14163

Szczegóły
Tytuł 14163
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14163 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14163 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14163 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Hector Malot BEZ RODZINY Przełożyli HALINA I TADEUSZ EVERTOWIE Ilustrowała ANNA WŁOCZEWSKA Nasza Księgarnia Warszawa 1987 Tytuł oryginału francuskiego SANS FAMILLE Copyright for the Polish edition by I.W. „Nasza Księgarnia", WarszawiK J 1968 ^f , ¦ Redaktor ANNA WALENKO Redaktor techniczny MARIA BOCHACZ Korektor GRAŻYNA MAJEWSKA ISBN 83-10-08873-6 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1987. Wydanie drugie. Nakład 50 000 + 250 egz. Ark. wyd. 26,2, Ark. druk. 26,0. Oddano do produkcji w styczniu 1985 r. ^Podpisano do druku w sierpniu 1987 r. Zakłady Graficzne w Katowicach, ui. Armii Czerwonej 138. Zam. 0273/1123/5 K-25 CZĘŚĆ PIERWSZA W wiosce Jestem znajdą. Jednak do ósmego roku życia wierzyłem, że jak inne dzieci mam matkę, bo kiedy płakałem, podchodziła do mnie pewna dobra kobieta, tuliła mnie i kołysała w ramionach tak czule, że przestawałem płakać. Ta kobieta całowała mnie zawsze, gdy kładłem się spać, a kiedy grudniowy wiatr ubielał śniegiem szyby, brała w ręce moje stopy* i długo je rozgrzewała śpiewając przy tym piosenkę, z której pamiętam jeszcze melodię i kilka słów. Kiedy pasałem naszą krowę na trawiastych oboczach dróg albo na ugorach i ulewny deszcz zaczynał padać, wybiegała naprzeciw mnie i okrywała mi głowę i ramiona wełnianą, podkasaną spódnicą. A za każdym razem gdy pokłóciłem się z którymś z moich kolegów, musiałem jej o tym opowiedzieć, po czym prawie zawsze przyznawała mi rację i potrafiła mnie pocieszyć. To i wiele jeszcze innych rzeczy — sposób, w jaki do mnie mówiła i patrzyła na mnie, łagodność jej wymówek — sprawiało, że uważałem ją za swoją matkę. A oto jak dowiedziałem się, że była tylko moją mamką. Moja wioska czy — mówiąc ściślej — wioska, w której rosłem, bo nie mam swojej wioski, swojej rodzinnej wioski, tak jak nie miałem ojca ani matki, a więc wioska, gdzie spędziłem dzieciństwo, nazywa się Chavanon i jest jedną z najbiedniejszych w środkowej Francji. Ta bieda nie wynika ani z obojętności, ani z lenistwa mieszkańców, lecz jedynie z położenia w nieurodzajnej okolicy. Gleba stanowi tu cienką warstwę i żeby dobrze rodziła, trzeba by ją lepiej nawozić i uprawiać, na co brakuje środków. Nie było więc tutaj (przynajmniej w czasach, o których mówię) dużo uprawnych pól, za to wszędzie rozciągały się ugory, na których pienił się tylko janowiec. Tam gdzie się one I kończyły, zaczynały się wyżynne wrzosowiska; rosły na nich kępy przygiętych przez silne wiatry, karłowatych drzew z powykręcanymi gałęziami. Ładne drzewa można było znaleźć tylko w kotlinach, nad brzegami rzek, gdzie na małych łączkach rosły wielkie kasztany i mocne dęby. W takiej właśnie kotlinie, nad brzegiem wartkiego strumienia, który wpadał do jednego z dopływów Loary, stał dom, gdzie spędziłem pierwsze lata mego dzieciństwa. Do ósmego roku życia nigdy nie widziałem w tym domu mężczyzny. Ale moja matka nie była wdową, tylko jej mąż, robotnik kamieniarski, pracował w Paryżu jak większość innych mężczyzn z okolicy i nie wracał do wsi, przynajmniej odkąd zacząłem dostrzegać i rozumieć, co się wokół mnie dzieje. Od czasu do czasu tylko dawał o sobie znać przez któregoś z kolegów, który wracał do domu. — Matko Barberin, wasz chłop ma się dobrze; kazał powiedzieć, że pracuje, i oddać wara te pieniądze; może przeliczycie? I nic więcej. Matce Barberin wystarczały te nowiny: mąż był zdrów, pracował, zarabiał. Z tego, że Barberin tak długo mieszkał w Paryżu, wcale nie wynika, iż źle żył z żoną. Nie chodziło tu o żadne niesnaski. W Paryżu zatrzymywała go praca; na schyłku lat wróci do swojej starej żony z pieniędzmi, które uciułał na czarną godzinę, na czas kiedy nie będą już mieli sił do pracy. Pewnego listopadowego dnia, o zmierzchu, jakiś nieznajomy przystanął przed naszą furtką. Siedziałem na progu domu, zajęty łupaniem chrustu. Przybysz nie otworzył furtki, tylko sponad niej popatfeśył na mnie i zapytał, czy tu mieszka matka Barberin. Powiedziałem, żeby wszedł. Pchnął furtkę, która skrzypnęła w zawiasach, i wolnym krokiem podszedł do domu. Nigdy jeszcze nie widziałem człowieka aż tak ubłoconego: od stóp do głów pokrywały go pacyny błota, jedne wilgotne, inne już suche. Znać było po nim długą wędrówkę po kiepskich drogach. Odgłos naszej rozmowy ściągnął matkę Barberin: gdy przestąpiła próg, znalazła się tuż przed przybyszem. — Przynoszę wiadomości z Paryża — rzekł. Często słyszeliśmy te słowa, ale ton głosu nie przypominał w niczym tego, który normalnie towarzyszył powiedzeniu: „Wasz chłop jest zdrów, pracuje". — O, Boże! — krzyknęła matka Barberin załamując ręce. — Hieronimowi coś się stało? — Tak, ale nie trzeba się tak przejmować. Jest tylko ranny. Pewnie jednak zostanie kaleką. Leży w szpitalu. Leżałem obok niego i gdy miałem już wracać do domu, prosił, żeby wstąpić po drodze i opowiedzieć, co się stało. Nie mogę się zatrzymać na długo, bo mam jeszcze trzy mile przed sobą, a noc zapada. Matka Barberin chciała jednak dowiedzieć się czegoś więcej, poprosiła zatem nieznajomego, żeby został na kolacji. Drogi są złe — mówiła — podobno w lesie pokazały się wilki; jutro rano ruszy dalej; Zasiadł w kącie przy kominku i jedząc opowiedział o wypadku: rusztowanie, które się zawaliło, przygniotło Barberina, a ponieważ udowodniono, że stało się to w miejscu, gdzie nie powinien się znajdować, przedsiębiorca nie chce wypłacić mu żadnego odszkodowania. — Nie miał szczęścia ten biedny Barberin, nie miał szczęścia; są tacy spryciarze, którzy umieliby wydębić rentę, ale on do nich nie należy. Susząc nogawki spodni, sztywne od pokładu stwardniałego błota, powtarzał „nie miał szczęścia" ze szczerym żalem, który wskazywał, że on chętnie naraziłby się na kalectwo, byle tylko otrzymać rentę. — Ale — dorzucił na sam koniec — poradziłem mu, żeby wytoczył proces przedsiębiorcy. — Proces kosztuje kupę pieniędzy. — Tak, lecz jeżeli się wygra... Matka Barberin chętnie pojechałaby do Paryża, tylko jak tu się zdobyć na tak długą i kosztowną podróż? Nazajutrz rano poszliśmy do wsi, aby poradzić się proboszcza, który nie pozwolił matce Barberin jechać, póki nie będzie wiadomo, czy to się na coś przyda. Napisał tylko do kapelana szpitala, gdzie leżał Barberin. W kilka dni później nadeszła odpowiedź; wynikało z niej, że przyjazd matki Barberin jest niepotrzebny, ale że ma wysłać mężowi pewną kwotę pieniędzy, bo chce on wytoczyć proces przedsiębiorcy. Mijały dni i tygodnie i od czasu do czasu przychodziły listy z żądaniem pieniędzy; ostatni, bardziej naglący niż inne, zawierał polecenie sprzedania krowy, jeżeli pieniądze już się skończyły. Tylko ci, którzy mieszkali na wsi, wśród chłopów, wiedzą, ile smutku i bólu zawierają te dwa słowa: „sprzedać krowę". Dla zoologa krowa to zwierzę przeżuwające; dla wycieczkowicza — bydlątko, które zdobi krajobraz, gdy unosi nad trawą pysk wilgotny od rosy; dla miejskich dzieci — źródło kawy z mlekiem i świeżego twarożku; ale dla chłopa to coś dużo ważniejszego. Choćby był nie wiem jak biedny i miał bardzo liczną rodzinę, nie zazna głodu, póki w oborze stoi krowa. Z postronkiem lub kawałkiem zwykłego sznurka u rogów, pilnowana przez dziecko, pasie się w przydrożnych, bezpańskich rowach, a wieczorem cała rodzina ma kawałek masła do zupy i mleko do okraszenia kartofli: ojciec, matka, dzieci, duzi i mali, wszyscy żyją z krowy. Oboje z matką Barberin żyliśmy tak dobrze z naszej, że do tej pory prawie nie skosztowałem mięsa. Ale to była nie tylko nasza żywicielka, lecz także nasz towarzysz, nasz przyjaciel; bo nie należy myśleć, że krowa to zwierzę głupie, przeciwnie, jest bardzo inteligentnym stworzeniem, o tym lepszym charakterze, im więcej trudu włożyło się w jej wychowanie. My pieściliśmy naszą krowę, mówiliśmy do niej, a ona nas rozumiała i wielkimi, okrągłymi i łagodnymi oczami potrafiła powiedzieć, czego chce lub co czuje. Krótko mówiąc kochaliśmy ją i ona nas kochała. Teraz należało się z nią rozłączyć, bo tylko sprzedając krowę, można było spełnić żądanie Barberina. Przyszedł wreszcie handlarz. Długo oglądał i obmacywał krowę; trząsł głową i z niezadowoloną miną powtarzał w kółko, że wcale mu się nie podoba, że jest to bydlę biedaków, które daje mało mleka i kiepskie masło, że nie będzie jej mógł odprzedać, aż w końcu oświadczył, że ją bierze, ale tylko z dobroci serca i przez wzgląd na matkę Barberin, która jest dzielną kobietą. Biedna Roussette, jak gdyby wiedząc, o co chodzi, wzbraniała się wyjść z obory i zaczęła ryczeć. — Zajdź od tyłu i przyłóż jej — powiedział do mnie handlarz podając mi bat, który nosił zawieszony na szyi. — Co to, to nie — odezwała się matka Barberin. Ujęła krowę za postronek i przemówiła łagodnie: — No, moja śliczna, chodź, chodź. Roussette nie opierała się dłużej, a gdy była już na drodze, handlarz uwiązał ją do swego wózka i musiała za nim pobiec. Wróciliśmy do domu, ale długo jeszcze słyszeliśmy jej porykiwanie. Skończyło się mleko i masło! Na śniadanie mieliśmy teraz suchy kawałek chleba, a na kolację — kartofle z solą. Wkrótce po sprzedaniu Roussette przypadł Tłusty Czwartek; poprzedniego roku w ten dzień matka Barberin wyprawiła mi ucztę, usmażyła naleśniki i pączki i była szczęśliwa, gdy się nimi straszliwie objadłem. Teraz nie mieliśmy Roussette, która dała mleko do roz-czynienia ciasta i masło do smażenia. „Nie ma Roussette, nie ma mleka i masła, nie będzie Tłustego Czwartku" — mówiłem sobie ze smutkiem. Tymczasem matka Barberin zrobiła mi niespodziankę; chociaż nigdy od nikogo nie pożyczała, teraz wyprosiła u jednej sąsiadki szklankę mleka, u drugiej kawałek masła i kiedy wróciłem w południe do domu, zastałem ją sypiącą mąkę do dużego glinianego garnka. — O, mąka! — powiedziałem podchodząc. — No, tak — powiedziała z uśmiechem — to rzeczywiście mąka, Remi, piękna pszenna mąka; zobacz, jak ślicznie pachnie. Gdybym śmiał, zapytałbym, do czego ta mąka; ale właśnie dlatego, że bardzo chciałem wiedzieć, nie odezwałem się ani słowem. A poza tym nie chciałem wspominać, że mamy Tłusty Czwartek, żeby matce Barberin nie sprawić przykrości. - s — Co robimy z mąki? — zapytała patrząc na mnie. — Chleb. — I co jeszcze? — Zalewajkę. ' — A jeszcze co? — Słowo daję! Nie wiem... — Na pewno wiesz, tylko jesteś grzeczny chłopczyk i krępujesz się powiedzieć. Wiesz, że dziś jest Tłusty Czwartek, dzień naleśników i pączków. Ale, że nie mamy ani mleka, ani masła, nie chciałeś o tym mówić, tak? — Och, mamo! — Ponieważ z góry to odgadłam, postarałam się, żeby ten dzień nie sprawił ci zawodu. Zajrzyj do dzieży. Prędko podniosłem pokrywę i zobaczyłem mleko, jajka, masło i trzy jabłka. — Podaj mi jajka"— powiedziała — a kiedy je będę wbijać, obierz jabłka. Gdy krajałem jabłka w plasterki, wbiła jajka do mąki i zabrała się do wyrabiania ciasta, dolewając po łyżce mleko. Kiedy ciasto było gotowe, postawiła gliniany garnek w ciepłym popiele i już tylko trzeba było czekać do wieczora, bo to na kolację mieliśmy jeść naleśniki i pączki. Szczerze przyznaję, że dzień mi się dłużył i że nieraz zaglądałem pod kawałek płótna, którym garnek był nakryty. — Zaziębisz mi ciasto — mówiła matka Barberin — i oklapnie. Rosło jednak dobrze, bo miejscami tworzyły się w nim bąble, które zaraz na powierzchni pękały. Wydzielało też, fermentując, wspaniały zapach jaj i mleka. — Narąb szczapek — powiedziała matka Barberin. — Ogień ma być jasny, bez dymu. Wreszcie zapłonęła świeca. — Dorzuć drzewa do ognia — usłyszałem wtedy. Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać, przecież na to czekałem tak niecierpliwie. Wkrótce ogień buchnął jasnym płomieniem, a jego chwiejne błyski wypełniły kuchnię. Wtedy matka Barberin zdjęła ze ściany patelnię, postawiła ją nad ogniem i powiedziała: -- Podaj mi masło. Nabrała na koniec noża kawałek wielkości orzecha i rzuciła na patelnię, gdzie roztopiło się skwiercząc. Ach, to był naprawdę wspaniały zapach, który łaskotał nasze podniebienia tym milej, że dawnośmy go nie wąchali! I radosna była muzyka skwierczącego i pryskającego masła. 10 Alę jednocześnie, chociaż tak pochłaniała mnie ta muzyka, wydało mi się, że słyszę odgłos kroków na podwórzu. Któż to mógł przeszkadzać nam w tej chwili? Pewnie sąsiadka z prośbą o trochę żaru na ogień. Niedługo zastanawiałem się nad tym, bo matka Barberin, nabrawszy właśnie chochlą ciasta z garnka, rozlała je równo, cieniutką, białą warstwą pokrywając patelnię, nie była więc to pora do rozwiązywania zagadek. Nagle ktoś kijem zawadził o próg i zaraz potem drzwi otworzyły się gwałtownie. — Kto- tam? — zapytała matka Barberin nie odwracając się Wszedł jakiś człowiek i w blasku ognia ujrzałem, że ma na sobie białą bluzę, a w ręku trzyma duży kij. — Cóż to za święto wyprawiacie tutaj? Nie przeszkadzajcie sobie — powiedział szorstko. — O, mój Boże! — krzyknęła matka Barberin stawiając szybko patelnię na ziemi. — To ty, Hieronimie? Potem objęła mnie ramieniem i popchnęła ku mężczyźnie, który ciągle stał na progu. — To twój ojciec — powiedziała. Przybrany ojciec Podszedłem^ chcąc go pocałować, ale zatrzymał mnie końcem swego kija. — A ten co tu robi? Mówiłaś... — Tak, ale to nie była prawda, bo... — Aha! Nieprawda, nieprawda. Uniósł kij i zrobił kilka kroków ku mnie, a ja mimo woli cofnąłem się. Nie poczuwałem się do żadnej winy. Dlaczego więc tak mnie przyjął, gdy chciałem go pocałować? Nie miałem nawet czasu, żeby się zastanowić nad tymi dręczącymi pytaniami. — Widzę, że urządzacie Tłusty Czwartek — powiedział przybysz. — Dobrze się składa, bo jestem porządnie głodny. Co masz na kolację? — Robiłam naleśniki. — I to też widzę; ale chyba nie masz zamiaru naleśnikami karmić człowieka, który przeszedł dziesięć mil na własnych nogach. — Kiedy nie mam nic innego; nie spodziewaliśmy się ciebie. 11 — Jak to: nic? Nic na kolację? Rozejrzał się dokoła. — O, jest masło! Spojrzał w górę na miejsce u pułapu, gdzie niegdyś wisiała słonina; ale od dawna hak był pusty, z belki zwieszało się tylko parę wiązek czosnku i cebuli. — Jest i cebula — powiedział i kijem strącił wiązkę. — Cztery lub pięć cebul, kawałek masła i będziemy mieli pyszną zupę. Zabieraj swój naleśnik i przysmaż nam cebulę na patelni. Ściągnąć z patelni naleśnik, no wiecie państwo! Matka Barberin jednak nie zaprotestowała. Przeciwnie, skwapliwie spełniała rozkazy męża, on zaś rozsiadł się na ławie w rogu kominka. .Nie śmiałem ruszyć się z miejsca i stojąc oparty o stół, tam gdzie ten człowiek zatrzymał mnie końcem kija, przyglądałem mu się uważnie. Miał około pięćdziesięciu lat, twarz grubo ciosaną o surowym wyrazie; głowę przechylał na prawe ramię, na skutek odniesionej rany, i to czyniło go jeszcze bardziej odpychającym. Matka Barberin postawiła z powrotem patelnię na ogniu. — Co ty, na tym kawałeczku masła chcesz gotować zupę? — spytał. I wziąwszy talerz z masłem zrzucił"całą osełkę na patelnię. Skończyło się masło — koniec z naleśnikami! W każdej innej chwili ta katastrofa wstrząsnęłaby mną, ale przestałem już myśleć o naleśnikach i pączkach — zajmowało mnie tylko to, że ten surowy mężczyzna jest moim ojcem. „Mój ojciec, mój ojciec!" — powtarzałem w duchu. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak wygląda ojciec, i niejasno wyobrażałem sobie, że to taka matka, tylko z grubym głosem. Ale patrząc teraz na tego ojca, który jakby spadł mi z nieba, czułem, że ogarnia mnie przerażenie. Dlaczego mnie odepchnął? Matka Barberin nigdy mnie nie odepchnęła, gdy chciałem ją pocałować — obejmowała mnie nawet i tuliła. — Czego tak stoisz jak słup soli?! — krzyknął na mnie. — Daj no talerze! Usłuchałem natychmiast. Matka Barberin podała zupę. Wstał wtedy od kominka, usiadł przy stole i zaczął jeść, od czasu do czasu podnosząc wzrok na mnie. Ze strachu nie mogłem prawie nic przełknąć i też spoglądałem na niego, ale ukradkiem, opuszczając oczy, gdy spotkałem się z jego wzrokiem. 12 — Czy on zawsze tylko tyle je? — odezwał się nagle Barberin wskazując na mnie łyżką. — A, nie! Ma dobry apetyt. — Tym gorzej; gdyby chociaż nie potrzebował jeść! Oczywiście, nie miałem ochoty do rozmowy, a matka Barberin także jakby nabrała wody w usta: kręciła się po pokoju, czujna na każde skinienie męża. — Więc nie jesteś głodny? — zapytał mnie Barberin. — Nie. — To dobrze. Połóż się i postaraj się zaraz zasnąć, bo się pogniewam. Matka Barberin mrugnęła do mnie, abym usłuchał bez gadania. Ale'to było zbyteczne — nie myślałem się sprzeciwiać. Tak jak w wielu wiejskich domach nasza kuchnia była jednocześnie i sypialnią. Koło komina stało wszystko, co służyło przy jedzeniu: stół, skrzynia, kredens, a w drugim końcu to, co do spania: w rogu tóżko matki Barberin, naprzeciw w kącie moje, jakby w pewnego rodzaju szafie, za firanką z czerwonego perkalu. Szybko rozebrałem się i położyłem, ale z zaśnięciem nie poszło lak gładko. Nie usypia się na rozkaz, lecz wtedy, gdy się jest sennym i spokojnym. A ja nie byłem ani senny, ani spokojny, tylko bardzo wzburzony i nieszczęśliwy. Więc to był mój ojciec! 1 dlaczego traktował mnie tak surowo? Leżąc nosem zwrócony do ściany, starałem się odpędzić te myśli i zasnąć tak, jak mi kazano, ale nie mogłem; sen nie nadchodził, nigdy nie czułem się tak rozbudzony. Po pewnym czasie, nie umiałbym powiedzieć, jak długim, usłyszałem, że ktoś podchodzi do mego łóżka. Po człapiących, wolnych i ciężkich krokach zaraz poznałem, że to nie matka Barberin. Gorący oddech musnął mi włosy. — Śpisz? — usłyszałem ściszony głos. Nie odzywałem się; w uszach brzmiały mi jeszcze groźne słowa: ,,bo się pogniewam". — Śpi — powiedziała matka Barberin. — Ledwie przytknie głowę ilo poduszki, zaraz zasypia. Taki już jest; możesz mówić, nie bój się, że cię usłyszy. Niewątpliwie należało przyznać się, że nie śpię, ale nie śmiałem. — Co z twoim procesem? — zapytała matka Barberin. — Przegrałem! Sąd orzekł, że na własną odpowiedzialność wsze- 13 dłem pod rusztowanie i zwolnił przedsiębiorcę od wypłaty Odszkodowania. Walnął pięścią w stół i zaczął kląć. — Przegrałem sprawę — podjął znów — przepadły nasze pieniądze. Kalectwo, nędza — oto co mi zostało! I na dobitek przychodzę tu i znajduję dzieciaka. Dlaczego nie zrobiłaś, jak kazałem? — Bo nie mogłam. — Nie mogłaś go oddać do domu podrzutków? i — Nie porzuca się tak dziecka, które się wykarmiło i które się kocha. — Przecież to nie twoje! — W końcu chciałam zrobić, jak mi kazałeś, ale on wtedy zachorował. — Zachorował? — Tak, zachorował i to nie był odpowiedni czas, żeby go odnosić do przytułku, gdzie by umarł, nieprawdaż? — No, a kiedy wyzdrowiał? — Właśnie że nie wyzdrowiał tak zaraz. Po jednej chorobie przyszła druga; kaszlał, biedactwo, aż serce się z żalu ściskało. Przecież tak umarł nasz mały Mikołajek; myślałam, że jeżeli tego oddam, też umrze. — A później? — Czas mijał. Skoro dotąd go nie oddałam, mogłam jeszcze poczekać. — Ile ma teraz lat? — Osiem. — No, dobrze! Mając osiem lat pójdzie tam^ gdzie miał iść od dawna, i nie będzie mu wcale przyjemniej. — Ach, Hieronimie, nie zrobisz tego! — Nie zrobię? A kto mi przeszkodzi? Wyobrażasz sobie, że zatrzymamy go na zawsze? Zapadła cisza i mogłem odetchnąć; wzruszenie bowiem tak ściskało mi gardło, że mało się nie udusiłem. Po chwili odezwała się matka Barberin: — Ach, jak to miasto cię odmieniło! Przed odejściem do Paryża nie mówiłbyś w ten sposób. — Możliwe. Ale to pewne, że jeśli Paryż mnie odmienił, to mnie również okaleczył. Jak teraz zarobić na życie, twoje i moje? Nie mamy już pieniędzy. Nawet krowa została sprzedana. Czy musimy żywić obce dziecko, kiedy sami nie mamy co jeść? — On jest mój. — Tak nie twój, jak i nie mój. To nie jest chłopskie dziecko. Przyjrzałem mu się przy kolacji: delikatne to, chude, ani rąk, ani nóg. — Najładniejsze dziecko w całej okolicy. — Ładne, nie przeczę, ale delikacik! Czy jego miły wygląd go nakarmi? Czy może pracować z takimi ramionkarni? To miejskie dziecko, a miejskich dzieciaków nam tu nie potrzeba. — 'Mówię ci, że to dobry chłopak, rozumny, a przy tym ma złote serce. Zapracuje na nas. — Tymczasem zaś my musimy pracować na niego* a przecież ja już nie mogę. — A jeżeli zgłoszą się po niego rodzice, co im powiesz? — Jego rodzice! Czy ich ma? Gdyby miał, toby go szukali i przez te osiem lat na pewno znaleźli. Ach, głupi byłem wierząc, że ma rodziców i że pewnego dnia po niego przyjdą i zapłacą, co się nam należy, za jego wychowanie. Głupi byłem, idiota! Nabrałem ,się na tę piękną, koronkową wyprawkę, w którą był ubrany, myślałem, że takiego dziecka rodzice muszą szukać. W dodatku mogli już umrzeć do tego czasu. — A jeżeli nie? Jeśli pewnego dnia zażądają go od nas? Ciągle mi się zdaje, że oni przyjdą. — Babski upór! — A gdyby przyszli? — To ich odeślemy do przytułku. I dosyć tego gadania, tylko mnie złościsz. Jutro odprowadzę go do mera. Teraz pójdę przywitać się z Franciszkiem. Wrócę za godzinę. Trzasnęły drzwi. Poszedł. Usiadłem na łóżku i zacząłem wołać matkę Barberin. Przybiegła natychmiast. — Pozwolisz oddać njnie do przytułku? — spytałem. — Nie, Remi, nie! Całowała mnie czule i ta pieszczota dodała mi otuchy; przestałem płakać. — Więc nie spałeś? — zapytała łagodnie. — To nie moja wina. — Nie gniewam się; słyszałeś, co mówił Hieronim? — Tak, ty nie jesteś moją matką, ale i on nie jest moim ojcem. Nie powiedziałem tego tym samym tonem, bo jeśli zmartwiłem 14 15 się, że ona nie jest moją matką, to. byłem szczęśliwy, nie, nawet dumny, że on nie jest moim ojcem. Matka Barberin jednak tego nie zauważyła. — Może trzeba było — rzekła — zdradzić ci tajemnicę; ale ja już uważałam cię za syna. Słyszałeś, mój biedaku, że nikt nie zna twojej matki. Nie wiadomo nawet, czy żyje. Pewnego ranka, w lutym, o świcie, kiedy Hieronim idąc do roboty, w Paryżu, przechodził ulicą de Breteuil, szeroką i wysadzoną drzewami, usłyszał kwilenie dziecka dobiegające z wnęki ogrodowej bramy. Podszedł i zobaczył leżące u wejścia niemowlę. A gdy rozglądał się dokoła, chcąc kogoś przywołać, dostrzegł jakiegoś mężczyznę, który wyszedł zza grubego drzewa i szybko się oddalił. Z pewnością ukrył się tam, aby zobaczyć, czy ktoś znajdzie dziecko, które położył pod bramą. Hieronim nie wiedział, co począć, bo dziecko tak zanosiło się płaczem, jakby rozumiało, że nadeszła pomoc i że trzeba z niej skorzystać. Gdy Hieronim się tak namyślał, nadeszli inni robotnicy. Wspólnie uradzono odnieść dziecko na policję. Ono zaś ciągle płakało, pewnie było mu zimno. Ale kiedy w komisariacie, gdzie było bardzo ciepło, jeszcze się nie uspokoiło, pomyślano, że jest głodne. Poszukano więc w sąsiedztwie kobiety, żeby je nakarmiła. Ssało łapczywie. A potem rozpowinięto je przy ogniu. Był to śliczny chłopczyk pięcio- lub sześciomiesięczny, różowy, pulchny, tłuściutki. Jego pieluszki i bielizna wskazywały, że musiał być dzieckiem bogatych rodziców. Pewnie porwano to maleństwo, a później porzucono. Tak przynajmniej tłumaczył to komisarz. Ale co było z nim zrobić? Po ściągnięciu zeznań od Hieronima, opisaniu wyglądu dziecka i bielizny, którą nie była znaczona, komisarz oznajmił, że odeśle małego do domu podrzutków, o ile ktoś z obecnych nie podejmie się nim zająć; takie ładne dziecko, zdrowe, mocne, łatwo będzie wychowywać — mówił — a jego rodzice na pewno zaczną go szukać i szczodrze zapłacą za opiekę nad nim. Wtedy Hieronim je wziął. Miałam właśnie dziecko w tym samym wieku i nietrudno mi było wykarmić dwoje. Tak więc zostałam twoją matką. Po trzech miesiącach moje maleństwo umarło i jeszcze bardziej przywiązałam się do ciebie. Zapomniałam nawet, że nie jesteś naszym rodzonym synem. Niestety, Hieronim nie zapomniał o tym i kiedy po trzech latach rodzice nie dali znaku życia, chciał cię oddać do przytułku. Wiesz już, dlaczego go nie usłuchałam. 16 — Och, nie do przytułku! — krzyknąłem czepiając się jej rąk. — Matko Barberin, nie do przytułku, proszę cię. — Nie, dziecinko, nie oddam cię. Już ja to załatwię. Hieronim nie jest zły, zobaczysz; to troski i lęk przed biedą zamąciły mu w głowie. Hędziemy wszyscy pracowali i ty też. — Tak, byle tylko nie do przytułku! — Nie pójdziesz, ale musisz zaraz zasnąć. Lepiej, żeby Hieronim po powrocie widział, że śpisz. Ucałowała mnie i obróciła do ściany. Chciałem jej usłuchać, ale wstrząs, który przeżyłem, zupełnie wybił mnie ze snu. Jaka była ta moja prawdziwa matka? Czy lepsza, czy czulsza od matki Barberin? Nie, to chyba było niemożliwe! Wiedziałem tylko, czułem wprost, że mój ojciec z pewnością był mniej surowy niż Barberin i nie mógłby ani patrzeć na mnie tak zimno, ani wygrażać mi kijem. Chce mnie oddać do przytułku! Czy matce Barberin uda się temu zapobiec? Te myśli nie dawały mi usnąć. We wsi było dwoje dzieci, które nazywano „podrzutkami"; na szyi nosiły blaszki z numerem, chodziły obszarpane i brudne; wyśmiewano je i bito, inne dzieci pędzały je, jak pędza się zbłąkanego psa, dla zabawy i dlatego, że bezpański pies nie ma nikogo, kto by go obronił. Nie chciałem być taki jak one; nie chciałem nosić na szyi numerka; nie chciałem, żeby za mną biegano i krzyczano: „Wracaj do przytułku, znajdo!" Na samą myśl o tym dostawałem dreszczy, aż mi zęby szczękały. Nie mogłem zmrużyć oka, a Barberin miał zaraz wrócić. Na szczęście nie wrócił tak prędko, jak zapowiedział, i zdołałem wreszcie zasnąć. Trupa signora* Witalisa Całą noc bez wątpienia trapił mnie nieświadomy smutek i lęk, bo rano, gdy się obudziłem, zaraz dotknąłem łóżka i rozejrzałem się wokół, chcąc się upewnić, że jeszcze jestem w domu. Barberin nie odezwał się do mnie przez całe rano i zacząłem już wierzyć, że się rozmyślił i nie odda mnie do przytułku. Z pewnością matka Barberin wstawiła się za mną. Ale w południe Barberin kazał mi włożyć czapkę i iść za sobą. * S i gn o r (wł.) 2 Bez rodziny pan. 17 Przestraszony, spojrzałem błagalnie na matkę Barberin; ukradkiem dała mi jednak znak, żebym się nie sprzeciwiał. Ten mały ruch ręki natchnął mnie otuchą i w milczeniu poszedłem za Barberinem. Do miasteczka od nas była dobra godzina drogi. Przez cały czas Barberin nie odezwał się do mnie ani razu. Szedł przodem, powoli, utykając i tylko od czasu do czasu nagle się odwracał, aby sprawdzić, czy idę za nim. Mimo znaku, jaki mi dała matka Barberin, z niepokojem zastanawiałem się, dokąd mnie prowadzi, i rozważałem plan ucieczki. Powoli zacząłem zostawać w tyle; kiedy byłbym dość daleko, skoczyłbym w rów, gdzie" już Barberin nie zdołałby mnie złapać. Z początku kazał mi tylko iść tuż za nim; wkrótce jednak odgadł widocznie mój zamiar, bo ujął mnie za przegub ręki. I tak rozwiały się moje nadzieje. Weszliśmy do miasteczka, a ludzie oglądali się za nami, bo przypominałem złego psa, którego się prowadzi na smyczy. Gdy przechodziliśmy obok oberży, jakiś mężczyzna zawołał z progu do Barberina, zapraszając go do środka. Barberin chwycił mnie wtedy za ucho i popchnął przed sobą, a kiedy weszliśmy, zamknął drzwi. Odetchnąłem z ulgą. Oberża nie wyglądała groźnie, a po drugie, od dawna już marzyłem, aby do niej wejść. Ileż to razy zastanawiałem się, co to jest ta kawiarenka przy zajeździe Notre-Dame! Widziałem ludzi, którzy wychodzili z niej z rozjaśnionymi twarzami i na chwiejnych nogach; mijając jej drzwi słyszałem często krzyki i śpiewy, od których aż szyby drżały. Teraz się miałem dowiedzieć, co się działo za tymi czerwonymi firankami. Kiedy Barberin sadowił się przy stoliku obok właściciela oberży, który go zaprosił do środka, podszedłem do kominka, usiadłem i rozejrzałem się wokoło. W rogu naprzeciw mnie ujrzałem barczystego starca z siwą brodą, dziwacznie ubranego. Na jego długich włosach, które kosmykami opadały aż na ramiona, sterczał wysoki kapelusz z szarego filcu, ozdobiony zielonymi i czerwonymi piórami. Na .sobie miał owczy kożuszek, włosem do spodu, ściśnięty w pasie i podobny do kamizeli, spod którego wychodziły rękawy aksamitnej kurtki, kiedyś pewnie niebieskie. Długie wełniane getry sięgały mu do kolan i przewiązane były na krzyż czerwonymi wstążkami. Rozsiadł się wygodnie na krześle, łokieć jednej ręki oparł na kolanie, a brodą na dłoni. Nigdy nie widziałem żywego człowieka, kióry by tak znieruchomiał. Przypominał jednego z drewnianych świętych w naszym kościele. Kolo niego, pod krzesłem, przytulone do siebie r/.ały nieruchomo trzy psy, grzejąc się nawzajem. Biały pudel, czarny paniei i mała, szara suczka o przebiegłym i łagodnym pyszczku; pudel ubrany był w starą furażerkę przewiązaną pod pyszczkiem rzemykiem. Gdy tak ze zdumieniem przyglądałem się temu starcowi, Barberin 1 właściciel oberży rozmawiali półgłosem i dosłyszałem, że mówili o mnie. Barberin opowiadał, że chce zaprowadzić mnie do mera i przez niego wyjednać z przytułku zasiłek na moje utrzymanie. Tyle matka Barberin wymogła na mężu i natychmiast zrozumiałem, że jeśli tylko będzie on widział w tym korzyść dla siebie, to nie mam się czego obawiać. 18 19 Starzec, choć nie dawał poznać tego po sobie, też przysłuchiwał się rozmowie; nagle wskazał mnie ręką i zapytał Barberina: — Czy toto dziecko panu zawadza? — w jego głosie brzmiał obcy akcent. — Ano, to. — I myśli pan, że zarząd przytułku da na jego utrzymanie? — No a jak? Skoro nie ma rodziców i ja mam go żywić, to musi ktoś płacić za niego. To chyba słuszne. — Nie mówię, że niesłuszne, ale czy sądzi pan, że zawsze słuszna sprawa wygrywa? — Co to, to nie. — No więc myślę, że nigdy nie zobaczy pan tych pieniędzy. — To mały pójdzie do przytułku, nie ma takiego prawa, które kazałoby mi go trzymać, jeżeli tego nie chcę. — Kiedyś zgodził się pan go przyjąć, a więc się pan zobowiązał do opieki. — Nie będę go trzymał, uwolnię się od niego, nawet gdybym go miał wyrzucić na ulicę. — Może jest inny sposób, żeby się od niego uwolnić — ciągnął starzec po namyśle — i jeszcze dałoby się coś narobić. .— Niech pan mi poda ten sposób, a postawię wina, i to z radością. — Może pan już zamówić butelkę. — Na pewno? — Na pewno. Starzec wstał ze swego krzesła i usiadł naprzeciw Barberina, a kiedy stał, zobaczyłem ze zdumieniem, że jego barania kamizela wydęła się" jakoś dziwnie, jakby miał psa pod lewym ramieniem. Przyglądałem mu się, wzburzony do głębi. — Chce pan — powiedział — żeby dzieciak dłużej nie jadł pańskiego chleba; albo, jeśli będzie dalej jadł, żeby za to płacono, prawda? — Słusznie, bo... — Powód mnie nie obchodzi, nie potrzebuję go znać; wystarczy mi, że pan nie chce tego dziecka; jeżeli tak, proszę mi je dać, ja się nim zajmę. — Panu dać? — No pewnie! Czyż nie chce się pan od niego uwolnić? — Dać panu takie dziecko, takie śliczne dziecko? Bo to bardzo ładny chłopak, proszę spojrzeć. 20 — Widziałem już. — Remi, chodź tu! Drżąc podszedłem do stołu. — No, no! Nie bój się, mały — powiedział starzec. — Niech mu się pan tylko przyjrzy —¦ ciągnął Barberin. — Nie mówię, że to brzydkie dziecko. Nie chciałbym go, gdyby był brzydki. Dziwolągi to nie moja specjalność. — Och, gdyby to był dziwoląg z dwiema głowami albo choćby karzeł... — ...nie mówiłby pan o odesłaniu go do przytułku. Pan wie, ż,e dziwoląg ma wartość i można z niego ciągnąć zyski: albo wynajmując go, albo pokazując sameiriu. Ale ten chłopiec nie jest ani karłem, ani dziwolągiem; zbudowany jak każdy i niezdatny do niczego. — Nadaje się do pracy. — Słabeusz. . — On słaby? Też coś! Jest mocny jak dorosły mężczyzna, dobrze zbudowany i zdrowy; niech no pan popatrzy na jego nogi! Czy widział pan kiedy bardziej proste? — Za cienkie — rzekł starzec. — A jego ramiona? — ciągnął Barberin. — Ramiona ma takie jak nogi; może ź tym żyć, ale nie wytrzyma ani trudu, ani biedy. — On by nie wytrzymał! Niech pan pomaca. Niech pan tylko pomaca! Starzec przesunął wychudłą ręką po moich nogach i poklepał je, trzęsąc głową i wydymając wargi. Raz już byłem obecny przy podobnej scenie, kiedy handlarz kupował naszą krowę. On także obmacywał ją i klepał. Tak samo trząsł głową i wydymał wargi: krzywił się na nią, że zła, że jej nie sprzeda, ale kupił ją wreszcie i zabrał z sobą. Przerażony, że i mnie zechcą tak kupić, przyzywałem w duchu na pomoc matkę Barberin, ale niestety nie było jej tutaj. Gdybym miał więcej śmiałości, powiedziałbym, że nie dalej jak wczoraj Barberin narzekał na moje ręce i nogi nie nadające się do pracy; zrozumiałem jednak, że tylko narażę się na burę, więc milczałem. — To jest dziecko, jakich wiele — rzekł starzec — ot co! Tylko że to dziecko miejskie i nigdy nie nada się do pracy w polu; postaw je pan przed pługiem, żeby poganiało woły, a zobaczy pan, jak długo wytrzyma. 21 — Dziesięć lat. — Nawet nie miesiąc. — Ale niech mu się pan przyjrzy! —- Niech się pan sam przyjrzy. Stałem przy końcu stołu między Barberinem i starcem, a oni zaczęli mnie popychać jeden do drugiego. — Ostatecznie — powiedział starzec — wezmę go takiego, jaki jest. Tylko, oczywiście, nie kupuję, ale wypożyczam. Daję dwadzieścia franków rocznie. — Dwadzieścia franków! — To dobra cena i płacę z góry; dostanie pan piękne cztery monety po pięć franków i uwolni się pan od chłopaka. — Ba, ale jeśli go zatrzymam, przytułek zapłaci mi ponad dziesięć franków miesięcznie. — Gadanie! Najwyżej siedem albo osiem, znam się na tym. I jeszcze będzie go pan musiał żywić. — Zapracuje na siebie. — Gdyby pan wiedział, że zapracuje, nie chciałby go' pan oddawać. Dzieci z przytułku bierze się nie dla pieniędzy, które na nie dają, ale dla ich pracy; są parobkami, którzy nic nie kosztują i jeszcze przynoszą pieniądze. Pan by tego chłopca też zatrzymał, gdyby się na coś panu przydał. — W każdym razie będę dostawał dziesięć franków. — A jeśli przytułek przydzieli go komu innemu, nic pan nie będzie dostawał, ze mną zaś to pewny interes. Wystarczy go tylko przybić. Poszperał w kieszeni, dobył skórzaną sakiewkę, wysupłał z niej cztery srebrne monety, które zadźwięczały, gdy je- kładł na stole. — A wie pan — krzyknął Barberin — ze któregoś dnia mogą się odnaleźć jego rodzice?! — I co z tego? — A to, że wtedy ci, którzy go wychowywali, sowicie na tym zarobią. Po to go przecież wziąłem. Te słowa Barberina wzbudziły we mnie jeszcze większą niechęć do niego. — Właśnie dlatego, że już pan na to nie liczy, chce się pan go pozbyć. Ostatecznie, do kogo zwrócą się ci rodzice, jeżeli w ogóle się zjawią? Do pana, prawda? Nie do mnie, bo mnie nie znają. — A jeśli to pan ich odszuka? 22 Więc pogódźmy się; gdyby się jego rodzice znaleźli, podzielimy tysk po połowie, a na razie podniosę zapłatę do trzydziestu franków. — Daj pan czterdzieści. — Nie, to by mi się nie opłacało. Tyle dla mnie nie zarobi. — A co będzie robił dla pana? Powtarzam jeszcze raz; dla mnie mim mocne nogi i mocne ręce; ale na co chłopak panu się przyda? Starzec filuternie popatrzał na Barberina i rzekł popijając wino Mi.itymi łykami: — Będzie mi dotrzymywał towarzystwa; starzeję się i czasami wieczorem, po dniu ciężkiej pracy, miewam smutne myśli. On mnie rozerwie. — No, dó tego ma nogi dosyć mocne, to pewne. — Nie tak bardzo, bo będzie musiał tańczyć i skakać, potem illugo wędrować, a po marszu znowu skakać; jednym słowem zostanie przyjęty do trupy signora Witalisa. — Gdzie ta trupa? — Signor Witalis to ja, czego mógł się pan domyślić, a trupę /araz panu przedstawię. Mówiąc to, rozpiął kożuszek i wyjął spod niego dziwne stworzonko, kióre trzymał przytulone do piersi pod lewym ramieniem. To ono parę razy poruszyło się pod owczą skórą; nie był to jednak piesek, lak sądziłem. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego'stworzonka i przyglądałem mu się ze zdumieniem. Ubrane w czerwoną bluzę obszytą złotym galonem, ręce i nogi miało gołe, bo to były ręce i nogi, a nie łapki; tylko że skóra na tych rękach i nogach była czarna, nie biała ani cielista. Czarny był również lepek wielkości mojej pięści, pyszczek zaś krótki i szeroki, nos zadarty /. rozwartymi nozdrzami, wargi żółte; ale najwięcej mnie uderzyły oczy, blisko siebie osadzone, nadzwyczaj ruchliwe i błyszczące jak lusterka. — Ach, wstrętna małpa! — zawołał Barberin. Słysząc to słowo, ochłonąłem ze zdumienia, bo chociaż nigdy nie widziałem małp, jednak słyszałem o nich; więc to nie było jakieś czarne dziecko, tylko małpa! — Oto pierwszy członek mojej trupy —(powiedział Witaiis. — Joli-Coeur, przyjacielu, pozdrów publiczność. Joli-Coeur podniósł zaciśniętą rękę do warg i każdemu z nas posłał całusa. — Teraz — mówił Witalis wyciągając rękę do białego pudła — 23 drugi członek trupy: signor Capi, będzie miat zaszczyt przedstawić swoich towarzyszy zgromadzonej tu szanownej publiczności. Na ten rozkaz pudel, który do tej pory nawet się nie poruszył, zerwał się, stanął na tylnych łapkach, przednie skrzyżował na piersi i skłonił się przed swoim panem tak nisko, że furażerką dotknął ziemi. Spełniwszy to, co nakazuje grzeczność, odwrócił się do swych towarzyszy i przywołał ich łapką, drugą trzymając ciągle na piersi. Dwa psy, które nie spuszczały z niego oka, natychmiast stanęły na tylnych łapach i podawszy sobie przednie, tak jak witają się ludzie, poważnie postąpiły sześć kroków w przód, potem trzy kroki wstecz i pozdrowiły towarzystwo. — Ten, którego nazywam Capi — ciągnął Witalis — inaczej mówiąc Capitano po włosku, jest przełożonym psów; jako najinteligentniejszy, przekazuje moje rozkazy. Ten młody elegant o czarnej sierści to signor Zerbino, co znaczy fircyk, nazwa, na którą ze wszech miar zasługuje. Co do tej młodej osoby o mince skromnisi, to jest to signor a Dolce, urocza Angielka, która w pełni zasługuje na imię Słodkiej. Z tymi osobami, z różnych względów godnymi uwagi, mam przyjemność wędrować po świecie, zarabiając lepiej lub gorzej na życie, zależnie od dobrych czy złych obrotów losu. Capi! Pudel skrzyżował łapy. — Capi, chodź tu, przyjacielu, i bądź tak uprzejmy — to są osoby dobrze wychowane i zawsze przemawiam do nich grzecznie — bądź tak uprzejmy i powiedz temu chłopcu, co ci się przygląda oczami okrągłymi jak kule bilardowe, która jest godzina. Capi opuścił łapki, zbliżył się do swego pana, rozsunął poły kożuszka, poszperał w kieszonce od kamizelki, wyciągnął z niej duży srebrny zegarek, spojrzał na cyferblat i dwa razy szczeknął głośno, a potem trzy razy ciszej. Rzeczywiście było trzy kwadranse na trzecią. — Dobrze — powiedział Witalis — dziękuję ci, Capi; a teraz, proszę, zaproś Dolce, aby zrobiła nam przyjemność i poskakała przez skakankę. Capi poszperał w kieszeni marynarki pana i wyciągnął sznur. Dał znak Zerbinowi, który natychmiast podbiegł żwawo i stanął naprzeciw niego, rzucił mu koniec sznura i oba psy z wielką powagą jęły nim kręcić. Kiedy sznur nabrał miarowego ruchu, Dolce zaczęła lekko przez niego skakać, czule wpatrzona pięknymi oczami w oczy pana. 24 Widzicie — rzekł Witalis — że moi uczniowie są inteligentni; ilr la ich inteligencja ujawni się w całej okazałości dopiero przez luiiownanie. Oto dlaczego biorę chłopca do mojej trupy. Będzie grał ml\- głupka, a przez to rozum moich wychowanków jeszcze lepiej ii; uwidoczni. - Żeby udawać głupka... — przerwał Barberin. ...trzeba mieć rozum — dokończył Witalis — i myślę, że lilopcu go nie zabraknie, gdy weźmie parę lekcji. Zresztą zobaczymy. \ na początek zrobimy próbę. Jeżeli jest dość rozsądny, zrozumie, .¦v i. Witalisem będzie mógł wędrować po Francji i wielu innych krajach, prowadzić życie swobodne, zamiast chodzić za wołami od rana do wieczora ciągle po tym samym polu. A jeżeli jest nierozsądny, zacznie płakać, krzyczeć i signor Witalis, który nie lubi niegrzecznych dzieci, nic weźmie go z sobą. Wtedy pójdzie do przytułku, gdzie się mało je, .1 dużo pracuje. Byłem dość rozsądny, żeby zrozumieć te słowa, ale od zrozumienia ilo wykonania jeszcze daleka droga. Wychowankowie Witalisa z pewnoś-> i;( byli bardzo zabawni i przyjemnie by było z nimi wędrować, ale musiałbym przecież opuścić matkę Barberin! Gdybym się jednak sprzeciwiał, też pewnie bym z nią nie został, tylko znalazłbym się w przytułku. Kiedy tak stałem w rozterce, ze łzami w oczach, Witalis poklepał mnie lekko koniuszkiem palca po policzku. — No jak? — zapytał. — Zrozumiałeś mnie, bo nie płaczesz, rozsądek weźmie górę w tej małej główce i jutro... — Proszę pana! — zawołałem. — Niech mnie pan zostawi u matki Barberin, tak pana proszę! Zanim jednak zdołałem dodać coś więcej, przerwało mi głośne szczekanie — to Capi podskoczył do stołu, na którym siedział Joli-Coeur. Wykorzystując chwilę, kiedy uwaga wszystkich zwrócona była na mnie, małpka cichcem wzięła szklankę swego pana i zabrała się do wina. Ale czujny i uważny Capi, ten wierny sługa, dostrzegł szelmowski postępek małpki i postanowił jej przeszkodzić. — Panie Joli-Coeur — powiedział Witalis surowym tonem — łakomczuch z pana i łotrzyk; proszę iść do kąta i stanąć nosem do ściany, a pan, Zerbino, zechce go przypilnować. Jeżeli się ruszy, da mu pan porządnego klapsa. A pan, panie Capi, jest pan dobrym psem; proszę mi podać łapę, abym ją mógł uścisnąć. 25 ¦ft Małpa usłuchała, cicho piszcząc na znak protestu, a Capi, uszczęśliwiony i dumny, podał panu łapę. — Wróćmy teraz do naszej rozmowy — powiedział Witalis. — Daję panu trzydzieści franków. — Nie, czterdzieści. Zaczęli się targować, lecz po chwili Witalis przerwał te targi. — Malec się tu nudzi — powiedział. — Niech sobie pobiega i pobawi się na podwórzu. Mrugnął przy tym na Barberina. — Tak — przytaknął Barberin — idź na podwórze, ale nie odchodź daleko i czekaj, aż cię zawołam, bo jak nie, to się pogniewam. Cóż było robić, musiałem usłuchać. Wyszedłem więc, ale nie miałem ochoty do zabawy. Usiadłem na kamieniu i zamyśliłem się. Teraz rozstrzygał się mój los. Jaki będzie? Drżałem z zimna i ze strachu. Targi o mnie trwały długo, bo minęła przeszło godzina, zanim Barberin wyszedł na podwórze. — Jazda — powiedział — wracamy do domu. Dom! Zostanę więc jednak przy matce Barberin! Chciałem zapytać Barberina, có postanowił, lecz nie śmiałem, bo wydawał się bardzo zły. Milczeliśmy przez całą drogę. Ale na jakieś dziesięć minut przed jej końcem, Barberin, który szedł przodem, przystanął. — Słuchaj — powiedział biorąc mnie szorstko za ucho — jeżeli piśniesz choć słówko o tym, co dziś słyszałeś, to drogo za to zapłacisz, pamiętaj! Dom rodzinny — No, więc t— zapytała matka Barberin — co powiedział mer? — Wcaleśmy go nie widzieli. — Jak to: nie widzieliście? — Nie, spotkałem kolegów w oberży Notre-Dame, a kiedy wyszliśmy, już było za późno; pójdziemy do mera jutro. Najwidoczniej więc zrezygnował z transakcji z Witalisem. Po drodze ciągle się zastanawiałem, czy w tym powrocie do domu nie kryje się jakiś podstęp, ale ostatnie słowa Barberina rozwiały wszelkie dręczące mnie wątpliwości. Widać nie dogadał się z Witalisem, jeżeli mamy iść do mera. 26 Mimo zakazu powiedziałbym wszystko matce Barberin, gdybym i-hoć na chwilę znalazł się z nią sam na sam, ale jej mąż przez i uły wieczór siedział w domu i aż do mego pójścia spać nie nadarzyła się okazja, na którą czekałem. Usnąłem obiecując sobie, że jutro opowiem wszystko mamie. Ale nazajutrz po wstaniu już jej nie ujrzałem. Harberin spostrzegł, że krążę wokół domu niespokojnie, i zapytał, czego stukam. — Mamy — odparłem. — Jest w mieście i nie wróci dopiero po południu. Zaniepokoiła mnie ta nieobecność. Matka Barberin nic nie mówiła wczoraj, że wybiera się do miasteczka. Dlaczego nie zaczekała na nas, przecież mieliśmy tam iść po południu? Czy wróci przed naszym ¦dojściem? Niejasna obawa ścisnęła mi serce; nie zdawałem sobie sprawy ¦ grożącego mi niebezpieczeństwa, ale je przeczuwałem. Spojrzenie Harberina nie dodawało mi otuchy; uciekłem więc przed nim do ogrodu. Ogród, choć mały, znaczył dla nas bardzo dużo, bo dostarczał nam, oczywiście prócz zboża, prawie > całego pożywienia: ziemniaków, bobu, kapusty, marchwi, rzepy. Toteż każdy skrawek ziemi był tu. wykorzystany. A jednak matka Barberin dała mi kącik, gdzie nagromadziłem niezliczoną ilość roślin, ziół, mchów, które wyrywałem rano na skraju lasu albo pod ogrodzeniami, kiedy pasłem krowę, i zasadzałem po południu w tym moim ogródku, jak idzie, jedne przy drugich. Oczywiście nie był to piękny ogród z alejkami wysypanymi piaskiem i rzadkimi kwiatami; nie budził niczyjej uwagi, ludzie nie przystawali na drodze, aby nań spojrzeć ponad przystrzyżonym żywopłotem, ale miał dla mnie tę wartość i urok, że był mój; był moim majątkiem, moim il/.iełem; urządzałem go, jak mi się podobało, według własnej fantazji, i gdy o nim mówiłem, co zdarzało mi się dwadzieścia razy na dzień, mówiłem „mój ogród". Właśnie podczas zeszłego lata zebrałem i zasadziłem kolekcję roślin, kióre miały wzejść na wiosnę, wczesne gatunki nawet przed końcem /.imy, a po nich kolejno inne. Na żonkilach już pokazały się pączki żółciejące na końcach; krokusy wysuwały fiołkowo nakrapiane pędy, a pośród pomarszczonych liści pierwiosnków widać było pąki, które lada dzień miały się rozwinąć. Ciekawy, jak to wszystko zakwitnie, przybiegałem tu codziennie. Była jednak inna część mego ogródka, którą obserwowałem z uczu- 27 I I » f I t ciem żywszym od ciekawości, mianowicie z niepokojem. W tej części posadziłem pewną jarzynę, otrzymaną w prezencie i prawie nie znaną w naszej wiosce — topinambury. Powiedziano mi, że rodzi ona bulwy lepsze od ziemniaków, bo mają smak karczochów, rzepy i innych jeszcze jarzyn. Było to takie ponętne, że postanowiłem zrobić niespodzi