, spotkać tak wspaniałą osobę. – Spytam, ale mówię teraz, ona nigdy powie „Kay”. Nadjechało jedzenie i nie mogliśmy już rozmawiać. Nie można rozmawiać z B.B., gdy je. Nie można nawet na niego patrzeć. 4 Dwa dni później, siedząc w biurze, miałem przyjemność przyjąć odwiedziny mego ulubionego oskarżyciela i właściciela klonów, Neda Spinnera. – Czego chcesz, Spinner? – zapytałem, ledwo stanął przy biurku, gapiąc się na mnie. Jak zwykle miał ścięte na Cezara blond loki i zielony pseudowelwetowy garnitur. – Słyszałem o twoim wypadku. Wpadłem tylko zobaczyć, jak się czujesz. – Twoja troska jest ujmująca. – Naprawdę, Dreyer. Byłem bardzo zmartwiony, gdy o tym usłyszałem. W końcu jesteś pewnie jedynym człowiekiem, który zna okoliczności kradzieży mojego klona. Nie chciałem, aby sekret umarł z tobą. – No to możesz już iść. Zawahał się. – Posłuchaj, Dreyer. Może pójdziemy na układ. Wiem, że umieściłeś ją w jakimś interesie, lecz twoje zyski z tego nie mogą nawet równać się z tym, co ona potrafi zarobić w Dydeetown. Była piekielnie dobra, jedna z najlepszych w... – Drzwi są za tobą, Spinner. – Proponuję ci działkę, ty palancie! – wrzasnął. – Powiedz mi, gdzie jest i zabiorę ją stamtąd. Urządzę ją na starym miejscu w Dydeetown i odpalę ci procent! To uczciwy interes! W końcu ona jest moim pieprzonym klonem! Wpatrywałem się w niego. – No, i co powiesz? Atrakcyjna propozycja, prawda? – Nie. Ponieważ wtedy stałbym się kimś takim jak ty, Spinner. A to nie najmilsza perspektywa. Grymas, któremu starał się nadać pozory uśmiechu, wypełzł na jego twarz. – W porządku, Dreyer, baw się tak dalej. Ale pamiętaj, że ja wciąż jestem w pobliżu. Cały czas cię obserwuję. – Dzięki temu właśnie mam spokojne sny. – Ja nie byłbym taki spokojny. Przyjdzie czas, że moje będzie na wierzchu. Pamiętaj, obserwuję cię codziennie i pewnego dnia sam mnie zaprowadzisz do mojej własności. – Twój klon jest w jednym z zaświatów, Spinner. A ponieważ jak na razie nie wybieram się poza planetę, masz przed sobą długie lata oczekiwania. – Wal dalej, Dreyer. Kiedy cię z nią złapię, stracisz coś więcej niż głowę. – Posłuchaj – próbowałem wbić mu do głowy trochę rozumu, by zostawił mnie w spokoju. Wątpiłem, co prawda, czy to możliwe, lecz postanowiłem spróbować. – Kiedyś nieźle sobie żyłeś z posiadanego klona Jean Hearlow, a teraz popadasz w ruinę. Lecz nawet jeśli dostaniesz ją z powrotem, dziewczyna na nic ci się nie przyda. Odmówi puszczania się dla ciebie w Dydeetown. Więc dlaczego nie pogodzisz się z faktami? Przegrałeś. Ona zwyciężyła. Ulotniła się gdzieś i nie wróci. Daj sobie spokój. Zapłonęły mu oczy i walnął pięścią w stół. – Nigdy! Ona jest na Ziemi! Prawdopodobnie nawet tutaj, w Megalops! Zamierzam ją znaleźć! A jeśli się nie zgodzi na współpracę, wymażę jej pamięć i zaczniemy od początku! Bo ja nigdy się nie poddaję, Dreyer! Dobrze, że potem sam wyszedł. Myśl o tym, że chce wymazać pamięć Jean i umieścić ją z powrotem w Dydeetown sprawiła, że chętnie bym go udusił. Właśnie się uspokajałem, kiedy wpadł B.B. Opadając na krzesło, wyglądał co najmniej dziwnie. – Coś nie tak, dzieciaku? Powoli pokręcił głową i zaczął mówić, jakby sam nie rozumiał tego, co przekazuje. – Trudno wierzyć, Sig, no Wendy mówi chcieć zobaczyć. B.B. bez wątpienia zbyt długo przebywał z gangiem. Znów będę musiał popracować nad jego językiem. – Cóż, pewnie dałeś mi niezłą rekomendację. – Niezłą, tak, ale ona nigdy nie spotykać górnych. – Musi kogoś widywać, kiedy sama wychodzi na górę. Pomyślał chwilkę. – Może. No kiedy wychodzi, nigdy długo. Zawsze wróci rano. To zrozumiałe. Bez względu na to, jak przepracowywała się dla uliczników, Wendy musiała rozerwać się czasem w towarzystwie dorosłych. Może dlatego przystała na spotkanie ze mną. Wiedziała od B.B., że nie jestem wobec nich obojętny, zwłaszcza po załatwieniu tej dwójki sępów z NeuroNexu. – Kiedy się spotkamy z tą panią? – Teraz, dzisiaj, zaraz. – Hola, młody człowieku. Mam sporo interesów na głowie. Nie była to prawda, lecz chciałem mieć coś do powiedzenia w sprawie tego, gdzie i jak odbędzie się spotkanie. – Ona mówi, teraz albo nie. Przynajmniej nie przez długo czas. Nie cieszyło mnie to ultimatum, ale spotkanie było moim pomysłem. Zgodziła się nań, lecz postawiła warunki. – Gdzie? – Na dole. – W tunelach? – Wendy nie lubi u góry. – Nieźle. – Tunele były ostatnim miejscem, gdzie chciałbym spędzić dzień. – Wezmę latarkę i możesz mnie prowadzić, B.B. Pojechaliśmy przez Battery do stóp budynku Okumo-Slater, gdzie po raz pierwszy ujrzałem uliczników, a potem dwa przystanki na północ. Stamtąd ruszyliśmy piechotą. Szliśmy dalej na zachód aż do średnio dużego kompleksu biurowego. B.B. poprowadził mnie piwnicą ku wejściu do tuneli metra. Dzieciaki odblokować to już dawno temu. B.B. zanurkował do środka, a ja wślizgnąłem się za nim. Włączyliśmy światła i zaczęliśmy brnąć przez zakazane regiony Megalops. Oświetlając wykafelkowane ściany, zeszliśmy po betonowych schodach ku metalowym szynom wiodącym przez wykute w granicie tunele. Wilgoć gromadziła się kałużami. Niektóre były małe, niektóre zaś tak duże, że musieliśmy je omijać. Coś plusnęło w jednej z wielkich kałuż, a to wcale nie dodało mi odwagi. – Chłodno tutaj – stwierdziłem. Widziałem, że B.B. drgnął. – Zawsze tak samo. Nieważne jak u góry, zawsze tak samo na dole. Po długim, ciągnącym się w nieskończoność tunelu dojrzałem nikły blask dochodzący z góry. Zwiększał się w miarę jak tam dochodziliśmy, a w końcu stał się prawie oślepiający. To była stacja, stary przystanek metra. Resztki kafelków na ścianach błyszczały w świetle. W pewnym miejscu niebieskie i pomarańczowe kafle tworzyły znak: W 4th. W odległym rogu rosła jakaś zielenina. Cały peron pokryty był siatką różnego rodzaju winylowych i polimerowych ścinków. Wyglądały na celowo połączone ze sobą a całość robiła wyjątkowo porządne wrażenie. Zobaczyłem bawiącą się grupkę maluchów i paru dziewięcio-, dziesięciolatków sprzątających peron między konstrukcjami z tworzyw sztucznych, zupełnie jakby spodziewali się gości. – To Lost Boys – powiedziałem. – Aha! Gdy podeszliśmy bliżej, spojrzałem na jasny sufit i dostrzegłem rzędy jarzeniówek. Trąciłem B.B. i wskazałem na nie. – Skąd to macie? – Ukraść dawno temu. Dwa, trzy pokolenia. – Tak. Ale potrzebujecie prądu... – Też kraść. – Schował latarkę. – Chodź. Spotkać moi przyjaciele. B.B. poprowadził schodami na peron. Kilkoro dzieciaków zaczęło machać rękami ujrzawszy go, lecz natychmiast przestało, gdy pojawiłem się ja. Jeden z nich krzyknął i nagle masa uliczników wyszła z ukrycia. Tylko w niewielu przypadkach potrafiłem odróżnić dziewczynki od chłopców. Wszyscy byli chudzi, wszyscy w znoszonych ubraniach i z równo przyciętymi włosami. Starsi ulicznicy byli uzbrojeni i przygotowani do walki. B.B. pobiegł do przodu, machając rękami. – Nie, nie! – wskazał na mnie. – Siggy! Siggy! Widziałem, że przypatrują mi się szeroko rozwartymi oczyma. Nagle wszyscy ucichli. Zaczęli powoli, niepewnie podchodzić do mnie. Ja też nie czułem się zbyt pewnie. Było ich bardzo dużo, co najmniej pięćdziesięciu, i znajdowałem się na ich łasce. Gdyby do czegoś doszło, nawet nie mógłbym uciekać. Nie wiedziałem, jak stąd wyjść. Więc stałem i czekałem, aż podejdą. Ich twarze... wszystkie wyglądały tak samo. Czy była to obawa przede mną? Zgromadzili się dookoła, odcięli mnie od B.B., otoczyli, lecz trzymali się w odległości około metra. Potem jeden z nich podszedł bliżej. Ona lub on, patrzył na mnie przez moment, potem dotknął mocno mojej nogi mówiąc: – Thiggy. To przełamało lody. Reszta przysunęła się bliżej. Niektórzy poklepywali mnie po plecach, inni wieszali się na ramionach, a wszyscy mówili delikatnie, prawie z respektem: – Siggy, Siggy, Siggy. Co się tu działo? Rozejrzałem się za B.B., lecz nie mogłem dostrzec go wśród innych. Potem tłum rozstąpił się, by kogoś przepuścić. Dorosłego. Szczupłą kobietę o prostych, jasnobrazowych włosach opadających na ramiona i ślicznej figurze. Poznałem ją, gdy się uśmiechnęła. Zniknęły platynowe włosy i makijaż, lecz na Core, poznałem ją. – Jean! – Witam, Mr Dreyer – powiedziała tak spokojnie i rzeczowo, jakbyśmy rozstali się wczoraj po lunchu. Położyła mi rękę na ramieniu i pocałowała w policzek. Ulicznicy wokół nas chichotali i szeptali. – Podoba im się – powiedziała. Z chmarą dzieciaków uwieszonych na sobie mogłem jedynie patrzeć na nią. – B.B. tyle o tobie opowiadał. Mówił, że ścigając porywaczy dzieci, prawie zostałeś zabity. Jest pan tutaj bohaterem, Mr Dreyer. Znają pana wszystkie gangi. W końcu odzyskałem mowę. – Minęły dwa lata, Jean. Myślałem, że jesteś Tam, Gdzie Udają się Wszyscy Dobrzy Ludzie. – Byłam. Udałam się do Neeka i na pewien czas tam zostałam. Myślałam, że wszystko będzie w porządku. Że się dostosuję. Ale nie wyszło. – Nie powiedziałaś im, że jesteś klonem, prawda? – Nie. Problem był inny. Interesowało się mną wielu mężczyzn. – Jasne. W zaświatach nie brakowało niczego, z wyjątkiem kobiet. – Szybko jednak zorientowałam się, że nigdy nie będę odpowiednią partią dla żadnego z nich. – Dlaczego nie? – Jestem wysterylizowana. Racja. Zapomniałem o tym. Wszystkie klony, kobiety i mężczyźni, byli sterylizowani przy urodzeniu, a raczej deinkubacji. Wszczepiano im coś, co powstrzymywało gonady od produkcji gamet. W zaświatach kobieta nie mogąca rodzić nie była pełnowartościową partnerką. – Więc wróciłam do domu – powiedziała, kładąc rękę na ramieniu jednego z uliczników i mierzwiąc włosy drugiego. – I znalazłam ludzi, którzy naprawdę mnie potrzebują. – Tak, lecz tam byłaś niezależna, mogłaś się poruszać, gdzie chciałaś i kiedy chciałaś. Na Ziemi jesteś... – Matką. Czymś, czym nie mogłam być nigdzie indziej. Wtedy nagle zrozumiałem. Jestem trochę powolny, ale w końcu wszystko pojmuję. – Ty jesteś Wendy! Skłoniła się. – Do usług. – Słyszałem, że traktują cię jak prawdziwą matkę. – Staram się. – Wendy, najlepsza mama kiedykolwiek! – to był B.B.. Przecisnął się do niej i patrzył na nas oboje. – A Sig najlepszy przyjaciel. Obroniec. Wszystko powoli zaczynało mi się układać w całość w zbolałym mózgu. – Wynajęłaś tego aktora, który wynajął mnie, aby... aby... Śmiała się, kiwając głową. – Oczywiście! Ja i moje holograficzne przebranie, Joey Jose. Wszystko pasowało. Ktoś porywał jej dzieciaki i zwracał je uszkodzone. Chciała to ukrócić i zwróciła się do mnie, lub raczej wysłała pełnomocnika. – Dlaczego ja? – Bo pan się nie wycofuje. Strząsnąłem to z siebie. Pewnie chciała mi tylko pochlebić. – Dlaczego nie przyszłaś sama? – Nie byłam pewna, czy pan przyjmie moje zlecenie. Wiem, co pan sądzi o klonach. Poza tym ciągle kręci się w pobliżu Spinner. Nie mogłam ryzykować, że mnie zobaczy. – Wątpię, by cię rozpoznał. – Tak wyglądam naprawdę – powiedziała, kręcąc na palcu brązowy kosmyk. – Wyglądasz ślicznie – wypaliłem nie myśląc. – Och, dziękuję ci, Sig! – Ruszyła w moją stronę, szeroko otwierając zdziwione oczy. – Zmieniłeś się, prawda? Potrząsnąłem głową. – Ani trochę. Dlaczego miałbym się zmienić? – Nie wiem. Nie potrafię tego określić, ale jesteś inny. – To włosy. Inaczej się czeszę. Była to prawda. Teraz gdy miałem już tylko małą szramę w miejscu po guziku, mogłem ostrzyc się krócej bez obaw, że ktoś dostrzeże metalowe złącze. – Miałam na myśli zmianę wewnętrzną. Przy okazji, chciałam zapytać cię o coś już dwa standardowe lata temu... To była pozostałość po latach spędzonych poza Ziemią. Tylko tam używało się określenia: rok standardowy. – Chodzi o zieloną kartę, którą zwróciłeś mi w porcie promowym. Poczułem, że coś mnie ściska w środku. Nie chciałem, by zorientowała się, że zrobiłem coś tak głupiego jak zamiana bezużytecznej karty Barkhama na wspaniały falsyfikat. Pewnie zrozumiałaby to opacznie. – Co z tą kartą? – Wydawała się... inna. – Zadziałała, prawda? Więc nie narzekaj. – Coś mi przyszło do głowy. – Zaraz, zaraz. Jak dostałaś się na Ziemię, tak że Spinner o tym nie wiedział? – To proste – powiedziała z rozbrajającym uśmiechem. – Zdobyłam obywatelstwo Neeka, zmieniłam legalnie nazwisko i wróciłam jako gość. Jeśli chodzi o Central Data, to dla nich Jean Double przybyła na Ziemię i zniknęła. – Jean Double? Zrobiłaś się błyskotliwa przez te lata. – Nie jestem tak naiwna jak dwa standardowe lata temu, jeśli o to ci chodzi. Wybuchnąłem śmiechem. – Nikt nie jest! Ona również się śmiała; cieszył mnie jej śmiech. – Ale czy o to ci chodziło? – spytałem, badając wzrokiem tunelową wioskę Lost Boys. – To twój plan na resztę życia? – Tu nie jest tak źle. – Objęła mnie ramieniem i poczułem dziwny dreszcz. – Chodź. Przejdziemy się. Dzieciaki rozstąpiły się, po czym ruszyły za nami w stronę zieloności. Obserwowałem ją kątem oka. Myślała, że się zmieniłem? To ona się zmieniła! Nie było to już głupiutkie dziewczątko-klon sprzed dwu lat. Była dorosła i pewna swego. Zmieniły się nie tylko włosy. Pod nimi również zaszły zmiany. – Świetlówki były tu jeszcze zanim przybyłam, lecz dzieci nigdy nie korzystały w pełni ze sztucznego światła. Poprosiłam ich, by nanieśli trochę gleby, więc okradli kilka skrzynek okiennych i oto mamy świeże warzywa. – Wspaniale – powiedziałem z przekonaniem. Powiodła mnie przez starą stację, pokazując różne rodzaje pomieszczeń. Udawałem zainteresowanie, lecz wciąż dręczyła mnie ciekawość. W końcu, gdy stanęliśmy przy jej pomieszczeniu, zapytałem: – Jak możesz marnować tu życie? Naskoczyła na mnie jak tygrys. – Marnować? Nie nazywam tego marnowaniem życia! – Jasne. Jak zatem to nazywasz? – Czynieniem dobra! Ulepszaniem! I nie potrzebuję twojego błogosławieństwa, aby to coś dla mnie znaczyło! – Ulepszasz? – zdenerwowała mnie. – Co ulepszasz? Nadal będą dorastać i wychodzić na zewnątrz, być nielegalnie w cieniu normalnego życia. Odwróciła się. – Wiem. Lecz może będą odrobinę lepszymi ludźmi ze względu na to, co dla nich robię. A może... może... – Może co? – Może nie będą musieli odejść w cień. Może niektórzy udadzą się inną drogą. – Dokąd? – W zaświaty. Byłem zbyt oszołomiony, żeby coś powiedzieć, gdy odwróciła się do mnie z płonącymi nadzieją oczami. Klon Jean Hearlow miał Wielką Ideę. Marzenie. To mogło być niebezpieczne. – Czy przypadkiem nie poleciałaś w zaświaty i z powrotem w nieosłoniętej kabinie? – powiedziałem, odzyskawszy głos. – Coś musiało ci się pomieszać w głowie. – Nie zwariowałam! – odrzekła z uśmiechem. – Planety rolnicze, takie jak Neeka, aż błagają o osiedleńców. Im młodsi, tym lepiej! Potrzebne im ręce do pracy! – Ale tutaj są same dzieciaki! One nie mogą... – Małe ręce szybko rosną! – A jak zamierzasz wydostać ich z Ziemi? – To właśnie jest problem. – Zachmurzyła się. – Nie jedyny – dodałem. – Kto wie, jak będą ich tam traktować? Jakiś oszust mógłby zaprząc dzieciaki do niewolniczej pracy, albo jeszcze gorzej. – Wiem, wiem – przerwała płaczliwie. – Ale popatrz na to – wskazała na peron wokół nas. – Coś z tym trzeba zrobić. To tylko dzieci. To musi się skończyć! Stałem i patrzyłem na nią, jak zwykle nic nie rozumiejąc. Stwierdziłem, że istnieją dwa punkty widzenia takich rzeczy jak gangi uliczne. Ja akceptowałem ich istnienie. Problem uliczników został zmieciony pod dywan na długo przed mym urodzeniem i uznawałem, że pozostanie tam jeszcze długo po mojej śmierci. Ulicznicy. Wszyscy wiedzieli o ich istnieniu, lecz tak długo, jak pozostawali oni w przymusowej nieświadomości, nikt się nimi nie przejmował. Był też drugi sposób myślenia. Ktoś dostrzega śmieci pod dywanem, więc podnosi go i mówi: Hej, co to za cholerny bałagan? To musiało się skończyć. No cóż, jak dobrze o tym pomyśleć, to rzeczywiście należało z tym skończyć. Ale kto miał to zrobić? Nie taki palant jak ja. I z pewnością nie Jean Hearlow, klon renegat. Nie pomyślałem, że to musi się skończyć, ponieważ wiedziałem, że nigdy się nie skończy. A jeśli czegoś nie można zmienić, należy to zaakceptować. Przynajmniej mnie się to zawsze sprawdzało. – Nie mieszaj się w te sprawy – powiedziałem. – Może ci się stać krzywda. Wzruszyła ramionami. – Zaryzykuję. Wskazałem na obserwujące nas z odległości dzieciaki. – Im może się stać krzywda. – Wiem – spojrzała na mnie wielkimi oczami. – Pomożesz mi? Potrząsnąłem głową. – Nie. – Proszę, Sig. Z twoimi kontaktami mógłbyś pomóc mi znaleźć sposób wydostania stąd tych dzieciaków. Potrząsnąłem głową, bardzo powoli, by nie miała wątpliwości. Wiedziałem, że gdybym się w to wplątał, zwariowałbym. – Stanowczo nie. I zmieńmy temat. Spojrzała na mnie wymownie. – Sądzę, że chciałbyś dostać resztę zapłaty za uwolnienie nas od porywaczy z NeuroNexu. – Nic mi nie jesteś winna – odparłem. – Uważaj to za przyjacielską przysługę. Uśmiechnęła się. – A więc jestem przyjacielem? Miło, że to mówisz. Aż mnie rzuciło. Mówiąc o przyjaźni, miałem na myśli B.B., lecz nie poprawiłem jej. – No to będę już wracał – powiedziałem. – Są tu jakieś skróty? – Tylko dla kogoś wzrostu B.B. – Ale w przeszłości musiało być więcej wejść i wyjść. – Oczywiście, ale już dawno je zablokowano i zabudowano. Najbliższe, wystarczająco dużo wejście to to, z którego skorzystałeś. – Wyprowadzisz mnie? – B.B. to zrobi. Do widzenia, Mr Dreyer. Odwróciła się i odeszła. 5 Dziwne, w jakiś tydzień później siedziałem w biurze z nogami na biurku i rozmyślałem o Jean. Nic osobistego, po prostu zastanawiałem się, co zamierzała zrobić z tymi dzieciakami, kiedy wbiegł B.B. Oczy wyłaziły mu z orbit. – Złapali, uch! Złapali, uch! Złapali Wendy! Rzuciło mną najpierw w prawo, potem w lewo i dopiero wtedy stanąłem na równe nogi. – Kiedy? Kto ją złapał? Na to drugie pytanie znałem już odpowiedź. Jakimże byłem idiotą zapominając o tym, co Spinner mówił o śledzeniu każdego mojego ruchu. – Żółci! To mnie zastopowało. – Masz na myśli typków z MA? Kiwnął głową. – Czterech! Dlaczego, u diabła, policja Megalops Authority aresztowała Jean? – Gdzie ją zabrali? – Nie wiem! Nie wiem! – B.B. wykrzywił twarz i zaczął szlochać. – Hej, młody człowieku! Uspokój się! Nie chciałem patrzeć, jak się załamuje. Podniosłem go z podłogi. Oparł się o mnie i łkał. – Zobaczę, co się dzieje. Jeśli żółte kurtki ją zabrały, powinna być w Piramidzie. To pewnie jakaś wielka pomyłka. – Myślisz? – Jasne. – Trochę go chyba pocieszyłem. Największe kłamstwo mego życia. – Wydostaniesz Wendy, tak, Sig? Wydostaniesz mamę-dla-wszystkich. – Zrobię, co będę mógł. – Możesz, Sig. Dowiedz się szybko. Wszystko możesz! – Tak. 6 PIRAMIDA LUDZI OTWARTA CAŁY CZAS DLA WSZYSTKICH Megalops Central to naprawdę piramida, nie holograficzny trik. Stoi zupełnie realnie na środku wielkiego placu. Gmach jest pusty w środku. Biura znajdują się jedynie w ścianach zewnętrznych. Miało to być dzieło sztuki, a skończyło się na kolosalnym zmarnowaniu przestrzeni. Wzorem była” piramida Cheopsa. Stopnie wykorzystywano jako lądowiska. Gmach wciąż tętnił życiem. Nigdy go nie zamykano. Trochę to potrwało, zanim wszedłem. Musiałem odpowiedzieć na wiele pytań i przejść test genetyczny, lecz zdołałem uzyskać krótkoterminową przepustkę. Siedziałem teraz w małej budce, mając przed sobą gładką ścianę. Zauważyłem nad głową urządzenia nagrywające; każde moje słowo, każdy ruch, były rejestrowane. Ściana stalą się przezroczysta i zobaczyłem Jean. Wyglądała na zdziwioną, wręcz zaszokowaną. – Ty? Jesteś ostatnią osobą, jaką spodziewałam się zobaczyć. – Przepraszam, że cię rozczarowałem. – Nie, nie! To miło zobaczyć znajomą twarz. – B.B. prosił mnie, bym się zorientował, co mogę zrobić. – Nie sądzę, by ktokolwiek mógł mi teraz pomóc. – Była przestraszona. – Powiedz mi, co się stało. Nie mogłem nic wydobyć z B.B. Był zupełnie roztrzęsiony. – Nie mam wiele do opowiadania. Wyszłam na zewnątrz zeszłej nocy, a oni już tam na mnie czekali. – O co jesteś oskarżona? – Nielegalny pobyt. Myślę, że coś źle wykombinowałam z tym zniknięciem. – Może tak, a może nie. Skorzystałaś z tego samego wyjścia co ja? Skinęła głową. – To jedno z niewielu wystarczająco dużych dla dorosłego. Nagle zrozumiałem. – To robota Spinnera! Jean zbladła. – Och, nie! Skąd ta pewność? – Śledził mnie! Jestem idiotą! Zaprowadziłem go prosto do ciebie! – Ale ty nie wiedziałeś, że spotkasz właśnie mnie! To prawda. A jednak nadal czułem się winny. – Cóż, Ned Spinner i tak może się wypchać. Nie ma szczęścia. Jestem teraz obywatelką Neeka. Nic już mi nie może zrobić! Nie byłem tego taki pewien. Z pomocą genotypu Spinner mógł łatwo udowodnić, że była klonem Jean Hearlow. Gdyby to zrobił, wszystkie jej prawa, emigracja z Ziemi, przyjęcie obywatelstwa Neeka, byłyby nieważne. MA będzie ją traktować jak człowieka, dopóki nie zbada genotypu i nie stwierdzi, że właścicielem jest Ned Spinner. Gdy tak się stanie, dziewczyna znów będzie jego własnością. – Załóżmy – powiedziałem – tylko załóżmy, że znów dostaniesz się w łapy Spinnera. Co wtedy? Wzruszyła ramionami. – Nic. Naprawdę nic. – A jeśli będzie cię zmuszał? Skrzywiła się. – To zostanie właścicielem martwego klona. Obawiałem się, że to powie. Wiedziałem też, że nie będzie miała na to szans, jeśli Spinner każe wymazać jej pamięć. Klon, którego znałem jako Jean, osoba znana B.B. jako Wendy – mama-dla-wszystkich, zniknie, lecz jej ciało nadal będzie pracować dla Spinnera. Zastanawiałem się, co jest gorsze, lecz zdałem sobie sprawę, że to bez znaczenia. – To tylko domysły – stwierdziłem. – Nie martw się. I tak już zdawała się wystarczająco przestraszona. Nie były jej potrzebne żadne dodatki do nocnych koszmarów, które pewnie i tak miała. Ściana między nami zaczynała tracić przezroczystość. Czas się kończył. – Wrócę tu, gdy rozgryzę, o co chodzi. Nigdzie się nie ruszaj. Uśmiechnęła się, jednak był to uśmiech wymuszony, i zniknęła mi z oczu. 7 – Nie bądź taki skwaszony, Dreyer. – Gdy schodziłem z pochylni na dolnym poziomie Central MA, dobiegł mnie nosowy głos z lewej strony. – Powinieneś być raczej szczęśliwy. Ned Spinner, szczerzący zęby jak rekin. – Jestem akurat w nastroju do morderstwa, Spinner, więc nie kuś losu. – Nie boję się ciebie. Zwłaszcza tutaj. Spojrzałem na niego twardo i tak, żeby wiedział, co najchętniej bym mu zrobił. Cofnął się o krok. – Lepiej uważaj, Dreyer. Zeszłej nocy ci się udało. Gdyby złapali tam i ciebie, siedziałbyś teraz w celi, oskarżony o poważną kradzież. A więc dlatego złapał ją na drodze oficjalnej. Chciał również mnie. – Nie masz szczęścia, gnoju. – Cieszysz się zbyt wcześnie. Może jeszcze będziesz musiał tu trochę poprzychodzić, gdy zaczną badać, w jaki sposób jej status genotypowy został zmieniony z klona na człowieka w Central Data. MA będzie tym z pewnością bardzo zainteresowane! Zmartwiło mnie to, co powiedział, lecz starałem się tego nie okazać. – Zrób najgorsze, co możesz – powiedziałem mu wiedząc, że i tak to zrobi, i ruszyłem do wyjścia. Moją uwagę zwróciło mnóstwo dzieci zebranych w przepastnym wnętrzu piramidy. Dzieci w różnym wieku, brudnych, chudych, odzianych w łachmany. Ulicznicy. Nie zauważyłem ich, gdy wchodziłem, lecz wówczas bardzo się śpieszyłem. Może miejsce dobrze nadawało się do żebrania? Raczej nie, zresztą skąd miałbym to wiedzieć? Z zasady unikałem Centrali MA. Teraz musiałem udać się do Elmero. Szykowały się kłopoty i powinien się o tym dowiedzieć. 8 – Myślę, że jesteśmy bezpieczni – stwierdził Elmero po chwili zastanowienia. Jego szkieletowate ciało spoczywało głęboko w fotelu. Uśmiechnął się w sposób mający prawdopodobnie wyrażać przyjacielskie uspokojenie. – Nie jestem taki pewien – odpowiedziałem. – Nie sposób znaleźć powiązania? Jak zapewne wiesz, mój kontakt w Cenrtal Data to stary wyga w tych sprawach. Może dodawać genotypy bądź usuwać je, czy zmieniać status człowieka na klona i odwrotnie bez żadnych śladów. Nawet gdyby coś znaleźli, moje interesy z nim są ukryte, płatne twardą walutą. Nawet pod wpływem prawdy nie mógłby na mnie wskazać. – A co z Jean, to znaczy z klonem? – Jeśli podadzą jej prawdę, powie im to, w co wierzy: że jej dawny chłopak, Barkham, załatwił to dla niej. My jesteśmy bezpieczni. – Nagle zmarszczył brwi. – Ona nadal myśli, że zrobił to Barkham, prawda? – No... tak. Jego twarz zrobiła się surowa i odległa, co było nawet lepsze od tego okropnego uśmiechu. – Nie zabawiłeś się chyba w bohatera i nie powiedziałeś jej, że to twoja sprawa? Czułem, jak się czerwienię. – Oczywiście, że nie! Ale wspomniała coś o tym, że karta, którą jej dałem, była nieco inna. Nie była jednak pewna. – To już gorzej – powiedział Elmero po namyśle. – Gdy potwierdzą jej status klona, będą wychodzili ze skóry, by dowiedzieć się, jak zamieniono genotyp. Podadzą jej prawdę i staniesz się podejrzany, ponieważ powie im o przekazaniu ci karty na jakiś czas. A kiedy podadzą prawdę tobie... – wyciszył głos. – Wiem – odrzekłem. – Czy to nie „śmieszne? Dlaczego musiałeś wiązać się z tym klonem? – Daj mi spokój, Elm – powiedziałem zdenerwowany. – Udawała się w zaświaty i miała nie powrócić. Przez chwilę trwała uciążliwa cisza przerwana w końcu przez Elmero. – Można zrobić tylko jedno. Wiedziałem, o czym myśli. – Załóż blokadę – powiedziałem za niego. Skinął głową i rzucił do interkomu: – Znajdźcie Doca. 9 – Teraz – powiedział Doc – chcę, żebyś pomyślał o zielonej karcie, którą klon dostał od Barkharna. Wyobraź to sobie. Pomyśl, jak ją od niej bierzesz, a potem jak oddajesz. Bierzesz... oddajesz. Widzisz to? Ujrzałem, jak dostaję kartę do ręki, a potem oddaję ją Jean. Jakieś mgliste wspomnienia próbowały zaćmić obraz, lecz zepchnąłem je na ubocze. – Widzę. Nagle przed oczami eksplodowało mi światło. Poczułem, jak ręce i nogi przebiegają spazmy i było po wszystkim. – To już ostatni raz? Doc skinął głową. – Sądzę, że tak. Jakiś czas temu Doc podał mi dyaminę i zaczął blokować wybrany odcinek pamięci. Procedura była trudna, lecz Doc był w niej ekspertem. Była również cholernie nielegalna. Częściowo przez to nasz przyjaciel znajdował się na przymusowym trzyletnim urlopie. – Sprawdź mnie. – Znasz Jean Hearlow-c? – Jasne. – Czy pokazywała ci kiedyś swą zieloną kartę? – Tak. – Powiedziała, skąd ją ma? – Od Kela Barkhama, którego nazywała Kyle Bodine. – Czy dawała ci ją kiedyś? – Tak, by pomóc w jego odnalezieniu. – Czy będąc w jej posiadaniu, przekazałeś ją komuś innemu? Coś zgrzytnęło w moim mózgu. Zbyt szybko, by się na tym skupić. Pojawiło się i zniknęło. – Oczywiście, że nie. – Zwróciłeś ją nienaruszoną? – Tak. – Pomyśl. Czy jesteś absolutnie pewien? Tym razem nic się nie zdarzyło. Jakiś czas miałem kartę i to wszystko. – Absolutnie. Doc uśmiechnął się. – Wspaniale! Wszystkie inne wspomnienia zablokowane. – Jakie inne wspomnienia? Obaj z Elmero roześmiali się. – Efekt potrwa miesiąc – powiedział Doc, zdejmując aparat z mojej głowy. – Potem dyamina zacznie się rozpadać i uwolni zablokowane wspomnienia. Cholera! Nie miałem pojęcia, o jakich wspomnieniach mówili. – A najpiękniejsze jest to – kontynuował Doc – że dyamina jest częściowym analogiem acetyloholiny. Nie można mieć żadnych wspomnień z zabiegu ani jeszcze odrobinę po nim. Nie będziesz nawet wiedział, że coś takiego się stało. – Nie pozwól na podanie sobie prawdy bez obecności świadków – poradził Elmero. – Nie ma obaw. Byłoby szaleństwem poddawanie się sesji prawdy bez oficjalnie przydzielonego typka, czuwającego, by nie dochodziło do nadużyć przy zbyt głębokim zaglądaniu w sprawy osobiste. – Elm, włącz, proszę, strumień danych – poprosił Doc, złożywszy swój sprzęt. – Chcę zobaczyć, czy są nowe wieści na temat sytuacji w Piramidzie. Pomyślałem o Jean. – A co się dzieje? – Jakaś banda dzieciaków zajmuje wszystkie niższe poziomy. Zanim tu przyszedłem, złapałem końcówkę wiadomości w barze. – Dzieciaki? – Przypomnieli mi się ulicznicy, których widziałem opuszczając ten budynek. – Ulicznicy? – Nie słyszałem. Strumień danych wypełnił duży ekran holograficzny w rogu biura Elmero. Newsface Two, ta łysa, recytowała zwykłe nudne bzdury o polityce, ruchu ulicznym, rozrywkach, sporcie, pogodzie, wiadomości z innych Megalops na całym świecie; wszystko przeplatane było mnóstwem obrazów. – Musieli się z tym uporać – stwierdziłem. – Nawet nie wspomniała o Centrali MA. – To było graffiti – powiedział Doc. Właśnie wtedy holo zmieniło się nagle i ujrzeliśmy niesamowitego Newsface. Gość rzucał ognie stamtąd, gdzie powinny znajdować się włosy, a zamiast oczu miał wirujące spirale. Polityka Central Data polegała na generowaniu komputerowego Newsface w sposób atrakcyjny, lecz nie nazbyt niezwykły i na częstym zmienianiu jego oblicza, aby publiczność nie przyzwyczaiła się za bardzo do którejś z tych nie istniejących twarzy. Lecz każdy i tak miał swojego faworyta. Moim był Newsface Four. Ta dziwna twarz oznaczała, że oglądaliśmy kapsułę graffiti podrzuconą przez kogoś do strumienia danych. Ognistogłowy nie marnował ani chwili, od razu przechodził do rzeczy. – Centrala MA prosi o posiłki. Wydaje się że niższe poziomy zostały zajęte przez małą hordę dzieci. A może raczej przez hordę małych dzieci. Ujrzeliśmy pokazywany przez szerokokątny obiektyw obraz dolnego poziomu Piramidy. Przestrzeń była wypełniona, wręcz upchana ulicznikami, mieszającymi się, chodzącymi w tę i z powrotem po schodach, bawiących się na podjazdach i zjazdach. Głos spikera kontynuował: – Dla wiadomości tych, którzy trzymają się z dala od poziomu gruntu, są to tak zwani ulicznicy. Może kiedyś słyszeliście o nich na jakimś przyjęciu. Na pewno nie słyszeliście o nich w oficjalnym strumieniu danych. Zauważyłem skrawek słońca przebijający przez przezroczysty szczyt Piramidy. Relacja była prowadzona na żywo. Kamera ruszyła w tłum dzieciaków. Operator musiał mieć ją ukrytą na poziomie piersi, ponieważ brnęła – pośród tłumu na poziomie oczu, oczu uliczników. – Dzieci, które oglądacie, oficjalnie nie są problemem. Ich genotypów nie zarejestrowano w Central Data, a zatem nie istnieją. A więc po co mielibyście się przejmować nie istniejącymi dziećmi? Widać było wszystkie te wielkie, głębokie oczy wpatrzone wprost w ciebie, a potem zastępowane przez inne. Był w nich smutek, poczucie straty, jakby szukały czegoś lub kogoś, kto został im odebrany. Efekt był przerażający. – Nikt nie wie, dlaczego tu przyszli i czego chcą. Po prostu są, blokując wszystkie wolne miejsca. Zachowują się spokojnie, lecz od czasu do czasu zaczynają krzyczeć... Obraz zniknął i znów zastąpił go oficjalny strumień danych. – Szybko się z nim uporali – stwierdził Doc. Racja. Zwykle kapsuła z graffiti przelatywała przez strumień kilka razy, zanim ją zlikwidowano. Central Data traktowała radykalnych dziennikarzy bardziej jako kłopot niż niebezpieczeństwo. – Te dzieciaki muszą ich nieźle martwić-powiedział Elmero. Cały czas jeszcze wpatrywał się w ekran. – Jadę tam – oświadczyłem. – Tak? – spytał Elmero. – No to będziesz mi musiał o tym opowiedzieć. Domyślałem się, o co mu chodzi: jak z tego wybrnąć. Elmero miał niezawodny nos do interesów. Poczuł, że szykuje się coś wielkiego. Ja też. A Jean i B.B. byli w centrum tej sytuacji. 10 Albo od czasu transmisji Central MA jeszcze bardziej zatłoczyła się ulicznikami, albo graffiti, które widziałem, nie w pełni oddawało realia. Wrzało. Byli wszędzie. Prawie uniemożliwiali poruszanie się. Wszystkie dzieciaki rozmawiały ze sobą i z każdym, kto chciał słuchać. Dźwięki mieszały się i tworzyły nieznośny, nieprzerwany szum. Znalezienie B.B. wydawało się niemożliwe. Nagle poczułem, jak ktoś szarpie mnie za rękaw. Spojrzałem w dół i zobaczyłem małego pędraka. Prawdopodobnie był to chłopiec. – Sig? – spytał, wskazując na moją twarz. Podniosłem go i obejrzałem ze wszystkich stron. Nie przypominałem go sobie. – Jesteś z Lost Boys? Skinął głową z dumą. – Ja, Lost Boy. – Wiesz, gdzie jest mój przyjaciel B.B.? Rozejrzał się dookoła, po czym ze wszystkich sił zaczął krzyczeć i równocześnie wskazywać na mnie: – B.B.! Siggy! B.B.! Siggy! Miałem mu właśnie powiedzieć, że są całe tabuny uliczników imieniem B.B. i że mimo niesłychanej mocy jego płuc tylko niewielka część tłumu może go słyszeć, kiedy zauważyłem, że stojący wokół nas natychmiast cichli i zaczynali wpatrywać się we mnie. Cisza rosła, rozprzestrzeniając się łańcuchowo. Objęła schody, balkony i arkady w wewnętrznych ścianach. Wkrótce jedynym dźwiękiem pozostał skrzeczący krzyk malucha. Wówczas z odległości około pięćdziesięciu metrów rozległa się odpowiedź: – Sig! Ja tutaj! Tutaj! Odwróciłem głowę w tamtym kierunku i ujrzałem podskakującego B.B. Machał rękami, by zwrócić na siebie uwagę. Gdy ruszył w moim kierunku, hałas znów się wzmógł, lecz nie był to ten sam bezkształtny zgiełk. Teraz było to słowo, moje imię. SIGGY! SIGGY! SIGGY! SIGGY! Wszyscy patrzyli na mnie, wznosząc ręce za każdym razem, gdy wypowiadali moje imię. Trwało to niemal w nieskończoność. B.B. w końcu przedarł się i objął mnie wpół. – Niesłychane, Sig, prawda? Niesłychane! Ledwie go słyszałem. Odsunąłem go na odległość ramion i spojrzałem w błyszczące oczy. – Tak. Niesłychane. Masz rację. Ale co się tu dzieje? Po co się tutaj zjawiliście? – Dostać z powrotem Wendy. No tak, całkiem proste. Gdyby tylko wiedzieli... – Ale skąd przyszły te wszystkie dzieciaki? – Wendy. Mama-dla-wszystkich. – Mówiłeś mi, lecz przecież nie mogła kołysać każdego z nich do snu. – Każdy słyszał Wendy. Przyjść razem. – Każdy? Wszyscy są tutaj? Potrząsnął głową. – Więcej przyjść. Ze wszystkich stron. Przyjdzie ich jeszcze więcej? To miejsce ich nie pomieści. Wszystkie gangi uliczne w Megalops zjednoczyły się, prawdopodobnie po raz pierwszy w historii. – Wszyscy słyszeć, Sig. Też. Jego uśmiech wskazywał, jak dumny jest ze znajomości ze mną. Cholernie głupie uczucie, gdy dzieciak tak patrzy. Chciałoby się uciec i schować gdzieś głęboko. Albo wyprowadzić w góry. Kiedy zastanawiałem się nad odpowiednią kryjówką, ktoś klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się wprost na obiektyw kamery reportera strumienia danych. Była ona zamontowana na jego czole, pozostawiając wolne ręce. – Przepraszam! – przekrzykiwał hałas. – Ale czy nie mylę się, sądząc, że pan to ten Siggy? Nie wiedziałem, co powiedzieć. Jednakże B.B. nie stracił języka w gębie. Zawisł na moim ramieniu i wykrzyczał: – O tak, pan! On Siggy! Wspaniały przyjaciel. – Jestem Arrel Lum – przedstawił się reporter. Był brunetem o czarnych oczach i pociągłej twarzy. – Jestem z Central Data. Wiedziałem o tym. Szukałem sposobu uniknięcia wszelkich pytań i zanurkowania gdzieś w bok. Próbowałem zmienić temat. – Strumień danych to ignoruje. Chyba marnuje pan tutaj czas. – Wcale nie. Central Data nagrywa wszystko dla celów dokumentalnych. To, co otrzymuje publiczność w strumieniu danych, to zupełnie inna sprawa. Jego szczerość była rozbrajająca, lecz zauważyłem coś znajomego w jego dykcji i rytmie głosu. – Przypomina mi pan Newsface Four. Uśmiechnął się. – Ma pan dobre ucho. Piszę jego teksty i podkładam głos już od pięciu lat. – On jest... pan jest moim ulubionym Newsface. – No cóż, dziękuję. Lecz proszę mi powiedzieć, kim pan jest i jaki ma pan związek z tymi dzieciakami? No i koniec zmylania. – Znam jednego z nich. – Czego oni chcą? – To znaczy, że pan nie wie? Pokręcił głową. – Nikt nie ma o tym zielonego pojęcia. Interesujące. – To kłopotliwe, prawda? – Nie dla mnie – powiedział z uśmiechem. – Sądzę, że to wspaniały show. Chciałbym tylko wiedzieć, o co chodzi. Odwróciłem się do B.B. – Powiedz im, o co chodzi. Ulicznik zaczął wznosić pięść w powietrze i krzyczeć: – Wendy! Wendy! Wendy! Inni ulicznicy wokół nas natychmiast podjęli ten krzyk. Okrzyk na cześć Siggiego został zastąpiony przez wykrzykiwane w tym samym rytmie sylaby. – WENDY! WENDY! WENDY...! Oczy Luma badały tłum jakby w poszukiwaniu kogoś. – Robią to już cały dzień – próbował pokonać zgiełk. – No cóż – powiedziałem. – A zatem wie pan, dlaczego są tutaj. – Nie, nie wiem. Ja... – zerknął przez moje ramię. – Niech się pan teraz nie ogląda, sądzę, że właśnie stał się pan obiektem zainteresowania. Odwróciłem się i ujrzałem grupę żółtych kamizelek. Było ich sześciu, szli w moim kierunku. Nagle strasznie przycisnął mnie pęcherz, lecz zdołałem się powstrzymać. Nie miałem nawet gdzie uciec. Lum odszedł kawałek i skierował obiektyw na scenę, jak żółte kamizelki brutalnie torują sobie drogę między dzieciakami. Otoczyli mnie, a ich dowódca odepchnął B.B. na bok jak chrabąszcza. Zostałem zamknięty w żółtej elipsie. – Pan pójdzie z nami – powiedział. – A jeśli nie zechcę pójść? Miał małe, okrutne oczka, mocno znużone i nie znoszące sprzeciwu. – Szef powiedział, że chce z panem porozmawiać. Pójdzie pan. – Jasne – odrzekłem. Lum zerknął między dwoma funkcjonariuszami i krzyknął do mnie przez zgiełk: – Ale czego chcą te dzieciaki? – Chcą swojej mamy – odparłem. Otoczony przez żółtych zostałem odprowadzony do podjazdu, pozostawiając go stojącego wśród dzieciaków z wyrazem twarzy człowieka ugodzonego w krtań. 11 – To pańska sprawka, Mr Dreyer? Administrator Regionalny Brode obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem, stojąc przy moim krześle. Miał równo ścięte, siwe włosy, kanciastą szczękę i doskonale pasujące do reszty przenikliwe, srebrne oczy. Przy bezpośrednim kontakcie wyglądał równie dobrze jak na ekranie. Sądzę, że jego wzrok miał odzwierciedlać wagę zajmowanego stanowiska. Nie musiał się jednak trudzić. W końcu CA uczynił go odpowiedzialnym za Megalops, więc bez wysiłku mógł mnie zdenerwować. Zdenerwowałem się już w drodze słysząc, że AR chce mnie widzieć osobiście. Osobiście! Nie znałem nikogo, kto spotkałby się z nim twarzą w twarz. Tak, zdenerwowałem się. Teraz nawet zaczynałem się trząść. – Moja sprawka, sir? – Tak, ci ulicznicy w całym budynku. Nie mogłem się oprzeć. – Powiedziano mi, że ulicznicy nie istnieją, sir. – Niech pan się nie waży... – Nic o nich nie wiem, Mister Administrator. – Ale one pana znają. Dlaczego? Skąd? – To długa historia. Pozwolił tym słowom zawisnąć i zaczął krążyć wokół biurka. Jego biuro było zadziwiająco proste i ubogie. Zimna i funkcjonalna całość. Jedyną ekstrawagancją była duża papuga Dodo buszująca po meblach. – Kim jest ta Wendy, którą wywołują? Central Data twierdzi, iż nikt o takim imieniu nie znajduje się w Piramidzie. – To dlatego, że Wendy nie jest jej prawdziwym imieniem. Uwięziliście ją tam. – Doprawdy? A jak brzmi jej prawdziwe imię? Nagły błysk w jego oczach uzmysłowił mi coś. Nasz drogi Administrator Regionalny martwił się ulicznikami. Dlaczego? – A co ja będę z tego miał? Jego oczy zrobiły się twarde i zimne. Zorientowałem się, że popełniłem duży błąd, gdy warknął na jednego z pomocników: – Dawajcie prawdę! – Nie proszę o wiele – wymamrotałem. Popatrzył na mnie i zastanowił się. – Niech pan mówi. – Chcę tylko, żeby mnie w to nie mieszać, to wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego i nie chcę mieć. Po prostu znam kilku uliczników i natknąłem się na tę Wendy kilka lat temu. To wszystko. Brode uśmiechnął się złowrogo. – Central Data twierdzi, że zna pan wielu nieodpowiednich ludzi. Niektórzy z nich są podejrzani o operacje czarnorynkowe. – Nic mi o tym nie wiadomo; Mister Administrator – stwierdziłem. – Zajmuję się jedynie prowadzeniem prywatnych dochodzeń. – No dobrze. Rozumiem. Nie będę pana straszył ani poddawał działaniu prawdy. Szczerze mówiąc, wątpię, by warte to było zachodu. – Dziękuję. Jej nazwisko brzmi Jean Hearlow-c. Była dziewczyną z Dydeetown i została aresztowana celem ustalenia własności. Nagle dostał furii. – Czy to nie wariactwo?! Centrala MA zablokowana przez uliczników poszukujących zbiegłego klona! To z każdą sekundą staje się coraz bardziej obłąkane! – Odwrócił się do jednego ze swych pomocników.– Zabierajcie go stąd! Potem dawajcie mi tego klona! Nikt nie musiał mnie poganiać do drzwi. Skierowałem się wprost do najbliższej pochylni i wskoczyłem na nią. Zjeżdżałem w samotności centralną linią, gdy ktoś pojawił się obok mnie. – Muszę z panem porozmawiać. To był Lum, facet z Central Data. Z początku nie rozpoznałem go, pozbawionego sprzętu. Nie miałem nastroju na rozmowę z kimkolwiek. – O czym? – O tym, co pan powiedział przedtem... O tych dzieciakach szukających matki. Co pan miał na myśli? – Nic. – Nie do opublikowania? – Wszystko jest do opublikowania w tym miejscu. Uśmiechnął się lekko. – Niech pan nie wierzy we wszystko, co słyszy. Proszę za mną. Pomyślałem o tym. Dlaczego miałbym wierzyć facetowi z Central Data, nawet jeśli był on Newsface Four? Dlaczego miałbym mówić mu cokolwiek? – Proszę – powiedział. – To dla mnie ważne. – Zastanawiam się. Miałem pewne podejrzenia co do reportera Luma. Chciałem je potwierdzić. – Niech pan prowadzi – poprosiłem. Lum wpadł w furię. – Powiedział pan Brode’owi o niej? Zdrajca! Byliśmy na poziomie 48 w czymś, co Lum nazywał ślepą uliczką, przejściu używanym przez reporterów i techników Central Data. Urządzili ją tak, by w razie potrzeby włączać kamery w ścianach. Opowiedziałem mu skróconą lecz w miarę pełną historię Jean i jej zaangażowania w sprawę uliczników oraz to, jak stała się więźniem kandydującym do wymazania pamięci. Potem zrelacjonowałem swe krótkie przyjacielskie spotkanie z Administratorem Regionalnym. – Źle pan to zrozumiał, Lum. – Ona nie jest teraz w gorszych tarapatach, niż kiedykolwiek. – Bez przesady! Jakie kłopoty mogą być gorsze od wymazania pamięci? To go ostudziło. – Myślę, że ma pan rację. – Oczywiście, że mam. To dlatego powiedziałem mu, że wiem kim jest Wendy. Pomyślałem, że to da jej trochę czasu. – Może – odparł. – Może Brode’owi opłaci się oddać ją ulicznikom! – Czym pan się martwi? – spytałem. – Nawet jej pan nie widział. – Ale chciałbym. Bardzo bym chciał. Ona jest czymś specjalnym. Regularnie otrzymujemy dane o ludziach i grupach chcących „Zrobić coś w sprawie uliczników”. Robią trochę hałasu, są ignorowani i po jakimś czasie znikają z pola widzenia. Ale ten... ten... – Klon. – Racja. Ten klon poświęcił wolność w zaświatach, by wrócić tutaj i być z tymi dzieciakami. Naprawdę być z nimi, zejść do tuneli i mieszkać tam. Nigdy nie słyszałem, by ktoś coś takiego zrobił! – No więc? – No więc, w porównaniu z nią ludzie wyglądają jak nieużyci. – Mów za siebie, Lum. Ulicznicy są poza nawiasem. Zapomniani. Jak myślisz, ile razy w roku przeciętny człowiek myśli o ulicznikach? Raz? Może pół raza? – Ja myślę o nich codziennie – powiedział Lum twardym, niskim głosem. Puknąłem się w czoło. – Masz dziecko wśród uliczników, prawda? Kiwnął głową i w kąciku oka pojawiła mu się łza. Otarł ją, zanim spłynęła na policzek. – A pomysł, żeby zejść do tuneli i być z nimi, nigdy nie przyszedł mi do głowy. Wiesz, jak się czuję? Nie odpowiedziałem, pozwalając mu mówić dalej. – Dzisiaj, tam przy tobie, to mógł być mój mały, mój syn, trzymający cię za rękę i patrzący na ciebie jakbyś był... bohaterem! Zamierzam odnaleźć Wendy i porozmawiać z nią. Gdzie jest przetrzymywana? – Nie wiem. – W porządku. I tak ją znajdę. Prawdopodobnie w tej chwili jest u niej Brode. Obejrzę sobie później zapis z tego przesłuchania, może dowiem się, jakie ma plany co do niej i dzieciaków. – A potem co? – Nie wiem. Coś wymyślę. – Daj mi znać, jak czegoś się dowiesz. Znajdziesz mój numer w rubryce: detektywi. Lum bezwiednie skinął głową. Nie wiedziałem, czy mnie słuchał. – Muszę ją znaleźć – powiedział znowu. – Niech cię nie poniesie. To tylko klon. – Naprawdę? – spojrzał na mnie uważnie. – Więc dlaczego próbowałeś jej pomóc? Nie podobał mi się ani ton, ani pytanie. – Parę lat temu była moją klientką. Wiesz, jak jest. Znajdziesz klienta i zostaje nim już na zawsze. Lum potaknął, lecz nie wyglądał na przekonanego. – Daj mi tylko znać – poprosiłem go. – Spróbuję. Opuściliśmy ślepy zaułek i wróciliśmy na pochylnię. Poziom niżej spotkaliśmy żółte kamizelki. Gruby oficer warknął na nas: – Centrala MA jest zamykana. Jeśli panowie tutaj nie pracują, muszą wyjść. – Piramida nigdy nie jest zamykana! – zaoponował Lum. – Dzisiaj wieczorem tak – stwierdził oficer. – Wychodzić! Lum pokazał mu swój identyfikator Central Data. Ja nic takiego nie miałem, więc musiałem się wynosić. Trudno. Nagle usłyszeliśmy z dołu okrzyki. Pobiegliśmy zobaczyć. Żółte kamizelki usuwały uliczników z niższych poziomów, nawet nie starając się być delikatnymi. Lum uśmiechnął się nagle. – Wracam po kamerę. Chcę zrobić kilka zbliżeń! – Po co? To nigdy nie pojawi się w oficjalnym strumieniu danych. Zajmujesz się na boku graffiti? – Jeszcze nie – powiedział na odchodnym. 12 Większość nocy spędziłem, gadając z ludźmi w lokalu Elmero. Byli tam prawie wszyscy stali goście. Minn ledwie nadążała z zamówieniami i wcale jej to nie cieszyło. Nie przywykła do takiego ruchu. Doc również tam był, lecz zachowywał się dziko. Wciąż zadawał pytania na temat zielonej karty Jean. Czy ją kiedyś miałem w rękach i czy coś z nią robiłem. Jasne, że ją miałem, lecz natychmiast trafiła ona z powrotem do właścicielki i to wszystko. Taka odpowiedź chyba go zadowalała. Pytał mnie o to ze trzy razy. Wszyscy mówili o ulicznikach w Piramidzie i śmiali się z tego, że dzieciaki unieruchomiły kilka sektorów jaskini lwa. Nieco zamieszania wywołała moja relacja o tym, jak żółte kamizelki usuwały dzieciaki, kiedy wychodziłem. Wszyscy byli zaszokowani zamknięciem dla publiczności Centrali MA, choćby tylko na kilka minut. Każdy również zerkał kątem oka na strumień danych z olbrzymiego ekranu w rogu. Żadnych hologramów, teatru czy komedii tej nocy, tylko zmieniające się Newsface i oczekiwanie na kapsułę graffiti z ulicznikami. – Hej, jest Four – powiedziałem, ujrzawszy znajomego Newsface. Miałem nadzieję, że może on powie coś o ulicznikach. – Słuchajcie tego faceta. Jego zmienione oblicze wpatrywało się jakiś czas w absolutnej ciszy, po czym przemówił gromkim barytonem: – Ludzkie wyrzutki z Eastern Megalops wtargnęły tego ranka na niższe poziomy Megalops Authority Central. Oto jak to wyglądało. Pojawił się panoramiczny obraz dzisiejszej sceny w Centrali MA. – Dzieci, które widzicie – ciągnął głos – są przez nas nazywane ulicznikami. Jeśli mieliście wątpliwości, czy one istnieją, ten obraz powinien je rozwiać. To zdarzyło się naprawdę. Dzieci są prawdziwe i dziś w Centrali MA było ich mnóstwo. Spójrzcie uważnie. Niektóre z nich mogą być waszymi siostrzeńcami i siostrzenicami. Któreś może być waszym wnukiem. To nawet bardzo być może, prawda? Oczywiście, niektórzy z was mogą nawet w tej chwili obserwować swe własne dzieci. Serce mi pęka na myśl o was. – Core! – krzyknęła zza baru Minn. – On pokazuje uliczników w strumieniu danych! Naprawdę ich pokazuje! – To musi być graffiti! – stwierdził ktoś inny.. – Nie! To Newsface Four! – zaprzeczył kolejny głos. Poznałem dochodzący z drugiej strony pomieszczenia głos Doca: – To nie jest graffiti, co znaczy, że facet jest transmitowany wszędzie! Cały pieprzony świat to ogląda! Cały pieprzony świat! Niezła myśl! – Ktoś za to będzie wykopany na Biegun Południowy! – jak zwykle delikatnie zauważyła Minn. Pomyślałem o Arrelu Lumie; tym jednym ruchem mówił do widzenia swojej karierze i stawiał całe swe życie na czubku igły. – Lecz czego chcą te dzieci? – powiedział Lum głosem Newsface Four. – Dlaczego przyszły do Centrali MA? Ekran zapełniały jedna za drugą – twarze dzieci, wykrzykujących jedno słowo. Bar Elmero wypełnił się tym dźwiękiem: – WENDY! WENDY! WENDY... – Kim jest Wendy? – kontynuował głos. – Reporter dowiedział się, że jest młodą kobietą, żyjącą wśród gangów ulicznych w Centrum Eastern Megalops, uczącą te dzieci czytać i czytającą im, uczącą je gotować i gotującą, układającą ich do snu. Można powiedzieć, matkującą im. Zrobił pauzę i na ekranie pojawiło się jeszcze więcej twarzy. – Oni pragną odzyskać swoją matkę! Nagle ekran wypełniła twarz Jean. Miała wielkie, wystraszone oczy. Słowa Newsface Four zabrzmiały jak kanonada. – Oto ona. Prawdziwe nazwisko: Jean Hearlow-c. Klon z Dydeetown. Tak, klon! Sterylny podczłowiek. Żyjąca w tunelach. Zajmująca się naszymi dziećmi. Tymi, które odepchnęliśmy, których życie zdaliśmy na przypadek, zgodnie z nieludzkimi prawami. A jaki spotkał ją los? Obraz ukazywał teraz Jean siedzącą przed Głównym Administratorem Brode. Wyglądała przy nim krucho i niepewnie. – Rozmowa ta została nagrana dzisiaj. Brode: Jaki był twój plan w związku z tymi dziećmi? Jean: Nie miałam planu, naprawdę. One mnie potrzebowały, a ja potrzebowałam ich. To wszystko. Brode: Zorganizowanie ich dla własnych celów? Czy nie było częścią twego planu zakłócanie porządku publicznego? Jean: Mówiłam panu, nie miałam żadnego... Brode: Nie wierzę! Podać jej prawdę! Nastąpiło kilka krótkich ujęć ukazujących dozowanie specyfiku, po czym kontynuowano przesłuchanie. Brode: A teraz, jakie były twoje plany co do gangów ulicznych? Jean: No cóż. Wiem, że to zabrzmi głupio, ale chciałam znaleźć jakiś sposób, by wysłać niektórych z nich w zaświaty. Brode roześmiał się zupełnie jak ja, kiedy to usłyszałem. Brode: Zaświaty! Ty mała idiotko! Co ci się roiło? Jean: Myślałam o słońcu, świeżym powietrzu i owocach dla nich. Zaświatom potrzebni są zdolni ludzie. Tam naprawdę traktuje się ich jak ludzi. Nie będą już musieli żyć w kanałach i tunelach. W barze zaległa martwa cisza, gdy Brode uczynił pauzę i rozejrzał się po nieobecnych w kadrze pomocnikach. W końcu przemówił: Brode: Wiesz, że jutro planujemy wymazać ci pamięć? Usłyszałem, jak ktoś obok mnie głęboko wciąga powietrze. Doc przysunął się bliżej. Miał zaciśnięte szczęki. Na ekranie Jean łkała z cicha. Jean: Wiem. A potem nie będę już pamiętać żadnego dziecka. Znów będę pracować w Dydeetown dla Neda Spinnera. Już na nic się im nie przydam. Ale Mr Brode... sir... Spojrzała w górę na jego twarz, a w dużych niebieskich oczach odbiły się ostre światła pokoju przesłuchań. ...może pan mógłby coś dla nich zrobić? Ma pan władzę. Czy mógłby pan im pomóc zacząć gdzieś od nowa? Ja nie będę już mogła. Usłyszałem, jak ktoś za barem pociąga nosem. To była Minn, też ocierająca oczy. Nigdy nie przypuszczałem, że potrafiłaby uronić łzę. Obrzuciła mnie spojrzeniem z gatunku „no i co się gapisz”, więc odwróciłem głowę. Rozejrzałem się wokół. Zobaczyłem jak mięknie Doc i kilku innych. Oczywiście, nie wszyscy. To było twarde towarzystwo. Lecz wierzyli Jean. Była pod działaniem prawdy. Przez moment nawet Brode wydawał się być poruszony. Potem znów jego rysy zaostrzyły się. Brode: To niemożliwe. My... Obraz zamrugał, zmącił się, zaczął śnieżyć i pojawiła się Newsface Seven. Jej pozbawiona brwi owalna twarz uśmiechnęła się niepewnie. – Mamy drobne kłopoty techniczne... Twarz rozsypała się w konfetti, a ekran wypełniły sceny wypędzania uliczników przez niezbyt łagodne żółte kombinezony. Głos Newsface Four brzmiał dziwnie. – ...pozwólcie mi skończyć! Tak właśnie potraktowano te dzieci! Jutro może być jeszcze gorzej! Zróbcie coś dla Wendy! Wezwijcie... Znów konfetti i twarz Newsface Seven. – A więc wszystkie trudności zostały usunięte. Tu Host Seven Strumienia Danych. Podaję wiadomości. Czekaliśmy na ponowne pojawienie się Four na ekranie, lecz prawdopodobnie został odłączony. Na dobre. To jasne, że jako Newsface Four był martwy. Zastąpią go nową twarzą. To łatwe, jedynie zmiana programu. Ale co z Lumem? Arrel Lum był żywym człowiekiem. Co zamierzali z nim zrobić? – Od kiedy Four zwariował? – spytał ktoś ze środka sali. Zauważyłem, że był to Greg Hallo. Miły facet, lecz miał skłonności do przesady. – Tak – podchwycił kolejny gość. – Po co on zaczyna całe to zamieszanie? – Może myśli, że w następnym referendum zagłosujemy za prawami dla klonów! – krzyknął ktoś. Wybuchnął śmiech, lecz nikły. – Nie widzę nic wesołego w wymazywaniu pamięci pięknej kobiecie – stwierdził Doc. – To nie kobieta, Doc – zaprzeczył Hallo. – To klon. Doc aż wrzał. – Ona zrobiła dla uliczników więcej, niż którykolwiek ze znanych mi ludzi! – Ulicznicy to ulicznicy, a klony to klony – zareplikował Hallo. – Tak było, tak jest i tak zostanie. Nie chcemy chyba odwracać wszystkiego do góry nogami. Hallo mówił w imieniu wielu ludzi, nie tylko tych obecnych u Elmero. – Wiemy, że jesteś starym szaleńcem, Doc – krzyknął ktoś – ale i tak cię kochamy! Pomieszczenie podzieliło się na dyskutujące frakcje. Nie byłem zainteresowany ich rozważaniami, więc wyszedłem. Podążyłem do domu. Nie było tam B.B., tylko Ignatz. Byłem zmęczony, samotny i przybity. Miałem wielką ochotę na użycie guzika. Ale nawet to nie było teraz możliwe. Czułem się jak mający eksplodować granat i nie wiedziałem dlaczego. Rzuciłem się na łóżko i słuchałem tykającego w głowie detonatora. Sen długo nie przychodził. 13 Nie spałem już, gdy zadzwonił dzwonek. Oglądałem graffiti w strumieniu danych. Prosty kawałek. Obraz twarzy Jean z komentarzem: – Współczesna Joanna d’Arc? Nie pozwólmy na bezprawie! Odwróciłem się i dojrzałem za drzwiami dwóch zniecierpliwionych funkcjonariuszy w żółtych kamizelkach. Ścisnęło mi żołądek. – Administrator Brode chce natychmiast pana widzieć. – Zaraz po otwarciu drzwi powiedział wyższy. – Ach, dzień dobry panom. – Nadal miałem na sobie tę samą marynarkę co wczoraj. – Czy mógłbym się przebrać? Chwycił mnie za rękę i wyciągnął na korytarz. – Natychmiast to znaczy natychmiast. Nie stawiałem oporu. Nie było sensu. Wjechaliśmy na dach i korzystając z kanału służbowego, odlecieliśmy z najwyższą prędkością w kierunku Piramidy. Brode naprawdę chciał mnie widzieć natychmiast. Piramida świeciła złotym blaskiem w promieniach rannego słońca. Gdy dolatywaliśmy, ujrzałem tłum. Cały plac i wszystkie puste miejsca wokół budowli były wypełnione ludźmi. Zapchane. Wydawało się, że nie można tam wetknąć nawet szpilki. Tłum zajmował też wszystkie okoliczne ulice. Jak mrówki zgromadzone milionami wokół jakiegoś słodkiego smakołyku. – Core! – powiedziała jedna z żółtych kamizelek. – Jest ich więcej niż przedtem! Ujrzałem, jak patrzą na siebie z zakłopotaniem. Byli zmartwieni. Trenowano ich w kontrolowaniu tłumu, lecz żaden z nich nie widział aż takiego. Wątpię, czy ktokolwiek na Ziemi widział. – To nie mogą być tylko ulicznicy – stwierdziłem. Niższy z funkcjonariuszy odwrócił się do mnie. – Zaczęło się od uliczników, oni są zgromadzeni przy wejściach. Nie wpuszczono nikogo do środka. Natomiast większa część tłumu to dorośli ludzie. Nie wierzyłem oczom ani uszom. – Ludzie? Dlaczego? – Demonstracja poparcia, jak sądzę. Oczekiwaliśmy pojawienia się grupek fanatyków i może odrobiny niezależnych. Nikt nie sądził, że zdarzy się coś takiego! – Może to był wasz błąd – powiedziałem, nie wyjaśniając, dlaczego tak uważam. Natychmiast zorientowałem się, skąd tylu ludzi na dole. Postęp geometryczny. Każdy ulicznik miał rodziców. Do tego po dwoje lub czworo ciotek, wujków i dziadków. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkich tych poczuwających się do winy ludzi oraz ich przyjaciół i sąsiadów, którzy przybyli do Centrali MA, by zapobiec brutalnemu traktowaniu dzieci, dochodziło się do astronomicznych liczb. Gdy wylądowaliśmy na najwyższej platformie i otworzyły się drzwi, uderzył nas hałas. Można go było dosłyszeć nawet tutaj. Głęboki dźwięk docierający nie tylko do uszu, lecz przenikający przez skórę. Gdyby wzburzony ocean miał głos, byłby on właśnie taki. – WENDY! WENDY! WENDY! Popchnięto mnie do środka, na pochylnię i dalej, aż do gołego pokoju, gdzie oczekiwał Administrator Brode. Miał zaciśnięte usta. Wyglądał na zmęczonego. Byliśmy sami, nie licząc strażnika przy drzwiach. W odległym kącie biegł strumień danych. – Proszę tutaj – powiedział, wskazując miejsce obok. Uczynił ścianę przezroczystą i ujrzeliśmy falujący tłum na placu poniżej. – Dziwię się, że ich nie przepędzicie mazią – powiedziałem. – Myślałem o tym, lecz jest tam zbyt wielu ludzi, niektórzy bez wątpienia wpływowi. Nie możemy ryzykować. Rozumiałem go. Maź mogła spowodować niespodziewane efekty. Widziałem wideo z marszów głodowych w przeszłości, kiedy to rozpylono ją na tłum. Silikonowa emulsja zmniejszyła tarcie do zera. Gdy dostawała się na kogoś, lub na podłoże, człowiek natychmiast padał! Nie można było stać, oprzeć się o sąsiada, nawet klęknąć. Naprawdę śmieszne. Lecz w takim tłumie jak ten pod Piramidą, mogło to spowodować ofiary. – Chcę, żeby odesłał ich pan do domów – powiedział. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. – Oczywiście! Niech pan tylko powie, kiedy! – Teraz. Natychmiast. Nie żartował. – Nie chciałbym być niegrzeczny, ale czy od czasu naszego spotkania nie wymazywał pan komuś pamięci? Właśnie miał odpowiedzieć, kiedy wlepił wzrok w ekran za mną. Spojrzałem też i zobaczyłem zbliżenie twarzy Jean mówiącej do Brode’a, graffiti z nie autoryzowanej transmisji Newsface Four. Mówiła głośno: – Czy nie sądzi pan, że mógłby coś dla nich zrobić? Jest pan potężny. Czy mógłby pan im pomóc zacząć gdzieś indziej nowe życie? Ja już nie będę mogła. I głos spikera: – Madonno z Tuneli, módl się za nami! Całość została natychmiast powtórzona, pętla graffiti. Brode obrócił się do pomocnika i krzyknął: – Zdjąć to! Natychmiast! Pomocnik powiedział coś do laryngofonu. Pętla skończyła się w połowie trzeciego powtórzenia. – Jak już mówiłem – kontynuował Brode, nadal patrząc na tłum – wiem, że może pan tego dokonać. Widziałem wczoraj transmisję z dolnego poziomu. Przez moment wykrzykiwali pana imię zamiast jej. Może pan sprawić, by znów się tak stało. Potem powie im pan, że gdy tylko się rozejdą, ich ulubiony klon zostanie uwolniony z Piramidy. Ugryzłem się w wargę pod wpływem nagłej myśli. Niezupełnie mu jeszcze wierzyłem. – To prawda? W końcu odszedł od okna i spojrzał na mnie zimno. – Oczywiście, że tak. – Będzie mogła odejść? – W pewnym sensie. – To znaczy? – Będzie mogła odejść ze swym właścicielem. Jean z powrotem ze Spinnerem. Ogarnął mnie nagły nie kontrolowany gniew. Gdyby gość nie był Regionalnym Administratorem... – I sądzi pan, że w ten sposób zażegna sprawę? Z pewnością nie! – Ależ tak! Przyjdą do niej, a ona ich nie rozpozna, nie będzie wiedziała, kim są ani czego chcą. Trochę jeszcze poszumią i będzie po wszystkim. Życie wróci na normalny tor. – Jeśli wymażą jej pamięć, ta sprawa nigdy się nie skończy. – Wyrok jest prawomocny. Nie mam na to wpływu. – A rewizja nadzwyczajna albo inna z waszych sztuczek? Znów odwrócił się do okna. – Na to już odrobinę za późno. Wlepiłem wzrok w jego plecy, a w moim sercu rozszalał się lodowaty wicher. Powietrze zgęstniało. Nie przechodziło mi przez gardło. Grawitacja wzrosła kilkakrotnie. Opadłem na najbliższe krzesło i próbowałem złapać oddech. Zrobiłem to, ponieważ po złapaniu tchu planowałem wypchnąć Brode’a przez okno. Obecny w pokoju goryl był prawdopodobnie szkolony w czytaniu z pozycji ciała. Wielki facet. Stanął w połowie drogi między mną a Brode’em. – Chcę ją zobaczyć. – Niemożliwe. Wie pan równie dobrze jak ja, że po wymazaniu pamięci zapada się w wielogodzinną śpiączkę, a dochodzenie do siebie trwa tygodniami. Na długi czas zapanowała cisza. Sam czułem się jak po wymazaniu pamięci. Wreszcie Brode odezwał się: – No i co, przemówi pan do nich? – Musiało się panu w głowie pomieszać! Powiem im, żeby rozwalili to miejsce do fundamentów! Znów się odwrócił. Miał paskudny wyraz twarzy. – Naprawdę? Sądzę, że nie. Czeka pana niespodzianka, Mr Dreyer. Wydaje się, że lubi pan cieszyć się życiem. Ma pan swoje ukryte złoto, podejrzanych przyjaciół, jak właściciel tej tawerny, ulicznika mieszkającego od czasu do czasu z panem i lekarza z cofniętą licencją. – Uśmiechnął się zgryźliwie. – Właśnie tak, jak można się spodziewać po byłym zaguzikowańcu. Nawet mnie to nie ruszyło. Byłem zbyt wściekły, by dać się obrazić. Musieli cholernie mocno grzebać w moim życiu. – Mogę zmienić tę żałosną egzystencję, Mr Dreyer. Mogę wznowić śledztwo w sprawie śmierci tej pociętej na kawałki w pańskim mieszkaniu dwójki z NeuroNexu. Pański przyjaciel z ulicy był też w to zamieszany, prawda? Mogę zamknąć tę tawernę i wysłać jej właściciela na Biegun Południowy za tak wielkie przestępstwo, że już nigdy nie ujrzy słońca w zenicie. Mogę też zadbać o to, by nigdy nie zwrócono licencji pańskiemu zaprzyjaźnionemu doktorowi. Mogę sprawić, by chciałby się pan nigdy nie urodzić, Mr Dreyer. – Proszę na to nie liczyć. Już raz umarłem i wróciłem. – To sprawię, by pańscy przyjaciele chcieli tego samego. Ucichliśmy na chwilę, mierząc się wzrokiem. Obaj wiedzieliśmy, że przegram. Miał w ręku Elmero, Doca i B.B. Nie mogłem pociągnąć ich za sobą. A jednak coś tu się nie zgadzało. Nie wiedziałem co, lecz wyczuwałem obecność innych graczy. Miałem pomysł. – Proszę mi pozwolić na rozmowę z Lumem. – Lum? – spytał z wyrazem furii na twarzy. – Lum? Jest uwięziony i czeka na wyrok, nieunikniony wyrok, jeśli będzie mi dane do tego przyłożyć rękę! On panu nie pomoże. – A jednak chcę z nim mówić. To nie jest wygórowana prośba. Brode kiwnął głową. – Dobrze. Dał znak swemu gorylowi, a ten powiedział coś do laryngofonu. Potem czekałem pod czujnym okiem dryblasa, przypatrując się zapatrzonemu w tłum Brode’owi. 14 Kiedy wprowadzono Arrela Luma, zauważyłem gruby, nieprzyjemny srebrny rękaw na jego ramieniu. Pozwolono nam odejść na rozmowę do kąta, lecz najpierw uruchomiono mechanizm rękawa. – Co to jest? – spytałem. Lum uśmiechnął się kwaśno. – Gdybyś był bardziej uważny, wiedziałbyś. To rękaw grawitacyjny. Jestem teraz przywiązany do osi centrum grawitacji. Mogę wykonywać dowolne ruchy w pionie – zademonstrował – lecz nic poza tym. – Nieźle – stwierdziłem i przekazałem mu, o co prosił Brode. Wiedziałem, że wszystko co mówię, jest rejestrowane, lecz nie troszczyłem się o to. Lum wysłuchał i odwrócił się do Brode’a. – Wie pan, Mr Administrator, to mogłaby być szansa pokazania, że jest pan czymś więcej niż tylko politykiem. Przy odrobinie dobrych chęci z pańskiej strony mógłby pan wspiąć się na sam szczyt. Udowodniłby pan, że jest prawdziwym mężem stanu. Od wieków nie było takiego. Możemy klonować dinozaury, dodo i Jean Hearlow, lecz... – Oni wymazali pamięć Jean – powiedziałem. Lum zachwiał się i tylko rękaw grawitacyjny ochronił go przed upadkiem. Zasłonił oczy wolną ręką. Przez moment myślałem, że się załamie, ale nie. – Naprawdę chciałem ją poznać – powiedział słabo, biorąc się w garść i patrząc na Brode’a. – Ale nie zabili jej – wtrąciłem. Popatrzył na mnie. – O tak, zabili. Wiedziałem, że ma rację, lecz wolałem o tym nie myśleć. – Co Brode chce ode mnie uzyskać? – spytałem. Uśmiech Luma stał się drapieżny. – Rozwiązanie polityczne. Dzięki memu wczorajszemu programowi klon Hearlow i ulicznicy zyskali światowy rozgłos. Muszą mocno na niego naciskać z Central Authority, by rozbroił tę bombę najszybciej, jak się da. To główny powód, dla którego nie użył mazi. Chodzi o jego polityczną przyszłość. – Dobrze, lecz skąd o tym wiesz? – Mogę mieć gości. A wszyscy moi przyjaciele to ludzie z informacji. A więc mamy do czynienia z próbą wywierania na ciebie nacisku. Liczy na twoją współpracę. Ja natomiast miałem przyjaciół liczących na moją dyskrecję. – I udaje mu się. – Cóż, Mr Dreyer – powiedział Brode z odległego kąta. – Czekam. Moment jest krytyczny. – W porządku – odkrzyknąłem. – Zróbmy to. Lum otworzył szeroko oczy. – Zróbmy co? – Jeszcze nie wiem. Goryl zaczął popychać mnie do drzwi. Odchodząc, usłyszałem, jak Lum mówi w pustkę: – A co ze mną? – Pan i ja porozmawiamy, Mr Lum – odparł Brode. – Wolałbym wrócić do celi. – Jednakże, mimo wszystko, porozmawiamy o pańskich pomysłach o moim przywództwie. Potem drzwi się za mną zamknęły. 15 Nauczono mnie, co mam mówić i kazano to powtarzać dopóty, aż nie robiłem żadnych błędów. Potem wyposażyli mnie w przezroczysty, miniaturowy laryngofon, taki sam ręczny wyłącznik i umieścili na platformie. Wszystkiego doglądał jeden z ludzi Brode’a. Z dołu wciąż dobiegało skandowanie. – ...WENDY! WENDY! WENDY! Gdy platforma wyjechała na zewnątrz i zaczęła się obniżać, skandowanie przycichło i zamarło. Na poziomie dziesięciu metrów mogłem już rozróżniać ludzi w tłumie. Z przodu obszarpani ulicznicy, za nimi lepiej ubrani ludzie. Te dwie grupy nie mieszały się. Za mną wejść do Piramidy broniły uzbrojone żółte kamizelki. Pomachałem dzieciakom i włączyłem mikrofon. – HALLOOOOO, ULICZNICY! – buchnęło z głośników w ścianach Piramidy. Niektórzy z nich musieli być z Lost Boys, ponieważ dojrzałem zamieszanie w ich szeregach. Wzrosło ono do okrzyku, krótszego, żywszego niż poprzedni. – Siggy! Siggy! Siggy! Nie był on jednak równie głośny, gdyż nie przyłączyli się doń ludzie. Prawdopodobnie zadawali sobie pytanie, kim u diabła jest ten Siggy? W końcu we wczorajszym strumieniu danych nie było o nim mowy. Ale dzieciaki znały to imię. Wszystkie małe twarzyczki o wielkich oczach zwrócone były na mnie. Dostałem gęsiej skórki. – MAM DLA WAS WIEŚCI O WENDY. Aplauz aż wstrząsnął platformą i powtórnie zaczęto skandować imię dziewczyny. Nienawidziłem się za to, co miałem zrobić. Dla odwleczenia tej chwili na moment pozwoliłem wzrosnąć okrzykom. Wyłączyłem mikrofon i powiedziałem pomocnikowi: – A tak na marginesie, to jak zamyka się Centralę MA? Myślałem, że jest otwarta dla mieszkańców przez okrągła dobę. Uśmiechnął się chytrze. – Fakt, ale znaleźliśmy zapomniane rozporządzenie, pozwalające dzieciom wchodzić jedynie w towarzystwie dorosłych. – Ho, ho! – zdziwiłem się. – Nieźle. Tłum uliczników przemieszał się i nagle na czyichś ramionach dojrzałem B.B. machającego do mnie i rozpieranego dumą. Jego oczy mówiły „Siggy jest tutaj. Siggy nie pozwoli nas skrzywdzić. Siggy może wszystko”. Błyskawicznie podjąłem decyzję. – Opuśćcie się niżej, wezmę tego dzieciaka – nakazałem. – Tego nie ma w planie. – Pozwólcie mi trochę poimprowizować. To, co mam do powiedzenia będzie znacznie skuteczniejsze, gdy będę miał jednego z nich na ramionach. Pomocnik skontaktował się z Piramidą. Musieli naradzać się w biurze Brode’a, bo na odpowiedź przyszło chwilę poczekać. Była ona jednak po mojej myśli, bo zaczęliśmy się zniżać. Pokazałem dzieciakom na dole, żeby zrobiły miejsce wokół B.B. Odsunęli się od niego, gdy byliśmy na wysokości dwóch metrów. Wtedy zeskoczyłem przez barierę platformy wprost na ziemię. – Hej! – krzyknął pomocnik. – Nie możesz tego, robić! Zignorowałem go. Porwałem B.B. i ruszyłem z nim do najbliższych drzwi Piramidy. Roześmiani ulicznicy ustępowali nam z drogi. Pomocnik podążał po platformie równolegle do nas. Krzyczał do żółtych kamizelek przy wejściu: – Zatrzymać go! O to chodziło. Decydowałem się na samobójstwo. Narażałem Doca, Elmero i nawet B.B., lecz nie było innej rady. Nikt nie miał prawa wymazywać pamięci mego klienta i grać mi na nosie, sądząc, że podziękuję mu za to i uczynię wszystko, czego pragnie. Do diabla z tym! Nie mogłem na to pozwolić. Nie byłem straceńcem ani fanatykiem, ale i dla mnie istniały pewne granice. Brode je przekroczył. Zamierzałem się odegrać. Żółte kamizelki utworzyły kordon. Włączyłem mikrofon, ustawiłem na fuli i krzyknąłem z całych sił: – JESTEM OBYWATELEM MEGALOPS I DOMAGAM SIĘ WSTĘPU DO PIRAMIDY! TAKIE JEST PRAWO! Dźwięk był przerażający. Jakby w centrum tego zamieszania uderzył piorun. Jak głos Boga. Wszyscy wokół skulili się i zatkali uszy. Własny głos omal nie zwalił mnie z nóg. Żółte kamizelki były wstrząśnięte. Ledwie dosłyszałem, jak najbliższy mówi: – Nie wpuszczamy żadnych uliczników. – ON JEST W TOWARZYSTWIE DOROSŁEGO! PRZEPUSZCZAĆ NATYCHMIAST! Gdy skulili się przed hałasem, przemknąłem między nimi, zanim któryś zdołał mnie chwycić. Znalazłszy się wewnątrz, podniosłem głos: – W PORZĄDKU! WSZYSCY ZA MNĄ! Nagle wyłączono mój mikrofon. Lecz gdy się odwróciłem, zobaczyłem, że nie miało to już znaczenia. Ludzie przepychali się przez tłum, niosąc dzieci na ramionach. Żółte kamizelki stawiały nikły opór, lecz był on beznadziejny. Zepchnięto ich. Prawo było po naszej stronie. Zauważyłem nawet, że któryś z funkcjonariuszy bierze dziecko i wchodzi do środka. Ludzie wdzierali się do, wnętrza ze wszystkich czterech stron jak woda rwąca tamy, rozlewająca się po podłogach i pnąca się z każdą sekundą coraz wyżej. Potem znów zabrzmiało skandowanie wstrząsające całym wnętrzem Piramidy: – WENDY! WENDY! WENDY! Trzymałem B.B. na ramionach, pozwalając mu krzyczeć, choć sam milczałem. Bo i po co krzyczeć? Wendy, którą znal, już nie istniała. Brode nie miał zamiaru sprowadzić kukły na dół i pokazać tłumowi. Lecz jeśli rzeczy ułożyłyby się tak, jak planowałem, być może tłum sprowadzi go do parteru i to dosłownie. Zniszczył moją klientkę. Teraz ja zamierzałem zniszczyć jego. Albo samego siebie. Nic nie zapowiadało, by skandowanie ucichło. Do środka wdzierało się coraz więcej ludzi, a i tak nadal główna ich część pozostawała na zewnątrz. Wchodzili na coraz wyższe poziomy. Za chwilę wypełnią każdy centymetr kwadratowy Piramidy. Brode musiał coś zrobić i to szybko. I zrobił. Platforma, taka na jakiej miałem wystąpić, a może nawet ta sama, zaczęła opuszczać się z góry po mojej prawej stronie. Dostrzegłem na niej cztery sylwetki. Skandowanie ustało i wszyscy wypatrywali, kto to jest. – Co jest, Sig? Wendy przyjść? Biedny dzieciak. Nie chciałem, by się łudził. – Nie sądzę, B.B. Miejmy tylko nadzieję, że to nie armatki na maź. Obserwowaliśmy zniżającą się platformę. Nagle B.B. krzyknął: – Ona, Sig! Wendy! Ona! Ona! Miał rację. Nie wierzyłem własnym oczom, lecz była tam Jean Hearlow-c, stojąca przy barierce platformy we własnej osobie. Tłum wyraźnie ją szokował. Co planują? Czy naprawdę wydawało mu się, że coś w ten sposób zyska? Ulicznicy wprost oszaleli, lecz ludzie wokół mnie wstrzymali oddech. Wiedziałem dlaczego. Wszyscy widzieli wczorajszy strumień danych. Wiedzieli, co miano jej zrobić tego ranka. Obawiali się, że patrzą na kukłę. Mieli rację. Wówczas spojrzałem na towarzyszące jej postacie i prawie wypuściłem z ramion B.B. Był tam sam Brode, jeden z jego ludzi przy pulpicie i Lum. Co to miało znaczyć? Milion myśli przebiegło mi przez głowę. Czy to było oszustwo? Czy zrobili holograficzne przebranie Wendy? Czy podstawili aktorkę? Ale to nie wyglądało na holo, postać była zbyt realna. I co, u diabła, robił tam Lum? Czy go przekupili? Albo złamali tak, jak próbowali złamać mnie? Platforma zatrzymała się na trzydziestu metrach. Jean nadal miała zdziwioną minę. Musieli nauczyć ją, co ma mówić. Coś, co wysłałoby wszystkich do domu. Zapowiadały się straszne chwile. Wysunęła się do przodu i jej wzmocniony głos wypełnił Piramidę: – Hal... hallo. Powiedziano mi, że jestem wolna. Czy są tu moi Lost Boys? I uśmiechnęła się, a za nią uśmiechał się Lum, nie pozostawiając wątpliwości, że to ona. Nie wiedziałem jak to możliwe, lecz byłem tego pewien. Nagle zorientowałem się, że ryczę jak bóbr. Ja, Sigmundo Dreyer, który nigdy nie płacze. A dookoła rozszalało się pandemonium, delirium, ekstatyczny chaos. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś takiego. Zwykli normalni i chłodni ludzie śmiali się, płakali, krzyczeli z zadowolenia i machali rękami jak maniacy. Śmiali się, podskakiwali, ściskali się i całowali w szalonym tańcu. Mógłbym przysięgać, że słyszałem kościelne dzwony. Przez tę jedną chwilę wszyscy byliśmy Zagubionymi Dziećmi Wendy. 16 Trochę to potrwało, lecz w końcu wszystko wróciło do normy. Sądzę, że ludzkie struny głosowe mają jednak pewne granice wytrzymałości. Widziałem jak Brode i Lum parokrotnie szeptali do siebie. Teraz Brode wystąpił przed Jean i wzniósł dłonie. Jego głęboki głos przetoczył się po Piramidzie: – Obywatele! Chcąc zlikwidować pomyłkę co do statusu obywatelskiego, uniknąć nieporozumień z niezależnym światem Neeka, użyłem wszelkich środków dostępnych mi przez Central Authority Megalops, by potwierdzić człowieczeństwo Jean Hearlow-c, kobiety, którą znacie jako Wendy. Ze wszystkich stron odezwały się śmiechy i westchnienia zadowolenia, a ja rozmyślałem nad tym, co planuje Brode. – Jest to jednakże status tymczasowy. W ciągu miesiąca będzie ona musiała udać się w zaświaty. Gdy rozległy się pomruki niezadowolenia, Brode spiesznie wyjaśnił: – Lecz nie chcę, by wracała tam sama. Tak jak wy pragnę, by spełniło się marzenie Wendy. Nigdy nie myślałem, że tak wielki tłum może być tak cichy. Nie było słychać nawet szurania nogami. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech oczekując, czy powie to, czego nigdy nie spodziewaliśmy się usłyszeć. – Nie możemy oczywiście użyć kredytu publicznego, a zatem upoważniam First Bosyorkington Bank do otwarcia funduszu The Lost Boys Trust. Fundusze zostaną zużyte na opłacenie podróży w Zaświaty tych biednych dzieci, które nazywamy ulicznikami. Podniosły się owacje o sile trzęsienia ziemi. Brode musiał natężać głos, by być słyszalnym. – Na otwarcie tego Trustu osobiście ofiarowuję pierwszych dziesięć tysięcy kredytów. Jeśli będziemy działać razem, możemy przekształcić marzenie Wendy w rzeczywistość. To wystarczyło. Mógł sobie darować dalszy występ. Próbował co prawda dodać coś jeszcze, lecz głośniki w Piramidzie zostały zagłuszone przez potężny ryk, który powoli przerodził się w owację. – BRODE! BRODE! BRODE! BRODE! Obserwowałem twarz Luma i już wiedziałem, czyj to był pomysł. Lum znalazł sposób przekazania swej wizji ambitnemu, wysoko mierzącemu politykowi, i zmienił go w męża stanu, człowieka dzierżącego w swym ręku historię i zmieniającego jej bieg. Nie przyłączyłem się do owacji. Pozwalałem siedzącemu na mych ramionach B.B. krzyczeć za nas obu. Stałem i obserwowałem zdumioną twarz Jean, załzawionymi oczami wpatrzoną w swych Lost Boys. Kobieto-klonie, pomyślałem, czy zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś? EPILOG – A więc Brode kłamał o wymazaniu pamięci – powiedziałem do Luma, gdy siedzieliśmy przy stoliku Doca u Elmero. – Oczywiście. Bardzo mocno na ciebie naciskał i nie chciał jej mieszać do tej rozgrywki. Uczynił to, mówiąc ci, że wymazał jej pamięć. Lecz chronił ją jako swój ostatni atut. Wiele się zdarzyło w ciągu dwóch dni od zajścia w Piramidzie. The Lost Boys Trust pękał od dotacji, a po transmisji w strumieniu danych przemówienia Brode’a społeczeństwa Chi-Kacy, Tex-Mex i Western Megalops założyły własne trusty dla swych uliczników. Tak samo było w Europie i wszędzie indziej. – Czy wystarczy zaświatów dla tych wszystkich uliczników? – zapytał Doc. Lum energicznie przytaknął. – Możemy wysyłać ich bez ograniczeń. Światy rolnicze umieszczą ich na wielkich farmach i będą wychowywać, dopóki dzieci nie dorosną do uprawiania własnej ziemi. Wcześniej czy później, wszyscy staną się właścicielami ziemskimi. Ja też. – Ty? – zdziwiłem się. – Sądziłem, że jesteś nowym głównym doradcą Brode’a. – Tak, lecz nie na długo. Szykują się duże zmiany i nie wiadomo, jak to z nim będzie. – Jasne. Jest taki prawomyślny i idealistyczny, że nie wiadomo, co go może spotkać, prawda? Lum wzruszył ramionami. – Brode wierzy, że znajdzie się na szczycie. Przed aferą z Wendy był tylko jednym z głównych administratorów Megalops, lokalną szyszką. Teraz jest sui generis jedynym politykiem broniącym klonów i uliczników. Nie ma uniwersalnego poparcia, lecz zgromadził wystarczającą ilość emocji, które mogą go nieść jeszcze długo, długo. Dla Central Authority stał się teraz światowej klasy reklamówką. Jeśli prawa dla klonów i emigracja uliczników zawiodą go tam, gdzie chce, będzie ich bronił całym sercem. – A jeśli zawiodą go tam przeciwne siły? – zapytał Doc. – Wówczas przeklnie klony i uliczników z równą pasją i przekonaniem. – Lum pokręcił głową. – Zadziwiający człowiek, czysty pragmatyk. Zamierzam się przy nim trochę pokręcić i zobaczyć, jak długo uda mi się go utrzymać na właściwej linii. – Tak naprawdę to nigdy nic się nie zmienia – stwierdziłem. – Jeśli zmiany przebiegają z góry na dół, to się zgadzam – odparł Lum. – Lecz tym razem kierunek jest odwrotny. Daje się odczuć ich wpływ na serca i duszę tych na szczycie. Ten rodzaj zmian może się ustalić. Nawet przez minutę nie wierzyłem w to, ale nie chciałem się spierać. – Zobaczymy – powiedziałem. – Może ty zobaczysz, ponieważ ja wybywam stąd za kilka lat. Kiedy już skończę z Brode’em, udaję się na Neeka. – Dlaczego Neeka? – spytałem. – Ponieważ Jean tam będzie. Ona mnie fascynuje. Chcę ją lepiej poznać. A jeśli wszystko dobrze się ułoży... Nie dokończył zdania. – Wiesz, że ona jest sterylna? – powiedziałem, nie znajdując innego argumentu. – Oczywiście. Ale czy nie uważasz, że tam będzie więcej dzieci, niż można by zamarzyć? A jakie są twoje plany, Sig? Wzruszyłem ramionami. – Takie same, jak zwykle. – Nie chcesz udać się Tam, Gdzie Udają Się Wszyscy Dobrzy Ludzie? – W żadnym wypadku. Urodziłem się na Ziemi i zamierzam na niej pozostać. – Chcesz pracować dla Brode’a? – Nie interesuje mnie to – odrzekłem. – Nie lubię polityków. Bez względu na otoczkę. – To dobrze. – Wstał i uniósł kciuk. – Muszę lecieć. Gdzie tu się płaci? – Daj spokój. Ja płacę. Uścisnęliśmy sobie ręce i wyszedł. Doc odwrócił się do mnie. – To znaczy, że nie chcesz nawet spróbować nowego życia na Neeka? – Ani trochę. – Chociaż Jean i B.B. błagali cię, byś podążył z nimi? – Ja? Farmerem? – Znalazłoby się coś i dla ciebie. Tam też są miasta. – Tam są miasteczka, Doc. Małe miasteczka rozrzucone po całej mapie. Myśl o wszystkich tych rozległych horyzontach i otwartych przestrzeniach przyprawiła mnie o dreszcze. – Szkoda będzie ją tak wypuścić – powiedział Doc, mrugając do mnie. Natychmiast przybrałem postawę obronną. – Ona nic dla mnie nie znaczy! Roześmiał się. – Nie bierzesz mnie chyba za wariata. Powinieneś zobaczyć swoją twarz, kiedy Lum mówił, że wybiera się na Neeka i ma wobec niej chyba plany matrymonialne! – Jesteś zanadto naćpany, Doc. W twoim mózgu musiały już zajść nieodwracalne zmiany. Odszedł do baru i pozostawił mnie rozmyślającego nad emigracją do Neeka. Zwariowany pomysł. A jednak, może znalazłoby się tam coś dla takiego powikłanego faceta jak ja? Coś innego niż rolnictwo. Wszystko, tylko nie rolnictwo! To była jakaś myśl. Może dotychczas skrywana. Zastanawiałem się, czy na Neeka będzie coś do jedzenia dla Iggy’ego.