Hector Malot BEZ RODZINY Przełożyli HALINA I TADEUSZ EVERTOWIE Ilustrowała ANNA WŁOCZEWSKA Nasza Księgarnia Warszawa 1987 Tytuł oryginału francuskiego SANS FAMILLE Copyright for the Polish edition by I.W. „Nasza Księgarnia", WarszawiK J 1968 ^f , ¦ Redaktor ANNA WALENKO Redaktor techniczny MARIA BOCHACZ Korektor GRAŻYNA MAJEWSKA ISBN 83-10-08873-6 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1987. Wydanie drugie. Nakład 50 000 + 250 egz. Ark. wyd. 26,2, Ark. druk. 26,0. Oddano do produkcji w styczniu 1985 r. ^Podpisano do druku w sierpniu 1987 r. Zakłady Graficzne w Katowicach, ui. Armii Czerwonej 138. Zam. 0273/1123/5 K-25 CZĘŚĆ PIERWSZA W wiosce Jestem znajdą. Jednak do ósmego roku życia wierzyłem, że jak inne dzieci mam matkę, bo kiedy płakałem, podchodziła do mnie pewna dobra kobieta, tuliła mnie i kołysała w ramionach tak czule, że przestawałem płakać. Ta kobieta całowała mnie zawsze, gdy kładłem się spać, a kiedy grudniowy wiatr ubielał śniegiem szyby, brała w ręce moje stopy* i długo je rozgrzewała śpiewając przy tym piosenkę, z której pamiętam jeszcze melodię i kilka słów. Kiedy pasałem naszą krowę na trawiastych oboczach dróg albo na ugorach i ulewny deszcz zaczynał padać, wybiegała naprzeciw mnie i okrywała mi głowę i ramiona wełnianą, podkasaną spódnicą. A za każdym razem gdy pokłóciłem się z którymś z moich kolegów, musiałem jej o tym opowiedzieć, po czym prawie zawsze przyznawała mi rację i potrafiła mnie pocieszyć. To i wiele jeszcze innych rzeczy — sposób, w jaki do mnie mówiła i patrzyła na mnie, łagodność jej wymówek — sprawiało, że uważałem ją za swoją matkę. A oto jak dowiedziałem się, że była tylko moją mamką. Moja wioska czy — mówiąc ściślej — wioska, w której rosłem, bo nie mam swojej wioski, swojej rodzinnej wioski, tak jak nie miałem ojca ani matki, a więc wioska, gdzie spędziłem dzieciństwo, nazywa się Chavanon i jest jedną z najbiedniejszych w środkowej Francji. Ta bieda nie wynika ani z obojętności, ani z lenistwa mieszkańców, lecz jedynie z położenia w nieurodzajnej okolicy. Gleba stanowi tu cienką warstwę i żeby dobrze rodziła, trzeba by ją lepiej nawozić i uprawiać, na co brakuje środków. Nie było więc tutaj (przynajmniej w czasach, o których mówię) dużo uprawnych pól, za to wszędzie rozciągały się ugory, na których pienił się tylko janowiec. Tam gdzie się one I kończyły, zaczynały się wyżynne wrzosowiska; rosły na nich kępy przygiętych przez silne wiatry, karłowatych drzew z powykręcanymi gałęziami. Ładne drzewa można było znaleźć tylko w kotlinach, nad brzegami rzek, gdzie na małych łączkach rosły wielkie kasztany i mocne dęby. W takiej właśnie kotlinie, nad brzegiem wartkiego strumienia, który wpadał do jednego z dopływów Loary, stał dom, gdzie spędziłem pierwsze lata mego dzieciństwa. Do ósmego roku życia nigdy nie widziałem w tym domu mężczyzny. Ale moja matka nie była wdową, tylko jej mąż, robotnik kamieniarski, pracował w Paryżu jak większość innych mężczyzn z okolicy i nie wracał do wsi, przynajmniej odkąd zacząłem dostrzegać i rozumieć, co się wokół mnie dzieje. Od czasu do czasu tylko dawał o sobie znać przez któregoś z kolegów, który wracał do domu. — Matko Barberin, wasz chłop ma się dobrze; kazał powiedzieć, że pracuje, i oddać wara te pieniądze; może przeliczycie? I nic więcej. Matce Barberin wystarczały te nowiny: mąż był zdrów, pracował, zarabiał. Z tego, że Barberin tak długo mieszkał w Paryżu, wcale nie wynika, iż źle żył z żoną. Nie chodziło tu o żadne niesnaski. W Paryżu zatrzymywała go praca; na schyłku lat wróci do swojej starej żony z pieniędzmi, które uciułał na czarną godzinę, na czas kiedy nie będą już mieli sił do pracy. Pewnego listopadowego dnia, o zmierzchu, jakiś nieznajomy przystanął przed naszą furtką. Siedziałem na progu domu, zajęty łupaniem chrustu. Przybysz nie otworzył furtki, tylko sponad niej popatfeśył na mnie i zapytał, czy tu mieszka matka Barberin. Powiedziałem, żeby wszedł. Pchnął furtkę, która skrzypnęła w zawiasach, i wolnym krokiem podszedł do domu. Nigdy jeszcze nie widziałem człowieka aż tak ubłoconego: od stóp do głów pokrywały go pacyny błota, jedne wilgotne, inne już suche. Znać było po nim długą wędrówkę po kiepskich drogach. Odgłos naszej rozmowy ściągnął matkę Barberin: gdy przestąpiła próg, znalazła się tuż przed przybyszem. — Przynoszę wiadomości z Paryża — rzekł. Często słyszeliśmy te słowa, ale ton głosu nie przypominał w niczym tego, który normalnie towarzyszył powiedzeniu: „Wasz chłop jest zdrów, pracuje". — O, Boże! — krzyknęła matka Barberin załamując ręce. — Hieronimowi coś się stało? — Tak, ale nie trzeba się tak przejmować. Jest tylko ranny. Pewnie jednak zostanie kaleką. Leży w szpitalu. Leżałem obok niego i gdy miałem już wracać do domu, prosił, żeby wstąpić po drodze i opowiedzieć, co się stało. Nie mogę się zatrzymać na długo, bo mam jeszcze trzy mile przed sobą, a noc zapada. Matka Barberin chciała jednak dowiedzieć się czegoś więcej, poprosiła zatem nieznajomego, żeby został na kolacji. Drogi są złe — mówiła — podobno w lesie pokazały się wilki; jutro rano ruszy dalej; Zasiadł w kącie przy kominku i jedząc opowiedział o wypadku: rusztowanie, które się zawaliło, przygniotło Barberina, a ponieważ udowodniono, że stało się to w miejscu, gdzie nie powinien się znajdować, przedsiębiorca nie chce wypłacić mu żadnego odszkodowania. — Nie miał szczęścia ten biedny Barberin, nie miał szczęścia; są tacy spryciarze, którzy umieliby wydębić rentę, ale on do nich nie należy. Susząc nogawki spodni, sztywne od pokładu stwardniałego błota, powtarzał „nie miał szczęścia" ze szczerym żalem, który wskazywał, że on chętnie naraziłby się na kalectwo, byle tylko otrzymać rentę. — Ale — dorzucił na sam koniec — poradziłem mu, żeby wytoczył proces przedsiębiorcy. — Proces kosztuje kupę pieniędzy. — Tak, lecz jeżeli się wygra... Matka Barberin chętnie pojechałaby do Paryża, tylko jak tu się zdobyć na tak długą i kosztowną podróż? Nazajutrz rano poszliśmy do wsi, aby poradzić się proboszcza, który nie pozwolił matce Barberin jechać, póki nie będzie wiadomo, czy to się na coś przyda. Napisał tylko do kapelana szpitala, gdzie leżał Barberin. W kilka dni później nadeszła odpowiedź; wynikało z niej, że przyjazd matki Barberin jest niepotrzebny, ale że ma wysłać mężowi pewną kwotę pieniędzy, bo chce on wytoczyć proces przedsiębiorcy. Mijały dni i tygodnie i od czasu do czasu przychodziły listy z żądaniem pieniędzy; ostatni, bardziej naglący niż inne, zawierał polecenie sprzedania krowy, jeżeli pieniądze już się skończyły. Tylko ci, którzy mieszkali na wsi, wśród chłopów, wiedzą, ile smutku i bólu zawierają te dwa słowa: „sprzedać krowę". Dla zoologa krowa to zwierzę przeżuwające; dla wycieczkowicza — bydlątko, które zdobi krajobraz, gdy unosi nad trawą pysk wilgotny od rosy; dla miejskich dzieci — źródło kawy z mlekiem i świeżego twarożku; ale dla chłopa to coś dużo ważniejszego. Choćby był nie wiem jak biedny i miał bardzo liczną rodzinę, nie zazna głodu, póki w oborze stoi krowa. Z postronkiem lub kawałkiem zwykłego sznurka u rogów, pilnowana przez dziecko, pasie się w przydrożnych, bezpańskich rowach, a wieczorem cała rodzina ma kawałek masła do zupy i mleko do okraszenia kartofli: ojciec, matka, dzieci, duzi i mali, wszyscy żyją z krowy. Oboje z matką Barberin żyliśmy tak dobrze z naszej, że do tej pory prawie nie skosztowałem mięsa. Ale to była nie tylko nasza żywicielka, lecz także nasz towarzysz, nasz przyjaciel; bo nie należy myśleć, że krowa to zwierzę głupie, przeciwnie, jest bardzo inteligentnym stworzeniem, o tym lepszym charakterze, im więcej trudu włożyło się w jej wychowanie. My pieściliśmy naszą krowę, mówiliśmy do niej, a ona nas rozumiała i wielkimi, okrągłymi i łagodnymi oczami potrafiła powiedzieć, czego chce lub co czuje. Krótko mówiąc kochaliśmy ją i ona nas kochała. Teraz należało się z nią rozłączyć, bo tylko sprzedając krowę, można było spełnić żądanie Barberina. Przyszedł wreszcie handlarz. Długo oglądał i obmacywał krowę; trząsł głową i z niezadowoloną miną powtarzał w kółko, że wcale mu się nie podoba, że jest to bydlę biedaków, które daje mało mleka i kiepskie masło, że nie będzie jej mógł odprzedać, aż w końcu oświadczył, że ją bierze, ale tylko z dobroci serca i przez wzgląd na matkę Barberin, która jest dzielną kobietą. Biedna Roussette, jak gdyby wiedząc, o co chodzi, wzbraniała się wyjść z obory i zaczęła ryczeć. — Zajdź od tyłu i przyłóż jej — powiedział do mnie handlarz podając mi bat, który nosił zawieszony na szyi. — Co to, to nie — odezwała się matka Barberin. Ujęła krowę za postronek i przemówiła łagodnie: — No, moja śliczna, chodź, chodź. Roussette nie opierała się dłużej, a gdy była już na drodze, handlarz uwiązał ją do swego wózka i musiała za nim pobiec. Wróciliśmy do domu, ale długo jeszcze słyszeliśmy jej porykiwanie. Skończyło się mleko i masło! Na śniadanie mieliśmy teraz suchy kawałek chleba, a na kolację — kartofle z solą. Wkrótce po sprzedaniu Roussette przypadł Tłusty Czwartek; poprzedniego roku w ten dzień matka Barberin wyprawiła mi ucztę, usmażyła naleśniki i pączki i była szczęśliwa, gdy się nimi straszliwie objadłem. Teraz nie mieliśmy Roussette, która dała mleko do roz-czynienia ciasta i masło do smażenia. „Nie ma Roussette, nie ma mleka i masła, nie będzie Tłustego Czwartku" — mówiłem sobie ze smutkiem. Tymczasem matka Barberin zrobiła mi niespodziankę; chociaż nigdy od nikogo nie pożyczała, teraz wyprosiła u jednej sąsiadki szklankę mleka, u drugiej kawałek masła i kiedy wróciłem w południe do domu, zastałem ją sypiącą mąkę do dużego glinianego garnka. — O, mąka! — powiedziałem podchodząc. — No, tak — powiedziała z uśmiechem — to rzeczywiście mąka, Remi, piękna pszenna mąka; zobacz, jak ślicznie pachnie. Gdybym śmiał, zapytałbym, do czego ta mąka; ale właśnie dlatego, że bardzo chciałem wiedzieć, nie odezwałem się ani słowem. A poza tym nie chciałem wspominać, że mamy Tłusty Czwartek, żeby matce Barberin nie sprawić przykrości. - s — Co robimy z mąki? — zapytała patrząc na mnie. — Chleb. — I co jeszcze? — Zalewajkę. ' — A jeszcze co? — Słowo daję! Nie wiem... — Na pewno wiesz, tylko jesteś grzeczny chłopczyk i krępujesz się powiedzieć. Wiesz, że dziś jest Tłusty Czwartek, dzień naleśników i pączków. Ale, że nie mamy ani mleka, ani masła, nie chciałeś o tym mówić, tak? — Och, mamo! — Ponieważ z góry to odgadłam, postarałam się, żeby ten dzień nie sprawił ci zawodu. Zajrzyj do dzieży. Prędko podniosłem pokrywę i zobaczyłem mleko, jajka, masło i trzy jabłka. — Podaj mi jajka"— powiedziała — a kiedy je będę wbijać, obierz jabłka. Gdy krajałem jabłka w plasterki, wbiła jajka do mąki i zabrała się do wyrabiania ciasta, dolewając po łyżce mleko. Kiedy ciasto było gotowe, postawiła gliniany garnek w ciepłym popiele i już tylko trzeba było czekać do wieczora, bo to na kolację mieliśmy jeść naleśniki i pączki. Szczerze przyznaję, że dzień mi się dłużył i że nieraz zaglądałem pod kawałek płótna, którym garnek był nakryty. — Zaziębisz mi ciasto — mówiła matka Barberin — i oklapnie. Rosło jednak dobrze, bo miejscami tworzyły się w nim bąble, które zaraz na powierzchni pękały. Wydzielało też, fermentując, wspaniały zapach jaj i mleka. — Narąb szczapek — powiedziała matka Barberin. — Ogień ma być jasny, bez dymu. Wreszcie zapłonęła świeca. — Dorzuć drzewa do ognia — usłyszałem wtedy. Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać, przecież na to czekałem tak niecierpliwie. Wkrótce ogień buchnął jasnym płomieniem, a jego chwiejne błyski wypełniły kuchnię. Wtedy matka Barberin zdjęła ze ściany patelnię, postawiła ją nad ogniem i powiedziała: -- Podaj mi masło. Nabrała na koniec noża kawałek wielkości orzecha i rzuciła na patelnię, gdzie roztopiło się skwiercząc. Ach, to był naprawdę wspaniały zapach, który łaskotał nasze podniebienia tym milej, że dawnośmy go nie wąchali! I radosna była muzyka skwierczącego i pryskającego masła. 10 Alę jednocześnie, chociaż tak pochłaniała mnie ta muzyka, wydało mi się, że słyszę odgłos kroków na podwórzu. Któż to mógł przeszkadzać nam w tej chwili? Pewnie sąsiadka z prośbą o trochę żaru na ogień. Niedługo zastanawiałem się nad tym, bo matka Barberin, nabrawszy właśnie chochlą ciasta z garnka, rozlała je równo, cieniutką, białą warstwą pokrywając patelnię, nie była więc to pora do rozwiązywania zagadek. Nagle ktoś kijem zawadził o próg i zaraz potem drzwi otworzyły się gwałtownie. — Kto- tam? — zapytała matka Barberin nie odwracając się Wszedł jakiś człowiek i w blasku ognia ujrzałem, że ma na sobie białą bluzę, a w ręku trzyma duży kij. — Cóż to za święto wyprawiacie tutaj? Nie przeszkadzajcie sobie — powiedział szorstko. — O, mój Boże! — krzyknęła matka Barberin stawiając szybko patelnię na ziemi. — To ty, Hieronimie? Potem objęła mnie ramieniem i popchnęła ku mężczyźnie, który ciągle stał na progu. — To twój ojciec — powiedziała. Przybrany ojciec Podszedłem^ chcąc go pocałować, ale zatrzymał mnie końcem swego kija. — A ten co tu robi? Mówiłaś... — Tak, ale to nie była prawda, bo... — Aha! Nieprawda, nieprawda. Uniósł kij i zrobił kilka kroków ku mnie, a ja mimo woli cofnąłem się. Nie poczuwałem się do żadnej winy. Dlaczego więc tak mnie przyjął, gdy chciałem go pocałować? Nie miałem nawet czasu, żeby się zastanowić nad tymi dręczącymi pytaniami. — Widzę, że urządzacie Tłusty Czwartek — powiedział przybysz. — Dobrze się składa, bo jestem porządnie głodny. Co masz na kolację? — Robiłam naleśniki. — I to też widzę; ale chyba nie masz zamiaru naleśnikami karmić człowieka, który przeszedł dziesięć mil na własnych nogach. — Kiedy nie mam nic innego; nie spodziewaliśmy się ciebie. 11 — Jak to: nic? Nic na kolację? Rozejrzał się dokoła. — O, jest masło! Spojrzał w górę na miejsce u pułapu, gdzie niegdyś wisiała słonina; ale od dawna hak był pusty, z belki zwieszało się tylko parę wiązek czosnku i cebuli. — Jest i cebula — powiedział i kijem strącił wiązkę. — Cztery lub pięć cebul, kawałek masła i będziemy mieli pyszną zupę. Zabieraj swój naleśnik i przysmaż nam cebulę na patelni. Ściągnąć z patelni naleśnik, no wiecie państwo! Matka Barberin jednak nie zaprotestowała. Przeciwnie, skwapliwie spełniała rozkazy męża, on zaś rozsiadł się na ławie w rogu kominka. .Nie śmiałem ruszyć się z miejsca i stojąc oparty o stół, tam gdzie ten człowiek zatrzymał mnie końcem kija, przyglądałem mu się uważnie. Miał około pięćdziesięciu lat, twarz grubo ciosaną o surowym wyrazie; głowę przechylał na prawe ramię, na skutek odniesionej rany, i to czyniło go jeszcze bardziej odpychającym. Matka Barberin postawiła z powrotem patelnię na ogniu. — Co ty, na tym kawałeczku masła chcesz gotować zupę? — spytał. I wziąwszy talerz z masłem zrzucił"całą osełkę na patelnię. Skończyło się masło — koniec z naleśnikami! W każdej innej chwili ta katastrofa wstrząsnęłaby mną, ale przestałem już myśleć o naleśnikach i pączkach — zajmowało mnie tylko to, że ten surowy mężczyzna jest moim ojcem. „Mój ojciec, mój ojciec!" — powtarzałem w duchu. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak wygląda ojciec, i niejasno wyobrażałem sobie, że to taka matka, tylko z grubym głosem. Ale patrząc teraz na tego ojca, który jakby spadł mi z nieba, czułem, że ogarnia mnie przerażenie. Dlaczego mnie odepchnął? Matka Barberin nigdy mnie nie odepchnęła, gdy chciałem ją pocałować — obejmowała mnie nawet i tuliła. — Czego tak stoisz jak słup soli?! — krzyknął na mnie. — Daj no talerze! Usłuchałem natychmiast. Matka Barberin podała zupę. Wstał wtedy od kominka, usiadł przy stole i zaczął jeść, od czasu do czasu podnosząc wzrok na mnie. Ze strachu nie mogłem prawie nic przełknąć i też spoglądałem na niego, ale ukradkiem, opuszczając oczy, gdy spotkałem się z jego wzrokiem. 12 — Czy on zawsze tylko tyle je? — odezwał się nagle Barberin wskazując na mnie łyżką. — A, nie! Ma dobry apetyt. — Tym gorzej; gdyby chociaż nie potrzebował jeść! Oczywiście, nie miałem ochoty do rozmowy, a matka Barberin także jakby nabrała wody w usta: kręciła się po pokoju, czujna na każde skinienie męża. — Więc nie jesteś głodny? — zapytał mnie Barberin. — Nie. — To dobrze. Połóż się i postaraj się zaraz zasnąć, bo się pogniewam. Matka Barberin mrugnęła do mnie, abym usłuchał bez gadania. Ale'to było zbyteczne — nie myślałem się sprzeciwiać. Tak jak w wielu wiejskich domach nasza kuchnia była jednocześnie i sypialnią. Koło komina stało wszystko, co służyło przy jedzeniu: stół, skrzynia, kredens, a w drugim końcu to, co do spania: w rogu tóżko matki Barberin, naprzeciw w kącie moje, jakby w pewnego rodzaju szafie, za firanką z czerwonego perkalu. Szybko rozebrałem się i położyłem, ale z zaśnięciem nie poszło lak gładko. Nie usypia się na rozkaz, lecz wtedy, gdy się jest sennym i spokojnym. A ja nie byłem ani senny, ani spokojny, tylko bardzo wzburzony i nieszczęśliwy. Więc to był mój ojciec! 1 dlaczego traktował mnie tak surowo? Leżąc nosem zwrócony do ściany, starałem się odpędzić te myśli i zasnąć tak, jak mi kazano, ale nie mogłem; sen nie nadchodził, nigdy nie czułem się tak rozbudzony. Po pewnym czasie, nie umiałbym powiedzieć, jak długim, usłyszałem, że ktoś podchodzi do mego łóżka. Po człapiących, wolnych i ciężkich krokach zaraz poznałem, że to nie matka Barberin. Gorący oddech musnął mi włosy. — Śpisz? — usłyszałem ściszony głos. Nie odzywałem się; w uszach brzmiały mi jeszcze groźne słowa: ,,bo się pogniewam". — Śpi — powiedziała matka Barberin. — Ledwie przytknie głowę ilo poduszki, zaraz zasypia. Taki już jest; możesz mówić, nie bój się, że cię usłyszy. Niewątpliwie należało przyznać się, że nie śpię, ale nie śmiałem. — Co z twoim procesem? — zapytała matka Barberin. — Przegrałem! Sąd orzekł, że na własną odpowiedzialność wsze- 13 dłem pod rusztowanie i zwolnił przedsiębiorcę od wypłaty Odszkodowania. Walnął pięścią w stół i zaczął kląć. — Przegrałem sprawę — podjął znów — przepadły nasze pieniądze. Kalectwo, nędza — oto co mi zostało! I na dobitek przychodzę tu i znajduję dzieciaka. Dlaczego nie zrobiłaś, jak kazałem? — Bo nie mogłam. — Nie mogłaś go oddać do domu podrzutków? i — Nie porzuca się tak dziecka, które się wykarmiło i które się kocha. — Przecież to nie twoje! — W końcu chciałam zrobić, jak mi kazałeś, ale on wtedy zachorował. — Zachorował? — Tak, zachorował i to nie był odpowiedni czas, żeby go odnosić do przytułku, gdzie by umarł, nieprawdaż? — No, a kiedy wyzdrowiał? — Właśnie że nie wyzdrowiał tak zaraz. Po jednej chorobie przyszła druga; kaszlał, biedactwo, aż serce się z żalu ściskało. Przecież tak umarł nasz mały Mikołajek; myślałam, że jeżeli tego oddam, też umrze. — A później? — Czas mijał. Skoro dotąd go nie oddałam, mogłam jeszcze poczekać. — Ile ma teraz lat? — Osiem. — No, dobrze! Mając osiem lat pójdzie tam^ gdzie miał iść od dawna, i nie będzie mu wcale przyjemniej. — Ach, Hieronimie, nie zrobisz tego! — Nie zrobię? A kto mi przeszkodzi? Wyobrażasz sobie, że zatrzymamy go na zawsze? Zapadła cisza i mogłem odetchnąć; wzruszenie bowiem tak ściskało mi gardło, że mało się nie udusiłem. Po chwili odezwała się matka Barberin: — Ach, jak to miasto cię odmieniło! Przed odejściem do Paryża nie mówiłbyś w ten sposób. — Możliwe. Ale to pewne, że jeśli Paryż mnie odmienił, to mnie również okaleczył. Jak teraz zarobić na życie, twoje i moje? Nie mamy już pieniędzy. Nawet krowa została sprzedana. Czy musimy żywić obce dziecko, kiedy sami nie mamy co jeść? — On jest mój. — Tak nie twój, jak i nie mój. To nie jest chłopskie dziecko. Przyjrzałem mu się przy kolacji: delikatne to, chude, ani rąk, ani nóg. — Najładniejsze dziecko w całej okolicy. — Ładne, nie przeczę, ale delikacik! Czy jego miły wygląd go nakarmi? Czy może pracować z takimi ramionkarni? To miejskie dziecko, a miejskich dzieciaków nam tu nie potrzeba. — 'Mówię ci, że to dobry chłopak, rozumny, a przy tym ma złote serce. Zapracuje na nas. — Tymczasem zaś my musimy pracować na niego* a przecież ja już nie mogę. — A jeżeli zgłoszą się po niego rodzice, co im powiesz? — Jego rodzice! Czy ich ma? Gdyby miał, toby go szukali i przez te osiem lat na pewno znaleźli. Ach, głupi byłem wierząc, że ma rodziców i że pewnego dnia po niego przyjdą i zapłacą, co się nam należy, za jego wychowanie. Głupi byłem, idiota! Nabrałem ,się na tę piękną, koronkową wyprawkę, w którą był ubrany, myślałem, że takiego dziecka rodzice muszą szukać. W dodatku mogli już umrzeć do tego czasu. — A jeżeli nie? Jeśli pewnego dnia zażądają go od nas? Ciągle mi się zdaje, że oni przyjdą. — Babski upór! — A gdyby przyszli? — To ich odeślemy do przytułku. I dosyć tego gadania, tylko mnie złościsz. Jutro odprowadzę go do mera. Teraz pójdę przywitać się z Franciszkiem. Wrócę za godzinę. Trzasnęły drzwi. Poszedł. Usiadłem na łóżku i zacząłem wołać matkę Barberin. Przybiegła natychmiast. — Pozwolisz oddać njnie do przytułku? — spytałem. — Nie, Remi, nie! Całowała mnie czule i ta pieszczota dodała mi otuchy; przestałem płakać. — Więc nie spałeś? — zapytała łagodnie. — To nie moja wina. — Nie gniewam się; słyszałeś, co mówił Hieronim? — Tak, ty nie jesteś moją matką, ale i on nie jest moim ojcem. Nie powiedziałem tego tym samym tonem, bo jeśli zmartwiłem 14 15 się, że ona nie jest moją matką, to. byłem szczęśliwy, nie, nawet dumny, że on nie jest moim ojcem. Matka Barberin jednak tego nie zauważyła. — Może trzeba było — rzekła — zdradzić ci tajemnicę; ale ja już uważałam cię za syna. Słyszałeś, mój biedaku, że nikt nie zna twojej matki. Nie wiadomo nawet, czy żyje. Pewnego ranka, w lutym, o świcie, kiedy Hieronim idąc do roboty, w Paryżu, przechodził ulicą de Breteuil, szeroką i wysadzoną drzewami, usłyszał kwilenie dziecka dobiegające z wnęki ogrodowej bramy. Podszedł i zobaczył leżące u wejścia niemowlę. A gdy rozglądał się dokoła, chcąc kogoś przywołać, dostrzegł jakiegoś mężczyznę, który wyszedł zza grubego drzewa i szybko się oddalił. Z pewnością ukrył się tam, aby zobaczyć, czy ktoś znajdzie dziecko, które położył pod bramą. Hieronim nie wiedział, co począć, bo dziecko tak zanosiło się płaczem, jakby rozumiało, że nadeszła pomoc i że trzeba z niej skorzystać. Gdy Hieronim się tak namyślał, nadeszli inni robotnicy. Wspólnie uradzono odnieść dziecko na policję. Ono zaś ciągle płakało, pewnie było mu zimno. Ale kiedy w komisariacie, gdzie było bardzo ciepło, jeszcze się nie uspokoiło, pomyślano, że jest głodne. Poszukano więc w sąsiedztwie kobiety, żeby je nakarmiła. Ssało łapczywie. A potem rozpowinięto je przy ogniu. Był to śliczny chłopczyk pięcio- lub sześciomiesięczny, różowy, pulchny, tłuściutki. Jego pieluszki i bielizna wskazywały, że musiał być dzieckiem bogatych rodziców. Pewnie porwano to maleństwo, a później porzucono. Tak przynajmniej tłumaczył to komisarz. Ale co było z nim zrobić? Po ściągnięciu zeznań od Hieronima, opisaniu wyglądu dziecka i bielizny, którą nie była znaczona, komisarz oznajmił, że odeśle małego do domu podrzutków, o ile ktoś z obecnych nie podejmie się nim zająć; takie ładne dziecko, zdrowe, mocne, łatwo będzie wychowywać — mówił — a jego rodzice na pewno zaczną go szukać i szczodrze zapłacą za opiekę nad nim. Wtedy Hieronim je wziął. Miałam właśnie dziecko w tym samym wieku i nietrudno mi było wykarmić dwoje. Tak więc zostałam twoją matką. Po trzech miesiącach moje maleństwo umarło i jeszcze bardziej przywiązałam się do ciebie. Zapomniałam nawet, że nie jesteś naszym rodzonym synem. Niestety, Hieronim nie zapomniał o tym i kiedy po trzech latach rodzice nie dali znaku życia, chciał cię oddać do przytułku. Wiesz już, dlaczego go nie usłuchałam. 16 — Och, nie do przytułku! — krzyknąłem czepiając się jej rąk. — Matko Barberin, nie do przytułku, proszę cię. — Nie, dziecinko, nie oddam cię. Już ja to załatwię. Hieronim nie jest zły, zobaczysz; to troski i lęk przed biedą zamąciły mu w głowie. Hędziemy wszyscy pracowali i ty też. — Tak, byle tylko nie do przytułku! — Nie pójdziesz, ale musisz zaraz zasnąć. Lepiej, żeby Hieronim po powrocie widział, że śpisz. Ucałowała mnie i obróciła do ściany. Chciałem jej usłuchać, ale wstrząs, który przeżyłem, zupełnie wybił mnie ze snu. Jaka była ta moja prawdziwa matka? Czy lepsza, czy czulsza od matki Barberin? Nie, to chyba było niemożliwe! Wiedziałem tylko, czułem wprost, że mój ojciec z pewnością był mniej surowy niż Barberin i nie mógłby ani patrzeć na mnie tak zimno, ani wygrażać mi kijem. Chce mnie oddać do przytułku! Czy matce Barberin uda się temu zapobiec? Te myśli nie dawały mi usnąć. We wsi było dwoje dzieci, które nazywano „podrzutkami"; na szyi nosiły blaszki z numerem, chodziły obszarpane i brudne; wyśmiewano je i bito, inne dzieci pędzały je, jak pędza się zbłąkanego psa, dla zabawy i dlatego, że bezpański pies nie ma nikogo, kto by go obronił. Nie chciałem być taki jak one; nie chciałem nosić na szyi numerka; nie chciałem, żeby za mną biegano i krzyczano: „Wracaj do przytułku, znajdo!" Na samą myśl o tym dostawałem dreszczy, aż mi zęby szczękały. Nie mogłem zmrużyć oka, a Barberin miał zaraz wrócić. Na szczęście nie wrócił tak prędko, jak zapowiedział, i zdołałem wreszcie zasnąć. Trupa signora* Witalisa Całą noc bez wątpienia trapił mnie nieświadomy smutek i lęk, bo rano, gdy się obudziłem, zaraz dotknąłem łóżka i rozejrzałem się wokół, chcąc się upewnić, że jeszcze jestem w domu. Barberin nie odezwał się do mnie przez całe rano i zacząłem już wierzyć, że się rozmyślił i nie odda mnie do przytułku. Z pewnością matka Barberin wstawiła się za mną. Ale w południe Barberin kazał mi włożyć czapkę i iść za sobą. * S i gn o r (wł.) 2 Bez rodziny pan. 17 Przestraszony, spojrzałem błagalnie na matkę Barberin; ukradkiem dała mi jednak znak, żebym się nie sprzeciwiał. Ten mały ruch ręki natchnął mnie otuchą i w milczeniu poszedłem za Barberinem. Do miasteczka od nas była dobra godzina drogi. Przez cały czas Barberin nie odezwał się do mnie ani razu. Szedł przodem, powoli, utykając i tylko od czasu do czasu nagle się odwracał, aby sprawdzić, czy idę za nim. Mimo znaku, jaki mi dała matka Barberin, z niepokojem zastanawiałem się, dokąd mnie prowadzi, i rozważałem plan ucieczki. Powoli zacząłem zostawać w tyle; kiedy byłbym dość daleko, skoczyłbym w rów, gdzie" już Barberin nie zdołałby mnie złapać. Z początku kazał mi tylko iść tuż za nim; wkrótce jednak odgadł widocznie mój zamiar, bo ujął mnie za przegub ręki. I tak rozwiały się moje nadzieje. Weszliśmy do miasteczka, a ludzie oglądali się za nami, bo przypominałem złego psa, którego się prowadzi na smyczy. Gdy przechodziliśmy obok oberży, jakiś mężczyzna zawołał z progu do Barberina, zapraszając go do środka. Barberin chwycił mnie wtedy za ucho i popchnął przed sobą, a kiedy weszliśmy, zamknął drzwi. Odetchnąłem z ulgą. Oberża nie wyglądała groźnie, a po drugie, od dawna już marzyłem, aby do niej wejść. Ileż to razy zastanawiałem się, co to jest ta kawiarenka przy zajeździe Notre-Dame! Widziałem ludzi, którzy wychodzili z niej z rozjaśnionymi twarzami i na chwiejnych nogach; mijając jej drzwi słyszałem często krzyki i śpiewy, od których aż szyby drżały. Teraz się miałem dowiedzieć, co się działo za tymi czerwonymi firankami. Kiedy Barberin sadowił się przy stoliku obok właściciela oberży, który go zaprosił do środka, podszedłem do kominka, usiadłem i rozejrzałem się wokoło. W rogu naprzeciw mnie ujrzałem barczystego starca z siwą brodą, dziwacznie ubranego. Na jego długich włosach, które kosmykami opadały aż na ramiona, sterczał wysoki kapelusz z szarego filcu, ozdobiony zielonymi i czerwonymi piórami. Na .sobie miał owczy kożuszek, włosem do spodu, ściśnięty w pasie i podobny do kamizeli, spod którego wychodziły rękawy aksamitnej kurtki, kiedyś pewnie niebieskie. Długie wełniane getry sięgały mu do kolan i przewiązane były na krzyż czerwonymi wstążkami. Rozsiadł się wygodnie na krześle, łokieć jednej ręki oparł na kolanie, a brodą na dłoni. Nigdy nie widziałem żywego człowieka, kióry by tak znieruchomiał. Przypominał jednego z drewnianych świętych w naszym kościele. Kolo niego, pod krzesłem, przytulone do siebie r/.ały nieruchomo trzy psy, grzejąc się nawzajem. Biały pudel, czarny paniei i mała, szara suczka o przebiegłym i łagodnym pyszczku; pudel ubrany był w starą furażerkę przewiązaną pod pyszczkiem rzemykiem. Gdy tak ze zdumieniem przyglądałem się temu starcowi, Barberin 1 właściciel oberży rozmawiali półgłosem i dosłyszałem, że mówili o mnie. Barberin opowiadał, że chce zaprowadzić mnie do mera i przez niego wyjednać z przytułku zasiłek na moje utrzymanie. Tyle matka Barberin wymogła na mężu i natychmiast zrozumiałem, że jeśli tylko będzie on widział w tym korzyść dla siebie, to nie mam się czego obawiać. 18 19 Starzec, choć nie dawał poznać tego po sobie, też przysłuchiwał się rozmowie; nagle wskazał mnie ręką i zapytał Barberina: — Czy toto dziecko panu zawadza? — w jego głosie brzmiał obcy akcent. — Ano, to. — I myśli pan, że zarząd przytułku da na jego utrzymanie? — No a jak? Skoro nie ma rodziców i ja mam go żywić, to musi ktoś płacić za niego. To chyba słuszne. — Nie mówię, że niesłuszne, ale czy sądzi pan, że zawsze słuszna sprawa wygrywa? — Co to, to nie. — No więc myślę, że nigdy nie zobaczy pan tych pieniędzy. — To mały pójdzie do przytułku, nie ma takiego prawa, które kazałoby mi go trzymać, jeżeli tego nie chcę. — Kiedyś zgodził się pan go przyjąć, a więc się pan zobowiązał do opieki. — Nie będę go trzymał, uwolnię się od niego, nawet gdybym go miał wyrzucić na ulicę. — Może jest inny sposób, żeby się od niego uwolnić — ciągnął starzec po namyśle — i jeszcze dałoby się coś narobić. .— Niech pan mi poda ten sposób, a postawię wina, i to z radością. — Może pan już zamówić butelkę. — Na pewno? — Na pewno. Starzec wstał ze swego krzesła i usiadł naprzeciw Barberina, a kiedy stał, zobaczyłem ze zdumieniem, że jego barania kamizela wydęła się" jakoś dziwnie, jakby miał psa pod lewym ramieniem. Przyglądałem mu się, wzburzony do głębi. — Chce pan — powiedział — żeby dzieciak dłużej nie jadł pańskiego chleba; albo, jeśli będzie dalej jadł, żeby za to płacono, prawda? — Słusznie, bo... — Powód mnie nie obchodzi, nie potrzebuję go znać; wystarczy mi, że pan nie chce tego dziecka; jeżeli tak, proszę mi je dać, ja się nim zajmę. — Panu dać? — No pewnie! Czyż nie chce się pan od niego uwolnić? — Dać panu takie dziecko, takie śliczne dziecko? Bo to bardzo ładny chłopak, proszę spojrzeć. 20 — Widziałem już. — Remi, chodź tu! Drżąc podszedłem do stołu. — No, no! Nie bój się, mały — powiedział starzec. — Niech mu się pan tylko przyjrzy —¦ ciągnął Barberin. — Nie mówię, że to brzydkie dziecko. Nie chciałbym go, gdyby był brzydki. Dziwolągi to nie moja specjalność. — Och, gdyby to był dziwoląg z dwiema głowami albo choćby karzeł... — ...nie mówiłby pan o odesłaniu go do przytułku. Pan wie, ż,e dziwoląg ma wartość i można z niego ciągnąć zyski: albo wynajmując go, albo pokazując sameiriu. Ale ten chłopiec nie jest ani karłem, ani dziwolągiem; zbudowany jak każdy i niezdatny do niczego. — Nadaje się do pracy. — Słabeusz. . — On słaby? Też coś! Jest mocny jak dorosły mężczyzna, dobrze zbudowany i zdrowy; niech no pan popatrzy na jego nogi! Czy widział pan kiedy bardziej proste? — Za cienkie — rzekł starzec. — A jego ramiona? — ciągnął Barberin. — Ramiona ma takie jak nogi; może ź tym żyć, ale nie wytrzyma ani trudu, ani biedy. — On by nie wytrzymał! Niech pan pomaca. Niech pan tylko pomaca! Starzec przesunął wychudłą ręką po moich nogach i poklepał je, trzęsąc głową i wydymając wargi. Raz już byłem obecny przy podobnej scenie, kiedy handlarz kupował naszą krowę. On także obmacywał ją i klepał. Tak samo trząsł głową i wydymał wargi: krzywił się na nią, że zła, że jej nie sprzeda, ale kupił ją wreszcie i zabrał z sobą. Przerażony, że i mnie zechcą tak kupić, przyzywałem w duchu na pomoc matkę Barberin, ale niestety nie było jej tutaj. Gdybym miał więcej śmiałości, powiedziałbym, że nie dalej jak wczoraj Barberin narzekał na moje ręce i nogi nie nadające się do pracy; zrozumiałem jednak, że tylko narażę się na burę, więc milczałem. — To jest dziecko, jakich wiele — rzekł starzec — ot co! Tylko że to dziecko miejskie i nigdy nie nada się do pracy w polu; postaw je pan przed pługiem, żeby poganiało woły, a zobaczy pan, jak długo wytrzyma. 21 — Dziesięć lat. — Nawet nie miesiąc. — Ale niech mu się pan przyjrzy! —- Niech się pan sam przyjrzy. Stałem przy końcu stołu między Barberinem i starcem, a oni zaczęli mnie popychać jeden do drugiego. — Ostatecznie — powiedział starzec — wezmę go takiego, jaki jest. Tylko, oczywiście, nie kupuję, ale wypożyczam. Daję dwadzieścia franków rocznie. — Dwadzieścia franków! — To dobra cena i płacę z góry; dostanie pan piękne cztery monety po pięć franków i uwolni się pan od chłopaka. — Ba, ale jeśli go zatrzymam, przytułek zapłaci mi ponad dziesięć franków miesięcznie. — Gadanie! Najwyżej siedem albo osiem, znam się na tym. I jeszcze będzie go pan musiał żywić. — Zapracuje na siebie. — Gdyby pan wiedział, że zapracuje, nie chciałby go' pan oddawać. Dzieci z przytułku bierze się nie dla pieniędzy, które na nie dają, ale dla ich pracy; są parobkami, którzy nic nie kosztują i jeszcze przynoszą pieniądze. Pan by tego chłopca też zatrzymał, gdyby się na coś panu przydał. — W każdym razie będę dostawał dziesięć franków. — A jeśli przytułek przydzieli go komu innemu, nic pan nie będzie dostawał, ze mną zaś to pewny interes. Wystarczy go tylko przybić. Poszperał w kieszeni, dobył skórzaną sakiewkę, wysupłał z niej cztery srebrne monety, które zadźwięczały, gdy je- kładł na stole. — A wie pan — krzyknął Barberin — ze któregoś dnia mogą się odnaleźć jego rodzice?! — I co z tego? — A to, że wtedy ci, którzy go wychowywali, sowicie na tym zarobią. Po to go przecież wziąłem. Te słowa Barberina wzbudziły we mnie jeszcze większą niechęć do niego. — Właśnie dlatego, że już pan na to nie liczy, chce się pan go pozbyć. Ostatecznie, do kogo zwrócą się ci rodzice, jeżeli w ogóle się zjawią? Do pana, prawda? Nie do mnie, bo mnie nie znają. — A jeśli to pan ich odszuka? 22 Więc pogódźmy się; gdyby się jego rodzice znaleźli, podzielimy tysk po połowie, a na razie podniosę zapłatę do trzydziestu franków. — Daj pan czterdzieści. — Nie, to by mi się nie opłacało. Tyle dla mnie nie zarobi. — A co będzie robił dla pana? Powtarzam jeszcze raz; dla mnie mim mocne nogi i mocne ręce; ale na co chłopak panu się przyda? Starzec filuternie popatrzał na Barberina i rzekł popijając wino Mi.itymi łykami: — Będzie mi dotrzymywał towarzystwa; starzeję się i czasami wieczorem, po dniu ciężkiej pracy, miewam smutne myśli. On mnie rozerwie. — No, dó tego ma nogi dosyć mocne, to pewne. — Nie tak bardzo, bo będzie musiał tańczyć i skakać, potem illugo wędrować, a po marszu znowu skakać; jednym słowem zostanie przyjęty do trupy signora Witalisa. — Gdzie ta trupa? — Signor Witalis to ja, czego mógł się pan domyślić, a trupę /araz panu przedstawię. Mówiąc to, rozpiął kożuszek i wyjął spod niego dziwne stworzonko, kióre trzymał przytulone do piersi pod lewym ramieniem. To ono parę razy poruszyło się pod owczą skórą; nie był to jednak piesek, lak sądziłem. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego'stworzonka i przyglądałem mu się ze zdumieniem. Ubrane w czerwoną bluzę obszytą złotym galonem, ręce i nogi miało gołe, bo to były ręce i nogi, a nie łapki; tylko że skóra na tych rękach i nogach była czarna, nie biała ani cielista. Czarny był również lepek wielkości mojej pięści, pyszczek zaś krótki i szeroki, nos zadarty /. rozwartymi nozdrzami, wargi żółte; ale najwięcej mnie uderzyły oczy, blisko siebie osadzone, nadzwyczaj ruchliwe i błyszczące jak lusterka. — Ach, wstrętna małpa! — zawołał Barberin. Słysząc to słowo, ochłonąłem ze zdumienia, bo chociaż nigdy nie widziałem małp, jednak słyszałem o nich; więc to nie było jakieś czarne dziecko, tylko małpa! — Oto pierwszy członek mojej trupy —(powiedział Witaiis. — Joli-Coeur, przyjacielu, pozdrów publiczność. Joli-Coeur podniósł zaciśniętą rękę do warg i każdemu z nas posłał całusa. — Teraz — mówił Witalis wyciągając rękę do białego pudła — 23 drugi członek trupy: signor Capi, będzie miat zaszczyt przedstawić swoich towarzyszy zgromadzonej tu szanownej publiczności. Na ten rozkaz pudel, który do tej pory nawet się nie poruszył, zerwał się, stanął na tylnych łapkach, przednie skrzyżował na piersi i skłonił się przed swoim panem tak nisko, że furażerką dotknął ziemi. Spełniwszy to, co nakazuje grzeczność, odwrócił się do swych towarzyszy i przywołał ich łapką, drugą trzymając ciągle na piersi. Dwa psy, które nie spuszczały z niego oka, natychmiast stanęły na tylnych łapach i podawszy sobie przednie, tak jak witają się ludzie, poważnie postąpiły sześć kroków w przód, potem trzy kroki wstecz i pozdrowiły towarzystwo. — Ten, którego nazywam Capi — ciągnął Witalis — inaczej mówiąc Capitano po włosku, jest przełożonym psów; jako najinteligentniejszy, przekazuje moje rozkazy. Ten młody elegant o czarnej sierści to signor Zerbino, co znaczy fircyk, nazwa, na którą ze wszech miar zasługuje. Co do tej młodej osoby o mince skromnisi, to jest to signor a Dolce, urocza Angielka, która w pełni zasługuje na imię Słodkiej. Z tymi osobami, z różnych względów godnymi uwagi, mam przyjemność wędrować po świecie, zarabiając lepiej lub gorzej na życie, zależnie od dobrych czy złych obrotów losu. Capi! Pudel skrzyżował łapy. — Capi, chodź tu, przyjacielu, i bądź tak uprzejmy — to są osoby dobrze wychowane i zawsze przemawiam do nich grzecznie — bądź tak uprzejmy i powiedz temu chłopcu, co ci się przygląda oczami okrągłymi jak kule bilardowe, która jest godzina. Capi opuścił łapki, zbliżył się do swego pana, rozsunął poły kożuszka, poszperał w kieszonce od kamizelki, wyciągnął z niej duży srebrny zegarek, spojrzał na cyferblat i dwa razy szczeknął głośno, a potem trzy razy ciszej. Rzeczywiście było trzy kwadranse na trzecią. — Dobrze — powiedział Witalis — dziękuję ci, Capi; a teraz, proszę, zaproś Dolce, aby zrobiła nam przyjemność i poskakała przez skakankę. Capi poszperał w kieszeni marynarki pana i wyciągnął sznur. Dał znak Zerbinowi, który natychmiast podbiegł żwawo i stanął naprzeciw niego, rzucił mu koniec sznura i oba psy z wielką powagą jęły nim kręcić. Kiedy sznur nabrał miarowego ruchu, Dolce zaczęła lekko przez niego skakać, czule wpatrzona pięknymi oczami w oczy pana. 24 Widzicie — rzekł Witalis — że moi uczniowie są inteligentni; ilr la ich inteligencja ujawni się w całej okazałości dopiero przez luiiownanie. Oto dlaczego biorę chłopca do mojej trupy. Będzie grał ml\- głupka, a przez to rozum moich wychowanków jeszcze lepiej ii; uwidoczni. - Żeby udawać głupka... — przerwał Barberin. ...trzeba mieć rozum — dokończył Witalis — i myślę, że lilopcu go nie zabraknie, gdy weźmie parę lekcji. Zresztą zobaczymy. \ na początek zrobimy próbę. Jeżeli jest dość rozsądny, zrozumie, .¦v i. Witalisem będzie mógł wędrować po Francji i wielu innych krajach, prowadzić życie swobodne, zamiast chodzić za wołami od rana do wieczora ciągle po tym samym polu. A jeżeli jest nierozsądny, zacznie płakać, krzyczeć i signor Witalis, który nie lubi niegrzecznych dzieci, nic weźmie go z sobą. Wtedy pójdzie do przytułku, gdzie się mało je, .1 dużo pracuje. Byłem dość rozsądny, żeby zrozumieć te słowa, ale od zrozumienia ilo wykonania jeszcze daleka droga. Wychowankowie Witalisa z pewnoś-> i;( byli bardzo zabawni i przyjemnie by było z nimi wędrować, ale musiałbym przecież opuścić matkę Barberin! Gdybym się jednak sprzeciwiał, też pewnie bym z nią nie został, tylko znalazłbym się w przytułku. Kiedy tak stałem w rozterce, ze łzami w oczach, Witalis poklepał mnie lekko koniuszkiem palca po policzku. — No jak? — zapytał. — Zrozumiałeś mnie, bo nie płaczesz, rozsądek weźmie górę w tej małej główce i jutro... — Proszę pana! — zawołałem. — Niech mnie pan zostawi u matki Barberin, tak pana proszę! Zanim jednak zdołałem dodać coś więcej, przerwało mi głośne szczekanie — to Capi podskoczył do stołu, na którym siedział Joli-Coeur. Wykorzystując chwilę, kiedy uwaga wszystkich zwrócona była na mnie, małpka cichcem wzięła szklankę swego pana i zabrała się do wina. Ale czujny i uważny Capi, ten wierny sługa, dostrzegł szelmowski postępek małpki i postanowił jej przeszkodzić. — Panie Joli-Coeur — powiedział Witalis surowym tonem — łakomczuch z pana i łotrzyk; proszę iść do kąta i stanąć nosem do ściany, a pan, Zerbino, zechce go przypilnować. Jeżeli się ruszy, da mu pan porządnego klapsa. A pan, panie Capi, jest pan dobrym psem; proszę mi podać łapę, abym ją mógł uścisnąć. 25 ¦ft Małpa usłuchała, cicho piszcząc na znak protestu, a Capi, uszczęśliwiony i dumny, podał panu łapę. — Wróćmy teraz do naszej rozmowy — powiedział Witalis. — Daję panu trzydzieści franków. — Nie, czterdzieści. Zaczęli się targować, lecz po chwili Witalis przerwał te targi. — Malec się tu nudzi — powiedział. — Niech sobie pobiega i pobawi się na podwórzu. Mrugnął przy tym na Barberina. — Tak — przytaknął Barberin — idź na podwórze, ale nie odchodź daleko i czekaj, aż cię zawołam, bo jak nie, to się pogniewam. Cóż było robić, musiałem usłuchać. Wyszedłem więc, ale nie miałem ochoty do zabawy. Usiadłem na kamieniu i zamyśliłem się. Teraz rozstrzygał się mój los. Jaki będzie? Drżałem z zimna i ze strachu. Targi o mnie trwały długo, bo minęła przeszło godzina, zanim Barberin wyszedł na podwórze. — Jazda — powiedział — wracamy do domu. Dom! Zostanę więc jednak przy matce Barberin! Chciałem zapytać Barberina, có postanowił, lecz nie śmiałem, bo wydawał się bardzo zły. Milczeliśmy przez całą drogę. Ale na jakieś dziesięć minut przed jej końcem, Barberin, który szedł przodem, przystanął. — Słuchaj — powiedział biorąc mnie szorstko za ucho — jeżeli piśniesz choć słówko o tym, co dziś słyszałeś, to drogo za to zapłacisz, pamiętaj! Dom rodzinny — No, więc t— zapytała matka Barberin — co powiedział mer? — Wcaleśmy go nie widzieli. — Jak to: nie widzieliście? — Nie, spotkałem kolegów w oberży Notre-Dame, a kiedy wyszliśmy, już było za późno; pójdziemy do mera jutro. Najwidoczniej więc zrezygnował z transakcji z Witalisem. Po drodze ciągle się zastanawiałem, czy w tym powrocie do domu nie kryje się jakiś podstęp, ale ostatnie słowa Barberina rozwiały wszelkie dręczące mnie wątpliwości. Widać nie dogadał się z Witalisem, jeżeli mamy iść do mera. 26 Mimo zakazu powiedziałbym wszystko matce Barberin, gdybym i-hoć na chwilę znalazł się z nią sam na sam, ale jej mąż przez i uły wieczór siedział w domu i aż do mego pójścia spać nie nadarzyła się okazja, na którą czekałem. Usnąłem obiecując sobie, że jutro opowiem wszystko mamie. Ale nazajutrz po wstaniu już jej nie ujrzałem. Harberin spostrzegł, że krążę wokół domu niespokojnie, i zapytał, czego stukam. — Mamy — odparłem. — Jest w mieście i nie wróci dopiero po południu. Zaniepokoiła mnie ta nieobecność. Matka Barberin nic nie mówiła wczoraj, że wybiera się do miasteczka. Dlaczego nie zaczekała na nas, przecież mieliśmy tam iść po południu? Czy wróci przed naszym ¦dojściem? Niejasna obawa ścisnęła mi serce; nie zdawałem sobie sprawy ¦ grożącego mi niebezpieczeństwa, ale je przeczuwałem. Spojrzenie Harberina nie dodawało mi otuchy; uciekłem więc przed nim do ogrodu. Ogród, choć mały, znaczył dla nas bardzo dużo, bo dostarczał nam, oczywiście prócz zboża, prawie > całego pożywienia: ziemniaków, bobu, kapusty, marchwi, rzepy. Toteż każdy skrawek ziemi był tu. wykorzystany. A jednak matka Barberin dała mi kącik, gdzie nagromadziłem niezliczoną ilość roślin, ziół, mchów, które wyrywałem rano na skraju lasu albo pod ogrodzeniami, kiedy pasłem krowę, i zasadzałem po południu w tym moim ogródku, jak idzie, jedne przy drugich. Oczywiście nie był to piękny ogród z alejkami wysypanymi piaskiem i rzadkimi kwiatami; nie budził niczyjej uwagi, ludzie nie przystawali na drodze, aby nań spojrzeć ponad przystrzyżonym żywopłotem, ale miał dla mnie tę wartość i urok, że był mój; był moim majątkiem, moim il/.iełem; urządzałem go, jak mi się podobało, według własnej fantazji, i gdy o nim mówiłem, co zdarzało mi się dwadzieścia razy na dzień, mówiłem „mój ogród". Właśnie podczas zeszłego lata zebrałem i zasadziłem kolekcję roślin, kióre miały wzejść na wiosnę, wczesne gatunki nawet przed końcem /.imy, a po nich kolejno inne. Na żonkilach już pokazały się pączki żółciejące na końcach; krokusy wysuwały fiołkowo nakrapiane pędy, a pośród pomarszczonych liści pierwiosnków widać było pąki, które lada dzień miały się rozwinąć. Ciekawy, jak to wszystko zakwitnie, przybiegałem tu codziennie. Była jednak inna część mego ogródka, którą obserwowałem z uczu- 27 I I » f I t ciem żywszym od ciekawości, mianowicie z niepokojem. W tej części posadziłem pewną jarzynę, otrzymaną w prezencie i prawie nie znaną w naszej wiosce — topinambury. Powiedziano mi, że rodzi ona bulwy lepsze od ziemniaków, bo mają smak karczochów, rzepy i innych jeszcze jarzyn. Było to takie ponętne, że postanowiłem zrobić niespodziankę matce Barberin. W tajemnicy przed nią zasadziłem roślinki w ogródku. Kiedy wypuszczą pędy, pozwolę jej wierzyć, że to są kwiaty; pewnego pięknego dnia, gdy dojrzeją, skorzystam z jej nieobecności i wykopię moje bulwy; sam je ugotuję — tylko jak? Na to nie bardzo potrafiłem sobie odpowiedzieć, ale mojej wyobraźni nie mąciły takie detale. Kiedy matka Barberin wróci, podam na kolację swoją potrawę. W ten sposób zyskamy nowe danie; zastąpi ono kartofle, które stale jadamy, i może matka Barberin będzie trochę mniej żałować sprzedaży biednej Roussette. A czyja to będzie zasługa? Moja! Przejęty tym projektem, niecierpliwie czekałem, kiedy bulwy zaczną wschodzić, i codziennie do nich zaglądałem. Klęczałem teraz na ziemi wsparty na rękach, z nosem tuż nad bulwami, kiedy usłyszałem, że Barberin mnie woła zniecierpliwionym głosem. Co tchu pobiegłem do domu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy przed kominem ujrzałem Witalisa i jego psy! Natychmiast zrozumiałem, do czego zmierzał Barberin i dlaczego wysłał żonę do miasteczka: Witalis przyszedł mnie zabrać i teraz nie miał kto mnie bronić. Czułem, że od Barberina nie mogę oczekiwać ani pomocy, ani litości, podbiegłem więc do Witalisa. — Och, proszę pana! — zawołałem płacząc. — Proszę mnie nie zabierać! — Spokojnie, chłopcze — powiedział łagodnym tonem — nie będzie ci źle ze mną. Nigdy nie biję dzieci, a poza tym będziesz miał towarzystwo moich wychowanków, którzy są bardzo zabawni. Czegóż tu żałujesz? — Matki Barberin! — Nie ma o czym gadać, i tak tu nie zostaniesz — wtrącił się Barberin chwytając mnie za ucho. — Albo ten pan, albo przytułek, wybieraj! — Nie! Chcę być z matką Barberin! — szlochałem. 28 — Ee, nudzisz mnie! — krzyknął Barberin uniesiony gniewem. — Wezmę kija i zaraz cię wypędzę. Malec nie chce się rozstać z przybraną matką — powiedział Witalis. — Nie trzeba go za to bić; ma serce, to dobry znak. Jak się pan będzie nad nim litować, to się jeszcze bardziej •'ozwrzeszczy! — No, więc kończmy nasz interes. Mówiąc to Witalis rozłożył na stole osiem pięciofrankówek, a Barberin jednym ruchem ręki zgarnął je do kieszeni. — Gdzie jego węzełek? — spytał Witalis. Tutaj — odrzekł Barberin wskazując niebieską, bawełnianą li ustkę związaną za cztery rogi. Witalis rozplatał supeł i zajrzał do zawiniątka; były tam dwie moich koszul i płócienne spodnie. — To nie jest to, o czymśmy mówili — powiedział. — Miał pan mi dać jego manatki, a ja tu widzę tylko łachmany. — Nie mam innych. — Gdybym zapytał malca, z pewnością powiedziałby, że to nieprawda. Ale nie chcę się o to spierać. Szkoda czasu. Musimy już iść. Juzda, mój mały. Jak mu na imię? — Remi. — Dalej, Remi, bierz węzełek i stań przed Capim. Naprzód, marsz! Błagalnie wyciągnąłem ręce do niego, potem do Barberina, ale ubaj odwrócili głowy. Wtem poczułem, że Witalis wziął mnie za rękę. M usiałem iść, a kiedy przekraczałem próg tego domu, wydało mi się, że /ustawiam w nim cząstkę samego siebie. Rozejrzałem się wokoło, ale przez gęste łzy nie dostrzegłem nikogo, Kto by mi udzielił pomocy. W rozpaczy zacząłem wołać: — Mamo, matko Barberin! Ale nikt mi nie odpowiedział, musiałem iść za Witalisem. — Szczęśliwej drogi! — krzyknął jeszcze Barberin i wszedł do Jomu. Niestety, mój los był przesądzony. — Dalej, Remi, idziemy — powiedział Witalis. I pociągnął mnie za rękę. Poszedłem więc obok niego. Na szczęście nie przyspieszał kroku, pewnie go nawet umyślnie dla mnie zwolnił. 29 Droga, którą szliśmy, pięła się zakosami w górę i na każdym zakręcie widziałem dom matki Barberin, coraz mniejszy i mniejszy. Często biegałem tą drogą i wiedziałem, że kiedy znajdziemy się na ostatnim zakręcie, zobaczę go jeszcze raz, ale po kilku krokach, już na płaskowyżu, całkiem zginie mi z oczu. Przed sobą miałem nieznane; za sobą dom, gdzie było mi dotąd tak dobrze i którego zapewne nigdy nie zobaczę. Na szczęście długo szliśmy pod górę, ale w końcu stanęliśmy na szczycie. Witalis wciąż mnie trzymał za rękę. — Czy mogę trochę odpocząć? — zapytałem. — Bardzo proszę, mój chłopcze. Po raz pierwszy rozluźnił chwyt, zobaczyłem jednak, że spojrzał na Capiego i dał mu znak. Pudel zrozumiał i natychmiast — jak pasterski pies pilnujący stada — położył się za mną. Miał mnie pilnować i schwycić za łydkę, gdybym próbował uciec. Podszedłem do porosłego trawą urwiska i usiadłem, a Capi nie opuszczał mnie na krok. Siedząc tam, starałem się dojrzeć dom matki Barberin, choć oczy zachodziły mi łzami. Poniżej rozciągała się dolina, z której dopiero co wyszliśmy, pocięta łąkami i zagajnikami, a dalej, całkiem w dole, stał samotnie dom rodzinny, gdzie się wychowałem. Słup żółtego dymu, bijący z komina i w spokojnym powietrzu dochodzący aż do nas, pozwolił mi odnaleźć go wśród rosnących wokół niego drzew. Może to było naprawdę, a może mi się tylko zdawało, ale w tym dymie czułem zapach suchych dębowych liści na gałązkach chrustu, którym rozniecaliśmy ogień przez całą zimę. Wydało mi się, że siedzę w kącie izby na swojej ławeczce, z nogami w popiele, a wiatr, wpadając do komina, dmucha mi dymem w twarz. Wszystkie przedmioty, choć dalekie i znajdujące się znacznie niżej, zachowały czyste i wyraźne kształty, tyle że zmniejszone, drobniejsze. Nasza kura, jedyna, która nam pozostała, grzebała w kupie gnoju, aie wyglądała na znacznie mniejszą i gdybym nie wiedział, że to ona, wziąłbym ją za małego gołębia. Widziałem tuż za domem rozwidloną gruszę, która tak długo służyła mi za konia. Dalej, obok strumyka, tej białej niteczki wśród zielonej trawy, dostrzegłem boczny kanalik. Wykopałem go z wielkim trudem, aby wprawiał w ruch koło młyńskie, też dzieło moich rąk, które, niestety, nigdy się nie chciało obracać, mimo całego wysiłku, jaki w nie włożyłem. 30 Wszystko było na zwykłym miejscu: i moje taczki, i socha zrobiona ¦ zakrzywionej gałęzi, i klatka, w której chowałem króliki, kiedy u- mieliśmy, i mój kochany ogród. Nagle na drodze, prowadzącej z miasteczka do domu, ujrzałem a oddali biały czepek. Skrył się za kępą drzew, potem znów się wyłonił. Stąd rozróżniałem tylko biel czepka, który jak motyl wiosenny ¦ ' bladych kolorach migał wśród gałęzi. Są. jednak chwile, kiedy serce mówi nam więcej niż najbystrzejsze u/.y: poznałem matkę Barberin, byłem pewien, że to ona. — No jak? — zapytał Witalis. — Idziemy dalej? — Och! Jeszcze nie, proszę pana. — A więc skłamano, masz jednak słabe nogi; po takim kawałku I rogi już jesteś zmęczony, kiepsko się to zapowiada! Nie odpowiedziałem, nie mogłem wzroku oderwać od migoczącego /.epka. To była matka Barberin; to był jej czepek, jej niebieska pódnica! Szła prędko, jakby się spieszyła do domu. Gdy doszła do uirtki, pchnęła ją i szybkim krokiem przecięła podwórze. Zerwałem się na równe nogi, nie myśląc o Capim, który podska-iwał. przy mnie. Po chwili matka Barberin wybiegła z domu i uniósłszy w górę • \'OL, jak nieprzytomna zaczęła miotać się po podwórku. Z pewnością mnie szukała. Pochyliłem się do przodu i zacząłem krzyczeć na całe gardło: — Mamo! Mamo! Ale nie mogła dosłyszeć mego głosu, tłumionego szmerem strumyka i ginącego w oddali. — Co ci się stało? — spytał Witalis. — Zwariowałeś? Milczałem i tylko wpatrywałem się w matkę Barberin; lecz nie lomyśliła się, że jestem tak blisko i że wystarczyłoby jej unieść głowę... 1'rzebiegła podwórze i stanąwszy na drodze, rozglądała się na wszystkie • irony. Zacząłem wołać głośniej, ale też na darmo. Wtedy Witalis, domyśliwszy się prawdy, podszedł do skraju urwiska ud razu dojrzał biały czepek. — Biedny mały — powiedział półgłosem. — Proszę pana! — zawołałem ośmielony jego współczuciem. — Niech mi pan pozwoli wrócić! Ale on ujął mnie za rękę i pociągnął na drogę. 31 — Odpocząłeś — rzekł — czas więc ruszać dalej, mój chłopcze. Próbowałem się wyrwać, lecz trzymał mnie mocno. — Capi! — powiedział. — Zerbino! Na ten rozkaz Capi stanął za mną, Zerbino przede mną. Po kilku krokach obejrzałem się za siebie. Zeszliśmy ze szczytu wzgórza i nie widziałem już ani naszej doliny, ani domu; tylko w oddali niebieskawe pagórki zdawały się sięgać nieba. Mój wzrok ginął w bezkresnej przestrzeni. W drodze Niekoniecznie musi się być ludożercą i gromadzić zapas świeżego mięsa na pożarcie, gdy się kupuje dzieci za czterdzieści franków. Witalis nie chciał mnie zjeść i — wyjątkowo jak na handlarza dziećmi — nie był złym człowiekiem. Wkrótce miałem tego dowód. Na tym samym stoku góry, która oddziela dolinę Loary od doliny Dordogne, wziął mnie znów za rękę i zaczęliśmy schodzić zboczem, opadającym na południe. Szliśmy tak z kwadrans, po czym puścił moją rękę. — Teraz — powiedział — idź ścieżką powoli obok mnie, ale pamiętaj, że gdybyś próbował uciec, Capi i Zerbino prędko cię dogonią; a mają ostre zęby. Uciekać? Westchnąłem, bo czułem, że teraz byłaby to niemożliwa i bezcelowa próba. — Ciężko ci na sercu — ciągnął Witalis. — Rozumiem cię i nie mam ci tego za złe. Możesz płakać do woli, jeśli chcesz. Lecz spróbuj i ty zrozumieć, że zabrałem cię dla twego dobra. Jakiż los cię czekał? Prawdopodobnie byłbyś w przytułku. Twoi wychowawcy nie są twymi rodzicami. Twoja mama, jak ją nazywasz, była dobra dla ciebie i kochasz ją, boli cię rozstanie, ale pomyśl, że nie mogłaby cię zatrzymać przy sobie wbrew woli męża. Ten człowiek nie jest też taki zły, jak myślisz. Nie ma z czego żyć, jest kaleką, nie może już pracować i uważa, że nie ma obowiązku przymierać głodem, by ciebie żywić. Zrozum już teraz, chłopcze, że życie bardzo często jest walką, w której nie robi się tego, co się chce. Na pewno były to słowa podyktowane mądrością, a co najmniej doświadczeniem. Ale w tej chwili bardziej przekonująco przemawiał 32 mnie ból rozłąki niż słowa. Ze ściśniętym sercem szedłem obok ii.ilisa, próbując powtarzać sobie to, co mi powiedział. Niewątpliwie wszystko to było prawdą; Barberin nie był moim i om i nie miał obowiązku cierpieć dla mnie biedy; wziął mnie /ccież i chciał wychować; jeżeli teraz mnie oddał, to dlatego że nie ngł mnie dłużej trzymać. Nie powinienem go osądzać według dnia i 'isiejszego, ale według tych lat, które spędziłem w jego domu. — Rozważ, mały, co ci powiedziałem — powtarzał od czasu do •'.asu Witalis. — Nie będzie ci ze mną źle. Dość stromą ścieżką zeszliśmy wreszcie na rozległe wrzosowisko, ¦laskie i monotonne. Ani domów, ani drzew. Płaszczyzna pokryta l/.awym wrzosem z wielkimi dywa'nami pokurczonego janowca, który iłował w podmuchach wiatru. — Widzisz — odezwał się Witalis ogarniając ruchem ręki wrzo-iwisko — że daremnie próbowałbyś uciec, bo natychmiast złapałyby iv" Capi i Zerbino. Już nie myślałem o ucieczce. Zresztą gdzież bym poszedł i do kogo? \ poza tym ten wysoki starzec z białą brodą nie był chyba tak straszny, ik mi się przedtem zdawało; jeżeli został moim panem, może nie i H'dzie panem nielitościwym. Długo wędrowaliśmy pośród smutnej pustki, to poprzez ugory, to przez wrzosowiska, i jak daleko wzrok sięgał, nie widzieliśmy nic prócz obłych pagórków z jałowymi szczytami. Inaczej wyobrażałem 'ibie wędrówkę i gdy czasem w swoich dziecinnych marzeniach opusz- /.ałem naszą wioskę, wędrowałem wśród całkiem innego, pięknego rajobrazu. Po raz pierwszy w życiu robiłem taką drogę jednym ciągiem, licz wytchnienia. Mój opiekun szedł długim, miarowym krokiem, niosąc loli-Coeura na ramieniu albo na plecaku, a u jego nóg dreptały psy. < >cl czasu do czasu odzywał się do nich przyjaźnie albo po francusku, .ilbo w^języku, którego nie znałem. Zdawało się, że ani on, ani one nie odczuwają zmęczenia. Ze mną n'dnak było inaczej: padałem z nóg. Znużenie fizyczne i zmartwienie odbierały mi siły. Ledwie się wlokłem i z największym trudem dotrzymywałem kroku memu opiekunowi. Nie śmiałem jednak prosić o chwilę wytchnienia. —r To twoje saboty tak cię męczą — powiedział Witalis. — W Ussel kupię ci buciki. ł Bez rodziny 33 Te słowa dodały mi sił. Bo moim największym marzeniem były buciki. Syn mera, a także syn oberżysty mieli je i kiedy w niedzielę] przychodzili na mszę, bezszelestnie stąpali po budzących rezonans płytach posadzki, gdy my w naszych wieśniaczych sabotach czyniliśmy nieznośny hałas. — Daleko jeszcze do Ussel? — zapytałem. — Oto krzyk serca! — rzekł Witalis śmiejąc się. — Taką masz więc ochotę na trzewiki, chłopcze? Dobrze! Obiecuję ci je, podbite gwoździami, a także aksamitne spodnie, kurtkę i kapelusz. To chyba osuszy twoje łzy i doda sił nogom, byś łatwiej przeszedł te sześć mil, które nam pozostały. Buciki podbite gwoździami! Aksamitne spodnie! Kurtka! Kapelusz! Ach, gdyby mnie w tym zobaczyła matka Barberin, jaka byłaby zadowolona, jaka dumna! Jednak pomimo butów i aksamitnych spodni, które czekały na końcu pozostałych jeszcze sześciu mil, wydało mi się, że nie dojdę tak daleko. Niebo, z początku błękitne, zaciągnęło się szarymi chmurami i wkrótce zaczął padać nieprzerwanie drobny deszcz. Witalisa dobrze chronił kożuszek; mógł się też pod nim schować Joli-Coeur, który dał nura do swej kryjówki zaraz przy pierwszych kroplach deszczu. Natomiast ja i psy przemokliśmy wkrótce aż do skóry; psy mogły się przynajmniej od czasu do czasu otrząsnąć, ale mnie natura pozbawiła tego prostego sposobu i musiałem maszerować zziębnięty i przygnieciony ciężarem mokrego przyodziewku. — Czy łatwo się zakatarzasz? — zapytał mnie Witalis. — Nie wiem, nie pamiętam, żebym kiedy miał katar. — To doskonale; jak -widzę, masz pewne zalety. Ale nie chcę cię niepotrzebnie przemęczać: nie pójdziemy dziś dalej. Widać jakąś wioskę, tam przenocujemy. W wiosce nie było oberży, a nikt nie chciał przyjąć kogoś wygląda- ¦• jącego na żebraka, w dodatku z dzieckiem i trzema psami jednakowo uszarganymi. — Nie mamy miejsca — mówiono i zamykano nam drzwi przed nosem. Szliśmy od domu do domu, ale do żadnego nas nie wpuszczono. Czyżbyśmy mieli bez wypoczynku iść jeszcze te cztery mile do Ussel? Zapadała noc, lodowacieliśmy pod deszczem, a ja czułem, że mam 34 J nogi sztywne jak kawałki drewna i coraz bardziej tęskniłem do domu i do matki Barberin! Wreszcie jakiś wieśniak, litościwszy od innych, zdecydował się utworzyć nam drzwi stodoły. Ale postawił warunek, abyśmy nie zapalali ¦.wiatła. — Oddajcie mi zapałki — rzekł do Witalisa. —¦ Dostaniecie je / powrotem jutro na odchodnym. Mieliśmy chociaż dach nad głową i ochronę przed deszczem. Witalis, człek przezorny, nie ruszał w drogę bez zapasów. W wojskowym plecaku, który niósł na ramionach, znalazł się duży bochenek di łeba, który podzielił teraz na cztery części. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jaki posłuch i dyscyplina panują w jego trupie. Kiedy chodziliśmy od drzwi do drzwi szukając schronienia, /.erbino przemknął się do jednego z domów i zaraz stamtąd wybiegł ze .kórką chleba w pysku. Witalis rzekł tylko: — Pomówimy wieczorem, Zerbino. Nie myślałem więcej o tej kradzieży, ale kiedy mój opiekun dzielił i-lileb, spostrzegłem, że Zerbino posmutniał. Usiedliśmy na dwóch pękach paproci, ja i Witalis, Joli-Coeur przycupnął między nami, a z przodu ułożyły się trzy psy. Capi i Dolce nie spuszczały oczu z pana, Zerbino zaś stulił uszy i zwiesił nos. — Niech złodziej wystąpi z szeregu — rzekł Witalis rozkazującym tonem. — Marsz do kąta, pójdziesz spać bez kolacji! — Wskazał ręką na kąt stodoły. 35 Zerbino natychmiast poczołgał się do kąta, wcisnął się pod stos paproci i zniknął nam z oczu. Słyszeliśmy tylko, że popiskuje żałośnie. Po wydaniu tego wyroku Witalis podał mi chleb i jedząc swój, obdzielał małymi kawałkami Joli-Coeura, Capi i Dolce z części dla nich przeznaczonych. W czasie ostatnich miesięcy nie byłem rozpieszczany przez matkę Barberin, ale taka skąpa kolacja wcale mi się nie podobała. Jakże dobrą wydałaby mi się zupa, którą matka Barberin przyrządzała «*' wieczór, nawet bez masła! Jak żal mi się zrobiło mego kac;" kominie, jak chciałbym się wcisnąć między prześcieradła i , kołdrę aż na nos! ^ Niestety! Nie było ani -prześcieradeł, ani kołdry i mogliśm się szczęśliwi, że mamy legowisko bodaj na wiązkach paproci. Niei zmęczony, z nogami otartymi przez saboty, trząsłem się z zimna w p moczonym odzieniu. Noc już całkiem zapadła, ale nie myślałem o span — Szczękasz zębami — powiedział Witalis. — Zimno ci? — Trochę. Usłyszałem, że rozwiązuje plecak. — Moja szafa na ubranie nie jest zbyt dobrze zaopatrzona — rzekł — ale masz tu suchą koszulę i kaftan, w które możesz się owinąć, kiedy zdejmiesz swoje mokre odzienie; potem wsuniesz się pod paprocie, wkrótce się rozgrzejesz i zaśniesz. Nie rozgrzałem się jednak tak prędko, jak Witalis myślał; długo wierciłem się na moim zaimprowizowanym posłaniu, zbyt obolały i nieszczęśliwy, aby spać. Czy co dzień trzeba będzie teraz iść bez wytchnienia w potokach deszczu, sypiać w stodole, drżeć z zimna, mieć na kolację tylko suchy chleb i nikogo, przed kim można by się pożalić? Żadnej kochającej duszy? Gdy tak rozmyślałem z sercem ściśniętym i oczyma pełnymi łez, poczułem na twarzy ciepły oddech. Wysunąłem rękę i namacałem wełnistą sierść Capiego. Ostrożnie stąpając po suchych paprociach, przysunął się po cichu i obwąchiwał mnie; jego oddech muskał mi twarz i włosy. A potem położył się przy mnie i delikatnie polizał mnie w rękę. Wzruszony tą pieszczotą, uniosłem się wpół i pocałowałem jego zimny nos. Pisnął cicho, wsunął łapę w moją rękę i przywarował nieruchomo. Zapomniałem o zmęczeniu i smutku, łzy przestały mnie ściskać w gardle, odetchnąłem z ulgą; nie byłem już sam, miałem przyjaciela. 36 % Mój debiut Nazajutrz wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę. Deszcz ustał; niebo było niebieskie, a wiatr, który wiał przez całą H.K-, osuszył ziemię. W .przydrożnych zaroślach wesoło ćwierkały pi.iki, a psy radośnie uwijały się wokół nas. Capi od czasu do czasu .niwał na tylnych łapach i szczekał mi w twarz, ja zaś doskonale Mi/umiałem, co chce przez to powiedzieć. „Odwagi, odwagi!" — mówił. Bo to był inteligentny pies, który potrafił wszystko zrozumieć i wszy- wyrazić. Często słyszałem, jak mówiono, że brakuje mu tylko wy. Aleja nigdy tak nie myślałem. Ruchy jego ogona były bardziej ymowne niż oczy i język wielu ludzi. W każdym razie między nim nną niepotrzebne były słowa, rozumieliśmy się od pierwszego dnia. Ciekaw byłem większego miasta, gdyż nigdy dotąd nie opuszczałem Yj wioski. Muszę przyznać, że Ussel mnie nie olśniło. Jego stare \z wieżyczkami, które na pewno' uszczęśliwiłyby historyków Vie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. \jrawda nie malowniczości w nich szukałem. Byłem opano-Vą myślą, która zaciemniała mój wzrok, a w każdym razie t \ni dostrzec tylko jedno: sklep szewca. Oto nadeszła godzina, /c, \buciki obiecane przez Witalisa! Wypatrywałem błogosławio- nego'"sklepu, w którym miałem je otrzymać; reszta — wieżyczki, ustrołuki, kolumny — nic mnie nie obchodziła. Tak więc jedynym wspomnieniem, jakie wyniosłem z Ussel, był ciemny i zadymiony sklepik w pobliżu targowej hali. Na jego wystawie leżały stare strzelby, mundur obszyty galonem ze srebrnymi epoletami, stało też dużo lamp oraz koszyki ze starym żelastwem, przeważnie / kłódkami i zardzewiałymi kluczami. Po trzech schodkach schodziło się w dół i wkraczało do dużego pomieszczenia, dokąd , na pewno nie przeniknął ani jeden promień słońca od chwili wybudowania domu. Nie mogłem pojąć, że taką piękną rzecz, jak buty, można sprzedawać w równie okropnym miejscu! Jednakże Witalis wiedział, co robi, i wkrótce miałem już na nogach podkute buty, dziesięć razy chyba cięższe od moich sabotów. Wspaniałomyślność mego opiekuna nie ograniczyła się do tego sprawunku: kupił mi jeszcze kurtkę z niebieskiego aksamitu, wełniane spodnie i filcowy kapelusz; słowem wszystko, co mi obiecał. 37 Aksamit zamiast płótna, które dotychczas wyłącznie nosiłem, buty, kapelusz, kiedy do tej pory tylko włosy okrywały moją głowę! Stanowczo Witalis był najlepszym i najbogatszym człowiekiem na świecie! Co prawda aksamit był zmięty, a wełna wyświecona; trudno też byłob" odgadnąć pierwotny kolor filcu, tyle deszczu i kurzu spadło pelusz, ale byłem tak olśniony tym całym zbytkiem, że nie z\ uwagi na niedoskonałości, które kryły się pod jego blaskie Spieszno mi było ubrać się w ten piękny strój, ale Witalis, mi na to pozwolił, dokonał w nim pewnych zmian, które zd mnie boleśnie. Po powrocie do zajazdu wyjął ze swego plecaka noży. i skrócił do kolan nogawki moich spodni, a widząc, że patrzę na nie, zdumiony, powiedział: — Nie możesz być podobny do innych ludzi. Jesteśmy we Francji, . ubieram cię więc po włosku; kiedy udamy się do Włoch, co wielce prawdopodobne, ubiorę cię po francusku. Spostrzegł, że w dalszym ciągu nic nie rozumiem, i dodał: — Kim jesteśmy? Artystami, prawda? Komediantami, którzy powinni budzić ciekawość samym swoim wyglądem. Myślisz, że gdybyśmy poszli na rynek ubrani jak mieszczanie albo jak chłopi, to ludzie by się koło nas zbierali? Nie, prawda? Naucz się, że w życiu budzenie uwagi swym wyglądem jest czasem konieczne; to przykre, ale nic na to nie poradzimy. Oto jak z Francuza, którym byłem rano, przedzierzgnąłem się pod wieczór we Włocha. Ponieważ spodnie sięgały mi do kolan, Witalis oplótł mi pończochy czerwoną tasiemką, krzyżującą się na całej długości łydek; kapelusz opasał wstążkami i przypiął do niego wiązankę sztucznych kwiatów. Nie wiem, co inni mogliby o mnie pomyśleć, ale szczerze przyznaję, że byłem zachwycony swoim wyglądem. I chyba naprawdę wyglądałem wspaniale, bo mój przyjaciel Capi, przyjrzawszy mi się dokładnie, podał mi łapę z zadowoloną miną. Jego zadowolenie sprawiło mi tym większą radość, że Joli-Coeur, który siedział naprzeciw mnie, gdy się ubierałem w nowy strój, przedrzeźniał każdy mój ruch, a kiedy skończyłem, wziął się pod boki, przechylił w tył głowę i zaczął się śmiać wydając drwiące piski. Słyszałem, że nie jest naukowo sprawdzone, czy małpy się śmieją. Ja myślę, że ci, którzy się nad tym zastanawiają, są naukowcami zza biurka i nigdy nie zadali sobie trudu badania obyczajów małp. Co do mnie, to po tak długim obcowaniu 38 małpką mogę stwierdzić, że się śmiała i często nawet w sposób li mnie upokarzający. Oczywiście nie był to śmiech całkiem podobny ludzkiego. Jednakże w przypływie wesołości kąciki jej ust ściągały w tył, powieki marszczyły, szczęki poruszały się gwałtownie, a oczy 11 wały się płonąć jak rozżarzone węgielki. Zresztą wkrótce zacząłem nsirzegać u niej te charakterystyczne oznaki śmiechu w warunkach .isć przykrych dla mojej miłości własnej. Teraz, kiedy już się wystroiłeś — odezwał się Witalis, gdy żyłem kapelusz — musimy się wziąć do roboty, aby jutro, w dzień owy, dać pełne przedstawienie, w którym ty zadebiutujesz. Zapytałem, co to znaczy „zadebiutować", i Witalis wytłumaczył że to znaczy po raz pierwszy wystąpić przed publicznością. \ Jutro damy tu przedstawienie — powiedział — i ty w nim sz udział. Muszę więc przerobić z tobą rolę, którą ci wyzna- egł zdziwienie w moim wzroku i tłumaczył mi dalej: z „rolę" rozumiem to, co będziesz robił w tym przedsta-V \brałem cię z sobą nie po to, aby ci sprawić przyjemność ws, r3rówką, na to nie jestem dość bogaty, lecz po to, byś pracował. ¦\ twoja praca będzie polegać na odegraniu komedii razem z moimi lisami i Joli-Coeurem. — Ależ ja nie potrafię grać komedii!! — krzyknąłem przerażony. — Właśnie dlatego 'muszę cię nauczyć. Nie uważasz chyba, że c api od urodzenia chodzi tak wdzięcznie na tylnych łapach, a Dolce ¦.kacze przez sznur dla własnej przyjemności. Musiały dużo i długo pracować, aby zdobyć te i inne umiejętności, które czynią z nich /ręcznych komediantów. No więc ty także musisz popracować, aby wyuczyć się różnych ról, które będziesz z nimi odgrywał. Zabieramy się do dzieła. W owym czasie „pracować" znaczyło dla mnie kopać ziemię, ścinać .Irzewo, łupać kamienie i nie wyobrażałem sobie żadnej innej pracy. — Sztuka, którą będziemy grać — mówił dalej Witalis — nazywa się „Służący pana Joli-Coeura, czyli z nich dwóch nie ten głupszy, który się wam wydaje". Oto treść: pan Joli-Coeur miał dotychczas służącego, z którego był bardzo zadowolony: to Capi. Ale po pierwsze, (api się zestarzał, a po drugie, pan Joli-Coeur chce mieć nowego stużącego. Capi podejmuje się go wyszukać, lecz nie psa przyprowadzi na swoje miejsce, tylko chłopca, wieśniaka imieniem Remi. 39 — Jak ja? — Nie jak ty, tylko właśnie ciebie. Przybywasz ze swojej aby pójść na służbę do Joli-Coeura. — Małpy nie mają służących. — W komediach mają. Przychodzisz więc i pan Joli-Coeui dza, że wyglądasz jak głupek. • — To nie bardzo przyjemne. — Co ci to szkodzi, przecież to na niby. Zresztą, wyobraź że naprawdę przyjęto cię na służbę i kazano na przykład nakryć stołu. O, do tego, który posłuży nam do przedstawienia. Podejdź i n.' kryj go. Na stole stały talerze, szklanka, leżał nóż, widelec i biały obrus. Nie wiedząc, co z tym robić i od czego zacząć, stałem z otwartymi ustami, pochylony w przód, bezradnie opuściwszy ręce, a mój opiekun zaklaskał w dłonie i wybuchnął śmiechem. — Brawo! — zawołał. — Brawo, wspaniale! Znakomita mimika! Chłopiec, którego miałem przed tobą, robił przebiegłą minę, jakby chciał nią wyrazić: „Zaraz zobaczycie, jak dobrze udaję głupca". Ty i nie udajesz, ale jesteś nim, twoja naiwność jest wspaniała. — Nie wiem, co mam robić. — Dlatego właśnie jesteś doskonały. Jutro, za parę dni, będziesz] dobrze wiedział, co masz robić. Musisz więc zapamiętać zakłopotanie,! które teraz odczuwasz, i udawać to, czego już nie będziesz czuł. Jeśli zdołasz odtworzyć tę grę twarzy i tę pozę, przepowiadam ci pełne powodzenie. W mojej komedii grasz rolę wiejskiego chłopca, zupełnego | prostaka, który obejmuje służbę u małpy i jeszcze mniej od niej wie i umie. Stąd ten tytuł: „Z nich dwóch nie ten głupszy, który się wam wydaje"; być głupszym od Joli-Coeura, oto twoja rola; aby ją dobrze zagrać, wystarczy, żebyś pozostał taki, jak jesteś w tej chwili, ale że 'I to niemożliwe, musisz przypominać soł!>ie, jaki byłeś, i udawać takiego, jakim już w rzeczywistości nie będziesz. > „Służący pana Joli-Coeura" była to niedługa komedia; grało, się ją nie więcej niż dwadzieścia minut. Ale nasza próba trwała trzy godziny; Witalis kazał nam, psom i mnie, powtarzać to samo dwa, cztery, dziesięć razy. Psy istotnie zapomniały nieco swoich ról i trzeba je było uczyć na nowo. Zdumiewała mnie cierpliwość i łagodność naszego mistrza. W mojej wiosce zupełnie inaczej traktowano zwierzęta: wymysły i bicie to 40 li\lv jedyne sposoby ich wychowania. A Witalis, mimo przeciągającej mv próby, ani razu się nie rozgniewał, ani razu nie zaklął. Dalej, powtarzamy — mówił surowo, kiedy nie był zadowo-nn\. — Źle, Capi; nie uważasz, Joli-Coeur, muszę ci dać burę. i to było wszystko, ale wystarczało. No i jak? — powiedział do mnie, kiedy próba się skończyła. Myślisz, że się przyzwyczaisz? Nie wiem. Nuży cię to? Nie, bawi. No, to wszystko pójdzie dobrze; jesteś inteligentny i, co może cenniejsze, uważny; uwagą i posłuszeństwem można wszystko ,ć. Popatrz na psy i porównaj je z Joli-Coeurem, który ma zapału i inteligencji, ale nie jest posłuszny. Łatwo się uczy, ko zapomina. Wreszcie nie zawsze z ochotą robi to, co mu ^t skory do buntu i stale w opozycji. Taką ma naturę i dlatego mjr gniewam się na niego. Małpy nie mają, tak jak psy, poczucia obowiązku i przez to im nie dorównują. Rozumiesz? — Chyba tak. — Bądź więc uważny, chłopcze, bądź posłuszny; wszystko, co masz i obić, staraj się zrobić jak najlepiej. To w życiu najważniejsze! Ośmielony jego słowami, powiedziałem mu, że najbardziej podczas próby dziwiła mnie bezgraniczna cierpliwość, jaką nam okazał. Uśmiechnął się łagodnie. —¦ Widać — powiedział — że dotychczas żyłeś wśród prostaków, iwardych dla zwierząt, którzy myślą, że można nimi powodować tylko /.a pomocą kija. To okropna pomyłka: brutalnością niewiele się osiąga, ule łagodnością — wiele, jeżeli nie wszystko. Ja, dzięki temu, że łagodnie postępowałem ze swoimi zwierzętami, uczyniłem z nich U), czym są. Gdybym je bił, stałyby się lękliwe, a lęk paraliżuje inteligencję. Wreszcie, folgując gniewowi, sam nie byłbym takim, jakim jestem, i nie miałbym tej cierpliwości, która zdobyła mi twoje zaufanie. Ho prawdą jest, że kto naucza, sam się uczy. Moje psy dały mi lyleż lekcji, co ja im. Rozwinąłem ich inteligencję, a one ukształtowały mój charakter. To, co powiedział, wydało mi się tak niezwykłe, że się roześmiałem. — Dziwisz się, że pies może dawać lekcje człowiekowi? A to naj- 41 i ' i prawdziwsza prawda. Pomyśl trochę. Zgadzasz się, że pies ulega wpływowi swego pana? — O, na pewno! — No to zrozumiesz, że pan musi bardzo na siebie uważać przy wychowywaniu psa. Wyobraź sobie, że ucząc Capiego zniecierpliwiłbym się i rozzłościł. Co by się z nim stało? Nauczyłby się niecierpliwości i gniewu. To znaczy, że wzorując się na mnie, zwichnąłby swój charakter. Pies prawie zawsze jest odbiciem swego pana i kto zobaczy jednego, widzi drugiego. Pokaż mi swego psa, a powiem ci, kim jesteś. Łotr ma psa gałgana, złodziej — złodzieja, gbur ¦— psa gbura, człowiek wykształcony i uprzejmy — miłego i rozumnego psa. Moi towarzysze, psy i małpka, miały nade mną dużą przewagę — przywykły do publicznych występów i dlatego bez obawy czekały jutra. Miały robić to, co robiły już sto albo i tysiąc razy. Ja nie miałem ich spokojnej pewności siebie. Co powie Witalis, jeśli źle zagram swoją rolę? Co powiedzą widzowie? Ta obawa spędzała mi sen z powiek, a gdy zasnąłem, śnili mi się ludzie, którzy drwiąc ze mnie, po prostu pękali ze śmiechu. Byłem więc bardzo zdenerwowany, kiedy nazajutrz rano opuszczaliśmy zajazd, aby udać się na plac, gdzie miało się odbyć przedstawienie. Pochód otwierał Witalis, z podniesioną głową i wypiętą piersią; grając na metalowej piszczałce i ruszając ramionami do taktu, kroczył ; w rytmie walca. Za nim szedł Capi, na którego grzbiecie rozsiadł się Joli-Coeur w mundurze angielskiego generała, w kurtce i spodniach czerwonych ze złotymi galonami i w szapoklaku z dużym pióropuszem. Dalej, w przyzwoitym odstępie, szły w jednym rzędzie Zerbino i Dolce. Ja zamykałem pochód, który zgodnie z poleceniem naszego mistrza zajmował znaczny odcinek ulicy. Jednak ogólną uwagę, bardziej jeszcze od okazałości naszego orszaku, zwracały przenikliwe dźwięki piszczałki, które docierały j w głąb domów, budząc ciekawość ich mieszkańców. Wybiegano na progi, żeby nar zobaczyć, gwałtownie podnoszono zasłony w oknach. Kilkoro dzieci zaczęło iść za nami, przyłączyli się do nich zdumieni wieśniacy, kiedy więc doszliśmy na plac, towarzyszył już nam spory tłum gapiów. Szybko zmontowaliśmy scenę. Między czterema drzewami przeciągnęliśmy sznur i zajęliśmy miejsce w powstałym prostokącie. yszą część przedstawienia wypełniły różne popisy psów; nie \ jednak powiedzieć, na czym polegały, taką miałem tremę Vm zajęty powtarzaniem swojej roli. Pamiętam tylko, że Ijożył piszczałkę i wziął skrzypce, na których przygrywał żwawszym, tanecznym rytmie, a raz rzewnie i melan- T Vi, maną mu ku ..sceny", skąpego Wywoły rach zebrało się już sporo ludzi i kiedy mimo woli rozej-W>, zobaczyłem mnóstwo wlepionych w nas oczu, błyszczą-V>ści. aiu pierwszej części występów Capi wziął w zęby drew \i idąc na dwóch łapach, począł zbierać datki. Kiedy mcił miedziaka do miseczki, odstawiał ją na środek Vukt do niej nie sięgnął, opierał łapy na piersiach poszczekując uderzał lekko łapą po jego kieszeni. id hj głośne żarty i docinki innych widzów. — Sprytny pudel, poznaje, kto ma pełną kiesę! ,— Nuże, sięgnij do kabzy! — Da! — Nie da! — Spadek po wuju ci to zwróci! I w końcu pieniążek wpadał do miseczki. Tymczasem Witalis, nie spuszczając jej z oczii, grał na skrzypcach, i o głośniej, to ciszej, jak tego wymagała melodia. Wkrótce Capi wrócił i Id swego pana z pełną miseczką. Teraz przyszła nasza kolej, moja i Joli-Coeura. — Panie i panowie — powiedział Witalis gestykulując smyczkiem i skrzypcami — teraz zostanie odegrana zachwycająca komedia pod ivlułem „Służący pana Joli-Coeura, czyli z nich dwóch nie fen głupszy, Hory się wam wydaje". Nie jestem człowiekiem, który się zniża do . hwalenia z góry swoich sztuk i swoich aktorów, powiem tylko jedno: wytrzeszczcie oczy, nadstawcie uszu i przygotujcie dłonie do klaskania. To, co nazywał „zachwycającą komedią", było w istocie pantomimą, io jest sztuką graną gestami i mimiką, a nie słowami. Musiało tak być, bo dwaj z głównych aktorów, Joli-Coeur i Capi, nie umieli mówić, a, trzeci (to znaczy ja) nie mógłby z siebie nawet dwóch •lów wydusić. Jednakże, aby ułatwić widzom zrozumienie gry aktorów, Witalis objaśniał w paru słowach treść sztuki. I tak, grając cicho wojskowego marsza, zapowiedział wejście pana Joli-Coeura, angielskiego 42 43 generała, który dosłużył się stopnia i majątku na wojnie w Indiach. Dotychczas tylko Capi usługiwał panu Joli-Coeurowi, ale teraz zachciało mu się prawdziwego sługi, miał bowiem pieniądze na taki luksus; zwierzęta dość długo już były niewolnikami ludzi, czas to zmienić. Czekając na przyjście służącego, generał Joli-Coeur przechadzał się wzdłuż i wszerz po scenie i palił cygaro. Trzeba było widzieć, jak puszczał dym w sam nos publiczności! Wreszcie generał zniecierpliwił się i począł wywracać oczami jak ktoś w porywie gniewu, zagryzać wargi i tupać nogą. Na trzecie tupnięcie miałem wejść, prowadzony przez Capiego. Gdybym nawet zapomniał mojej roli, pies by mi o tym przypomniał. W odpowiedniej chwili podał mi łapę i wprowadził przed generała, który na mój widok wzniósł do nieba obie ręce w rozpaczy. To miał; być służący? Potem zaczął mnie obchodzić, pogardliwie wzruszając ramionami. Robił przy tym tak zabawną minę, że wszyscy wybuchnęli śmiechem: zrozumiano, że uważa mnie za kompletnego głupca; zresztą publiczność też tak myślała. Sztuka tak była zbudowana, aby ukazać tę głupotę we wszystkich jej przejawach. W każdej scenie miałem dać nowy dowód tępoty i niezdarstwa, podczas gdy Joli-Coeur, przeciwnie, miał wtedy znaleźć okazję do wykazania swej inteligencji i zręczności. Obejrzawszy mnie dokładnie, zdjęty litością, kazał podać mi śniadanie. — Generał przypuszcza, że ten chłopiec zmądrzeje, kiedy się naje — rzekł Witalis. — Zaraz się przekonamy, czy ma rację. Usiadłem przed nakrytym stolikiem, przede mną na talerzu leżała serwetka. Nie wiedziałem, co z nią zrobić, a Capi dawał mi znaki, żebym się nią posłużył. Próbowałem tak i siak, w końcu wytarłem w nią nos. Wtedy generał parsknął śmiechem, a Capi przewrócił się na grzbiet, czterema łapami do góry, przerażony moją głupotą. Widząc swoją pomyłkę, zacząłem znów się zastanawiać, do czego służy serwetka, i nagłe wpadłem na pomysł: zwinąłem ją i zawiązałem sobie jak krawat. I znów Joli-Coeur wybuchnął śmiechem, a Capi przewrócił się z rozpaczy. I tak dalej aż do chwili kiedy generał, zdesperowany, ściągnął mnie z krzesła, siadł na moim miejscu i zjadł przeznaczone dla mnie o umiał posłużyć się serwetką. Jak zgrabnie przewlókł Jziurkę od guzika u swego munduru i rozpostarł ją jaką gracją łamał chleb i opróżniał szklankę! Ale \t tych pięknych manier nastąpił po śniadaniu, kiedy czki i szybko wsadził ją sobie w zęby. Wszyscy z zapałem rzedstawienie zakończyło się pełnym sukcesem. jzała się mądra, a człowiek głupi. V\ \] drodze do zajazdu Witalis pochwalił moją głupotę, ;i już tak dalece komediantem, że byłem dumny z tej Uczę się czytać Aktoriy i.ij.y Witalisa z pewnością byli utalentowanymi kome-! .nitami — mówię o psach i małpce — ale ich talent nie był zbyt nizmaicony. Po trzech lub czterech przedstawieniach znało się już ¦ ły repertuar; mogli się jedynie powtarzać. Dlatego więc trzeba się było ciągle przenosić z miejsca na miejsce. 1 irzy dni po naszym przybyciu do Ussel musieliśmy znowu ruszyć drogę. Nabrałem już takiej śmiałości, że odważyłem się zapytać Tgo opiekuna, dokąd się udamy. — Znasz te okolice? — rzekł patrząc na mnie bystro.' — Nie. — Po co więc pytasz? — Żeby wiedzieć. — Co wiedzieć? Zbity z tropu, nie znajdując odpowiedzi, patrzyłem na białą drogę Ugnącą się przed nami w głąb sfalowanej doliny. — Jeśli ci powiem — mówił dalej — że idziemy do Aurillac, islępnie w kierunku Bordeaux, a z Bordeaux w Pireneje, co będziesz icgo wiedział? — Ale pan widocznie zna te okolice? — Nigdy tu nie byłem. — A jednak pan wie, dokąd idziemy. Spoglądał na mnie długo, jak gdyby czegoś we mnie szukał. — Nie umiesz czytać, prawda?'— powiedział. — Nie. ' — A wiesz, co to jest książka? 44 45 — Tak; przynosi się książki na mszę, aby się modlić, kiedy nie odmawia się różańca; widziałem takie książki, bardzo ładne, z obrazkami w środku i ze skórą na wierzchu. — Dobrze; rozumiesz więc, że można umieścić w książce modlitwy? — Tak; — Można tam umieścić także coś innego. Kiedy odmawiasz różaniec, mówisz słowa, które słyszałeś od swojej matki i które z twego ucha przeszły do pamięci i tam pozostały, aby powrócić na język, kiedy je przywołasz. Otóż, gdy się odmawia modlitwy z książki, nie dobywa się słów z pamięci, ale oczami bierze się je z kart, gdzie zostały umieszczone, czyli — czyta się. — Widziałem, jak się czyta — powiedziałem triumfalnym tonem jak ktoś, kto nie jest wcale głupi i doskonale wie, co się do niego mówi. — Dotyczy to nie tylko modlitw, ale wszystkiego. Kiedy zatrzymamy się na odpoczynek, pokażę ci książkę z opisem okolic, przez które wędrujemy. Ludzie, którzy je zamieszkiwali albo po nich podróżowali, opisali w tej książce to, co widzieli lub usłyszeli tak dokładnie, że wystarczy, abym ją otworzył i przeczytał, a ujrzę nieznane strony tak, jakbym patrzał na nie własnymi oczami; dowiaduję się ich historii, jakby mi ją opowiedziano. Wychowano mnie jak dzikusa, który nie ma pojęcia o cywilizowanym życiu. Toteż te słowa były dla mnie zupełną nowością, początkowo niepojętą, ale potem coraz bardziej zrozumiałą. Co prawda chodziłem do szkoły, ale tylko miesiąc. A przez ten miesiąc nie miałem nawet książki w ręku, nie mówiono mi ani o czytaniu, ani o pisaniu, nie udzielono żadnej lekcji. Może wydać się to dziwne, jeśli wziąć pod uwagę dzisiejsze szkoły. Ale w czasach, o których opowiadam, bardzo wiele gmin we Francji wcale nie miało szkół, a tam gdzie one były, często kierowali nimi nauczyciele, którzy, albo dlatego, że nic nie umieli, albo że zajmowali się czymś innym — zupełnie nie uczyli dzieci. Tak właśnie było z nauczycielem szkoły w naszej wiosce. Może nawet coś umiał, nie chcę go źle sądzić, ale przez cały czas mego pobytu w szkole niczego ani mnie, ani innych dzieci nie nauczył; miał inne zajęcie — wyrabiał saboty. Pracował przy nich od rana do wieczora w obłoku pryskających bukowych lub orzechowych strużyn. Nigdy do nas się nie odzywał, chyba że mówił o naszych rodzicach albo o zimnie, albo o deszczu, ale o czytaniu czy rachunkach — ani słowa.-: 46 Z tym zdawał <»j k córkę, która miała go zastępować. Ale ona, z zawód ~"7 x /aczką, postępowała jak ojciec i gdy on manipulował s / ^ /nikiem, żwawo wywijała igłą. Trzeba prze- i<-> żyć, oph / ć^ dwunastu uczniów, z których każdy wnosił ¦ pięćdziesi./ § /, dawała sześć franków na miesiąc, a za / '^ /' irudno by g> ć się dwóm osobom przez trzydzieści dni; >oi\ i kra ^ /awaly 10, czego nie mogła dac s/.kolu. Nie Liczyłem..; / niej niczego, nie poznałem nawet liter. ¦— Czy k czytać? — zapytałem Witalisa, po dłuższej 11 wili zamj / — Truł /o mają tępe głowy, a jeszcze trudniej tym, którym ;ak dobry /Czy jesteś tępy? — Nie:,. ile myślę, że gdyby pan zechciał mnie uczyć, nie /.ibrakłoby mi c ci. —¦ No, dobrze, zobaczymy; mamy dużo .czasu przed sobą. Dlaczego nie zaraz? Nie zdawałem sobie sprawy z trudności nauki i /ytania i zdawało mi się, że wystarczy otworzyć książkę, aby natychmiast wiedzieć, o czym w niej piszą. Nazajutrz, kiedy szliśmy drogą, zobaczyłem, że Witalis pochylił mv i podniósł kawałek deski, grubo przysypanej kurzem. — Oto książka, z której będziesz się uczył czytać — powiedział. Spojrzałem na niego, czy nie żartuje. Potem, widząc że mówi poważnie, starannie obejrzałem deskę. Tak, to była tylko deska, deska bukowa, na ramię długa, na dwie ¦ Ilonie szeroka, dobrze wygładzona; nie było na niej żadnego napisu, ulnego rysunku. Jak z niej czytać i co czytać? — zastanawiałem li'. — Twój umysł pracuje — powiedział Witalis ze śmiechem. — Pewnie pan sobie kpi ze mnie. — Nic podobnego, mój chłopcze: kpinami możemy zmienić cha->.ikter podatny na zło, ale jeżeli je zastosujemy do niewiedzy, damy i.-ilynie dowód własnej głupoty. Poczekaj, aż dojdziemy do tej kępy ilr/.ew; tam odpoczniemy i zobaczysz, jak zacznę cię uczyć czytać posługując się tym kawałkiem drewna. Szybko doszliśmy do owej kępy i złożywszy torby na ziemi, usiedii- książkę. "~7 >- — Teraz, kiec' / c? czy chcesz nar/ Q — A czy będ<7 ,^~ "uty? / '8 j — Chciałbyś ¦ /s / jak ja? — Och, nie nobrze wiem, że to jest niemożliwe, ale w ogóle śpiewać, / — Lubisz słi /o śpiewu? — Bardzo 1 /vik śpiewa ładnie, ale wydaje mi się, że pan śpiewa jeszc /j; zresztą to nie to samo. Kiedy pan śpiewa, muszę robić to, c /ice — płakać albo się śmiać. I jeszcze powiem i oś, co może wydać ł. /głupie: pana czułe lub smutne piosenki przenoszą mnie do matki Barberin, o niej wtedy myślę, widzę ją w naszym domu; a przecież nie rozumiem słów tych piosenek, bo śpiewa pan po włosku. Zdawało mi się, że mu oczy zwilgotniały; umilkłem więc i zapytałem, czy go czymś zmartwiłem. — Nie, mój chłopcze — odrzekł wzruszony — nie martwisz mnie, przeciwnie, przypominasz mi moją młodość, moje piękne czasy. Bądź spokojny, nauczę cię śpiewać, a ponieważ masz serce, to także będziesz ludzi pobudzał do płaczu i będą cię oklaskiwać, zobaczysz... Urwał nagle i wydało mi się, że nie ma ochoty dalej o tym mówić. Ale się myliłem. Dopiero dużo później dowiedziałem się, co i1,o skłoniło do przerwania rozmowy; o wiele później i w okolicznościach bolesnych i strasznych dla mnie, o których powiem, kiedy przyjdzie na to pora. Następnego dnia mój pan zrobił to samo do nauki nut, co do nauki alfabetu, to znaczy zaczął przycinać drewniane kwadraciki i zna-ezyć je szpicem noża. Ale tym razem jego praca była trudniejsza, l>o nuty tworzą bardziej zawiłe kombinacje niż litery. Aby nie obciążać moich kieszeni, wykorzystał obie strony kwadracików i gdy pokreślił U1 pięcioliniami, umieścił po jednej stronie nuty w kluczu wiolinowym, .i po drugiej — w basowym. Gdy już były gotowe, rozpoczęły się lekcje ani trochę nie lżejsze od lekcji czytania. Nieraz Witalis, taki cierpliwy gdy uczył psy, denerwował się przy lekcjach ze mną. 48 49 — Wobec zwierzęcia — krzyczał — można się opanować, bo wiadomo, że to zwierzę, ale ty mnie .wpędzisz do grobu! Teatralnym gestem wznosił przy tym ręce do nieba i nagle opuszczał je z głośnym klaśnieciem na uda. Joli-Coeur, który chętnie naśladował wszystko, co go bawiło, przyswoił sobie ten gest, a że prawie zawsze asystował przy moich '. lekcjach, natychmiast wznosił ręce do nieba i opuszczał gwałtownie, gdy się wahałem z odpowiedzią. Sprawiało mi to wielką przykrość. — Nawet on wyśmiewa się z ciebie! — wołał Witalis. Gdybym miał więcej odwagi, odpowiedziałbym, że wyśmiewa się .' też z nauczyciela, ale na szczęście powstrzymywał mnie od tego szacunek dla mego opiekuna i nieokreślony lęk. Poprzestawałem więc na mruczeniu sobie pod nosem tej odpowiedzi za każdym razem, kiedy Joli--Coeur ze złośliwym grymasem na mordce bił dłońmi o uda. Łatwiej mi było w ten sposób znieść doznane upokorzenie. Wreszcie pokonałem pierwsze trudności i z całą satysfakcją odśpiewałem melodię napisaną przez Witalisa na kartce papieru. Tego dnia nie klasnął on dłońmi o uda, ale przyjaźnie i serdecznie poklepał mnie po policzkach, oświadczając, że jeżeli będę robił dalej takie postępy, na pewno zostanę wielkim śpiewakiem. Oczywiście, ta nauka nie trwała jeden dzień: przez całe tygodnie : i miesiące chodziłem z kieszeniami pełnymi drewnianych tabliczek. Moja nauka nie przebiegała też regularnie jak nauka dziecka, które ? w szkole przechodzi z klasy do klasy, bo Witalis tylko w wolnych chwilach mógł udzielać mi lekcji. Co dzień musieliśmy przejść wyznaczoną część drogi, która zależnie od odległości dzielącej jedną miejscowość od drugiej, zabierała nam więcej lub mniej czasu; musieliśmy też powtarzać role z psami i Joli--Coeurem, przygotowywać sobie śniadania i obiady, a dopiero potem można się było zabrać do czytania lub muzyki, najczęściej podczas odpoczynku ;u stóp drzewa albo na pryzmie kamieni, gdzie trawa lub droga służyły nam za stół do rozkładania drewnianych płytek. Bardzo to odbiegało od warunków, w jakich normalnie uczą się dzieci, które mają tylko to do roboty i jeszcze narzekają na brak czasu do odrobienia zadanych lekcji. Praca wymaga jednak czegoś ważniejszego niż czas, a mianowicie pilności; to nie godziny, które spędzimy nad lekcją, utrwalą ją w naszej pamięci, ale chęć do nauki. Na szczęście nie brakowało mi dobrych chęci i nie pozwalałem J »bie na to, aby o? ii,- nauczył, gdybyn j > nietymi rękami i W2 / ty .vie? Niczego, bo / S powtarzając lekcj/ ^ ozbić sobie nosa. / o1 Jednak nauczy ^ odbywać długie m Witalisa. Kiedy ż J/.iecko" — pow i eee i nogi. Teraz powietrzu, w trud płuca się rozwiną.. •*> zraszało moją uwagę. Czy dużo bym L pwać tylko w pokoju, z uszami zasło- |m w książkę tak jak niektórzy ucznio-/y pokoju. W„ dodatku idąc po szosie patrzeć pod nogi, żeby nie upaśćfi nie niecoś, a przy tym nauczyłem się też ¦yło dla mnie równie korzystne, jak nauki matce Barberin, byłem wątły; „miejskie rberin, a Witalis dodał, że mam słabe ly czas żyjąc z moim opiekunem na świeżym linkach, zmężniałem; nogi i ręce mi okrzepły, /a stwardniała. Nie lękałem się ani zimna, ,uii upału, słońca i des^/ku, wyrzeczeń i trudów. To wychowanie na dobre mi wyszło, bo dzięki niemu mogłem wytrzymać srogie i miażdżące ciosy, jakie nieraz spadały na mnie w okresie młodości. Przez góry i doliny Przemierzyliśmy część południowej Francji: Owernię, Velay, Viva-iais, Quercy, Rouergue, Sewenny i Langwedocję. Podróżowaliśmy w sposób bardzo prosty: szliśmy przed siebie na los szczęścia, a kiedy trafialiśmy na wioskę, która z daleka nie wyglądała zbyt biednie, przygotowywaliśmy się do triumfalnego do niej wkroczenia. Przystrajałem psy: czesałem Dolce, ubierałem Zerbina, /awiązywałem opaskę na oku Capiego, aby sprawiał wrażenie starego wiarusa, wreszcie siłą wciągałem na Joli-Coeura mundur generała, la część mego zadania była najtrudniejsza, bo małpka, dobrze wiedząc, /.c zapowiada to dla niej trudną pracę, broniła się jak mogła i uciekała się do najrozmaitszych sztuczek, byle mi tylko przeszkodzić. Wtedy przywoływałem na pomoc Capiego, który potrafił prawie zawsze przechytrzyć małpkę. Kiedy byliśmy już gotowi, Witalis brał piszczałkę i w ustalonym porządku defilowaliśmy przez wioskę. Jeśli ściągnęliśmy dosyć dużo widzów, dawaliśmy przedstawienie; jeśli nie, jeśli nie można się było spodziewać zarobku, szliśmy dalej. Jedynie w miastach zatrzymywaliśmy 50 51 się na kilka dni i wtedy rankiem wolno mi było iść, gdzie chciałem. Zabierałem Capiego — oczywiście jako zwykłego psa, bez teatralnego kostiumu — i włóczyliśmy się po ulicach. Witalis, który zwykle ostro trzymał mnie przy sobie, popuszczał mi wówczas cugli. — Skoro przypadek — mówił — pozwala ci przemierzać Francję w wieku, kiedy inne dzieci siedzą w szkole lub w gimnazjum, otwieraj oczy, patrz i ucz się. Jeśli coś cię zastanowi, jeśli zobaczysz coś, czego nie potrafisz zrozumieć — pytaj mnie bez obawy. Może nie zawsze będę umiał ci odpowiedzieć — nie uważam się za wszechwiedzącego —" ale niekiedy na pewno uda mi się zaspokoić twoją ciekawość. Nie całe życie byłem dyrektorem trupy tresowanych zwierząt; uczyłem się kiedyś czegoś innego niż to, co teraz mi służy do przedstawiania Capiego lub pana Joli-Coeura szanownej publiczności. — A czego? — Dowiesz się później. Tymczasem wiedz tylko, że psi impresario mógł kiedyś mieć pewną pozycję w świecie. I zrozum też, że chociaż w tej chwili stoisz na najniższym szczeblu społecznym, możesz, jeśli zechcesz, dojść powoli na wyższy. To w niewielkim stopniu zależy od okoliczności, a w dużym od ciebie. Słuchaj moich lekcji i moich rad, a kiedyś, gdy już będziesz dorosły, mam nadzieję, że ze wzruszeniem i wdzięcznością pomyślisz o biednym muzykancie, który ci takiego stracha napędził, kiedy cię zabierał od twojej przybranej matki; sądzę, że nasza znajomość przyniesie ci wiele dobrego. Bardzo byłem ciekaw dawnej pozycji megfi opiekuna, o której dość często wspominał z wyraźną powściągliwością. Jeżeli znajdował się kiedyś na wysokim szczeblu społecznej drabiny, jak mówił, dlaczego jest teraz na niższym? Utrzymywał, że mogę się wznieść wysoko, jeśli zechcę, ja, który byłem niczym, nie miałem ani wykształcenia, ani rodziny, nikogo, kto by mi pomógł. Dlaczego zatem on sam tego nie dokonał? Opuściwszy Owernię weszliśmy na nieurodzajne, wapienne, rozległe i nierównomiernie sfalowane równiny Quercy, gdzie spotyka się tylko nieużytki i marne gaiki. Nie ma smutniejszej i uboższej części Francji, a zupełny brak wody jeszcze bardziej podkreśla to wrażenie, jakie odniesie każdy, kto się w te okolice zapuści. Nie ma tu ani rzek, ani strumieni, ani stawów. Tu i tam widać kamieniste łożyska potoków — puste. Wody wlały się w głębokie szczeliny i zniknęły pod ziemią, aby wytrysnąć* dużo dalej, tworząc rzeki i zdroje. Pośrodku tego j płaskowyżu, spalonego posuchą, kiedyśmy tamtędy wędrowali, leży iluże miasteczko Bastide-Murat. Spędziliśmy w nim noc w stodole u oberżysty. — W tym miasteczku — powiedział Witalis gawędząc ze mną przed udaniem się na spoczynek — i przypuszczalnie nawet w tej oberży urodził się człowiek, przez którego zginęły tysiące żołnierzy/ /.a młodu był chłopcem stajennym, a potem został księciem i królem: nazywał się Murat*. Zrobiono z niego bohatera i od jego imienia |[ nazwano to miasteczko. Znałem go i często z nim rozmawiałem. yL Zapytałem bez namysłu: B — Kiedy był chłopcem stajennym? • Murat Joachim (1767—1815) — jeden z marszałków Napoleona I, ożeniony z jego siostrą Karoliną; w latach 1808—1815 był królem Neapolu. 52 53 — Nie —- odrzekł Witalis śmiejąc się — kiedy był królem. Jestem pierwszy raz w Bastide, a poznałem go w Neapolu, na jego dworze. — Znał pan króla! Ten okrzyk musiał być bardzo zabawny, bo mój opiekun znów się roześmiał i śmiał się długo. Siedzieliśmy na ławce przed stajnią, oparci plecami o mur nagrzany słońcem w ciągu dnia. Nad naszymi głowami, w listowiu olbrzymiego sykomoru, monotonnie cykały świerszcze. Przed nami, ponad dachami domów, księżyc w pełni wstawał na niebie. Po całodziennym upale, wieczór ten wydawał nam się dziwnie łagodny. —: Chcesz spać — zapytał Witalis — czy też wolisz, abym ci opowiedział o królu Muracie? — Nie, nie, proszę o królu! Przez dobrych parę godzin opowiadał mi tę historię, a ja słuchałem jak zaklęty, nie spuszczając oczu z jego "twarzy oświetlonej bladym światłem księżyca. Wszystko to było niewiarygodne, ale przecież prawdziwe! Dotychczas nie miałem pojęcia, co to jest historia. Któż mi mógł o tym powiedzieć? Z pewnością nie matka Barberin: ona nie wiedziała w ogóle, co to jest. Urodziła się w Chavanon i tam miała umrzeć. Myślą nigdy nie wybiegała dalej niż wzrok. A dla jej wzroku świat ograniczał się do terenu objętego horyzontem, który mogła dojrzeć ze szczytu góry Audouze. Kimże był mój opiekun w czasach swojej młodości, skoro widywał króla i z nim rozmawiał? I jak doszło do tego, że na starość stał się taki, jakim go teraz widziałem? Miała nad czym pracować dziecięca wyobraźnia, rozbudzona, baczna i ciekawa niezwykłych spraw. Spotykam olbrzyma w siedmiomilowych butach Przypominam sobie, że po opuszczeniu nieurodzajnych i pustynnych ziem, weszliśmy w zawsze wilgotną i zieloną dolinę Dordogne. Tu posuwaliśmy się wolno, bo kraj był żyzny, ludność zamożna, często więc dawaliśmy przedstawienia, a miedziaki gęsto sypały się do miseczki naszego Capi. Napowietrzny most, jakby zawieszony we mgle na niciach babiego lata, wznosił się ponad szeroką rzeką, która wolno toczyła swe leniwe O ¦U '00 O >vody; był to most w miasto, gdzie było tyle które uczepiły się na ic Saint-Emilion. Ale to wszystko po: dopiero pewne wydarzt, il/.iś z całą jasnością. ^ Nocowaliśmy w nę lankiem. Długo szliśm; otwarła się przed narr niewidzialny zasłona. S w którą mieliśmy zejść, pościerały się dachy i dz\. tylu dachów i tylu kominów! rzeką Dordogne. A zrujnowane i świerszczy grających w krzakach, iych klasztornych murów, nazywało I syć mgliste obrazy w mojej pamięci; jię w nią wyraźnie i wyłania się z niej ce, z której wyruszyliśmy wczesnym drzu drogą wśród winnic, gdy nagle przestrzeń, jakby się uniosła jakaś ;ka łagodnym łukiem otaczała dolinę, ją, aż do zamglonego horyzontu, roz-wielkiego miasta. Nigdy nie widziałem niektórych, wyższych i smuklejszych, przypominających strzeliste kolumny, biły kłęby czarnego dymu. Porywany lekkim wiatrem, słał się jak ciemna chmura nad miastem. Pośrodku i/.eki i u jej brzegów tłoczyły się liczne statki, których maszty, olinowania, żagle i różnokolorowe bandery trzepoczące na wietrze" przywodziły na myśl gąszcz lasu. A nad tym wszystkim unosił się głuchy warkot, hałasy kuźni i kotłowni, bicie młotów, a przede wszys-ikim dudnienie licznych wozów, które bez przerwy tam i z powrotem i uczyły się po nabrzeżach. — To Bordeaux — powiedział Witalis. Dla dziecka, które tak jak ja widziało dotychczas tylko biedne wioski oraz kilka miasteczek napotkanych po drodze, był to bajkowy obraz. Mi/no woli zatrzymałem się i stojąc nieruchomo, ciekawie przyglądałem się wszystkiemu wkoło. Ale wkrótce moją uwagę przykuła rzeka i liczne na niej statki. Panował tam nieskładny ruch, który zaciekawiał mnie tym bardziej, że nic z niego nie rozumiałem. Jedne statki z rozwiniętymi żaglami, lekko przechylone na bok, s/iy w dół rzeki, inne sunęły w górę; jedne stały pośrodku nieruchome jak wyspy, a drugie obracały się wkoło i nie wiadomo było, co je obraca; wreszcie były takie, co nie miały masztów i żagli, tylko komin, który wyrzucał w niebo kłęby dymu. Te szły szybko we wszystkich kierunkach, zostawiając za sobą na żółtawej wodzie bruzdy białej [liany. — To czas przypływu — odpowiedział Witalis na moje pytające spojrzenie. — Są tu statki, które przyszły z pełnego morza po długiej 54 55 podróży: to te oblazłe z farby i jakby pordzewiałe; inne zaś wychodzą z portu; a te, które widzisz pośrodku rzeki, jak kręcą się wokół siebie, manewrują na kotwicy, aby stanąć dziobem do fali przypływu. Te zaś, co płyną otoczone chmurą dymu, to holowniki. Ileż nie znanych mi słów! Ile nowych pojęć! Kiedy podchodziliśmy do mostu łączącego Bastide z Bordeaux, Witalis nie był w stanie odpowiedzieć nawet na setną część pytań, którymi go zasypywałem. Dotychczas nigdy nie pozostawaliśmy dłużej w żadnych miastach, bo nasz skromny repertuar zmuszał nas do ciągłego szukania nowej publiczności. Z takimi aktorami, jacy tworzyli „trupę słynnego signora Witalisa", trzeba było, siłą rzeczy, ograniczyć się tylko do paru sztuk, toteż po odegraniu „Służącego pana Joli-Coeura", „Śmierci generała", „Triumfu sprawiedliwego", „Lewatywy dla chorego" i trzech czy czterech innych komedyjek, nasi aktorzy pokazali wszystko, co umieli, i trzeba było gdzie indziej zaczynać wszystko od początku przed innymi widzami. Ale Bordeaux to duże miasto, gdzie łatwo o wciąż nową publiczność, a przenosząc się z dzielnicy do dzielnicy, można dać trzy , lub cztery przedstawienia dziennie i nie narazić się na okrzyki i protesty, z którymi spotkaliśmy się w Cahors, że ciągle pokazujemy to samo. Z Bordeaux poszliśmy do Pau. Nasza droga prowadziła przez rozległe, nizinne pustkowie, które rozciąga się od bram Bordeaux aż po Pireneje, a nazywa się Landy. Chociaż nie byłem już takim prostaczkiem wiejskim, którego wszystko, co zobaczy, wprawia w zdumienie, zachwyt czy strach, to jednak w czasie tej wędrówki popełniłem omyłkę, z której uśmiał się szczerze mój opiekun i nie szczędził mi drwin aż do przybycia do Pau. Od siedmiu czy ośmiu dni byliśmy w drodze. Początkowo szliśmy wzdłuż Garonny, po czym opuściliśmy ją koło Langon i ruszyliśmy w stronę Mont-de-Marsan, w głąb Landów. Nie było tam winnic, łąk ani sadów, tylko lasy sosnowe i wrzosowiska. Wkrótce domy stały się rzadsze, biedniejsze. Potem weszliśmy na niezmierzoną równinę, lekko sfalowaną, której końca nie mogliśmy dojrzeć. Ziemia, nie uprawiana, nie porośnięta lasem, była tu szara, pokryta aksamitnym mchem, suchym wrzosem i pokurczonym janowcem. — Oto jesteśmy na Landach — powiedział Witalis. — Mam\ ¦o 10 \ztó sobą dwadzieścia do < 1 zbrój swoje nogi w odwagę""] > Odwagę należało mieć nit / L o marsz po tej drodze, któr/ Q icjasnym smutkiem, odbiere Od tego czasu podróżo^ o nalazłem się pośrodku oce< ix igła, odczuwałem ten sam 1.1 owym pustkowiu. Szliśmy przed siebie, a ni- napotykał niczego pro »\dawało się nam, że dre ¦i.azający nas widok. Wszęd, <"> /ęciu mil przez tę pustynię. *ach, ale w głowie i w sercu, się nie mieć końca, napawał o po morzu i zawsze, kiedy nie widać było najmniejszego ny smutek, jaki ogarnął mnie rok aż po zamglony horyzont, /onnej równiny. Czasami nawet jw miejscu, tak jednostajny był mech, wrzos, janowiec i paprocie •ilujące na wietrze. Czasem spotyiŁ, iiśmy odległe od siebie, małe laski, 1 k" i one nie rozweselały krajobrazu. Rosły w nich sosny, którym ¦ilrąbano gałęzie aż do wierzchołka, a pnie nacięto głęboko. Z tych /crwonych blizn ciekła żywica i zastygała niby białe łzy. Wiatr szumiał .tlośnie wśród okaleczonych drzew, a nam wydawało się, że to one n" lak skarżą i płaczą. Witalis powiedział, że wieczorem dotrzemy do pewnej wioski, • l/.ie będziemy mogli zanocować. Ale wieczór nadchodził i nic nie •tpowiadało bliskości tej wsi; nie widać było ani uprawnych pól, im pasącego się bydła, ani smugi dymu w oddali. Byłem zmęczony, bo szliśmy bez wypoczynku od rana, a bardziej ¦ s/cze przygnębiony i przybity; nie mogłem się już doczekać tej 'K-canej wioski. Choć wytężałem wzrok, ciągle tylko widziałem Landy 1 .mdy, z ich zaroślami coraz bardziej zacierającymi się w gęstniejącej ¦•inności. Przynaglani nadzieją rychłego dotarcia do celu, przyspieszaliśmy •ku, toteż nawet mój opiekun, choć zahartowany w długich marszach, ¦• /ut się zmęczony. Zatrzymał się więc na chwilę, aby wypocząć ' uboczu drogi. Ale ja, zamiast usiąść koło niego, postanowiłem ¦•tupać się na pobliski, porosły janowcem wzgórek i zobaczyć, czy '•u- nie widać jakiegoś światełka. Zawołałem Capiego, chcąc, żeby mi towarzyszył, lecz on, nie mniej ¦11,1 żony, udał, że nie słyszy, co było jego zwykłą taktyką,' kiedy •¦ miał ochoty mnie usłuchać. - Boisz się? — zapytał Witalis. 56 57 Ukłuty tym podejrzeniem, poszedłem sam, a że wcale się nie bałem, tym bardziej nie chciałem narazić się na drwiny mego opiekuna. Tymczasem zapadła noc. Księżyc wprawdzie nie świecił, ale gwiazdy skrzyły się na niebie rozświetlając lekką mgłę zawisłą nad ziemią. Idąc i rozglądając się na prawo i na lewo, zauważyłem, że ten mglisty mrok dziwacznie zmienia kształty przedmiotów. Można się było tylko domyślać, że są to krzaki, kępy janowca, a zwłaszcza rzadkie drzewka, które tu i ówdzie wznosiły swoje pokręcone pnie i gałęzie, bo z daleka przypominały żywe istoty z nierealnego świata. Zdawało się, że noc zmieniła Landy w dziwaczną krainę zamieszkaną przez tajemnicze stwory. Im wyżej wchodziłem na wzgórek, tym bujniejszy stawał się jano-wiec, a wrzos i paprocie często sięgały mi ponad głowę, tak że czasami musiałem się przemykać pod nimi. Mimo wszystko dotarłem wkrótce na szczyt, ale choć wytrzeszczałem oczy, nie dostrzegłem najmniejszego światełka. Mój wzrok gubił się w ciemnościach: nie widziałem nic prócz niewyraźnych kształtów, dziwacznych cieni'rzucanych przez janowce, które zdawały się wyciągać do mnie poskręcane ramiona, i chwiejących się niby w tańcu krzaków. Zacząłem więc nasłuchiwać, czy nie doleci mnie jakiś odgłos, ryk krów lub poszczekiwanie psa, skoro nie mogłem dojrzeć niczego, co by zapowiadało bliskość ludzkiej siedziby. Wstrzymując oddech, nadstawiłem uszu i nagle strach mnie obleciał, aż zadrżałem, tak zląkłem się tej ciszy, osamotnienia i nocy. Czułem, że coś mi zagraża. I w tej chwili, kiedy z niepokojem rozglądałem się wkoło, dostrze głem w oddali wielki cień, który poruszał się gwałtownie ponad janow cami, i usłyszałem szelest rozsuwanych gałęzi. Usiłowałem sobie wytłumaczyć, że to złudzenie wywołane strachem, a ten cień to jakiś krzak, którego przedtem nie zauważyłem. Ale nie było najmniejszego wiatru, który by wprawił w ruch gałęzie* Ktoś musiał to zrobić! Ktoś? Nie, ten wielki czarny kształt, który zbliżał się do mnie, nie przypominał człowieka, raczej jakieś tajemnicze stworzenie, gigantycznego, nocnego ptaka albo olbrzymiego pająka na czterech cienkich nogach, wyraźnie widocznych na bladym tle nieba ponad krzakami. Pewne było tylko, że ten potwór na niezmiernie długich nogach zbliżał się ku mnie szybkimi skokami. 58 Świadomość tego od ^ itetn się na pięcie i zac/ \ ilalisa. Ale dziwna v?/ ¦i'iii pod górę; wpadałe K.ijąc się i plącząc w udawało mi się wysv 1'liżej! Na szczęście za .¦dzej. Ale choć /xze szybciej: ¦> za plecami. 1 ostatnim, szalo, / A w ruch moje nogi. Odwró-Ł chcąc jak najprędzej dopaść m w dół wolniej, niż wchodzi-anowca i wrzosu, co krok poty-'óre .czepiały się moich nóg. Kiedy rkałem za siebie: stwór był coraz ończyły i mogłem teraz zbiegać dużo co sił w nogach, potwór posuwał się /bowałem nawet się oglądać, czułem go a i wysiłku brakło mi już tchu; wreszcie k\e dobiegłem do mego opiekuna i upadłem przy jego nogacu., /psy, które nagle się zerwały, zaczęły zajadle * zekać. Z trudem powtarzałem jedno słowo: — Potwór, potwór! Mimo przeraźliwego ujadania psów usłyszałem głośny wybuch .miechu. Witalis pomógł mi wstać i ująwszy za ramię, zmusił do odwró-¦nia się. — Jaki tam potwór! — powiedział.— Przypatrz mu się, jeśli masz ¦ iwagę. Jego śmiech otrzeźwił mnie bardziej niż słowa: ośmieliłem się worzyć oczy i spojrzeć w stronę, którą mi wskazywał. Przerażająca uwa zatrzymała się i stała nieruchomo na drodze. Przyznaję, że w pierwszej chwili znów się przestraszyłem, ale u- byłem już sam na pustkowiu — obok stał Witalis i psy; samotność lisza nie wywierały już swego denerwującego wpływu. Zdobyłem u na odwagę i szeroko otwartymi oczami przyjrzałem się potworowi, lory mnie ścigał.- Korpus, głowę, ramiona miał ludzkie. Natomiast skórę na całym ule — zwierzęcą, włochatą. A stał na dwóch długich, cienkich nogach. K>brze widziałem te szczegóły, chociaż noc była ciemna, bo ten wielki wór wyraźnie odcinał się na tle nieba rozjaśnionego bladym blaskiem a iazd. Pewnie długo bym się jeszcze zastanawiał, co to może być, gdyby kij opiekun nie odezwał się do zjawy: — Czy mógłbyś mi powiedzieć, przyjacielu, jak daleko stąd do i.ikiejś wioski? — zapytał. 59 A więc to był człowiek! Ale za całą odpowiedź usłyszałem skrzekliwy śmiech, podobnyj krzyku ptaka. Może to zatem zwierzę? Tymczasem Witalis pytał dalej, co wydało mi się głupie, bo przeJ . • zwierzęta nie mogą odpowiadać, nawet gdy rozumieją, co sif 01 nich mówi. Toteż zdziwiłem się ogromnie, kiedy stwór odrzekł, iĄ nia tu żadnych domów, tylko szałas pasterski, do którego ofiarowa" zaprowadzić. skąd takie nogi u kogoś, kto mówi ludzkim głosem? Gdybym miał odwagę, podszedłbym bliżej, żeby im się przyjrzeć] chociaż to stworzenie nie wydawało się groźne, jednak budziła mnie lęk, toteż podniósłszy swoją torbę, poszedłem bez słowa opiekunem. Widzisz teraz, co napędziło ci takiego stracha? — zapytał mniśj __ Widzę, ale nie wiem, co to jest; czy tu żyją obrzymy? _. Tak, jeżeli chodzą na szczudłach. I wytłumaczył mi, że mieszkańcy Landów posługują się długimi jziami, każda z poprzeczką umocowaną dosyć wysoko. Do tyct ^rzeczek przywiązują stopy i tak chodzą po piaszczystym i bagnistyr enie bez obawy, że zapadną się aż po biodra. __ Tak więc w oczach bojaźliwych dzieci wyglądają jak olbrzym^ nie ale we w je(jnnomilowych butach — zakończył. Przed sądem Z Pau pozostało mi przyjemne wspomnienie: w tym mieście prawią nie wieje wiatr. A ponieważ zatrzymaliśmy się tam przez zimę dzając dni na ulicach, placach i skwerach, zrozumiałe, że musiałei "7 L z tego zadowolony. Jednakże nie dlatego przedłużyliśmy pob) jednej miejscowości wbrew naszym zwyczajom; był inny powódl „liahowicie duże zarobki. Przez całą zimę w tej kuracyjnej miejscoJ id naszą publicznością były dzieci, których nigdy nie nudził jedno-j iny repertuar i nigdy nie miały go dosyć. 1 przeważnie byli to mali Anglicy: tędzy, rumiani chłopcy i ślicznej , ewczynki o dużych, marzycielskich oczach, prawie tak pięknych/ i, oczy Dolce. Wtedy to poznałem smak „albertów" i innych biszkop- 60 •Aw, którymi te dzieci il>y sprawiedliwie Kiedy nadeszły i bywać publice l/iiy, by uścisr nirz nie mie i r ze ba by' Pewiy głó ^ kieszenie przed wyjściem z domu, z/oli-Coeura, psy i mnie. ^/łe dni, zwiastuny wiosny, zaczęło nam /^ściej po przedstawieniu dzieci podcho-/ianie łapkę Capiego i Joli-Coeura. Naza-oglądać. Wkrótce zostaliśmy sami na placach /ó zmianie miejsca. /wyruszyliśmy w drogę i niebawem straciliśmy A. Rozpoczęliśmy znów życie wędrowne, trzymając /%. Nie wiem, ile dni i tygodni szliśmy przed siebie, /iprzez pagórki, mając ciągle po prawej stronie niebieska-(,• szczyt; /irenejów, podobne do spiętrzonych chmur. Potem, pewnego wieczoru, przybyliśmy do dużego miasta nad n-ką, w żyznej okolicy; domy, przeważnie bardzo brzydkie, były budowane z czerwonej cegły, a ulice wybrukowane ostrymi kamyka-ii, przykrymi dla nóg wędrowców, którzy w tym dniu przeszli dobre /icsięć mil. Mój opiekun powiedział mi, że jesteśmy w Tuluzie, gdzie i zostaniemy dłuższy czas. Jak zwykle nazajutrz od samego rana poszliśmy szukać odpowiednie- ii miejsca dla naszych przedstawień. Nie brakowało ich tutaj, zwłaszcza pobliżu Ogrodu Botanicznego; był tam piękny trawnik w cieniu i/.cw, do którego zbiegało się wiele bulwarów, nazywanych alejami. rządziliśmy scenę właśnie w jednej z tych alei i od pierwszego i /.edstawienia mieliśmy liczną publiczność. Na nieszczęście, policjant, tory pełnił tu służbę, krzywo na nas patrzył i czy dlatego, że nie i bił psów, czy też dlatego, że zawadzaliśmy mu w jego obowiązkach, rv z innego jeszcze powodu, dość że kazał nam się wynosić. Może mądrzej byśmy zrobili poddając się temu złośliwemu nakazowi, u walka między biednymi komediantami a policją jest zawsze nie-iwna, ale Witalis miał o tym odmienne zdanie. Chociaż był tylko treserem psów, biednym i starym — przynajmniej hecnie i na pozór — nie brakło mu dumy, a ponadto tego, co na-i wał poczuciem swoich praw, to znaczy — jak mi wyjaśnił — prze-¦iiania, że dopóki nie wykracza przeciwko prawu i przepisom poli-jnym, dopóty nikt nie może mu nic zrobić. Nie chciał zatem usłu-lać policjanta, kiedy ten usiłował nas przepędzić z alei. Za każdym razem, gdy postanawiał nie dać się ponieść gniewowi bo gdy przyszła mu ochota zakpić sobie z ludzi — co zdarzało się 61 7 GOŚĆ NIEDZIELNY 31 często — miał zwyczaj posuwać aż do przesady swoje włoskie ugi nienie; słuchając go wtedy, miało się wrażenie, że zwraca się do _,~ bardzo wybitnej i szanownej osoby. — Czy czcigodny przedstawiciel władzy — rzekł do policjanta,! 1 kłaniając mu się nisko kapeluszem — zechce mi łaskawie pokazaej przepis, wydany przez tę władzę, który zabraniałby takim mizerny* włóczęgom, jak my, uprawiać swój nędzny zawód na tym miejsc?! publicznym? Policjant odrzekł, że mamy nie gadać, tylko słuchać. — Oczywiście — odparł Witalis — tak właśnie to rozumiem i przyrzekam natychmiast zastosować się do pańskich poleceń, gdy tylko zechce mi pan wyjaśnić, na mocy jakich przepisów pan je wydaje Tym razem policjant odwrócił się i odszedł, a mój opiekun skwito| wał to cichym śmiechem, ciągle stojąc z kapeluszem w ręku, z koliści| wygiętym ramieniem i w niskim ukłonie. Ale nazajutrz policjant wrócił i przekroczywszy sznury ogradzaj jące naszą scenę, przerwał przedstawienie. — Musicie nałożyć psom kagańce — rzekł gburowato. — Założyć kagańce moim psom? — To przepis policyjny; powinien pan go znać. Byliśmy w trakcie sztuki „Lewatywa dla chorego", a poniewal po raz pierwszy dawaliśmy ją w Tuluzie, publiczność stawiła sil licznie i słuchała z uwagą. Interwencja- policjanta spotkała się z szemraniem i protestam| — Nie przeszkadzać! — wołano. — Niech pan da skończyć przedstawienie! Ale Witalis gestem poprosił o ciszę. A gdy zapadła, zdjął kapelusz skłonił się tak uniżenie, że piórami zamiótł piasek, i zbliżył, się dj policjanta, kłaniając się trzykrotnie. — Czy mi się zdawało, że najczcigodniejszy przedstawiciel władz! mówił o założeniu kagańców moim aktorom? — zapytał. — Tak, nałożyć psom kagańce, i to już. — Kagańce dla Capiego, Zerbina i Dolce! — zawołał Witali zwracając się bardziej da publiczności niż do policjanta. — Chybi wasza wielmożność nie mówi poważnie. Jakże uczony doktor CapjJ znany na całym świecie, mógłby zapisać lekarstwa pędzące żółć nieszcz snemu panu Joli-Coeurowi, gdyby tenże Capi miał na swym pysl kaganiec? Gdyby to jeszcze był inny" instrument, bardziej przyst| a którego nigdy nie zakłada się Jego słowa przyjęto gromkim śmiechem; dźwięczne głosiki dzieci ncszały się w nim z bardziej gardłowymi głosami rodziców. Witalis, ośmielony powodzeniem, mówił dalej: — I jak urocza Dolce, nasza pielęgniarka, mogłaby użyć swej \mowy i czaru, aby nakłonić chorego do poddania się czyszczeniu 'torowaniu wnętrzności, gdyby na nosie miała to, co czcigodny re-H-zentant władzy chce jej nałożyć? Pytam szanownej publiczności proszę ją najuprzejmiej, aby rozstrzygnęła nasz spór. Wezwana w ten sposób publiczność nie odpowiedziała wprost, ale ¦i śmiech mówił,-co myśli: była po stronie Witalisa, śmiała się z poli-i.inta, a zwłaszcza bawiła się błazeństwami Joli-Coeura, który stanąwszy i „przedstawicielem władzy", przedrzeźniał go za jego plecami, krzy->wał ramiona na piersi, opierał pięść na biodrze i odrzucał do tyłu Iowę. Robił przy tym najzabawniejsze miny i grymasy. Zniecierpliwiony rozmową z Witalisem i zirytowany śmiechem ubliczności, policjant, który nie wyglądał na opanowanego, odwrócił v nagle i ujrzał małpkę z pięścią opartą na biodrze, w junackiej "/Je. Przez parę sekund człowiek i małpka wpatrywali się w siebie, ikby chodziło im o to, kto pierwszy opuści wzrok. Scenę tę przerwał wybuch niepohamowanego śmiechu. — Jeżeli jutro psy nie będą w kagańcach, zaskarżę was! — krzyknął "licjant grożąc nam pięścią. — Żebyście wiedzieli! — Do jutra, o, panie, do jutra — rzekł Witalis. < I wpółzgięty, w postawie pełnej szacunku, poczekał, aż policjant U-jdzie, a potem dokończyliśmy przedstawienie. Myślałem, że Witalis pójdzie kupić kagańce dla psów, ale nic ¦ ¦ilobnego się nie stało; przez cały wieczór nawet nie wspomniał sporze z policjantem. Zdobyłem się więc na odwagę i powie- - Jeżeli pan nie chce, aby jutro podczas przedstawienia Capi rwał kaganiec, to może warto by założyć go trochę wcześniej. Niech r przyzwyczai. — Sądzisz, że założę mu to żelastwo? — Ba, zdaje mi się, że policjant uwziął się na nas! — Jesteś wieśniak i jak wszyscy wieśniacy tracisz głowę ze strachu ¦<>bec policjanta czy żandarma. Ale nie bój się, jutro urządzę to tak, 62 63 7 GOŚĆ NIEDZIELNY 31 żeby nie można mnie było ukarać, a jednocześnie aby moje były zbyt nieszczęśliwe. No i postaram się trochę ubawić publiczność. Ten policjant musi nam przynieść dodatkowy zarobek i zagrać komiczn rolę w sztuce, którą dla niego szykuję; to urozmaici nasz repertuar, a my też się trochę zabawimy. Dlatego jutro udasz się na nasze miejsce sam z Joli-Coeurem; rozciągniesz sznury, zagrasz parę kawałków na harfie, a kiedy zbierze się już dosyć publiczności i nadejdzie policjanl, ja zjawię się z psami. Wtedy komedia się rozpocznie. Wcale mi się nie uśmiechało iść samemu i przygotowywać wszystko do przedstawienia, ale znałem już trochę mego opiekuna i wiedziałem kiedy można mu się sprzeciwiać, a kiedy nie; teraz za żadne skarby ni zgodziłby się zrezygnować z zabawy, na którą liczył. Musiałem więi usłuchać. Nazajutrz poszedłem na nasze zwykłe miejsce i rozciągnąłem sznur; Ledwie zagrałem parę taktów, ludzie zaczęli się schodzić ze wszystki stron i stawać przy sznurach. Ostatnio, zwłaszcza podczas pobytu w Pau, Witalis uczył mn gry na harfie i nieźle już opanowałem tę sztukę. Między inny^j utworami potrafiłem nie tylko zagrać, ale i zaśpiewać, akompaniuj, sobie na harfie, neapolitańską piosenkę, która zawsze zdobywała brawa. Miałem już wiele cech aktora i dlatego wierzyłem, że do sukcesó naszej trupy przyczynia się głównie mój talent. Tego dnia wiedziałe jednak, że to nie moja piosenka ściągnęła tak liczną publiczna Nasi wczorajsi widzowie, którzy byli przy zajściu z policjantem, przys; dziś i przyprowadzili z sobą znajomych. W Tuluzie, jak niemal wszędzi na świecie, policja nie cieszy się sympatią, toteż ludzie byli cieką jak stary Włoch wybrnie z sytuacji i wystrychnie przeciwnika dudka. Chociaż Witalis nie rzekł nic prócz „Do jutra, o, panie^ zrozumiano, że obie strony rzuciły sobie rękawice i że zanosi teraz na ciekawe widowisko, które dostarczy okazji do pośmiani się z policji. Kiedy ujrzano, że jestem sam z Joli-Coeurem, niejeden z widzó zaniepokojony, przerywał mi, aby zapytać, czy „Włoch" nie przyjdzii — Przyjdzie niedługo — odpowiadałem i śpiewałem dalej. Ale pierwszy zjawił się policjant. Joli-Coeur dostrzegł go natychmi i ująwszy się pod boki, z odrzuconą w tył głową, zaczął się przechi dzać tam i z powrotem sztywny, nadęty, straszliwie ważny. Rozległy się śmiechy i brawa. Policjant speszył się i rzucił mi wściekłe spojrzenie, co oczywiście ¦¦. Iko podnieciło wesołość widzów. Mnie też brał śmiech, ale wcale i czułem się pewnie. Jak to się skończy? Przy Witalisie wszystko In dobrze, bo on gadał z policjantem. Ale byłem sam i doprawdy In' wiedziałem, co mu powiem, jeśli ranie nagabnie. A policjant wyglądał groźnie; był naprawdę wściekły, rozjątrzony, łudził wzdłuż i wszerz za sznurami i kiedy mnie mijał, rzucał mi ez ramię gniewne spojrzenie, nie wróżące, nic dobrego. Joli-Coeur, który oczywiście nie rozumiał powagi sytuacji, prze- i-źniał dalej policjanta; przechadzał się wzdłuż sznurów, tylko że we- jtrz ogrodzenia, i też, mijając mnie, spoglądał na mnie przez ramię liną tak komiczną, że śmiano się coraz głośniej. Nie chcąc jeszcze > 11dziej drażriić policjanta, przywoływałem Joli-Coeura, lecz* on 64 ¦ idziny 65 11> u świetnie się bawił i nie chciał mnie słuchać. Biegał i wymykał kiedy chciałem go złapać. Nie wiem, jak do tego doszło, ale policjant, widocznie zaślepiony^ gniewem, wyobraził sobie, że podjudzam małpę, i gwałtownie prze-i kroczył sznury. Dwoma skokami dopadł mnie i tak mnie trzepnął w twarz, j że zachwiałem się i o mały włos nie upadłem. Kiedy odzyskałem.'.równowagę i trochę ochłonąłem, zobaczyłem! Witalisa, który nadszedł nie wiadomo kiedy i stanąwszy między mnąj i policjantem, trzymał go za przegub ręki. — Zabraniam panu bić dziecko — powiedział. — To co pan| zrobił, to podłość. ¦ Policjant spróbował uwolnić rękę, ale Witalis trzymał ją mocnoi Przez kilka sekund obaj patrzyli sobie prosto w oczy. Widać byłoJ że policjant jest wściekły, gdy mój opiekun imponował pełną godność] postawą; wysoko uniósł piękną głowę okoloną siwymi włosami, a jegq twarz, na której malowało się oburzenie, przybrała władczy wyraz. Myślałem, że wobec takiej postawy policjant zmięknie, ale nie stało się nic podobnego; szarpnął się i oswobodził prawą rękę, chwycili Witalisa za" kołnierz i brutalnie popchnął przed sobą, tak że mój opiekun o mało nie upadł; złapał jednak równowagę i prawą ręką trzasnął policjanta po napięstku. Był czerstwym starcem, to prawda^ ale tylko starcem; policjant zaś był młody i pełen sił; walka między nimi nie trwałaby długo. Jednakże do niej nie doszło. — Czego pan chce? — zapytał Witalis. — Aresztuję pana, idziemy na posterunek. — Dlaczego uderzył pan to dziecko? — Zamknij pan gębę i marsz za mną! Witalis nie odpowiedział i zwrócił się do mnie. — Wracaj do oberży — rzekł — i zostań tam z psami, dam] ci znać o sobie. [ Nie zdołał nic więcej powiedzieć, bo policjant pociągnął ,go zaj sobą. W ten sposób skończyło się przedstawienie, które miało być zabawne,] a wypadło tak tragicznie. W pierwszym odruchu psy chciały pobiec za swym panem, ale kazałem im zostać i, nawykłe do posłuszeństwa, zawróciły. Wtedj spostrzegłem, że są w kagańcach: ale nie były to kagańce z drutu czy "skóry. Po prosiu pyszczki miały związane na kokardę jedwabnymi 66 / GOŚĆ NIEDZIELNY 31 woną, czarny Zerbino — białą, a Dolce, "»«ii»UJ.u„___ __ ł vitalis przystroił psy w rekwizyty teatralne, piy.ygotowując je do farsy, którą chciał odegrać na koszt policjanta, i' u biiczność od razu się rozpierzchła; pozostało tylko kilka osób dysku-njących o tym, co zaszło. — Stary miał rację — padały słowa. — Nie miał racji. — Dlaczego policjant uderzył chłopca, który w niczym nie zawinił? . — Szkoda gadać, nie wymiga się od więzienia/jeżeli policjant oskarży go o bunt. Pełen czarnych myśli wróciłem do oberży. Minęły już czasy, kiedy bałem się Witalisa. Prawdę mówiąc, nie i rwało to długo, zaledwie parę godzin. Szybko przywiązałem się do niego i przywiązywałem coraz mocniej. Wiedliśmy wspólne życie, /awsze razem od rana do wieczora, a często też od wieczora do rana, kiedy spaliśmy na jednej wiązce słomy. Żaden ojciec tak nie dba " własne dziecko, jak on dbał o mnie. Nauczył mnie czytać, śpiewać, pisać i rachować. Wykorzystywał nasze długie wędrówki, aby uczyć mnie tego lub owego, zależnie od okoliczności lub przypadku. W mroźne ilni dzielił się ze mną ciepłymi okryciami, w upalne — zawsze pomagał mi dźwigać mój bagaż. Przy stole, a raczej przy naszych posiłkach, l>o rzadko kiedy siadaliśmy do stołu, nigdy nie brał sobie lepszego kawałka; przeciwnie, dzielił wszystko sprawiedliwie, tak złe, jak i dobre. Prawda, że kilka razy wytargał mnie za uszy i, trzepnął po głowie ręką, może twardszą niż ojcowska, ale cóż znaczyły te niewielkie kary wobec jego troskliwości i dobrego serca, jakie mi okazywał od pierwszej chwili? Kochał mnie i ja go kochałem. Boleśnie więc odczułem to rozstanie. Ludzie mówili coś o więzieniu. Czy na długo by go zamknięto? Co robić przez ten czas, z czego żyć? Witalis cały swój majątek nosił stale przy sobie, a kiedy policjant no zabierał, nie zdążył dać mi pieniędzy. Miałem w kieszeni zaledwie kilka sous* — czy to wystarczy, aby wyżywić nas wszystkich, Joli-Coeura, psy i mnie? W takiej udręce minęły dwa dni; nie mając odwagi wysunąć nosa poza podwórze oberży, zajmowałem się tylko Joli-Coeurem i psami, które również były niespokojne i smutne. Sou (w i. mn. sous) — moneta 5-centymowa, dwudziesta część franka. 67 I Wreszcie trzeciego dnia jakiś człowiek przyniósł mi list od V Mój opiekun zawiadamiał mnie, że trzymają go w areszcie i że w przyszłą sobotę ma stanąć przed sądem policyjnym i odpowiadać za bierny i czynny opór władzy. „Nie panując nad gniewem — dodawał — popełniłem ciężki błąd, który może mnie drogo kosztować. Ale już się stało. Przyjdź na rozprawę; będzie to dobra lekcja dla ciebie". Potem radził mi, jak się mam dalej zachowywać i na zakończenie przesłał uściski. Kazał też pogłaskać Capiego, Joli-Coeura, Dolce i Zer-bina. Gdy czytałem ten list, Capi, siedząc między moimi kolanami, obwąchiwał papier i po raz pierwszy od dwóch dni merdał ogonem. Niewątpliwie zwęszył, że jego pan miał ten papier w ręku. Dowiedziałem się od ludzi, że rozprawy przed sądem policyjnym zaczynają się o dziesiątej. W sobotę o dziewiątej stałem już przed drzwiami sądu i wszedłem pierwszy. Powoli sala się wypełniała i poznałem wiele osób, które były obecne przy zajściu z policjantem. - Nie wiedziałem, co to jest sąd, sprawiedliwość, ale instynktownie bardzo się ich bałem: zdawało mi się, że to mnie grozi niebezpieczeństwo, chociaż sprawa dotyczyła Witalisa. Skuliłem się z& wielkim piecem i przycisnąłem do ściany, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Pierwsze sprawy dotyczyły ludzi, którzy coś ukradli albo się pobili; wszyscy twierdzili, że są niewinni, i wszyscy zostali skazani. Wreszcie dwaj żandarmi wprowadzili Witalisa i kazali mu usiąść na ławce dla podsądnych. Nie wiem nic, co mówiono na początku, o co go pytano ani co odpowiadał; zanadto byłem przejęty, aby słuchać, a tym bardziej rozumieć. Zresztą nie myślałem o słuchaniu, tylko patrzyłem. Patrzyłem na mego kochanego opiekuna, który stał z odrzuconymi w tył siwymi włosami i wyglądał, jakby się wstydził i martwił; patrzyłem na sędziego, który go wypytywał. — A więc — powiedział ten ostatni — oskarżony przyznaje się, że bił policjanta, który go aresztował? — Nie biłem, panie sędzio, tylko uderzyłem; kiedy przyszedłem tam, gdzie miało się odbyć nasze przedstawienie, zobaczyłem, że policjant uderzył w twarz dziecko, które mi towarzyszy. — Czy to dziecko oskarżonego? ' GOŚĆ NIEDZIELNY 31 kocham je jak własnego syna. Gdy zo- n.u-zyiem, ze puncjcun je uJerzył, ąniew mnie poniósł i gwałtownie . hwyciłem policjanta za rękę, aby nie uderzył ^chłopca po raz ¦Inigi. — Ale oskarżony także uderzył policjanta! — Kiedy złapał mnie za kołnierz, zapomniałem, z kim mam 'In czynienia, a raczej widziałem w nim napastnika, nie policjanta, i odruchowo zacząłem się bronić. — W wieku oskarżonego nie powinno się ulegać odruchom. ' — Tak, ale na nieszczęście, nie zawsze robi się to, co się powinno. IVraz to zrozumiałem. ^ — Posłuchajmy policjanta. Ten zeznał prawdę, ale kładł większy nacisk na kpiny z jego osoby i przedrzeźnianie postawy i ruchów niż na to, że go uderzono. Tymczasem Witalis, zamiast słuchać uważnie, rozglądał się po sali na wszystkie strony. Zrozumiałem, że mnie wypatruje. Postanowiłem więc wyjść ze swojej kryjówki i przeciskając się przez tłum dotarłem ilo pierwszego rzędu. Dostrzegł mnie i jego twarz się rozjaśniła. Czułem, że ucieszył się na mój Widok, i mimo woli łzy napłynęły mi do oczu. — Czy to wszystko, co oskarżony ma na swoje usprawiedliwienie? zapytał wreszcie sędzia. — Jeżeli chodzi o mnie, nie mam nic do powiedzenia; ale ze względu na dziecko, które serdecznie kocham i które pozostanie samo, proszę o pobłażliwość i o to, aby nasza rozłąka trwała możliwie krótko. Myślałem, że wypuszczą go na wolność, ale tak się nie stało. Jakiś inny członek sądu przemawiał przez kilka minut, a potem przewodniczący poważnym tonem powiedział, że człowiek, zwany Witalisem, któremu udowodniono obrazę i*czynny opór wobec funkcjonariusza policji, zostaje skazany na dwa miesiące więzienia i sto franków grzywny. Dwa miesiące więzienia! Przez łzy zobaczyłem, jak drzwi, przez które wprowadzono Witalisa, otworzyły się, jak poszedł za żandarmem, a potem drzwi się zamknęły. Dwa miesiące rozłąki! ' Co miałem począć? 68 69 *¦» ' «IEDziEL A/y Na statku Kiedy zmartwiony, z zaczerwienionymi oczami wróciłem do oberży, zauważyłem, że oberżysta stojący na progu spojrzał na mnie przeciągle. Chciałem pójść do psów, ale mnie zatrzymał. — No? — zapytał. — I co z twoim panem? — Skazano go. . — Na ile? — Na dwa miesiące więzienia. — A jaką dostał grzywnę? — Sto franków, — Dwa miesiące i sto franków — powtórzył parę razy. Chciałem przejść, ale znów mnie zatrzymał. — A co będziesz robił przez te dwa miesiące? — zapytał. — Nie wiem, proszę pana. — A, nie wiesz! Masz pieniądze, aby żyć samemu i karmić swoje zwierzaki? — Nie, proszę pana. — Liczysz więc na to, że będę was tu trzymał? — O nie, proszę pana, nie liczę na nikogo. To była najprawdziwsza prawda: na nikogo nie liczyłem. — No tak, mój chłopcze — ciągnął dalej oberżysta ¦— masz rację; jesteście mi już winni sporo pieniędzy, nie mogę cię dalej trzymać na kredyt przez dwa miesiące. Kto mi zagwarantuje, że mi | potem zapłacicie? Będziesz musiał się wynieść. — Wynieść! Ale dokąd, proszę pana? — To nie moja sprawa: nie jestem twoim ojcem ani twoim chlebodawcą. Dlaczegóż miałbym cię tu trzymać? Przez chwilę stałem jak ogłuszony. Co mu odpowiedzieć? Ten człowiek miał rację. Dlaczego miałby mnie trzymać? Byłem dla niego tylko ciężarem. — Zatem, mój chłopcze, zabieraj swoje psy i swoją małpę i idź .] sobie; oczywiście zostawisz mi torbę tego starego! Kiedy, \yyjdzie z więzienia, przyjdzie tu po ciebie i wtedy uregulujemy nasze rachunki. Te słowa podsunęły mi pewien pomysł, który, jak sądziłem, wpłynie na jego decyzję. — Jeżeli pan jest pewny, że wtedy panu zapłaci, to niech mnie /pisze do rachunku, co się panu będzie należało — Czyżby, ciuo^cze? Twój pan będzie mógł pewnie zapłacić mi la kilka dni; ale dwa miesiące to*inna sprawa. — Będę jadł bardzo mało, tyle, ile pan mi da. — A zwierzęta? Nie, widzisz, musisz odejść. Na pewno zapracujesz na chleb w pobliskich wioskach. — Ale, proszę pana, jakże mój opiekun znajdzie mnie po wyjściu I więzienia? Tutaj będzie mnie szukał! •— Wystarczy, jeśli zjawisz się tu za dwa miesiące! A tymczasem powędruj po okolicy, po uzdrowiskach. W Bagneres, Cauterets, Luz można sporo zarobić. — A jeżeli mój opiekun napisze do mnie? — Przechowam ci jego list do tego czasu. — Jakże mu odpowiem? — Ee, nudzisz mnie! Mówię ci, że masz się wynosić, i to jak najprędzej! Daję ci pięć minut, a jeżeli zastanę cię tu, kiedy wrócę, nauczę cię rozumu. Czułem, że wszelkie naleganie na nic się nie zda. Tak jak powiedział, muszę się stąd wynosić. Wszedłem do stajni, odwiązałem psy i Joli-Coeura, spakowałem swoje manatki, przewiesiłem przez ramię harfę i wyszedłem z oberży. Oberżysta stał w progu, aby mnie przypilnować. — Jeżeli przyjdzie list — zawołał za mną — zatrzymam go dla i iebie! Spieszyłem się, aby wyjść z miasta, bo psy nie miały kagańców. (o bym powiedział policjantowi? Że nie mam pieniędzy na i,ch kupno? I o była prawda, bo po zliczeniu wszystkiego okazało się, że zostało mi jedenaście sous, a to nie starczyłoby na kupno kagańców. Gdyby i mnie zaaresztował, co by się stało z psami i małpką? Niespodziewanie /ostałem dyrektorem trupy, ojcem rodziny, ja, sam bez rodziny, i zdawałem sobie sprawę z tej odpowiedzialności. Szliśmy szybko, a psy co chwila spoglądały na mnie w górę; ich wymowny wzrok wyraźnie mówił, że są głodne. Joli-Coeur, który siedział na moim plecaku, ciągnął mnie od czasu do czasu za ucho, dicąc mnie nakłonić, abym odwrócił do niego głowę, a gdy mu się to nie udawało, pocierał brzuszek ruchem równie wymownym )ak spojrzenie psów. 70 71 7 QOśC Nl vt zmęczony, stał i czekał, aby móc natychmiast porwać najsmako-wiisze kawałki. To dzielenie chleba było sprawą bardzo drażliwą; ukrajałem pięć możliwie równych kawałków i aby nie zmarnować ani okruszyny, podzieliłem je na małe kromki; każdy po kolei dostawał po kawałku, i,ik gdybyśmy jedli z jednej miski. Joli-Coeur, który nie potrzebował jeść tyle co my, nasycił się ivm, co mu przypadło, ale nasza czwórka pozostała głodna. Z jego r/.ęści odjąłem trzy kąski, które schowałem do torby, aby je później dać psom; a ponieważ pozostały jeszcze cztery, mieliśmy po jednym illa każdego: to było nasze dodatkowe danie i deser. Chociaż taka uczta nie nastrajała do rozmów, sądziłem, że powinienem powiedzieć moim towarzyszom parę słów. Uważałem się oczywiście za szefa trupy, ale nie czułem się o tyle wyższy od innych jej członków, aby ich nie wtajemniczyć w nasze trudne położenie. ( api niewątpliwie odgadł, o co chodzi, bo nie odrywał swego inteligen-inego i serdecznego spojrzenia od moich oczu. — Tak, mój przyjacielu, Capi, tak, wszyscy moi drodzy towa-t/.ysze! Muszę oznajmić wam złą nowinę: na dwa miesiące straciliśmy naszego kochanego opiekuna. — Hau! — szczeknął Capi. — To jest bardzo przykre przede wszystkim dla niego, ale nie mniej i dla nas. To on dbał o nasze potrzeby i teraz będziemy w trudnej sytuacji. Nie mamy pieniędzy. Na dźwięk tego słowa, Capi, który je dobrze rozumiał, stanął 72 73 7 GOŚĆ NIEDZIELNY 31 na tylnych łapach i zaczął chodzić, tak jak to .^,„.-od „wielce szanownej publiczności". — Chcesz, abyśmy dawali występy — ciągnąłem dalej. — Oczywiście, to dobra rada, ale czy będziemy mieli powodzenie? W tym sęk.' Jeżeli zrobimy klapę, uprzedzam was, że mamy całego majątku trzy sous. Trzeba więc zacisnąć pasa. Mam nadzieję, że rozumiecie powagę sytuacji i że zamiast sprawiać mi kłopot, wytężycie wszystkie siły dla wspólnego dobra. Żądam od was posłuszeństwa, wstrzemięźliwości i odwagi. Zacieśnijmy szeregi i liczcie na mnie tak, jak ja liczę na was. Nie mogę twierdzić, że moi towarzysze ocenili należycie tę zaimprowizowaną przemowę, ale na pewno zrozumieli jej myśl przewodnią. Rozumieli, że stało się coś niedobrego, bo ich pan znikł, i oczekiwali ode mnie wyjaśnienia. Jeśli nawet nie pojęli wszystkiego, co do nich ] mówiłem, to przynajmniej zadowolił ich sposób, w jaki ich traktowałem, i okazali mi to, słuchając uważnie. Mówiąc o uwadze, mam na myśli tylko psy, bo Joli-Coeur nie potrafił skupić się przez dłuższy czas nad jedną sprawą. Pierwszej^ części mojej przemowy słuchał z wielkim zainteresowaniem; ale pc jakichś dwudziestu słowach skoczył na drzewo, pod którym siedzieliśmy! i dokazywał wśród gałęzi, bujając się i przeskakując z jednej na drugąl Gdyby coś takiego zrobił mi Capi, poczułbym się z pewnością dotknięty! ale u Joli-Coęura, głuptasa i lekkoducha, nic mnie nie dziwiło; zresztą to było naturalne, że miał ochotę trochę pofigłować. Przyznaję, że san chętnie pohuśtałbym się na gałęziach, ale powaga mojego stanowiska nie pozwalała na takie rozrywki. Po krótkim wypoczynku dałem sygnał do wyruszenia: należało zapracować na nocleg, a w każdym razie na jutrzejsze śniadanie, gdyby wypadło, jak się na to zanosiło, nocować dla oszczędności pod gołym niebem. Po mniej więcej godzinie dostrzegliśmy w oddali jakieś miasteczko, które wydało mi się odpowiednie. Z dala wyglądało niepokaźnie, nie można się więc było spodziewać dużego zarobku, ale tym się nie przejmowałem; pod tym względem nie miałem wygórowanych żądań i mówiłem sobie, że im miasteczko skromniejsze, tym mniejsza możliwość spotkania policjanta. Ubrałem więc moich -"aktorów i jak tylko się dało najokazalej wkroczyliśmy do miasteczka; niestety, zabrakło piszczałki Witalisa i i jego prezencji, która, tak jak na kapelmistrza wojskowej orkiestry, i /wracała na niego powszechną uwagę. Nie miałem jego imponującej postawy i charakterystycznej głowy; przeciwnie, byłem, drobny i na iwarzy malowało mi się więcej niepokoju niż pewności siebie. Idąc zerkałem na prawo i lewo, aby się przekonać, jaki efekt wywołuje nasze przejście; był średni: patrzano na nas i odwracano hic, nikt za nami nie poszedł. Kiedy dotarliśmy do placyku z fontanną pośrodku, ocienionego platanami, ująłem harfę i zacząłem grać walca. Melodia brzmiała wesoło, moje palce poruszały się biegle, ale na sercu było mi ciężko i zdawało mi się, że olbrzymi ciężar dźwigam na ramionach. Kazałem A-rbinowi i Dolce tańczyć walca; posłuchały mnie od razu i zaczęły "hracać się do taktu. Ale nikt nie pofatygował się, aby podejść i popatrzeć na nas, chociaż kilka kobiet siedziało na progach domów, mbiąc na drutach i gadając. Grałem dalej; Zerbino i Dolce tańczyły niezmordowanie. Może ktoś zdecyduje się podejść? Gdyby choć jedna osoba, za ni;} poszłyby inne! Ale chociaż ja, Zerbino i Dolce robiliśmy, co w naszej mocy, ludzie nie wyszli z domów; nikt nawet nie patrzył w naszą »tronę. Tylko siąść i płakać! 74 75 Jednakże nie traciłem nadziei i grałem coraz głośniej, tak szarpiąc struny, że omal nie pękały. Nagle jakieś dziecko, tak malutkie, że chyba dopiero stawiało! pierwsze kroki, zeszło z progu domu i skierowało się ku nam. „Na pewno matka przybiegnie za nim — myślałem — za matką pójdzie jej sąsiadka, zbierze się publiczność i nareszcie będą jakieś pieniądze!"! Zacząłem grać ciszej, aby dziecka nie przestraszyć, a raczej je I przyciągnąć. Zbliżało się wolno, z wyciągniętymi rączkami, chwiejąc! się na nóżkach. Wreszcie było tuż przy nas. Matka uniosła głowę, zdziwiona zapewne i zaniepokojona. Dostrze-I gła swoje dziecko natychmiast, ale zamiast, jak się tego spodziewałem, I przybiec za nim, tylko na nie zawołała i maleństwo potulnie zawróciło. I Może ci ludzie nie lubili tańca. Ostatecznie i to się zdarza. Kazałem Zerbinowi i Dolce leżeć i zacząłem śpiewać swoją włoskąl piosenkę z takim zapałem, jak nigdy dotychczas. Nagle, na początkul drugiej zwrotki, ujrzałem jakiegoś mężczyznę w kurtce i filcowymi kapeluszu, który zbliżał się do nas. Nareszcie! Włożyłem jeszcze więcej" uczucia w mój śpiew. — Hola! — usłyszałem. — Co ty tu robisz, nicponiu? ' Przerwałem zdumiony i z otwartymi ustami patrzyłem na zbliżają-. cego się do mnie mężczyznę. — No co? Dlaczego milczysz? — powiedział. — Widzi pan przecież: śpiewam. — A czy masz pozwolenie, żeby śpiewać na placu w naszej nie? — Nie, proszę pana. — No to zmykaj, jeżeli się nie chcesz narazić na przykrości^ ^- Ależ proszę pana... — Masz do mnie mówić: panie strażniku miejski. I wynoś sif stąd, żebraku! Strażnik miejski! Na przykładzie mego pana nauczyłem się, il< kosztuje opór wobec wszelkiej władzy. Nie dałem więc sobie dwa razy powtarzać rozkazu; obróciłem się jak na komendę i szybko ru-l szyłem tam, skąd nadszedłem. Żebrak! To była nieprawda. Przecież ni« żebrałem, tylko uczciwie zarabiałem swoim śpiewem. Szybko opuściłem tę mało gościnną, ale dobrze strzeżoną mieJ ścinę. Psy szły za mną smutne, ze zwieszonymi łbami; z pewności rozumiały, że spotkała nas niemiła przygoda. 7 GOŚĆ NIEDZIELNY 31 naprzód i odwracając się ktrzył na mnie cieKawic o„j„.. ___(. _ oczami. Ktoś inny na jego jiejscu starałby się mnie wypytywać, ale Capi był zbyt dobrze wychowany i zdyscyplinowany, aby pozwolić sobie na nietaktowne pytania; [poprzestał na okazaniu mi zaciekawienia, ale widziałem, że szczęki |mu drżą, jakby chciał pohamować szczekanie. Kiedy odeszliśmy już dość daleko i mogliśmy się czuć bezpiecznie, em znak psom. Siadły natychmiast, Capi pośrodku, nieruchomy, wzrokiem utkwionym w moich oczach. Nadeszła chwila, abym ił im wyjaśnienie, na które czekały. j — Ponieważ nie mamy pozwolenia na występy, więc nas wypędzili. „No i co będzie?" — zapytał Capi ruchem łebka. — No i musimy spać pod gołym niebem, gdziekolwiek, bez kolacji. Słowo „kolacja" spotkało się z gremialnym pomrukiem. Pokazałem uwoje trzy sous. — Wiecie, że to jest wszystko, co nam zostało; jeżeli wydamy tr trzy sous dziś wieczór, jutro nie będziemy mieli nic na śniadanie, « ponieważ dziś już jedliśmy, roztropniej będzie pomyśleć o jutrze. I schowałem pieniądze do kieszeni. Capi i Dolce przyjęły to z rezygnacją, ale Zerbino, który nigdy ino miał dobrego charakteru i w dodatku był łakomczuchem, mruczał tiulej. Kiedy nie uspokoił się mimo mojego surowego spojrzenia, zwróciłem i lic do Capiego. Wytłumacz Zerbinowi — powiedziałem — to, czego nie może jtrozumieć; musimy wyrzec się dziś drugiego posiłku, jeśli chcemy [julro mieć choć jeden. Capi zaraz uderzył łapą Zerbina i najwyraźniej zaczął z nim [dyskutować. Nie należy tego określenia uważać za niewłaściwe w stosunku | do zwierząt. W istocie zwierzęta porozumiewają się między sobą różnymi Językami zależnie od rodzaju, do którego należą. Jeżeli mieszkaliście !• domu, gdzie na gzymsach albo nad oknami jaskółki ulepiły swoje ||niazda, na pewno zauważyliście, na przykład, że ich szczebiot to lilie tylko śpiew, ale że o świcie z zapałem rozprawiają między sobą: [dyskutują nad interesującymi je sprawami albo mówią sobie czułe ilówka. A cóż robią mrówki z tego samego mrowiska, kiedy spotykali się na ścieżce i dotykają czułkami? Przekazują sobie informacje! 76 77 Co do psów, to nie tylko potrafią mówić, ale i czytać: się im, kiedy stoją z nosem pod wiatr albo, spuściwszy łeb, obwąchują ziemię, kamienie i krzaki; nagle zatrzymują się przy kępce trawy i stoją tak przez chwilę; my nic w tej trawie nie widzimy, ale pie czyta z niej dużo ciekawych wiadomości, przekazanych pisme którego nie znamy. Nie wiem, co Capi powiedział do Zerbina, bo wprawdzie p rozumieją język ludzki, ale ludzie nie znają psiego języka; widziałe tylko, że Zerbino nie chciał zgodzić się z argumentami Capiego i na legał, aby zaraz wydać trzy sous; dopiero kiedy Capi się rozgniew i pokazał kły, Zerbino, który nie był zbyt odważny, ustąpił i umilk Zapanował więc spokój i trzeba było teraz załatwić sprawę nocie Pogoda była ładna, dzień gorący, spanie zatem na otwartym p wietrzu nie przedstawiało trudności; należało się tylko strzec wilkó jeżeli tu były, a zwłaszcza strażników wiejskich, którzy wydawali się znacznie groźniejsi, bo ludzi bałem się bardziej niż dzikich zwierzą Postanowiłem więc iść przed siebie białą szosą, aż znajdzie się jaki schronienie. I tak też zrobiliśmy. Szliśmy i szliśmy mila za milą, ostatnie, różowe blaski zachodzące, słońca zniknęły z nieba, a my ciągle nie znajdowaliśmy odpowiednie miejsca na nocleg. Trzeba było jednak na coś się zdecydować; zatrzymaliśmy się noc w lesie poprzecinanym polanami, pośród których wznosiły potężne, granitowe głazy. Las wyglądał posępnie, pusto, ale nie mieliś wyboru i sądziłem, że te głazy ochronią nas przed nocnym chłode Nas, to znaczy mnie i małpkę, bo o psy się nie martwiłem — nie b obawy, aby przeziębiły się śpiąc pod gołym niebem. Ale o siebie musi łem dbać, bo zdawałem sobie sprawę ze swej odpowiedzialności, stałoby się z moją trupą, gdybym się rozchorował? Co ja bym pocz gdybym musiał pielęgnować chorego Joli-Coeura? Zboczywszy z drogi, weszliśmy między głazy i wkrótce dostrzegłe jeden wielki, pochylony blok, tak że u dołu powstało wgłębienie osł nięte kamiennym dachem. \V tę* wnękę wiatr nawiał gruby pokł suchego igliwia. Nie mogliśmy lepiej trafić: mieliśmy tu posłanie i dadi| nad głową; brakowało nam tylko kawałka chleba na kolację, ale nitf należało o tym myśleć. Ostatecznie, czyż się nie mówi, że sen zastępuje posiłek? GOŚĆ NIEDZIELNY 31 po snu powiedziałem Capiemu, że musi nas "promu, jjw^,^.,.„ x piast ułożyć się obok na posłaniu z sosnowych igieł, pozostał na warcie. Mogłem spać spokojnie, wiedziałem, że ostrze-/e mnie, gdyby ktoś się zbliżał. Choć pod tym względem nie miałem się już czego bać, to jednak kiedy ułożyłem się na legowisku z igliwia z Joli-Coeurem, okrytym moją kurtką, przy boku, z Dolce i Zerbinem zwiniętymi w kłębuszek 11 moich nóg, nie mogłem zasnąć, bo niepokój wziął górę nad zmęczeniem. Miniony dzień, pierwszy dzień wędrówki, był bardzo niepomyślny, a jaki będzie następny? Głód mi doskwierał, chciało mi się pić, miałem tylko trzy sous. Chociaż ciągle przebierałem je palcami w kieszeni, nie rozmnażały się: jeden, dwa, trzy — stale tylko tyle. lak wyżywię moją trupę, jak wyżywię się sam, jeśli ani jutro, ani l'otem nie powiedzie mi się lepiej? Kagańce, pozwolenie na występy, kąd miałem je wziąć? Czyż mieliśmy wszyscy umrzeć z głodu w lesie pod krzakiem? Nękany tymi smutnymi pytaniami, spoglądałem ku gwiazdom błysz-i/.ącym na ciemnym niebie. Noc była bezwietrzna i cicha — ani liść się nie poruszył, ani ptak nie odezwał, ani z drogi nie doleciał odgłos kół; pustka, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem w niebieskawą »'.ląb lasu. Jacyż byliśmy samotni, jacy opuszczeni! Łzy mi napłynęły do oczu i rozpłakałem się. Leżąc na brzuchu, płakałem ukrywszy twarz w dłoniach, gdy nagle poczułem gorący oddech na włosach; odwróciłem się szybko i wtedy i iepły psi jęzor łagodnie' przesunął się po moim policzku. To Capi usłyszał, że płaczę, i przyszedł mnie pocieszyć, pośpieszył mi z pomocą, i.ik wówczas, podczas mojej pierwszej nocy poza domem. Objąłem go r,\ szyję i całowałem w wilgotny pysk; dwa albo trzy razy zapiszczał cicho i wydało mi się, że płacze wraz ze mną. Obudziłem się późnym rankiem, a Capi siedział obok i patrzył n.i mnie; ptaki ćwierkały na drzewach; daleko, bardzo daleko dzwoniono na Anioł Pański; słońce stało już wysoko, a jego ciepłe promienie • lodawały sił i otuchy. Szybko uporaliśmy się z poranną toaletą i ruszyliśmy w drogę, kierując się na głos dzwonu; tam była wioska i piekarz; kiedy ktoś nl/.ie spać bez obiadu i kolacji, głód dokucza mu od samego rana. „Wydam trzy sous — powiedziałem sobie — a potem zobaczymy", W wiosce nie potrzebowaliśmy się pytać, gdzie jest piekarnia: frafi- 78 79 liśmy do niej kierując się powonieniem; cudny zapach gorącego . wyczułem z daleka, prawie tak samo bezbłędnie jak moje psy. Z chleba kupionego za trzy sous, kiedy funt kosztuje pięć, wypadłej dla każdego z nas ledwie po małym kawałku, toteż szybko uporaliśmy się ze śniadaniem. Nadszedł teraz czas, aby się rozejrzeć za zarobkiem. Obszedłem wieś, szukając odpowiedniego miejsca ńa przedstawienie, a także, aby z wyglądu mieszkańców zorientować się, na jakie przyjęcie mogę liczyć. Nie miałem zamiaru dawać przedstawienia od razu, bo pora była na to nieodpowiednia; chciałem rozejrzeć się tylko, wybrać najlepsze miejsce i wrócić tu koło południa, aby popróbować szczęścia. Moje rozmyślanie' przerwał nagle krzyk. Odwróciłem się szybko i ujrzałem nadbiegającego Zerbina, którego goniła jakaś stara kobieta. Natychmiast zrozumiałem, o co chodzi: Zerbino, korzystając z mego zamyślenia, wśliznął się do jakiegoś domu i porwał kawałek mięsa, który teraz niósł w pysku. — Łapać złodzieja! — krzyczała staruszka. — Trzymajcie go, trzymajcie ich wszystkich! Słysząc to i czując się winny, a co najmniej odpowiedzialny za grzech mego psa, zacząłem też uciekać co sił w nogach. Czy mógłbym zapłacić za skradzione mięso? I jaki byłby nasz los, gdyby nas złapali? Capi i Dolce poszły w moje- ślady i czułem je tuż za sobą, a Joli--Coeur, którego niosłem na ramieniu, mocno chwycił mnie za szyję, żeby nie spaść. Nie było obawy, że nas dogonią, ale mogli nam przeciąć odwrót; wydało mi się, że tak właśnie chcą zrobić dwie czy trzy osoby, które ustawiły się w poprzek drogi. Na szczęście dojrzałem odchodząc;) w bok małą uliczkę. Skręciłem w nią razem z psami i biegnąc ciągle co tchu w piersiach, znaleźliśmy się wkrótce w szczerym polu. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy już całkiem z sił opadłem, to znaczy po przebyciu co najmniej miii. Wtedy odważyłem się obejrzeć za siebie; nikt nas nie gonił, Capi i Dolce były ciągle przy mnie, a Zerbino zbliżał się z daleka, bo pewno zatrzymał się, aby zjeść skradziony kawałek mięsa. Zawołałem go, ale pies, wiedząc, że czeka go surowa kara, przystanął, a potem zaczął uciekać. Oczywiście, z głodu porwał ten kawałek mięsa. Ale nie mogłem traktować tego jako usprawiedliwienia. Za kradzież ukarać winowajcę: gdybym postąpił inaczej, rozprzężenie 4ło do trupy. W następnej wiosce Dolce zrobiłaby tak samo w końcu uległby pokusie. "ublicznie ukarać Zerbina. Ale ón nie chciał po- /na pomoc. Zerbina. Natychmia^ zbiegł wykonać polecenie. Ale wydało mi się, że ibrakło mu dawnego zapału, a spojrzenie, jakie mi rzucił, zdawało e mówić, że chętniej byłby adwokatem Zerbina niż moim policjantem. Pozostało mi tylko czekać na powrót Capiego z aresztantem, ale • i mogło trwać długo, bo Zerbino pewnie nie pozwoli tak od razu e przyprowadzić. Co prawda, to oczekiwanie nie sprawiało mi przy- rości; byłem tak daleko od wioski, że nie potrzebowałem bać się iścigu, a poza tym szybki bjeg zmęczył mnie, toteż z przyjemnością wypoczywałem. Zresztą po co miałem się spieszyć, skoro nie wiedziałem, dokąd iść, i nie miałem nic do roboty? Okolica była przy tym jakby stworzona do wypoczynku. Ucie- | kając nie patrzyłem, dokąd biegnę, a teraz stwierdziłem, że jestem nad hrzegiem Kanału Południowego; od wyjścia z Tuluzy wędrowałem ciągle przez suche i pełne kurzu okolice, a teraz znalazłem się nagle wśród świeżej zieleni; woda, drzewa, trawa, strumyczek wypływający ¦ szczeliny w skale porosłej bujną roślinnością, która niby kwieciste askady towarzyszyła jego biegowi — to było śliczne i mogłem tu przyjemnością czekać na powrót psów. Kiedy jednak w ciągu godziny żaden z nich nie wrócił, zacząłem e niepokoić; wreszcie ukazał się Capi ze spuszczonym łbem. — Gdzie jest Zerbino? Capi przywarował w bojaźliwej pozie. Przyjrzawszy się uważniej, dostrzegłem, że ma zakrwawione ucho. Zrozumiałem, co zaszło: Zerbino .¦buntował się, stawił opór, a Capi, który może spełniał dany mu rozkaz bez przekonania, uważając go za zbyt surowy, pozwolił się zwyciężyć. Czyż miałem się na niego gniewać i też go ukarać? Żal mi go było, nie chciałem mu sprawiać przykrości. Teraz, po nieudanej interwencji ( apiego, pozostawało mi tylko czekać, aż Zerbino sam wróci; znałem go — po początkowym buncie ustąpi i podda się karze; lada chwila nadbiegnie skruszony. Położyłem się pod drzewem, trzymając Joli-Coeura na łańcuszku I 80 '¦ Hl-z rodziny 81 z obawy, aby nie przyszło mu do głowy pójść w ślady Zv i Dolce zwinęły się u moich nóg. Czas płynął, Zerbino się nit niepostrzeżenie ogarnął mnie sen i zdrzemnąłem się. Obudziłem się po paru godzinach: słońce już stało w zenicie n. moją głową. Ale i bez tego wiedziałem, że to południe, bo żołądekl dawał mi znać, iż dawno temu zjadłem swoją kromeczkę chleba. Pożal tym z zachowania się obu psów i Joli-Coeura też widziałem, że głód| je trapi. A Zerbino się nie zjawił. Na próżno wołałem go i gwizdałem; zjadł obfite śniadanie, zaszył się w krzaki i trawił spokojnie. Nie wiedziałem, co robić; jeżeli odejdę, może zabłądzić i zgubi się; jeżeli zostanę, stracę okazję do zarobienia kilku sous i zdobycia jedzenia. A właśnie potrzeba jedzenia była coraz bardziej nagląca. Psy z rozpaczą patrzyły mi w oczy, a Joli-Coeur pocierał swój brzuszek i piszczał ze złości. Po jakimś czasie posłałem jeszcze raz Capiego na poszukiwanie zbiega, ale po półgodzinie powrócił sam, dając mi do zrozumienia, że jego próby się nie powiodły. Wprawdzie Zerbino zawinił i wpakował nas w okropną sytuację, ale nie miałem zamiaru go opuszczać. Co powiedziałby mój opiekun, gdybym mu nie przyprowadził jego trzech psów? Poza tym lubiłem tego łobuza Zerbina. Postanowiłem więc czekać do wieczora, ale nie można było siedzieć z założonymi rękami i słuchać tylko burczenia żołądka: to burczenie było tym bardziej nieznośnie, że trwało bez zmian i bez przerwy. Trzeba było wymyślić coś, co by nas zajęło i kazało zapomnieć o głodzie. Kiedy zastanawiałem się nad tym, przypomniałem sobie, co opowiadał mi Witalis; że podczas wojny, jeśli oddział zmęczył się długim marszem, kazano grać orkiestrze, a wtedy przy dźwiękach muzyki żołnierze zapominali o zmęczeniu. Zagram więc coś wesołego, może zapomnimy o głodzie; w każdym razie ja zajmę się graniem, a psy tańcem razem z Joli-Coeurem i czas szybciej nam minie. Wziąłem harfę, która stała oparta o drzewo, odwróciłem się tyłem do kanału, dałem znak zwierzętom i zagrałem walca. Z początku ani psy, ani małpka nie zdradzały ochoty do tańca, na pewno kawałek chleba lepiej wpłynąłby na ich humory niż muzyka, ale powoli taneczna melodia robiła swoje: zapominaliśmy o głodzie i myśleliśmy — ja o graniu, one o tańczeniu. "O, Nagle usłyszałem jasny, dziecięcy głosik — za moimi plecami zawołał „Brawo!" Odwróciłem się szybko. kanale, dziobem do brzegu, nad którym siedziałem, zatrzy-+ek; dwa holujące go konie przystanęły na przeciwległym dzie, galerii; 2go statku jeszcze nigdy nie widziałem: był o wiele X służące zwykle do żeglugi po kanałach, a na pokła /ystającym ponad wodę, miał coś w rodzaju oszklonej /d nią była jakby weranda ocieniona pnącymi roślinami, które — zaczepione o wgłębienia w dachu — opadały miejscami, tworząc /loloną kaskadę; na tej werandzie dostrzegłem dwie osoby: młodą leszcze panią o szlachetnym i melancholijnym wyglądzie, stojącą obok 4l/.iecka, chłopca chyba w moim wieku, który leżał nieruchomo. To pewnie on zawołał „Brawo". Nie był to niepokojący widok, toteż ochłonąwszy ze zdziwienia, ukłoniłem się kapeluszem, dziękując za uznanie. — Czy grasz dla własnej przyjemności? — z cudzoziemskim akcen-Irin zapytała pani. — Nie, dla ćwiczenia moich aktorów, a także... dla rozrywki. Chłopczyk uczynił ruch, a pani pochyliła się nad nim. — Może byś zechciał jeszcze coś zagrać? — poprosiła unosząc Czy zechciałbym grać dla publiczności, która zjawiła się tak w porę?! |)ie dałem się długo prosić. — Czy życzy sobie pani obejrzeć tanieć czy komedię? — Komedię, komedię! — zawołał chłopiec. Ale pani oświadczyła, że woli taniec. — Taniec jest krótki — zaprotestował chłopiec. — Po tańcu, jeśli szanowni państwo zechcą, możemy pokazać różne Huki, takie jak w paryskich cyrkach. To było powiedzenie mego opiekuna; usiłowałem nawet naśladować ego dystyngowany ton. Byłem zadowolony, że odrzucono pomysł przed-Jtawienia, b& nie wiem, czy umiałbym je zaaranżować, po pierwsze Ilatego, że nie było Zerbina, a po drugie — nie miałem potrzebnych I kostiumów i akcesoriów. Ująłem więc znów harfę i zacząłem grać walca; Capi natychmiast I dwiema łapkami objął Dolce i zaczął krążyć do taktu. Potem Joli-¦Coeur zatańczył solo, następnie daliśmy przegląd naszego całego 82 83 Ynoscią zrozu-nie szczędził repertuaru. Nie czuliśmy zmęczenia. Zwie. miały, że nagrodą za ich starania będzie obiad wysiłków. Nagle, w połowie jednego z numerów, zobaci krzaka wygląda Zerbino, a kiedy jego towarzysze bezczelnie przyłączył się do nich i wziął udziat Grając i czuwając nad występem, spoglądałem v na chłopczyka, który — rzecz dziwna — chociaż widt nością przyglądał się popisom zwierząt, wcale się nie wyciągnięty i tylko unosił ręce, aby bić brawo. Czy był sparaliżowany? Sprawiał wrażenie przyw deski. Niepostrzeżenie wiatr dopchnął statek do brzegu i teraz widziałe chłopca tak, jakbym stał obok niego. Miał blond włosy, twarz bladi tak bladą, że spod przezroczystej skóry na czole przeglądały niebiesk: żyłki; bił od niego łagodny smutek, jakby towarzyszący ciężkiej ch robię. — Ile bierzesz za miejsca w waszym teatrze? — zapytała pa — Według uznania widzów. — No to, mamusiu, musimy zapłacić bardzo dużo — powiedzi chłopczyk. Potem dorzucił kilka słów w obcym języku. — Artur chciałby zobaczyć twoich aktorów z bliska — odezwa: się dama. Dałem znak Capiemu, który zebrał się w sobie i skoczył na state — A inni? — zawołał Artur. Zerbiho i Dolce poszli za Capim. — I małpka! Joli-Coeur skoczyłby z łatwością, ale nigdy nie byłem go pewn gdyby się znalazł na pokładzie, gotów by rozpocząć swoje figle, któn mogły się nie podobać. — Czy ona jest złośliwa? — zapytała pani. — Nie, proszę pani; ale czasami jest nieposłuszna *i nie wie jak się zachowa. — To wejdź razem z nią. Mówiąc to, ruchem ręki przywołała człowieka, który stał pr: sterze, i kazała mu przerzucić deskę z pokładu na brzeg. Mogłem teraz przejść bezpiecznie po tym mostku; przeszedłe n,x- poważnie z harfą przewieszoną przez ramię, prowadząc Joli-i 'oeura na łańcuszku. — Małpka! Małpka! — wołał Artur. Podszedłem do niego, a kiedy chwalił i głaskał Joli-Coeura, mogłem mu się swobodnie przyjrzeć. Naprawdę leżał przywiązany do deski! — Masz ojca, prawda, dziecko? — zapytała mnie pani. — Tak, ale teraz jestem sam. — Na długo? — Na dwa miesiące. — Dwa miesiące! O moje biedactwo! Jak można w twoim wieku i.ik długo być skazanym na własne siły! — Nie ma na to rady, proszę pani. — Ojciec pewnie wysłał cię na zarobek na ten czas? — Nie, proszę pani; on nic nie żąda ode mnie. Bylebym tylko u obił na siebie i moją trupę, to wystarczy. — A do tej pory coś robił? Zawahałem się, ale nieznajoma pani mówiła ze mną tak łagodna-, w jej głosie i spojrzeniu było tyle dobroci, że ośmielony tym, |H)stanowiłem powiedzieć prawdę. Ostatecznie, po co miałem kłamać? Opowiedziałem więc, jak musiałem rozstać się z Witalisem, którego »kazano na więzienie za to, że stanął w mojej obronie, i jak od chwili gdy opuściłem Tuluzę, nie mogłem zarobić ani grosza. Artur, który bawił się z psami, przysłuchiwał się jednak temu, co Jmńwiłem. — Musicie być strasznie głodni! — wykrzyknął. Psy, które dobrze znały to słowo, zaraz zaczęły ujadać, a Joli-( oeur — mocno pocierać brzuszek. — Och, mamo! — powiedział Artur. Zrozumiała, o co mu chodzi; w obcym języku powiedziała kilka Iow kobiecie, która wychyliła głowę z wpółotwartych drzwi, i już /.i parę chwil postawiono przede mną stolik z jedzeniem. — Usiądź, chłopcze —'- powiedziała mi pani. Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać, postawiłem harfę i szybko adłem do stołu; psy umieściły się przy mnie, a Joli-Coeur usiadł na kolanach. — Czy psy jedzą chleb? — zapytał Artur. 84 85 inął go w mgnie psy, porwał) łem. 'łem aż taki wina do yartymi szyscy yi zaspo- Czy jedzą chleb! Każdy dostał po kawał niu oka. — A małpka? Ale Joli-Coeur sam sobie dawał radę; g> kawał pasztetu i łapczywie, krztusząc się, zjadł Z kolei i ja wziąłem kawał pasztetu i chc żarłocznie, to w każdym razie szybko się z nim — Biedne dziecko! — powiedziała pani n. szklanki. Artur nic nie mówił, tylko przyglądał nam si oczami, zdumiony pewnie naszym szalonym apt jedliśmy żarłocznie, nawet Zerbino, który przecież ] koić głód skradzionym mięsem. — Gdzie jedlibyście dziś wieczór, gdybyśmy się nie spotkali? — zapytał Artur. — Chyba wcale byśmy nie jedli. — A jutro? — Jutro los może zesłałby nam takie szczęśliwe spotkanie, jak ¦dzisiaj. Artur odwrócił się do matki i o czymś z sobą długo rozmawiali w obcym języku, tym, który już tu słyszałem; chyba o coś ją prosił, na co nie chciała się zgodzić, a w każdym razie miała jakieś zastrzeżenia. Nagle odwrócił znów ku mnie głowę, tylko głowę, bo reszta cMa była nieruchoma. — Czy chcesz zostać z nami? — zapytał. Patrzyłem na niego oniemiały, tak mnie to zaskoczyło. —' Syn pyta, czy chcesz pozostać z nami. — Tu, na statku? — Tak, na statku: mój syn jest chory, lekarze zalecili mu leżeć na desce, tak jak widzisz. Pływamy tym statkiem, żeby miał jakąś rozrywkę. Jeżeli zostaniecie z nami, psy i małpka będą pokazywały mu swoje sztuczki, a ty, mój chłopcze, zagrasz nam czasem na harfie. Będzie to obustronna usługa, bo nie znalazłbyś co dzień publiczności; dla chłopca w twoim wieku nie jest to łatwe. Na statku! Nigdy nie byłem na statku, a zawsze bardzo tego pragnąłem. Będę mieszkać na statku, na wodzie, co za szczęściel Była to pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy. Nie posiadałem ic z radości. Po paru chwilach zastanowienia zrozumiałem, jak bardzo iioza tym korzystna jest ta propozycja i ile szlachetności w sobie ¦uwiera. Pochyliłem się więc i ucałowałem rękę pani. Wzruszył ją ten dowód wdzięczności. Serdecznie, prawie czule pogłaskała mnie po głowie. ,— Biedny mały! — powiedziała. Ponieważ proszono mnie, abym zagrał na harfie, uważałem, że nie powinienem ociągać się ze spełnieniem tego życzenia; muszę ilowieść mojej dobrej woli i wdzięczności. Wziąłem więc harfę, sianiem na dziobie statku i zacząłem grać. W tej chwili moja nowa opiekunka podniosła do ust srebrny gwizdek i ostro zagwizdała. Przestałem grać, zastanawiając się, co to ma znaczyć: r/.y uważa, że źle gram, czy życzy sobie, abym przestał? Artur, który zwracał uwagę na wszystko, co działo się wokół niego, zauważył mój niepokój. — Mama zagwizdała, aby dać znać, że chcemy ruszać — powiedział. Rzeczywiście, statek odpłynął od brzegu i, holowany przez konie, zaczął sunąć po spokojnej wodzie kanału, przecinając ją z cichym pluskiem. Drzewa po obu brzegach uciekały do tyłu w skośnych promieniach zachodzącego słońca. — Zagrasz jeszcze? — spytał Artur. I ruchem głowy przywoławszy matkę, ujął jej rękę i trzymał tak przez cały czas, kiedy grałem te utwory, których nauczył mnie mój drogi mistrz. Mój pierwszy przyjaciel Matka Artura, Angielka, pani Milligan, była wdową. Miała tylko jednego syna, Artura — jedynego żyjącego, bo był "też starszy syn, który zniknął w tajemniczych okolicznościach. Był sześciomiesięcznym niemowlęciem, gdy zaginął czy został porwany, i nigdy nie natrafiono na jego ślad. Prawda, że gdy się to stało, pani Milligan nie mogła szukać go z całą energią. Jej mąż był umierający, a ona sama, ciężko chora, nieprzytomna, nie wiedziała, co się wkoło niej dzieje. Kiedy wróciła do zdrowia, mąż umarł, a po synu ślad zaginął. Poszukiwaniami kierował James Milligan, jej szwagier. Co prawda, wcale mu nie cho- 86 87 gdyby dziecka nie {Trudno się więc., ''Y Anglii, Francji, było odnaleźć! e odziedziczył! i męża panil dziło o odnalezienie malca. Wręcz przeć odnaleziono, majątek brata przeszedłby dziwić, że te poszukiwania nie dały żadnegi Belgii, Niemczech, Włoszech — nigdzie zaginionego maleństwa. Jednakże James majątku po bracie, bo w siedem miesięc. Milligan urodziła drugie dziecko — Artura. Ale doktorzy orzekli, że to wątłe i chore 5- V> nie będziel żyło; spodziewano się, że umrze lada chwilą s Milliganl odziedziczyłby wreszcie tytuł i majątek po s ** m bracie,! bo prawa spadkowe nie w każdym kraju są y AngliiJ w pewnych warunkach, dziedziczy brat ze szkodt arodzin) bratanka odsunęły więc nieco nadzieje Jamesa M,,.,sana, ale nie prze kreśliły ich — pozostawało mu tylko czekać. Przepowiednie doktorów nie spełniły się jednak: Artur pozosta: chorowity, ale nie umarł. Dzięki troskliwej opiece matki utrzymywa: się przy życiu. Cud, którygna szczęście często się zdarza. Ze dwadzieści; razy był o krok od śmierci i dwadzieścia razy powracał do zdrowia, nawet wówczas, kiedy zapadał jednocześnie na wszystkie możliw dziecięce choroby. Ostatnio zapadł na ciężką chorobę, zapalenie stawu biodrowego Przepisano na to wody siarczane i pani Milligan przyjechała z ni w Pireneje. Kiedy jednak ta kuracja nie pomogła, polecono inn która polegała na bezustannym trzymaniu chorego w pozycji leżącej Nie wolno mu było ani na chwilę wstać. Wtedy właśnie pani Milliga kazała zbudować w Bordeaux statek, na który mnie potem zabrała Nie chciała, aby jej syn leżał zamknięty w domu, gdzie umarłb z nudów i braku świeżego powietrza: jeżeli nie może się ruszać, nieć dom, w którym mieszka, porusza się za niego. Przerobiono statek na pływający dom, z sypialnią, kuchnią, salonem) i werandą. W tym salonie lub na werandzie, zależnie od pogody, prze bywał Artur od rana do wieczora. Matka przez cały czas była prz; nim i mógł też bez trudu oglądać przesuwające się obok widoki. Wystar czyło tylko patrzeć. Wyjechali z Bordeaux przed miesiącem i popłynąwszy w gór Garonny, skręcili na Kanał Południowy, przez który zamierzali wy dostać się na jeziora i kanały równoległe do Morza Śródziemnego, następnie popłynąć w górę Rodanu, potem Saony, przedostać się z te i /.eki na Loarę aż do Briare, wpłynąć na kanał o tej samej nazwie, przez niego na Sekwanę i, z jej biegiem, dotrzeć do Rouen, gdzie wsiedliby na duży statek, aby wrócić do Anglii. Oczywiście o tych wszystkich szczegółach nie dowiedziałem się pierwszego dnia mego pobytu na statku; poznawałem je powoli, a zgrupowałem tu razem, aby moje opowiadanie wypadło zrozumiale. W dniu mego wejścia na statek, który nazywał się „Łabędź", zapoznałem się ledynie z wyznaczonym mi pokojem. Choć maciupeńki, mniej więcej dwa metry na jeden, był dla mnie najcudniejszą kabiną, najbardziej zadziwiającą, jaką może sobie wymarzyć fantazja dziecka. Umeblowanie sprowadzało się wprawdzie do jednej komody, ale przypominała ona niewyczerpany skarbiec, tyle w niej było różnych rzeczy. Kiedy się podnosiło ruchomy górny blat, ukazywało się kompletne łóżko z materacem, poduszką i kołdrą. Oczywiście, nie było ono szerokie, ale wystarczające, aby na nim wygodnie spać. Pod łóżkiem znajdowała się szuflada zaopatrzona we wszystkie przybory toaletowe. A pod nią była druga z licznymi przegródkami przeznaczonymi na bieliznę i ubrania. Stołów ani krzeseł nie było, przynajmniej tych zwykłych. Lecz przy ściance, w głowach łóżka, przytwierdzono blat, który po opuszczeniu tworzył stolik, a w nogach drugi, służący /u krzesło. Okienko przebite w burcie, zamykane okrągłą szybą, służyło do oświetlania i wietrzenia pokoju. Nigdy nie widziałem czegoś tak ładnego i czystego: ściany pokrywała sosnowa, politurowana boazeria, a podłogę —-linoleum w białe i czarne kwadraty. Ale była to rozkosz nie tylko dla oczu. Kiedy rozebrałem się i wyciągnąłem na łóżku, doznałem całkiem nowego dla mnie uczucia błogości; po raz pierwszy czułem na skórze miły dotyk miękkich prześcieradeł; u matki Barberin sypiałem na prześcieradłach z konopnego płótna, grubych i drapiących, z Witalisem sypialiśmy często bez prześcieradeł, na słomie lub sianie, a kiedy dostawaliśmy je w oberżach, prawie zawsze dobra podściółka byłaby U-psza. Jakież były cienkie te, w które się teraz owinąłem, jakie delikatne i jak przyjemnie pachniały! A materac! O ileż bardziej był miękki od sosnowych łapek igliwia, na których wczoraj spałem! Nie tiałem się już głuchej, nocnej ciszy, mroku nie zaludniały tajemnicze postacie, a gwiazdy, widoczne przez okienko, mrugały do mnie dodając nadziei i otuchy. 89 'wspaniałym łóżku, obudziłem pędziły noc moje zwierzęta, tawiłem, i to tak smacznie,; mie*jscem zamieszkania, ^iegły do mnie radośnie -Coeur nie poruszył chrapał jak puzon. Joli-Coeur, uoso-obrażony — z sobą do Chociaż tak dobrze spałei się o świcie, bo byłem niespok* Spały wszystkie tam, gdzie je jakby statek od wielu miesięcy by Psy zbudziły się na odgłos moich ki po zwykłą porcję rannych pieszcżoi się i chociaż miał jedno oko na wp Łatwo się było domyślić, co to oznat bienie drażliwości, nadzwyczaj łatwo się długo się dąsał. Teraz miał mi za złe, że pokoju. Nie mogłem wytłumaczyć mu powodów, vy zmusiły mnie do zostawienia go na pokładzie; czując się .ym, przynaj- mniej na pozór, wziąłem go na ręce, aby go ^chę popieścić na pocieszenie. Z początku dąsał się jeszcze, ale wkrótce, z właściw mu zmiennością humoru, zaczął myśleć o czym innym i gestami mi do zrozumienia, że jeśli pójdę z nim na spacer na brzeg, to moż mi przebaczy. Marynarz, którego widziałem wczoraj przy sterze, wstał już i m pokład; chętnie przerzucił kładkę na ląd i mogłem wyprowadzić łąkę całą moją trupę. Na zabawie z psami i Joli-Coeurem czas mijał prędko: biega liśmy, skakaliśmy przez rowy i wspinaliśmy się na drzewa. Kied wróciliśmy, konie były już zaprzęgnięte do liny i uwiązane u topól na dróżce holowniczej: czekały tylko na trzaśniecie z bata, aby rusz\i! naprzód. Szybko wróciłem na pokład, a w kilka minut potem odrzucon cumy, marynarz stanął przy sterze, holowniczy dosiadł konia, bici zazgrzytał, lina naciągnęła się i byliśmy w drodze. Cóż to za przyjemność taka podróż statkiem! Konie szły po holi wniczej ścieżce, a my sunęliśmy po wodzie lekko, nie czując żadner ruchu; obydwa zalesione brzegi przesuwały się wstecz i nic nie mąiil ciszy prócz lekkiego szmeru wody o dno statku i brzęku dzwonku na szyjach koni. Płynęliśmy, a ja, wsparty o burtę, przyglądałem się topolom ro nącym wśród zielonej trawy, dumnie wyprostowanym, które porusza w spokojnym, rannym powietrzu swymi wiecznie drżącymi listkami, Drzewa te, zasadzone wzdłuż brzegu, tworzyły gęstą, zieloną zasłony, dat! •1 która zatrzymywała ukośne promienie słońca tak, że do nas docho*-(i/.iło tylko łagodne światło przesiane przez gałęzie. Miejscami woda robiła się czarna, jak gdyby kryła niezgłębioną otchłań; gdzie indziej, tam gdzie rozlewała się szeroko, można było przez przezroczystą toń dojrzeć lśniące kamyki i jakby z aksamitu zrobione rośliny. Byłem całkiem pochłonięty tymi obserwacjami, kiedy nagle usłyszałem za sobą wypowiedziane głośno moje imię. Szybko odwróciłem się: to przyniesiono Artura na jego desce; matka szła obok. — Dobrze spałeś? — zapytał. — Lepiej jak na polu? Podszedłem i odpowiedziałem mu w paru grzecznych słowach, zwracając się do matki i do syna jednocześnie. — A gdzie psy? — zapytał. Przywołałem je, a także Joli-Coeura; przybiegły witając się radośnie, J oli-Coeur zaś przybierał pozy, jakby się szykował do występu. Jednak lego dnia nie było mowy o żadnych występach. Pani Milligan umieściła syna w cieniu i usiadła przy nim. — Zabierz, proszę, psy i małpę — powiedziała — musimy popracować. - . ' ¦ . Usłuchałem i odszedłem z moją trupą na dziób. Do jakiej też pracy nadawał się ten biedny, chory malec? Zobaczyłem, że matka trzyma na kolanach otwartą książkę i zagląda do niej, Artur zaś leżąc bez ruchu, wydaje lekcję. Właściwie próbował tylko ją wydawać, bo strasznie się zacinał I nawet trzech słów nie potrafił powiedzieć płynnie; do tego jeszcze c/.esto się mylił. Jego matka zaczynała od nowa, łagodnie, a jednocześnie stanowczo. — Nie umiesz tej bajki— powiedziała wreszcie. — Och, mamusiu! — płaczliwie rzekł Artur. — Robisz więcej błędów dzisiaj niż wczoraj. — Starałem się nauczyć. — I nie nauczyłeś się. ¦ « — Nie mogłem. — Dlaczego? Ą — Nie wiem... bo nie mogłem... Jestem chory. — Nie chorujesz na głowę; nie zgodzę się nigdy, abyś się nie a:zył i pod pretekstem choroby wyrastał na nieuka. 90 91 •awało się, psami T mi > jKÓW, Wydała mi się bardzo surowa, mówiła bez gniewu i nawet serdecznym tonem. — Dlaczego martwisz mnie, nie ucz. — Nie potrafię, mówię ci, mamusiu, i I rozpłakał się. Ale pani Milligan nie ustąpiła przed łza. że jest wzruszona, a nawet zrozpaczona. — Chciałam pozwolić ci dziś bawić się rai. — ciągnęła dalej — ale nie będzie zabawy, jeśli bezbłędnie tej bajki. To powiedziawszy podała Arturowi książkę i zrobk jakby zamierzała wrócić do kabiny i zostawić syna s ń°- Płakał, a jego głos, przerywany szlochem, dolatywał aż do mnie. Jak pani Milligan mogła być taka surowa dla |ego biednego chłopca, którego przecież czule kochała? W dodatku pewnie zawinił nie on, ale stan jego zdrowia. Myślałem, że odejdzie i nawet nic mu nie powie na pociechę, jednak nie odeszła; zawróciła i zbliżyła się do syna. — Może będziemy razem się uczyć — powiedziała. Usiadła koło niego i wziąwszy znów książkę, zaczęła spokojnym głosem czytać bajkę zatytułowaną: „Wilk i jagnię", a on powtarzał po niej słowa i zdania. Kiedy przeczytała bajkę trzy razy, oddała synowi książkę, mówiąc, aby teraz uczył się sam, i odeszła z pokładu. Artur zaraz zaczął czytać; widziałem, jak rusza wargami. Pracował pilnie. Ale to nie trwało długo; wkrótce oderwał oczy od książki, jego wargi poruszały się coraz wolniej, potem nagle znieruchomiały zupełnie. Nie czytał już i nie uczył się bajki. Jego spojrzenie, błądzące tu i tam, spotkało się z moim. Dałem mu znak ręką, aby powrócił do swojej lekcji. Uśmiechnął się łagodnie jakby chciał mi podziękować za zwrócenie mu uwagi, i na now utkwił wzrok w książce. Niebawem jednak znów oderwał się od nauki i patrzył to n jeden, to na drugi brzeg kanału. Ponieważ nie spojrzał w moją stronę , wstałem, a gdy ten ruch zwrócił jego uwagę, wskazałem mu książkę, Zmieszał się i znów zaczął czytać. Na nieszczęście, w dwie minuty potem szybki jak strzała zimorodek sprawiający wrażenie błękitnej smugi, przefrunął przed dziobem statku, 92 Artur uniósł głowę, żeby popatrzeć za nim. Potem, kiedy stracił go i oczu, spojrzał na mnie i odezwał się. — Nie mogę — powiedział — chociaż chciałbym bardzo. — Ta bajka nie jest przecież trudna — zauważyłem. — Co ty! Przeciwnie, bardzo trudna. — Wydała mi się bardzo łatwa; chyba ją zapamiętałem słuchając, jak twoja matka czytała. Uśmiechnął się z powątpiewaniem. — Chcesz, abym ci ją wyrecytował? — Czemu nie, chociaż to niemożliwe. —¦¦ Mówię ci, że możliwe, i zaraz- tego dowiodę. Patrz w książkę. Wziął książkę, a ja zacząłem recytować; tylko dwa lub trzy razy musiał mnie poprawiać. — Aleś się wspaniale nauczył! — wykrzyknął. — Niezupełnie, myślę jednak, że teraz zadeklamuję ją bez błędu. — Jakeś to zrobił? 93 ¦¦¦v słuchałem uważnie, \jvili zawstydzenia samo. Ale plącze. viałem emu — Słuchałem, jak twoja nie rozglądając się wkoło. Zarumienił się i odwrócił wzrok, a „ rzekł: — Rozumiem, że słuchałeś, i postaram jak potrafiłeś zapamiętać wszystko po kolei"; Jak to zrobiłem? Nie bardzo wiedziałem jak, się na tym: jednak spróbowałem odpowiedzieć na jt zdać sobie z tego sprawę. — O co chodzi w tej bajce? — powiedziałem. — O więc myśleć o owcach. Potem myślę, co one robią: „Owv mywały bezpiecznie w swoim okólniku". Widzę owce leżące i śpiące . okólniku, bo są bezpieczne, i skoro je widzę, już ich nie zapominam. — Dobrze — odrzekł — ja też je widzę: „Owce przebywały bezpiecznie w swoim okólniku". Widzę białe i czarne; widzę małe owieczki i jagnięta. Nawet widzę okólnik: ogrodzony jest chru- śniakiem. — Teraz już nie zapomnisz? — O, nie! — Kto zwykle strzeże owiec? — Psy- — A co psy robią, kiedy nie potrzebują strzec owiec, bo onel są bezpieczne? ' — Nie mają nic do roboty. — No, to mogą spać; powiemy więc: „psy spały". — Tak, to jest łatwe. — Prawda, że bardzo łatwe? Przejdźmy teraz do innych rzecz| Kto razem z psami pilnuje owiec? — Pasterz. — A jeśli owce są bezpieczne i pasterz nie ma co robić, czyi wypełnia sobie czas? — Gra na fujarce. — Widzisz go? — Tak. — Gdzie jest? — W cieniu wiązu. — Czy jest sam? — Nie, jest z pasterzami z sąsiedztwa. — Więc jeśli widzisz owce, okólnik, psy i pasterza, czy potrafisz opowiedzieć początek bajki? — Myślę, że tak. — Spróbuj! Patrzył na mnie z podnieceniem i obawą, jakby nie wierzył w to, to mówię, i w skuteczność podanego mu sposobu nauczenia się bajki, którą dopiero co uważał za trudną. Ale po paru chwilach wahania /decydował się. — „Owce przebywały bezpiecznie w swoim okólniku, psy spały, n pasterz, w cieniu dużego wiązu, grał na fujarce razem z innymi pasterzami z sąsiedztwa". Klasnął w ręce z radości. — Umiem! — zawołał. — Nie pomyliłem się. — Chcesz w ten sam sposób nauczyć się całej bajki? — Tak, z tobą się nauczę; Ach, jak mama się ucieszy! Zaczął uczyć się bajki do końca, tak jak nauczył się pierwszego 'lania. Pt) kwadransie najdalej umiał ją na pamięć i właśnie powtarzał i bez błędu, kiedy pani Milligan stanęła za nami. W pierwszej chwili rozgniewała się, bo myślała, że się bawimy, ik' Artur nie dopuścił jej do słowa. — Umiem bajkę! — wykrzyknął. — I to on mnie jej nauczył! Pani Milligan spojrzała na mnie bardzo zdziwiona i chciała o coś i pytać, ale Artur, rozpromieniony, nie czekając na wezwanie, bez ¦ ahań i omyłek zaczął recytować „Wilka i jagnię". Patrzyłem na panią Milligan; widziałem, jak uśmiech rozjaśnił j twarz, a potem wydało mi się, że oczy jej zwilgotniały; ale ponieważ tej samej chwili pochyliła się nad synem i ucałowała go czule, ić wiem, czy to nie było złudzenie. — Słowa są głupie — mówił Artur — i nic nie znaczą, ale przedmioty się widzi. Remi pokazał mi pasterza i jego fujarkę; kiedy : ucząc się podnosiłem wzrok, nie myślałem, co mnie otacza; widziałem pasterza, jego fujarkę i słyszałem melodię, którą grał. Chcesz, mamo, •hym ją zaśpiewał? I po angielsku zaśpiewał smętną piosenkę. Tym razem pani Milligan rozpłakała się na dobre, a kiedy się wy-, prostowała, zobaczyłem jej łzy na policzkach Artura. Potem podeszła \ do mnie i uścisnęła mi rękę tak czule, że wzruszenie mnie ogarnęło. 94 95 ni tak obszernie, aby ;li zaszła w mojej ii i małpą | błaznem alei — Jesteś dobrym chłopcem v- %iała. Opowiedziałem o tym drób. jasnym się stał powód zmiany, ja. sytuacji: poprzedniego dnia przyjęto mu zabawiał chore dziecko; ale po tej lekw i komediantem; stałem się kolegą, prawie j_ Muszę też zaraz powiedzieć to, czego dow później: pani Milligan bardzo się martwiła, że jej a raczej, że nie może się niczego nauczyć. Chociaż ła, aby się uczył, a że choroba była przewlekła, pragnęi.. ćwiczyć jego umysł, aby gdy wyzdrowieje, mógł nadrobić czas. Dotychczas to jej się nie udawało: Artur nie był krnąbrny, nie umiał się skupić i brakowało mu pilności. Nawet chętnie brat książkę, którą mu wtykano, lecz jego umysł nie przyjmował jej treści; mechanicznie, jak maszyna, powtarzał mniej więcej, raczej mniej ni" więcej, wiernie słowa, które starano się wbić mu do głowy. Stą to wielkie zmartwienie i rozczarowanie jego matki. Stąd też jej ra*losc, kiedy usłyszała płynnie opowiedzianą bajkę, której syn ani rusz mc mógł przez tyle dni zapamiętać. Gdy teraz przypominam sobie czas spędzony na tym statku, z nią Milligan i Arturem, myślę, że były to najszczęśliwsze dni megi dzieciństwa. Artur zapałał do mnie serdeczną przyjaźnią, a ja, nie zastanawia jąc się nad tym, pod wpływem szczerej sympatii, zacząłem uwa' go za brata: nigdy się nie kłóciliśmy; on nie traktował mnie protekcjo nalnie z racji swego ut/odzenia, a ja wcale nie czułem się skrępowali nawet mi na myśl nie przyszło, że mógłbym uważać się za coś gorszeg Wypływało to pewnie z mojego wieku i nieznajomości życia; a niewątpliwie też i z delikatności i dobroci pani Milligan, która częsl rozmawiała ze mną tak, jakbym był jej rodzonym dzieckiem. A po tym byłem oczarowany tą podróżą statkiem; nie odczuwałem nigi ani nudy, ani zmęczenia i od rana do wieczora miałem czas wyp niony. Odkąd zbudowano kolej żelazną, nie odwiedza się, nawet nie zi się już Kanału Południowego, a przecież jest on jedną z ciekawszy rzeczy we Francji. Od Villefranche-de-Lauraguais popłynęliśmy do Avignonnet, a sta i;|d do skał w Naurouze, gdzie stoi pomnik na cześć Riąueta, budowniczego kanału, akurat na linii działu wód między rzekami wpadającymi do oceanu a tymi, które wpadają do Morza Śródziemnego. Potem minęliśmy Castelnaudary, miasto młynów, średniowieczną Carcassonne i przez śluzę w Fouserannes, ciekawą przez swoje osiem komór, dotar-hśrny do Beziers. W ładnej okolicy robiliśmy po parę mil w ciągu dnia; przez mono- uiną płynęliśmy szybciej. Krajobraz decydował o szybkości naszej podróży i o odjeździe. Nie byliśmy krępowani żadną ze zwykłych niewygód towarzyszących normalnym podróżom, nie potrzebowaliśmy /ukać oberży, gdzie moglibyśmy zjeść i zanocować. Posiłki podawano • określonych godzinach. Jedząc na werandzie, mogliśmy spokojnie przyglądać się widokom po obu stronach rzeki. O zachodzie słońca .Urzymywaliśmy się i zostawaliśmy już na tym miejscu do następnego i ;mka. Zawsze u siebie, zawsze w swoim domu, nie znaliśmy tych l'fzczynnych godzin wieczornych, często tak smutnych i dłużących 10 podróżnikom. Przeciwnie, te wieczorne godziny były dla nas za i rótkie i prawie zawsze, kiedy nadchodziła pora spoczynku, wcale jeszcze 11 ie chciało nam się spać. Po zatrzymaniu się na noc, zamykaliśmy się w salonie, jeśli było i htodno, i roznieciwszy ogień, w obronie przed wilgocią i mgłą, które /kodziły choremu, zapalaliśmy lampy; Artur leżał obok stołu, ja siadani przy nim. Pani Milligan pokazywała., nam książki z obrazkami I bo fotografie, tak samo dopasowane do tej podróży, jak statek. i'otem, gdy mieliśmy już dosyć ich oglądania, pani Milligan czyta- i nam wyjątki z jakiejś książki, które mogły nas zaciekawić i które logliśmy zrozumieć, albo opowiadała nam legendy czy fakty histo- i yczne związane z miejscami, przez które przejeżdżaliśmy. Mówiła patrząc w oczy syna i wzruszało mnie jej staranie, z jakim wyrażała myśli i dobierała słów tak, by ją bez większego wysiłku rozu- , miał. Kiedy wieczór był ładny, brałem czynny udział w rozrywkach: harfą schodziłem na ląd, siadałem pod drzewem, z dala od brzegu, | okryty mrokiem, grałem i śpiewałem wszystkie znane mi melodie i pio- cnki; Artur bardzo lubił słuchać muzyki w ciszy nocnej, nie widząc ([rającego; często wołał do mnie: „Powtórz to!" — i wtedy grałem uh śpiewałem piosenkę jeszcze raz. Dla dziecka, które po opuszczeniu matki Barberin przemierzało 96 rodziny 97 z trupą Witalisa wielkie trakty, było. to cudowne życie! I j z owocami, galaretki, kremy i torty kucharki pani Milligan różniły się w smaku od ziemniaków z solą matki Barberin! O ileż przyjemniej jechało się statkiem, niż szło za moim opiekunem w upał lub w desze po pełnych kurzu Jub błotnistych drogach! Ale chcąc być sprawiedliwy dla samego siebie, muszę powiedzieć że znacznie bardziej od wygód tego życia rozkoszowałem się jeg> moralną atmosferą. Ciastka pani Milligan były smaczne, przyjemni' było nie odczuwać ani głodu, ani chłodu czy upału, ale o ileż milszi od tego wszystkiego było to, co czuło moje serce! Dwukrotnie przeżyłem rozłąkę z ludźmi, których kochałem: pier wszy raz, gdy oderwano mnie od matki Barberin, drugi — gdy rozłączon z Witalisem i zostałem sam na świecie, bez oparcia, zdany na własn siły, nie mając żadnych innych przyjaciół prócz moich zwierząt. I ot' w tym osamotnieniu, u progu rozpaczy, znalazłem kogoś, kto okaz. mi serce, kogo mogłem pokochać: kobietę, wielką panią, miłą, uprzej mą i czułą, oraz chłopca w moim wieku, który traktował mnie ja: brata. ¦ Ileż razy patrząc na unieruchomionego Artura, bladego i cierpiące go, zazdrościłem mu jego szczęścia, choć byłem zdrowy i silny! Ni dla wygód, w których żył, i nie dla statku, lecz dla matczynej miłości Jakże musiał czuć się szczęśliwy, będąc tak kochanym; często pieszczony, mógł za pieszczotę odpłacać pieszczotą, ucałować z całego serc matkę, te "wielką panią, którą ledwie śmiałem ująć za rękę, gdy mi j podawała. x, W takich chwilach mówiłem sobie ze smutkiem, że nigdy ni będę miał matki, która by mnie objęła i którą ja bym objął; możi kiedyś zobaczę znów matkę Barberin i z pewnością ucieszę się z tego, ale nie będę mógł już teraz powiedzieć do niej jak ongiś „mamusiu" bo nie jest moją matką. Zawsze będę sam. l| Nic więc dziwnego, że życzliwy stosunek pani Milligan i Artur jeszcze bardziej pogłębiał wrażenie szczęścia, jakie odczuwałem. Zreszt czy mogłem wymagać dla siebie za wiele radości na tym świecie1 Skoro nie miałem ani matki, ani brata, ani rodziny, powinno był-wystarczyć mi to, że mam przyjaciół. Powinienem, czuć się szczęśliwy i rzeczywiście byłem szczęśliwy. Jednakże, choć to nowe życie sprawiało mi tyle radości, musiałer wkrótce z nim zerwać i powrócić do dawnego. Znajda / czas mijał szybko i zbliżał się dzień, w którym mój opiekun m.,. /wyjść z więzienia. Irn dalej odjeżdżaliśmy od Tuluzy, tym bardziej niepokoiła mnie ta myśl. Przyjemnie było płynąć statkiem w wygodach i bez kłopotu, ale należało wracać, na własnych nogach przejść drogę przebytą wodą. To było ¦mniej przyjemne: koniec z wygodnym łóżkiem, kremami i ciastkami! Koniec wieczorów przy stole! A najbardziej martwiła mnie myśl o rozstaniu z Arturem i panią Milligan, o tym, że będę musiał zrezygnować z ich sympatii, utracić ich tak, jak utraciłem matkę Barberin. Czyż zawsze będę po to kochał i po to będę kochany, by mnie brutalnie odrywano od tych, z którymi chciałbym spędzić życie? Przyznaję, że te myśli były jedyną ciemną chmurą w owym szczęśliwym okresie. ¦• Wreszcie pewnego dnia postanowiłem zwierzyć się z mego zamiaru pani Milligan i zapytałem, ile czasu zajmie mi powrót do Tuluzy, bo chciałbym znaleźć się przed drzwiami więzienia w chwili, kiedy mój opiekun z niego wyjdzie. Słysząc tę rozmowę, Artur podniósł krzyk. — Nie chcę, żeby Remi odszedł! — zawołał. Powiedziałem, że nie jestem panem własnej osoby, że należę do mego opiekuna, któremu wynajęli mnie moi rodzice, i że muszę podjąć u niego moje obowiązki w dniu, kiedy znów będę mu potrzebny. Mówiłem o moich rodzicach, nie wspominając, że nie są moimi prawdziwymi rodzicami, bo przy tej okazji musiałbym się przyznać, że jestem tylko znajdą; wstydziłem się tego, bo odkąd trochę podrosłem i zacząłem rozumieć niektóre rzeczy, bolała mnie ta pogardliwa nazwa, jaką przy każdej okazji nadawano w naszej wsi dzieciom z przytułku: znajda! Wydawało mi się, że „znajda" to coś najgorszego w świecie. Mój opiekun znał prawdę, ale to był mój opiekun; tutaj raczej bym umarł, niż przyznał się Arturowi i pani Milligan, że jestem znajdą. Czyż nie odepchnęliby mnie wówczas ze wstrętem? — Mamusiu, nie puszczajmy go — ciągnął Artur, któremu, poza obowiązkiem nauki, matka ulegała we wszystkim. — Byłabym bardzo zadowolona, gdyby Remi mógł zostać — odrzekła pani Milligan. — Zaprzyjaźniliście się i ja także lubię go serdecznie; ale zatrzymać go można tylko pod dwoma warunkami, na które ani 98 99 ja, ani ty nie mamy wpływu. Pierwszy, to żeby k.>^._ pozostać... — Ach! Na pewno chce! — przerwał Artur. — Prawda, Remi, że nie masz ochoty wracać do Tuluzy? — Drugi — ciągnęła pani Milligan nie czekając na moją odpowiedź — żeby jego opiekun zgodził się zrezygnować ze swoich praw do niego... i — Remi, najpierw Remi — przerwał jej Artur idąc za swoją myślą. ¦ Witalis okazał mi dużo serca i wdzięczny mu byłem za troskę 0 mnie i za naukę, ale życia, które przy nim wiodłem, nie można porównywać z tym, jakie wiódłbym u pani Milligan; tak samo nie mogłem porównywać uczucia, jakie miałem dla Witalisa, z moim uczuciem dla Artura i jego matki. Kiedy o tym myślałem, mówiłem sobie, że to brzydko przenosić nad mego opiekuna tych cudzoziemców, których znałem tak krótko. Ale tak było: serdecznie pokochałem ich oboje. — Zanim Remi odpowie — ciągnęła pani Milligan — musi wziąć pod uwagę, że życie, które mu proponuję, to nie same przyjemności 1 spacery, ale praca; trzeba będzie się uczyć, ślęczeć nad książkami, dogonić Artura w nauce; po jednej stronie to, po drugiej wolność, urok dalekich dróg. Musisz to rozważyć. — Waga mi niepotrzebna — powiedziałem — i zapewniam panią, że rozumiem całą wartość pani propozycji. I — O, widzisz, mamo! — krzyknął Artur. — Remi zgadza się! Zaczął klaskać z radości. Widoczne było, że uspokoiły go moje słowa, bo kiedy matka zaczęła mówić o pracy i książkach, dojrzałem obawę na jego twarzy. Tak nie lubił się uczyć, że bał się, czy mnie to nie odstraszy od pozostania. Ale ja, na szczęście, nie podzielałem jego niechęci do książek, raczej mnie one pociągały. Prawda, że dopiero niedawno wziąłem je do ręki, ale sprawiły mi więcej przyjemności niż trudu. Toteż propozycja pani Milligan pozostania z nią i Arturem na tym wspaniałym „Łabędziu" wprawiła mnie w zachwyt i zupełnie szczerze dziękowałem jej za tę wielkoduszność. — Teraz — mówiła dalej — pozostaje nam uzyskać zgodę jego opiekuna; napiszę więc do niego, aby spotkał się z nami w Cette, bo nie możemy wrócić do Tuluzy; wyślę mu pieniądze na drogę, a gdy się dowie, dlaczego nie możemy pojechać do niego koleją, myślę, ce przybyć do nas. Jeśli zgodzi się na moją propozycję, pozosta-/tylko porozumieć się z rodzicami naszego Remi, bo z nimi też / to uzgodnić. Aż do tej chwili cała rozmowa szła po mojej myśli, jak gdyby pod dotknięciem laseczki dobrej wróżki; ale ostatnie słowa brutalnie przywołały mnie ze świata marzeń do smutnej rzeczywistości. Przecież ci moi „rodzice" powiedzą to, co starałem się ukryć! Prawda wyjdzie na jaw. Wówczas Artur i pani Milligan nie zechcą mnie znać; skończy się nasza przyjaźń; nawet wspomnienie o .tym, że Artur bawił się ze mną, że niemal traktował mnie jak brata, będzie dla nich przykre. Pani Milligan patrzyła na mnie zdziwiona i chciała, abym jej powiedziały co mi się stało, ale mnie brakowało odwagi. Przypuszczała pewnie, że to myśl o przybyciu mego opiekuna tak mnie zaniepokoiła, i nie nalegała dalej. Na szczęście działo się to wieczorem, na krótko przed pójściem spać; niebawem mogłem się zatem uwolnić od pytającego spojrzenia Artura i ukryć w swojej kabinie razem z mymi obawami i rozterką. Była to moja pierwsza przykra noc na pokładzie „Łabędzia" — nadzwyczaj przykra, długa i męcząca. Co robić? Co powiedzieć? Nic mi nie przychodziło do głowy. Wreszcie, kiedy przemyślałem wszystko po sto razy, kiedy decydowałem się to na to, to na owo, postanowiłem w końcu nic nie mówić i nic nie robić. Zdam się na los i — jeśli nie będę mógł inaczej — przyjmę to, co mi ześle. Może Witalis nie zgodzi się na oddanie mnie, a wtedy prawda nie wyjdzie na jaw. A tak się tej prawdy bałem, uważając ją za coś okropnego, że zacząłem życzyć sobie, aby Witalis odmówił prośbie pani Milligan. Oczywiście, będę musiał rozstać się z Arturem i z jego matką, zrezygnować z zobaczenia ich kiedykolwiek; ale przynajmniej zachowają o mnie dobre wspomnienie. Na trzeci dzień od wysłania listu do mego opiekuna nadeszła od niego odpowiedź. W kilku wierszach donosił, że będzie miał zaszczyt stawić się na zaproszenie pani Milligan i że przybędzie do Cette w przyszłą sobotę, pociągiem o drugiej po południu. Poprosiłem o pozwolenie udania się na dworzec i wziąwszy psy oraz Joli-Coeura poszedłem po naszego opiekuna. t Psy kręciły się niespokojnie, jakby coś przeczuwały, Joli-Coeur 100 101 zachowywał się obojętnie, a ja byłem bardzo cięż o mój los! Och, gdybym ośmielił się prosić Witalisa, aby nie i..^ że jestem znajdą! Ale nie śmiałem i czułem, że to jedno słowo „znajda" nie przejdzie mi przez gardło. Usiadłem w kącie peronUj trzymając psy na smyczy, a Joli-Coeura pod połą kurtki, zajęty swymi myślami i nie bardzo wiedziałem, co śię dzieje wokół mnie. Dopiero psy dały mi znać, że pociąg przyszedł, bo zwietrzyły swego pana. Raptownie pociągnęły mnie w przód, a że nie spodziewałem się tego, wyrwały mi się. Biegły, radośnie szczekając, i nagle zobaczyłem, że obskakują Witalisa, który szedł ku mnie w zwykłym ubraniu. Zerbino i Dolce kłębiły mu się u nóg, a Capi, nie tak zgrabny jak one, ale zmyślniejszy, skoczył mu prosto w ramiona. Podszedłem i ja z kolei, a Witalis postawił psa na ziemi i objąwszy mnie ucałował po raz pierwszy w życiu, powtarzając przy tym kilkakrotnie: — Buon di, povero carol * Nigdy nie był dla mnie surowy, ale też i nie za tkliwy; nie przywykłem więc do takich objawów serdeczności. Nic też dziwnego, że wzruszyłem się; łzy napłynęły mi do oczu, zwłaszcza że od paru dni czułem się taki nieszczęśliwy! Witalis bardzo się postarzał w więzieniu: przygarbił się, twarz mu zbladła, wargi posinialy. — No co, mój chłopcze, uważasz, że się zmieniłem? — powiedział. — Więzienie jest złym miejscem pobytu, a nuda złą chorobą; ale teraz wszystko już będzie dobrze. Potem zmienił temat: — Gdzież poznałeś tę panią, która do mnie napisała? Opowiedziałem mu, jak znalazłem się na statku i jak od tego czasu podróżuję z panią Milligan i jej synem; a także cośmy widzieli i co porabiali. Przeciągałem, jak mogłem, swoje opowiadanie, aby odwlec tę chwilę, kiedy będę musiał przejść do sprawy, której się tak bałem; bo teraz za nic nie mogłem powiedzieć memu kochanemu opiekunowi, że chciałem go opuścić i zostać z panią Milligan i Arturem. Nie potrzebowałem jednak nic mówić, bo zanim skończyłem opo- * B u o n di... (włl) — dzień dobry, moje drogie biedactwo! wiadać, doszliśmy do hotelu, w którym zatrzymała się pani Milligan. Zresztą Witałis nic nie wspomniał o liście, który od niej otrzymał, ani o propozycjach z pewnością w nim zawartych. — I ta pani mnie oczekuje? — zapytał, kiedy weszliśmy. — Tak, zaprowadzę pana do jej apartamentu. — Nie potrzeba, podaj mi numer pokoju i czekaj tu na mnie z psami i Joli-Coeurem. Kiedy mi coś powiedział, nie miałem zwyczaju sprzeciwiać się czy dyskutować; jednakże tym razem próbowałem go nakłonić, żeby zabrał mnie z sobą do pani Milligan, co wydawało mi się naturalne i słuszne. Ale jednym gestem nakazał mi milczenie. Posłuchałem i siadłem na 102 103 7 GOŚĆ NIEDZIELNY 31 ławce przed hotelem, otoczony psami, um, . _ nim, ale także usłuchały, kiedy im zabronił. Witalis umiał zywać. ¦ Zastanawiałem się, dlaczego nie chciał, abym był obecny przy ¦ jego rozmowie z panią Milligan. Zanim jednak znalazłem jakąś odpowiedź na to pytanie, zobaczyłem, że wraca. — Idź się pożegnać — powiedział— zaczekam tutaj; ruszamy za dziesięć minut. Siedziałem osłupiały. — No i co? — rzekł po chwili. — Nie rozumiesz mnie? Sterczysz] tu jak głupi! Pośpiesz się! Nie miał zwyczaju mówić do mnie tak ostro i nigdy dotąd nief był jeszcze aż tak szorstki. Usłuchałem machinalnie, choć nie mogłem nic zrozumieć. Ale już na schodach, zapytałem: — Pan jednak powiedział... — Powiedziałem, że byłeś mi potrzebny dotychczas i będziesd potrzebny nadal; dlatego nie rezygnuję z moich praw do ciebie; i zaraz wracaj. 1 To mi trochę dodało odwagi; głowę ciągle zaprzątała mi myśl o „znajdzie". Kiedy więc Witalis oznajmił mi, że wyruszamy za dzie-l sieć minut, wyobraziłem sobie, iż zdradził tajemnicę mego pocho-j dzenia. Panią Milligan zastałem pochyloną nad płaczącym Arturem. — Prawda, Remi, że nie odejdziesz?! — zawołał na mój widokfl Pani Milligan odpowiedziała mu za mnie, że muszę być posłuszn} swemu opiekunowi. — Prosiłam go, abyśmy mogli zatrzymać cię u siebie----mówiłd tonem, który wycisnął mi łzy z oczu — ale nie chciał się zgodzić, i dał się przekonać. — To zły człowiek! — wykrzyknął Artur. — Nie, to wcale nie jest zły człowiek — ciągnęła pani Milligan. -— Jesteś mu potrzebny, a ponadto myślę, że naprawdę cię kocha. Zresztą, sądząc z tego, co mówił, jest szlachetny i wyższy ponad swój, stan. Oto co mi powiedział tłumacząc powody swojej odmowy: „Kocham j tego chłopca i on mnie kocha; surowa szkoła życia,przy mnie da mi więcej niż zamaskowana pozycja służącego, którą, mimo wszystko, może mu pani ofiarować. Prawda, że zapewni mu pani dobre maniery, da wykształcenie; rozwinie to jego umysł, ale nie wyrobi charakteru. Nie może stać się pani synem, a moim zostanie; to więcej warte niż być zabawką pani chorego dziecka, nawet gdyby to dziecko było najmilsze i najlepsze. Zresztą ja też postaram się, aby Remi odebrał jakieś wykształcenie". — Ale on nie jest jego ojcem! — zawołał Artur. — Nie jest jego ojcem, to racja, ale ma do niego prawo, bo go wziął za zgodą jego rodziców i płaci im za to. Remi musi go słuchać. — Nie chcę, żeby Remi odszedł! — Musi teraz pójść ze swoim opiekunem, ale mam nadzieję, że nie na długo. Napiszę do jego rodziców i postaram się z nimi porozumieć. — Och, nie! — krzyknąłem. — Dlaczego nie? — Nie, nie, proszę panią! — Ależ, moje dziecko, nie ma innego sposobu! — Proszę panią! Myślę, że gdyby pani Milligan nie wspomniała o moich rodzicach, nasze pożegnanie trwałoby o wiele dłużej niż dziesięć minut. — Mieszkają w Chavanon, prawda? — ciągnęła dalej. Bez słowa podszedłem do Artura, objąłem go i ucałowałem z prawdziwie braterską miłością, jaką do niego czułem. Potem bez trudu uwolniłem się z uścisku jego wątłych ramion, podszedłem do pani Milligan i uklęknąwszy ucałowałem jej rękę. — Biedne dziecko! — rzekła pochylając się i całując mnie w czoło. Potem zerwałem się szybko i biegnąc do wyjścia, zawołałem przez łzy: — Będę cię zawsze kochał, Arturze, a pani nigdy, nigdy nie zapomnę! ; — Remi, Remi! — wołał za mną Artur. To były ostatnie słowa, które usłyszałem; wybiegłem i zamknąłem drzwi za sobą. . W minutę później byłem przy moim opiekunie. — W drogę! — powiedział. I wyszliśmy z Cette szlakiem na Frontignan. W takich warunkach rozstałem się z moim pierwszym przyjacielem i wkroczyłem na drogę przygód, których byłbym sobie oszczędził, gdybym nie uległ wpływowi ohydnych przesądów i gdybym opanował głupi i bezsensowny lęk. 104 105 INY Śnieg i wilki Znów szedłem za moim opiekunem i z harfą przewieszoną przez obolałe ramię przemierzałem drogi i szosy w deszczu i słońcu, w kurzu i błocie. Musiałem udawać głupca na placach, śmiać się lub płakać dla dostarczenia widzom rozrywki. Ciężko odczułem tę zmianę, bo łatwo przywyknąć do dobrobytu i szczęścia. Po dwóch miesiącach spędzonych u ludzi bogatych, w rozkosznych warunkach, czułem teraz niesmak do życia wędrownych komediantów, które w dodatku nudziło mnie i męczyło. Często idąc od miasta do miasta, od wsi do wsi, zostawałem w tyle, aby bez przeszkód myśleć o Arturze, o pani Milligan, b „Łabędziu" i w tych wspomnieniach powracać do przeszłości. Jakież to były piękne czasy! A kiedy wieczorem, kładąc się spać w nędznej oberży, przypominałem sobie kabinę na statku, jakże szorstkie wydawały mi się prześcieradła! Na szczęście było coś, co łagodziło tę nieustanną, uporczywą tęsknotę i smutek: mój opiekun stał się o wiele serdeczniejszy dla mnie, czulszy — jeśli tak można o nim powiedzieć — niż kiedykolwiek! Zaszła w nim wielka zmiana, przynajmniej w jego stosunku do mnie, i to mi dodawało ducha, a także powstrzymywało od płaczu na wspomnienie Artura. Czułem, że nie jestem już taki samotny, że mój opiekun jest dla mnie kimś więcej niż tylko szefem trupy. Często nawet uścisnąłbym go, tak bardzo brała mnie chęć wyrażenia mych uczuć; ale nie śmiałem, bo Witalis nie był człowiekiem, z którym mogłem pozwalać sobie na poufałość. Z początku budziło to we mnie lęk, ale teraz był to raczej szacunek. Gdy Witalis zabrał mnie z mego przybranego domu rodzinnego, wydawał mi się zwykłym człowiekiem jak każdy inny, bo wtedy nie miałem go z kim porównać. Ale pobyt u pani Milligan otworzył mi oczy i rozwinął inteligencję, toteż teraz — rzecz dziwna — kiedy przyglądałem mu się uważnie, zdawało mi się, że dostrzegam w nim — w jego zachowaniu, wyglądzie, manierach — podobieństwo do zachowania, wyglądu i manier pani Milligan. Mówiłem sobie wtedy, że to niemożliwe, bo przecież jest on tylko treserem zwierząt, a ona prawdziwą damą. Ale co innego mówił rozsądek, a co innego widziały oczy; Witalis, kiedy chciał, był takim samym wielkim panem, jak pani Milligan wielką panią; różnica polegała na tym, że ona zawsze była panią, a Witalis bywał panem tylko w pewnych okolicznościach; wtedy jednak był nim tak całkowicie, że mógł zaimponować największemu śmiałkowi i zuchwalcowi. Ja zaś czułem do niego zawsze wielki szacunek i nie pozwalałem sobie na wylewność, nawet kiedy zwracał się do mnie z jakimś łaskawym słowem. Po wyjściu z Cette przez kilka dni nie mówiliśmy nic o pani Milligan i moim pobycie na „Łabędziu". Powoli jednak temat ten począł przewijać się w naszych rozmowach i choć mój opiekun zwykle pierwszy je przerywał, wkrótce nie było dnia, w którym nie padłoby nazwisko pani Milligan. — Kochałeś ją? — spytał Witalis. — Tak, rozumiem; była dobra, bardzo dla ciebie dobra; powinieneś myśleć o niej z wdzięcznością. Potem często dorzucał: — Nie można było! Z początku nie całkiem rozumiałem, o co mu chodzi, ale powoli doszedłem do wniosku, że „nie można było" przyjąć propozycji pani Milligan. Tak z pewnością myślał Witalis mówiąc „nie można było" i wydawało mi się, że w tych słowach dźwięczy jakby żal; chciał pozostawić mnie z Arturem, ale to było niemożliwe. W głębi serca byłem mu wdzięczny za ten żal, choć nie potrafiłem odgadnąć, dlaczego nie mógł zgodzić się na propozycję pani Milligan; tłumaczyła mi wprawdzie te przyczyny, ale mnie one nie przekonały. Może teraz by ustąpił?! I z tego czerpałem nadzieję. Dlaczego nie mielibyśmy spotkać „Łabędzia"?^ Powinien wracać w górę Rodanu, a my przecież szliśmy brzegiem tej rzeki. Toteż idąc spoglądałem częściej ku jej wodom niż na wzgórza i urodzajne doliny, przez które płynie. Kiedy wchodziliśmy do jakiegoś miasta — Arles, Tarascon, Avignon, Montelimart, Valence, Tournon, Vienne — zaraz biegłem na nabrzeża i przystanie: szukałem „Łabędzia", a kiedy z daleka dostrzegałem jakiś statek ledwie wychylający się z mgły nad wodą, czekałem, aż się przybliży, aby zobaczyć, czy to nie „Łabędź". Niestety, na próżno! Kilka razy, zebrawszy się na odwagę, wypytywałem marynarzy, opisując im wygląd statku, ale nikt go nie widział. 106 107 7 GOŚĆ NIEDZIELNY 31 Teraz, kiedy mój op" n, jak mi się przynajmniej wyaawaio, mugicm =.lc m^ w~„^, _ „rJrie mowa o moim pochodzeniu czy pisaniu do matki Barberin; w moich dziecinnych marzeniach wyglądało to tak: pani Milligan wyraża chęć zabrania mnie do siebie, a Witalis godzi się na przelanie na nią swoich praw do mnie i rzecz załatwiona. W Lyonie zatrzymaliśmy się na kilka tygodni, a ja cały wolny czas spędzałem na nabrzeżach Rodami i Saony; mosty Ainay, Tylżycki, Guillotiere czy Hótel-Dieu znałem tak dobrze, jak urodzony lyończyk. Lecz mimo gorliwych poszukiwań nie znajdowałem „Łabędzia". Mieliśmy już opuścić Lyon i iść do Dijon; zacząłem więc tracić nadzieję na spotkanie z panią Milligan i z Arturem, bo w Lyonie przejrzałem wszystkie wystawione w kramach z książkami mapy Francji i wiedziałem, że Kanał Centralny, którym „Łabędź" miał przedostać się na Loarę, odchodzi w bok od Saony przy Chalon. Przyszliśmy do Chalon i opuściliśmy je, nie ujrzawszy „Łabędzia". Trzeba więc było pożegnać się z moimi marzeniami. Akurat zaczęła się okropna pogoda, co zwiększyło moje przygnębienie, i tak już bardzo wielkie; zbliżała się zima i wędrówka w deszczu, po błocie, stawała się coraz uciążliwsza. Gdy przychodziliśmy wieczorem do jakiejś marnej oberży albo do stodoły, przemoczeni, zmordowani i ubłoceni po czubek głowy, kładłem się spać w niewesołym nastroju. Po opuszczeniu Dijon na wzgórzach C6te-d'Or trafiliśmy na wilgotny, przejmujący ziąb, co wprawiało Joli-Coeura w jeszcze gor humor i smutek niż ten, który mnie trapił. Witalis postanowił dotrzeć jak najprędzej do Paryża, bo tylko ta mogliśmy dawać po parę przedstawień dziennie w czasie zimy; lec) czy to z powodu braku gotówki, czy z jakiejś innej przyczyny mieliśm piechotą przejść tę drogę. Jeśli pogoda pozwalała, dawaliśmy krót spektakl w miastach i wioskach, przez które przechodziliśmy, zgarni liśmy skromny zarobek i szliśmy dalej. Aż do Chatillon jakoś wszystko się układało możliwie, chociaż stale dręczył nas chłód i wilgoć; ale kiedy wyszliśmy z tego miasta, deszcz ustał i zerwał się północny wiatr. Z początku nawet nie narzekaliśmy, chociaż to nic przyjemnego iść pod taki wiatr; lepsze jednak były jego ostre podmuchy aniżeli wilgoć, która nam dokuczała od wielu tygodni. Ale na wietrze się nie skończyło; nadciągnęły czarne chmury, słońce się skryło i lada chwila miał spaść śnieg. Doszliśmy jednak przed nim do pewnej dużej wsi, ale Witalis chciał koniecznie jak najprędzej znaleźć się w Troyes, bo to duże miasto i mogliśmy tam dać sporo przedstawień, gdyby zła pogoda przeszkodziła nam iść dalej. — Kładź się zaraz spać — powiedział, kiedy rozgościliśmy się w oberży. — Jutro wyjdziemy wczesnym rankiem, bo się boję, że nas śnieg złapie. Sam nie położył się tak prędko; siadł w kącie koło kuchennego paleniska, żeby rozetrzeć i rozgrzać Joli-Coeura, który, chociaż starannie owinęliśmy go kocami, bardzo zmarzł w ciągu dnia i teraz skarżył się żałośnie. Nazajutrz wstałem wcześnie, jak mi Witalis polecił. Jeszcze nawet nie dniało, a na czarnym, niskim niebie nie było ani jednej gwiazdy; wydawało się, że to jakaś ogromna, ciemna pokrywa przygniata ziemię. Przy każdym otwarciu drzwi gwałtowny przeciąg rozżarzał głownie, za/grzebane poprzedniego wieczoru pod popiołem w kominie. — Na waszym miejscu — rzekł oberżysta zwracając się do mego opiekuna — nie ruszałbym się stąd; zaraz spadnie śnieg. — Śpieszę się -*- odrzekł Witalis — i mam nadzieję, że zdążę dojść do Troyes przed śnieżycą. — W godzinę nie zrobicie dziewiętnastu mil. Jednak poszliśmy. Witalis niósł Joli-Coeura pod marynarką, żeby rozgrzać go własnym ciepłem, a psy, zadowolone z mroźnej pogody, biegły przodem; mój opiekun kupił mi w Dijon barani kożuszek, którym otuliłem się szczelnie, a wiatr jeszcze mi go mocniej obciskał wokół ciała. Przy tej pogodzie nie chciało się nawet ust otwierać; szliśmy więc w milczeniu, przyspieszając kroku, i dlatego, że było nam pilno, i po to, żeby się rozgrzać. Chociaż dzień powinien już nastać, wciąż było ciemno. Wreszcie na wschodzie blade pasmo rozjaśniło trochę niebo, ale słońce nie ' wyjrzało; to już nie była noc, lecz przesadą byłoby powiedzieć, że nadszedł dzień. Jednakże mogliśmy już rozróżnić przedmioty; w sinym świetle, ścielącym się po ziemi, które wytryskiwało ze wschodu niby z przeogromnego lufcika, mogliśmy dojrzeć bezlistne drzewa, a tu i ówdzie — jakieś żywopłoty i zarośla. Wiatr z suchym szelestem poruszał na nich zwiędłe liście. Nikogo nie było na drodze, nikogo na polach, znikąd nie dolatywał turkot wozu czy trzaskanie bata; ptaki były jedynymi żywymi istotami, 108 109 które słyszeliśmy, ale których nie widzieli-- ^liście; yiatr przydrożne „mi, jak gdyby prze- tylko sroki podskakiwały na dr^~' i podniesionymi dziobami; "'* drzewa i z ich wysokf klinając nas lub wróż Nagle na północn ...c nieba ukazał się biały punkt; zbliżał się rosnąc szybko i po chwili usłyszeliśmy dziwny, nieharmonijny krzyk: to dzikie gęsi aibo łabędzie leciały z północy na południe; przefrunęły nad naszymi głowami i były już daleko, a jeszcze widzieliśmy unoszące się w powietrzu pojedyncze białe kłaczki puchu, wyraźnie odcinające się na tle ciemnego nieba. Ogromna cisza jeszcze bardziej potęgowała smutek, jaki bił od krajobrazu. Tego ponurego dnia wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było tylko ogołocone pola, jałowe wzgórza i zrudziałe lasy. Wiatr dął ciągle z północy, skręcając z lekka ku zachodowi; od tej strony horyzontu napływały ołowiane chmury, ciężkie i niskie, które zdawały się przygniatać wierzchołki drzew swym ciężarem. Wkrótce kilka białych płatków śniegu, dużych jak motyle, przesunęło się nam przed oczami; tańczyły w górę i w dół i wirowały w powietrzu nie dotykając ziemi. Mieliśmy jdszcze kawał drogi przed sobą, toteż wydawało mi się niemożliwe, abyśmy doszli do Troyes, zanim śnieg spadnie; zresztą mało mnie to niepokoiło i nawet mówiłem sobie, że gdy śnieg zacznie padać, ustanie ten północny wiatr i będzie cieplej. Ale nie wyobrażałem sobie, co to znaczy zadymka śnieżna. Niebawem miałem się o tym przekonać, i to tak boleśnie, że do końca życia tego nie zapomnę. Chmury napływające z północnego wschodu zbliżyły się, dziwnym blaskiem rozjaśniając z tej strony niebo, i zaraz obficie sypnęły śniegiem. Nie były to już pojedyncze płatki, lecz śnieżna zawierucha, która na nas spadła. — Nie było nam pisane dotrzeć do Troyes — rzekł Witalis. — Musimy się schronić w pierwszym napotkanym domu. Łatwo to było powiedzieć i przyjemnie usłyszeć, ale gdzie znaleźć gościnny dom? Zanim śnieg przysłonił nam świat swą bielą, dobrze zbadałem wzrokiem okolicę, lecz nigdzie nie dostrzegłem ani żadnego domu, ani najmniejszego śladu wioski. Przeciwnie, właśnie mieliśmy wejść w las, którego mroczna głębia ciągnęła się w nieskończoność i przed nami, i po obu stronach wzgórz. Nie było więc co liczyć na ten obiecany dom; ale może śnieżyca nie potrwa długo? Trwała jednak i przybierała na sile. Wkrótce śnieg zasypał szosę i wszystko wkoło: kupy kamieni, trawę na przydrożnych skarpach, krzaki i zarośla w rowach, bo nisko przy ziemi pędzony wiatrem, który wcale nie cichł, zatrzymywał się na każdej przeszkodzie. Niestety, my też stanowiliśmy taką przeszkodę; ześlizgiwał się po nas, ale i wciskał się w każdą szczelinę i zaraz topniał. Czułem, jak po szyi spływają mi zimne strumyczki, a Witalisowi musiało być jeszcze gorzej, bo trzymał kożuch lekko rozchylony, aby Joli-Coeur się nie udusił. Mimo to szliśmy dalej w milczeniu pod wiatr i śnieg i tylko od czasu do czasu odwracaliśmy na bok głowy, żeby złapać oddech*. Psy już nie biegły przed nami, trzymały się z tyłu, u naszych nóg, szukając osłony, której nie mogliśmy im dać. Posuwaliśmy się wolno, z trudem, oślepieni, mokrzy i zziębnięci, a chociaż dość już długo byliśmy w głębi lasu, nic to nam nie pomogło, bo droga szła pod wiatr. Na'szczęście wichura poczęła ustawać, lecz śnieg sypał gęściej i, nie rozbijany wiatrem na pył, padał wielkimi, ciężkimi płatami. Pó paru minutach gruba jego warstwa pokryła drogę, tłumiąc szmer naszych kroków. Zauważyłem, że mój opiekun od czasu do czasu spogląda w lewo, jakby czegoś szukał, ale nic tam nie było widać prócz rozległej polany, gdzie ubiegłej wiosny wyrąbano drzewa i gdzie młode podcienniki * o wątłych pniach uginały się pod ciężarem śniegu. Czegóż tam wypatrywał? Ja patrzyłem prosto przed siebie, na drogę, próbując dojrzeć, czy ten las się już nie kończy i czy nie ma w pobliżu jakiegoś domu. Ale nie mogłem przebić wzrokiem grubej, białej zasłony, każdy przedmiot o parę metrów dalej zacierał się, tracił kształt i już nic nie było widać prócz coraz gęściej padającego śniegu, który oplatał nas niby olbrzymia sieć. Śnieżyca przygnębiała mnie zawsze, nawet gdy pairzyłem na zamieć spoza szyby w ciepłej izbie; cóż dopiero teraz, kiedy musiałem sobie powiedzieć, że ciepły pokój jest bardzo ode mnie daleki. Trzeba było jednak iść i nie tracić ducha, mimo że nogi coraz głębiej zapadały w śnieg, a jego ciężar na kapeluszu ciągle się zwiększał. * Podcienniki albo nasienniki — drzewa zostawiane dawniej na porębach; z ich nasion miał wyrosnąć nowy las. 110 111 Nagle spostrzegłem, że Witalis wycip-coś pokazywał. Przyjrzałem się uważ widzę jakiś szałas. Nie pytałem, ten szałas nie po to, abym <¦* Chodziło mu ó znalezienie bo śnieg leżał grubą w na krańcu poręby, wydało mi się, żeś? szła ścieżka, której ł \), jakby mi xna polanie te pokazał mi .agment krajobrazu, było to łatwe zadanie, drogi czy ścieżki; jednak „«; zaczynał się wysokopienny las, jśie jest płytszy: zapewne tędy właśnie To rozumowanie było słuszne; zeszliśmy do rowu i wkrótce ste .^fiśmy przed szałasem. Ściany miał z powiązanego w pęczki chrustu, a dach z gałęzi, dość szczelny i nie przepuszczający śniegu. Można było ten szałas uważać za dom. Psy, bardziej od nas żwawe lub którym bardziej niż nam było pilno, I wbiegły pierwsze do, środka i tarzały się po suchej ziemi, w kurzu, poszczekując radośnie. My byliśmy nie mniej zadowoleni, ale nasze zadowolenie okazywaliśmy inaczej, choć takim tarzaniem się w kurzu | można było nieźle się osuszyć. — Słusznie spodziewałem się — rzekł Witalis — że na tej świeżej I porębie musi gdzieś być chatka drwala; teraz śnieg może sobie padać j do woli. — A niech pada! — odparłem wyzywającym,tonem. Podszedłem do drzwi, a raczej do otworu wejściowego, bo szałas! nie miał ani drzwi, ani okna, aby otrząsnąć ze śniegu kożuszek i kapelusz;] nie chciałem bowiem zamoczyć wnętrza naszego apartamentu. Był to bardzo skromny apartament, tak pod względem konstrukcji,] jak i umeblowania, na które-składało się parę dużych kamieni dol siedzenia i ławy z ziemi. Ale w naszych warunkach największą wartość! miało pięć lub sześć cegieł stojących w kącie na sztorc i tworzących| palenisko. Mogliśmy rozniecić ogień! Prawda, że do paleniska potrzebne jest jeszcze drzewo. Ale w takim i „budynku" jak ten nie było o to trudno, wystarczyło sięgnąć do ścian! i dachu, to znaczy wyciągnąć gałązki z pęczków chrustu, dbając jedynie o to, by nie brać z jednego miejsca i nie uszkodzić szałasu. Szybko uporaliśmy się z tym i wkrótce jasny płomyczek zamigotał wesoło nad paleniskiem. Prawda, że nie płonął bez dymu, który, nie ulatując kominem, wypełniał wnętrze, ale co nas to obchodziło! Grunt, że mieli-1 śmy ogień, że było nam ciepło, za czym tak tęskniliśmy. Kiedy ja, wsparty na rękach, dmuchałem w ognisko, psy siadły przy nim poważnie na zadach i wyciągnąwszy szyje, wystawiły na ciepło ognia mokre i zziębnięte brzuchy. Niebawem Joli-Coeur rozchylił kapotę swego pana i przezornie wysunął czubek nosa, badając, gdzie jest, a gdy egzamin wypadł zachęcająco, raźno zeskoczył na ziemię i zająwszy najlepsze miejsce przed ogniskiem, wyciągnął ku niemu swoje małe, drżące rączki. Nasz opiekun był człowiekiem przezornym i doświadczonym: rano, zanim wstałem, przygotował żywność na drogę — bochenek chleba i mały kawałek sera; nie można było w tej chwili być wymagającym czy wybrednym, toteż widok chleba wywołał ogólną radość i poruszenie. Niestety przykro zawiodłem się w oczekiwaniach — zamiast całego bochenka Witalis podzielił tylko połowę. — Nie znam drogi — rzekł w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie — i nie wiem, czy przed dojściem do Troyes znajdziemy jakąś oberżę. Co więcej, nie znam i tego lasu. Wiem tylko, że okolica jest bardzo lesista i że jeden las przechodzi tu w drugi. Może wiele mil dzieli nas od jakiegoś domostwa, może też śnieżyca zatrzyma nas dłużej w tym szałasie. Trzeba zostawić coś na jutrzejszy obiad. Przyznałem mu rację, ale jego argumenty nie trafiły do psów: widząc, że reszta chleba znika w worku, gdy one wciąż są głodne, zaczęły drapać swego pana po kolanach, podawać mu łapy, słowem rla wszelkie sposoby domagać się, aby rozwiązał worek, od którego nie odrywały błagalnego spojrzenia. Ale te prośby i przymilania nie dały żadnego rezultatu. Jednak posiłek, chociaż bardzo skąpy, dodał nam sił; mieliśmy dach nad głową, ogień rozsiewał rozkoszne ciepło, mogliśmy czekać, aż śnieg przestanie padać. Nie bałem się pozostania w tym szałasie, tym bardziej, że nie sądziłem, abyśmy mieli siedzieć w nim długo, jak argumentował Witalis na usprawiedliwienie swej oszczędności; śnieg przecież nie będzie sypał wiecznie. Co prawda nic nie zwiastowało rychłej zmiany pogody. Przez otwór szałasu widzieliśmy szybko i gęsto padające płatki, a że wiatr ustał, spadały pionowo jeden na drugi, bez ustanku. Nieba nie było widać spoza nich, a światło, zamiast z góry, szło od dołu, od ziemi pokrytej oślepiającą bielą. Psy wykorzystywały ten przymusowy odpoczynek", po swojemu: wszystkie trzy ułożyły się przy ognisku — Dolce zwinięta w kłębek, 112 8 Bez rodziny 113 Zerbino rozciągnięty na boku, Postanowiłem pójść za ich popiele — i spały, tego dnia bardzo może o podróży na kiedy się obudziłem, śnieg już ,*ź: śnieżna pokrywa była bardzo gruba *r'ogc, zapadałbym się w nią teraz powyżej' wcześnie, a poza tym „Łabędziu", niż patrz^' Nie wiem, jak nie padał. Wyjij" i gdybyśmy p~' . kolan. ,,, Która te ^ Nie mogk o to zapytać mego opiekuna, bo skąpe zarobki ostatnich miesięcy ledwie wystarczyły na pokrycie kosztów sprawy sądowej i więzienia, tak że w Dijon, aby kupić mi barani kożuszek i załatwić inne sprawunki, musiał sprzedać swój zegarek, duży, srebrny, na którym Capi rozpoznawał godziny w tym dniu, kiedy zostałem wcielony do naszej trupy. ' A więc tylko światło dzienne mogło mi powiedzieć to, czego już nie zdołał oznajmić nasz poczciwy, masywny zegarek. Ale to nie było takie łatwe: w dole, na ziemi, widziałem tylko oślepiającą płaszczyznę, ponad nią — mroczną mgłę, a na niebie, tu i tam^ niewyraźne światło o brudnożółtym odcieniu. Nie mogłem z tego wywnioskować pory dnia, uszy zaś nie wyjaśniały więcej niż oczy: głuchej ciszy nie przerywał ani krzyk ptaka, ani trzask bata czy turkot kół; żadna noc nie była bardziej cicha niż ten dzień. Jednocześnie wokół nas świat jakby zamarł: wszystko znieruchomiało i zastygło pod śniegiem; tylko od czasu do czasu, gdy rozlegał się głuchy, cichy szelest, można było dostrzec, że gałąź którejś -sosny zakołysała się lekko — to śnieg przyginał ją coraz niżej ku ziemi, a kiedy pochyliła się stromo — zsuwał się w dół; potem gałąź prostowała się raptownie, a jej ciemnozielone igliwie odcinało się od białego całunu, który pokrywał inne drzewa; z daleka wyglądało to jak czarne dziury na jego jednolitej bieli. Gdy tak stałem w wejściu, podziwiając ten widok, Witalis zapytał: — Miałbyś ochotę ruszyć w drogę? -— Nie wiem, nie mam na nic ochoty; zrobię to, co pan postanowi. .— Dobrze! Uważam, że powinniśmy zostać tutaj, gdzie mamy przynajmniej dach nad głową i ogień! Pomyślałem, że nie mamy za to wcale chleba, ale tę uwagę zachowałem dla siebie. — Przypuszczam, że śnieg znów zacznie zaraz padać — ciągnął Witałis — nie możemy więc wyruszać w drogę, nie wiedząc, jak daleko jesteśmy od ludzkich osiedli. Noc w śniegu nie byłaby przyjemna, lepiej spędzić ją tutaj; bodaj nogi będziemy mieli suche. To, pomijając sprawę jedzenia, zupełnie mi odpowiadało; tym bardziej, że choćbyśmy nawet zaraz wyruszyli, pewnie przed nocą nie natrafilibyśmy na żadną oberżę, natomiast prawie z pewnością musielibyśmy brnąć przez, głęboki śnieg na jeszcze nie przetartej drodze. Trzeba będzie zacisnąć pasa i już! Przyszło do tego, kiedy pod wieczór Witalis podzielił między nas sześcioro resztę chleba. Jakże go było mało i jak prędko zniknął, chociaż jedliśmy go malutkimi kęskami, aby tylko przedłużyć posiłek! Kiedy nasza kolacja, taka krótka i marna, dobiegła końca, myślałem, że psy ponowią swoje manewry, bo widać było, że są strasznie głodne. Ale zachowywały się spokojnie i raz jeszcze przekonałem się, jakie są mądre. Capi widząc, że pan chowa nóż do kieszeni, co oznaczało koniec posiłku, wstał, ruchem łba dał znak swoim towarzyszom i poszedł obwąchać worek, gdzie zwykle nosiło się jedzenie. Jednocześnie delikatnie pomacał worek łapą. Po tym podwójnym badaniu przekonał się, że jedzenia nie ma. Wrócił więc na swoje miejsce przed ogniem, znów kiwnął łbem w stronę Dolce i Zerbina, po czym, westchnąwszy z rezygnacją, wyciągnął się na całą długość. „Nie ma nic, nie warto prosić" — zdawał się mówić wyraźnie. Oba psy zrozumiały go i też położyły się przed ogniem z takim samym westchnieniem, tylko że w westchnieniu Zerbina nie dosłyszałem rezygnacji. Przy jego apetycie i łakomstwie to wyrzeczenie było o wiele ciężej znieść niż innym. Śnieg dawno już znów zaczął sypać, ciągle tak samo wytrwale; z godziny na godzinę jego pokrywa podnosiła się coraz wyżej. Młodym drzewkom wystawały już tylko czubki, a i te\ miały wkrótce się skryć. Kiedy wyjrzeliśmy po skończonym posiłku, zrobiło się już całkiem |; ' ciemno. Nawet noc nie wpłynęła na zmianę pogody: z czarnego nieba śnieg grubymi płatami padał ciągle, miarowo, niezmordowanie. Najlepiej było iść spać, zrobiłem więc tak jak psy: owinąłem się w swój kożuszek, który wysechł przy ogniu w ciągu dnia, i wyciągnąłem się koło ogniska, podłożywszy sobie pod głowę płaski kamień zamiast jaśka. — Śpij — powiedział Witalis — obudzę cię, kiedy przyjdzie 114 115 / się tu bać ani zwierząt, /podsycał ogień; to zabez-/fejść, kiedy śnieg przestanie zasnąłem. /uż późna noc; tak przynajmniej igień płonął jasno. / rzekł Witaiis. — Dokładaj tylko /ognia; jak widzisz, przygotowałem ci / / iką leżały wiązki chrustu. Mój opiekun, /niż ja, nie chciał, aby go budził szmer wy-Au, przygotował go więc dosyć dużo. Było ta przezorność moja kolej na spanie, bo choć ani ludzi, trzeba, aby jeden ? pieczy nas przed mrozem, padać. Nie kazałem prosić sit Gdy Witaiis mnie ob mi się wydawało; śnieg — Teraz na cieb od czasu do czasu c zapas. Rzeczywiście, t który miał sen dui% ciąganego ze ścian ci to bardzo przezornie z jego strony, ale — niestety! nie dała rezultatu, jakiego się spodziewał. Zobaczywszy, że się już zupełnie rozbudziłem i że jestem gotów do czuwania, wyciągnął się przed ogniem z Joli-Coeurem, owiniętym w koc, przy sobie i wkrótce mocno zasnął. Słysząc jego głęboki, równy oddech, wstałem i na palcach podszedłem do wejścia, żeby spojrzeć, co dzieje się na zewnątrz. Śnieg zasypał wszystko, trawy, krzaki i drzewa; wszędzie rozciągał się dywan śniegu niejednakowo gładki, ale jednakowo biały; na niebie skrzyły się gwiazdy, ale chociaż świeciły jasno, nie one rozjaśniały] okolicę, lecz blask, który bił od śniegu. Znów zrobiło się chłodno, pewnie mróz ścisnął, bo powietrze wpadające do szałasu było lodowate.^ W ponurej ciszy nocnej od czasu do czasu rozlegały się trzaski dowód, że powierzchnia pokrywy śnieżnej zamarzała. Mieliśmy naprawdę szczęście, że natrafiliśmy na ten szałas; co byśmy poczęli wśród lasuj w tym śniegu i przy tym zimnie! Chociaż poruszałem się prawie bez szmeru, obudziłem jednak psy. Zerbino wstał, aby pójść za mną do wejścia, ale że go wcale nie interesował cudny widok tej zimowej nocy, zaczął się nudzić i chciał wyjść. Ruchem ręki kazałem mu wracać na miejsce, bo co to za pomysł wychodzić na taki mróz! Czy nie lepiej leżeć przy ogniu? Usłuchał, ale położył się nosem zwrócony ku wyjściu, w postawie uparciucha, który nie rezygnuje ze swego pomysłu. Jeszcze kilka chwil patrzyłem na śnieg, bo chociaż był to widok przejmujący smutkiem, jednocześnie sprawiał mi dziwną przyjemność. 116 Nastrajał do płaczu i choć mogłem zamknąć oczy lub wrócić na dawne miejsce, stałem jednak i patrzyłem. Wreszcie odszedłem i położywszy ha ogniu trzy czy cztery gałęzie na krzyż, pomyślałem, że nic się nie stanie, jeżeli usiądę na kamieniu, który mi służył za jasiek. Witaiis spał spokojnie, zwierzęta również. Płomień z podsyconego ogniska sięgał prawie dachu, a strzelające z niego iskry były jedynym odgłosem, który mącił ciszę. Długo przyglądałem się tym iskrom, ale powoli ogarnęło mnie znużenie i ani się spostrzegłem, kiedy -zasnąłem. Gdybym musiał sam gromadzić chrust na opał, wstawałbym i chodził po szałasie i to by mnie trzeźwiło; ale gdy wystarczyło mi tylko wyciągnąć rękę, aby dołożyć do ognia, poddałem się senności, i choć pewny, że nie zmrużę oka — zasnąłem. Nagle zbudziło mnie szaleńcze ujadanie. Była jeszcze noc; zapewne spałem dość długo, bo ogień wygasł, a raczej tylko się tlił, i nie rozświetlał wnętrza szałasu. Szczekanie nie ustawało, to był głos Capiego. Dziwna rzecz: ani Zerbino, ani Dolce mu nie odpowiadały. — Co się dzieje?! — krzyknął Witaiis budząc się także. — Co się stało? -- Nie wiem. — Zasnąłeś i ogień gaśnie. Capi skoczył do wyjścia, ale nie wysunął się na zewnątrz, tylko ujadał z progu. I ja także nie wiedziałem, co się dzieje. ' W odpowiedzi na szczekanie Capiego doleciało mnie z dość bliska żałosne skomlenie, w którym rozpoznałem głos Dolce. Chciałem wyjść, ale Witaiis położył mi dłoń na ramieniu. — Najpierw dorzuć chrustu do ognia — rozkazał. Usłuchałem, a on wziął z ogniska głownię i zaczął na nią dmuchać, aby się jasno rozpaliła. Potem, trzymając ją w ręku, powiedział: — Chodźmy zobaczyć. Idź za mną; Capi, naprzód! Już mieliśmy wyjść, gdy rozległo się straszliwe wycie. Przerażony Capi przypadł do naszych nóg. —- Wilki! Gdzie Zerbino i Dolce? - Nie umiałem na to odpowiedzieć. Na pewno oba psy wyszły, kiedy spałem; Zerbino zrobił to, co zamierzał i w czym mu przedtem 117 przeszkodziłem, a Dolce poszte mi się, że w głosie mego opie — Weź głownię -— rzel / W mojej wiosce opowiad / jednak nie zawahałem się; u? / Ale na polanie nie było/ , gliśmy tylko wyraźny ślad / p a potem, w pewnej odległ' na dosyć dużej przestrze — Szukaj, szukaj, Cf na Zerbina i Dolce. Ale nie odezwało si« ¦ ponurej ciszy lasu, a Ca jak mu kazano, trzymał*,. /porwały je wilki? Wydało łem tę obawę. ,4ijmy im na pomoc, /erażające historie o wilkach, jwnię poszedłem za Witalisem. /ni wilków. Na śniegu dostrze-/oszliśmy za nim; okrążał szałas, /śmy w półmroku zdeptany śnieg Zarżały się tu jakieś zwierzęta. jvił Witalis i jednocześnie gwizdał /zczekanie, żaden głos nie przerwał t dzielny i posłuszny, zamiast szukać, / wyraźnie przerażony. Odblask śniegu był za słaby, abyśmy mogli /okładnie dojrzeć ślady i iść za nimi; w półmroku już na parę kroków nic nie było widać. Witalis znów zagwizdał i przywołał Zerbina i Dolce. Nadstawialiśmy ucha, ale nic nie przerywało ciszy. Czułem, jak mi serce zamiera. Witalis głośno wyraził moje obawy. — Wilki je porwały — powiedział. — Dlaczego pozwoliłeś im wyjść? Ach, tak, dlaczego? Nie miałem na to odpowiedzi. — Trzeba ich szukać — rzekłem. ' „ Ruszyłem naprzód, ale Witalis mnie powstrzymał. — Gdzie chcesz ich szukać? — zapytał. — Nie wiem, tu, tam... — Czym będziemy się kierować w fych ciemnościach i śniegu? Rzeczywiście, śnieg sięgał nam do pół uda i trudno nawet było marzyć, aby nasze dwie głownie rozjaśniły mrok. — Jeżeli nie odpowiadają na moje wołanie — ciągnął Witalis — to dlatego, że są... bardzo daleko. Poza tym nie możemy narażać się na to, że wilki i na nas napadną; czym byśmy się bronili? Okropnie bolesne było opuścić w ten sposób biedne psy, dwóch towarzyszy, przyjaciół, szczególnie dla mnie, bo' czułem się odpowiedzialny za ich los: nie wyszłyby, gdybym nie zasnął. Witalis zawrócił ku szałasowi, a ja poszedłem za nim, oglądając się co krok i nasłuchując. Ale widziałem tylko śnieg i słyszałem tylko, jak skrzypi pod naszymi nogami. W szałasie czekała nas nowa niespodzianka: podczas naszej nieobecności ognisko, do którego dorzuciłem chrustu, rozpaliło się i jasno rozświetlało nawet najciemniejsze kąty. Nie dostrzegłem Joli-Coeura! Koc, którym był nakryty, wciąż leżał przy ogniu, ale nic go nie wydymało od spodu. Wołaliśmy po kolei, lecz Joli-Coeur się nie odezwał. Witalis po przebudzeniu czuł go przy sobie, a więc zniknął w czasie naszej nieobecności. Wzięliśmy pęk płonących gałęzi i przy ich blasku, zgięci wpół, szukaliśmy w śniegu jakichś śladów. Ale nie dostrzegliśmy ich; prawda, że po przejściu naszym i psów ślady mogły ulec zatarciu, jednak nie tak dalece, aby nie można było dostrzec odcisków małpich łapek. Wróciliśmy do chatki, aby zobaczyć, czy Joli-Coeur nie zaszył się w wiązkach chrustu. Szukaliśmy długo, po dziesięć razy wracaliśmy na to samo miejsce, w ten sam kąt; stanąłem też Witalisowi na ramionach i szukałem Joli-Coeura w gałęziach dachu — wszystko na próżno. 118 119 >zp / zi, / iwania i wołaliśmy; nic szczerze nieszczęśliwy, ura porwały wilki, odparł: o szałasu; myślę, że skoczyły ale nie wpadły do środka; ię, że został sam, i gdzieś się ;y tym mrozie gotów się za- takim samym rezultatem, jak zekł Witalis. Od czasu do czasu przeryw i nic! Witalis był wyraźnie zrozp Kiedy zapytałem, czy sądzi — Nie, wilki nie odważyłyi7 na Zerbina i Doice, kiedy prawdopodobnie Joli-Coeur p schował; tego się właśnie t ziębić, a to byłoby dla niegf Szukajmy więc dalej. Zaczęliśmy znów szuk dotąd. — Trzeba czekać do ś, — A kiedy nadejdzie? — Myślę, że za dwie lub trzy godziny. Usiadł przed ogniem i ukrył twarz w dłoniach. Nie śmiałem mu przeszkadzać. Siedziałem nieruchomo obok niego i tylko od czasu do czasu dorzucałem chrustu do ognia; on też co jakiś czas wstawał, podchodził do wyjścia, patrzył na nieboi wychylał się nasłuchując, a potem wracał na swoje miejsce. Wolałbym, Mby mi robił wyrzuty, niż był taki ponury i przygnębiony. Trzy godziny, o których mówił, ciągnęły się beznadziejnie; myślałem już, że ta noc nigdy się nie skończy. ..." Jednakże gwiazdy przygasły i niebo pobladło; świtało i wkrótce miał nadejść dzień; Ale wraz z wstającym dniem robiło się coraz chłodniej; przez otwór wpadało lodowate powietrze. „Czy Joli-Coeur będzie jeszcze żył, jeżeli go nawet! odnajdziemy?" — myślałem. Jaką mogliśmy mieć nadzieję, że go w ogóle odnajdziemy? Skąd można było wiedzieć, czy z nastaniem dnia śnieżyca znów się nie rozhula? Ale się nie rozhulała; niebo, zamiast zaciągnąć się chmurami jak wczoraj, jaśniało różowo, co zapowiadało ładną pogodę. Gdy tylko w zimnym ,świetle poranka krzaki i drzewa nabrały realnych kształtów, wyszliśmy z szałasu, obaj uzbrojeni w tęgie kije. Capi już się nie bał tak strasznie, jak w nocy; z oczami utkwionymi w oczach swego pana czekał tylko na znak, by pobiec naprzód. Kiedy szukaliśmy na ziemi śladów Joli-Coeura, zadarł łeb i zaczął radośnie szczekać; a więc trzeba było szukać w górze, a nie ha dole! Rzeczywiście, zobaczyliśmy, że śnieg pokrywający nasz szałas był zdęptany aż do dużej gałęzi dębu, która zwisała nad dachem. Przyglądając się jej, ujrzeliśmy u wierzchołka drzewa, w rozwidleniu konarów, mały, ciemny kształt. To był Joli-Coeur! Przerażony wyciem psów i wilków, po naszym wyjściu skoczył na dacn, wdrapał się na dąb i tam, czując się już bezpieczny, przycupnął i nie odpowiadał na nasze wołania. Biedne zwierzątko, takie wrażliwe na zimno, musiało skosi nieć z mrozu! Witalis przemawiał do niego łagodnie, ale nie poruszyło się, jak gdyby było martwe, i mimo uporczywych nawoływań nie dawało znaku życia. Musiałem jakoś odkupić moje nocne zaniedbanie. — Jeśli pan pozwoli — powiedziałem — pójdę po niego. — Skręcisz kark. — Nic mi nie grozi. To nie była prawda; przeciwnie — przedsięwzięcie okazało się niebezpieczne, a przede wszystkim trudne. Śnieg i lód pokrywały pień i gałęzie od strony wystawionej na wiatr. Wcześnie nauczyłem się wspinać na drzewa i zdobyłem dużą zręczność w tej sztuce. Po drobniejszych gałęziach, wystających z pnia, wchodziłem jak po szczeblach i chociaż oślepiał mnie śnieg, który przy tym strącałem rękami, wkrótce dotarłem do pierwszego rozwidlenia. Kiedy już tam byłem, reszta poszła łatwo, musiałem tylko uważać, żeby się nie poślizgnąć. Wspinając się, cały czas przemawiałem łagodnie do Joli-Coeura, ale on się nie poruszał i tylko patrzył na mnie błyszczącymi ślepkami. Byłem już blisko i wyciągnąłem rękę po niego, kiedy dał susa i skoczył na inną gałąź. Podążyłem za nim, ale — niestety — ludzie, a nawet mali chłopcy, nie dorównają małpie w gonitwie po drzewach. Prawdopodobnie nigdy bym go nie złapał, gdyby nie śnieg na gałęziach: moczył on łapki Joli-Coeura, tak że wkrótce miał on już tego dosyć; zeskakując z gałęzi na gałąź, dał wreszcie susa na ramiona swego pana i schował się pod jego kurtkę. To było dużo, że znaleźliśmy Joli-Coeura, ale nie wszystko: należało teraz odnaleźć psy. , Niebawem doszliśmy do miejsca, gdzie byliśmy w nocy. Teraz, za dnia, łatwo mogliśmy odgadnąć, co tu się stało: ślady na śniegu opowiadały jasno historię śmierci psów. 120 121 Kiedy wyszły z szała widzieliśmy, ich ślady pn Zamiast nich ukazały si L susami wyskoczyły na p:—, Po psach nie pozostało / t krwawych plam na śnu / § Nie było już po c / g w kolczasty gąszcz, gdzJ •& zająć się Joli-Coeurem. ° Wróciliśmy do szał przed ogniem, jak to si go następnie zawinęliśn Ale nie tylko koc bj łóżko, a zwłaszcza coś jednego, ani drugiego; s w milczeniu przy ognisku . ^zdłuż ściany z chrustu; wyraźnie kdzieścia metrów, potem zniknęły. wskazywały, skąd wilki wielkimi którędy uniosły powaloną zdobycz. /znaku, z wyjątkiem, gdzieniegdzie, ńlki zagryzły psy i zaciągnęły je Zresztą musieliśmy jak najprędzej as gdy Witalis ogrzewał mu łapki iećmi, ja nagrzewałem koc, w który /zebny: potrzebne było jeszcze ogrzane do picia, my zaś nie mieliśmy ani że mieliśmy chociaż ogień. Usiedliśmy bdzieliśmy tak nieruchomo, zapatrzeni w płomienie. „Biedny Zerbino, biedna Dolce, biedni przyjaciele!" — z żalem powtarzaliśmy sobie w myśli. Były naszymi kolegami, towarzyszami w dobrej i złej doli, a dla mnie, w czasach smutku i osamotnienia — przyjaciółmi, prawie moimi dziećmi. Moja wina była oczywista: gdybym pilnie czuwał, jak należało, gdybym nie zasnął, psy by nie wyszły, a wilki nie zaatakowałyby nas w szałasie, bo odstraszał je ogień. Wolałbym, żeby Witalis mnie skarcił surowo, choćby zbił. Ale on nie odzywał się do mnie, nawet nie spojrzał w moją stronę; siedział z głową pochyloną ku ognisku: pewno rozmyślał nad tym, co się teraz z nami stanie bez psów. Pan Joli-Coeur Sprawdziły się zapowiedzi świtu: słońce świeciło na niebie bez chmur, a niepokalana biel śniegu odbijała jego blade promienie; las, taki wczoraj ponury i siny, teraz olśniewał oślepiającym blaskiem. Od czasu do czasu Witalis wsuwał rękę pod koc i dotykał Joli--Coeura, który wciąż był zimny. Kiedy pochylałem się nad nim, słyszałem, jak szczęka zębami. Wkrótce stało się jasne, że nie potrafimy rozgrzać w ten sposób zziębniętej krwi w jego żyłach. I22JLJHH — 'Trzeba dojść do jakiegoś miasteczka — rzekł Witalis wstając — bo inaczej Joli-Coeur tu zemrze. Idziemy. Nagrzaliśmy mocno koc i owinęliśmy biedaka. Witalis umieścił go sobie na piersiach pod kurtką. Byliśmy gotowi. — Ta oberża drogo każe sobie płacić za to, co nam ofiarowała — powiedział drżącym głosem mój opiekun wskazując na szałas. Wyszedł pierwszy, a ja za nim. Musieliśmy wołać Capiego, który stał na progu szałasu z nosem zwróconym w stronę, gdzie zginęli jego towarzysze, i nie chciał odejść. W dziesięć minut później, kiedy weszliśmy na szosę, woźnica napotkanego wozu powiedział nam, że o niecałą godzinę drogi stąd leży miasteczko. To dodało nam sił, jednakże z trudem szliśmy po głębokim śniegu, w który zapadałem się po pas. Od czasu do czasu pytałem Witalisa, jak się ma Joli-Coeur; odpowiadał, że ciągle się trzęsie i ma dreszcze. Wreszcie u stóp zbocza pokazały się dachy' sporego miasteczka; jeszcze jeden wysiłek i znaleźliśmy się w jego murach. Nie mieliśmy zwyczaju zachodzić do najlepszych oberż, które swym wyglądem obiecywały wygodny nocleg i dobre wyżywienie; przeciwnie, zatrzymywaliśmy się zwykle przy samym wejściu do miasteczka albo na przedmieściach, wybierając jakiś uboższy -l&^-lA, skąd by nas nie wyproszono i gdzie nie nadwerężono by naszej kieszeni. Ale tym razem stało się inaczej: zamiast zatrzymać się na krańcu miasteczka Witalis poszedł dalej, aż do oberży, nad którą chwiał się okazały, złocony szyld; przez otwarte drzwi do kuchni widać było stół zastawiony mięsem, a z miedzianych rondli, wesoło bulgocących na płycie pieca, unosiły się kłęby pary. Już z ulicy czuliśmy apetyczny zapach tłustej zupy, taki miły dla naszych wygłodzonych żołądków. Witalis, przybrawszy wielkopańską minę, wszedł do kuchni i nie zdejmując kapelusza, z dumnie uniesioną głową, zażądał dobrego i opalonego pokoju. Z początku oberżysta, mężczyzna okazałej budowy, nie raczył na nas spojrzeć, ale pańskie maniery Witalisa najwidoczniej mu zaimponowały, bo kazał służącej, aby nam wskazała taki pokój. — Prędko, połóż się — rzekł Witalis, kiedy służąca rozpalała ogień. Zdumiałem się: po co miałbym się kłaść, wolałbym siąść do stołu niż iść do łóżka. ¦123 1 «0 M Q ¦U O leżała puchowa kołdra: Witalis pkrył — rozkazał — im mocniej się trzeba było raczej Joli-Coeura, bc Id kołdrą, Witalis przed ogniem, ki |acał na wszystkie strony Joli-CoeuraJ po paru chwilach. ekł i szybko podszedłszy do łóżkć mówiąc, abym go mocno przytulili kle takie krnąbrne, kiedy zmuszane vdawało się całkiem zrezygnowane." |chu; nie było już zimne, lecz roz- — No, prędko — Musiałem usłuch; mnie nią aż po bród -t- Postaraj się i rozgrzejesz, tym lepi:_i Wydało mi się, żt mnie wcale nie było . Kiedy leżałem nie wielkiemu zdziwieniu s] jakby go chciał upiec. — Ciepło ci? — za — Duszę się. — Właśnie o to cłu wsadził mi pod kołdrę Je, do siebie. Biedne stworzo: je do czegoś wbrew jego Leżało przytulone do mnie*" palone. Witalis zszedł do kuchni i wkrótce powrócił z kubkiem gorącego, osłodzonego wina. Usiłował wlać parę łyżeczek w pyszczek Joli-Coeura, który miał tak zaciśnięte zęby, że nie można ich było rozewrzeć i patrzył na nas smutno swymi błyszczącymi oczkami, jakby prosił aby go zostawić w spokoju. Wysunął też spod nakrycia łapkę i poda ją nam. Zastanawiałem się, co ma znaczyć ten ruch, który powtarza co chwila. Witalis mi wytłumaczył, że Joli-Coeur już raz przeszedł zapaleni^ płuc i puszczano mu wtedy krew z żyły; teraz, czując się znów chory,! wyciągał do nas łapkę, aby również puścić mu krew. Czy to nie] wzruszające? Witalis był nie tylko wzruszony, ale i zaniepokojony, bo rozumiał, że biedny Joli-Coeur jest chory i z pewnością czuje się bardzo źle, skoro nie chciał wypić osłodzonego wina, które ogromnie lubił. — Wypij wino — rzekł Witalis — i leż w łóżku; ja pójdę po doktora. Trzeba przyznać, że i ja bardzo lubiłem wino z cukrem, no i byłem strasznie głodny; nie dałem więc powtarzać sobie tego polecenia dwa razy i wypiłem cały kubek, ale kiedy potem położyłem się znów pod kołdrę, zrobiło mi się tak gorąco, że o mało się nie udusiłem. 124 Witalis wkrótce wrócił prowadząc z sobą jakiegoś pana w złotych okularach — doktora. W obawie, że tak godna osoba nie zechce fatygować się dla małpki, nie powiedział, o jakiego chorego chodzi; toteż widząc mnie w łóżku, czerwonego jak piwonia, doktor podszedł i położył mi rękę na czole. — Uderzenie krwi do głowy — rzekł z miną nie zapowiadającą nic ddbrego. Należało jak najprędzej wyjaśnić omyłkę, bo gotów był zaraz puścić mi krew. — To nie ja jestem chory! — zawołałem. — Jak to: nie ty? Chłopiec majaczy. Nie odpowiedziałem, tylko uchyliłem kołdry i pokazałem Joli-Coeura, który swym drobnym ramionkiem objął mnie za szyję. — To ona jest chora — wytłumaczyłem. Doktor cofnął się o dwa kroki i zwrócił do Witalisa. — Małpa! — krzyknął. — Jak to, dla małpy mnie pan trudził, i to w taką pogodę?! Ale nasz opiekun był człowiekiem doświadczonym i niełatwo tracił głowę. Uprzejmie i ze swą wielkopańską godnością zatrzymał doktora. Opowiedział, jak złapała nas śnieżyca, jak ze strachu przed wilkami Joli-Coeur uciekł na drzewo i przemarzł na wskroś. — Oczywiście, ten chory to tylko małpka, ale jaka genialna! A co więcej, to nasz towarzysz, nasz przyjaciel! Czyż można powierzyć leczenie tak wspaniałego aktora zwykłemu weterynarzowi? Wiadomo przecież, że małomiasteczkowi weterynarze to osły, tak jak wiadomo, że lekarze, na każdym szczeblu, są ludźmi uczonymi; toteż w najmniejszym miasteczku możemy być pewni, że zadzwoniwszy do drzwi doktora, spotkamy się z wiedzą i szlachetnością. Wreszcie, chociaż małpa to zwierzę, ale według przyrodników tak zbliżone do człowieka, że zapada na te same, co i on, choroby. Czy nie byłoby ciekawe, z punktu widzenia wiedzy i sztuki lekarskiej, zbadać, w czym te choroby są do siebie podobne, a w czym się różnią? — rnówij. Włosi potrafią być zręcznymi pochlebcami, toteż doktor( zawrócił od drzwi i podszedł znów do łóżka. W czasie gdy nasz opiekun przemawiał, Joli-Coeur, który,na pewno odgadł, że ten pan w okularach to doktor, z dziesięć razy co najmniej wysuwał spod kołdry swą małą łapkę, prosząc, żeby mu puszczono krew. 125 Proszę spojrzeć, jaka to inteligentna małpka; wie, że pan jest jej zbadać puls. eo lekarzem, i To przekona — Rzeczywis Niestety, był <. Joli-Coeur, groził Doktor ujął jegc jęknął. Wiedział, że Po upuszczeniu lekarstwa i ziółka. O Witalisa przedzierzgną Biedny, mały Joli-1 mi czułymi uśmiechami, Dotychczas taki żywy, i myślący o tym, aby nam ^ grzeczny i uległy. Zdawafc ze strony Capiego, który t> tdział \ie — przypadek może być ciekawy, o bardzo smutny i niepokojący. Biedny płuc! :bił w niej lancet, a Joli-Coeur nawet nie że. ano synapizmy, kataplazmy, podawano stałem z łóżka i pod czujnym okiem ielęgniarza. ęczny mi był za opiekę i odpłacał ok nabrał całkiem ludzkiego wyrazu, krnąbrny, zawsze w ruchu, tylko iegoś psikusa, był teraz przykładnie >ragnie dowodów przyjaźni, nawet ył jego ofiarą. Jak rozpieszczone dziecko chciał mieć wszystkich koło siebie i obrażał się, gdy któryś z nas opuszczał pokój. Przechodził wszystkie stadia Zapalenia płuc i wkrótce zaczął się kaszel, który wstrząsał jego drobnym ciałkiem i bardzo go męczył. Miałem w swoim majątku pięć sous i kupiłem za nie cukru owsianego; ale zamiast mu tym pomóc, jeszcze zaszkodziłem. Z charakterystyczną dla niego spostrzegawczością bardzo prędko się zorientował, że gdy tylko zakaszle, dostaje kawałek cukru. Zaczął więc kaszlać co chwila, żeby dostać lek, który bardzo lubił, i zamiast poprawy nadeszło pogorszenie. Kiedy się połapałem w jego podstępie, przestałem dawać mu cukier, ale to go nie -zniechęciło: począł błagać mnie wzrokiem, a gdy to nie pomogło, uciekał się znów do swojej sztuczki i zgięty wpół, z łapką na brzuszku kaszlał i kaszlał z całych sił; pyszczek mu czerwieniał, ha czole występowały żyły, z oczu pociekły łzy, aż wreszcie zaczynał się dusić już nie na niby, ale naprawdę. Mój opiekun nigdy nie zwierzał mi się ze swoich spraw i tylko przypadkiem dowiedziałem się, że sprzedał swój zegarek, aby mi kupić kożuszek, ale w tych ciężkich chwilach odstąpił od reguły: pewnego ranka, po powrocie ze śniadania, gdy siedziałem przy Joli-Coeurze — bo nie zostawialiśmy go samego — oznajmił mi, że gdy oberżysta 126 I zażądał uregulowania długu za dotychczasowy pobyt, pozostało nam tylko piędziesiąt sous. Musieliśmy więc jeszcze tego wieczoru dać przedstawienie. Ale bez Zerbina, bez Dolce, bez Joli-Coeura! To mi się wydawało niemożliwe. Jednak w tej sytuacji nie mogły nas zniechęcić żadne trudności: musieliśmy za wszelką cenę leczyć i uratować Joli-Cpeura; na doktora, leki, opał, pokój trzeba było zarobić co najmniej czterdzieści franków. Wtedy moglibyśmy znów korzystać- z kredytu u oberżysty. Czterdzieści franków w tym miasteczku, przy takim zimnie i z tak przerzedzoną trupą — to sztuka nie lada! Kiedy siedziałem przy naszym chorym, Witalis wyszukał salę widowiskową w halach, bo w taki mróz nie było mowy o przedstawieniu pod gołym niebem, sporządził i rozlepił afisze. Z kilku desek zmajstrował scenę i śmiało wydał ostatnie pięćdziesiąt sous na świece, które przeciął na pół, aby było jaśniej na sali. Przez okno widziałem, jak wychodził i wracał brnąc w śniegu, mijał naszą oberżę, idąc to tu, to tam, i nie bez strachu starałem 5ię zgadnąć, jakie właściwie przedstawienie zdołamy dać. Niebawem już się dowiedziałem, bo miejski dobosz w czerwonej czapce zatrzymał się przed oberżą i po Wspaniałym wybiciu werbla odczytał głośno program. Znając Witalisa można sobie było łatwo wyobrazić, że nie szczędził obietnic; a więc zapowiadał występy „sławnego na cały świat artysty" — to był Capi — i „młodego, fenomenalnego śpiewaka", którym byłem ja. Ale najciekawszą częścią-tej hałaśliwej reklamy było oświadczenie, że nie ustala się ceny wstępu i odwołuje się do szlachetności widzów, którzy nie zapłacą, póki nie zobaczą, nie usłyszą i nie nagrodzą oklaskami-wykonawców. To wydało mi się bardzo śmiałe, bo czy będą nas oklaskiwać? Capi rzeczywiście na to zasługiwał. Ale ja wcale nie byłem przekonany, że jestem fenomenem. ,. Słysząc bicie bębna, Capi zaczął radośnie szczekać, a Joli-Coeur na wpół się podniósł, chociaż właśnie bardzo źle się czuł: myślę, że obaj odgadli, iż szykuje się przedstawienie. Zachowanie się Joli-Coeura, który usiłował się podnieść tak, że musiałem go siłą przytrzymać, potwierdziło moje przypuszczenie. Zaczął się domagać, aby go ubrać w strój angielskiego generała, czerwoną kurtkę i spodnie ze złotym iHti riJI 127 I galonem oraz kapelusz z pióropuszem. Złożył łapki i ukląkł, starając się mnie przebłagać, a gdy zobaczył, że nic prośbą nie uzyska, zaczął się złościć, a potem płakać. Zrozumiałem, że trudno będzie zmusić go do pozostania w łóżku; nie było innej rady, tylko wyjść niepostrzeżenie. Kiedy Witalis, który nie wiedział, co się działo podczas jego nie- obecności, wszedł, od akcesoria potrzeb^ Na te znan. razem swego pai wyrazić, o co mu spokojnie; z oczu — Chcesz grać? „Tak, tak!" —- wyr — Ależ ty jesteś cho „Już nie!" — nie mn) Wzruszający był zapał te, wkładało resztkę tchu w błagah lić grać; ale gdybyśmy się zgo kazał mi przygotować harfę i wszystkie ^stawienia. li-Coeur zaczął znów pro'sić, lecz tym \>y potrafił mówić, nie mógłby jaśniej \iwał na różne tony i kręcił się nie-\ i całował Witalisa po rękach. \ ostatni. całym sobą. ,i-Goeurku! dawał nam do zrozumienia, chorego stworzonka, które \prosiło nas, aby mu pozwo-\libyśmy je na niechybną ¦O \duży ogień na kominku,- śmierć. i- Nadszedł czas udania się do hal; rc podkładając grube polana, które powinny były długo się palić; starannie otuliłem kołdrą biednego Joli-Coeura, który płakał rzewnymi łzami i całował mnie, a potem wyszliśmy. Brnąc w śniegu, mój opiekun tłumaczył mi, czego ode mnie oczekuje. Nie było mowy o tym, by grać nasze zwykłe sztuki, bo zabrakło większości aktorów. Capi i ja powinniśmy dać z siebie maksimum wysiłku, rozwinąć cały nasz talent. Musieliśmy zarobić czterdzieści franków! Czterdzieści franków! To było najstraszniejsze. Witalis wszystko przygotował, pozostawało tylko zapalić świece; ale''na ten luksus mogliśmy sobie pozwolić dopiero wtedy, kiedy sala będzie prawie zapełniona, bo oświetlenie musiało wystarczyć nam do końca przedstawienia. Gdy instalowaliśmy się w naszym teatrze, dobosz po raz ostatni przechodził ulice miasteczka i słyszeliśmy bicie bębna raz cichsze, raz głośniejsze. Kiedy sam się ubrałem i Capi był ubrany, stanąłem za jednym z filarów, żeby obserwować nadchodzącą publiczność. Bicie bębna zbliżyło się i dosłyszałem niewyraźny gwar. Dochodził z grupy około dwudziestu wyrostków, którzy szli za doboszem w takt jego bębnienia. Nie przerywając bicia w bęben, dobosz stanął między dwoma lampionami zawieszonymi nad wejściem do sali i teraz brakowało już tylko publiczności. Niestety! Nie było jej pilno! Dobosz raz po raz energicznie ponawiał swój wesoło brzmiący werbel; chyba wszystkie dzieciaki z miasteczka już się zebrały w sali, ale to nie one miały nam przynieść upragnione czterdzieści franków; chodziło o poważnych widzów z pełną sakiewką i szczodrą dłonią. Wreszcie Witalis zadecydował, że musimy zaczynać, chociaż na sali dużo jeszcze brakowało do kompletu; nie mogliśmy bowiem przeciągać sprawy przez wzgląd na te przeklęte świece. Miałem wystąpić pierwszy, zaśpiewałem więc dwie piosenki akompaniując sobie na harfie. Muszę wyznać szczerze, że oklaski, jakie zebrałem, były bardzo skąpe. Nie miałem nigdy wygórowanych ambicji aktorskich, ale chłód tej publiczności bardzo mnie zmartwił. Było jasne, że się jej nie podobałem i że za to nie będzie płacić. Zresztą nie śpiewałem dla sławy, a dla biednego Joli-Coeura. Ach, jakże bym chciał wzruszyć widzów, rozgrzać, wprawić w entuzjazm! Ale, o ile mogłem się zorientować w tej sali pełnej dziwacznych cieni, nie wzbudziłem zachwytu i nie zasłużyłem sobie na miano „fenomena". Capi miał więcej szczęścia — oklaskiwano go wielokrotnie i z zapałem. Przedstawienie szło dalej: za sprawą Capiego zakończyło się hucznymi brawami. Nie tylko klaskano w dłonie, ale i tupano. Nadszedł decydujący moment. Kiedy ja na scenie tańczyłem taniec hiszpański przy akompaniamencie Witalisa, Capi z miseczką w zębach przebiegał rzędy publiczności. Czy zbierze czterdzieści franków? Serce ściskało mi się w niepokoju, a jednocześnie uśmiechałem się dto publiczności i stroiłem czarujące miny. Tańczyłem już resztką sił, nie mogłem jednak przestać, póki Capi nie wróci: on zaś wcale się nie spieszył i kiedy nic nie dostawał, bił lekko łapą w kieszeń skąpca. Wreszcie zobaczyłem, że wraca, i chciałem się już skłonić publiczności na zakończenie, ale Witalis dał mi znak, żebym nie przestawał. Tańczyłem więc dalej i przybliżywszy się do Capiego zobaczyłem, że miseczka nie była pełna — dużo jej do tego brakowało. F! 128 Bez rodziny 129 W tej chwili Witalis, który też zorientował się w wysokości dochodu, wstał i rzekł: — Nie pochlebiając "sobie, mogę powiedzieć, że spełniliśmy obietnice dane w naszym programie; skoro jednak świece jeszcze się palą, zaśpiewam kilka arii, jeśli publiczność sobie życzy; Capi obejdzie znowu salę, a ci widzowie, którzy nie mogli trafić ręką do kieszeni za pierwszym razem, będą zręczniejsi zapewne za drugim; uprzedzam ich, aby się przygotowali. \ Chociaż Witali \moim nauczycielem, nie słyszałem go nigdy naprawdę śpię- \ przynajmniej nie słyszałem, aby śpiewał tak, jak tego lubiane arie, których ja zresztą nie \łem osądzić, czy ktoś śpiewa dotrze, \>gę tylko powiedzieć o uczuciach, Nbudził: usunąłem się w kąt sceny \yszym rzędzie ławek młodą \ż przedtem ją zauważyłem, \których składała się pu-\Jej futrze, najbogatsza \skał z zapałem, kiedy óry, wnioskując z podo- Wybrał d% znałem. W owym czy źle, z artyzme< które ten rodzaj i płakałem jak bóbr. Przez mgłę łez dostrz^ damę, która biła brawo ze wsz. bo nie należała do tych prosty., bliczność: to była prawdziwa dama w miasteczku; siedziała z chłopczykiem Capi popisywał się swoimi sztuczkami, bieństwa, na pewno był jej synem. Po pierwszej arii Capi znów rozpoczął zbiórkę, ale ku memu wielkiemu zdziwieniu dama nie wrzuciła nic do miseczki. Kiedy Witalis kończył drugą arię, skinęła na mnie. — Chciałabym porozmawiać z tym śpiewakiem — powiedziała, gdy podszedłem. Zdumiało mnie trochę, że ta piękna pani chce rozmawiać z Witalisem, bo moim zdaniem lepiej by zrobiła wrzucając datek do miseczki; jednakże powtórzyłem mu jej życzenie, a w tym czasie wrócił do nas Capi. Druga zbiórka wypadła jeszcze gorzej niż pierwsza. — Czego ta pani chce ode mnie? — spytał Witalis. — Nie wiem, powiedziała, że chce z panem mówić. — Nie mam jej nic do powiedzenia. — Capi, nic od niej nie dostał; pewnie chce dać mu teraz. — No więc nie ja powinienem do niej iść, tylko Capi! Jednak zdecydował się, przywołał psa i poszedł, a ja za nim. Tymczasem zjawił się służący z latarnią i okryciem i stanął obok damy i chłopca. Witalis podszedł i- skłonił się chłodno. — Proszę mi wybaczyć, że pana trudzę, ale chciałam złożyć swoje gratulacje — powiedziała ta pani. Witaiis skłonił się w milczeniu. — Uprawiam muzykę i to tłumaczy, że umiem docenić tak duży talent, jak pański — ciągnęła dalej nieznajoma. Duży talent u mego opiekuna! U Witalisa, ulicznego śpiewaka, tresera zwierząt! Stałem zdumiony. — Skąd talent u takiego starca, jak ja? — rzekł Witalis. — Proszę nie sądzić, że to pospolite wścibstwo z mojej strony... — mówiła dama. — Chętnie zaspokoję pani ciekawość; dziwi się pani, że jakiś tam treser psów może tak śpiewać, prawda? — Zdumiało mnie to. — A to bardzo proste; nie zawsze byłem tym, czym jestem dzisiaj. Kiedyś w młodości, dawno temu, byłem... tak, służyłem u wielkiego śpiewaka i naśladując go jak papuga, nauczyłem się kilku arii, które mój pan ćwiczył przy mnie; to wszystko. Dama nie odpowiedziała, tylko długo patrzyła na Witalisa, który stał przed nią widocznie zmieszany. — Do widzenia panu — powiedziała — akcentując słowo „pan" dziwnym tonem. — Do widzenia i niech mi wolno będzie raz jeszcze podziękować za wzruszenia, których doznałam. Potem, pochylając się nad miseczką, którą trzymał Capi, włożyła do niej złotą monetę. Sądziłem, że Witalis odprowadzi tę damę do wyjścia, ale się nie poruszył, a kiedy odeszła parę kroków, usłyszałem, że zaklął pod nosem po włosku. — Dała całego luidora — rzekłem. Myślałem, że dostanę po karku, a!e zatrzymał uniesioną rękę. — Luidora — powiedział, jakby budząc się ze snu. — Ach, tak, prawda, biedny Joli-Coeur, zapomniałem o nim, wracajmy do niego. Wbiegłem pierwszy na schody i do pokoju; ogień nie zgasł, chociaż już nie płonął jasno. Szybko zapaliłem świecę i obejrzałem się za Joli-Coeurem, zdziwiony, że go nie słyszę. 130, 131 Leżał wyciągnięty na kołdrze w swoim mundurze generała i zdawało się, że śpi. Pochyliłem się nad nim i ująłem jego rączkę delikatnie, aby go nie zbudzić. Była zimna. W tej chwili wszedł do pokoju Witalis.. Odwróciłem się do niego. — Joli-Coeur jest zimny! Witalis podszedł i pochylił się nad łóżkiem. — Niestety! — rzekł. — Nie żyje. Musiało się tak stać. Widzisz, Remi, moja wina, że cię odebrałem od pani Milligan. Zostałem ukarany. Zerbino, Dolce, teraz' Joli-Coeur. A to jeszcze nie koniec. 132 \ Przybycie do Paryża Byliśmy jeszcze daleko od Paryża. Tfżebą było od świtu do nocy iść zaśnieżonymi szosami, pod północny wiatr, który'.'dął. nam prosto w twarz. Jakież smutne były te długie przemarsze! Witalis szedł na. przedzie, ja za nim, a Capi za moją nogą. W takim szyku szliśmy całymi godzinami bez jednego słowa, z twarzą zsiniałą od mroźnego wiatru, przemokłymi nogami i pustym żołądkiem; spotykani ludzie przystawali, aby za nami popatrzeć. Zapewne myśleli zdziwieni: „Dokąd ten starzec prowadzi dzieciaka i psa?" Milczenie ciążyło mi ogromnie, czułem potrzebę rozmowy, rozproszenia myśli; ale kiedy zwracałem się z czymś do Witalisa, odpowiadał mL półsłówkiem, wcale się nie odwracając. Na szczęście Capi był bardziej wylewny i często czułem na ręce dotknięcie wilgotnego, ciepłego jęzora; chciał mi w ten sposób powiedzieć: „To ja, Capi, twój przyjaciel". Wtedy, nie przystając, głaskałem go lekko. Ten dowód moich uczuć uszczęśliwiał go tak samo, jak mnie dowody jego przywiązania; rozumieliśmy się i kochali. Sądzę, że ta łagodna pieszczota pozwalała mu na chwilę zapomnieć 0 śmierci jego towarzyszy; ale niebawem wracało stare przyzwyczajenie: nagle przystawał, czekając, zda się, nadejścia reszty trupy jak wówczas, gdy jej przewodził i dokonywał częstych przeglądów. Ale to trwało najwyżej parę sekund; znów budziła się w nim pamięć, z całą brutalnością przypominając mu o wszystkim, co się stało; wybiegał wtedy naprzód 1 patrzał na Witalisa, jakby go brał na świadka, że nic tu nie zawinił. Jeżeli Dolte i Zerbino nie nadchodzą, to dlatego, że nie mogą już tego zrobić. Oczy przy tym miał tak wyraziste, tak wymowne i rozumne, że serce się krajało. Nie rozweselało to naszej wędrówki, a przecież teraz jakaś rozrywka bardzo by się przydała, przynajmniej mnie. Wszędzie wokoło leżał biały śnieg, z bezsłonęcznego nieba padało blade światło, pola zamarły, nikt na nich nie pracował; ani koń nie zarżał, ani wół nie zaryczał, tylko wrony krakały; siedząc na wierzchołkach nagich drzew, darły się z głodu, bo nigdzie nie mogły znaleźć skrawka odsłoniętej ziemi, aby poszukać w niej robaków. W wioskach domy stały zamknięte, ciche i samotne; przy tym tęgim mrozie siedziano koło kominka albo pracowano w zamkniętych oborach i sto-dołach. 133 I " A my szliśmy prosto przed siebie, po grudzie albo po lodzie, nie zatrzymując się i nie odpoczywając, jeśli nie liczyć noclegów w jakiejś stajni czy owczarni, i nie mając co do ust włożyć prócz kawałka chleba przed zaśnięciem, i to, niestety, całkiem małego, który stanowił nasz obiad i kolację zarazem; kiedy los się do nas uśmiechnął i pozwolono nam spać w owczarni, byliśmy uszczęśliwieni, bo nie marzliśmy w cieple zwierząt; w tym czasie, w dodatku, rodzą się jagnięta i niekiedy pastuch pozwalał mi possa'' x*jią owcę; nie mówiliśmy, że przymieramy głodem, X zręcznością potrafił napomknąć, że „malec A pijał je będąc dzieckiem i to mu przy- '^.czka nie zawsze chwytała. Ale kiedy ; się piękny. Istotnie, lubię owcze ńe nazajutrz zdrowszy i sil- ię do Paryża i gdyby wzmożonym ruchu j niż na równinny do miasta. ale Witalis z w* bardzo lubi o pominą rod' chwyciła, wteu,, mleko i gdy się niejszy. Mila za milą, etap za l,' nawet kamienie milowe nie wsk^a-i na drodze, jak również po kolorze śnkŁ nach Szampanii, zorientowałbym się, że P Zdumiewało mnie, że okolica nie wydawała sif ładniejsza, a miasteczka nie różniły się od tych, które mijaliśmy parę dni temu. Dużo słyszałem o wspaniałościach Paryża i wyobrażałem sobie naiwnie, że już z daleka zobaczę coś nadzwyczajnego. Nie wiedziałem dokładnie, czego mam się spodziewać, i nie śmiałem o nic pytać, jednakże oczekiwałem cudów: złotych drzew, ulic wśród marmurowych pałaców, a na tych ulicach — ludzi w jedwabiach; to wydałoby mi się naturalne. Chociaż bardzo pilnie rozglądałem się za tymi złotymi drzewami, zdążyłem spostrzec, że spotykani ludzie nie zwracali na nas żadnej uwagi: z pewnością zbyt im się spieszyło, a może przyzwyczajeni byli do jeszcze bardziej żałosnych widoków niż ten, który przedstawialiśmy. To nie budziło otuchy. „Co poczniemy w Paryżu w naszym rozpaczliwym położeniu?" — myślałem z niepokojem w czasie tych długich marszów. Chętnie zapytałbym o to Witalisa, ale nie miałem odwagi, tak był ponury i lakoniczny w rozmowie. Wreszcie pewnego dnia zwolnił kroku, zrównał się ze mną i po jego spojrzeniu zrozumiałem, że zaraz zaspokoi moją ciekawość. To było rano; nocowaliśmy w jakiejś fermie, niedaleko od dużego miasteczka, które, jak głosiły .niebieskie tablice przy szosie, nazywało 134 się Boissy-Saint-Leger. Wyruszyliśmy o świcie i minąwszy ogrodzony murem park, wydostaliśmy się na jakieś wzgórze za miasteczkiem; ujrzeliśmy stąd przed sobą wielką chmurę czarnego dymu, okrywającą ogromny miasto, z którego widać było tylko kilka wysokich budowli. Wytrzeszczałem oczy, chcąc się połapać w gmatwaninie dachów, wież, dzwonnic zagubionych we mgle i dymie, i wtedy właśnie Witalis zwolnił kroku i zaczął iść obok mnie. ^ — A więc w życiu naszym zaszła zmiana — powiedział, jakby prowadząc dalej rozpoczętą już dawno rozmowę. — Za cztery godziny będziemy w Paryżu. — Ach, to Paryż tam widać?! — Oczywiście. W tym momencie z nieba padł nagle promień światła i coś przede mną zamigotało jak czyste złoto. Nie myliłem się: są tam złote drzewa! Witalis mówił dalej: — W Paryżu się rozstaniemy. Od razu pociemniało mi w oczach, nie widziałem już złotych drzew. Spojrzałem na Witalisa. Patrzał na mnie i z mojej pobladłej twarzy i drżenia warg zrozumiał, co się we mnie dzieje. — Przestraszyłeś się — rzekł. — A także zmartwiłeś, jak sądzę. — Rozstać się! — powiedziałem wreszcie, ochłonąwszy z pierwszego zaskoczenia. — Moje biedactwo! Rozpłakałem się słysząc te słowa, a przede wszystkim ton, jakim zostały wypowiedziane. Od tak dawna nikt do mnie w ten sposób się nie zwracał! — Jaki pan dobry! — wykrzyknąłem. — To ty jesteś dobry, kochany chłopak, dzielne, małe serduszko. Widzisz, w życiu przychodzą takie chwile, kiedy człowiek dostrzega te rzeczy i wzrusza się nimi. Kiedy wszystko układa się dobrze, kroczy swoją drogą, nie myśląc zbytnio o tych, którzy mu towarzyszą, ale niech tylko coś zacznie iść źle, niech tylko człowiek poczuje, że wszedł na manowce, zwłaszcza gdy jest stary, to znaczy, gdy już nie ma przed sobą jutra — zaraz potrzeba mu oparcia u tych, co są obok ni&go, i jest szczęśliwy, jeśli ma ich blisko przy sobie. Pewnie dziwi cię, że jesteś dla mnie oparciem? A jednak tak jest. Choćby tylko to, że słuchając mnie teraz masz oczy wilgotne, już sprawia mi ulgę. Bo ja także się martwię, mój mały Remi. 135i Później, gdy i ja miałem kogo kochać, odczułem i doświadczyłem prawdy tych słów. —? Nieszczęściem jest —- ciągnął Witalis — że trzeba się rozłączyć zawsze wtedy, kiedy chciałoby się jak najbardziej być razem. — Ale — odezwałem się nieśmiało — pan nie ma zamiaru porzucić mnie w Paryżu? ' — Na pewno nie; nie chcę cię porzucić, wierzaj mi. Co począłbyś sam w Paryżu, biedaku? Zresztą wiedz o tym, że nie mam prawa cię porzucić. Od dnia, kiedy nie zgodziłem się oddać ciebie tej dzielnej damie, która chciała '^ się. tobą i wychować jak własnego syna, zaciągnąłem zobowi' - cię wychowam, najlepiej jak potrafię. Na nieszczęście .wf "J orzeciw mnie. Nic dla ciebie w tej chwili nie rr ¦ 't ą^ '-» musimy się rozłączyć, nie na zawsze, aie . ^^j " os°bna, mogli przetrzymać do końca ziii, _r>"*>N^-^ -°L>^ *> Paryża. Cóż moglibyśmy- zrobić z trupą zittr-^ „apiego? Słysząc swoje imię, pies usiadł przed nami x ... * ^szy nam łapą, przycisnął ją sobie do serca, jakby chciał powiedzieć, że możemy liczyć na jego oddanie. Ale nawet to nie mogło nas teraz podnieść na duchu. Witalis przystanął na chwilę i pogłaskał go po łbie. — Ty także — rzekł — jesteś dzielny; ale, niestety, na świecie dobroć nikogo nie pożywi; jest to piękna zaleta, ale sama nie wystarcza, trzeba jeszcze innych rzeczy, których nam brak. Zastanów się, co byśmy poczęli mając tylko jednego psa? Sam rozumiesz chyba, że ; obecnie nie możemy dawać przedstawień. — To prawda. — Dzieciaki nas wyśmieją, obrzucą ogryzkami jabłek i nie zarobimy nawet dwudziestu sous dziennie; chciałbyś, żebyśmy we trzech wyżyli za dwadzieścia sous, których zresztą w dniach deszczu, śniegu i mrozu nie dostaniemy wcale? — A moja harfa? — Gdybym miał dwóch takich jak ty, to może dałoby się coś zrobić, ale stary człowiek i chłopiec w twoim wieku to źle wygląda. Nie jestem jeszcze dosyć stary. Gdybym był bardziej niedołężny albo ślepy... Niestety,,jestem taki, jaki jestem, to znaczy nie budzę litości, a w Paryżu, aby obudzić współczucie u ludzi, którzy gonią za własnymi sprawami, musi się być w skrajnej nędzy. I trzeba nie mieć wstydu, aby 136 jjjb żebrać. Tego ja nie potrafię. Tak więc widzisz, nad czym rozmyślałem,, i oto co postanowiłem: aż do końca zimy zostaniesz u jakiegoś padrone *, który Włączy cię do grupy innych dzieci, abyś grał na harfie. Wspominając o grze na harfie, inaczej to sobie wyobrażałem! — Ja—ciągnął dalej — będę uczył dzieci włoskie, które występują na ulicach, gry na harfie, dudach i skrzypcach. W Paryżu znają mnie, bo byłem tu wiele razy i stąd też przyszedłem do twojej wioski; wystarczy, abym popytał się o lekcje, a będę ich miał więcej, niż starczy mi czasu. Tak będziemy żyli każdy sobie. A dając lekcje, wyszkolę w tym czasie dwa psy, które zastąpią Dolce i Zerbina. Przyspieszę ich tresurę i na wiosnę będziemy mogli znów ruszyć w drogę obydwaj, mój malcze, aby się już nie rozstawać, bo dla odważnych los nie może być stale okrutny. Właśnie teraz żądam od ciebie tej odwagi, a także — wyrzeczeń. Potem wszystko pójdzie lepiej: to tylko przejściowy moment. Z wiosną znów rozpoczniemy wolne życie. Powędrujemy do Niemiec, do Anglii. Dorastasz już, twój umysł dojrzewa. Nauczę cię wielu rzeczy i zrobię z ciebie człowieka. Przyrzekłem to pani Milligan i dotrzymam słowa. Z myślą o tych podróżach zacząłem cię uczyć angielskiego; znasz francuski i włoski, to już coś znaczy-u chłopca w twoim wieku; nie mówiąc o tym, że nabrałeś sił i zdrowia. Zobaczysz, Remi, mój malcze, zobaczysz, że nie wszystko stracone. Prawdopodobnie taki plan w naszej sytuacji był najlepszy. I kiedy ' teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że mój opiekun zrobił, co mógł, aby nds wyciągnąć z ciężkiego położenia. Ale to, co się myśli potem, różni się bardzo od tego, co się myśli w pierwszych chwilach. Wówczas obchodziły mnie tylko dwie rzeczy: rozstanie i nowy padronel Podczas naszych wędrówek przez wioski i miasta często spotykałem takich przedsiębiorców, którzy angażowali tu i tam dzieci i rządzili nimi za pomocą kija. Nie przypominali wcale Witalisa, byli szorstcy, niesprawiedliwi,-wymagający, przy tym pijacy, zawsze z przekleństwem na ustach i wzniesioną do bicia ręką. Mogłem trafić właśnie na jednego z takich okrutników. A nawet jeśli przypadkiem dostałbym się do jakiegoś przyzwoitego człowieka i tak była to przykra zmiana. *P a dr one (wł.) — szef, pryncypał. Po matce Barberin — Witalis. Po Witalisie — ktoś inny. Czy już tak miało zostać? Czy nigdy nie znajdę kogoś, kogo mógłbym zawsze kochać? Powoli przywiązałem się do Witalisa jak do ojca. Przecież nie miałem prawdziwego ojca ani żadnej rodziny. Zawsze byłem samotny i ciągle Marzłem po szerokim świecie, nie mogąc nigdzie znaleźć sobie stałeg' Dużo ' '^zenia i słowa cisnęły mi się na usta wprost z /r> drogi nauczyciel żądał ode mnie odwagi ' ^^oo 'ny * me pognębiać jego zmartwienia, i, /-\^ ^Oq. ' iak gdyby bojąc się tego, co — jak prz>>>^^ edzieć, wysunął się o parę kroków naprzód. Szedłem za nim i wkrótce dotarliśmy do'jakiejś'rzeki; przeszliśmy na drugi brzeg po moście tak straszliwie zabłoconym, że podobnego jeszcze nie widziałem; śnieg, czarny jak miał węglowy, pokrywał jezdnię rzadką warstwą, w której grzęzło się po kostki. Za mostem weszliśmy do miasteczka o wąskich uliczkach, a potem znów zaczęły się pola, tyle że zabudowane nędznymi domkami. Na drodze spotykaliśmy teraz liczne pojazdy ciągnące w obie strony. Przysunąłem się do Witalisa i szedłem po jego prawej ręce, a Capi trzymał się tuż za nami, z nosem przy naszych piętach. Wkrótce weszliśmy na ulicę, która zdawała się nie mieć końca; po każdej stronie stał rząd kamienic, ale biednych, brudnych, o wiele brzydszych od domów w Bordeaux, Tuluzie czy Lyonie. Śnieg leżał zgarnięty na kupy co kilkanaście kroków, a na te czarne, zlodowaciałe góry wysypywano popiół, zgniłe jarzyny i wszelkiego rodzaju śmieci; w powietrzu unosił się straszliwy smród. Co chwila przejeżdżały ciężkie wozy, a przechodnie wymijali je zręcznie, wcale nie zwracając na nie uwagi. — Gdzie my jesteśmy? — zapytałem Witalisa. — W Paryżu, chłopcze. — W Paryżu! Gdzież więc podziały się moje marmurowe domy i ludzie odziani w jedwabie? Rzeczywistość okazała się nędzna i brzydka. To był więc ten Paryż, który tak gorąco pragnąłem zobaczyć, tutaj miałem spędzić zimę sam, bez Witalisa i... bez Capiego. 138 Pryncypał z ulicy Lourcine Wprawdzie otaczający mnie widok był okropny, ale otwierałem oczy szeroko i prawie zapomniałem o powadze mego położenia, tak chciałem wszystko dokładnie zobaczyć. Im dalej wchodziliśmy w miasto, tym mniej odpowiadało ono moim dziecięcym marzeniom i mojej bujnej fantazji: zamarznięte rynsztoki cuchnęły coraz bardziej; błoto zmieszane ze śniegiem i grudkami lodu było coraz czarniejsze, a tam, gdzie się stopiło, pryskało spod kół wozów gęstymi plackami, które przywierały do fasad i szyb domów, gdzie mieściły się ubogie i niechlujne sklepiki. Stanowczo Paryż nie dorównywał Bordeaux! Kiedy już dosyć długo szliśmy szeroką ulicą, mniej niepozorną od tych, które przebyliśmy dopiero co, z większymi i coraz ładniejszymi sklepami, Witalis skręcił w prawo i niebawem znaleźliśmy się w bardzo nędznej dzielnicy. Między wysokimi, czarnymi domami płynęły środkiem ulicy strugi nie zamarzniętej, brudnej wody, a tłum, nie zważając na ten cuchnący ściek, beztrosko poruszał się po lepkim bruku; w licznych knajpkach mężczyźni i kobiety pili na stojąco przy kontuarach obitych blachą, rozmawiając przy tym krzykliwie. Na tabliczce umieszczonej na rogu jednego z domów przeczytałem nazwę ulicy — Lourcine. Witalis, najwyraźniej wiedząc, dokąd zmierza, lekko odsuwał stojących mu na drodze, a ja szedłem tuż za nim. — Uważaj, żebyś się nie zgubił — uprzedził mnie. Niepotrzebnie zresztą, bo deptałem mu po piętach i dla większej pewności trzymałem się poły jego kurtki. Przecięliśmy rozległe podwórze, potem pasaż i weszliśmy jakby w studnię, ciemną i pozieleniałą, gdzie na pewno słońce nigdy nie docierało. Było to jeszcze brzydsze i okropniejsze od tego, co dotychczas widziałem. — Zastaliśmy pana Garofolego? — zapytał Witalis człowieka, który rozwieszał jakieś łachy na ścianie przyświecając sobie latarnią. — Nie wiem, niech pan sam zobaczy; wie pan gdzie, u szczytu schodów, drzwi na wprost. — Garofoli to ten padrone, o którym ci mówiłem — rzekł Witalis wchodząc po stopniach pokrytych gęstym błotem i śliskich, jakby drążonych w mokrej glinie. — Mieszka tutaj. 139 \ Ani ulica, ani dom, ani schody nie dodały mi otuchy. A jaki będzie ten pryncypał? Klatka schodowa miała cztery kondygnacje. Witalis bez pukania pchnął drzwi wychodzące na podest i znaleźliśmy się w wielkim pokoju, jakby na poddaszu. Wokół dużej wolnej przestrzeni stało kilkanaście łóżek. Ściany i sufit były nieokreślonego koloru; dym, kurz i wszelkiego rodzaju brud uczernił biały kiedyś tynk, miejscami w dodatku obity i podziurawiony; koło narysowanej węglem głowy ktoś wyrzeźbił kwiaty i ptaki. — Garofoli! " ^'ac. — Gdzie się pan schował? Nie ma tu nikc . ""^-Hs. Istotnie, po! ĄNl3IZa3iN ^QD -a ścianie wydawał się ca i----------- Jdział ktoś słabym i zbolałym, dziecinnym gio^calT . 3 — Sigrtor Garofoli wyszedł; wróci dopiero za dwie godziny. 1 Ujrzeliśmy przed sobą może dziesięcioletniego malca; kuśtykając podszedł bliżej, a jego dziwny wygląd tak mną wstrząsnął, że jeszcze teraz widzę go przed sobą; można by rzec, że nie miał wcale korpusu i że jego monstrualnie wielka głowaj osadzona była wprost na nogach, zupełnie jak na satyrycznych rysunkach, modnych parę lat temu. Twarz malca wyrażała ból i bezgraniczną rozpacz, a oczy — głęboką rezygnację. Oczywiście, tak zbudowany nie mógł być ładny, ale miał w sobie coś miłego, co przyciągało uwagę i budziło sympatię; zwłaszcza łzawe, łagodne, psie oczy i wymowne usta miały ogromny urok. — Czy wiesz na pewno, że wróci za dwie godziny? — spytał Witalis. — Na pewno, signore; to obiadowa pora, a nikt inny, tylko on wydaje obiad. — No dobrze, jeżeli wróci wcześniej, powiesz mu, że Witalis przyjdzie znów za dwie godziny. ' * ' — Za dwie godziny, dobrze, signore. Chciałem pójść za moim opiekunem, ale mnie powstrzymał. — Zostań tu — rzekł — odpoczniesz sobie. A kiedy drgnąłem przerażony, dodał: — Zapewniam cię, że wrócę. Choć zmęczony, wolałbym iść z nim, ale przywykłem go słuchać i zostałem. Gdy Witalis odszedł i zamarł odgłos jego kroków, malec, który nasłuchiwał z uchem przy drzwiach, odwrócił się ku mnie. 140 — Czy jesteś z moich stron? — zapytał po włosku. Przebywając z Witalisem, nauczyłem się po włosku dosyć, aby rozumieć prawie wszystko, ale biegłe mówić nie potrafiłem. — Nie — odparłem więc po francusku. — Ach! — westchnął smutno, wpatrując się we mnie swymi wielkimi oczami. — Szkoda, wolałbym, żebyś był Włochem. — A ty skąd jesteś? — Z Lukki. Może miałbyś dla mnie jakieś wiadomości. — Jestem Francuzem. -¦- Aha! Tym lepiej. — Wolisz Francuzów niż Włochów? — Nie, ja to powiedziałem nie przez wzgląd na siebie, lecz na ciebie; bo gdybyś był Włochem, przyszedłbyś tu pewnie służyć signorowi Garofolemu, a do takich nie mówi się „tym lepiej". Nie były to pocieszające słowa. — Czy jest zły? 141 Malec nie odpowiedział wprost, ale spojrzenie, które we mnie utkwił, było przerażająco wymowne. Potem, jakby nie chciał dłużej o tym mówić, odwrócił się i podszedł do dużego kominka w głębi pokoju. Palił się na nim mocny ogień z kawałków drewna, pochodzących z rozbiórki, a przy nim wrzało coś w wielkim, żelaznym garze. Podszedłem do komina, aby się ogrzać, i zauważyłem coś szczególnego w wyglądzie garnka, czego przedtem nie dostrzegłem. Nad pokrywą, przytwierdzoną na zawiasach -i zamkniętą na kłódkę, sterczała wąska rurka, przez którą wydobywała się para. Rozumiałem, ~ ' ,»ytań na temat Garofolegc — Dlaczego ^ ANiaizaaiN 3S091 - — Żebym ni _..,*«¦•. uo mnie należy gotowanie zupy, | ... ..ic dowierza. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. — Śmiejesz się — ciągnął chłopiec smutno — bo uważasz mnie za łakomczucha. Na moim miejscu byłbyś taki sam. Naprawdę nie jestem łakomy, tylko zgłodniały, a zapach zupy wychodzący przez rurkę jeszcze zaostrza mój głód. —. Więc signor Garofoli morzy was głodem? — Jeśli wstąpisz na służbę u niego, przekonasz się, że z głodu się nie umiera, tylko się cierpi. Zwłaszcza ja cierpię, bo to jest kara. — Kara! Morzyć głodem! — Tak. Mogę ci to zresztą opowiedzieć, bo jeśli Garofoli zostanie twoim chlebodawcą, mój los posłuży ci za przykład, co ciebie czeka. Signor Garofoli jest moim wujem i wziął mnie do siebie z litości. Musisz wiedzieć, że moja mama jest wdową i, jak się domyślasz, jest biedna. Kiedy Garofoli przyjechał do nas w zeszłym roku po dzieci, zaproponował, że mnie zabierze. Mojej mamie ciężko było mnie oddawać, ale cóż, jak trzeba... Ą trzeba było, bo miała nas w domu sześcioro, ja zaś jestem najstarszy. Garofoli wolałby mego młodszego brata, Leonarda, bo on jest ładny, a ja jestem brzydki. Brzydkiemu trudniej zarobić pieniądze; brzydale zarabiają tylko szturchańce i wymyślania. Ale mama nie chciała oddać Leonarda. „Mattia jest najstarszy — powiedziała — niech więc pierwszy idzie, jeżeli już któryś musi odejść; sam Bóg go wyznaczył, a ja nie mogę zmieniać praw bożych". No i odjechałem z wujem Garofolim; rozumiesz chyba, jak było mi ciężko opuścić dom, mamę, żegnającą mnie łzami siostrzyczkę 142 Kry/stynę, która mnie bardzo kochała, bp była najmłodsza i zawsze nosiłem ją na ręku, no i braci, kolegów, rodzinne strony. Wiedziałem, co znaczy taka rozłąka; nie zapomniałem tego żalu, z jakim po raz ostatni patrzyłem na biały czepek matki Barberin. Mały Mattia opowiadał dalej: — Na początku byłem sam z moim padrone, ale przy końcu tygodnia- było nas już dwunasta i ruszyliśmy w podróż do Francji. Ach, jak się ta droga dłużyła mnie i moim towarzyszom, którzy też byli przygnębieni! Wreszcie przybyliśmy do Paryża, ale już tylko jedenastu, bo jeden został w Dijon, w szpitalu. W Paryżu wybrano silniejszych i oddano ich zdunom albo kominiarzom, żeby pracowali dla nich, słabszych wysłano na ulicę, by tam śpiewali i grali na dudach. Mnie Garofoli dał dwie białe myszki, które miałem pokazywać po bramach i w pasażach, i powiedział, że muszę mu co dzień przynieść trzydzieści sous. „Ile sous będzie ci wieczorem brakowało — oznajmił — tyle razy dostaniesz batem". Bardzo trudno zarobić trzydzieści sous, ale równie trudno znosić baty, szczególnie kiedy Garofoli je.daje. Robiłem więc, co mogłem, żeby zebrać tyle, ile mi wyznaczył, ale rzadko mi się to udawało. Moi koledzy prawie zawsze przynosili, ile im kazał, ja — prawie nigdy. To go jeszcze bardziej gniewało. „Jak on się do tego bierze, ten matoł Mattia?" — mówił. Był jeszcze jeden chłopiec, który tak jak ja pokazywał białe myszy i miał uzbierać czterdzieści sous; przynosił je każdego wieczora. Często szedłem z nim, żeby zobaczyć, jak on to robi i w czym jest zręczniejszy ode mnie. I nareszcie zrozumiałem, dlaczego tak łatwo zarabiał czterdzieści sous, a ja nie mogłem zdobyć trzydziestu, bo gdy jakiś pan z panią dawali pieniądze, pani zawsze mówiła: „Daj temu ładnemu, nie temu potworkowi". To było o mnie. Przestałem więc z nim chodzić, bo choć bardzo boli dostawać w domu baty, to jeszcze bardziej boli słuchać przykrych słów na ulicy wobec wszystkich. Ty tego nie znasz, bo tobie nikt nigdy nie powiedział, że jesteś brzydki, ale ja... Wreszcie Garofoli widząc, że biciem nic nie wskóra, zastosował inny sposób. „Za każdy brakujący sou — rzekł — odbiorę ci jeden kartofel z kolacji. Skoro masz skórę nieczułą na razy, może twój żołądek okaże się czulszy na głód". A czy tobie groźby były kiedy pomocne? — Do licha, to zależy. — Mnie nigdy. Zresztą nie mogę robić więcej, niż robiłem dotychczas; i nie mogę mówić wyciągając rękę: „Jeśli nie dacie mi ani 143 jednego sou, nie dostanę, dziś na kolację kartofli". Ludzie, którzy coś dają dzieciom, tym się nie kierują. — A czym się kierują? Daje się dla zrobienia przyjemności. — Ach, jaki ty jesteś niedoświadczony! Daje się dla zrobienia przyjemności sobie, a nie innym; daje się dziecku, bo jest miłe i to jest najlepszy z powodów; daje sie, bo straciło się własne dziecko albo c 40, że tym, co dają, jest c ramie. O, znam to wszyst IC ANiaizaaiN ?S09/. ^ ^ zimno, prawda?', — . . „ . L«m pod bramą i wyciągnij rękę do faceta, który pędzi w paltociku podszytym wiatrem, zobaczysz, czy ci coś da; i na odwrót, wyciągnij ją do gościa idącego statecznie, w ciepłym palcie albo futrze, a być może dostaniesz srebrną monetę. Po czterech czy sześciu tygodniach takiego życia schudłem i zrobiłem się blady, tak blady, że często słyszałem, jak mówiono: „No, ten dzieciak na pewno umrze z głodu". I wtedy cierpienie dokonało tego, czego piękno nie chciało dokonać; zrobiło mnie interesującym i zwróciło na mnie uwagę innych; ludzie z tej dzielnicy zaczęli litować się nade mną i chociaż nie zbierałem więcej datków, dostawałem nieraz kawałek chleba lub talerz zupy. To były dobre czasy; nie brałem już batów i nie martwiłem się, gdy mnie pozbawiono kartofli na kolację, bo jadłem już coś na obiad. Ale pewnego dnia Garofoli zobaczył, że jem zupę u jakiegoś handlarza owocami, i zrozumiał, dlaczego nie skarżę się, gdy mi odbiera kartofle. Wtedy postanowił, że już mnie nie będzie wysyłał na ulicę, tylko mam siedzieć w domu, gotować i sprzątać. Ale, żebym nie podjadał zupy, sporządził ten garnek, co rano, przed wyjściem, wkłada do niego mięso i jarzyny, zamyka pokrywkę na kłódkę, a ja mam tylko pilnować, żeby się rosół gotował; wąchani jego zapach, i to wszystko; sam rozumiesz, że przez tę wąską rurkę nie dostanę się do środka. To odkąd pilnuję kuchni, tak zbladłem; zapach rosołu nie syci, lecz zaostrza głód, i to wszystko. Czy jestem bardzo blady?,Ponieważ nie wychodzę, nikt mi o tym nie mówi, a tu nie ma lustra. Nie byłem wtedy zbyt doświadczony, jednakże wiedziałem, że nie trzeba straszyć chorych, mówiąc ,im, że źle wyglądają. Odparłem więc: — Nie wyglądasz bardziej blado niż inni. /— Wiem dobrze, że mówisz tak, żeby mnie pocieszyć, ale chciałbym wyglądać mizernie, bo to znaczyłoby, że jestem bardzo chory, a ja chciałbym być ciężko chbry. Spojrzałem na niego ze zdumieniem. — Nie rozumiesz mnie — powiedział i uśmiechnął się — a to przecież proste. Kiedy się jest bardzo chorym, to albo człowieka pielęgnują, albo pozwalają mu umrzeć. Jeżeli dadzą mi umrzeć, wszystko się skończy; nie będę już głpdny i nie będą mnie bili. Mówią też, , że umarli żyją dalej w niebie: wtedy zobaczę stamtąd mamę, u nas, w rodzinnych stronach, i może ubłagam u Boga szczęście dla mojej siostry Krystyny, jeśli będę bardzo o to prosić. A gdyby mnie jednak leczono, odeślą mnie do szpitala i będę się z tego bardzo cieszyć. Ja instynktownie bałem się szpitala i kiedy czułem się chory ze zmęczenia, wystarczyło, abym pomyślał o szpitalu, a zaraz mogłem znowu maszerować; zdziwiło mnie więc to, co mówił Mattia, który ciągnął dalej: — Gdybyś wiedział, jak dobrze jest w szpitalu! Już byłem kiedyś u Świętej Eugenii: jest tam doktor, taki wysoki blondyn, który w kieszeni ma zawsze owsiany cukier; łom, bo ten jest tańszy, ale wcale przez to nie. gorszy; i siostry też mówią do ciebie łagodnie: „Zrób to, malutki, pokaż język, biedactwo". Lubię, jak do mnie tak mówią, bo wtedy chce mi się płakać, a kiedy zbiera mi się na płacz — jestem szczęśliwy. Głupio, co? Ale mama zawsze mówiła do mnie czule. Siostry mówiły tak jak mama, a jeśli nawet nie tymi samymi słowami, to tym tonem. A potem, jak ci już lepiej, dają pyszny rosół, wino. Kiedy tutaj zacząłem słabnąć z głodu, byłem kontent; powiedziałem sobie: „Zachoruję i Garofoli pośle mnie do szpitala". Aha, akurat! Dosyć chory, żebym się źle czuł, ale nie dość, aby to zawadzało patronowi; więc mnie trzyma. Aż dziw, jaki twardy żywot mają ludzie nieszczęśliwi. Dzięki Bogu, Garofoli dalej mnie strofował, zresztą jak i pozostałych chłopców, i to tak ostro, że tydzień temu zdzielił mnie kijem po głowie. Tym razem spodziewam się, że- wszystko dobrze pójdzie: głowa mi spuchła jak bania. O, widzisz, tu ten wielki, biały guz. Wczoraj Garofoli powiedział, że to pewno „absces"; nie wiem, co to takiego, ale sądząc z jego tonu, myślę, że chyba coś poważnego.. W każdym razie bardzo boli,, pod włosami rwie mnie i strzyka gorzej niż w chorym zębie, a głowę mam taką ciężką, jakby ważyła sto kilo; w oczach mi się ćmi, w głowie się kręci, a w nocy krzyczę i jęczę przez sen. Myślę, że za dwa, Trzy 144 145 J^pitala zapadnięte wykrztusiłem. dni pryncypał będzie musiał oddać mnie do szpitala; rozumiesz, bachor, który w nocy krzyczy, przeszkadza innym, a Garofoli nie lubi, e*-mu się przeszkadza. Jakie szczęście, że trzasnął mnie kijem! *T~ szczerze, czy jestem dosyć blady? Stanął przede mną i spojrzał mi r«-powodu, aby milczeć, jednak tn ^n-Ą\H^0^ jak straszne wrażenie robiły jeg policzki i bezbarwne wargi. — Myślę, że jesteś dosyć chory, — Nareszcie! Spróbował szurgnąć przede mną bezwładną nogą. Ale prawie natychmiast podszedł do stołu i zaczął go wycierać. — Dosyć gadania — rzekł. — Garofoli zaraz przyjdzie, a nic niegotowe; jeżeli mówisz, że dosyć już dostałem razów, żeby trafić do szpitala, to po co narażać się na nowe! Te byłyby stracone. Zresztą teraz ciężej je znoszę niż parę miesięcy temu. A mówią, że do wszystkiego można się przyzwyczaić! Tak gadając kuśtykał wokół stołu, ustawiał talerze i kładł sztućce. Naliczyłem dwadzieścia nakryć; Garofoli miał zatem dwudziestu chłopców pod sobą; a że w pokoju stało tylko dwanaście łóżek, musieli sypiać po dwóch. I co to były za łóżka! Bez prześcieradeł, tylko ze zrudziałymi derkami, które pewnie kupiono w jakiejś-stajni, gdzie już nawet koni nimi nie okrywano. — Czy tak jest wszędzie? — spytałem ze strachem. — Gdzie wszędzie? — Wszędzie u tych, którzy trzymają dzieci? •— Nie wiem, nigdy nie byłem u nikogo innego. Ale ty spróbuj iść gdzie indziej. — Gdzie? — Nie wiem; gdziekolwiek, bo wszędzie będzie ci lepiej niż tu. Gdziekolwiek! To było niejasne; w każdym razie, jak zmienić postanowienie Witalisa? Kiedy zastanawiałem się nad tym, nie mogąc oczywiście nic wymyślić, drzwi otworzyły się i wszedł jakiś chłopczyk ze skrzypcami pod pachą i kawałkiem szczapy w ręku. Widząc tę szczapę z drzewa rozbiórkowego, taką jak te, które przy mnie Mattia dorzucał do ognia, zrozumiałem, skąd Garofoli brał opał i ile go kosztował. — Daj mi szczapę — powiedział Mattia podchodząc do przybyłego. I Ale ten, zamiast oddać drewno, schował je za siebie. — O, nie! — odparł. — Daj, zupa będzie smaczniejsza. — Ja wcale nie z myślą o zupie.to zdobyłem; mam tylko trzydzieści sześć sous. Może Garofoli, kiedy zobaczy taki kawał drewna, nie skarci mnie zbyt surowo za brakujące cztery sous. — Nie ma takiego kawałka, żeby mu to wynagrodził. Dostaniesz za swoje. Teraz twoja kolej. Było to powiedziane złośliwie, jakby Mattia cieszył się z kary, która spadnie na tamtego chłopca. Zastanawiałem się, skąd się wzięła taka brutalność u tego łagodnego malca; dopiero potem zrozumiałem, że zło rodzi zło. Była to pora powrotu wszystkich wychowanków Garofolego; po chłopcu, który przyniósł drewno, przyszedł jeszcze jeden, a za nim z dziesięciu innych. Każdy po wejściu zawieszał swój instrument na gwoździu wbitym nad jego łóżkiem; jeden skrzypce, drugi harfę, inny flet albo dudy; ci, którzy nie byli grajkami, tylko pokazywali zwierzątka, wsadzali do klatek chomiki i morskie świnki. Po schodach ktoś wchodził; z ciężkich kroków domyśliłem się, że to Garofoli. Po chwili do pokoju wszedł dość niepewnie niski mężczyzna o chorobliwie czerwonej twarzy; nie był w kostiumie komedianta, lecz w zwykłym, szarym palcie. Jego pierwsze spojrzenie padło na mnie i od razu mnie zmroziło. — A to kto? — zapytał. Mattia żywo, ale grzecznie powtórzył mu słowa Witalisa. — A, Witalis jest w Paryżu! Czego ode mnie chce? — Nie wiem — odpowiedział Mattia. — Nie ciebie pytam, tylko tego chłopca. — Mój opiekun zaraz przyjdzie — odrzekłem nie ośmielając się mówić otwarcie — i wytłumaczy, czego sobie życzy. — Oto malec, który zna wartość słów. Nie jesteś Włochem? — Nie, Francuzem. Gdy Garofoli wszedł, natychmiast podeszli do niego dwaj chłopcy. Stali teraz przed nim, czekając, aż skończy mówić. Ciekaw byłem, czego chcieli, i zaraz się też tego dowiedziałem. Jeden z nich odebrał od Garofolego kapelusz i położył go delikatnie na którymś łóżku, drugi szybko podsunął mu krzesło; z powagi i szacunku, z jakimi wykonywali te proste czynności, można by sądzić, że to 146 147 ministranci uwijają się nabożnie wokół księdza od*~ ijącego mszę; pojąłem więc, jaki strach budził Garofoli, h'- ;z pewnością nie wynikała z czułości. . / Kiedy groźny pryncypał v°: ,_ Jsousl I śmiesz pokazywać smyku, nieźle się zabawisz; chłopców, których kara ominęła, z dziesięciu malców: wszyscy po kolei prócz dwóch, już skazanych na dys-trzech, którzy nie przynieśli wyznaczonej „cieciu nicponiów, którzy mnie okradają i rujnują! — Nie można być za szlachetnym! Za co, myślicie, mam kupować euibre mięso i dobre kartofle, którymi was karmię, jeżeli nie chcecie pracować? Zabawy wam w głowie: zamiast płaczem naciągać naiwnych ludzi, wolicie się śmiać między sobą. Sądzicie, że zamiast żebrać z fałszywymi łzami w oczach, lepiej przelać prawdziwe pod batem? No to dobrze, ściągać kurtki! Riccardo czekał z dyscypliną w ręku, a obok niego stanęło w szeregu pięciu delikwentów. — Wiesz o tym, Riccardo — powiedział Garofoli — że nie będę patrzał, bo nie znoszę widoku bicia, ale będę słuchał i po odgłosie poznam siłę uderzenia. Niech ci więc nie zabraknie zapału, skarbie drogi, bo w ten sposób zarabiasz na swój chleb. I odwrócił się do kominka, jakby nie mógł patrzeć na tę egzekucję. Stałem zapomniany w kącie i trząsłem się z oburzenia i ze strachu. Ten człowiek miał być moim opiekunem! Jeżeli nie przyniosę trzydziestu czy czterdziestu sous, które mi wyznaczy, każe mi podstawić plecy Riccardowi. Ach, rozumiałem teraz Mattię, który mógł tak spokojnie i z taką nadzieją mówić o śmierci! Kiedy bat po raz pierwszy świsnął w powietrzu i klasnął o ciało, łzy trysnęły mi z oczu. Nie hamowałem ich sądząc, że o mnie zapomniano, ale się myliłem. Garofoli obserwował mnie ukradkiem; wkrótce miałem tego dowód. — Oto dzieciak o dobrym sercu — powiedział wskazując na mnie palcem. — Nie taki jak wy, rabusie, którzy śmiejecie się z nieszczęścia waszych towarzyszy i z moich zmartwień; że też nie jest waszym kolegą! Byłby dla was przykładem! 150 Na te słowa zadrżałem od stóp do głów: ich kolega! Po drugim uderzeniu bity chłopiec jęknął rozpaczliwie, po trzecim rozdzierająco krzyknął. Garofoli dał znak ręką, Riccardo zatrzymał uniesioną dyscyplinę. Sądziłem, że to był znak ułaskawienia, ale nie chodziło o łaskę. — Wiesz, jak bolą mnie krzyki — rzekł łagodnie Garofoli zwracając się do swej ofiary. — Wiesz, że o ile bat rozdziera ci skórę, to twój krzyk rozdziera mi serce; uprzedzam więc, że za każde krzyknięcie dostaniesz jeszcze jedno uderzenie, i to z własnej winy. Uważaj, żebym się przez ciebie nie rozchorował ze zmartwieniami jeżeli mnie choć trochę lubisz albo jesteś mi wdzięczny, bądź cicho. Dalej, Riccardo! Riccardo zamachnął się i dyscyplina znów spadła na plecy nieszczęśnika, który krzyknął: — Mamo! Mamo! Na szczęście nie ujrzałem dalszego ciągu, bo drzwi się otwarły i wszedł Witalis. Od jednego rzutu oka zrozumiał, co znaczą krzyki, które słyszał już na schodach, podbiegł do Riccarda, wyrwał mu bat z ręki, a potem odwrócił się do Garofolego i stanął przed nim ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Wszystko to stało się tak nagle, że Garofoli w pierwszej chwili skamieniał ze zdumienia, ale wkrótce oprzytomniał i przybrawszy znów łagodny uśmiech, powiedział: — Prawda, że ten dzieciak jest bez serca? — To hańba! — krzyknął Witalis. — Właśnie mówiłem to samo — przerwał Garofoli. — Bez tej obłudy — ciągnął z mocą mój opiekun. — Wiesz dobrze, że nie mówiłem do chłopca, tylko do ciebie; to hańba i podłość tak dręczyć bezbronne dzieci! — Co cię to obchodzi, stary szaleńcze? — rzekł Garofoli zmieniając ton. — Obejdzie to policję! — Policja?! — krzyknął Garofoli wstając. — Ty grozisz mi policją, ty? — Tak, ja — odparł mój mistrz wcale nie przestraszony tym wybuchem wściekłości. —r Słuchaj, Witalis — powiedział Garofoli już spokojniej, ale szyderczym tonem — nie rób świństw i nie groź mi donosem, bo ja 151 też mógłbym coś dor' Oczywiście, nie pole Ale są inni, któr co wiem, wyrr ja z nas dwr Mój or-Zanim r \ kto wtedy byłby bardziej niezadowolony? te policji, bo twoje sprawy jej nie obchodzą. ,Je zainteresowały, a jeśli zechcę zdradzić, /nazwisko, pewne nazwisko i wówczas nie Jiai kryć się ze swoją hańbą. *ilę w milczeniu. Jego hańba? Byłem zdumiony, yitalis wziął mnie za rękę. ą — rzekł i pociągnął mnie do drzwi, mój stary — powiedział Garofoli śmiejąc się. — aleś ze mną mówić? r, ci nic więcej do powiedzenia. ni ii. nie oglądając się i prowadząc mnie za rękę, zszedł .. Z. jakąż ulgą szedłem za nim! Wyrwałem się więc z tego gdyby;,-) śmiał, ucałowałbym mojego drogiego opiekuna. Kamieniołomy w Gentilly Ulicą pełną ludzi Witalis szedł w milczeniu, ale kiedy niebawem znaleźliśmy się w pustym zaułku, siadł' na kamiennym słupku przy jakiejś bramie i potarł ręką czoło, co było u niego oznaką zakłopotania. — Może to i dobrze, kierować się szlachetnością — powiedział jakby do samego siebie — ale przez to znaleźliśmy się na bruku, bez grosza w kieszeni i kawałka chleba w żołądku. Jesteś głodny? — Nic nie jadłem prócz tej przylepki rano. — A więc, mój chłopcze, przygotuj się, że pójdziesz spać bez kolacji, i to w dodatku, jeżeli będziemy mieli się gdzie przespać. — Spodziewał się pan, że będziemy nocowali u tego Garofolego? — Spodziewałem się, że ty tam będziesz mógł nocować i że za zimę, którą przepracowałbyś dla niego, dałby mi dwadzieścia franków. Wtedy mógłbym się na razie jakoś urządzić. Ale gdy zobaczyłem, jak się obchodzi z dziećmi, gniew mnie poniósł. Nie miałeś chyba ochoty u niego zostać, co? — Pan jest bardzo dobry! — Może w ciele starego włóczęgi bije jeszcze młodzieńcze serce. Na nieszczęście jednak właśnie włóczęga dobrze obliczał, a młodzieniec wszystko zepsuł. Gdzie się podziejemy? Było już późno i mróz, który zelżał w ciągu dnia, teraz ściskał coraz bardziej, lodowaty i przejmujący; wiatr dął z północy i noc zapowiadała się mroźnie. Witalis długo siedział bez ruchu. Ja i Capi staliśmy przed nim, czekając, co postanowi. Wreszcie wstał. — Dokąd idziemy? — Do Gentilly, poszukamy kamieniołomu, w którym kiedyś sypiałem. Zmęczony jesteś? — Odpocząłem u Garofolego. — Niestety, ja nie mogłem wypocząć i już sił mi brak. No, nie ma rady, musimy iść. W drogę, moje dzieci! Zawsze tak mówił do mnie i psów w chwilach dobrego humoru; ale tego wieczora wypowiedział te słowa ze smutkiem. Szliśmy ulicami Paryża. Noc była ciemna, a gazowe płomyki ulicznych lamp, chwiejących się na wietrze, rzucały mdłe światło. Co krok ślizgaliśmy się na zamarzłych rynsztokach i oblodzonych chodnikach. Witałis trzymał mnie za rękę, a Capi wlókł się tuż za nami, czasem tylko zostawał w tyle, usiłując wygrzebać kość czy jakiś ochłap z kupy śmieci, bo i jemu głód skręcał kiszki. Ale daremnie się trudził — śmiecie zamieniły się w góry twardego lodu. ,-Zaraz więc nas dopędzał ze spuszczonymi uszami. Z ulic skręcaliśmy w uliczki, z uliczek w ulice. Szliśmy bez ustanku, a nieliczni przechodnie oglądali się za nami zdziwieni. Nie wiem, co budziło ich uwagę: czy nasz ubiór, czy rzucające się w oczy zmęczenie. Mijani policjanci przystawali, obchodzili nas wkoło i długo patrzyli za nami. Witalis, zgięty wpół, szedł bez słowa; mimo mrozu czułem, że jego ręka jest rozpalona. Zdawało mi się nawet, że dreszcze wstrząsają jego ciałem. Chwilami czułem to całkiem wyraźnie, gdy przystawał i mocniej opierał się o moje ramię. Na ogół nie śmiałem zadawać mu pytań, ale tym razem zebrałem się na odwagę. Zresztą coś mnie ciągnęło, aby mu powiedzieć, jak bardzo go kocham lub przynajmniej, że chciałbym móc coś dla niego zrobić. — Pan jest chory! — odezwałem się, kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę. — Boję się, że tak. A w każdym razie jestem bardzo zmęczony. Ostatnia wędrówka była już za ciężka na moje lata, a dzisiejszy mróz i 152 153 — za ostry dla starej, leniwej krwi. Przydałoby mi się wygodne łóżko, kolacja w zacisznym pokoju, przed trzaskającym ogniem. Ale to wszystko tylko ,marzenia; w drogę, moje dzieci! W drogę! Wyszliśmy już z miasta lub przynajmniej z miejskich zabudowaf 'Hśmy albo między murowanymi ogrodzeniami, albo ) Nie spotykaliśmy ani przechodniów, ani policjantów, ^t latarni ulicznych. Od czasu do czasu widzieliśmy przez szcz nie było tylko of niebies) i lodc ale m ciała &kno nad naszymi głowami albo kawałek ciemno- k i parę gwiazd. Wiatr, coraz bardziej dojmujący jiał na nas ubrania; na szczęście wiał nam w plecy, ikał mi się przez rozprute pachy kurtki i docierał do o* /h i drogi rozwidlały się raz po raz, lecz mimo to Wr fiy lik człowiek dobrze orientujący się w terenie. Szedłem wi ^ /y, że zabłądzimy, i myślałem tylko o tym, kiedy nareszcie d x / tego kamieniołomu. ^ ^Witalis stanął. *"• idzisz kępę drzew? iie widzę. Widzisz ciemnej plamy? Rozejrzałem się wkoło; byliśmy chyba na środku jakiegoś pustkowia, bo wzrok, nie mając się na czym zatrzymać, gubił się w gęstym mroku. Nie dostrzegłem ani żadnego domu, ani drzewa. Ciszę przerywał tylko gwizd wiatru hulającego w niskich, niewidocznych krzakach. — Ach, gdybym miał twoje oczy! — westchnął Witalis. — Moje zachodzą mi mgłą. Spójrz tam! Ręką wskazał przed siebie, a gdy milczałem, nie śmiejąc powiedzieć, że nic nie widzę, ruszył naprzód. Kilka minut szliśmy w milczeniu. Potem Witalis przystanął i znów zapytał, czy nie widzę drzew. Teraz nie byłem już pewny własnego ' wzroku, więc z wahaniem odpowiedziałem, że jednak nic nie mogę dojrzeć. — To strach przysłania ci oczy — rzekł na to. — Ale zapewniam pana, że nie ma tu żadnych drzew. — A szosa? — Nie ma szosy. — Zabłądziliśmy — stwierdził. Cóż miałem powiedzieć? Nie wiedziałem ani gdzie jesteśmy, ani dokąd idziemy! — Pójdziemy jeszcze prosto; jeżeli za pięć minut nie zobaczymy drzew, zawrócimy. Z pewnością zabłądziłem. Teraz, kiedy zrozumiałem, że mogliśmy zabłądzić, siły mnie opuściły. Witalis pociągnął mnie za rękę. — No, co z tobą? — Nie mogę już iść. - — A ja? Myślisz, że mogę cię nieść? Trzymam się jeszcze na nogach tylko dlatego, bo wiem, że jeżeli usiądziemy, to zamarzniemy na śmierć. Rusz się! * Powlokłem się za nim. — Czy są na drodze głębokie koleiny? — zapytał po chwili. — Nie ma żadnych — odparłem. — Musimy zawrócić. Wiatr, który dotychczas dął nam w plecy, uderzył nas w twarz, i to z taką siłą, że mało tchu mi nie zaparł. Zdawało mi się, że mnie parzy. Już przedtem szliśmy wolno, aie teraz posuwaliśmy się noga za nogą. — Powiedz mi, kiedy dojrzysz koleiny — rzekł Witalis. — Nasza droga powinna być na lewo, a na skrzyżowaniu rośnie krzak głogu. Z kwadrans szliśmy walcząc z wiatrem. W martwej, nocnej ciszy nasze kroki na zamarzłej ziemi dźwięczały głośno. Choć ledwie suwałem nogami, musiałem teraz ciągnąć Witalisa. Z jakąż niecierpliwością badałem lewą stronę drogi! Nagle tuż przed nami zapaliła się mała, czerwona gwiazdka. — Światełko — powiedziałem wskazując ręką. — Gdzie? Witalis patrzał uważnie, ale choć światełko mrugało dosyć blisko, nie mógł go dostrzec. Zrozumiałem, że wzrok mu osłabł, bo na ogół był dalekowzroczny i dobrze widział w ciemności. — Co nas obchodzi światło — rzekł wreszcie. — To pewnie lampa, pali się na stole jakiegoś robotnika albo przy łóżku konającego. Nie możemy pukać do tych drzwi. Na wsi, w nocy, moglibyśmy prosić o schronienie, ale pod Paryżem nikt go nie udziela. Dla nas nie ma ciepłego domu. Idziemy! Szliśmy jeszcze parę minut, a potem zdawało mi się, że widzę drogę przecinającą naszą. Przy niej zaś — coś ciemnego, pewnie 154 155 ten krzak głogu. Chcąc przyspieszyć kroku, puściłem rękę Witaiisa. I wreszcie dostrzegłem głębokie koleiny. — Jest głóg i są koleiny! — zawołałem. - • — Podaj mi rękę. Jesteśmy uratowani: do kamieniołomu mamy jeszcze z "*ć minut. Patrz dobrze, powinieneś dojrzeć kępę drzew. Wydał \ że istotnie widzę coś ciemnego; powiedziałem więc, że dostrz lewa. Nadzieja dodała mi sił. Nogi mi już tak nie ciążyły, i jrta ziemia pod stopami jakby zmiękła. Mim< 1 jednak te pięć minut zapowiedziane przez Witaiisa wydały fcznością. — I i chyba dłużej — rzekł Włtalis przystając. i wadzą koleiny? je pe\ się b; tak ć i do kamieniołomu musi być na lewo. Minęliśmy lemnościach nic nie widać, a przecież powinniśmy . po koleinach, że niepotrzebnie zapuszczamy się lu, że nie skręciły w lewo. jedno, wracamy! __ fraz jeszcze. — Widzisz drzewa? — zapytał znów Witalis. — Tak, na lewo. — A koleiny? — Zniknęły. — Czy ja oślepłem, czy co? — rzekł przesuwając dłonią po oczach. — Idziemy w prawo, prosto na drzewa. Podaj mi rękę. — Mur — powiedziałem po chwili. — Nic podobnego, to stos kamieni. — Nie, z pewnością mur. Łatwo było to sprawdzić; tylko parę kroków dzieliło nas od muru. Witalis podszedł bliżej i, jakby oczom nie wierząc, przyłożył obie dłonie do tego, co ja nazywałem murem, a on stosem kamieni. — Tak, to mur. Kamienie są porządnie ułożone. Czuję nawet zaprawę między nimi. Gdzież się podziało wejście? Szukaj kolein. Pochylony nad ziemią doszedłem wzdłuż muru aż do jego końca i nie natrafiłem na żadną koleinę. Zacząłem więc szukać w przeciw- 156 nym kierunku, niestety, z tym samym skutkiem. Wszędzie był zwarty, jednolity mur bez wejścia czy otworu. A na ziemi — ani drogi, ani śladu kół, niczego, co wskazywałoby na wjazd. — Nie ma nic, tylko śnieg — powiedziałem. Nasza sytuacja była straszna. Niewątpliwie mój opiekun zabłądził. Kamieniołom musiał być gdzieś indziej. Kiedy powiedziałem, ze nie znajduję kolein, aie tylko gładki śnieg, Witalis chwilę milczał, potern znów przyłożył dłoń do muru i ruszył wzdłuż niego. Capi, który nic nie rozumiał, zaczął ujadać zniecierpliwiony. Szedłem za Witalisem. — Czy mam szukać gdzieś dalej? — zapytałem. — Nie, zamurowano kamieniołom — odparł. — Zamurowano? — Tak, zamurowano wejście. Nie dostaniemy się do środka. — I co będzie? ' — Chcesz wiedzieć, co zrobimy? Sam nie wiem. Chyba tu umrzemy. — Och! — wykrzyknąłem. ¦+- Tak, ty nie chcesz umierać. Jesteś młody i życie cię nęci. Więc dobrze, pójdziemy. Możesz jeszcze iść? — A co z panem? — Kiedy już nie będę mógł iść dalej, padnę jak stary koń. — Ale dokąd pójdziemy? ' — Wrócimy do Paryża i gdy napotkamy policjanta, damy się zaprowadzić do komisariatu. Wolałem tego uniknąć, nie chcę jednak, żebyś zamarzł na śmierć. Jazda, mój mały Remi, w drogę, moje dzieci! Śmiało! ¦ ¦ ' Ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą. Nie miałem pojęcia, która była godzina. Szliśmy długo, bardzo długo i bardzo wolno. Może była dwunasta w' nocy, może pierwsza. Niebo ciągle było ciemno--niebiesiue, księżyc nie świecił, tylko gwiazdy błyszczały jakby mniejsze niż zwykle. Wiatr, zamiast się uciszyć, dął jeszcze silniej. Porywał śnieg z obocza. drogi i miótł nam w twarz. Domy, które mijaliśmy, stały ciemne i zamknięte. Myślałem, że gdyby ludzie, śpiący w nich pod ciepłymi kołdrami, wiedzieli, jak bardzo jest nam zimno, wpuściliby nas do środka, , Szliśmy za wolno, by ruch nas rozgrzał. Witalis wlókł się z trudem i z trudem też łapał oddech. Dyszał tak ciężko, jak po. wytężonym biegu. 157 JBL Nie odpowiadał na moje pytania i tylko ręką pokazywał, że nie może mówić. Weszliśmy znów do miasta, to znaczy szliśmy wzdłuż murowanych ogrodzeń, nad którymi tu i tam ze zgrzytem żelastwa kołysały się latarnie targane wiatrem. Witalis stanął; zrozumiałem, że jest u kresu sił. — Czy mam zapukać do którychś z tych drzwi? — zapytałem. — Nie,. wstaną o te Ale jego stanął. ' —¦ Mus: \odpocząć — powiedział. — Nie daję rady. i brama, a sponad niego wystawała góra nawozu, Uników. Wiatr osuszył pierwszą warstwę słomy i rozwiał ją po całej ulicy. Gruby jej pokład Sm nie otworzą. Tu mieszkają sami ogrodnicy. Nie i;e. Idźmy dalej. '{dorównywała siłom. Po kilku krokach znów przy- W ogroc jak to czesi przykrywają leżał'tuż po< — Siądę — Mówi i już się nie Nie odpc w bramie. J mu szczękały o n- o wiedział Witalis. eżeli się usiądzie na mrozie, można zasnąć co znakiem kazał mi zebrać słomę i ułożyć Szej upadł, niż usiadł na tej ściółce. Zęby ałym ciele. >my — powiedział. — Ta góra nawozu osłania — Nazbi nas przed wiatrem. Osłaniała przed wiatrem, istotnie, ale nie chroniła przed mrozem. Kiedy już nagromadziłem, ile się dało słomy, siadłem koło Witalisa. — Przytul się do mnie — powiedział. — I weź Capiego na kolana. Ogrzeje cię trochę. Witalis był człowiekiem doświadczonym i wiedział, że w tych warunkach mróz może być śmiertelny, zwłaszcza dla kogoś wyczerpanego. A on był wyczerpany. Od dwóch tygodni kładł się wieczorem po całodziennym wysiłku ponad jego siły, a to ostatnie zmęczenie, po tamtych, dopełniło już miary. Wiek, niedostatek i trudy zrobiły swoje. Nigdy się nie dowiem, czy zdawał sobie sprawę ze swego stanu. Ale gdy nagarnąłem na siebie słomę i przytuliłem się do niego, pochylił się nade mną pocałował mnie w policzek. Po raz drugi w życiu i niestety ostatni. . Małe uczucie chłodu spędza ludziom sen z powiek, ale długo- trwały i dokuczliwy ziąb wywołuje odrętwienie i otępienie. Tak było i z nami. Ledwie przytuliłem się do Witalisa, poczułem się straszliwie zmęczony i oczy mi się zamknęły. Z wysiłkiem próbowałem je otworzyć, a gdy mi się to nie udało, zacząłem się mocno szczypać w rękę. Ciało miałem jednak tak zmarznięte, że choć szczypałem się z całej siły, prawie nie czułem , bólu. Ale trochę mi to pomogło, częściowo odzyskałem świadomość. Witalis, piecami oparty o bramę, dyszał ciężko. Jego pierś unosiła się w nierównym, chrapliwym oddechu. Capi zwinął się i spał na moich kolanach tuż przy piersi, bo podciągnąłem wysoko nogi. Wiatr wciąż gwizdał nad naszymi głowami i porywał źdźbła słomy, które spadały na nas niby zwiędłe liście strącone z drzew. Pustka i spokój panowały na ulicy: spokój śmierci. Ten spokój przejął mnie lękiem. Bałem się, sam nie wiedząc czego. Pomieszane uczucia niewyraźnego strachu i smutku wycisnęły mi łzy z oczu. Zdawało mi się, że tutaj umrę. Ta myśl o śmierci obudziła we mnie wspomnienie Chavanon. Biedna matka Barberin! Umrę i nawet jej nie zobaczę. Nie zobaczę też-naszego 159 J domu ani mego ogródka. I nie wiem, jakim cudem wydało mi się, że tam jestem: słońce świeci jasno, ciepłe i pogodne. Żonkile rozchylają swoje złociste płatki, w krzakach śpiewają kosy. A na żywopłocie "matka Barberin rozwiesza bieliznę, wypraną w szumiącym, kamienistym potoku. Nagle przeniosłem się na „Łabędzia". Artur spał w łóżku, pani Milligan słuchała wiatru i zastanawiała się, gdzie też mogę teraz być przy takim mrozie. A potem powieki mi znów opadły, serce jakby zamarło i zdawało mi się, że mdleję. Liza \ leżał N meżcz dzieci, nie wnych o Usiadi — Wii — Pyte starsza z rot '—-¦ To n \się w łóżku; jasny ogień oświetlał pokój, w którym go, jak i nie znałem osób, które stały nade mną: "trej kurtce i żółtych sabotach, trojga czy czworga \najmniejsze, dziewczynka pięcio- lub sześcioletnia, ' anie zdziwionego spojrzenia zastanawiające wymo- wiedziała mło*da dziewczyna, zapewne naj- ęli \, tylko opiekun. Gdzie jest?, Gdzie Capi? Gdyby W. \m ojcem, z pewnością postarano by się oszczędzić mi Je ponieważ był moim opiekunem, powie- dziano mi praw c. a oto ona: Brama, w której wnęce szukaliśmy schronienia, prowadziła do obejścia ogrodnika. Koło drugiej w nocy ogrodnik, zbierając się na targ, otworzył ją i znalazł nas śpiących pod warstewką słomy. Najprzód wolał, abyśmy wstali, potem żebyśmy się bodaj odsunęli i przepuścili jego wóz, a gdy nie ruszaliśmy się i tylko Capi szczekał w naszej obronie, zaczął nas trząść za ramiona. Ale nawet nie. drgnęliśmy. Wtedy dopiero zrozumiał, że sprawa jest poważna; przyniesiono latarnię i okazało się wówczas, że Witalis nie żyje i że ze mną też jest bardzo krucho. Na szczęście Capi, tuląc się do mnie, trochę mnie grzał. toteż jeszcze oddychałem. Wniesiono mnie do domu, kazano wsta(j któremuś z dzieci i ułożono mnie w jego łóżku. Prawie bez życia przeleżałem tak sześć godzin; powoli jednak krew zaczęła krążyć coraz żywiej, oddychałem coraz głębiej i zbudziłem się. Teraz, choć słaby jeszcze i oszołomiony, zrozumiałem okropny sens tego, co mi powiedziano: Witalis nie żyje! 0 tym wszystkim dowiedziałem się od mężczyzny w szarej kurtce, to jest od ogrodnika; kiedy mówił, mała dziewczynka z tym dziwnie wymownym spojrzeniem nie spuszczała ze mnie oka. Musiała też zrozumieć, a raczej błyskawicznie wyczuła, jakim strasznym ciosem jest dla mnie śmierć Witalisa, bo kiedy jej ojciec mi o niej powiedział, podeszła do niego, położyła mu rękę na ramieniu, a drugą ręką wskazując na mnie, powiedziała coś, co nie było słowami, a raczej tylko niezrozumiałym dźwiękiem — łagodnym i pełnym współczucia westchnieniem. Słowa były jednak niepotrzebne. Ten ruch i spojrzenie zawierały tyle życzliwości, że po raz pierwszy od rozstania z Arturem ogarnęła mnie taka tkliwość, jak wtedy, gdy matka Barberin spoglądała na mnie, zanim mnie pocałowała. Witalis nie żył, byłem samotny, a jednak nie tak całkiem opuszczony; wydawało mi się, że ktoś bliski jest przy mnie. — Tak, moja Lizo — rzekł ogrodnik pochylając się nad małą — to mu sprawia przykrość, ale musi znać prawdę. Gdybyśmy mu jej nie powiedzieli, dowiedziałby się wszystkiego od policjantów. 1 opowiadał dalej, jak zawiadomiono policję i jak zabrano Witalisa, a mnie wniesiono do domu. — A co z Capim? — zapytałem, gdy skończył. — Z Capim? , — Tak, z psem. ' — Nie wiem, gdzieś przepadł. — Poleciał za noszami — wyjaśniło któreś z dzieci. — Widziałeś, Beniaminie? — Tak. Z opuszczonym łbem biegł za noszami i od czasu do czasu wskakiwał na nie; kiedy go odpędzano, skomlił żałośnie i wył. Biedny Capi! Ileż to razy rozśmieszał do łez nawet najbardziej ponure dzieci żałosną miną przy scenie pogrzebu Zerbina! r Zostałem sam w pokoju i nie bardzo wiedząc, co z sobą począć, zwlokłem się z łóżka. Harfa stała w jego nogach. Przewiesiłem ją przez ramię i wszedłem 11 Bez rodziny 161 do pokoju, w którym siedział ogrodnik z rodziną. Trzeba było ruszać dalej, ale dokąd~ W pierwszej chwili po przebudzeniu czułem się nawet nieźle, głowa mnie tylko bardzo paliła i łamało w kościach. Ale kiedy wstałem, byłbym upadł, gdybym się nie oparł o krzesło. Po paru minutach jednak otworzyłem drzwi do przyległego pokoju i wszedłem. Ogrodnik i jego rodzina jedli kapuśniak, siedząc przy stole obok wielkiego kominka, na którym płonął ogień. Mdło mi się zrobiło od zapachu kapuśniaku, przecież wczoraj nie jadłem kolacji! Oczy zaszły mi mgłą i zachwiałem się na nogach. — Źle się czujesz? — współczująco zapytał ogrodnik spojrzawszy na moją zmienioną twarz. Odparłem, że istotnie jestem słaby i jeżeli wolno, to posiedzę chwilę przy ogniu. Ale nie ciepła mi brakowało — byłem, straszliwie głodny. Zapach zupy, dźwięk łyżek i mlaskanie jedzących zwiększały moją mękę. Nie śmiałem jednak prosić o talerz zupy. Witalis nie nauczył mnie żebrać ig, natury nie nadawałem się na żebraka. Raczej umarłbym \się przyznał, że jestem głodny. Pewnie dlatego, że N^to, czego nie mogę zwrócić.^ ^edziała Liza i przyglądała mi się uważnie. Nagle \ła do mnie i postawiła mi na kolanach swój ,Głos odmówił mi posłuszeństwa, więc tylko rżałem pokazać, że dziękuję i nie chcę. ,o czasu. i Liza coś daje, to daje z całego serca. się jeszcze druga porcja, liknęła z mego talerza w mgnieniu /krzyknęła z radości, potem wzięła znów napełnił. % z zupą. Tym, razem dzieci miechu, rzekł ogrodnik — widzę, że masz z głodi x nie umie Naprą. ¦ wstała od i. talerz pełny słabym ruchei Ale ogrodnik ni — Weź, mój A gdybyś miał och Gdybym miał i oka. Kiedy odłożyłem ode mnie talerz i poda, I znów błyskawiczni nie potrafiły powstrzymać — Ho, ho, mój chłopc nielichy apetyt! Zarumieniłem się aż po korzonki włosów, ale po chwili pomyślałem sobie, że lepiej powiedzieć prawdę, niż być posądzonym o żarłoczność. I wyjaśniłem, że wczoraj nie jadłem kolacji. — A obiad jadłeś? — I obiadu nie jadłem. 162 — Twój opiekun też nic nie jadł? — Też.. — No to zmarł nie tylko z chłodu, ale i z głodu. Zupa przywróciła mi siły. Wstałem zbierając się do wyjścia. — Co chcesz robić? — zapytał ogrodnik. — Pójść sobie — odparłem. — Dokąd? — Nie wiem. — Nie masz .nikogo w Paryżu? — Nie, nikogo. — Jakichś krajanów? •¦ ; — Nie, żadnych. — A gdzieś się zatrzymał? — Nie mieliśmy się gdzie zatrzymać. Przyszliśmy dopiero wczoraj. — To co zamierzasz z sobą zrobić? — Będę grał na harfie, śpiewał i zarabiał na życie. — Gdzie? — W Paryżu. — Lepiej wróć w swoje strony, do rodziców. Gdzie oni mieszkają? — Nie mam rodziców. — Mówisz, że ten starzec z siwą brodą nie był twoim ojcem? — Nie mam ojca. — A matka? — Nie mam też i matki. — To chyba masz wuja, ciotkę, krewnych, jakąś rodzinę? — Nie, nie mam nikogo. — No to jak? — Opiekun kupił mnie od męża mojej mamki... Pan był dla mnie dobry, dziękuję za to z całego serca i jeżeli pan chce, przyjdę w niedzielę, pogram wam na harfie, żebyście mogli potańczyć. To mówiąc skierowałem się ku drzwiom, ale ledwie zrobiłem parę kroków, Liza schwyciła mnie za rękę i z uśmiechem wskazała na harfę ruchem tak wyraźnym, że zapytałem: — Chcesz, abym zagrał? Skinęła głową i radośnie klasnęła w ręce. — Dobrze — rzekł ogrodnik. — Zagraj jej coś. Postawiłem więc harfę i choć wcale nie byłem w nastroju, zagrałem walca. Miałem tę melodię w koniuszkach palców, a przecież chciałbym 163 ją tak zagrać, jak grał Witalis, żeby tylko tej małej, która swoim spojrzeniem chwyciła mnie za serce, sprawić przyjemność. Liza z początku tylko słuchała, później zaczęła lekko wybijać takt nogą, a potem, gdy jej rodzeństwo siedziało nieporuszone, jęła — jakby porwana melodią — obracać się w kółko po całej kuchni. Oczywiście nie tańczyła walca tak, jak się go naprawdę tańczy, ale radośnie uśmiechnięta wirowała wdzięcznie. Ogrodnik, siedząc przy kominku, nie spuszczał z niej-oczu. Klaskał w dłonie do taktu i był wyraźnie wzruszony. Kiedy skończyłem grać, Liza dygnęła przede mną i natychmiast, lekko uderzywszy palcem w harfę, dała mi do zrozumienia, abym grał jeszcze. Chętnie grałbym dla niej aż do wieczora, ale ogrodnik nie pozwolił. Lękał się, że Liza za bardzo się zmęczy. Wtedy, zamiast przygrywać do tańca, zaśpiewałem swoją neapoli-tańską piosenkę, której nauczył mnie Witalis. Była ona moim popisowym numerem, który przynosił mi najwięcej braw. Smutna i rzewna *^ *""»ęnka, chwytająca za serce. ^y pierwszych taktach Liza stanęła naprzeciwko mnie i wpatrując «yą twarz, poruszała wargami, jakby powtarzała za mną słowa. \iy piosenka stawała się coraz smutniejsza, odeszła parę k Nrzy ostatniej strofce podbiegła do ojca, usiadła mu na ko , 'płakała się. — powiedział wtedy, zwracając się do mnie. >dezwał się jej brat Beniamin. — Wpierw tańczy, a potei iebie \ odparła starsza siostra — bo rozumie, co ta pios I pochy_ łP^ łą, żeby ją ucałować. Tymczast , \ harfę przez ramię i ruszyłem ku drzwiom. — Dokąd zatrzymał mnie ogrodnik. — Odchodzą odparłem. — Lubisz więc swój zawód wędrownego muzykanta? — Nie mam innego. — Nie boisz się włóczęgi? — Nie mam domu. — A jednak ubiegła noc powinna ci była dać do myślenia. — Oczywiście, wolałbym wygodne łóżko .i ciepły pokój niż włóczęgę. • — Wygodne łóżko i ciepły pokój, ale i pracę. Gdybyś chciał pracować, mógłbyś u nas zostać. Rozumiesz chyba, że majątku nie zrobisz i nie będziesz siedział z założonymi rękami. Jeśli się zgodzisz, będziesz harował, wstawał o świcie, natyrasz się przez cały dzień i w pocie czoła zarobisz na kawałek chleba. Ale pewny kawałek. Nie będziesz musiał sypiać pod gołym niebem jak wczoraj, a może i umierać samotnie pod kamieniem milowym lub w przydrożnym rowie. Wieczorem będzie na ciebie czekało łóżko, a jedząc zupę, pomyślisz z satysfakcją, że sobie na nią zapracowałeś. To jej doda smaku, mówię ci. A poza tym, jeżeli jesteś dobrym chłopcem — a coś mi mówi, że tak — znajdziesz w nas rodzinę. Liza odwróciła się ku mnie i uśmiechała się przez łzy. Propozycja spadła na mnie tak nieoczekiwanie, że własnym uszom nie wierząc, przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Nagle Liza zsunęła się z kolan ojca, podeszła do mnie, wzięła za rękę i podprowadziła pod barwną rycinę wiszącą na ścianie i wyobrażającą młodego świętego Jana w baraniej skórze na ramionach. A potem, przesuwając dłonią po baranim kożuszku, który miałem na sobie, i pokazując na moje kędzierzawe włosy, tak jak u tego świętego przedzielone pośrodku głowy i opadające na ramiona, dała znak ojcu i braciom, by się dobrze przyjrzeli. Zrozumiałem, że dopatrzyła się we mnie podobieństwa, i nie wiem nawet dlaczego, sprawiło mi to przyjemność. — Racja — rzekł ogrodnik — przypomina świętego Jana. Liza roześmiała się radośnie. — No więc jak, odpowiada ci moja propozycja? — zapytał ogrodnik. Będę miał rodzinę! Ileż razy rozwiewało się to moje najdroższe marzenie! Matka Barberin, pani Milligan, Witalis — zabrakło ich wszystkich po kolei. Byłem w straszliwej sytuacji: umarł człowiek, który od lat zastępował mi ojca; straciłem też wiernego towarzysza, kolegę, przyjaciela, mojego kochanego Capi, który także mnie kochał, a jednak ciepło mi się zrobiło na sercu, kiedy ogrodnik zaproponował mi, abym został. A więc nie wszystko jeszcze skończone: mogę rozpocząć życie na nowo! Bardziej przy tym niż pewny kawałek chleba pociągała mnie obietnica rodzinnego życia w tym domu, gdzie, jak widziałem, panowała zgoda i miłość. W dziecinnych marzeniach nieraz wyobrażałem sobie, że odnajdę matkę i ojca, ale nigdy nie myśl#łem o rodzeństwie. A teraz mogłem mieć braci i siostry! Oczywiście, nie byliby moimi prawdziwymi braćmi i siostrami, 164 165 tylko przyjaźń by nas łączyła. Do tego wystarczyłoby, abym ich pokochał (czułem, że to mi łatwo przyjdzie) i aby oni mnie pokochali, co chyba nie byłoby trudne, bo wydawało mi się, że mają dobre serca. Szybko zdjąłem harfę z ramienia. . — No, to mamy już odpowiedź — rzekł ogrodnik śmiejąc się.— I to dobrą. Widać, że moja propozycja przypadła ci do gustu. Zawieś harfę na gwoździu, a kiedy znudzi ci się u nas, zabierzesz ją i odlecisz; tylko zrób tak jak słowiki i jaskółki: wybierz odpowiednią porę. Dom, w którego bramie szukaliśmy schronienia, należał do ogrodnika nazwiskiem Acąuin. Jego rodzina składała się wówczas z pięciu osób: jego samego, którego zwano ojcem Piotrem, dwóch synów, Aleksandra i Beniamina, i dwóch córek — starszej, Stefci, i Lizy, najmłodszej z całego rodzeństwa. Liza była niemową, lecz nie głuchoniemą i nie od urodzenia. Przez dwa lata mówiła całkiem dobrze, a potem nagle zaniemówiła, tuż przed ukończeniem czwartego roku życia. Był to skutek konwulsji, które na szczęście nie odbiły się na jej inteligencji: wręcz przeciwnie,, dziewczynka zdumiewała wyjątkowym rozwojem umysłowym. Nie tylko wszystko rozumiała, ale potrafiła wszystko powiedzieć znakami, spojrzeniem. W ubogich rodzinach, a nawet w innych, często się zdarza ńęcko upośledzone bywa źle traktowane lub całkiem zanit \budzi odrazę. Z Lizą było inaczej, bo swoją żywością i dobrocią jednała sobie wszystkich. Bracia otaczali i wdzięi ją opieką, jej oczyma, Ongiś w szŁ dziś w rodzinach pracą. Żona Acąui Stefcia, zaledwie o zastąpić rodzeństwu ma gotowała, prała, łatała odz już w niej ani siostry, ani cl się nie krępować, bo się nie c odczuć kalectwa; ojciec na wszystko patrzał jehbiała.. ;nach starszeństwo dawało duże przywileje; iąże się ono z ciężką, odpowiedzialną po urodzeniu Lizy i od tej chwili \ od najstarszego brata, musiała linem. Zamiast pójść do szkoły jiiańczyła Lizę. Nie widziano .dzącą, którą w dodatku można ,/xnie odejdzie. Niańczyła Lizę, pilnowała b<ńiamina, ciężko pracowała od świtu do nocy, aby ugotować ojcu zupę rano, nim wyjdzie do hal, pomyć naczynia po kolacji i posprzątać, latem, w wolnej chwili, podlać grządki, zimą wyjść z ciepłego łóżka i okryć rośliny słomianymi matami, gdy mróz chwycił — nie miała zatem czasu być dzieckiem, śmiać się 166 i bawić. W piętnastym roku życia, smutna i zatroskana, robiła wrażenie trzydziestopięcioletniej kobiety, a jednak twarz jej nie wyrażała buntu, tylko łagodną rezygnację. Nie minęło nawet pięć minut od chwili, gdy zawiesiłem harfę, i właśnie opowiadałem, jak zmorzeni chłodem i zmęczeniem wracaliśmy z Gentilly, kiedy usłyszałem skrobanie do drzwi od ogrodu i żałosne szczekanie. — To Capi! — zawołałem zrywając się z miejsca. Ale Liza mnie wyprzedziła; podbiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. Biedny Capi jednym skokiem był przy mnie. A kiedy go przycisnąłem do piersi, zaczął mnie lizać po twarzy i trzęsąc się popiskiwał z radości. — A co będzie z Capim? — zapytałem. — Zostanie z tobą — odparł ogrodnik. Capi jakby zrozumiał, bo wyrwał mi się, stanął na podłodze i przyłożywszy jedną łapę do serca, ukłonił się. Rozbawiło to dzieci, zwłaszcza Lizę a ja, chcąc im zrobić przyjemność, próbowałem nakłonić go, żebyjeszcze pokazał którąś ze swoich sztuczek, ale nie słuchał. Wskoczył mi na kolana i znowu pieścił się ze mną, a po chwili zeskoczył i począł mnie ciągnąć za rękaw. — Chce, żebym wyszedł — powiedziałem. — Zaprowadzi cię do twojego opiekuna — rzekł ogrodnik. Policjanci powiedzieli, że muszą mnie przesłuchać, ale że przyjdą w dzień, kiedy się ogrzeję i wypocznę. Nie chciałem jednak czekać, bo pilno mi było dowiedzieć się czegoś o Witalisie: może jednak żyje? Mógł się także uratować! Acąuin dostrzegł mój niepokój i domyślił się, co mnie gnębi. Zaprowadził mnie więc do komisarza policji, ale ja nie chciałem nic mówić, dopóki się nie upewniłem, że Witalis naprawdę umarł. Niewiele mogłem powiedzieć komisarzowi, bo sam mało co wiedziałem. On jednak nie dawał za wygraną i długo wypytywał mnie o nas. obydwu. O sobie powiedziałem, że jestem sierotą i że Witalis wynajął mnie od męża mojej mamki. — Ico teraz z tobą będzie? — zapytał komisarz. — Zajmiemy się nim, jeżeli się pan zgodzi — natychmiast wtrącił Acąuin. . Komisarz nie tylko się zgodził, ale jeszcze mu podziękował za dobry uczynek. - Teraz musiałem powiedzieć, co wiem o Witalisie. Nie było to takie proste, bo prawie nic nie wiedziałem. Ale mógłbym powiedzieć o jednej tajemniczej sprawie: o tym, co zaszło wtedy, kiedy Witalis swym śpiewem wywołał zdziwienie i zachwyt tamtej pani. No i te pogróżki, które mu rzucił Garofoli... Zastanawiałem się jednak, czy wolno mi zdradzić tajemnicę mego opiekuna. Czyż miałem wyjawić po jego śmierci to, co tak starannie ukrywał za życia? Ale dziecku trudno coś ukryć przed doświadczonym policjantem, toteż niebawem wydobył ze mnie prawdę. — Trzeba go zaprowadzić do tego Garofolego — rzekł komisarz do jednego z policjantów. — Gdy się już znajdzie na ulicy Lourcine, pozna dom. Wejdziesz z nim i przesłuchasz tego gościa. Udaliśmy się tam we trzech: ojciec Piotr, policjant, i ja. Rzeczywiście, od razu poznałem dom i weszliśmy na czwarte piętro. Mattia pewnie był już w szpitalu, bo go nie zobaczyłem. Garofoli zbladł ujrzawszy policjanta i mnie, z pewnością strach go obleciał. Ale dowiedziawszy się o śmierci Witalisa, szybko nabrał odwagi. — Biedny stary — rzekł. — Znał go pan? — zapytał policjant. — Bat-4- -"gbrze. - , — r \vo nim powiedzieć? nie nazywał się Witalis, tylko Carlo Balzani, ieści pięć, czterdzieści lat temu we Włoszech, ^iedziało. Był wówczas najsłynniejszym i na największych scenach w Neapo-"'orencji, w Londynie i w Paryżu, nadal królować wśród naj- -----1 O :. i gdyby pan z_ to nazwisko do. w kraju śpiewakiei. lu, w Rzymie, Medio* W końcu jednak stracu vć do drugorzędnych scen, ''talisa i odsunął się od /tu powodzenia. Musiał gdy mu się nic nie udawało, psów. Ale nawet w biedzie świetniejszych śpiewaków, . niegodnych.jego sławy„. Przy wszystkich, którzy go znali, gc jednak z czegoś żyć; próbował tego i zabrał się do pokazywania tresowari_ zachował dawną dumę; wolałby umrzeć, niż żeby się dowiedziano, że ten nędzarz Witalis to słynny ongiś Carlo Balzani. Ja przypadkowo znałem prawdę. Oto wytłumaczenie tajemnicy, która mnie tak długo intrygowała. Biedny Carlo Balzani, kochany Witalis! 168 Ogrodnik Witalisa miano pochować nazajutrz. Ojciec Piotr obiecał zaprowadzić mnie na pogrzeb. Rano jednak nie mogłem wstać z łóżka. W nocy dostałem silnej gorączki i dreszczy. W piersiach mriie gniotło i czułem się tak chory, jak Joli-Coeur po nocy spędzonej na drzewie w mróz i śnieg. Było to zapalenie płuc. Nabawiłem się go owej strasznej nocy, kiedy umarł Witalis. W czasie choroby poznałem wielką dobroć Acąuińów, a zwłaszcza Stefci. Mimo że w ubogich rodzinach nie korzysta się na ogół z pomocy lekarza, Acąuin, przestraszony moją wysoką gorączką, odstąpił od tej reguły. Lekarz natychmiast poznał się na mojej chorobie i radził oddać mnie do szpitala. Oczywiście, było to najłatwiejsze i najprostsze rozwiązanie, ale Acąuin się nie zgodził. — Zachorował przed naszymi drzwiami, nie przed szpitalnymi, niech więc u nas zostanie — zadecydował. Nic nie pomogły namowy i perswazje lekarza. Chciano mnie zatrzymać i zatrzymano. Stefcia do wszystkich swoich obowiązków dodała jeszcze jeden: pielęgniarki. Pielęgnowała mnie z całym poświęceniem, metodycznie, łagodnie jak najlepsza siostra w szpitalu. Nigdy się nie niecierpliwiła, o niczym nie zapominała. Gdy była czymś zajęta, siedziała przy mnie Liza. Często, trawiony gorączką, widziałem ją w nogach mego łóżka, wpatrującą się we mnie z niepokojem. Nieprzytomny, brałem ją za mego anioła stróża i mówiłem jej o moich pragnieniach i nadziejach. Od tego czasu przyzwyczaiłem się traktować Lizę jak idealną, otoczoną aureolą istotę, która ku memu zdziwieniu żyje między nami, zamiast na białych skrzydłach ulecieć ku niebu. Choroba była długa i uciążliwa, z paroma nawrotami, które może zniechęciłyby innych, ale nie zniechęciły Stefci, nie odebrały jej ani cierpliwości, ani odwagi. Wiele nocy trzeba było spędzić przy mnie, bo płuca miałem tak zajęte, że się prawie dusiłem; wtedy przy moim łóżku czuwali na zmianę Aleksander i Beniamin. Wreszcie nadeszła poprawa; ale że przewlekła i kapryśna choroba bardzo mnie wycieńczyła, musiałem czekać z wyjściem na dwór, aż zazielenia się drzewa i łąki. Wtedy to Liza, która nie miała nic do roboty, zastąpiła przy mnie Stefcię i wyprowadzała mnie na spacery nad brzegi Bievre. I II Nie wiedziałem, jakie nieszczęście mnie czeka, lecz byłem prawie pewny, że skądś nadejdzie. Dlatego często bywałem smutny, ale moje przeczucia miały też i dobrą stronę, bo chcąc uniknąć nieszczęścia, przykładałem się do pracy z całych sił, przypuszczając, że spadnie ono na mnie z mojej winy. Nie była to jednak moja wina. Wspomniałem już, że Acąuin hodował lewkonie. Dosyć łatwo je uprawiać i wspaniale udają się podparyskim ogrodnikom, czego najlepszym dowodem są krępe łodyżki od góry do dołu pokryte kwiatami, dostarczane przez nich w kwietniu i maju na miejskie targi. Od umiejętnego hodowcy wymaga się tylko, aby zostawiał do dalszej uprawy sadzonki o podwójnym kwiecie, bo pojedyncze są niemodne. A ponieważ z nasion wschodzi mniej więcej pół na pół jednych i drugich i nie opłaca się hodować przez rok tych, które nie znajdą zbytu, stosuje się zawczasu selekcję, zwaną „brakowaniem"; lewkonie, które wydadzą podwójne kwiaty, poznaje się po pewnych charakterystycznych cechach liści i kształcie rośliny. Mało ogrodników zna się na tym, zwłaszcza że sposoby selekcji są pilnie strzeżoną tajemnicą paru zaledwie rodzin. Tak więc ogrodnicy odwołują się do pomocy specjalistów, którzy udzielają im porad po obejrzeniu hodowli niby lekarze po zbadaniu chorego. Stary Acąuin był właśnie jednym z najwytrawniejszych w Paryżu brakarzy" i w tej porze roku, kiedy trzeba dokonywać selekcji, całe dnie spędzał poza domem. Dla nas, a zwłaszcza dla Stefci, był to najgorszy czas, bo przy tym „brakowaniu" nie obchodziło się bez poczęstunków: wypijano litr, dwa lub nawet trzy litry wina i po paru takich wizytach w ciągu dnia Acąuin wracał mocno podpity. Stefcia zawsze na niego czekała, nawet do późna w nocy, a ja, jeżeli nie spałem lub gdy hałas związany z jego powrotem mnie zbudził, słyszałem ich rozmowę. — Dlaczego nie śpisz? — pytał Acąuin. — Bo myślałam, że może będziesz^ czego potrzebował. — A więc panienka bawi się w żandarma i pilnuje mnie! 174 175 — Do kogo byś mówił, gdybym się położyła? — Chcesz się może przekonać, czy potrafię przejść prosto? No, to uważaj: założę się, że przejdę po tej desce aż pod drzwi pokoju dzieci. Z kuchni dochodził mnie odgłos niepewnych kroków, a potem zapa^ dała cisza. — Liza zdrowa? — odzywał się po chwili Acąuin. — Tak, śpi. Może więc nie robiłbyś hałasu. — Nie robię hałasu, idę prosto jak po sznurku, a muszę tak iść, bo córka myśli, że ojciec jćst pijany. Liza się dziwiła, że mnie nie było na kolacji? — Spojrzała parę razy na twoje miejsce przy stole. — Ach, spojrzała na moje miejsce?1 — Tak. — Parę razy? Mówisz, że parę razy? — Tak. Często spoglądała. — A potem? — Była smutna, że ciebie nie ma. ;~ chciała zapytać, dlaczego wyszedłem, a tyś jej powie-kumpli. c i ja jej też nic nie powiedziałam. razu? /ciała na ciebie czekać. •Dobrze ,. — Wiedzie. — Nie, dopiero t — A ty czego chciałaś? — Ja chciałam, żeby cię nie zoŁ /jak wracasz. Po chwili milczenia Acąuin znów się odezwał: — Stefciu, dobra z ciebie córka. Posłuchaj: jutro mam iść do Loui-sota, no więc przysięgam ci, mówię: przysięgam, że wrócę na kolację. Nie chcę już, żebyś na mnie czekała i żeby Liza zasypiała zmartwiona. Ale na nic były obietnice i przysięgi Acąuina. Raz poczęstowany winem, znów wracał późno. W domu Liza mogła z nim zrobić wszystko, ale zapominał o niej poza domem. — Widzisz — tłumaczył się później •— pije się pierwszą szklankę i nawet się człowiek nad _tym nie zastanawia, przecież nie można odmówić koledze. Pije się drugą, bo się wypiło tę pierwszą, postanawia się jednak nie pić trzeciej. Ale gdy się pije, przychodzi pragnienie. Później wino uderza do głowy: człowiek wie, że gdy sobie podochoci,! 170 zapomni o troskach, o wierzycielach; wszystko wydaje się jasne, pogodne, jakby się żyło w innym świecie; w świecie, który sobie człowiek wymarzył. N° TrTeba^odać! że nie były to częste przypadki. Zresztą okres1 „brakowania ¦ trwał krótko, a gdy mijał, stary Acąuin nie oddalał się z domu, bo nie miał usprawiedliwienia. Nie włóczył się bowiem po knajpach i nie lubił marnować czasu. Po okwitnięciu lewkonii hodowaliśmy inne kwiaty, bo ogrodnik musi wykorzystywać ziemię; gdy sprzeda jedne kwiaty, powinien myśleć o następnych'. . Cała sztuka polega na tym, żeby we właściwym czasie dostarczyć kwiaty na rynek - wtedy, kiedy można je najdrożej sprzedać, a więc przede wszystkim na dni popularnych imienin: na Piotra, Marię, Ludwika bo to są imiona często spotykane. Ludzie wtedy kupują kwiaty dla swoich bliskich, krewnych i znajomych. W wigilię takich dni pełno kwiatów w Paryżu; sprzedają je nie tylko w kwiaciarniach albo na rynku ale i na rogach ulic, na chodnikach i w bramach domów. Acqui'n po sezonie lewkonii przygotowywał się na lipiec i sierpień, zwłaszcza na sierpień, bo wtedy dużo Marii, Ludwik i Ludwików obchodzi imieniny. Dla nich to hodowaliśmy tysiące astrów, fuksji, oleandrów - ile tylko mogło się zmieścić w naszych inspektach i cieplarniach Wszystko to powinno było zakwitnąć na określony dzień _ ani za wcześnie, ani za późno, bo nikt nie kupi kwiatów przywiędłych lub nie rozwiniętych. Oczywiście, wymaga to umiejętności, czyż można bowiem zamawiać sobie pogodę? Ale stary Acąuin był pod tym względem mistrzem - nasze kwiaty zawsze kwitły w porę. Ileż to jednak wymagało zachodu! Ile pracy! v ...... W czasie o którym teraz piszę, sezon zapowiadał się dla nas wspaniale Piątego sierpnia nasze kwiaty już się rozwijały w ogrodzie, na otwartym powietrzu rozkwitające astry mieniły się wszystkimi kolorami- w inspektach i w szklarniach, których okna były starannie pociągnięte wapnem dla złagodzenia światła, zaczynały także kwitnąć fuksie i oleandry; rosły w kształcie krzaków lub piramid od góry do dołu pokryte pączkami i przedstawiały się wspaniale. Widziałem, jak stary Acąuin od czasu do czasu zaciera ręce z zadowolenia. — Sezon będzie dobry — mówił synom. I uśmiechając się pod wąsem, obliczał, ile dostanie za te wszystkie kwiaty. 12 Bez rodziny 177 1 Ciężko pracowaliśmy na ten wynik, bez chwili odpoczynku nawet w niedzielę. Teraz jednak wszystko było gotowe, toteż zostało postanowione, że w niedzielę, piątego sierpnia, w nagrodę za nasz trud, pójdziemy na kolację do Arcueil, do jednego z przyjaciół Acąuina, także ogrodnika. Capi miał nam towarzyszyć. Popracujemy do trzeciej czy czwartej, a potem, po zakończonej robocie, zamkniemy dom i wyjdziemy. Koło piątej powinniśmy już być w Arcueil. Zaraz po kolacji wrócimy, żeby się nie kłaść za późno i wcześnie rano, nazajutrz, wstać do pracy ze świeżymi siłami. Tak też zrobiliśmy; na parę minut przed czwartą stary Acąuin przekręcił klucz w zamku. — W drogę! — powiedział wesoło. — Naprzód, Capi! — rozkazałem i ująwszy Lizę za rękę puściłem się pędem. Capi biegł przy nas, szczekając i podskakując. Pewnie myślał, że znów wyruszamy na długą włóczęgę po szosach i drogach; wolałby t'~ ' w (Jo_niu. Nie miałem teraz czasu dla niego i bardzo ¦'".na tę niedzielną kolację. Ludzie no. "^ftA/y- « /pamiętam, co miałem na sobie, ale Liza w si^_ Męskiej sukience i szarych, płóciennych buciczkach z ^ /najładniejszą i najbardziej ożywioną ze wszystkich dziewczynę* /j wieku. W tym ożywieniu tkwił wielki urok; oczy, ramiona, ręce — wszystko w niej mówiło o wielkiej radości życia. Czas mijał tak szybko, że nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wiem tylko, że pod koniec kolacji ktoś z nas zauważył, iż niebo zaciąga się chmurami od zachodu. Nasz stół stał na otwartym powietrzu, pod wielkim krzakiem bzu, toteż łatwo mogliśmy stwierdzić, że to burza nadchodzi. — Dzieci, musimy biec do domu — powiedział Acquin. Wywołało to ogólny protest. — Już? Liza oczywiście nic nie powiedziała, ale gestem wyraziła niezadowolenie. — Jeżeli wiatr się zerwie — wyjaśnił Acquin —>- poprzewraca okna i potłucze nam szyby. — Idziemy! Nie można się było dłużej opierać; wiedzieliśmy, że okna inspektów 178 i cieplarni to majątek każdego ogrodnika i że będzie zrujnowany, jeżeli mu wiatr potłucze szkło. — Ja pobiegnę naprzód. Beniaminie i Aleksandrze, chodźcie ze mną. Remi ze Stefcią i Lizą przyjdą po nas — powiedział Acquin. I bez słowa, wielkimi krokami, ruszył w stronę domu. My szliśmy za nim wolniej, stosując się do Lizy. Teraz nie było nam ani do śmiechu, ani do zabawy. Burza nadciągała szybko, niebo było już prawie całkiem czarne. Wiatr pędził chmury kurzu, podrywał go, kołował nim; gdy wpadliśmy w taką chmurę, musieliśmy przystawać, obracać się tyłem do wiatru, zasłaniać oczy rękami. W ustach zgrzytał nam piasek. Gdzieś daleko zagrzmiało, a potem grzmiało coraz bliżej. Raz po raz słyszeliśmy też przeraźliwe bicie piorunów. Ciągnęliśmy Lizę za ręce, ale szła z trudem, nie posuwaliśmy się więc tak prędko, jak by należało. „Czy dobiegniemy przed burzą? Czy stary Acquin zdąży na czas z synami?" — myślałem zaniepokojony. Dla nas ważne było, aby nas deszcz nie zmoczył, ale oni musieli uratować okna inspektów i szklarni, pozamykać je, ustrzec przed rozbi- ¦ ciem. Grzmiało coraz częściej, a chmury były tak gęste, że zrobiło się ciemno jak w nocy. Gdy wiatr je na chwilę rozrywał, widać było ich skłębioną głębię o ołowianym odcieniu. Lada chwila mogły się rozładować. Wraz z hukiem grzmotów słyszeliśmy bardzo głośny, dziwny szum, którego nie potrafiliśmy sobie wytłumaczyć. Jakby pułk kawalerii w pełnym pędzie uciekał przed burzą. I nagle spadł grad: najprzód tylko parę kuleczek uderzyło nas w twarze, a potem sypnął na potęgę. Musieliśmy uciec przed nim do bramy. Grad wielkości gołębiego jaja padał tak gęsto, że trudno to sobie wyobrazić — bruk w mgnieniu oka okrył się białą pokrywą jak w pełni zimy; w ogłuszający hałas wdzierał się od czasu do czasu ostry brzęk tłuczonej szyby. Wraz z gradem leciały na ulicę odłamki dachówek, tynku, cegieł, ale przede wszystkim dachówek, które tworzyły czarne plamy na białym tle jezdni. — Ojej, nasze okna! — martwiła się Stefcia. I mnie trapiła ta myśl. — Może jednak zdążyli — starałem się pocieszyć dziewczęta. — Nawet jeżeli przybiegli na czas, nie zdołali nakryć okien matami. Co za nieszczęście! 179 — Mówią, że grad pada tylko miejscami. — Podobno, ale jesteśmy już blisko domu, więc i u nas z pewnością spadł. A jeżeli tam pada tak jak tu, będziemy zrujnowani. Mój Boże, ojciec tak liczył na ten zbiór i tak potrzebuje pieniędzy! Nie orientowałem się dobrze w cenach, wiedziałem jednak, że oszklone ramy kosztują bardzo drogo, i od razu zrozumiałem, jakie to będzie nieszczęście, jeżeli stracimy pięćset czy sześćset okien inspektowych, nie mówiąc już o szybach w cieplarni i pobitych kwiatach. Chciałem dokładniej wypytać Stefcię, ale hałas zagłuszył słowa, a w dodatku czułem, że nie ma ona ochoty do rozmowy; z taką rozpaczą patrzyła na padający grad, jak ludzie na swój płonący dom. Po pięciu, może sześciu minutach burza ucichła tak nagle, jak się rozpętała. Chmury przesunęły się na Paryż i mogliśmy wreszcie "° ulicy, twarde i okrągłe, usuwały morskim brzegu, leżały zaś tak (o kostki. Liza, w swoich płócienny ~~ flodzie, wziąłem ją więc na barana. Jej wesoła dotąa i*^-, /utną, zalana łzami. Niebawem dotarliśmy do domu, wpadliśmy w otwarte na oścież drzwi i wbiegliśmy do ogrodu. Widok, któryśmy ujrzeli, był straszny. Wszystko zostało rozbite, zdruzgotane, wszędzie leżało w okropnym nieładzie stłuczone szkło, połamane kwiaty, kawałki lodu. Z ogrodu, tego ranka jeszcze tak pięknego, mieniącego się bogactwem żywych kolorów, pozostała tylko żałosna ruina. Szukaliśmy Acąuina, aż wreszcie zobaczyliśmy go w dużej szklarni, w której nie ostało się ani jedno okno. Usiadł, a raczej opadł bezradnie na jakiś stołek pośród smętnych szczątków zalegających podłogę. Synowie stali przy nim jak skamieniali. — Och, moje biedactwa! — wykrzyknął unosząc głowę na chrzęst szkła pod naszymi stopami. — Och, moje biedactwa! Chwycił Lizę w ramiona i płakał w milczeniu, bo cóż mógł powiedzieć! To była prawdziwa klęska. Ale choć wyglądała groźnie, wywołała ¦ jeszcze groźniejsze skutki. Wkrótce dowiedziałem się od Stefci i od chłopców, jak bardzo uzasadniona była rozpacz ich ojca. Kupił ten ogród i własnymi rękami wybudował dom przed dziesięciu laty. Właściciel terenu sprzedał mu 180 go na piętnastoletnie spłaty i pożyczył również pieniądze na założenie hodowli. Raty trzeba było płacić punktualnie co rok, tym bardziej że właściciel tylko czekał na to, aby którejś raty nie zapłacono, bo wtedy przejmował cały ogród i dom bez odszkodowania i zwrotu spłaconej części długu. W tym było jego wyrachowanie: liczył, że Acąuin któregoś dnia nie będzie mógł zapłacić przypadającej raty. Słowem, on nie ryzykował, całe ryzyko ponosił dłużnik. Teraz nadszedł ten tragiczny dzień. Nasza niepewność, co się teraz stanie, nie trwała długo. Na drugi dzień po terminie płatności kolejnej raty przyszedł do nas jakiś mężczyzna ubrany na czarno, o niemiłym wyglądzie, i wręczył nam ostemplowany papierek, na którym coś wypisał w pustym miejscu. To był komornik. Potem zjawiał się coraz częściej, tak że nawet znał nasze imiona. — Dzień dobry, Remi — mówił. — Dzień dobry, Aleksandrze, jak się pani ma, panno Stefanio? I wręczał nam znów jakiś urzędowy papierek z przyjaznym uśmiechem. — Do widzenia, dzieci — mówił i odchodził. „Idź do licha!" — myśleliśmy. " Stary Acąuin tymczasem biegał po mieście. Nie wiem, dokąd chodził, bo choć niegdyś był rozmowny, teraz stał się milczący. Pewnie biegał do jakichś urzędowych osób, może do sądu... Gorąco mi się robiło na tę myśl: Witalis też miał do czynienia z sądem i pamiętałem, co z tego wynikło. Ale tym razem na wynik czekaliśmy dłużej i minęła już większa część zimy, zanim dał znać o sobie. Oczywiście, nie traciliśmy czasu i nie mogąc naprawić szkód i wstawić szyb, hodowaliśmy co się dało w tych warunkach: trochę jarzyn i kwiatów odpornych na chłód. Nie były to wielkie rzeczy, ale zawsze coś. No i mieliśmy zajęcie. Któregoś wieczoru Acąuin wrócił bardziej przybity niż zwykle. — To już koniec, moje dzieci — powiedział. Chciałem wyjść z pokoju, bo zrozumiałem, że zaraz zajdzie coś ważnego, w czym ja nie powinienem uczestniczyć, skoro się zwracał do swoich dzieci. Dał mi jednak znak, żebym został. — Przecież należysz do rodziny — powiedział — i chociaż jesteś za mały, żeby zrozumieć, co powiem, dosyć już się napatrzyłeś ludzkiego nieszczęścia, by je odczuć. Dzieci, musimy się rozstać! 181 Wydaliśmy okrzyk zgrozy, a Liza rzuciła się ojcu w ramiona, objęła go i rozpłakała się. — Nie myślicie chyba, że opuszczę was z własnej woli. Nie odchodzi się od takich dobrych dzieci i takiego kochanego maleństwa, jak Liza. Sąd skazał mnie na zapłacenie dużej sumy, a ponieważ nie mam pieniędzy, zlicytują całe nasze mienie. To nie wystarczy na pokrycie długu, pójdę więc do więzienia na pięć lat. Skoro nie mogę zapłacić pieniędzmi, zapłacę sobą, własną wolnością. Wybuchnęliśmy płaczem. — Tak, to bardzo smutne — ciągnął dalej — ale prawo jest prawem. Podobno ongiś było jeszcze okrutniejsze. Wsadzą mnie do więzienia, i to już za parę dni. Będą mnie tam trzymali pięć lat. Co się z wami teraz stanie? Milczeliśmy wszyscy. Nie wiem, co czuły inne dzieci, ale dla mnie była to straszna chwila. — Oczywiście, zastanawiałem sie nad tym i oto co wymyśliłem, żebyście nie zostali na br-i1 We zamkną. Nabrałem tu zastanowimy się, Katarzyny Suriot w Dreuzy, co się stało, i poprosi, żeby za- Mora jest rozważna, doświadczona co robić. vo raz pierwszy w życiu pisałem list i nie poszło mi to łatwo. Wprawdzie Acąuin nie powiedział nic wyraźnego, ale dał nam trochę nadziei, a to już było dużo. Przyjedzie Katarzyna, osoba doświadczona, zaradna — to wystarczało naszym naiwnym, dziecięcym umysłom. Dla ludzi zaradnych nie ma trudności. Ale Katarzyna nie przyjechała tak zaraz. Przed nią zjawili się strażnicy z Sądu Handlowego, którzy aresztują niewypłacalnych dłużników. Acąuin szedł właśnie do jednego ze swoich przyjaciół i zabrał mnie z sobą. Zaraz za drzwiami obstąpili nas strażnicy. Acąuin nie próbował jednak uciekać. Zbladł, jakby miał zemdleć, i słabym głosem poprosił, aby mu pozwolono pożegnać się z dziećmi. — Nie wpadaj w rozpacz, człowieku — rzekł jeden ze strażników. — Więzienie za długi nie jest takie straszne. Tam też są dobrzy ludzie. Weszliśmy wszyscy do domu, ja pobiegłem do ogrodu po chłopców, a Acąuin wziął na kolana płaczącą Lizę. Jeden ze strażników coś mu szepnął do ucha i ogrodnik odparł natychmiast: — Tak, racja, trzeba. Wstał gwałtownie i postawił Lizę na podłodze. Uczepiła się jednak jego ręki i nie chciała jej puścić. Potem Acąuin ucałował Stefcię i chłopców. Stałem w ciemnym kącie pokoju i łzy mi się cisnęły do oczu. — A ty, Remi —• zawołał Acąuin — nie przyjdziesz się pożegnać?! Przecież też jesteś moim dzieckiem. Byliśmy na pół przytomni z rozpaczy. — Nie ruszajcie się stąd — nakazał nam jeszcze Acąuin i wyszedł szybko. Chciałem biec za nim, ale Stefcia mnie powstrzymała. 182 Bezradni staliśmy w kuchni i płakaliśmy w milczeniu, bo i co mogliśmy sobie powiedzieć. Wiedzieliśmy, że kiedyś dojdzie do tego rozstania, ale spodziewaliśmy się, że wtedy będzie już Katar'zyna i w niej znajdziemy oparcie. Przyjechała w godzinę po zabraniu Acquina i zastała nas w kuchni, ciągle oniemiałych z rozpaczy. Nawet Stefcia, fćtóra dotychczas zawsze była naszą podporą, tym razem się załamała. Taka mocna i dzielna, teraz była tak samo słaba, jak my; nie dodawała nam otuchy, opuściła ją dawna siła woli i tylko na tyle potrafiła stłumić swój ból, by pocieszać Lizę. Nasz okręt, bez kapitana i sternika, bez świateł, bez niczego, co by nas mogło doprowadzić do portu, płynął teraz miotany wichrem po wzburzonym oceanie życia. Ciotka Katarzyna była, jak się to mówi, zuch-kobieta, zaradna i stanowcza. Przez dziesięć lat, pięciokrotnie, służyła w Paryżu jako mamka. Znała życi*- \k sama o sobie mówiła, była bardzo obrotna. Z ulgą słuchali \czych rozkazów; nareszcie ktoś nami kierował, od razu v ^ » \niej. ¦* \onej i biednej chłopce spadł teraz wielki ,. ^ająć sierotami, z których najstarsze nie miało a najmłodsze było nieme. Jak sobie z tym poradzić, ledwie się miało co do ust włożyć? służyła kiedyś u jakiegoś notariusza, udała się więc po radę. Potem poszła do więzienia zobaczyć się z bratem i w tydzień po swoim przyjeździe, uprzednio w nic nas nie wtajemniczając, oznajmiła nam swoją decyzję. Ponieważ byliśmy za młodzi, aby pracować samodzielnie, każde zostanie umieszczone u któregoś z krewnych; Liza pojedzie do ciotki Katarzyny, do Dreuzy, Aleksander do do stryja górnika w Varses, Beniamin do drugiego stryja, ogrodnika w Saint-Quentin, a Stefcia do zamężnej ciotki w Esmandes, nad brzegiem morza. Słuchałem czekając, aż nadejdzie kolej na mnie, ale gdy ciotka milczała, zapytałem: — A ja? — Ty? Ty nie należysz do rodziny. — Pracowałem dla was. — Nie należysz do naszej rodziny. — Proszę zapytać Aleksandra i Beniamina, czy nie pracowałem pilnie. 184 — Do jedzenia też byłeś pilny, prawda? — Tak, tak, on należy do rodziny! — wołały dzieci, Liza zaś podeszła do ciotki i błagalnie złożyła ręce; było to bardziej wymowne od słów. — Rozumiem cię, moje biedactwo — powiedziała ciotka. — Chcesz, abym go zabrała razem z tobą, ale w życiu nie robi się tego, czego człowiek chce. Ty jesteś moją bratanicą i jeżeli w domu mój mąż powie jakieś złe słowo albo się skrzywi dając ci miejsce przy stole, odpowiem mu krótko: „Ona należy do rodziny, któż więc się nią zaopiekuje, jeśli nie my?" t tak samo będzie u innych, u stryjów, u ciotki w Esmandes. Przyjmuje się pod dach swoich, nie obcych. Dziś trudno o chleb nawet dla siebie, a cóż dopiero dla innych. Czułem, że nic się nie da zrobić. Ciotka miała rację w tym, co mówiła. Nie należałem do rodziny, nie miałem prawa niczego żądać. Żebrałbym, gdybym żądał. A przecież czybym ich więcej kochał, gdyby byli moim prawdziwym rodzeństwem? Byli mi braćmi i siostrami. Czy Liza nie kochała mnie tak, jak kochała Beniamina i Aleksandra? Ciotka Katarzyna, gdy raz coś postanowiła, już od tego nie odstępowała. Oznajmiła nam, że jutro się rozłączymy, i kazała iść spać. Ledwie znaleźliśmy się w swoim pokoju, wszyscy mnie otoczyli. Liza płacząc tuliła się do mnie. Zrozumiałem wtedy, że choć martwią się, że zostaną rozdzieleni, niepokoją się głównie o mój los, żałują mnie i uważają za brata. Wtedy w mojej skołatanej głowie zrodziła się pewna myśl, a raczej' serce mi ją podśzepnęło. — Słuchajcie — powiedziałem. — Wasi krewni wprawdzie mnie nie chcą, ale widzę, że wy mnie nie odpychacie! — Tak, ty zawsze będziesz naszym bratem! — zawołali. — Obiecuję wam, że nim będę, i dowiodę wam tego. — Gdzie chcesz się zaczepić? — zapytał Beniamin. — Mógłbyś pracować u Pernuita. Chcesz, to pójdę jutro rano zapytać, czy cię przyjmie? — odezwała się Stefcia. — Nie chcę u nikogo pracować, bo musiałbym zostać w Paryżu i rozstalibyśmy się wtedy na dobre. Wezmę swój barani kożuszek, harfę i pójdę od Saint-Quentin do Varses, z Varses do Esmandes, a stamtąd do Dreuzy. Zobaczę się z wami wszystkimi po kolei i w ten sposób dla mnie zawsze będziecie razem. Nie zapomniałem ani śpiewać, ani grać, zarobię na życie. Po ich zadowolonych minach poznałem, że podoba im się ten pomysł, 185 że trafia do ich uczuć, i pocieszyło mnie to w mym smutku. Długo mówiliśmy o moim planie, naszej rozłące, przeszłości i przyszłości. Potem Stefcia kazała nam iść do łóżek, ale żadne z nas dobrze tej nocy nie spało, a ja chyba najgorzej ze wszystkich. Nazajutrz, wczesnym rankiem, Liza zaprowadziła mnie do ogrodu. Zrozumiałem, że chce mi coś powiedzieć, i zapytałem: — Martwisz się naszą rozłąką; nie potrzebujesz mi tego mówić, czuję to i widzę po twoich oczach. Ale zaprzeczyła ruchem ręki. — Za dwa tygodnie będę w Dreuzy '-— powiedziałem. Znakiem dała mi do zrozumienia, że nie o to jej chodzi. — Nie chcesz, abym przyszedł do Dreuzy? Skinęła głową, że chce, ale pokazała przy tym ręką w trzech kierunkach wyrażając w ten sposób, że chce, abym wpierw odwiedził jej rodzeństwo. — Mam iść wprzód do V? \Esmandes i Saint-Quentin? Uśmiechnęła się zadowolr zumiałem. — Po co? /ede wszystkim wymownym /s,Ł wiadomości o rodzeństwie: ytero potem przyjść do niej i opo-Xth usłyszałem. /& obszerny powóz na godzinę ósmą. więzienia, pożegnać się z ojcem, a do- Wtedy ruchami rąk spojrzeniem wyjaśnił? mam odwiedzić ich wiedzieć, co widzi Ciotka Kaf Wszyscy mie1 piero potęp- O sióf yz kolei wywołała mnie do ogrodu. — * yĄ rozstaniemy — powiedziała. — Chcę, żebyś miał ode mii /#kę. Weź to: znajdziesz tu igły, nici, a także moje nożyczki, A dostałam od chrzestnego ojca. Na włóczędze będzie ci to potrzebne, bo któż ci teraz poceruje, połata odzież, przyszyje guzik? A te przybory przypomną ci o nas. Tymczasem Aleksander krążył w pobliżu i ledwie tylko Stefcia odeszła do domu, zostawiając mnie wzruszonego w ogrodzie, podszedł i powiedział: — Mam dwie monety po sto sous. Zrób mi przyjemność i weź jedną. . Z naszej piątki on jeden cenił pieniądze. Śmieliśmy się z jego skąpstwa, bo zbierał grosz do grosza, bez przerwy przeliczał swoje 186 oszczędności, cieszył się błyskiem monet na słońcu i lubił słuchać ich brzęku. Toteż nic dziwnego, że ten uczynek wzruszył mnie jeszcze bardziej. Chciałem mu odmówić, ale upierał się i wcisnął mi do ręki błyszczącą pięciofrankówkę.'Jego przyjaźń do mnie musiała być silniejsza od skąpstwa. Beniamin nie dał się zakasować: podarował mi swój nóż i zażądał w zamian jednego sou, żebyśmy się nie pokłócili. Czas płynął szybko, jeszcze kwadrans, jeszcze pięć minut i na dejdzie rozłąka. Czy Liza mnie nie zapomni? Gdy doleciał nas skrzyp kół, wybiegła z pokoju i pokazała mi znakiem, żebym szedł za nią. — Liza! —• wołała ciotka. U ogrodnika każdy skrawek ziemi musi rodzić coś pożytecznego, ale w naszym ogrodzie w jednym, kącie rósł duży krzak bengaiskiej róży. Nie usunięto go stamtąd, bo i tak na tym skrawku nie można było nic hodować. Liza podbiegła do krzaka, ułamała gałązkę, odwróciła się do mnie i przełamawszy ją wpół tak, że na każdej połówce pozostał pączek już bliski rozkwitu, podała mi jedną. Spojrzenie jest nieraz o wiele wymowniejsze od słów, a słowa przy nim są często zimne i czcze. — Liza, Liza! — wołała ciotka. Bagaże były już w powozie. Wziąłem harfę i zawołałem Capiego, który ujrzawszy harfę i mój dawny ubiór — dla niego wcale nie odpychający — jął skakać z radości. Zrozumiał, że ruszamy w drogę, że będzie się teraz mógł wybiegać na wolności, co było mu milsze od siedzenia wśród murów. Nadszedł czas pożegnania. Ciotka Katarzyna postarała się go skrócić; kazała wsiadać Stefci i chłopcom, a mnie poleciła, abym podał jej Lizę na kolana. Potem, gdy stałem ogłuszony tym wszystkim, odepchnęła mnie lekko i zatrzasnęła drzwiczki powozu. — Jedziemy — rozkazała stangretowi. Kareta ruszyła. Przez łzy cisnące mi się do oczu widziałem jeszcze, jak Liza wychyliła się z opuszczonego okna i przesłała mi od ust pocałunek. A potem powóz skręcił za róg i zniknął w obłoku kurzu. Oparty o harfę, z Capim u nóg, stałem jeszcze długo, bezmyślnie patrząc na opadający wolno kurz. Jeden z sąsiadów, który miał zamknąć dom i oddać klucze właścicielowi, przywołał mnie do rzeczywistości. 187 — Chciałbyś tu zostać? — zapytał. — Nie, odchodzę — odparłem. — Dokąd? — Gdzie oczy poniosą. Pewnie zdjęła go litość, bo podał mi rękę. — Gdybyś chciał zostać — powiedział — mógłbyś pracować u mnie, ale bez wynagrodzenia. Nie jesteś dość silny. Potem to co innego, nie mówię nie. Podziękowałem mu. — Jak chcesz. Mnie chodziło o ciebie. Szczęśliwej drogi. I odszedł. Zostałem sam: dom był zamknięty, dorożka odjechała. Przewiesiłem harfę przez ramię; ten znany ruch rozbudził czujność Capiego. Wstał i patrzał h mnie błyszczącymi oczami. — W drogę, Capi Zrozumiał. Zacz-Odwróciłem miałem nadzieję Słońce stad < / w niczym nie żony upadłe, muszę znóv To b' Ale ucz niż sy* wia 'i w ''edziałem. ^odskakiwać. «* -którym spędziłem dwa lata i w którym Aerci, i spojrzałem przed siebie, /zystym niebie, było ciepło. Ten dzień iwej mroźnej nocy, kiedy śmiertelnie znu-/ A więc te dwa lata były tylko przystankiem: /rogę! iroczynny przystanek. Pozwolił mi odzyskać siły. A, które przepełniało mi serce, cieszyło mnie więcej /zdrowie. Aż sam na świecie, miałem cel w życiu: pomagać, i spra-/tym, których kochałem i którzy mnie kocltahi1 /mną otwierał się nowy etap. CZĘŚĆ DRUGA W drogę! W drogę! Świat stał przede mną otworem; mogłem pójść na północ lub na południe, na zachód albo na wschód, tam gdzie bym miał ochotę. Chociaż byłem dzieckiem, byłem jednak panem siebie. Wiele dzieci mówi sobie po cichu: „Och, gdybym mógł robić to, co chcę; gdybym był wolny; gdybym był panem siebie!" — i wzdychają niecierpliwie w oczekiwaniu tego szczęśliwego dnia, kiedy będą mogły... robić głupstwa. A ja mówiłem sobie: „Och, gdybym miał kogoś, kogo mógłbym się poradzić, kto by mną pokierował!" Różnica między tymi dziećmi i mną była ogromna. Bo jeśli tamte dzieci robią głupstwa, zawsze mają kogoś, kto je poratuje, gdy im się noga powinie, lub pomoże się dźwignąć, gdy upadną; ja zaś nie miałem nikogo i gdyby mi się noga powinęła, stoczyłbym się w dół i musiałbym się dźwigać o własnych siłach, oczywiście jeżelibym sobie karku nie skręcił. A miałem już dosyć duże doświadczenie i wiedziałem, że mogę bardzo łatwo skręcić kark. Przyznaję, że tego się bałem. Doznałem dosyć biedy, toteż stałem się bardziej ostrożny niż moi rówieśnicy. Była to nauka, za którą słono zapłaciłem. Przed wyruszeniem w drogę chciałem zobaczyć się z człowiekiem, który był mi ojcem w tych ostatnich latach. A gdy ciotka Katarzyna nie zabrała mnie do niego z innymi dziećmi, mogłem i powinienem był pójść sam, żeby się z nim pożegnać. Wprawdzie nigdy jeszcze nie byłem w więzieniu za długi, ale dosyć o nim ostatnio słyszałem, by do niego trafić. Poszedłem więc do miasta znanym sobie szlakiem i przy kościele Świętej Magdaleny zapytałem o dalszą drogę. Wierzyłem, że i mnie, jak innym dzieciom 189 Acquina, pozwolą się z nim zobaczyć; czyż nie byłem jakby jego dzieckiem? Nie śmiałem isć przez Paryż z Capim biegnącym luzem. Lękałem się, że policjant mnie zaczepi, a po przygodzie w Tuluzie najbardziej się bałem policji. Prowadziłem więc biednego Capiego na sznurku, co bardzo boleśnie dotknęło dumę tak mądrego i dobrze wychowanego psa. Ruszyliśmy w stronę ulicy Ciichy, gdzie znajdowało się więzienie noszące jej nazwę. Wśród wielu smutnych rzeczy na świecie, których widok nasuwa ponure myśli, najbrzydszą i najsmutniejszą jest chyba więzienna brama; mrozi serce bardziej jeszcze niż widok grobowca: umarli spoczywający pod kamienną pły' odeszli na zawsze, podczas gdy więźniów pogrzebano za życia. Zawahałem jakby iii się się za Wyobr łem, iż. skórze.. Ni mi : mć p' -¦Mn przekroczyłem próg więzienia Ciichy, /zatrzymają, że ta okropna brama zatrzaśnie A trudno jest wyjść z więzienia, ale nie wiedzia-/tam wejść. Przekonałem się o tym na własnej /jednak odesłać z kwitkiem i w końcu pozwolono ojcem Piotrem. Strażnik wprowadził mnie do roz-moim oczekiwaniom nie było w niej ani krat, ani A po chwili wszedł Acąuin, bynajmniej nie skuty łań- /ledziałem, że przyjdziesz, mój mały Remi — powiedział. — * iłem nawet Katarzynie, że nie przyprowadziła cię z innymi dz /mi. Od rana byłem smutny i przybity, ale te słowa dodały mi ducha. — Pani Katarzyna — odparłem — nie chciała mnie zabrać do siebie. — To było niemożliwe, mój biedny chłopcze. W życiu nie robi się tego, co się chce. Wiem, że zarobiłbyś na siebie, ale Suriot, mój szwagier, nie ma dla ciebie pracy. Jest dozorcą śluzy na Kanale Niver-nais, a tacy dozorcy nie potrzebują ogrodniczkow. Dzieci mi powiedziały, że chcesz powrócić do zawodu wędrownego śpiewaka. Czyżbyś już zapomniał, że o mały włos nie umarłeś z głodu i chłodu pod naszymi drzwiami? — Nie, nie zapomniałem. 190 — A wtedy nie byłeś sam jak palec. Miałeś opiekuna. To poważna sprawa, mój chłopcze: w twoim wieku, zdany tylko na własne siły, bez żadnego oparcia... — Mam Capiego. Jak zawsze na dźwięk swego imienia Capi zaszczekał, zdając się mówić: „Obecny! Do usług, jeżeli potrzeba!" — Tak, to dobry pies, ale to tylko pies. Jak zapracujesz na życie? — Śpiewem i przedstawieniami, które będziemy dawali z Capim. — On jeden nie wystarczy. — Nauczę go kuglarskich sztuczek; prawda, Capi, że nauczysz się wszystkiego, co zechcę? Capi przyłożył łapę do piersi. 191 — Rozsądniej byś zrobił, mój chłopcze, zaczepiając się gdzieś na stałe. Niezły już z ciebie robotnik i to byłoby lepsze od włóczenia się po drogach; to dobre ^łla leniuchów. — Nie jestem leniuchem, pan to wie i nigdy chyba nie słyszał pan, abym narzekał, że mam za dużo roboty. U pana nie żałowałem rąk i zostałbym z pewnością na stałe. Ale nie chcę iść pracować u innych. To ostatnie zdanie powiedziałem pewnie jakimś szczególnym tonem, bo Acąuin przez chwilę bacznie mi się przyglądał. — Mówiłeś — odezwał się wreszcie — że Witalis, gdy jeszcze nie wiedziałeś, kim jest, zdumiewał cię często wielkopańskimi manierami, które zdawały się dowodzić, że jest prawdziwym panem. Wiesz, że i ty masz w sobie coś, co wskazuje, że nie jesteś z prostaków. Nie chcesz 'vć u ludzi? No cóż, może masz rację, a to, co ci dla twego dobra. I chyba tak należało. Ale jesteś / nie masz rodziców, a ja już dłużej nie mogę j /Taki biedak, jak ja, nie ma prawa przemawiać radziłem, panem ' zastęp z gór A zrobiły na mnie duże wrażenie, zwłaszcza że sam /ó samo, choć może trochę inaczej. 4atwa sprawa taka samotna wędrówka po świecie. Wie-yCżułem, bo znałem przecież wędrowne życie, pamiętałem n wilki pożarły nasze psy, i tę, kiedy szliśmy do kamienioło-intilly; cierpiałem głód i chłód, bywałem przepędzany z każdej A- mogłem grosza zarobić jak wtedy, kiedy Witalis siedział zieniu; zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństw i nędzy tego ownego życia, w którym się nie jest pewnym nie tylko jutra, ale iżącej chwili. /Gdybym jednak zrezygnował z mego zamiaru, musiałbym się jąć stałej pracy u kogoś, a tego nie chciałem. Może to była duma niewłaściwa w mojej sytuacji; miałem jednak opiekuna, któremu mnie sprzedano, i chociaż już nie żył, nie życzyłem sobie drugiego; to było, moje twarde postanowienie. Poza tym — co również miało decydujące znaczenie — nie mogłem wyrzec się wolnego życia i wędrówek, bo złamałbym obietnicę daną Stefci, Aleksandrowi, Beniaminowi i Lizie. Ostatecznie trójka starszych obyłaby się beze mnie: mogli pisać do siebie. Ale Liza! Liza nie umiała pisać, tak jak nie umiała i ciotka Katarzyna. Byłaby więc osamotniona. Co by o mnie pomyślała? Pewnie to, że już jej nie kocham, jej, 192 I która mi okazała tyle serca i przyjaźni. Nie, na to nie mogłem się zgodzić. — Nie chciałby więc pan dostawać ode mnie wiadomości o dzieciach? — Mówiły mi o tym. Nie myślałem jednak o nas, namawiając cię do zrezygnowania ż twego zamiaru, lecz o tobie. Zawsze trzeba przede wszystkim pomyśleć o innych, a potem dopiero o sobie. — Tak, to racja, i teraz właśnie wskazał mi pan, co powinienem zrobić: gdybym z lęku przed niebezpieczeństwem wędrownego życia nie dotrzymał obietnicy, pomyślałbym o sobie, nie o was, nie o Lizie. Znów mi się przyjrzał, tym razem dłużej, a potem nagle ujął moje obie ręce. — Wiesz, chłopcze, muszę cię ucałować za te słowa. Masz dobre serce i to prawda, że dobre serce wcale nie zależy od wieku. Siedzieliśmy obok siebie, sami w rozmównicy. Wzruszony i dumny z tego, co Acąiiin powiedział o mnie, uściskałem go serdecznie. On zaś podjął po chwili: — Niech cię Bóg ma w swojej opiece. Już ci więcej nic nie powiem. Jeszcze parę chwil siedzieliśmy .w milczeniu; czas jednak uciekał i trzeba się było pożegnać. Nagle Acąuin sięgnął do kieszeni kamizelki i wyciągnął wielki srebrny zegarek, przyczepiony do dziurki od guzika na skórzanej dewizce. — Niech nikt nie powie, że rozstaliśmy się i nic nie dostałeś ode mnie na pamiątkę. Masz tu mój zegarek. Niedużo jest wart, bo inaczej bym go przecież sprzedał. I kiepsko chodzi, od czasu do czasu trzeba nim mocno potrząsnąć. Ale w tej chwili to wszystko, co mam, i dlatego ci go daję. To mówiąc wcisnął mi zegarek do ręki, a gdy nie chciałem przyjąć tak pięknego prezentu, rzekł ze smutkiem: — Rozumiesz, że ja teraz nie potrzebuję patrzeć na godziny. I tak się one tutaj dłużą, umarłbym, gdybym miał je liczyć. Żegnaj, mój mały Remi, uściśnij mnie raz jeszcze; dzielny z ciebie chłopiec. Zostań zawsze takim. Chyba wziął mnie za rękę i podprowadził do drzwi, ale nie pamiętam, ani co robiliśmy w tej chwili, ani co mówiliśmy, tak bardzo byłem wzruszony. Teraz, kiedy myślę o tej chwili rozłąki, przypominam sobie, że gdy się ocknąłem na ulicy, byłem oszołomiony i na pół przytomny. 13 Bez rodziny 193 Zdaje mi się, że długo, bardzo długo stałem przed bramą więzienia, nie mogąc się zdecydować, dokąd ruszyć, na prawo czy na lewo. Może stałbym tak do wieczora, gdybym przypadkiem nie natrafił ręką na jakiś przedmiot w mojej kieszeni, krągły i twardy. Machinalnie zacząłem go macać, aby zrozumieć, co to jest.' Mój zegarek! Zmartwienie, niepewność, lęk — od razu poszły w kąt. Myślałem tylko o moim zegarku. Miałem zegarek, mój własny, na którym mogłem odczytać godzinę! Wyciągnąłem więc go teraz, chcąc to zrobić i przekonałem się, że było południe. Ostatecznie każda godzina — dwunasta, dziesiąta, czy druga — była dla mnie jednakowo dobra, ale ucieszyłem się, że to dwunasta. Trudno mi nawet powiedzieć dlaczego, ale tak było. Południe, aha, południe! Wiedziałem, że tak jest, mój zegarek mi to powiedział. Cudnie! I nagle wydało mi się, że zegarek jest rodzajem przyjaciela, którego można zapytać o radę i z którym można pomów — J"*'pa, mój przyjacielu zegarku? aó] drogi Remi. lnie, więc trzeba zrobić to lub tamto, prawda? ^cią. /żeś mi o tym przypomniał. Gdyby nie ty, gotów bym jestem, żebyś nie zapominał, edy miałem zegarek i Capiego, miałem z kim porozma- /egarek! Dwa słowa, które wymawiałem z przyjemnością. 4zo pragnąłem mieć zegarek, a byłem głęboko przekonany, h go nie będę miał! Teraz tykał mi w kieszeni. I choć nie / dobrze, było to bez znaczenia. Trzeba nim było potrząsać, / — nie będę mu tego oszczędzał, a jeżeli to nie wystarczy, p rozbiorę. To będzie nawet bardzo ciekawe: zobaczę, co tam jest v. /rodku i co każe mu chodzić. Niechże się więc dobrze sprawuje, bo będę dla niego surowy. Pochłonięty radością nawet nie zauważyłem, że Capi cieszy się nie mniej ode mnie. Łapał mnie zębami za nogawki od spodni i poszczekiwał od czasu do czasu. Wreszcie to coraz głośniejsze szczekanie wyrwało mnie z rozmarzenia. — Czego chcesz, Capi? Spojrzał na mnie, a gdy ciągle nie mogłem zrozumieć, o co mu 194 chodzi, stanął na tylnych łapkach, a przednią zaczął postukiwać w kieszeń, do której schowałem zegarek. Chciał odczytać, która godzina, aby się popisać przed „wielce szanowną publicznością", jak mawiał Witalis. Pokazałem mu więc zegarek. Długo się przyglądał wskazówkom, jakby próbował sobie przypomnieć, a później zamerdał ogonem i zaszczekał dwanaście razy. Pamiętał! Zarobimy więc pieniądze dzięki naszemu zegarkowi! Przybyła nam jedna sztuczka, na którą nie liczyłem! A że działo się to na ulicy, przed wejściem do więzienia, więc ludzie patrzyli na nas, a niektórzy nawet przystawali. Gdyby nie lęk przed policją, zaraz bym dał przedstawienie. Zresztą było południe — czas ruszać w drogę! Po raz ostatni spojrzałem na więzienie i powiedziałem „żegnajcie" tym murom, za którymi siedział biedny ojciec Piotr, gdy ja byłem wolny jak ptak, i ruszyliśmy przed siebie. Przede wszystkim potrzebowałem mapy Francji. Wiedziałem, że mogę ją nabyć taniej u ulicznych antykwariuszy nad brzegiem Sekwany, poszedłem więc w tamtą stronę. Przechodząc przez plac du Carrousel machinalnie spojrzałem na zegar na pałacu królewskim Tuileries i przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić czas wskazywany przez mój zegarek. Było na nim wpół do pierwszej, gdy na pałacowym zegarze — pierwsza. Któryż chodzi dobrze? Chciałem potrząsnąć moim, ale po namyśle dałem spokój. Dlaczego miałby się mylić mój kochany, piękny zegarek? Mógł źle chodzić ten pałacowy. Schowałem więc swój do kieszeni, bo zresztą nie robiło mi różnicy, czy było wpół do pierwszej, czy pierwsza. Długo szukałem takiej mapy, jaka mi była potrzebna: podklejonej na płótnie, składanej i nie droższej niż dwadzieścia sous, co dla mnie było kwotą poważną. Wreszcie znalazłem odpowiednią i tak już pożółkłą, że antykwariusz odstąpił mi ją za siedemdziesiąt pięć centymów. Teraz już mogłem opuścić Paryż i postanowiłem to zrobić możliwie jak najprędzej. Miałem przed sobą dwie drogi: na Fontainebleau albo na Orlean. W gruncie rzeczy było mi wszystko jedno i tylko przypadek zrządził, że zdecydowałem się pójść na Fontainebleau. Kiedy szedłem ulicą Mouffetard, której nazwa odczytana na tabliczce nasunęła mi wspomnienie o Garofolim, Mattii, Riccardzie, garnku z pokrywą zamykaną na kłódkę, dyscyplinie i w końcu o Witalisie, moim biednym i dobrym opiekunie, zmarłym dlatego, że nie chciał 195 mnie zostawić u okrutnego pryncypała z ulicy Lourcine, nagle wydało mi się, że w chłopcu podpierającym mur kościoła Świętego Medarda, poznaję małego Mattię. Przecież to ta sama olbrzymia głowa, te same łzawe oczy, wymowne usta, łagodny, zrezygnowany wyraz twarzy i ta sama komiczna sylwetka. Lecz, rzecz dziwna, jeżeli to był on, to wcale nie urósł. Podszedłem bliżej, chcąc mu się przyjrzeć. Ależ tak, to był on! Poznał mnie także i uśmiech rozjaśnił jego bladą twarzyczkę. — To ty przyszedłeś do nas z tym starym, siwobrodym starcem przed moim odejściem do szpitala? Ach, jakże mnie wtedy łeb bolał! — Ciągle pracujesz dla Garofolego? Rozejrzał się wkoło i odparł ściszonym głosem: — Garofoli siedzi w więzieniu. Zamknęli go, bo zatłukł na śmierć biednego Orlrida. Ućieszyłf -*e Garofoli siedzi w więzieniu, i po raz pierwszy pomyślałem /traszne więzienie może być też rzeczą dobrą. — A «^ /hłopcami? — N *n ^ ,oyło mnie tam, gdy brali Garofolego, bo kiedy wyszedłe / 4* k, Garofoli widząc, że gdy się mnie bije, to zaraz c / 4f Jął mnie na dwa lata, za zapłatą z góry, do cyrku Gassoi/ 4^ /cyrk? Nie? To nieduży cyrk. Potrzebowali dziecka do laiy 6f przecinaniem na pół. Aż do poniedziałku tam byłem, ale rr O /{li, bo mi się głowa teraz nie mieści w pudle, no i jes /a. Przyszedłem z Gisors, gdzie się cyrk zatrzymał, żeby wrr /rofolego, ale wszyscy się rozpierzchli, mieszkanie jest za; /opiero sąsiad mi powiedział, co się stało. Przywlokłem się w' k wiem, co z sobą zrobić. /laczego nie wracasz do Gisors? /gdy pieszo wyruszyłem z Gisors do Paryża, cyrk też odjeżdżał, ale Uk /ouen. Jakże byś chciał, żebym się tam dostał? To daleko, a ja nie mam pieniędzy. Nic nie jadłem od wczorajszego południa. Nie byłem bogaty, ale miałem dosyć pieniędzy, aby uratować tego malca od głodowej śmierci. Błogosławiłbym też tego, który dałby mi kawałek chleba, gdy pod Tuluzą byłem tak głodny, jak Mattia teraz. -— Zaczekaj tutaj — powiedziałem. Pobiegłem na róg do piekarni i po chwili przyniosłem mu długą bułkę. Pochłonął ją w mgnieniu oka. — No więc, co zamierzasz? — zapytałem. 196 — Nie wiem. — Musisz się jakoś ratować. — Chciałem sprzedać skrzypce przed spotkaniem z tobą i byłbyr sprzedał, gdyby mi się ich nie zrobiło żal. To moja jedyna radość i pociecha. Kiedy mi smutno, szukam takiego miejsca, gdzie byłbym sam, i gram tylko dla siebie. I wtedy widzę wszystko w różowych kolorach. — Czemu nie miałbyś grać na ulicy? — Grałem, ale nikt mi nic nie dał. Wiedziałem, co to znaczy grać, kiedy nikt nie sięga do sakiewki. — A ty? — zapytał Mattia. — Co teraz robisz? Dziecinna próżność podszepnęła mi odpowiedź: — Ja? Ja jestem szefem trupy. Właściwie była to prawda, bo miałem przecież trupę składającą się ze mnie i z Capiego, ale prawda granicząca z łgarstwem. — Och, gdybyś zechciał... — Co, gdybym zechciał? — Mnie do niej przyjąć. Wtedy zdobyłem się na szczerość. — Ale oto cała moja trupa — powiedziałem wskazując na psa. — No to co? Będziemy we dwójkę. Błagam, nie opuszczaj mnie. Co się ze mną stanie? Umrę z głodu. Umrzeć z głodu! Każdy, kto słyszy te słowa, inaczej je rozumie i inaczej odczuwa. Ja odczułem je sercem: wiedziałem, co to znaczy umierać z głodu. — Potrafię pracować — ciągnął Mattia. — Gram na skrzypcach, znam różne sztuczki cyrkowe i umiem śpiewać. Zobaczysz, będę cię we wszystkim słuchał! Będę twoim służącym i nie potrzeba mi pierriędzy, samo jedzenie wystarczy. A jeżeli co przeskrobię, możesz mnie nawet zbić, tylko nie po głowie, bo jest bardzo wrażliwa po biciu u Garofolego. Słuchając biednego Mattii, mało się nie rozpłakałem. Jak mu powiedzieć, że nie mogę go przyjąć do trupy? Umrze z głodu? Przecież, ze mną tak samo może umrzeć z głodu! Usiłowałem mu to wytłumaczyć, ale nie chciał zrozumieć. — Nie — powiedział. — We dwóch nie umiera się z głodu, jeden drugiego podtrzymuje, pomaga, a ten co ma, daje temu, który nie ma. Te słowa rozwiały moje wątpliwości: ponieważ miałem, powinienem! mu pomóc. — Zgoda — powiedziałem. ' 197 Pochylił się i pocałował mnie w rękę. Tak mnie tym wzruszył, że łzy napłynęły mi do oczu. — Chodź ze mną — oświadczyłem — ale nie jako służący, tylko jako kolega. Poprawiłem rzemień od harfy na ramieniu i powiedziałem: — W drogę! , Po kwadransie wyszliśmy z Paryża. Ciepły wiatr osuszył drogi i dobrze się szło po twardej nawierzchni. Powietrze było łagodne, słońce świeciło na jasnym, bezchmurnym, kwietniowym niebie. Jakże inaczej wchodziłem do tego wyśnionego od dawna Paryża, owej ziemi obiecanej, w tamten zimowy dzień, kiedy śnieg padał gęsto. Teraz trawa już się zieleniła w przydrożnych rowach. Tu i tam zdobiła ją biel stokrotek lub kwitnących poziomek, które zwracały ku słońcu swoje korr ". Przechodząc obok ogrodów widzieliśmy kiście ':<5ci, a gdy lekki wiatr poruszał spokojne i>w sypały się nam na głowy płatki /rodach, w krzakach przy drodze, w ko-/ie śpiewały ptaki. Jaskółki fruwały nisko, / za niewidocznymi owadami, /nała się pod dobrym znakiem. Z wiarą iciem, stąpałem po dźwięcznej nawierzchni, /urka, biegał wkoło nas, obszczekiwał wozy iiwodu, po prostu dla samej radości szczekania. yinie w milczeniu, zamyślony. Ja również milcza- bzu wśród świeżej powietrze, sponad żółtej lewkonii. V ronach wysokich tuż przy ziemi, Nasza węc więc, coraz < Capi, spuszc i pryzmy kar Mattia łem, żeby czym my;1 Doką Obie a potem;. /zeszkadzać, no i dlatego, że i sam miałem nad Ąe, ż« tak rezolutnie? że przede wszystkim zobaczę się z jej rodzeństwem, L nie powiedziałem, kogo odwiedzę w pierwszym rzędzie: Beniamina, i. /ksandra czy też Stefcię. Mogłem sam wybierać i zacząć albo od Sewennów, albo od Charente, albo od Pikardii. Ale skoro skierowałem się na południe, pozostał mi tylko wybór między Aleksandrem i Stefcią. Celowo poszedłem na południe: chciałem się zobaczyć z matką Barberin. Bo choć tak długo nie mówiłem o mojej piastunce, nie należy sądzić, że o niej zapomniałem niby jakiś niewdzięcznik. I nie byłem też niewdzięcznikiem, mimo że ani razu do niej nie napisałem. Chciałem napisać: „Myślę o tobie, wciąż cię kocham z całego 198 Al "^ iiy^^ir^rł/ifiift.' ¦ y serca". Hamował mnie jednak paraliżujący strach przed Barberinem. Ten list mógł go naprowadzić na mój ślad, a wtedy odebrałby mnie i sprzedał komuś innemu, kto nie byłby taki, jak Witalis. Z pewnością miał do tego prawo. Wolałem więc raczej uchodzić za niewdzięcznego, niż znów dostać się w jego ręce. Wolałbym umrzeć — skonać z głodu — niż się na to narazić. Na samą myśl, że to by mi się mogło przydarzyć, włosy stawały mi dęba. Ale teraz, będąc wolnym i mogąc iść, dokąd chciałem, postanowiłem spróbować zobaczyć się z matką Barberin. Po „zaangażowaniu" zaś Mattii do mojej „trupy" to przedsięwzięcie wydało mi się całkiem łatwe. Przezornie zostanę w tyle, a Mattię wyślę naprzód. Wejdzie on do matki Barberin, nawiąże rozmowę, jeśli będzie sama — powie prawdę, wróci do mnie i wówczas ja wejdę do tej chaty, gdzie minęło moje dzieciństwo, i uściskam moją kochaną piastunkę. Ale jeżeli Mattia zastanie Barberina, szepnie tylko matce Barberin, gdzie na nią czekam. 199 ii Mil Układałem ten plan idąc, a że wymagał dokładnego obmyślenia i skupienia uwagi, nie odzywałem się słowem. Bo przecież nie chodziło tylko o spotkanie z matką Barberin; musiałem jeszcze pomyśleć o tym, aby nasza droga przebiegała przez wsie i miasteczka, w których moglibyśmy coś zarobić. . Najlepiej było poradzić się mapy. Szliśmy wśród szczerych pól, mogliśmy więc spokojnie wypocząć, na jakiejś pryzmie kamieni. Kiedy usiedliśmy, wyciągnąłem mapę i rozłożyłem ją na trawie. Dosyć długo zastanawiałem się, ale w końcu wybrałem drogę, która tak wiodła, że mogłem zawadzić o Chavanon, a przy odrobinie szczęścia, zarobilibyśmy też na chleb. — Co to takiego? — zapytał Mattia wskazując na mapę. Prawie w tych -"vch słowach, co Witalis, gdy mnie to tłuma- "t mapa i do czego służy. /zy i słuchał uważnie. /ieć czytać — rzekł. Li pie jest też droga z Gisors do Paryża? 'awet łatwo ją znaleźć. /dnak wierzyć, kiedy jednym ruchem palca przebyłem / Paryża. — km ją pieszo — rzekł — i wiem, że jest znacznie dłuższa. Musi* /u więc — tak jak umiałem, a nie wypadło to najlepiej — wytłumac^/ć, co to jest skala; słuchał, ale nie wydawał się przekonany. Przyszło mi na myśl, że jeżeli już rozpiąłem plecak, to przy tej okazji przejrzę swoje rzeczy i pokażę Mattii mój majątek. Rozłożyłem na trawie trzy płócienne koszule, trzy pary pończoch, pięć chustek — wszystko w doskonałym stanie — i parę już trochę podniszczonych bucików. Mattia był olśniony. — A co ty masz? — zapytałem. — Skrzypce i to, co na sobie — odparł. 200 — Słuchaj więc — powiedziałem — podzielę się z tobą, bo jesteśmy przecież kolegami; masz dwie koszule, dwie pary pończoch i trzy chustki. Ale teraz sprawiedliwie będzie, jeżeli ty poniesiesz mój plecak przez godzinę, a ja przez drugą. Mattia nie chciał przyjąć tych darów, nabrałem już jednak zwyczaju komenderowania, co — przyznaję — przypadło mi nawet do gustu, musiał więc ustąpić przed moim rozkazującym tonem. Wyjmując swoje rzeczy, położyłem na koszulach przybory do szycia otrzymane od Stefci, jak również małe pudełko z fóżyczką od Lizy. Mattia chciał do niego zajrzeć, ale mu nie pozwoliłem. —- Jeżeli nie chcesz mi robić przykrości — powiedziałem chowając pudełeczko — przyrzeknij, że nigdy go nie dotkniesz. — Przyrzekam — rzekł. Od chwili gdy znów wziąłem harfę i przywdziałem barani kożuszek, jedna rzecz mnie krępowała: moje spodnie. Zdawało mi się, że artysta nie może nosić długich spodni, że musi pokazywać się publiczności w krótkich i w pończochach z krzyżującymi się na nich, kolorowymi wstążkami. Długie spodnie dobre są dla ogrodnika, ja zaś znów byłem artystą! Kiedy się jest własnym panem i ma się jakiś pomysł, realizuje się go od razu. Chwyciłem więc za nożyczki. — Pokaż, jak grasz na skrzypcach, a ja się zajmę spodniami — powiedziałem do Mattii. — Chętnie — rzekł i ujął skrzypce. Tymczasem śmiało przyłożyłem nożyczki do spodni nieco poniżej kolan i zacząłem ciąć. Były to dobre spodnie z szarego sukna tak jak moja kamizelka i kurtka. Cieszyłem się bardzo, gdy je dostałem od Acąuina. Nie wydawało mi się jednak, że coś stracę, jeżeli je skrócę. Nawet przeciwnie. Z początku ciąłem i jednocześnie słuchałem gry Mattii, ale szybko odłożyłem nożyczki i zamieniłem się w słuch: Mattia grał prawie tak pięknie, jak Witalis. — Kto cię nauczył grać? — zapytałem bijąc brawo. — Nikt, a raczej wszyscy po trochu, ale przede wszystkim doszedłem do tego własną pracą. — A kto cię nauczył tej melodii? — Gram to, co usłyszę. — Nauczę cię czytać nuty. — Ty wszystko umiesz! 201 — Jestem przecież szefem trupy. Każdy artysta musi koniecznie mieć trochę miłości własnej, bo inaczej nie jest artystą: zapragnąłem pokazać Mattii, że także jestem muzykiem. Wziąłem więc harfę i żeby mu zaimponować, odśpiewałem swoją popisową, neapolitańską piosenkę. Potem, jak to jest w zwyczaju między artystami, Mattia odpłacił mi komplementem za komplement; on był bardzo utalentowany, ja byłem bardzo utalentowany — słowem, każdy z nas był zadowolony z drugiego. Ale trudno było na tym poprzestać; po graniu dla własnej przyjemności należało pomyśleć o zagraniu dla zarobku, dla zdobycia jedzenia i dachu ; nad głową w nocy. Zawiązałem plecak i Mattia z kolei zarzucił go sobie na ramiona. Ruszyliśmy drogą pełną k wszej wsi i dać przedstawi? — Naucz mnie twojej ją śpiewali na dwa głosy skrzypcach. To będzie Z pewnością! Nasz. gdyby nie posypały si Uniknęliśmy pod< Villejuif i zaczęli szi minęliśmy wielką b było ludzi odświęt czkami. Mężczyzn-Łatwo było zgad Przyszło mi przy muzyce. W;%, skłoniwszy się kapeli -*z trzeba było zatrzymać się w pier- /trupy Remiego. /wiedział Mattia. — Będziemy ędę ci mógł akompaniować na umer. musiałaby mieć serce z kamienia, zęścia. Kiedy weszliśmy do wsi za /, gdzie by można dać przedstawienie, dużej farmy. Na jej podwórzu pełno a wszyscy mieli bukieciki z wstąże-I butonierkach, a kobiety — przy stanikach, /wesele. / że może weselni goście chcieliby potańczyć /vięc na podwórko wraz z Mattią i Capim i nisko m (był to gest podpatrzony u Witalisa), zwróciłem się z moją propozycją do pierwszej napotkanej osoby. Osobą tą był tęgi młodzieniec, którego twarz, czerwona jak cegła, wystawała ponad sztywnym kołnierzykiem, opierającym mu się o uszy. Wyglądał na łagodnego i poczciwego chłopaka. Nie odpowiedział mi, ale odwrócił się ku weselnym gościom całym ciałem, bo jego piękny, lśniący surdut z grubego sukna najwidoczniej krępował mu ruchy, wsadził dwa palce do ust i gwizdnął na nich tak przeraźliwie, że Capi się przestraszył. , — Hej, wy, słuchajcie! — wrzasnął. — Co byście powiedzieli na odrobinę muzyczki? Mamy tu grajków. 202 tak, muzyka! Muzyka! — odezwały się pary strasząc Mattię, bo —. Tak i kobiet. -- Stawać do kadryla! W parę minut na środku podwórza ustawiły się kury i gęsi, które rozbiegły się w popłochu. — Grasz kadryla? — szeptem po włosku zapytałem zląkłem się, co to będzie. — Tak — odparł — i cicho poddał mi na skrzypcach melodię. \ Przypadkiem i ja ją znałem, byliśmy więc uratowani. Że stodoły wytoczono wóz na dwóch kołach, podstawiono klocek pod dyszel i kazano nam wejść na to zaimprowizowane podium. Wprawdzie nigdy nie graliśmy razem, Mattia i ja, ale jakoś daliśmy sobie nieźle radę. Trzeba też dodać, że nasi słuchacze nie byli wytrawnymi znawcami muzyki. — Gra któryś z was na kornecie pistonowym? — zapytał czerwono-licy grubas. — Tak, ja — odparł Mattia. — Ale go nie mam. — Nie szkodzi. Zaraz ci go przyniosę, bo skrzypce, choć ładnie brzmią, są jednak mdłe. — Grasz na kornecie? — znów po włosku zapytałem Mattię. — Tak, i na trąbce, i na flecie. Na każdym instrumencie do grania. Mattia naprawdę był bezcennym nabytkiem. Niebawem przyniesiono kornet i zabraliśmy się do grania kadryli, polek, walców, ale przede wszystkfm — kadryli. Graliśmy tak do północy bez wytchnienia; mnie się to nie dało we znaki, ale Mattia bardzo się zmęczył. Miał trudniejsze zadanie w naszym duecie, a w dodatku był wyczerpany poprzednią pieszą wędrówką i głodem. Widziałem, że czasami bladł, jakby miał zemdleć, a jednak grał ciągle, dmuchając co sił w płucach w swój kornet. Na szczęście nie tylko ja zauważyłem jego zmęczenie. Panna młoda też je dostrzegła. — Dosyć — powiedziała — malec nie ma już siły. A teraz zbiórka na grajków! — Jeżeli państwo pozwolą — odezwałem się zeskakując na ziemię — nasz kasjer się tym zajmie. I rzuciłem kapelusz Capiemu, który natychmiast porwał go w zęby. Wdzięk, z jakim Capi dziękował za datki, zyskał mu duże brawa, ale — co ważniejsze — datki były szczodre. Idąc za nim widziałem, 203 jak do kapelusza sypały się większe monety, a na ostatku pan młody wrzucił doń aż pięć franków. To już była fortuna! Lecz to nie wszystko: dano nam jeść i pozwolono* się przespać w stodole. Rano, kiedy opuszczaliśmy ten gościnny dom, mieliśmy dwadzieścia osiem franków. — To twoja zasługa — powiedziałem zwracając się do Mattii. — Gdyby nie ty, nie byłoby orkiestry. Przy tych słowach przypomniało mi się, co powiedział Acąuin, kiedy zacząłem uczyć Lizę: że dobry uczynek zawsze bywa nagrodzony. — Palnąłbym kapitalne głupstwo, gdybym cię nie przyjął do mojej trupy! Z dwudziestoma ośmioma f bogaczami, toteż po przyjściu pozwolić na parę koniecznych kornet pistonowy, za który r trzy franki. Nie był ani piękm i doprowadzeniu do porzą nabyłem czerwone wstążk tornister dla Matu, bo wyj ciężar, niż co jakiś czas i teraz mogliśmy iść żw? v Z Corbeil wyszliśm wszystkich zakupów zor tam przedstawienia, kti repertuar i mogliśmy szeni byliśmy nie lada [Ogłern sobie bez obawy A więc przede wszystkim rym żelastwem zapłaciłem ostatecznie, po oczyszczeniu mógł nam służyć. Następnie i w końcu stary wojskowy /nieść na plecach stale mniejszy 'odzieliliśmy równo nasze rzeczy iniałych humorach. Po załatwieniu ;szcze trzydzieści franków, bo daliśmy /nam przyniosły; mieliśmy urozmaicony /Ozostawać w jakimś miejscu bez oba- ^szcie zgadzaliśmy się ze sobą jak dwaj taki wy, że się powtarzamy'. . bracia. ' — Wiesz — parę razy powiedział mi Mattia śmiejąc się patron jak ty, który nie łoi skóry, to wspaniała rzecz! — A więc jesteś zadowolony? — Zadowolony? Pierwszy raz w życiu, od wyjścia z domu, nie tęsknię do szpitala! Nasze powodzenie podsunęło mi ambitną myśl. Po wyjściu z Corbeil szliśmy na Montargis kierując się do matki Barberin. Oczywiście dowiódłbym jej mojej pamięci i wdzięczności, uściskawszy ją i ucałowawszy, ale czy nie byłby to zbyt tani dowód? Co innego, gdybym jej coś ofiarował. Byłem już przecież dosyć bogaty i mogłem sobie pozwolić na jakiś prezent. 204 A było coś, co by ją uszczęśliwiło, i to nie na chwilę, lecz do końca życia. Krowa. Krowa, która zastąpiłaby naszą biedną Roussette! Jak by się cieszyła matka Barberin i jaka by to była dla mnie radość! Jeszcze po drodze do Chavanon kupiłbym tę krowę, a Mattia na postronku wprowadziłby ją do obejścia matki Barberin. Oczywiście, Barberin byłby nieobecny. „Pani Barberin — powiedziałby Mattia — przyprowadziłem pani krowę". „Krowę? Mylisz się, chłopcze" — powiedziałaby matka Barberin z westchnieniem. „Ależ nie, proszę pani, przecież to pani jest panią Barberin z Chavanon? A więc to do pani kazał mi królewicz (dobry królewicz z bajki) zaprowadzić tę krowę w darze od niego". ,,Co za królewicz?" — wtedy ja się zjawiam, rzucam się w ramiona matce Barberin i ucałowawszy się serdecznie, robimy sobie naleśniki i pączki, które zjadamy we trójkę. Barberin już nie może ich nas pozbawić, jak w tamten Tłusty Czwartek, kiedy zabrał masło do swojej cebulowej zupy. To było piękne marzenie, ale żeby je zrealizować, należało kupić krowę. Nie miałem zielonego pojęcia, ile może ona kosztować. Pewnie drogo, bardzo drogo, ale kto wie! Nie chodziło mi o dużą krowę, bo, po pierwsze, im większa, tym droższa, po drugie, duże krowy więcej jedzą, a nie chciałem, aby mój prezent stał się uciążliwy. Musiałem koniecznie dowiedzieć się, ile kosztuje taka, jakiej potrzebowałem. To było w tej chwili najważniejsze. Na szczęście sprawa nie przedstawiała- trudności; w naszym wędrownym życiu, zwłaszcza wieczorami w oberżach, spotykaliśmy poganiaczy i handlarzy bydłem; wystarczyło więc ich zapytać. Ale za pierwszym razem, gdy zwróciłem się z tym do poganiacza wołów, zwiedziony jego poczciwą miną spotkałem się z wybuchem śmiechu. Odchylił się w tył na krześle i tłukąc pięścią w stół, śmiał się jak szalony. Wreszcie przywołał oberżystę. — Wiesz, o co mnie zapytał ten mały grajek? Ile kosztuje krowa, nieduża, ale dobra! Może ma być jeszcze uczona? Znów się roześmiał, ale ja nie dałem się zbić z pantałyku. — Musi być mleczna, ale nie jeść za dużo — dodałem. — A za to dać się oprowadzać na sznurku po drogach, jak twój pies! Kiedy już gię dosyć naśmiał i wyczerpał zapas dowcipów, na które go było stać, udzielił mi odpowiedzi, a nawet wdał się w dyskusję. 205 Miał taką krowę, jakiej chciałem; łagodną, bardzo mleczną — tó nie było nawet mleko, tylko śmietanka — i prawie nic nie jedzącą. Jeżeli mu wyłożę piętnaście pistoli, mogę ją sobie zabrać. Tak się rozgadał, że gdy przedtem nie mogłem go nakłonić do mówienia, teraz nie dał mi dojść do słowa. Wreszcie, gdy poszliśmy spać, śniłem o tym, czego się dowiedziałem. Piętnaście pistoli to sto pięćd ~"iąt franków. Daleko mi było do ^ tak. Gdyby nam szczęście tej kwoty. Ale czy mogłem ją zar nadal sprzyjało, gdybym odkład te sto pięćdziesiąt franków. Wtedy przyszło mi na n / tylko skierować się do V.ar / i stracony czas by się nam / Więc wpierw do,Varsey / gdzie odegram moją bajk' c? Rano podzieliłem się • *\ — Idziemy do Vars rzecz bardzo ciekawa. /sza, to mógłbym uzbierać /jednak na to czasu, iść wprost do Chavanon, moglibyśmy sporo zarobić 'tnej drędze — do Chavanon, (& królewicza ''. z Manią, który mi przyklasnąt. dział. — Kopalnia to na pewno , Z Montargis do Yarseo Ame miasto ~ .-------D__ _.. /które leży w Sewennach na płaskowzgórzu opadającym ku Morzu Śródziemnemu, droga jest długa: trzysta lub czterysta mil w linii prostej, ale dla nas — dwukrotnie więcej z powodu naszych warunków życia i wywołanej tym konieczności zbaczania z drogi. Musielibyśmy przecież oglądać się za miejscami, gdzie moglibyśmy coś zarobić. Prawie trzy miesiące zajęło nam przejście tego tysiąca kilometrów, ale kiedy doszliśmy już pod Varses, z radością stwierdziłem, że nie zmarnowaliśmy czasu; w skórzanej sakiewce miałem sto dwadzieścia osiem franków — do ceny krowy brakowało już tylko dwadzieścia dwa. Mattia cieszył się nie mniej ode mnie i był ogromnie dumny, że przyczynił się do zdobycia tej kwoty. Trzeba przyznać, że jego zasługa była istotnie duża i że bez niego, a zwłaszcza bez jego kornetu, Capi i ja nigdy nie zebralibyśmy takiej sumy. Byłem też pewny, że w drodze z Varses do Chavanon zarobimy brakujące dwadzieścia dwa franki. Yarses był niegdyś ubogą mieściną zagubioną w górach i znaną 206 tylko z tego, że często szukały w niej schronienia „Dzieci Boże ?l którym przewodził Jean Cavalier. Dzięki swemu położeniu w górach miasteczko stanowiło ważny punkt w wojnie z kamizardami, ale właśnie to położenie przyczyniało się do jego ubóstwa. Koło roku 1750 pewien stary szlachcic, ogarnięty manią poszukiwań, odkrył tu bogate pokłady węgla kamiennego i od tej chwili Varses stało się zagłębiem węglowym, które wraz z Alais, Saint-Gervąis i Besseges dostarcza całej południowej Francji węgla, z powodzeniem konkurującego z węglem angielskim. Kiedy ów szlachcic zaczął wiercić szyb, wszyscy się z niego śmiali* a gdy na głębokości stu pięćdziesięciu metrów jeszcze nic nie odkrył, rodzina próbowała go zamknąć w domu wariatów, aby nie zaprzepaścił całego majątku. W Varses były przecież pokłady rudy żelaznej, ale ani śladu węgla! Stary szlachcic jednak schronił się przed podniesionym z jego powodu wrzaskiem do swojej kopalni i już z niej nie wychodził. Spał tam, jadł i był narażony tylko na niedowiarstwo górników, którzy wzruszali ramionami przy każdym uderzeniu kilofa, ale porwani zapałem i wiarą swego pracodawcy, kopali dalej. Na głębokości dwustu metrów natrafiono na węgiel i stary szlachcic natychmiast przestał uchodzić za pomylonego — wszyscy uważali go teraz za geniusza. Bogactwo Varses leży pod nim, nie na powierzchni. Wygląd miasta budzi smutek: okolica jest jałowa, nie ma tu drzew, tylko gdzieniegdzie rosną samotne kasztany, morwy i rachityczne oliwki. Ziemia jest nie-uprawna, usiana szarymi lub białymi kamieniami. Tylko tam, gdzie grubsza warstwa gleby utrzymuje wilgoć, wyrastają jakieś rośliny, które przyjemnie dla oka odcinają się od nagich gór. Wskutek braku roślinności zdarzają się tu kolosalne powodzie, bo gdy deszcz pada, woda płynie po nagich stokach, tak jakby płynęła po ulicznym bruku. Zwykle wyschnięte strumienie zamieniają się w bystre potoki, a rzeki w dolinach napełniają się szybko i występują z brzegów. W kilka minut ich poziom wznosi się o' trzy, cztery pięć metrów i nawet więcej. Varses rozsiadło się po obu brzegach rzeki Divonne, do której w granicach miasta wpadają dwa dopływy: górskie potoki Truyere i Saint-Andeol. Miasto nie jest ani ładne, ani czyste, ani regularne; jego ulicami od rana do wieczora suną wagony załadowane rudą * „D z i e c i Boże" lub k a.m i z a r d z i (les camisards) — tak nazywano w Sewennach protestantów, którzy wystąpili zbrojnie przeciwko odwołaniu edyktu nanlej-skiegb (1685 r,), gwarantującego swobodę wyznania 207 lub węglem. Bez przerwy sypie się z nich kurz, czarny i rudy, który w deszczową pogodę zamienia się w błoto, głębokie i grząskie niby trzęsawisko. Natomiast gdy słońce świeci i wiatr wieje, nad miastem unoszą się oślepiające tumany kurzu. Domy od góry do dołu są czarne od pokrywającego je błota i pyłu, który wznosi się aż ponad dachy, a także od dymu z pieców i kominów opadającego na ulicę. Wszystko tu jest czarne: ziemia, niebo i nawet woda w rzece. A ludzie na ulicy są jeszcze czarniejsi od otoczenia; czarne są ich konie, wozy i liście na drzewach. Zdawałoby się, że na miasto opadła w ciągu dnia chmura sadzy albo że aż po dachy zalała je powódź smoły. Ulice wcale nie są przeznaczone dla wozów lub pieszych, tylko dla kolei i wagonów 208 z kopalń. Wszędzie na ziemi widzi się szyny i obrotnice, a w górze, na tle nieba, wiszące mosty, pasy i wały transmisyjne, które kręcą się z ogłuszającym hałasem. Wielkie hale dygoczą aż do fundamentów, a gdy się zajrzy do nich przez drzwi lub okna, widzi się rozpalone do czerwoności, żelazne wytopy przesuwające się niby potężne meteory, olbrzymie młoty mechaniczne, spod których tryskają snopy iskier, i miarowo poruszające się tam i z powrotem tłoki parowych maszyn. W mieście nie ma ani wspaniałych budynków, ani ogrodów, ani pomników na placach. Wszystko ma tutaj kształt sześcianów; kościoły, sąd, szkoły — wszystko to są sześciany, w większym lub mniejszym stopniu pocięte otworami okien. Do Varses przyszliśmy o drugiej czy trzeciej po południu. Na czystym niebie słońce świeciło jasno, ale im dalej wchodziliśmy w miasto, tym robiło się mroczniej. Między niebem i ziemią zawisła gęsta chmura dymu, która ociężale snuła się po ulicach, czasami tylko rozdarta przez jakiś wysoki komin. Od godziny słyszeliśmy już potężne sapanie i głuchy huk, podobny do pomruku morza. Sapały wentylatory, a huk szedł od mechanicznych młotów i zgniataczy. Wiedziałem, że stryj Aleksandra jest górnikiem w Varses i pracuje w kopalni „Tru^ere", ale nic ponadto. Nie wiedziałem, czy mieszka -osobą stryj Zaprop przedstawi* LJ — rzekł śn Po trze pominął bi umierając z mniej — z u Garofołeg głowę. Teraz ju Przytłaczała' przywróciły i bieniem wesc rach, ze wszyltK^fc •u h/i O z ten czas z Mattią? Nie mogłem obarczać jego więc, aby wziął Capiego i zaczął dawać cy miasta, na co chętnie się zgodził. ię samodzielnie trochę pieniędzy na twoją krowę h naszej wędrówki Mattia w niczym nie przy-rowitego i smutnego chłopca, jakim był, gdy ierał mur kościoła Świętego Medarda, a jeszcze \o malca z naszego pierwszego spotkania, gdy garnka i od czasu do czasu łapał się za obolałą olała. Nie był ani smutny, ani nawet słabowity, tmosfera, a pobyt na świeżym powietrzu i słońcu ie i humor. W czasie naszej wędrówki był uoso-gody ducha; wszystko ^widział w różowych kolo-ię cieszył, każdy drobiazg go radował, wszystko, nawet złe, brał za*1 dobrą monetę. Źle by mi było bez niego, bo ileż to razy osładzał mi smutek i zmęczenie. Ta różnica naszych charakterów z pewnością wynikała z wrodzonych cech narodowych. On był Włochem, miał więc w sobie beztroskę, łatwość uległego przystosowania się do trudności, czego nie mają moi współrodacy, bardziej skłonni do oporu i walki. „Twoi współrodacy? — zapytacie. — Jakiej więc jesteś narodowości?" Na to odpowiem później. Teraz chciałem tylko powiedzieć, że nie byliśmy do siebie podobni, ale dzięki temu dobrze nam było razem. Nawet kiedy kazałem mu pracować, ucząc go czytać. Z nutami zawsze szło łatwo, gorzej natomiast z czytaniem. Wtedy powstawały niesnaski, bo nie miałem ani cierpliwości, ani wyrozumiałości, ani doświadczenia nauczycieli. Jednak Mattia nigdy nie miał mi za złe, gdy byłem niesprawiedliwy lub gdy się na niego gniewałem. Ustaliliśmy zatem, że w czasie mojej pracy w kopalni, on przedstawieniami będzie powiększał naszą fortunę. A Capi, któremu wytłumaczyłem, o co chodzi, zdawał się to rozumieć. 218 Nazajutrz rano przywdziałem robocze ubranie Aleksandra. Po raz ostatni zaleciłem jeszcze Mattii i Capiemu, żeby byli rozsądni, i poszedłem za stryjem Kasprem. — Pilnuj się mnie — powiedział wręczając mi lampę — i schodząc po drabinie nie puszczaj jednego szczebla, zanim dobrze nie uchwyciłeś drugiego. Ruszyliśmy w głąb chodnika; on przodem* ja tuż za nim. — Gdyby ci się noga obsunęła na drabinie, trzymaj się z całej siły, bo szyb jest głęboki, a dno twarde. Nawet bez tego uprzedzenia byłem dosyć zdenerwowany. Bo można być zdenerwowanym, gdy z jasnego dnia wchodzi się w ciemną noc, a z powierzchni ziemi — w jej głąb. Instynktownie obejrzałem się za siebie, ale odeszliśmy już dosyć daleko i światło dzienne, z wnętrza tego czarnego kanału, wyglądało jak biały krążek, jak księżyc na ciemnym, bezgwiezdnym niebie. Przestraszył mnie ten błyskawiczny rzut oka w tył, ale szedłem dalej w ślad za stryjem Kasprem. — Schody — rzekł po chwili. Staliśmy przed czarnym otworem, a w jego nieprzeniknionej głębi widziałem chyboczące się światełka: większe przy wejściu i malejące, aż do prawie niewidocznych punkcików, w miarę jak się oddalały. To były lampy tych górników, którzy zeszli przed nami. Ciepły podmuch powietrza, bijący nam w twarze niósł głuchy gwar ich rozmów. Czułem dziwny, nie znany mi zapach, jakby eteru zmieszanego z benzyną. Po schodach nastąpiły drabiny, po drabinach znów schody. — No, jesteśmy ha pierwszym poziomie — rzekł stryj Kasper. Byliśmy w sklepionym chodniku o prostych, obmurowanych ścianach, nieco wyższym niż dorosły mężczyzna. Ale trafiały się tu też miejsca, w których trzeba się było pochylać, zęby przejść; być może sklepienie się tam obniżyło, a może ziemia uniosła. — To ciśnienie ziemi — wyjaśnił mi stryj Kasper. — Góra jest przekopana wzdłuż i wszerz, powstały więc próżnie i grunt się osuwa, a kiedy napiera zanadto, ciśnie na chodnik. Po ziemi biegły szyny, a przy ścianie płynął strumyk. — Ten strumyk łączy się z innymi. Wszystkie powstają z wody, która się przesącza, i wpadają do jednego dołu. Pompa mechaniczna codziennie przetacza z niego do rzeki tysiąc, a nawet tysiąc dwieście' metrów sześciennych wody. Gdyby stanęła, kopalnię by zalało. A poza tym jesteśmy- teraz pod korytem Divonne'y. 219 I Zauważywszy mój mimowolny ruch, stryj Kasper roześmiał się. — Na głębokości pięćdziesięciu metrów nie ma obawy, aby ci się nalało na głowę — rzekł. — A jeżeli się zrobi wyrwa? — Jaka tam wyrwa! Chodniki z dziesięć razy przechodzą pod rzeką. Są takie Starczy nam wj Po dojściu i mam robić, a kie aby mnie nauczyr-i kach, przy spotka Miał rację mć godzinach, jeżeli sobie z nią radził potrzebnych w kaź brak większym wys i bardziej męcząca. Na szczęście try, ostatnia, trzymiesięczs więc, a stryj Kasper co M O UJ Z ¦u "o zie można się bać powodzi, ale nie tu. , obsunięć ziemi i tąpnięć. tanowiska, stryj Kasper pokazał mi, co był już pełny, dopchnął go razem ze mną, i i powiedział też, jak się strzec na mijan-wózkiem. wszystko nie jest trudne, i już po paru całkiem wdrożony w pracę, to nieźle ałem jeszcze tego nawyku i zręczności pzie; musiałem wynagradzać sobie ten ez cq moja praca była mniej wydajna tory wiodłem od lat, szczególnie zaś rka, zahartowały mnie; nie narzekałem tył, że jestem zuch i że wyrosnę na dobrego górnika. Ale choć miałem wielką ochotę zejść do kopalni, nie miałem żadnej ochoty w niej zostać. Kierowała mną ciekawość, nie powołanie. Nie miałem tych zamiłowań, które są potrzebne do życia pod ziemią: trzeba bowiem do tego kochać ciszę, samotność, wewnętrzne skupienie. Od rana do nocy musi się przebywać z własnymi myślami; nie ma do kogo ust otworzyć, nie zdarza się najmniejsza rozrywka. Po latach włóczęgi, spędzonych w ciągłym ruchu, ze śpiewem na ustach, nie nadawałem się na górnika. Przejmowały mnie grozą godziny wypełnione pchaniem wózka w ciemnych chodnikach, gdzie jedynym światłem jest lampka górnicza, a jedynymi głosami oddalony stukot innych, toczących się wózków, szemranie wody w ścieku i od czasu do czasu głuche tąpnięcie, które tę martwą ciszę czyni jeszcze bardziej przytłaczającą i ponurą. Samo zejście i wyjście z kopalni jest już pracą, a trzeba w niej jeszcze zostać dwanaście godzin, nic więc dziwnego, że posiłki,przynosi się z sobą i jada na miejscu. Moim najbliższym sąsiadem był ładowacz, nie chłopiec, jak wszyscy ładowacze, lecz siwobrody, poczciwy starzec. Mówiąc o siwej brodzie, 220 mam na myśli jej niedzielny wygląd, po gruntownym wyszorowaniu się, bo w ciągu tygodnia była szara już w poniedziałek wieczór, a sobotę — czarna jak smoła. W młodości człowiek ów był budowaczem, to znaczy cieślą, który obudowywał drzewem chodniki, ale przy jakimś osunięciu się ziemi stracił trzy palce i musiał zrezygnować z pracy w swoim zawodzie. Dostał niedużą rentę od zarządu kopalni, bo ten wypadek przydarzył mu się, gdy ratował trzech kolegów górników. Po paru latach tamta kopalnia zbankrutowała i renta przepadła. Poszedł więc do pracy jako ładowacz do kopalni „Truyere". Mówiono nań „magister", bo wiedział dużo rzeczy, których nie wiedzieli rębacze, a nawet sztygarzy, a także dlatego, że chętnie o tym mówił, dumny ze swojej wiedzy. Zaznajomiłem się z nim w czasie naszych posiłków i wkrótce nawet zaprzyjaźniłem. Ja byłem wszystkiego ciekaw, o wszystko się dopytywałem, a on lubił opowiadać. Wkrótce staliśmy się nierozdzielni. W kopalniach na ogół rozmawia się mało, toteż zaczęto nas niebawem nazywać gadułami. Aleksander nie umiał wyjaśnić wszystkiego, co chciałem wiedzieć, a stryj Kasper też nie potrafił mi dać wyczerpujących odpowiedzi, bo kiedy zapytałem, co to jest węgiel kamienny, rzekł: — To węgiel, który jest twardy jak kamień. Takie wyjaśnienia mi nie wystarczały. Przy Witalisie nauczyłem się być bardziej dociekliwy. Całkiem inaczej na to pytanie odpowiedział mi magister. — Węgiel kamienny — mówił — to nic innego, tylko węgiel drzewny. Zamiast kłaść do ognia drewno z naszej epoki, przez takich ludzi jak ty i ja przekształcone w węgiel drzewny, kładziemy drzewa z pradawnych borów, które, pod wpływem sił przyrody, to znaczy pożarów, działalności wulkanów, trzęsień ziemi, zamieniły się w węgiel. Widząc, że patrzę zdziwiony, dodał: — Dziś nie marny czasu na rozmowę, musimy pracować, aie jutro jest niedziela, przyjdź do mnie, to ci wytłumaczę. Mam w domu kawałki węgla i skał, które zbieram od trzydziestu lat. Oczy pomogą ci lepiej zrozumieć to, co słyszą uszy. Nazywają mnie żartobliwie magistrem, ale zobaczysz, że i magister na coś się może przydać. Nie wszystko w życiu sprowadza się do pracy rąk. W twoim wieku także byłem ciekawy. Żyłem w kopalni i chciałem rozumieć to, na co codziennie patrzyłem. Rozpytywałem się inżynierów i czytałem. Po wypadku miałem dużo wolnego czasu i spożytkowałem go na naukę. Kiedy się ma oczy, które umieją patrzeć, a nałoży się na nie okulary, jakimi są książki, dojrzy się w końcu wiele rzeczy. Teraz już nie mam dużo czasu na czytanie ani pieniędzy na kupno książek, ale oczy trzymam ciągle szeroko otwarte. Przyjdź jutro, chętnie nauczę cię patrzeć wkoło siebie. Nigdy nie wiadomo, co wzejdzie ze słowa, które padło na urodzajną glebę. Ja postanowi*" ny badacz, Brongni, ges, i teraz wiem troc Nazajutrz powie — Ach — rzekł ś—i ^ jeżeli masz ochotę. C I ^ tylko, że jeżeli się czegt \ L Gdyby . nie jego zarozi \ ,o chłopem! \ o Magister nie mieszkał r~ nieco z dala, w miejscu pieczar na stoku góry. Od po górniku, który zginął stało tam łóżko, co bynajmnK nogi łóżka porosły grzybem. stojąc w wodzie i któremu pn \ić, usłyszawszy, co mówił pewien uczo-pprowadzałem po kopalniach w Besse-laszych kolegów. No, to do jutra! jwi Kasprowi, że idę do magistra, znalazł sobie słuchacza! Idź, chłopcze, ^wierzysz, w co zechcesz, pamiętaj \auczysz, nie zadzieraj przez to nosa. lagister byłby całkiem porządnym tak jak większość górników, tylko biednym, w pgbliżu naturalnych oś w rodzaju piwnicy od wdowy u. W najbardziej suchym kącie zy, że był on suchy, bo drewniane órnika, który całe życie spędza (dzień woda kapie na głowę, był to drobiazg bez znaczenia. Magister wynajął tę piwnicę, bo znajdowała się koło pieczar, gdzie robił poszukiwania, i to dla niego było najważniejsze. A poza tym mógł tutaj rozłożyć swoją kolekcję kawałków węgia, kamieni z odciskami i skamienielin. Rozradowany wyszedł na moje spotkanie i rzekł: — Ugoszczę cię „biruladą", bo choć młody chłopiec ma uszy i oczy, ma także łakome gardziołko. Najlepiej więc zaspokoić wszystkie jego potrzeby, aby się z nim zaprzyjaźnić. „Biruladą" to pieczone kasztany maczane w białym winie: w Sewen-nach uchodzi ona za wielki przysmak. — Po „biruladzie" — ciągnął magister — pogadamy sobie i pokażę ci przy tym moją kolekcję. Słowo „kolekcja" wypowiedział tonem, który usprawiedliwiał opinię zarozumialca, za jakiego uchodził wśród kolegów. Z pewnością żaden kustosz muzeum nie włożyłby więcej dumy w to słowo. Zresztą kolekcja naprawdę wydawała się bardzo bogata, o ile mogłem sądzić. Zajmowała całe pomieszczenie: małe okazy leżały na stołach i deskach, duże — wprost na ziemi. Od trzydziestu lat zbierał wszystko, co wydało mu się ciekawe, a że kopalnie zagłębia węglowego nad Cerę i Divonne są bogate w skamienieliny, miał rzadkie okazy, z których byłby zadowolony i geolog, i przyrodnik. Magistrowi tak samo spieszno było do opowiadania, jak mnie do słuchania, toteż szybko uporaliśmy się z „biruladą". — Chciałeś wiedzieć, skąd się bierze węgiel kamienny — zaczął — wytłumaczę ci więc w paru słowach, a resztę dopowiedzą ci moje zbiory, na które wtedy spojrzysz innym okiem. Wprawdzie nazywają mnie magistrem, ale niestety, nie jestem uczonym. Nasza ziemia nie -, zawsze tak wyglądała jak dziś: przeszła wiele zmian, tak zwanych rewolucji przyrodniczych. Był czas, kiedy pokrywały ją takie rośliny, które teraz rosną tylko pod zwrotnikami: na przykład paprocie, wielkie jak drzewa. Potem te rośliny wyginęły i zjawiły się inne, a po tych jeszcze całkiem inne i tak było przez tysiące i miliony lat. Otóż z tych roślin i drzew, które podlegały rozkładowi i nawarstwiały się jedne na drugich, powstały z czasem pokłady węgla. Nie kręć głową z niedowierzaniem; zaraz ci pokażę parę kawałków węgla, a przede wszystkim — kamieni z pokładów, które nazywamy żyłą. Na tych kawałkach węgla i na kamieniach zobaczysz odciski roślin, o których,ci mówiłem, tak wyraźne, jakby to były same rośliny zasuszone w zielniku. Węgiel więc powstał tak, jak mówię: przez nawarstwianie się pokładów obumarłych drzew i roślin, a więc jest tylko sprasowanym produktem ich rozkładu. Pewnie zapytasz, jak doszło- do tego nagromadzenia i nawarstwienia. To trudniej mi wytłumaczyć, bo zdaje się, że nawet uczeni nie są w tej sprawie jednego zdania. Jedni uważają, że te rośliny, uniesione przez wody, utworzyły olbrzymie tratwy na morzach i, dopchane prądami, osiadły tu i tam. Inni znowu przypuszczają, że pokłady węgła powstały ze spokojnego nakładania się na siebie warstw roślin, w miarę ' jak jedne następowały po drugich na tym samym miejscu. Uczeni zrobili też obliczenie, od którego aż mąci się w głowie: stwierdzili, że z hektara zrąbanego lasu powstaje warstwa drewna gruba zaledwie na osiem milimetrów, zamieniona zaś na węgiel daje tylko dwumili-metrową warstewkę. W ziemi zaś są pokłady węgla grube na dwadzieścia lub trzydzieści metrów. Ile więc czasu trzeba było, aby powstały takie złoża? Rozumiesz też, że las nasienny nie wyrasta w jeden dzień; musi sobie liczyć ze sto lat, żeby odpowiednio uróść. Po to więc, aby 223 powstał pokład węgla, gruby na trzydzieści metrów, potrzeba pięciu tysięcy lasów, rosnących po sobie na tym samym miejscu, to znaczy pół miliona lat. To już liczba zdumiewająca, a przecież jeszcze za mała, bo drzewa nie rosną po sobie z taką regularnością, trzeba im' ponad stu lat, by wyrosły i obumarły. A gdy jeden gatunek tkowe procesy przemian i rozkładu, drzewa mogły z niej czerpać soki. mało. Ile więc? Nie wiem i jestem (iałem ci tylko ogólnie wyjaśnić, rozumnym okiem mógł obejrzeć lej. magistra, bo przy każdym karni tłumaczył, tak że wreszcie rośnie po drugim, muc" aby powstała próchnu Widzisz zatem, że pół n za głupi, żeby tego d skąd się wziął węgiel, moją kolekcję. A teraz c Aż do wieczora prze; mieniu, każdym odcisku prawie zaspokoiłem swoją Nazajutrz, rano spotkaliśmy \w kopalni. — No co, magister — zapji ^asper — zadowolony jesteś z chłopca? * — Tak, ma uszy do słuchania %, ...j lo patrzenia. — Zobaczymy, czy będzie miał dziś ręce do roboty — rzekł Kasper. I podał mi stalowy klin, abym mu pomógł odłupać bryłę węgla, którą podciął od dołu, bo ładowacz musi też pomagać rębaczowi. Kiedy po raz trzeci toczyłem wózek z urobkiem do szybu Świętej Alfonsyny, usłyszałem nadlatujący z tamtej strony straszliwy łoskot, huk przeraźliwy, jakiego nie zdarzyło mi się słyszeć od czasu, gdy zacząłem pracować w kopalni. Czy chodnik się zawalił, ziemia osypała? Zacząłem nasłuchiwać: teraz ze wszystkich stron dochodziły mnie odgłosy jakiejś dziwnej wrzawy. Przerażony, w pewnej chwili chciałem uciekać i dopaść drabiny. Tyle razy jednak wyśmiewano się z moich obaw, że zawstydziłem się i zostałem. To pewnie był wybuch dynamitu albo wózek spadł do szybu, a może po prostu ziemia się osypała i echo poszło wzdłuż chodników. Nagle gromada szczurów przebiegła mi między stopami, niby uciekający w popłochu szwadron kawalerii. Potem usłyszałem dziwny odgłos szurania po ziemi i stemplach i szum wody. Miejsce, na którym stałem, było idealnie suche, toteż zdziwiłem się, skąd ta woda. Opuściłem lampę niżej i przyjrzałem się. Tak, to była wofla; płynęła od szybu i wypełniała chodnik. A więc ten hałas i huk towarzyszył wdarciu się wody do kopalni! Zostawiłem wózek na szynach, zawróciłem i pobiegłem co tchu do stryja Kaspra. — Woda w kopalni! — krzyknąłem. — Przestań gadać głupstwa — odparł. . — Z pewnością wyrwa w dnie rzeki — krzyczałem — uciekajmy! — Daj mi spokój! — Proszę posłuchać! Byłem tak podniecony, że stryj Kasper zatrzymał uniesiony w górę kilof i nadstawił ucha; hałas stał się jeszcze silniejszy, bardziej groźny. Było jasne, że to woda. — Biegnij szybko! — zawołał stryj Kasper. — Woda zalewa kopalnię! Krzycząc: „Woda w kopalni!" — porwał lampę, bo to jest pierwsza rzecz, którą robi górnik, i wbiegł w chodnik. Nie ubiegliśmy jeszcze dziesięciu kroków, kiedy ujrzałem magistra również wchodzącego w chodnik, żeby się dowiedzieć, co się stało. — Woda w kopalni! — krzyczał stryj Kasper.' — Rzeka się przerwała — dodałem. — Głupi jesteś! — skarcił mnie stryj Kasper. — Uciekajmy! — zawołał magister. Woda przybierała gwałtownie. Dochodziła nam już do kolan i utrudniała posuwanie się naprzód. Magister puścił się za nami; biegnąc tak we trójkę, krzyczeliśmy mijając przodki, gdzie pracowali inni górnicy: — Uciekajcie! Woda w kopalni! A jej poziom podnosił się w zastraszającym tempie. Na szczęście byliśmy niedaleko od drabiny, bo gdyby nie to, nigdy byśmy do niej nie dotarli. Magister dobiegł pierwszy, ale przystanął: — Wchodźcie — rzekł. — Ja jestem już stary i sumienie mam czyste. Nie było czasu na świadczenie sobie grzeczności. Stryj Kasper zaczął wspinać się pierwszy, ja szedłem za nim, magister za mną, a potem w dosyć dużym odstępie — kilku górników, którzy się do nas przyłączyli. Te czterdzieści metrów, między drugim i pierwszym poziomem, Sez rodziny J^^^tf^^^ 225 g^||g| przebyliśmy w rekordowym czasie. Ale, tuż przed ostatnim szczeblem, runęła na nas kaskada wody gasząc lampy. » — Trzymać się mocno! — krzyknął stryj Kasper. Nasza trójka mocno uczenia się drabiny, ale tych za nami woda to spotkało, gdybyśmy stali o jakieś y już istna lawina wody. pziomu, ale nie byliśmy uratowani. \metrów do wyjścia, a i tu była woda. \lamp, znaleźliśmy się w egipskich ¦V c> r niemal spokojnym głosem. — \iśmy kilka światełek zbliżających nam do kolan, nie trzeba się i. Rwała też jak górski potok, były piórka. lpkami, chcieli iść chodnikiem, \biny i schodów, ale pod tak zrobić. Jak z nim walczyć, z wodę belkami? Krzyknęli porwała. Z dziesięć szczebli ni. Dotarliśmy do Pozostało nam jeszci W dodatku, po zala ciemnościach. — Zginęliśmy — Módl się, Remi. W tej samej chwili się ku nam. Woda tymcź. było pochylać, by jej dotk porywając belki i kręcąc nii Górnicy, którzy dotarli dc aby dostać się do niezbyt od silny prąd nie można było nau jak uniknąć zderzenia z niesionjwi więc tak jak magister: — Zginęliśmy! — Tędy nie wyjdziemy — powiedział magister. On jeden nie stracił głowy. — Możemy się uratować tylko w dawnym wyrobisku. Była to stara część kopalni, do której nikt już nie zaglądał, ale magister często tam myszkował w poszukiwaniu jakichś ciekawostek. — Wracamy tam, skąd przyszliście. Dajcie mi lampę, to was poprowadzę — dodał. Zwykle śmiano się z niego, gdy zabierał głos, albo wzruszano ramionami i odchodzono, ale teraz nawet ci najbardziej zadufani we własną mądrość stracili pewność siebie i usłuchali poczciwiny, z którego drwili jeszcze pięć minut temu. Odruchowo każdy podał mu swoją lampę. Magister szybko wziął którąś w jedną rękę, drugą pociągnął mnie za sobą i ruszył na czele naszej grupki. Szliśmy dosyć prędko, bo tym razem z prądem. Po jakimś czasie — nie wiem, czy po kilku minutach, czy sekundach, bo przestaliśmy się już w tym orientować — magister przystanął. — Nie damy rady! — krzyknął. — Woda za szybko przybiera! 226 I To była prawda: przybierała błyskawicznie i już sięgała mi do piersi. — Musimy się schronić w chodniku nachylonym! — dodał. — A potem? Chodnik nigdzie nie prowadzi! Właściwie równało się to wejściu w ślepy zaułek, ale nie mogliśmy czekać, nie mieliśmy wyboru. Pozostawało nam tylko wejść do chodnika i w ten sposób zyskać parę minut, a więc może się uratować, albo iść dalej, mając przed sobą perspektywę utonięcia już po kilkunastu sekundach. Prowadzeni przez magistra, wdrapaliśmy się do chodnika. Dwaj górnicy z naszej grupki poszli jednak dalej i tych nie zobaczyliśmy już nigdy. Uspokoiwszy się nieco, zdaliśmy sobie sprawę z potężnego łoskotu i huku, który właściwie nie odstępował nas od początku ucieczki, ale którego, zaaferowani, wcale jakoś nie słyszeliśmy. Osuwanie się 227 I yykonać? Skąd wziąć kilofy? Każdy ziemi, szum rwącej wody, pękanie obudowy chodnika, wybuchy sprężonego powietrza, wszystko to składało się na potworny zgiełk i rumor, który wypełniał całą kopalnię. — To powódź! — Koniec świata! — Niech Bóg ma n?""\w swej opiece! ( Od chwili we/'-' \ię do chodnika magister milczał, bo nie miał zwyczaju \trzebnie. — Należy o ^ \-— powiedział wreszcie. — Długo nie wytrzymamy w ta *^ \arczowo uczepieni pochyłości. Musimy wyrąbać w łupku c Rada była dobra, miał lampę, ale żądny. — ...hakami od lar^ Zabraliśmy się do dzk był stromo nachylony i ślisk pośliźnie, a zjedzie i zginie, o> Po paru minutach mieliśmy" Teraz odetchnęliśmy z ulgą, siedmiu: magister, ja obok niego, s. Compeyrou i Bergounhoux — i jeo. przepadli w głównym chodniku. Huk się nie zmniejszał. Brak mi wprost słów dla opisania, jak był straszliwy; armatnie strzały połączone z grzmotem i łoskotem walących się murów nie byłyby straszniejsze. Każdy z nas, śmiertelnie przerażony, nieprzytomny ze strachu, patrzał na swego sąsiada, próbując z wyrazu jego twarzy wywnioskować, co się stało. — To powódź — powtórzył ktoś. — Trzęsienie ziemi — rzekł ktoś inny. — Duch kopalni. Rozgniewał się o coś i mści się. — Zalew wody, która się uzbierała w starych wyrobiskach. — Otwór pod dnem rzeki. To ostatnie przypuszczenie ja wypowiedziałem. Magister nie odzywał się. Po kolei spoglądał na nas i wzruszał ramionami, jakby dyskusja była prowadzona przy świetle słonecznym w cieniu morwy, przy spożywaniu cebuli. — Z pewnością to wylew — rzekł w końcu, gdy już nas wysłuchał. 228 \zył magister. \zadanie nie było łatwe: chodnik \złowiek wie, że niech się tylko luje siły i potrzebną zręczność. wgłębienia na stopy, eliśmy się sobie. Było nas y, trzej rębacze — Pages, Carrory. Inni gdzieś ¦ — Wywołany trzęsieniem ziemi. — Spowodowany przez ducha kopalni. — Ze starych wyrobisk. — Z Divonne'y przez dziurę. Każdy powtórzył to, co już raz powiedział. . — To wylew — znów rzekł magister. — Zgoda, ale skąd? — odezwało się parę głosów. — Nie wiem, lecz gdy mowa o duchu kopalni, to oczywiście głupstwo. Woda ze starych wyrobisk zalałaby tylko trzeci poziom, nie pierwszy i nie drugi. Wiecie, że nie płynie w górę, ale zawsze w dół. — A dziura? — Takie dziury nie powstają w naturalny sposób. — No to trzęsienie ziemi. — Nie wiem. — Jak się nie wie, to lepiej siedzieć cicho. — Wiem, że to wylew, a to już coś znaczy. Wylew idący z góry. — To się wie, woda nas goniła. Czuliśmy się bezpieczniej, mając suchy grunt pod nogami i widząc, że woda się nie podnosi, i zaczęliśmy już sobie lekceważyć magistra. — Nie mądrz się, bo tyle wiesz, co i my — mówili górnicy. Magister stracił autorytet, który zyskał dzięki przytomności umysłu, jaką wykazał w pierwszej chwili niebezpieczeństwa. Umilkł więc. Ciągłe panował taki hałas, że musieliśmy krzyczeć do siebie, lecz nasze głosy brzmiały głucho. — Powiedz coś — rzekł mi magister. — Ale co? — zapytałem. — Obojętne, pierwsze lepsze słowo, które ci wpadnie na myśl. Wypowiedziałem parę słów. — Dobrze. A teraz ciszej. Tak. O to mi chodziło. — Tracisz głowę, magister — rzekł Pages. — Zwariowłał ze strachu! — A może zdawało ci się, że już nie żyjesz? — Myślę, że woda nas tu nie dosięgnie i że jeżeli umrzemy, to nie dlatego, że się utopimy. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Spójrz na "lampę — odparł magister. — No co, pali się. — Czy jak zwykle? 229 — Nie, płomyk jest niższy, ale jaśniejszy. — Czy tu jest gaz? . : — Nie — rzekł magister — tego też możemy się nie obawiać. Nie jest groźniejszy od wody, która się nie podnosi. — Nie udawaj wróżbity. — Nic nie wróżę. Jesteśmy w dzwonie powietrznym. Sprężone powietrze nie puszcza wody wyżej. Ten chodnik, zamknięty u góry, jest jakby dzwonem • \a. Woda wypchnęła powietrze, które się tu zgromadziło, i te' \wodzie dostępu. "Hj tego wyjaśnienia z niedowierzaniem. -Przecież woda jest silniejsza od powietrza. Nzestrzeni. Ale weź szklankę i zanurz ją \kuble z wodą, tak, aby ją nakryła. Czy Nod dnem będzie próżnia. To właśnie \uszcza wody. Tu mamy takie samo Góra' — Głt — Tak, prostopadle, d woda wypełni sz powietrze się tam \zklanki. Woda do nas nie dojdzie. \Kasper. — I widzę, że niesłusznie V, o których nie mamy pojęcia. \rzyknął Carrory. \Obiecuję tylko, że się nie i powietrze nie może zjawisko. Jesteśmy jak — Rozumiem -wyśmiewaliście się z magist. — No, to jesteśmy uratot — Uratowani? Tego nie pó potopimy, bo chodnik jest zamkn się wydostać. Jednak to, co nas ratuje, jednocześnie nas gubi, bo i my jesteśmy uwięzieni jak to powietrze. — Kiedy woda opadnie... — Ale czy opadnie? Można by na to odpowiedzieć, gdyby się wiedziało, skąd się wzięła. Tego nikt z nas nie wie. — Mówiłeś, że to wylew. — I co z tego? Że wylew, to pewne. Ale jaki jest jego powód? Czy rzeka wystąpiła z koryta tak, że zalała szyb, czy spadła ulewa, czy jakieś źródło się nagle przerwało, a może nastąpił wstrząs ziemi? Gdybyśmy byli na zewnątrz, moglibyśmy na to odpowiedzieć, niestety, jesteśmy wewnątrz. — Może miasta już nie ma? — Może. Umilkliśmy przerażeni. Woda już nie szumiała, tylko od czasu do czasu słyszeliśmy dolatujące do nas poprzez ziemię głuche wybuchy, którym towarzyszyły jakby lekkie wstrząsy. 230 — Kopalnia musi być dokumentnie zalana, bo woda już się ustała. — Mariusz! — nagle z rozpaczą krzyknął Pages. Mariusz był jego synem, rębaczem jak on. Pracował na trzecim poziomie. Aż do tej chwili lęk o własne życie tak pochłaniał biednego Pagesa, że zapomniał o synu. Ale teraz przypomniały mu o nim słowa magistra, że kopalnia musi być dokumentnie zalana. — Mariusz! Mariusz! — krzyczał rozdzierającym głosem. —-Mariusz! Nawet mu echo nie odpowiedziało: zduszony głos nie wydostawał się spod naszego dzwonu. — Pewnie schronił się w takim chodniku, jak nasz. Sto pięćdziesiąt ofiar to byłoby straszne! Bóg do tego nie dopuści — rzekł magister. Wydało mi się, że w jego głosie nie wyczuwam wewnętrznego przekonania. Stu pięćdziesięciu ludzi, co najmniej, zeszło tego ranka do kopalni; ilu mogło się wydostać szybami lub znaleźć schronienie tak jak my? Wszyscy zginęli, utopili się! Na tę myśl nikt z nas nie odważył się wyrzec słowa. Ale w takiej sytuacji, jak nasza, litość i współczucie nie mają dostępu do serc ani nie zajmują umysłów. — No dobrze — rzekł Bergounhoux po chwili milczenia. — Co teraz poczniemy? — A co byś chciał? — Możemy tylko czekać — powiedział magister. — Na, co? —: Po prostu czekać; chciałbyś przebić hakami od lamp te czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów ziemi i skał nad nami? — Przecież umrzemy tu z głodu! — To jeszcze jtiajmniejsze niebezpieczeństwo. — Posłuchaj, magister, gadaj szczerze, nie strasz nas: co nam najbardziej zagraża? — Głód można wytrzymać; czytałem, że górnicy, których woda też tak uwięziła w kopalni, nie jedli dwadzieścia cztery dni. To było wiele lat temu, w czasie wojen religijnych. Ale co było wtedy, może być i dziś. Nie, nie głód jest groźny? — To co cię niepokoi, jeżeli i woda nie jest groźna? — Czy głowa wam nie ciąży? W uszach nie szumi? Oddychacie łatwo? Nie, prawda? — Mnie łeb boli. 231 Vcji, w jakiej byliś- t tylko o ratunku. \tu czekać i nie \ — A mnie serce bije. — W skroniach mi tętni. — Całkiem ogłupiałem — padały odpowiedzi. — No widzicie, to jest właśnie owo niebezpieczeństwo. Ile czasu możemy żyć w tej atmosferze? Nie wiem. Gdybym był człowiekiem wykształconym, a nie nieukiem, mógłbym wam odpowiedzieć. Jesteśmy czterdzieści metrów pod ziemią i pewnie mamy jeszcze ze trzydzieści pięć do czterdziestu metrów wody nad sobą; to znaczy, że powietrze poddane jest ciśnieniu czterech lub pięciu atmosfer. Jak człowiek reaguje na takie ciśnienie? Tego nie wiemy, ale pewnie przekonamy się o tym na własnej skórze. Nie miałem pojęcia, co to jest sprężone powietrze, i być może dlatego słowa magistra jeszcze bardziej mnie przeraziły. Inni też zdawali się nie mniej wystraszeni. Nie byli mądrzejsi ode mnie i nasza nieświadomość potęgowała nasz lęk. \ Magister zdawał sobie sprawę z roz-my, ale chociaż widział wyraźnie całą jt — Musimy się teraz tak urządzić, ł pospadać do wody. — Mamy oparcie na stopy — rzekł ktf — Ale nie wytrzymamy długo w tej poz — Myślisz, że długo przyjdzie nam czekat — Czy ja wiem? — Wyratują nas przecież! — Z pewnością, jeżeli będą mogli. Kto wie, kit przystąpić. Tylko ci tam na ziemi to wiedzą. A my n urządzić się tu jak najwygodniej. Każdy, kto się obsui — To zwiążmy się. \ — A skąd wziąć sznur? \ — Trzymajmy się za ręce! — Myślę, że najlepiej będzie wyrąbać sobie coś w rodzaju półek. Dwie półki dla nas siedmiu zupełnie wystarczą. Czterech siądzie na pierwszej, trzech na drugiej. — Czym je wykopać? — Nie mamy kilofów! — Hakami od lamp w miękkim i nożami w twardym terenie. — Nie damy rady. — Nie mów tego, Pages; w naszej sytuacji nie ma rzeczy nie- 232 \ \ \do tego Czasem \ możliwej, gdy chodzi 01 ratowanie życia. Jeżeli teraz ktoś z nas uśnie, spadnie i utonie. Magister swoją zimną krwią i stanowczością znów zdobył -sobie autorytet, który umacniał się z każdą chwilą. To właśnie w odwadze jest piękne i wielkie, że się udziela. Instynktownie czuliśmy, że uparcie, nie załamując rąk walczy z grożącą nam zgubą, wobec której my straciliśmy ducha, toteż teraz w nim widzieliśmy cały nasz ratunek. Zabraliśmy się do pracy, bo zrozumieliśmy, że wydłubanie tych półek jest w tej chwili rzeczą najważniejszą: musieliśmy się urządzić, jeżeli nie wygodnie, to bodaj tak, żeby się nie stoczyć do wody. Cztery lampy, które zapaliliśmy, rzucały dosyć światła. — Poszukajmy najbardziej podatnego miejsca — rzekł magister. — Posłuchajcie — powiedział stryj Kasper — coś wam zaproponuję. Z nas tylko magister ma głowę na karku. On jeden nie stracił zimnej krwi. Był, jak my, rębaczem i jest mądrzejszy od nas. Niech, obejmie dowództwo. — Magister? — zaoponował Carrory, brutal o tępym wyrazie twarzy, zdatny tylko do pchania wózka. — A dlaczego nie ja? Przecież tak samo jestem ładowaczem! — Nie chodzi o ładowacza, idioto, tylko o człowieka z głową, a on ją ma! — Wczoraj tego nie mówiłeś. — Wczoraj byłem równie głupi, jak ty, i śmiałem się z magistra razem z innymi, żeby nie przyznać, że jest mądrzejszy od nas. Dziś jednak chcę, żeby objął komendę. Magister, co mam robić? Wiesz, że ze mnie tęgi robotnik. No, a wy? — zwrócił się do nas. — Będziemy cię słuchać, magister. — Tak, tak! — krzyknęli wszyscy. — Dobrze — rzekł magister — jeżeli chcecie, żebym objął komendę, to się zgadzam. Ale pod warunkiem, że będziecie mnie słuchali. Możemy tu zostać długo. Wiele dni. Nie wiem też, co jeszcze się wydarzy: jesteśmy jak rozbitki na tratwie. W gorszym jednak położeniu, bo tamci mają przynajmniej świeże powietrze i są na bożym świecie. Mogą oddychać i widzieć. Muszę więc od was wymagać posłuszeństwa bez względu na to, co się wydarzy. — Będziemy ci posłuszni — odparliśmy chórem. — Będziecie, jeżeli wyda wam się, że mam rację, ale jeżeli się wam coś nie spodoba? 233 I I — Zawsze będziemy ci wierzyli. — Wiemy, że jesteś uczciwym człowiekiem. — I śmiałym. — A także mądrym. Nie miałem wtedy doświadczenia, przyszło dopiero później, i dziwiłem się, że ci ludzie, którzy tak niedawno nie szczędzili kpin magistrowi, teraz na wyścigi przyznawali mu jak najlepsze cechy. Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo sądy o innych zmieniają się pod wpływem warunków i okoliczności. — Przysięgacie? — zapytał magister. — Przysięgamy! Raźno przystąpiliśmy do pracy. W^yscy mieliśmy noże z dobrymi rączkami i solidnymi ostrzami. — Trzej najmocniejsi bc. Remi, Carrory, Pagśs i ja, us, — Ty nie — przerwał mu — Nie powinieneś pracować. 1S a tacy fizycznie nie pracują. Przyłączyliśmy się do tego z sprawę z wagi magistra dla nas, że żeby mu się tylko co nie stało. Był niS. Praca, którą należało wykonać, byt się ma narzędzia, ale z pomocą samych i trwała długo. Musieliśmy wykopać dwie . aby nikt się nie zsunął po zboczu chodnika; jedna dla czterech ludzi, druga — dla trzech. Paru kopało w dwóch miejscach, reszta u, „ .a___ _.„e___ z lampą w ręku doglądał pracy tu i tam. Przy kopaniu natrafiliśmy na kilka kawałków drewna, które bardzo się przydały przy zabezpieczaniu wykopów od osypywania się. Po trzech godzinach nieprzerwanej pracy wykopaliśmy nareszcie nisze, w których mogliśmy usiąść. — Na razie starczy — zaopiniował magister —- później pogłębimy je, tak żeby się można było położyć. Nie marnujmy sił. Będą nam jeszcze potrzebne. W jednej niszy siadł magister, stryj Kasper, Carrory i ja, w drugiej, wyżej położonej — trzej rębacze. — Zgaście lampy, niech tylko jedna się pali. Trzeba oszczędzać światła. 234 \kł magister — a najsłabsi, \ \potężnej budowy górnik. \ siły. Jesteś inżynierem, Vze zdawaliśmy sobie \ęlibyśmy go w watę, \nem. «za w świecie, gdy \szła nam opornie \ku, tak głębokie, \być dosyć duże: ;ruz. Magister Wszystkie jego rozkazy spełniano natychmiast i już miano wygasić lampy, kiedy dodał nagle: — Poczekajcie! Jakiś gwałtowny powiew może zgasić lampę. To mało prawdopodobne, ale jednak. Kto ma zapałki? Choć nie wolno było używać zapałek w kopalni, prawie każdy je miał. A że teraz nie było kogo się bać, cztery osoby odparły: „Ja". — Ja też mam, tylko są mokre — rzekł magister. Wszystkie zawilgły, bo nosiliśmy je w kieszeniach od spodni, a woda zamoczyła nas aż do piersi i nawet po szyję. Carrory, który ciężko się orientował, a jeszcze ciężej zdobywał na słowa, rzekł wreszcie: — I ja mam zapałki. — Mokre? — A bo ja wiem, są w czapce. — Daj tu czapkę. Ale zamiast podać czapkę z wydry, wielką jak turecki turban, Carrory podał nam pudełko zapałek. Dzięki temu, że je niósł na głowie pod czapką, były suche. — Możecie zgasić lampy — rzekł magister. Paliła się już tylko jedna, która ledwie oświetlała nasze więzienie. W chodniku nachylonym W kopalni było cicho, żaden szmer już do nas nie docierał. Woda pod nami stała nieruchomo, nic jej nie marszczyło; kopalnia, jak powiedział magister, była kompletnie zalana. Woda, wypełniwszy ją pod sam strop, zamknęła nas w tym więzieniu mocniej, bardziej hermetycznie niż solidna brama. Ta cisza, przygniatająca, nieprzenikniona i martwa, była tajemnicza i znacznie straszniejsza od piekielnego hałasu, który towarzyszył wdarciu się wody. Czuliśmy się jak w grobie, żywcem pogrzebani pod trzydziesto- lub czterdziestometrową warstwą ziemi, która zdawała się przygniatać nam serca. P^aca, zajmując myśl, rozprasza zmartwienia i kłopoty. Toteż dopiero gdy zasiedliśmy bezczynnie, jasno zdaliśmy sobie sprawę z naszej sytuacji. Wszyscy, nawet łącznie z magistrem, poddaliśmy się teraz przygnębieniu. * 235 Nagle poczułem, że ciepła kropla spadła mi na rękę. To Carrory płakał cicho. W tej samej chwili doleciało mnie też westchnienie i szeptem powtórzone słowa: — Mariusz, Mariusz! To Pages myślał o synu. Oddychałem z trudem. W uszach mi szumiało, nieznośnie gniotło w piersiach. Może magistrowi mniej się to dawało we znaki, może chciał nas tylko pc** \iać na duchu, ale nagle przerwał ciszę. ^ać nasze zapasy żywności — rzekł. \Jziemy uwięzieni? — zapytał stryj Kasper. ^ \nikomu nie zaszkodziła. Kto ma chleb? — Teraz — Sądzisz. — Nie, ale Nikt nie odp — Ja mam — W której? — Od spodni. — No to rozmię Poszperałem w złocisty kawałek chleba, wany, zamachnąłem się schwycił mnie za rękę. — Zachowaj to sobie -niebawem będzie ci smakowe o izeni — odezwałem się. go. Yej rano wsadziłem piękny, chrupiący, \em jakąś wstrętną papkę. Rozczaro-ją cisnąć w wodę, ale magister Choć nie wygląda apetycznie, ' niepocieszającej przepowiedni, Nie przywiązywaliśmy wag dopiero później ją sobie przypomniałem. Dowiodła, że magister w pełni orientował się w naszej sytuacji i choć może niezbyt dokładnie zdawał sobie sprawę z cierpień, jakie nas czekają, nie łudził się jednak, iż ratunek przyjdzie prędko. — Nikt więcej nie ma chleba? — zapytał. Odpowiedziało mu milczenie. — Szkoda — rzekł. — Głodny jesteś? — z kolei zapytał Compeyrou. — Nie chodzi o mnie. Myślę o chłopcach* chleb byłby dla nich. — A czemu nie mielibyśmy go podzielić między wszystkich? — rzekł Bergounhoux. — To niesprawiedliwe, głód nas zrównał. — Więc pogniewalibyśmy się, gdyby był chleb. Obiecałeś przecież ślepo mnie słuchać, a widzę teraz, że wdajesz się w dysputę i chcesz słuchać tylko wtedy, gdy mi przyznasz rację. *- Musiałby posłuchać. 236 — Mogłoby zatem dojść do bitki. Ponieważ tego należy unikać, wytłumaczę wam, dlaczego chleb powinien dostać Remi i Carrory. To nie mój pomysł, takie jest prawo; mówi ono, że największe szansę przeżycia w jakimś wypadku mają ludzie starsi, w granicach do sześćdziesięciu lat, co znaczy, iż Remi i Carrory, jako najmłodsi, są bardziej narażeni na śmierć niż Pages i Compeyrou. — Ale ty już przekroczyłeś sześćdziesiątkę. — Ja się nie liczę, a zresztą jadam bardzo mało. — To gdybym miał chleb — odezwał się Carrory po chwili namysłu — byłby on dla mnie? ' — Remi musiałby też dostać. — A gdybym nie chciał się z nim podzielić? — Musiałbyś. Czy nie zobowiązałeś się mnie słuchać? Carrory dosyć długo milczał, a potem nagle wyciągnął kawał chleba z czapki. — Macie — rzekł. Ta jego czapka była czymś w rodzaju sezamu! — Daj tu czapkę — rozkazał magister. Carrory chciał jej bronić. Zabrano mU ją siłą i podano magistrowi. On zaś, przyświecając sobie lampą, zajrzał do środka i choć nasza sytuacja nie była wcale wesoła, nie mogliśmy powstrzymać śmiechu na widok fajki, tytoniu, klucza, kawałka kiełbasy, gwizdka wyciętego z pestki od brzoskwini, kostek do gry z baraniej kości, trzech orzechów i cebuli, które wydobywał na światło. Ta czapka była nie tylko spiżarnią, ale i rupieciarnią. — Chleb i kiełbasa zostaną podzielone dziś wieczór między was dwóch — zawyrokował magister. — Ale ja już jestem głodny — sprzeciwił się Carrory płaczliwie. — Teraz chce mi się jeść. — Wieczorem będzie ci się jeszcze bardziej chciało. — Jaka szkoda, że nie ma zegarka wśród tych śmieci! Wiedzielibyśmy, która godzina, bo mój zegarek stoi — rzekł ktoś. — Mój też, bo zamókł — odezwał się ktoś inny. Słowa o zegarku przypomniały nam o rzeczywistości. Któraż to była godzina? Od jak dawna tkwiliśmy w naszym schronieniu? Zaczęliśmy się zastanawiać, ale każdy mówił co innego. Dla jednych było południe, dla drugich szósta wieczór. A zatem jedni uważali że siedzimy zamknięci już ponad dziesięć godzin, inni — że nie ma 237 nawet pięciu. Ten spór zapoczątkował inne spory, które często się odnawiały i doprowadziły w końcu do poważnych nieporozumień. Nie byliśmy w nastroju, żeby mówić dla samego mówienia. Po zakończonej dyskusji o godzinie, ucichliśmy i każdy zatonął w swoich myślach. Nie wiem, jak innych, ale moje były niewesołe. Mimo stanowczości magistra wcale nie byłem pewny, że się uratujemy. Batem się wody, mroku, śmierci. Przygnębiała mnie cisza. Wydawało mi się, że wątłe ścianki chodnika coraz bardziej napierają na mnie i zaciskają się wokół mego ciała. Nie ujrzę więc już Lizy, Stefci, Olka i " \mina. Kto po mnie będzie między nimi łącznikiem? \ani pani Milligan, ani Mattii! Czy Liza zrozumie, matka Barberin! Biedna matka Barberin! Moje \b, jedne bardziej ponure od drugich. Czasem, Nać, spoglądałem na moich towarzyszy, ale Nionych w zadumie i tak samo posępnych, \ smutniejszych rozmyślań. A przecież oni \kopalni i dlatego mniej im -się dawał i wolności. Im nie ciążyła ziemia nad robi dla ratowania nas. Nie że urna myśli bieŁ chcąc się widząc ich powracałem di byli otrzaskani we znaki brak pov głowami. Nagle stryj Kasper — Przypuszczam, ix. — Dlaczego tak sądzis. — Bo nic nie słychać. — Całe miasto zginęło. To „^w trzęsienie ziemi. — Albo myślą, że nie żyjemy i szkoda trudu. — Opuściliby nas? — Dlaczego tak myślicie? — przerwał im magister. — To niesprawiedliwe. Wiecie przecież, że górnicy nigdy nie opuszczają kolegów, gdy się wydarzy katastrofa, i że raczej dwudziestu, nawet stu ich zginie, a nie zostawią towarzyszy bez pomocy. Przecież wiecie... — To racja. — Jeżeli racja, to skąd to przypuszczenie? — Bo nic nie słychać. — Tak, nic nie słyszymy. Ale czy moglibyśmy coś usłyszeć? Kto to wie, bo ja nie! A gdybyśmy nawet mogli usłyszeć i nie słyszeli, czy byłoby to dowodem, że nas opuszczono? Czy wiemy, jaka to katastrofa? Jeżeli trzęsienie ziemi, to ci, co się uratowali w mieście, mają pełne 238 ręce roboty. Jeżeli zaś tylko powódź, jak przypuszczam, to trzeba by wiedzieć, w jakim stanie są chodniki. Może się zawaliły? Mogła też runąć lampiarnia. Potrzeba czasu dla zorganizowania ratunku. Nie mówię, że nas wyratują, ale jestem pewien, że się do tego zabrali. Mówił tonem stanowczym, który powinien był przekonać niedowiarków i najbardziej zalęknionych. Bergounhoux odparł jednak: — A jeżeli myślą, że zginęliśmy? ' — Pośpieszyliby na ratunek mimo wszystko, ale skoro się tego obawiasz, dajmy im znak życia. Stukajmy w ścianę z całej siły. Wiecie, jak ziemia przenosi głos. Jeżeli nas usłyszą, będą wiedzieli, że trzeba się spieszyć, a stukanie wskaże im kierunek, w jakim mają szukać. Bergounhoux, obuty w ciężkie buciory, natychmiast jął kopać ściankę, jakby to miał być górniczy apel, i ten łomot, a zwłaszcza łączona z nim nadzieja wyrwały nas z otępienia. Czy usłyszą, czy odpowiedzą? — Posłuchaj, magister — zaczął stryj Kasper — jeżeli usłyszą, to co zrobią, aby nas ratować? — Są dwa sposoby, a jestem pewien, że użyją obu jednocześnie: przebić stok i dostać się do naszego chodnika idącego w górę albo wyczerpać wodę. — E, tam! Przebić stok! — Wyczerpać wodę! Opowiadasz! Ale magister nie dał się speszyć. — Jesteśmy na głębokości czterdziestu metrów, prawda? Posuwając się po sześć metrów na dobę, dotrą do nas za tydzień. — Sześć metrów na dzień? Nie dadzą rady! — Przy normalnej pracy, ale nie wtedy, kiedy się ratuje kolegów. — Nigdy w życiu nie wytrwamy tygodnia! Pomyśl tylko: cały tydzień. — No a woda, jak ją wyczerpać? — Nie wiem, bo nie mam pojęcia, ile jej jest: dwieście tysięcy metrów sześciennych czy trzysta, trudno powiedzieć! Ale żeby dotrzeć do nas, nie trzeba usuwać całej. Jesteśmy przecież na pierwszym poziomie. Jeżeli zaś wykorzystają wszystkie trzy szyby z dwoma kubłami wyciągowymi każdy, to pójdzie w ruch jednocześnie sześć kubłów po dwieście pięćdziesiąt metrów sześciennych. A zatem za jednym razem wybiorą tysiąc pięćset metrów. Widzicie więc, że lo pójdzie dosyć szybko. 239 1 Zaczęli się teraz chaotycznie spierać o to, który sposób jest lepszy. Dla mnie jednak najważniejsze było, że przy najszczęśliwszym nawet zbiegu okoliczności będziemy przez tydzień uwięzieni w tym grobowcu. Tydzień! Magister mówił o ludziach, którzy dwadzieścia cztery dni byli odcięci od świata. Ale tamto było opowiadaniem, gdy to — rzeczywistością! Nie słuchałem już dalej. Cały tydzień! Nie wiem, jak długo byłem pogrążony w rozpaczy; ocknąłem się dopiero, zauważywszy, że dyskusja ustała. — Słyszycie? — przerwał ciszę Carrory. — Aco?x — Co* \ szumi w wodzie. — ' \ąciłeś kamień. \ tylko głuchy odgłos. \u. ale na powierzchni ziemi, tutaj zaś nic nie awykli do odgłosów w kopalni, byli w lepszej v— coś się dzieje w wodzie. N Mia słyszałem, sytuacji. v —— i dl\---- — Ale co? — — Nie wiem — — Opada? — Nie, to nie jest ci^v — Przerywany i regułark czerpiące wodę! — Kubły! Wszyscy powtarzaliśmy to słowo i prądem. Już nie byliśmy pod ziemią, powietrze nie było sprężone, nie cisnęły na nas ściany chodnika, w uszach nie szumiało, oddychaliśmy spokojnie, serca przestały bić nierówno. Carron chwycił moją rękę i ścisnął ją mociM Porządin z ciebie chłopiec rzekł. — Nie, to ty jesteś porządny — odparłem. — Mówię ci, że ty. — Ale ty pierwszy usłyszałeś odgłos kubłów, nie ja. Upierał się jednak przy tym, że to ja jestem ten „porządny chłopiec". Przypominał człowieka odurzonego alkoholem. Bo czyż naprawdę*nie byliśmy odurzeni nadzieją? przerywany, choć regularny. Jesteśmy uratowani! To kubły zerwaliśmy się, jakby szarpnięci Niestety ta nadzieja nie spełniła się ani tak prędko, ani dla nas wszystkich. Musieliśmy jeszcze wytrzymać wiele okrutnych dni, znieść wiele straszliwych cierpień, zanim i nam zaświeciło słońce i usłyszeliśmy słodką muzykę wiatru szeleszczącego w liściach drzew. A przez cały ten czas z trwogą pytaliśmy się, czy w ogóle taki dzień dla nas nastanie. Żeby wam opowiedzieć o tej straszliwej katastrofie w kopalni „Truyere", muszę teraz wyjaśnić, co było jej powodem i jak nas ratowano. Kiedy w poniedziałek rano zeszliśmy do kopalni, czarne chmury gromadziły się na niebie, nie wróżąc nic dobrego. Koło siódmej rano rozszalała się łmrza, która wkrótce przeszła w ulewę: sunące nisko chmury ugrzęzły w krętej dolinie Divonne'y i, zamknięte wśród gór, całą zawartość wilgoci rozładowały nad tą doliną. Tq już nie była nawet ulewa, tylko oberwanie się chmury, istny potop. W parę minut Divonne'a i jej dopływy wezbrały, co łatwo zrozumieć, bo woda, nie wsiąkając w kamienistą, nieprzepuszczalną glebę, spływała po stokach i wpadała do rzeki, która niebawem wystąpiła z brzegów, a za nią poszły potoki Saint-Andeol i Truyere. Niebawem cały teren nad kopalnią został zalany. Stało się to błyskawicznie, ale ludziom przemywającym na zewnątrz urobek nic się nie stało, bo burza od pierwszej chwili zapędziła ich do jakiegoś schronu. Takie powodzie już się zdarzały w „Truyere", a że wyloty szybów mieściły się wysoko, tam gdzie woda nie docierała, myślano tylko o zabezpieczeniu stosów budulca, przygotowanego do obudowy chodników. Inżynier, tym przede wszystkim zajęty, dostrzegł nagle, że woda. się zakotłowała i runęła w rozmytą w ziemi wyrwę. Powstała ona nad wychodnią pokładu węgla. Od razu było wiadomo, co się stało: woda wdarła się do kopalni i popłynęła chodnikami. Na zewnątrz opadała i lada chwila miała napełnić kopalnię. Górnicy utoną! Inżynier co sił w nogach pobiegł do szybu Świętego Juliana i kazał się opuścić w kuble. Ale stojąc już w nim jedną nogą, zatrzymał się. Z wnętrza kopalni dochodził niesamowity rumor: to woda już tam szalała. — Niech pan nie zjeżdża, utonie pan — próbowano go zatrzymać. Ale się nie cofnął; wyjął zegarek j. kieszeni i podał go jednemu z najbliżej stojących. 240 , 16 Bez rodziny r — Weź go i oddaj mojej córce, gdybym nie wrócił. I kazał się opuścić. W ostatniej chwili rzekł jeszcze, unosząc głowę już prawie z głębi szybu: — I powiedz, że ojciec kazał ją uściskać. Po zjechaniu w dół zaczął nawoływać. Przybiegło sześciu górników, którym polecił wsiąść w kubeł. Kiedy ich wciągano, wołał dalej, ale daremnie. Szum wody i zapadanie się chodników tłumiły głos. Wody ciągle przybywało, ale nagle inżynier dojrzał jeszcze światełka lamp. W wodzie dochodzącej mu do kolan pobiegł naprzeciw nich i sprowadził jeszcze trzech górników, a gdy kubeł zjechał, kazał im wsia/N4, sam zaś zawrócił w stronę nowych światełek. Ale ci trzej ę.f Hłą wepchnęli go do kubła i dali sygnał, żeby ich wyciągać. \y czas, bo woda mogła ich porwać. \zionych w kopalni nie można już było ratować w ten \ki? Inżynier nie miał prawie nikogo do pomocy. \dzi zeszło w dół rano, bo tyle zabrano lamp. \ni tylko trzydzieści, a więc pod ziemią zostało \^żyją? Czy zdołali się gdzieś schronić? Te N spokoju. się wybuchy, ziemia i kamienie V jakby przy trzęsieniu ziemi. Powód \powietrze, sprężone w pochyłych, fy ziemię tam, gdzie jej, pokrywa Wróć? stu dwuu myśli nie da" Tymczasem wyleciały wysoko, u był jasny: pod naporei, zamkniętych chodnikach, była słabsza. Kopalnia została lalana. Wiadomość o katastrofie zdołała się już rozejść po Varses. Do „Truyere" ze wszystkich stron zdążali ludzie: górnicy, robotnicy, gapie, żony i dzieci zaginionych. A gdy nic nie potrafiono im powiedzieć, ogarnęły ich gniew i rozpacz. Ukrywają prawdę! To wina zarządu! Śmierć inżynierowi, śmierć! Tłum gotów już był zaatakować biuro, w którym inżynier, pochylony nad planem kopalni, głuchy na wrzawę, zastanawiał się, gdzie górnicy mogli się schronić i jak do nich dotrzeć. Na szczęście przybyli na pomoc inżynierowie z górnikami z sąsiednich kopalń, a za nimi robotnicy z miasta. Zaczęto uspokajać tłum. Ale co można było powiedzieć tym ludziom? Jaki los spotkał stu dwudziestu brakujących górników? — Co z moim ojcem? — Iz moim mężem? — Oddajcie mi syna! -242 Padały drżące, tłumione przez łzy wołania. Co odpowiedzieć tym dzieciom, żonom i matkom? Tymczasem zabrano się do prac ratowniczych. Czy ktoś z zaginionych jeszcze żyje? Słaba była nadzieja. Ale to nic! Sprawdziły się przypuszczenia magistra: dzień i noc czerpano wodę kubłami wyciągowymi przez trzy szyby i miano ją czerpać aż do momentu, gdy cała znajdzie się w rzece. Jednocześnie kopano podziemny korytarz, trochę na los szczęścia. Nie wszyscy inżynierowie uważali to za celowe, bo przecież nie wiedziano, gdzie mogli się schronić żyjący górnicy. Miejscowy inżynier sądził jednak, że uciekli do starej części kopalni, dokąd woda nie mogła dojść, i zarządził prowadzenie przekopu w tamtą stronę, nie mając zresztą pewności, czy ktoś się tam schronił. Kopano możliwie najwęziej, aby nie tracić cennego czasu. W tym nowym chodniku mógł więc pracować tylko jeden, często zmieniający się rębacz, a wyrąbany węgiel usuwano koszami, podając je sobie z rąk do rąk. Tak bez wytchnienia i przerwy, w dzień i w nocy, szły jednocześnie te dwie prace: wyczerpywanie wody i drążenie chodnika. Jeżeli czas dłużył się tym, którzy pracowali na zewnątrz nad naszym ratunkiem, to nam — bezsilnym, skazanym na czekanie, nie mającym pewności, czy ratownicy dotrą do nas, zanim pomrzemy — dłużył się on o wiele bardziej. Podniecenie wywołane odgłosem czerpania wody szybko ustąpiło. Teraz nadeszły refleksje. Nie opuszczono nas, próbowano ratować, to budziło nadzieję, ale obawialiśmy się, że czerpanie może iść za wolno. Do udręki duszy doszły jeszcze udręki ciała. Pozycja, którą musieliśmy zachować w niszach, była niezmiernie męcząca. Nie mogliśmy rozprostować zesztywniałych mięśni, a ból głowy dokuczał nam coraz bardziej. Carrory cierpiał najmniej z nas wszystkich. — Jeść mi się chce — powtarzał od czasu do czasu. — Magister, daj kawałek chleba. Wreszcie magister zdecydował się dać nam po kawałku. — Za mało — oponował Carrory. — Chleb musi starczyć na długo — odparł magister. . Inni chętnie też by zjedli po kawałku, ale przyrzekli być posłuszni i trzymali się tego przyrzeczenia. .. . ; 243 — Może moglibyśmy się przynajmniej napić — rzekł Compeyrou — jeżeli już nie wolno nam jeść. — Pod tym względem nie stawiam ograniczeń, wody jest, ile chcesz — rzekł magister. — Wypij całą z chodnika — zażartował ktoś. Pages chciał się zsunąć i zaczerpnąć wody, ale magister mu nie pozwolił. — Ziemia się pod tobą osunie. Remi jest lżejszy i zręczniejszy. Zej-. dzie i poda nam wody. — W czym? - • / \ W moim bucie. ^ mi but i już się szykowałem, żeby zejść, gdy magister rzekł: "-ekaj, podam ci rękę. ¦•zęba, nawet gdybym spadł, nic mi się nie stanie, umiem 'xtn ci rękę. ' ąle obliczył ruch, czy za bardzo zdrętwiał, Nnęła, dość że zjechał po pochyłości i gło-^mpa, którą trzymał w ręku, poto-Ns ogarnęła.' Krzyknęliśmy z przera- P>. czy też zii wą naprzód czyła się za nim i ii. żenią. Na szczęście przygotowafe. ję już do zejścia'i na plecach zjechałem w dół, tuż za magistrem. Podczas wędrówki z Witalisem dosyć dobrze nauczyłem się pływać i nurkować, toteż w wodzie czułem się tak pewnie, jak na twardym gruncie. Ale tu, w tej ciemnej jamie, trudno się było orientować. Zjeżdżając nie myślałem jednak o tym, lecz o ratowaniu magistra, toteż jak wierny pies-wodołaz plusnąłem w głębinę. „Gdzie teraz szukać, w której stronie?" — zastanawiałem się gorączkowo, gdy nagle magister sam uchwycił się mego ramienia i pociągnął mnie w głąb. Mocno odepchnąłem się nogami od dna, magister nie zwolnił chwytu. — Niech się pan mnie trzyma z całej siły i uniesie głowę. Jest pan uratowany! — krzyknąłem. Uratowany! Łatwo powiedzieć, ale ani on, ani ja nie byliśmy uratowani, bo nie wiedziałem, w którą stronę płynąć! Aż nagle wpadłem na pomysł. — Odezwijcie się! — krzyknąłem do kolegów. 244 — Gdzie jesteś, Remi? To pytanie stryja Kaspra wskazało mi kierunek. Należało płynąć w lewo. — Zapalcie lampę! — zawołałem. Usłuchali prawie natychmiast. Wystarczyło mi teraz wyciągnąć rękę, żeby się złapać za wystającą bryłę węgla. Uchwyciłem się jej i pociągnąłem za sobą magistra. , W sam czas, bo porządnie opił się wody; zaczął się już nawet dusić. Trzymałem mu więc głowę nad wodą i szybko zaczął wracać do siebie. Stryj Kasper i Carrory podali nam ręce; Pages przeszedł na naszą półkę i przyświecał lampą, gdy tamci dwaj, ująwszy magistra pod pachy, ciągnęli go w górę, a ja podpychałem od dołu. Kiedy już usiadł w niszy, wdrapałem się za nim. Był zupełnie przytomny. — Chodź — powiedział — niech cię ucałuję, uratowałeś mi życie. 245 11 iii — Pan je nam uratował — odparłem. — Dobra, dobra — rzekł Carrory, który nie potrafił się niczym wzruszać i był ogromnie małostkowy — ale z tym wszystkim straciłem but i nawet się nie napiłem. — Zaraz ci go wyłowię — powiedziałem. Magister jednak zabronił mi zejść. — Nic mi się nie stanie — oponowałem — dajcie mi drugi but, to wam przyniosę wody! — Już mi się odechciało pić — rzekł Compeyrou. — Nie napijesz się nawet za zdrowie magistra? Zsunąłem się po raz drugi nad wodę, lecz tym razem wolniej i ostrożniej. Uratowaliśmy się wprawdzie przed utonięciem, lecz obaj z magistrem byliśmy mokrzuteńcy. Z początku nie zwracaliśmy na to uwagi, ale pewniej chłód zaczął nam się dobierać do skóry. ~* ^mi musi dostać jakąś suchą kurtkę — rzekł magister. •'¦ie zareagował na to wezwanie, które zresztą, ujęte / « ^obowiązywało nikogo. się Carrory. ,epło? kto ma oddać część swego — To nie trzeba y — Jeżeli tak, to będziemy ciągiie y, ać część swego odzienia. Dla siebie chciałem z niego zrezygnować, ale teraz obstaję przy równych prawach. Wszyscy mieliśmy odzież wilgotną. Ja przemokłem aż po szyję, a ci najwyżsi do bioder. Toteż zamiana ubrań niewiele by dała. Magister jednak postawił na swoim i na szczęście przypadła mi "kurtka Compeyrou, takiego dryblasa, że sięgałem mu tylko do piersi; jego kurtka była więc sucha. Szybko się w niej rozgrzałem. Po tym przykrym wypadku, który trochę rozerwał nam myśli, znów ogarnęło nas przygnębienie. Zdawało nam się, że nie unikniemy śmierci. Może moi towarzysze bardziej poddali się nastrojowi, bo gdy oni nie mogli oka zmrużyć, ja — nawet nie wiem kiedy — usnąłem. Półka nie była jednak bezpiecznym miejscem do spania: łatwo mogłem się zsunąć z niej do wody. Magister zdał sobie z tego sprawę i objął mnie ramieniem. Czułem się jak na kolanach u matki, bo nie ściskając mnie mocno, trzymał jednak dosyć silnie. To był człowiek nie tylko mądry, ale i dobry. Kiedy się budziłem od czasu do czasu, zmieniał trochę pozycję zdrętwiałego ramienia i znów zapadał w bezruch. — Śpij, chłopcze. N^ie bój się. Trzymam cię mocno. Śpij, mały. I natychmiast zasypiałem spokojnie, wiedząc, że mnie nie puści. Czas płynął, a my ciągle słyszeliśmy monotonny, regularny stukot kubłów zanurzających się w wodę. Ocalenie Nasza sytuacja na zbyt wąskiej półce stała się nie do zniesienia; zdecydowaliśmy poszerzyć wnękę i każdy wziął się do roboty. Zaczęliśmy ryć nożami w węglu i zrzucać w dół grudki. Teraz mieliśmy twardy grunt pod nogami, praca więc szła lżej — udało nam się dość głęboko wkopać w żyłę i poszerzyć nasze więzienie. Nareszcie mogliśmy się wyciągnąć wygodnie i nie musieliśmy siedzieć ze zwieszonymi nogami. Chleb Carrory'ego, choć wydzielany nam skąpo, już się skończył. Zresztą ostatni kawałek dał nam magister w sam czas, bo wyraźnie było widać po spojrzeniach górników, że też chcą mieć w nim udział i że nawet siłą po niego sięgną. Z tego powodu urwały się wszystkie rozmowy i o ile z początku naszego uwięzienia byliśmy gadatliwi, to teraz staliśmy się milczący. Bezustannie wałkowaliśmy między sobą tylko dwa pytania: jak ratownicy dostaną się do nas i od jak dawna tu siedzimy. Ale te rozważania prowadzone były- bez dawnego zapału; kiedy jeden z nas coś rzekł, często spotykał się z milczeniem albo padała lakoniczna odpowiedź; można było wygadywać nie wiem jakie głupstwa i nikt się nie oburzał. — Dobra, zobaczymy — odpowiadano tylko. Zasypało nas przed dwoma dniami czy przed sześciu? Przekonamy się, kiedy nas wyratują. Ale czy wyratują? Ja zacząłem o tym mocno wątpić. Zresztą nie tylko ja, bo nieraz moim towarzyszom wymykały się uwagi świadczące, że ich również dręczy zwątpienie. — Jeśli tu zginę — powiedział Bergounhoux — to jedyna dla mnie pociecha, że żona i dzieci dostaną rentę od Towarzystwa; przynajmniej nie będą zdani na ludzką łaskę. Magister z pewnością nie tylko po to objął nad nami komendę, F 246 247 żeby nas ustrzec od śmierci w katastrofie, ale także, by nas bronić przed nami samymi. Toteż jeśli który z nas wydawał się załamywać, natychmiast jakimś słowem starał się mu dodać ducha. — Nie zostaniesz tutaj, tak jak i my: kubły pracują, woda się obniża. — Gdzie się obniża? — W szybach. — A w chodniku? — Przyjdzie i na to czas; cierpliwości! — Słuchaj no, Bergounhoux — wtrącił się Carrory nawiązując do jego słów i popędliwie jak zawsze — jeżeli Towarzystwo zrobi klapę, tak jak było z magistrem, to twoja kobieta figę dostanie! — Siedź cicho, idioto! Towarzystwo jest bogate. — Było bogate, kiedy miało kopalnię, ale teraz kopalnia jest zalana... Swoją drogą, gdybym był nie tu, lecz tam na wierzchu, byłbym zadowolony. nau też. nosa, ci dyrektorzy i inżynierowie! To ich na dole, to dopiero byłaby został, tumanie, i my — Ach! Warn to nic nie szkodzi, ale ja mam co innego do roboty: moje kasztany! Kto je wysuszy? Niech więc inżynier wraca na górę; dla śmiechu tak gadałem. Cześć, panie inżynierze! Z wyjątkiem magistra, który ukrywał, co czuje, i tępaka Carrory'ego nie mówiliśmy już o ratunku, lecz tylko o śmierci i opuszczeniu. — Mów, co chcesz, magister, ale tyle wody kubłami się nie wybierze. — Przecież ze dwadzieścia razy wam to obliczyłem! Trochę cierpliwości! — Obliczenia nas stąd nie wyciągną — rzucił Pages. — A kto? — Pan Bóg. — Możliwe. Skoro nas w to wpakował — rzekł magister — mógłby nas z tego wyciągnąć. — On i Święta Dziewica. Na nich liczę, nie na inżynierów. Dopiero co, kiedy modliłem się do Panny Świętej, poczułem jakby oddech koło ucha i jakiś głos mi powiedział: „Jeżeli przyrzekniesz żyć w przyszłości jak chrześcijanin, będziesz uratowany". I przyrzekłem. Ż48 — Zgłupiał z tą swoją Świętą Dziewicą! — krzyknął podnosząc się Bergounhoux. Pages był katolikiem, Bergounhoux — kalwinem; o ile Matka Boska jest wszechmogąca dla katolików, to nie jest nią dla kalwinów, bo jej nie uznają, tak jak i innych pośredników między Bogiem i człowiekiem: papieża, świętych i aniołów. Wszędzie indziej we Francji odezwanie się Pagesa nie wzbudziłoby dyskusji, ale tu, w centrum Sewennów, w mieście, gdzie spory religijne są tak gwałtowne, jak w siedemnastym wieku, kiedy to połowa mieszkańców tego kraju biła się z drugą połową — to powiedzenie, zarówno jak odpowiedź Bergounhoux, musiały wywołać kłótnię. Obaj poderwali się jednocześnie jak dwa koguty, gotowi do rękoczynów. ' Magister stanąwszy jedną nogą na ramieniu stryja Kaspra, wszedł do nich na wąską półkę i rozdzielił ich, mówiąc: — Jeżeli chcecie się bić, poczekajcie, aż stąd wyjdziecie. — A jeśli nie wyjdziemy? — odparł Bergounhoux. — Wtedy się okaże, że ty miałeś rację, a Pages się mylił. Ta odpowiedź zadowoliła obu przeciwników. '— Wyjdę — rzekł Pages. — Nie wyjdziesz — odpowiedział Bergounhoux. — Po co się sprzeczacie? Niedługo będziecie wiedzieli, kto ma rację. — Wyjdę. — Nie wyjdziesz. Wprawdzie sprzeczka, szczęśliwie złagodzona interwencją magistra, wygasła, ale opadły nas czarne myśli i nic ich nie mogło rozjaśnić. Po chwili milczenia Pages powiedział: — Wierzę, że wyjdę, ale jeżeli tu siedzimy, to dlatego, że wśród nas są grzesznicy, których Bóg chce ukarać. I rzucił znaczące spojrzenie na Bergounhoux, ale ten, zamiast się rozgniewać, tylko mu przytaknął. — To pewne — rzekł. — Bóg chce dać jednemu z nas okazję do pokuty i odkupienia jakiegoś grzechu. Czy to ma być Pages, czy ja — tego nie wiem. Co do mnie, mogę tylko powiedzieć, że stanąłbym przed Bogiem ze spokojniejszym sumieniem, gdybym w ostatnich czasach zachowywał się jak dobry chrześcijanin. Z całego serca przepraszam teraz Boga za wszystkie moje grzechy. Padł na kolana i uderzył się w piersi. — Ja — zawołał Pages — nie mówię, że nie mam grzechów 249 na sumieniu, i przyznaję się do tego przed wami; ąłe mój anioł stróż i święty Jan, mój patron, wiedzą, że nigdy nie grzeszyłem świadomie i nigdy nikogo nie skrzywdziłem. Nie wiem, czy to pod wpływem tego ponurego więzienia, strachu przed śmiercią, osłabienia głodem, czy tajemniczego światła lampy, które zaledwie rozjaśniało ową dziwną scenę, z głębokim wzrusze-'uem słuchałem tego publicznego wyznania i tak jak Pages czy Bergo-\iiihoux gotów byłem upaść na kolana, aby spowiadać się wraz z nimi. Nagle za mną ktoś zaszlochał, a kiedy się odwróciłem, ujrzałem ogromnego Compeyrou, który klęczał na ziemi. Od kilku godzin opuścił górną półkę i zajął na naszej miejsce Carrory'ego. Był więc moim sąsiadem. — To ja jestem winny! — krzyknął. — Nie Pages ani Bergounhoux. To mnie Pan Bóg pokarał, ale ja żałuję, żałuję! Oto prawda, posłuchajcie: jeśli wyjdę, naprawię zło, jeśli nie wyjdę, wy je naprawicie. Rok temu skazano Róuquette'a na ~;-' ' t więzienia za kradzież zegarka w nnt""- i. Ja to zrobiłem. Zegarek leży |e go, gdy podniesiecie trzecią ,r AN3Za3'N 3509 L »" .,-u'Aieja! — zawołali jednocześnie Pages i Bergo- i-----~ j»y Dyli na naszej półce, z pewnością zepchnęliby go w dół; Łanim jednak zdołali zejść, magister zdążył raz jeszcze zainterweniować. — Chcecie, żeby stanął przed Bogiem z tą zbrodnią na sumieniu?! — krzyknął. — Pozwólcie mu odpokutować. -— Utopić go! — powtórzyli Bergounhoux i Pages. — Nie! — znów krzyknął magister i' wzywając do umiarkowania, apelował do ich poczucia sprawiedliwości; jednakże, głusi na wszystko, ciągle grozili, że zejdą. — Podaj mi rękę — rzekł magister przysuwając się do Compeyrou. — Nie broń go, magister! — Będę go bronił; jeżeli chcecie wrzucić go do wody, wrzucicie mnie razem z nim. — Dobrze, zgoda! — powiedzieli wreszcie — nie utopimy go, ale pod jednym warunkiem: niech siedzi w kącie i niech nikt się do niego nie odzywa ani nie zwraca na niego uwagi. — To słuszne — rzekł magister — ma to, na co zasłużył. Po tych słowach, które były — można by rzec — wyrokiem skazującym, odsunęliśmy się — stryj Kasper, magister i ja — jak 250 najdalej od tego nieszczęśnika, który się skulił w kącie. Sądzę, że przez wiele godzin przesiedział tam złamany, bez ruchu, powtarzając lylko od czasu do czasu: — Żałuję. A wtedy Pages albo Bergounhoux krzyczeli: — Za późno żałujesz, bo cię strach obleciał, nędzniku! Pół roku, rok temu trzeba było żałować. On zaś dyszał żałośnie i nie odpowiadając wprost, powtarzał: — Żałuję, żałuję. Miał pewnie gorączkę, bo drżał na całym ciele i słychać było, jak mu zęby dzwonią. — Pić mi się chce — powiedział. — Dajcie but. W bucie nie było wody; wstałem, aby jej nabrać; ale Pages, który to zobaczył, krzyknął, żebym się nie ruszał, a jednocześnie stryj Kasper przytrzymał mnie za ramię. — Przyrzekliśmy nie zajmować się nim — powiedział. Parę chwil jeszcze Compeyrou powtarzał, że chce pić; potem, widząc, że nie zamierzamy podać mu wody, wstał, żeby samemu jej nabrać. — Obsypie zbocze! — krzyknął Pages. — Pozwólcie mu bodaj na to! — rzekł magister. Compeyrou widział, jak ja zsunąłem się na plecach, i chciał też tak zrobić; ale ja byłem lekki, a on ciężki; ja zwinny, a on niedźwiedziowaty. Ziemia obsunęła się pod nim, ledwie się położył. Rozstawił nogi, bił rękami w powietrzu, nie zdołał się jednak zatrzymać i zjechał w czarną czeluść. Woda trysnęła aż do nas, potem zamknęła się nad nim i już nie rozwarła. Pochyliłem się w przód, ale stryj Kasper i magister chwycili mnie za ramiona. — Jesteśmy uratowani! — wykrzyknęli Bergounhoux i Pages. — Wyjdziemy stąd! Zdjęty zgrozą, odchyliłem się do tyłu; byłem zlodowaciały z przerażenia, na wpół martwy. — To nie był uczciwy człowiek — powiedział stryj Kasper. Magister milczał, po chwili jednak mruknął przez zęby: — Poza tym zmniejszał nasz zapas tlenu. Uderzyły mnie te słowa usłyszane po raz pierwszy i po chwili zastanowienia zapytałem magistra, co miał na myśli. — Coś niewłaściwego i samolubnego, chłopcze, czego teraz żałuję. 251 — Ale co? — Żyjemy chlebem i powietrzem; chleba nie mamy, powietrza też nie za wiele, bo to, które zużywamy, nie odnawia się; widząc, że Compeyrou ginie, powiedziałem, że nie będzie nam zabierał powietrza, którego potrzebujemy do oddychania; i tego powiedzenia nie przebaczę sobie do końca życia. — Nie ma o czym gadać — rzekł stryj Kasper. — Ma, na co zasłużył. — Teraz wszystko pójdzie dobrze — powiedział Pages kopiąc obiema nogami w ocios chodnika. Jeżeli nie wszystko szło tak sprawnie i szybko, jak spodziewał się Pages, to nie z winy ratowników. Bez chwili wypoczynku bowiem przekopywano się do nas napotykano trudności. Węgiel, przez kf 'p sobie przejście, był z gatunku nazywa- nego przez c' ^łym", to znaczy bardzo twardy, a że w wąsv' pracować tylko jeden rębacz, trzeba było n~ , y każdy pracował tam z takim zapałem, że w chodniku było coraz gorzej z wentylacją: w miarę się naprzód, zakładano rury z blachy cynkowej, uszczel-gliną ceramiczną, ale chociaż potężny wentylator tłoczył w nie powietrze, lampy paliły się tylko u ich wylotów. Wszystko to utrudniało drążenie, tak że na siódmy dzień po zatopieniu kopalni ratownicy dotarli dopiero na dwadzieścia metrów w głąb ziemi. W normalnych warunkach przebicie takiego szybu trwałoby miesiąc, ale w stosunku do środków, które zastosowano, i do zapału górników wynik zdawał się mizerny. Ponadto trzeba było szlachetnego uporu inżyniera, aby ciągnąć dalej tę pracę, bo na ogół uważano, że do niczego nie doprowadzi. Wszyscy, których woda zamknęła w kopalni — zginęli. Należało tylko wypompowywać wodę, a któregoś dnia odnajdzie się ich zwłoki. Obojętne więc, czy nastąpi to parę godzin wcześniej, czy później. Była to opinia zarówno fachowców, jak i tłumu; krewni zaginionych, ich żony i matki, przywdziali żałobę. Nikt żywv nie wyjdzie już z „Tru-yere' ! Nie zwalniając prac przy odwadnianiu, prowadzonych bez przerw, chyba tylko wywołanych awariami maszyn, inżynier, wbrew zgodnej 252 krytyce swych kolegów i przyjaciół, kazał drążyć dalej. Odznaczał się tym samym uporem, który pozwolił Kolumbowi odkryć Amerykę. — Jeszcze jeden dzień, przyjaciele — mówił do robotników. — Jeśli jutro nie przyniesie nam nic nowego, damy za wygraną; proszę was dla waszych towarzyszy o to, o co prosiłbym ich dla was, gdybyście byli na ich miejscu. Jego wiara udzielała się ratownikom, którzy stawali jednak do pracy, choć byli zniechęceni tym, co mówiono w mieście. I tak zespołowo, energicznie drążono szyb. Szalowano także przejście z lampiarni, które zawaliło się w wielu miejscach, i w ten sposób różnymi drogami usiłowano wydrzeć kopalni jej ponurą tajemnicę i uratować jej ofiary, o ile jeszcze żyły. Siódmego dnia rębaczowi, który zfnienił właśnie kolegę, wydało się, że słyszy cichy odgłos, jakby słabe stukanie; zatrzymał się z uniesionym kilofem i przytknął ucho do ściany węgła. Potem, samemu sobie nie wierząc, przywołał jednego z towarzyszy, aby posłuchał razem z nim. Gdy tak stali z zapartym oddechem, doleciał ich słaby odgłos, powtarzający się miarowo. Nowina, której zresztą nikt nie chciał wierzyć, natychmiast podana z ust do ust, dotarła do inżyniera, a ten pospieszył do chodnika. A więc miał rację! W kopalni byli żywi ludzie, których ocali jego niezłomna wiara i upór! Odsunął górników, nadstawił ucha, ale czy to ze zdenerwowania, czy ze wzruszenia, nic nie mógł usłyszeć. — Nie słyszę — powiedział z rozpaczą. — To duch kopalni — rzekł jeden z górników. — Chce spłatać nam diabelskiego figla i puka, żeby nas omamić. Ale dwaj rębacze stanowczo twierdzili, że im odpukiwano za każdym razem. Byli to ludzie doświadczeni, którym całe życie zeszło w kopalniach i których słowa miały swoją wagę. Inżynier kazał wyjść wszystkim: tym, co za nim weszli, i górnikom podającym sobie z rąk do rąk urobek. Zatrzymał przy sobie tylko dwóch rębaczy. Wtedy ci mocno i miarowo zastukali parę razy kilofami w ścianę przed nimi i wstrzymując oddech, przywarli do niej mocno. Po chwili serca ich zadrgały z radości: usłyszeli w odpowiedzi słabe, pośpieszne, rytmiczne pukanie. — Stukajcie jeszcze miarowo z przerwami, bo może to tylko echo — rzekł inżynier. ' 253 f Zastukali więc i zaraz odpowiedziały im takie same rytmiczne uderzenia, jakie już pVzedtem słyszeli. Nie było mowy o omyłce: w kopalni znajdowali się żywi ludzie, można ich było ocalić! Nowina błyskawicznie rozeszła się po mieście. Pod bramą kopalni zebrał się tłum chyba jeszcze większy i bardziej rozgorączkowany niż w dniu katastrofy. „Ilu ich tam żyje? — zastanawiano się. — Może nawet wielu, a wśród nich i mój bliski?" Ciśnięto się do inżyniera, aby go uściskać. On jednak, nie poddając się przedwczesnej-radości, jak nie poddawał się zwątpieniu i kpinom, myślał tylko o ratowaniu górników i żeby usunąć zawadzających w pracy gapiów i rodziny, zażądał przysłania wojska. Dosłyszane pukanie było za słabe, aby dokładnie ustalić, skąd pochodzi. Wystarczyło jednak do stwierdzenia, że górnicy, którzy uszli z życiem przed powodzią, są w jednym z trzech nachylonych chodników 254 starej kopalni. Teraz już nie wystarczył jeden przekop, który miał iść w kierunku uwięzionych — należało wyrąbać aż trzy, aby dojść do trzech pochyłych chodników. Do pracy zabrano się teraz z jeszcze,większym zapałem, a sąsiednie kopalnie przysłały do „Truyere" swoich najlepszych rębaczy. Przy tym i woda w kopalni zaczęła się wyraźnie obniżać. Kiedy w naszym chodniku usłyszeliśmy stukanie z zewnątrz, ucieszyliśmy się tak jak wówczas, gdy doszedł nas odgłos wydawany przez kubły czerpiące wodę. — Jesteśmy uratowani! — krzyknęliśmy, szalenie podnieceni; byliśmy pewni, że już zaraz wyjdziemy. Później, tak jak za pierwszym razem, po nadziei nadeszło zwątpienie. Ze stukotu kilofów wywnioskowaliśmy, że ratownicy są jeszcze daleko, o dwadzieścia, a może trzydzieści metrów od nas. Ile czasu zajmie im przebicie tego pokładu? Różnie to ocenialiśmy: miesiąc, tydzień, sześć dni? Jakże tu czekać jeszcze tak długo? Kto z nas wyżyje sześć dni. Od jak dawna nie mieliśmy nic w ustach? Jeszcze tylko magister nie tracił otuchy, ale nasze przygnębienie w końcu wpłynęło i na niego: zaczął tracić odporność. Pić mogliśmy do woli, ale nie mieliśmy co jeść i z głodu ściskającego kiszki próbowaliśmy żuć kawałki zmurszałego drewna pływającego w wodzie. Carrory, najmniej wytrzymały, pokrajał jedyny but, który mu pozostał, i bez przerwy żuł paski skóry. Widząc, co może głód, przestraszyłem się bardzo, a ten przestrach, dołączony do poprzednich lęków, prawie całkiem mnie załamał. Od Witalisa, który dużo podróżował po morzu, tyleż chyba, co i po lądzie, słyszałem często historie o ludożerstwie wśród rozbitków. Jedno z tych opowiadań ciągle mi powracało w pamięci, odkąd głóa zaczął nas gnębić — o marynarzach, którzy wyrzuceni na wyspę, gdzie nie było żadnego pożywienia, zabili chłopca okrętowego, aby go zjeść. Słysząc moich towarzyszy jęczących z głodu, zastanawiałem się, czy i mnie nie czeka podobny los i czy na naszej wysepce węglowej nie zabiją mnie i nie zjedzą. Byłem pewny, że magister i stryj Kasper będą mnie bronić, ale Pages, Bergounhouk i Carrory, zwłaszcza Carrory ze swymi wielkimi, białymi zębami, które ostrzył na kawałkach buta, nie budzili we mnie zaufania. 255 Były to _na pewno obawy bezsensowne, ale w naszej sytuacji nie rozum ani chłodny rozsądek panował nad myślami i wyobraźnią. Naszą udrękę powiększał jeszcze brak światła. Lampy gasły jedna po drugiej z braku paliwa. A kiedy zostały nam już tylko dwie, magister postanowił, że zapali się je jedynie w razie konieczności. Siedzieliśmy więc teraz w ciemnościach. To było nie tylko przygnębiające, ale i niebezpieczne, bo przy lada niezręcznym ruchu mogliśmy stoczyć się do wody. Od śmierci Compeyrou zostało nas po trzech na każdej półce, nie byliśmy więc tak ściśnięci. Stryj Kasper siedział w jednym kącie, magister w drugim, a ja pośrodku. W pewP' chwili, kiedy na wpół drzemałem, usłyszałem ze zdziwieniem, że ' j coś cicho mówi, jak gdyby marzył na głos. Ocknąłem się i nad' fia. ^ — powiedział. — Chmury to piękna rzecz. Są ludzie, * lubią; ale ja lubię. Ach! Ach! Zaraz zerwie się wiatr; tym 4 także wiatr. j mu się śniło? Potrząsnąłem go za ramię, ale ciągnął dalej: Jeżeli chcecie mi zrobić omlet z sześciu jaj... nie, z ośmiu, ocie z dwunastu, chętnie zjem, kiedy będę wracał. — Słyszysz, stryju? — zapytałem. — Tak, śni mu się coś — odparł stryj Kasper. — Ale nie, on nie śpi. — Majaczy przez sen. — Nie śpi na pewno! — Hej, magister! — Kasper, chcesz zjeść ze mną kolację? To chodź; tylko uprzedzam, że będzie silny wiatr. — Traci przytomność — powiedział stryj — z głodu i gorączki. — Nie, on umarł — rzekł Bergounhoux. — To jego duch mówi. Gdzie ten wiatr, magister? Czy to mistral? — W piekle nie ma mistralu — krzyknął Pages — a magister jest w piekle. Nie chciałeś mi wierzyć, kiedy ci mówiłem, że tam pójdziesz. — Co ich opętało? Czy wszyscy stracili rozum? Powariowali? No to teraz zaczną się bić, zabijać. Co począć? — Chcesz pić, magister? ^- Nie, dziękuję; napiję się jedząc omlet. 256 Przez dłuższy czas gadali wszyscy razem trzy po trzy i tylko ciągle powtarzali: „Jeść, wyjść, niebo, wiatr ". Nagle wpadłem na myśl, żeby zapalić lampę. Stała koło magistra, razem z zapałkami. Umilkli, ledwie zabłysła. Po chwili ciszy spytali, co się stało, zupełnie jakby się obudzili ze snu. —' Bredziliście — rzekł stryj. — Kto? — Ty, magister, Pages i Bergounhoux; mówiliście, że jesteście na zewnątrz i że jest wiatr. Od czasu do czasu stukaliśmy w ścianę, aby dać znać, że żyjemy, i słyszeliśmy bezustanne bicie kilofów. Ale ten odgłos zbliżał się bardzo wolno, co dowodziło, że ratownicy są jeszcze daleko. Skoro lampa już się paliła, zszedłem nabrać wody w but i wtedy wydało mi się, że jej poziom opadł o" kilka centymetrów. — Woda opada! — Mój Boże! I znów odżyła w nas nadzieja. Wszyscy chcieli, żeby lampa się dalej paliła, ale magister zaoponował. Wtedy myślałem, że wybuchnie bunt. Magister jednak nigdy nie żądał niczego bez uzasadnienia. — Światło będzie nam potrzebne — rzekł. — Jak sobie potem poradzimy bez lamp? I pomyślcie też, że będziecie chcieli widzieć, jak szybko woda opada, bo pomarlibyście z niecierpliwości. Nie możecie się spodziewać, że opadnie nagle. Uratujemy się: głowy do góry. Mamy jeszcze trzynaście zapałek. Będziemy je zapalać za każdym razem, gdy zażądacie. Zgaszono lampę. Napiliśmy się wszyscy, żeby napełnić żołądki, nikt już nie bredził. Przez długie godziny, może dni, siedzieliśmy nieruchomo, a utrzymywał nas przy życiu tylko odgłos kilofów, które drążyły przejście i łoskot kubłów w szybach. Niepostrzeżenie odgłosy te stawały się coraz silniejsze: zbliżano się do nas i woda opadała. Ale czy ratunek przyjdzie na czas? Bo choć nasi wybawcy z każdą chwilą byli coraz bliżej, my z każdą chwilą byliśmy coraz słabsi: słabliśmy na ciele i na duchu. Od zalania kopalni moi współtowarzysze nie jedli. A co gorsze, oddychaliśmy nie odświeżanym powietrzem, które z dnia na dzień traciło tlen i zaczynało nas zatruwać. Na szczęście ciśnienie się zmniejszyło, w miarę jak ustępo- I 7 Bez rodziny 257 WPM 1 t wała woda, bo gdyby pozostało bez zmian, udusilibyśmy się z pewnością. Tak więc nasze ocalenie zależało od tego, jak prędko nadejdzie ratunek; od tego, jak będzie prowadzony, z jaką umiejętnością i energią. Stukot kilofów i kubłów był regularny jak tykanie zegara; każda przerwa na zmianę rębaczy wprowadzała nas w gorączkowe podniecenie. Czy zrezygnowali z ratowania nas? Czy natrafili na przeszkody nie do pokonania? Podczas jednej z przerw doleciał nas głośny hałas, jakby jakiś potężny ryk. — Woda znów wdarła się do kopalni! — krzyknął Carrory. — To nie woda — rzekł magister. — A co? — 'a- wiem, ale to nie woda. C magister dał nam niezliczone dowody swej przenikliwości ituicji, nie wierzono mu, jeżeli, odpowiednio nie uzasadnił 'i. Przyznając się, że nie rozumie przyczyny tego hałasu ¦jfc. dowiedzieliśmy się później, wywołał wentylator tłoczący 4 do przekopu), napędził nam potężnego stracha. Zlękliśmy ,,ej powodzi. Zapal lampę. Nie potrzeba — odparł magister. — Zapal, zapal! Musiał usłuchać, bo wszyscy tego żądali jednym głosem. Przy świetle stwierdziliśmy, że woda się nie podniosła, a raczej opadła. — Sami widzicie — rzekł magister. — Ona się podniesie; tym razem trzeba będzie umrzeć. — No więc, niech się to już raz skończy, bo sił mi brak. — Daj lampę, magister: chcę napisać do żony i dzieci. — Napisz i ode mnie! — Ode mnie też! — wołano. To Bergounhoux zażądał lampy, aby przed śmiercią napisać do żony i dzieci; miał w kieszeni kartkę papieru i kawałek ołówka. — Oto co napiszę: „My, Kasper, Pages, Magister, Carrory i Remi, zamknięci w chodniku nachylonym, umieramy. Ja, Bergounhoux, proszę Boga, aby dał męża wdowie i ojca sierotom: udzielam im błogosławieństwa". — A ty, Kasper? — „Kasper pozostawia wszystko, co ma, swojemu bratankowi Aleksandrowi". — „Pages poleca żonę i dzieci Panu Bogu, Matce Boskiej i wszysr tkim świętym". — A ty, magister? —¦ Nie mam nikogo — powiedział smutno magister. — Po mnie nikt nie zapłacze. — Ty, Carrory? — Ja — krzyknął Carrory — rozkazuję sprzedać moje kasztany, zanim się spieką na węgiel. — Szkoda naszego papieru na takie głupstwa. — To nie głupstwo! — A ty, Remi? — „Remi daje Capiego i swoją harfę Mattii; ściska Olka i prosi go, aby odwiedził Lizę, ucałował ją i dał jej zasuszoną różę, która jest w jego kurtce". — Podpisywać się! — Ja p,qp|wic krzyżyk — powiedział Pages. — Teraz — raekł BergQu«Jioux, kiedy wszyscy się podpisali — proszę-, pozwólcie mi umrze*?. w; ciszy, bez gadania do mnie. Żegnajcie, towarzysze. Zszedł ze swojej półki na naszą, uściskał nas wszystkich trzech, potem wdrapał się z powrotem, uściskał Pagesa i Carrory'ego, zgarnął trochę miału na kupkę, oparł na niej głowę, wyciągnął się i już się nie poruszył. Byliśmy Wzruszeni naszym listem i spokojną rezygnacją Bergo-unhoux. Nic więc dziwnego, że załamaliśmy się ostatecznie. Ale uderzenia kilofów były coraz głośniejsze. — Wyraźnie pomoc nadchodzi — tłumaczył nam magister, by nas trochę podjHeść na duchu. — Gdyby byli t$k blisko, jak myślisz, usłyszelibyśmy ich głosy; a nie słyszymy, tak jak i oni nie słyszą naszych. — Mogą być zaledwie o parę metrów i nie słyszeć nas, bo rodzaj pokładu, który nas oddziela, tłumi głosy. — Albo odległość. Tymczasem poziom wody wciąż się obniżał i wkrótce mieliśmy dowód, że nie sięga już sklepienia chodników. Usłyszeliśmy chrobotanie po łupku naszego chodnika i plusk jakby odpadających okru-chów węgla. Zapaliliśmy lampę i ujrzeliśmy szczury, które biegały tu i tam r 258 259 ""^i. Tak jak my schroniły się w dzwonie powietrza, , wyszły na poszukiwanie pożywienia. Jeżeli doszły nie wypełniała już szczelnie chodników. Szczury były dla nas^gu Więzienia tym, czym gołąb dla arki Noego: znakiem końca potopu. — Bergounhoux — powiedział magister podciągając się do górnej półki — nie poddawaj się! I wytłumaczył mu, co oznaczają dla nas te szczury. Ale Bergounhoux był całkowicie zobojętniały. — Jeżeli znów nadzieja zawiedzie, wolę wcale jej nie mieć; czekam na śmierć, a jeśli nadejdzie ratunek, tym lepiej. Postanowiłem zejść w dół szybu, aby zbadać, w jakim tempie woda opada, a że opadała, było to widoczne; teraz zrobiło się już dużo miejsca między nią a sklepieniem chodnika. — Nałap szczurów — krzyknął do mnie Carrory — to je zjemy. Ale do tego trzeba było być dużo zwinniejszym. Nabrałem znów nadziei, a pusta przestrzeń w chodniku nasunęła mi pewną natrętną myśl. Wdrapałem się na naszą półkę. — Magister, mam pomysł: jeżeli szczury biegają w chodniku, to znaczy, że można się nim przedostać; popłynę aż do drabin i będę wołał: sprowadzę tędy pomoc; to potrwa krócej niż wyrąbanie przejścia. — Zabraniam ci! — Ale, magister, pływam nie gorzej, niż pan chodzi, i w wodzie czuję się jak węgorz. — A brak tlenu w powietrzu? — Jeżeli szczury mogą oddychać, to i ja będę mógł! — Idź, Remi — krzyknął Pages — dam ci mój zegarek. — Kasper, co o tym myślisz? — zapytał magister. — Nic; skoro- wierzy, że może dotrzeć do drabin, 'niech próbuje, nie mam prawa go zatrzymywać. — A jeżeli się utopi? — A jeżeli się uratuje, zamiast umrzeć tutaj, czekając na ocalenie? Magister namyślał się chwilę, potem ujął mnie za rękę. — Zuch z ciebie, mój mały, rób jak uważasz; sądzę, że nie może ci się udać, ale to nie byłoby po raz pierwszy, kiedy niemożliwe staje się możliwym. Uściskaj nas. Ucałowałem jego i stryja Kaspra, potem zrzuciłem ubranie i zsunąłem się do wody. 260 — Wołajcie co chwila — powiedziałem, zanim zacząłem płynąć. — Pokieruję się waszym głosem. Ile było wolnego miejsca pod sklepieniem chodnika? Czy dosyć, abym mógł płynąć swobodnie? Od tego zależało wszystko. Po kilku ruchach osądziłem, że mogę płynąć, ale powoli, żeby sobie nie rozbić głowy: moja śmiała próba mogła się więc udać! Odwróciłem się i dostrzegłem blask lampy, który odbijał się w czarnej wodzie: to była moja latarnia morska. — Jak ci idzie?! — krzyknął magister. — Dobrze! Ostrożnie posuwałem się naprzód. Cała trudność polegała na obraniu właściwego kierunku; wiedziałem, że niedaleko chodniki się zbiegały. Gdybym się pomylił w ciemnościach, tobym zabłądził. Nie mogłem się kierować ani sklepieniem, ani ścianami chodnika, ale na dole miałem nić przewodnią: szyny. Posuwając się wzdłuż nich, byłem pewny, że dotrę do drabin. Od czasu do czasu więc płynąc opuszczałem nogi, a kiedy namacałem pod nimi żelazo, płynąłem dalej. Z szynami pod sobą, z wołaniem moich towarzyszy za sobą — czułem się bezpieczny. Po cichnących głosach z jednej strony i coraz głośniejszym hałasie kubłów z drugiej, domyślałem się, że posuwam się naprzód. W końcu dostrzegę światło dnia i uratuję kolegów! Ta nadzieja dodawała mi sił. Płynąłem środkiem chodnika i wystarczyło stanąć pionowo, aby namacać szyny, toteż jak najczęściej starałem się dotknąć ich nogą. Aż nagle już ich nie wyczułem; znurkowałem więc, aby odszukać je rękami, ale na próżno; posunąłem się w poprzek chodnika i też daremnie. Zabłądziłem! Przystanąłem chcąc się zorientować i zastanowić; głosy moich towarzyszy ledwie do mnie dochodziły. Odetchnąłem, nabrałem głęboko powietrza i znów dałem nurka: niestety na próżno. Szyn nie było. Niepostrzeżenie zapuściłem się w zły chodnik. Trzeba było zawrócić. Ale jak? Moi towarzysze już się nie odzywali albo ich nie słyszałem, co wychodziło na jedno. Przerażenie mnie paraliżowało: nie wiedziałem, w którą stronę się zwrócić. Zbłądziłem w tej czarnej nocy, w lodowatej wodzie, pod kamiennym sklepieniem. Ale nagle znów doleciały mnie głosy i zorientowałem się, w którą stronę zawrócić. Po paru minutach znurkowałem i odnalazłem szyny. 261 Tu więc było skrzyżowanie. Poszukałem obrotnicy i nie znalazłem; szukałem wylotów chodnika, ale po prawej stronie i po lewej natrafiłem tylko na ścianę. Gdzież były szyny? 1 Posuwałem się wzdłuż nich aż do końca: nagle się urywały. Wtedy zrozumiałem, że woda je zerwała, nie miałem już się czym kierować. Mój zamiar był ":ewykonalny i pozostało mi tylko wracać. \i wiedziałem, że jest bezpieczna, płynąłem ja głosy, a im byłem bliżej, tym bardziej wyda-j(kby moi towarzysze nabrali nowych sił. je koło naszego chodnika i teraz ja z kolei Przebyłem tę więc szybko kier1 wały mi się one Znalazłem zacząłem woła — Chodź: — Nie zr — Nic • słyszymy; n' Szybko rżenia kile chociaż jr Po er się w co wy, któ się do mnie. j— powiedział magister, rzejścia. ' i; są coraz głębiej, oni słyszą nas, a my ich ^ /demy mogli z sobą rozmawiać. S7 / się na półkę i zacząłem słuchać. Istotnie, ude-g* / yiele głośniejsze, a pokrzykiwania ratowników, ? ^dochodziły wyraźnie. » idałem sobie sprawę, że przemarzłem. Nie miałem p pozwoliłem zakopać się aż po szyję w miał węglo-ochę cieplika, a stryj Kasper i magister. przytulili sy opowiedziałem im o swojej eskapadzie i jak zgubiłem szyny. — Odważyłeś się nurkować? — Czemu nie? Niestety, nic mi to nie pomogło. Ale, tak jak powiedział magister, to nie miało znaczenia; już się do nas przekopywano. Głosy stały się tak wyraźne, że lada chwila spodziewaliśmy się rozróżnić słowa. Rzeczywiście, usłyszeliśmy wkrótce wymówione wolno: — Ilu was jest? Stryj Kasper miał najsilniejszy i najbardziej wyraźny głos z nas wszystkich. Odparł więc: — Sześciu! Na chwilę zapadła cisza. Zapewne tam na górze spodziewano się, że jest nas więcej. — Pospieszcie się! — krzyknął stryj Kasper. — Brak nam już sił! — Podajcie nazwiska. 262 Wymienił je: — Bergounhoux, Pages, magister, Carrory, Remi, Kasper. Dla tych, co nas ratowali, była to najbardziej ciężka chwila! Krewni i przyjaciele zatopionych górników, dowiedziawszy się, że wkrótce będzie można się z nami porozumieć, przybiegli do kopalni. Żołnierze z trudem powstrzymywali napierający tłum przed bramą. Kiedy inżynier ogłosił, że jest nas tylko sześciu, rozpacz ogarnęła ludzi, ale każdy miał jeszcze nadzieję, że wśród tych sześciu może, a nawet musi znajdować się jego bliski. A gdy ogłoszono nasze nazwiska, okazało się, że na sto dwadzieścia żon lub matek tylko czterem spełniły się ich nadzieje. Ileż nieszczęścia, ileż łez! My też bezustannie zastanawialiśmy się nad tym, ilu naszych kolegów mogło się uratować. — Ilu ocalało? — zapytał stryj Kasper. Nie odpowiedziano nam. — Spytaj, co się stało z Mariuszem — rzekł Pages. Ale i to pytanie pozostało bez odpowiedzi. — Nie usłyszeli nas. — Powiedz raczej, że nie chcą odpowiedzieć. Jedna rzecz nie dawała mi spokoju. — Spytajcie, od ilu dni tu jesteśmy. — Od czternastu. Czternaście dni! Zdawało się nam, że tkwimy pod ziemią najwyżej pięć lub sześć! — Już teraz nie zostaniecie tam długo. Odwagi! Nie rozmawiajmy, bo to opóźnia pracę. Jeszcze parę godzin. Myślę, że były to najdłuższe godziny naszego więzienia, a z pewnością najcięższe. Każde uderzenie kilofa braliśmy za ostatnie, lecz później przychodziło następne, a po nim inne. Od czasu do czasu znów zaczynały się rozmowy. — Jesteście głodni? — Tak, bardzo. — Możecie czekać? Jeśli osłabliście, zrobimy sondą otwór i podamy wam rosołu, ale to opóźni wasze wyjście; jeżeli wytrwacie, będziecie prędzej na wolności. — -Poczekamy, śpieszcie się. Czerpanie kubłami nie ustawało ani na chwilę i woda opadała miarowo. 263 — Powiedzcie im, że woda opada — rzekł magister. — vWiemy o tym; tak czy owak dotrzemy do was... wkrótce. Uderzenia kilofa zelżały. Najwidoczniej lada chwila spodziewano się przebić do nas, zachodziła jednak obawa, że ściana może się osunąć ^ięl zrani nas lub zepchnie do wody. Vił nam również, że przez powstały otwór może łowietrza, która, jak pocisk armatni, zdmuchnie |rodze. Trzeba więc bardzo mieć się na baczności ! się strzegą rębacze. iniu korytarza odrywały się od sklepienia kawałki /się po pochyłości, wpadały w wodę. Ciekawe, że ^ ąment naszego ocalenia, tym byliśmy słabsi: ja nie 8, I podźwignąć i leżałem zagrzebany w miale; trząsłem g- /:iaż nie było mi już zimno. . J / rwało się kilka większych odłamków i stoczyło się / ;woru nad nami wpadło i oślepiło nas jasne światło C4imiast znów zrobiło się ciemno: przeciąg, straszliwy lampy i jak cyklon porywał ze sobą kawały węgla i spadający Magiste się wedrze wszystko ' i tak się Przy węgla i im bliż mogłer się pr W ^ międ c; lam1 prz i c :ie się, to pęd powietrza, zapalimy lampy na zewnątrz. Zaczekaj*,^ _ śzcze trochę. Czekać! Znów czekać! W tej samej chwili doleciał mnie jakiś gwar z chodnika; odwróciłem się i ujrzałem silne światło na rozkołysanej wodzie. — Odwagi! Odwagi! — krzyczano. Jednocześnie dotarto do nas z dwóch stron. Na czele ratowników szedł inżynier; to on pierwszy wspiął się do nas i zanim zdołałem coś powiedzieć, byłem w jego objęciach. Najwyższy czas, bo już traciłem przytomność. Jednakże zdawałem sobie sprawę, że mnie niosą; potem, kiedy wyszliśmy z poziomego chodnika, owinięto mnie w koce. Zamknąłem oczy, ale nagle coś mnie zmusiło do ich otwarcia. Był dzień. Byliśmy na powietrzu. W tej samej chwili jakaś biała kula spadła na mnie: to Capi jednym susem skoczył w ramiona inżyniera i lizał mnie po twarzy. Jednocześnie uczułem, że ktoś całuje mnie w rękę. „Remi" — usłyszałem jak przez mgłę (to był głos Mattii). Rozejrzałem się dokoła i ujrzałem ogromny, zbity tłum, który się rozstąpił, aby zrobić przejście. Ludzie milczeli, bo nakazano nie denerwo- 264 wać nas okrzykami; ale postawa i spojrzenia wystarczały za słowa. Wydało mi się, że w pierwszym rzędzie ludzi dostrzegam białe komże i złocone hafty mieniące się w słońcu. To byli księża z Varses, którzy przyszli tu modlić się o nasze ocalenie. Kiedy nas wyprowadzono, uklękli w ulicznym kurzu. Ze dwadzieścia rąk wyciągnęło się po mnie, ale inżynier — dumny z odniesionego triumfu — sam zaniósł mnie aż do biura, gdzie stały przygotowane łóżka. W dwa dni później spacerowałem już po ulicach Varses w towarzystwie Mattii, Aleksandra i Capiego, a ludzie przystawali, aby mi się przyjrzeć. Niektórzy podchodzili i ze łzami w oczach ściskali mi rękę. Ale byli i tacy, którzy odwracali głowę. Ci nosili żałobę i nie mogli zrozumieć, jakim prawem uratował się ten- sierota, gdy zginęli ojcowie czy synowie, jedyni żywiciele rodzin. Niektórzy z tych, co do mnie podchodzili, wprawiali mnie w zakłopotanie zaprosinami na obiad lub do kawiarni. — Opowiesz nam, co czułeś — mówili. Dziękowałem im, odmawiając jednak, bo nie było mi przyjemnie opowiadać o swoich przeżyciach obcym ludziom, którzy uważali, że zapłacą mi za to obiadem czy szklanką piwa. Poza tym wolałem słuchać niż opowiadać; słuchałem więc Aleksandra, Mattii, którzy mówili mi, co działo się tu na ziemi wtedy, gdy byliśmy pód nią. — Kiedy pomyślałem, że to przeze mnie zginąłeś, bo sądziłem, że nie żyjesz, ręce i nogi mi odjęło. — Ja nigdy nie wierzyłem, że zginąłeś — mówił Mattia. — Nie wiedziałem, czy wyjdziesz żywy z kopalni i czy zdążą cię uratować, ale wierzyłem, że nie dałeś się utopić i jeżeli raźno pospieszą z pomocą, to gdzieś cię odnajdą. Kiedy więc Olek rozpaczał i.płakał, ja się denerwowałem mówiąc w duchu: „On żyje, ale niebawem może umrzeć". Ciągle pytałem wszystkich: „Jak długo można wytrzymać bez jedzenia? Kiedy wyczerpią wodę? Jak prędko przebiją się do chodnika?" Ale nikt nie mógł mi odpowiedzieć po mojej myśli. A kiedy inżynier wymieniając nazwiska uratowanych po „Carrory" krzyknął „Remi", rzuciłem się z płaczem na ziemię i wtedy trochę mnie podeptali, ale z radości nic nie czułem. Ta wiara Mattii we mnie napełniła mnie ogromną dumą. 265 Lekcja muzyki i Zdobyłem w kopalni przyjaciół: wspólnie przeżyte udręki łączą ludzi; razem się cierpi, razem się żywi nadzieję i to jednoczy. Szczególnie polubili mnie stryj Kasper i magister; nawet inżynier, chociaż nie dzielił z nami uwięzienia, przywiązał się do mnie jak do dziecka, które wyrwano śmierci; zaprosił mnie do siebie i musiałem opowiedzieć f%śrce o wszystkim, co zdarzyło się w tym długim czasie, kiedy uwięzieni w ślepym chodniku. "pcy usiłowali zatrzymać mnie w Varses. tnajdę ci rębacza — powiedział stryj Kasper — i już się nie *my. . . eżeli chcesz pracować w biurze — mówił inżynier — dam i g 1 Kasper uważał za rzecz normalną, że powrócę do kopalni, o.' U sam miał znów wkrótce zejść, z beztroską ludzi przyzwyczaić I o dzień igrać z niebezpieczeństwem, ale mnie brak było jego ^ / i beztroski i nie spieszyłem się wcale do pracy ładowacza. S I t jest piękną rzeczą, bardzo ciekawą i byłem zadowolony, że łem, ale widziałem dosyć i nie czułem najmniejszej ochoty, _« liej powrócić. Lamą myśl o tym dech mi zapierało. Stanowczo nie byłem /iy do pracy pod ziemią; bardziej odpowiadało mi życie na powicuźu, z niebem nad głową, nawet jeśli śnieg z niego sypał. Magister się dziwił, a stryj Kasper martwił, że się tak zniechęciłem do kopalni. Carrory, gdy go spotkałem, orzekł po prostu, że trzęsę portkami! Inżynierowi nie mogłem powiedzieć, że nie chcę pracować pod ziemią, bo zamierzał przecież zatrudnić mnie w biurze i wykształcić na urzędnika; wolałem więc wyznać mu całą prawdę. — Milsze ci więc życie na powietrzu? — rzekł. — Przygoda i wolność? Nie mam prawa przeszkadzać ci, chłopcze, idź swoją drogą. To było prawdą, że lubię żyć na świeżym powietrzu i nigdy tego mocniej nie odczuwałem niż wtedy, kiedy byłem uwięziony w kopalni. Nie na darmo człowiek przywyka chodzić, gdzie chce, i robić, co mu się podoba! Kiedy tak usiłowano zatrzymać mnie w Varses, Mattia wydawał się czymś przygnębiony; na moje pytania stale odpowiadał, że nic 266 mu nie jest, i dopiero gdy powiedziałem, że wyruszamy za trzy dni, rozpogodził się i zdradził przyczynę swego zmartwienia. — A więc nie opuścisz mnie?! — wykrzyknął rzucając mi się na szyję. Wlepiłem mu porządnego kuksańca za to, że zwątpił o mnie, a trochę i dlatego, by ukryć wzruszenie, które mnie ogarnęło na te słowa. Bo dyktowała mu je przyjaźń, a nie wyrachowanie. Potrafił przecież zarobić na życie i nie potrzebował mnie do tego. Prawdę powiedziawszy był o wiele zdolniejszy ode mnie i łatwiej mógł sobie poradzić, był także bardziej muzykalny, lepiej grał na różnych instrumentach, tańczył, śpiewał, wcielał się w każdą rolę. Lepiej też niż ja potrafił nakłaniać ludzi, by sięgali do sakiewek. Samym tylko uśmiechem błyszczącym bielą zębów, łagodnym spojrzeniem i szczerym wyglądem poruszał najtwardsze serca. O nic nie prósząc budził w ludziach chęć dawania; znajdowali przyjemność w robieniu mu przyjemności. W czasie krótkich wypraw z Capim, kiedy byłem ładowaczem, zdołał na przykład zebrać osiemnaście franków, co było znaczną kwotą. Sto dwadzieścia osiem franków, które mieliśmy w kasie, i te osiemnaście dawało razem sto czterdzieści sześć franków; brakowało nam teraz zaledwie czterech do kupna krowy. Nie chciałem pracować w kopalni, ale nie bez żalu opuszczałem Varses, bo to oznaczało rozłąkę z Aleksandrem, stryjem Kasprem i magistrem; taki jednak był mój los, że rozłączałem się z tymi, których kochałem i którzy mnie kochali, Z harfą, z plecakami i z Capim, który radośnie tarzał się w kurzu, wędrowaliśmy znowu po drogach. Przyznaję, że kiedy wyszliśmy z Varses, z zadowoleniem poczułem pod nogami dźwięczną, twardą szosę, na której nasze kroki całkiem inaczej rozbrzmiewały niż na błotnistej ziemi kopalni. „Jakie cudne słońce, jakie cudne drzewa!" — powtarzałem sobie. Przed wyruszeniem długo omawialiśmy z Mattią naszą marszrutę, bo nauczyłem go czytać mapy i wiedział już, co znaczy skala. Dobrze rozważywszy wszystkie za i przeciw, postanowiliśmy, że nie skierujemy się prosto na Ussel, a stamtąd do Chavanon, tylko pójdziemy przez Clermont. Nie nadłożymy zbytnio drogi, a zarobimy coś niecoś w uzdrowiskach, pełnych teraz kuracjuszy. Kiedy ja pracowałem w kopalni, Mattia spotkał tresera niedźwiedzi, który udawał się do uzdrowisk, gdzie — jak twierdził — można dużo zarobić. Mattia chciał więc 267 f '¦ \ też zarobić, uważając, że sto pięćdziesiąt franków nie wystarczy na kupno krowy. Im więcej będziemy mieli pieniędzy, tym piękniejszą kupimy, matka Barberin będzie bardziej zadowolona, a my — szczęśliwsi — mówił. W drodze z Paryża do Varses zacząłem uczyć Mattię czytać, a także początków muzyki; teraz, z Varses do Clermont, w dalszym ciągu odbywaliśmy lekcje. Może nie byłem dobrym nauczycielem albo może Mattia nie był zbyt pojętny, dość, że z czytaniem szło mu ciężko. Chociaż bardzo się przykładał i wlepiał oczy w książkę, wyczytywał w niej niestworzone rzeczy, które lepiej świadczyły o jego wyobraźni niż o uwadze. Wtedy niecierpliwiłem się czasem i bijąc pięścią w książkę, krzyczałem, że jest tępy. Nie obrażał się, tylko patrzył na mnie swymi wielkimi, łagodnymi oczami i mówił z uśmiechem: — To prawda, jeśli nie bić mnie po głowie, to nie wytężam umysłu; Garofoli, który nie był głupi, od razu na to wpadł. Czy można się było gniewać wobec takiej odpowiedzi? Śmiałem pę i zaczynaliśmy lekcję od nowa. i Ale nauka muzyki szła gładko i od samego początku Mattia bił zastanawiające postępy, tak znaczne, że wkrótce zaskakiwał mnie ymi pytaniami; później nie tylko mnie zadziwiał, ale wprawiał w za-potanie, a w końcu tak zbijał z tropu, że zapominałem języka w gębie. Wyznaję, że nie było mi to w smak; rolę nauczyciela brałem bardzo pnie i upokarzało mnie, że nie umiem odpowiedzieć na pytania >a. l uczeń mi ich nie szczędził: \ Dlaczego nie pisze się muzyki w jednym kluczu? i Dlaczego używa się krzyżyków idąc w górę, a bemoli idąc w dół? — Dlaczego pierwszy i ostatni takt jakiegoś utworu nie zawsze utrzymane są w tym samym regularnym tempie? — Dlaczego stroi się skrzypce na takie tony, a nie na inne? Na to ostatnie pytanie odrzekłem z godnością, że na skrzypcach się nie znam; nigdy nie zastanawiałem się, jak je należy stroić, a jak nie — i zamknąłem tym Mattii usta. Ale nie mogłem tak wybrnąć z kłopotu, kiedy chodziło o klucze ¦ albo bemole: to już należało do teorii muzyki; byłem jej nauczycielem i powinienem umieć odpowiedzieć, jeżeli nie chciałem utracić autorytetu, na którym mi zależało. Kiedy nie wiedziałem, co rzec, ratowałem się z kłopotu tak jak stryj Kasper, który na moje pytanie, co to jest węgiel kamienny, rzekł beż zająknięcia: „To taki węgiel, który jest twardy jak kamień", i z równą pewnością siebie mówiłem: —- Tak jest, bo tak ma być; takie jest prawo. Mattia nie był kimś, kto łamie prawo, ale w takich wypadkach wytrzeszczał oczy i patrzał na mnie z otwartymi ustami, co nie przysparzało mi dumy. W trzy dni po wyjściu z Varses postawił mi właśnie jedno z takich pytań, a ja zamiast odpowiedzieć mu: „Nie wiem", odpowiedziałem z godnością: „Bo tak jest". Wtedy zamyślił się głęboko i przez cały dzień prawie się nie odzywał, co było rzeczą niezwykłą, bo stale gadał i śmiał się. W końcu przyparłem go jednak do muru i wyznał: — Jesteś, oczywiście, dobrym nauczycielem i myślę, że nikt lepiej nie wyłożyłby mi tego, czego się nauczyłem od ciebie, jednakże... Urwał. — Jednakże co? — Jednakże są może rzeczy, których nie wiesz; to się zdarza i najmądrzejszym ludziom, prawda? Kiedy więc mówisz „Bo tak jest", to może nie wiesz, bo i tobie tego nie wyjaśniono. Gdybyś zatem zechciał, kupilibyśmy jakąś niedrogą książkę o zasadach muzyki. — Masz rację. — Prawda? Pomyślałem, że się nie obrazisz, bo w końcu nie możesz wiedzieć wszystkiego, co jest w książkach, przecież się z nich nie uczyłeś. — Dobry nauczyciel jest więcej wart niż najlepsza książka. — Skoro tak mówisz, to jeszcze coś powiem: jeżeli się zgodzisz, wezmę lekcję u jakiegoś prawdziwego nauczyciela, jedną jedyną i wtedy poproszę go o odpowiedź na wszystkie pytania, jakje mam. — Dlaczego nie wziąłeś takiej lekcji u prawdziwego nauczyciela wtedy, kiedy byłeś sam? — Bo prawdziwi nauczyciele każą sobie płacić, a ja nie chciałem czerpać z twoich pieniędzy. Byłem urażony, że Mattia nie uważał mnie za „prawdziwego" nauczyciela, ale wobec jego ostatnich słów zapomniałem o niemądrej próżności. ' — Jesteś porządny chłopak — powiedziałem. — Moje pieniądze 268 269 są twoimi pieniędzmi, bo zarabiamy je razem, a ty nawet często lepiej niż ja; weźmiesz tyle lekcji, ile będziesz chciał, i to nawet wspólnie ze mną. I śmiało przyznałem się do mojego nieuctwa. — 'W ten sposób i ja nauczę się tego, czego nie wiem. Nauczycielem, prawdziwym nauczycielem, jakiego potrzebowaliśmy, nie mógł być małomiasteczkowy grajek, lecz artysta, wielki artysta, którego można znaleźć tylko w dużym mieście. Z mapy wynikało, że najznaczniejszym miastem na naszej drodze, przed Clermont, jest Mende. Czy rzeczywiście było to duże miasto? Nie wiedziałem, ale ponieważ jego nazwa podana była dużymi czcionkami, mogłem tylko zawierzyć mapie. Postanowiliśmy więc, że w Mende pozwolimy sobie na jedną lekcję muzyki; wprawdzie nasze zarobki na jałowych wzgórzach okręgu Lozere, gdzie miasteczka są rzadkie i biedne, były skromne, ale nie chciałem psuć radości Mattii i kazać mu czekać. Przeciąwszy w całej ich szerokości wapniste ziemie Mejean, naj-nędzniejsze i najbardziej opuszczone okolice Francji, bez lasów, wody, pól uprawnych, bez wiosek i mieszkańców, lecz z rozległymi i posępnymi pustkowiami, nlogącymi mieć jakiś powab jedynie dla tych, którzy przebywają je szybko pojazdem, przyszliśmy wreszcie do Mende. . Noc już nadeszła i nie mogliśmy tego samego wieczoru szukać Mczyciela; zresztą padaliśmy z nóg ze zmęczenia. \\le Mattia chciał się jak najprędzej dowiedzieć, czy w Mende, wcale nie wydało mu się dużym miastem, jest nauczyciel muzyki, oiacji spytałem więc o to gospodynię oberży, gdzie się zatrzy- "¦;ia, że dziwi ją bardzo to pytanie; czyżbyśmy nie znali pana

mojej głupiej głowie, ale gdy jestem nieszczęśliwy — je A kiedy kupiliśmy tę krowę dla matki Barberin, byłem tt .. , że myślałem tylko o jej radości i o naszej i czułem się jak odurzony. ¦— Moja głowa wcale nie jest mądrzejsza od twojej, bo myślałem tak jak ty i jak ty byłem odurzony. — Uhu, uhu! — szlochał Mattia. — Krowa od królewicza! Ładny mi królewicz! — Nagle zerwał się i zaczął mówić gestykulując gwałtownie: — A jeżeli matka Barberin rzeczywiście umarła, a ten okropny Barberin żyje? A jeżeli zabiorą nam krowę i zatrzymają ciebie? Niewątpliwie byliśmy pod ponurym wrażeniem więzienia, okrzyków 286 tłumu,, surowości żandarma i zgrzytu zamka u drzwi, które się za nami zamknęły. Ale Mattia nie tylko o nas się martwił, ale i o krowę. — Kto jej da jeść? Kto ją wydoi? — niepokoił się. Przez długie godziny trapiły nas te smutne myśli, coraz smutniejsze, w miarę jak czas upływał. Usiłowałem co prawda pocieszyć Mattię, tłumacząc mu, że przecież będą nas przesłuchiwali. — Dobrze; i co powiemy? — Prawdę. — Wtedy oddadzą cię w ręce Barberina albo, jeśli matka Barberin jest sama, wezwą ją na konfrontację z nami i nic nie wyjdzie z naszej niespodzianki. • " ' Wreszcie drzwi otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem i do aresztu wszedł starszy, siwy pan, którego szczera i dobra twarz od razu dodała nam otuchy. " — No, łobuzy, wstawajcie — powiedział nasz strażnik. — Będziecie odpowiadać na pytania pana sędziego pokoju. — Dobrze, dobrze — rzekł sędzia, znakiem każąc mu wyjść — zajmę się przesłuchaniem tego — wskazał mnie palcem — a drugiego proszę zabrać i przypilnować. Potem go przesłucham. W tych warunkach uważałem, że powinienem uprzedzić Mattię, co ma mówić. — Panie sędzio pokoju — powiedziałem — obaj będziemy mówili prawdę, całą prawdę. — Dobrze, dobrze — przerwał szybko sędzia, jakby nie chciał dać mi mówić. Mattia wyszedł, ale zdążył jeszcze spojrzeć na mnie wymownie, na znak, że mnie zrozumiał. — Oskarżają was, że ukradliście krowę — rzekł sędzia patrząc mi w oczy. Odpowiedziałem, że kupiliśmy ją na targu w Usselj i wymieniłem nazwisko weterynarza, który nam pomagał przy tym kupnie. — Sprawdzimy to. — Mam nadzieję, bo to dowiedzie naszej niewinności. — Po co kupiliście krowę? — Aby ją zaprowadzić do Chavanon i ofiarować mojej dawnej piastunce, z wdzięczności za jej dobroć dla mnie i na dowód pamięci. 287 — Jak nazywa się ta kobieta? — Matka Barberin. — Czy to żona tego murarza, który kilka lat temu uległ wypadkowi w Paryżu? — Tak, panie sędzio. — To też sprawdzimy. Ale na to nie odpowiedziałem tak, jak kiedy chodziło o weterynarza z> Ussel. Sędzia zauważył moje zakłopotanie i począł mnie dokładnie wypytywać; musiałem więc opowiedzieć o zamierzonej niespodziance, która się nie uda, jeżeli dojdzie do przesłuchania matki Barberin. Jednakże mimo wszystko odetchnąłen ia, bo jeżeli znał matkę Barberin i chciał się do niej żyje. Wkrótce miałem nowy powód do rado sędzia powiedział mi, że od pewnego ryżu. To mnie tak ucieszyło, że stałem łem przekonać sędziego, aby poprzestał i| rynarza. ł — Skąd mieliście pieniądze na kup1 — Zarobiliśmy. — Gdzie? Jak? Wyjaśniłem, jak przez całą drogę o-zarabialiśmy i ciułaliśmy grosz do grosza.'1.. — A czego szukaliście w Varses? Znów musiałem opowiedzieć, jak i że byłem zasypany w kopalni „Truyerc". prawie przyjaznym tonem. — Który z was jest Remi? — zapytał. — Ja, panie sędzio. — Jak to sprawdzić? Policjant powiedział mi, że nie masz papierów. — Nie mam, panie sędzio. — No to opowiedz mi o katastrofie w Varses; czytałem jej opis w gazetach i jeżeli nie jesteś naprawdę Remi, nie oszukasz mnie; słucham cię i uważaj. Kiedy skończyłem opowiadać, spojrzał na mnie łagodnie i z rozczuleniem. Wyobraziłem sobie, że zaraz nas zwolni, ale się omyliłem. Wyszedł bez słowa i zostawił mnie samego. Z pewnością poszedł przesłuchać Mattię, aby sprawdzić, czy nasze zeznania się pokrywają. Długi a. bo jeżeli sędzia i o moja piastunka «.;<.¦ przesłuchiwania i iost znowu w Pa-".\niowny i zdoła-aic samego wete- pytał sędzia. Yarses i dalej usłyszał, łagodniejszym, 288 czas siedziałem pozostawiony własnym myślom, aż w końcu sędzia powrócił z Mattią. — Każę zebrać informacje w Ussel i jeśli tam, jak mam nadzieję, potwierdzą wasze zeznania, jutro będziecie wolni. — A nasza krowa? — zapytał Mattia. — Dostaniecie ją z powrotem. — Ale kto ją nakarmi i wydoi? — Bądź o to spokojny, malcze — rzekł sędzia. Mattia od razu odzyskał kontenans. — Jeśli wydoją naszą krowę — zauważył z uśmiechem — to czy nie moglibyśmy dostać mleka? Przydałoby się na kolację. Po wyjściu sędziego' oznajmiłem Mattii dwie wielkie nowiny, które pozwoliły mi zapomnieć o naszej sytuacji: matka Barberin żyje, a Barberin jest w Paryżu. — Nasza krowa wejdzie triumfalnie! — ucieszył się Mattia i zaczął tańczyć i podśpiewywać z radości. ' Przyłączyłem się do niego i wziąwszy się ża ręce tańczyliśmy po całej celi. Capi, który smutny siedział w kącie, przybiegł do nas i zaczął się też kręcić na dwóch tylnych łapkach. Hałas ściągnął przerażonego strażnika, który może myślał, że wszczęliśmy bunt, a może zląkł się o swoją cebulę. Dość, że kazał nam być cicho, ale już nie takim szorstkim ¦ tonem, jakim mówił do nas, gdy wszedł z sędzią. Z tego wywnioskowaliśmy, że nasza sytuacja nie jest tak zła, a to przypuszczenie wkrótce się sprawdziło, bo strażnik zaraz wrócił z dużym garnkiem mleka — od naszej krowy. Ale to jeszcze nie wszystko: razem z mlekiem przyniósł dużą bułkę i kawałek zimnej cielęciny, mówiąc, że przysyła to sędzia. Nigdy więźniowie nie byli tak dobrze traktowani; zajadając cielęcinę i popijając mlekiem zrewidowałem swoje wyobrażenie o więzieniach: stanowczo były lepsze, niż sądziłem. Tego samego zdania był Mattia. — Jeść, spać i nic nie płacić — rzekł ze śmiechem — to dopiero gratka. „Czekaj, napędzę ci stracha" — pomyślałem. — A jeżeli weterynarz nagle umarł — powiedziałem — kto za nami będzie świadczyć? — Takie myśli przychodzą w nieszczęściu — odrzekł bez gniewu. — Teraz naprawdę nie czas na nie. 19 Bez rodziny 289 Matka Barberin Noc spędzona na, łóżku polowym nie była zła; miewaliśmy już gorsze pod gołym niebem. — Śniło mi się triumfalne wejście krowy — rzekł Mattia. — I mnie też — powiedziałem. O ósmej drzwi się otworzyły i ukazał się w nich sędzia pokoju wraz z naszym przyjacielem weterynarzem, który chciał być przy naszym zwolnieniu. t do dwóch niewinnych aresztantów, nie las wczoraj uraczył, lecz jeszcze wręczył iąc przyjaźnie: uszczając się w ten sposób w tak daleką ~e wam wystawiono na moje polecenie. częN wam dobrej drogi. . nas uściskał.. oczyńcy, lecz wychodziliśmy z niej esioną głową, wiodąc krowę na po-'ia chłopów stojących na progach Sędzia wiedziony ' poprzestał na obiedzie mi urzędowe dokumeJ — Głupstwo zrobi podróż. Macie tu pasz$ Teraz będziecie bezpi-j Podał nam rękę, a Do tej wsi weszli1 jak triumfatorzy, z w\ stronku i przez ramię chat. — Jednego tylko '/. nas zatrzymał, teraz n; Mattia — że ten żandarm, który — Pomylił się, ale *L omylili uważając, że nędzarze nie mogą się niczego dóbr- ""*¦ '' — powiedziałem. — A to dlatego, żk . zupełnymi nędzarzami, bo kiedy się ma pięć franków w Kieszeni, nie jest się jeszcze nędzarzem. — Mogłeś tak mówić wczoraj, nie dziś. Widzisz przecież, że są porządni ludzie na świecie. Po tej przykrej nauce baliśmy się już spuścić krowę z postronka. Prawda, że była łagodna, ale i lękliwa. Niebawem doszliśmy do wsi, w której nocowałem razem z Witalisem. Teraz trzeba było przejść tylko przez rozległe wrzosowisko, aby dostać się na zbocze góry, opadające stromo ku Chavanon. Kiedy mijaliśmy dom, z którego Zerbino skradł kromkę chleba, strzeliła mi pewna myśl do głowy. — Pamiętasz — powiedziałem Mattii — że przyrzekłem ci naleśniki u matki Barberin. Ale do nich będzie potrzebne masło, rrfąka i jajka. — To musi być pycha! — wykrzyknął. 290 F — Z pewnością, sam się przekonasz. Matka Barberin może jednak nie mieć tego, co trzeba, bo jest przecież biedna. Kupmy jej więc! — Dobra myśl. , — Trzymaj krowę i za nic na świecie nie wypuść postronka, a ja wejdę do tego sklepu, kupię mąki i masła. Matka Barberin w razie czego pożyczy jajek, bo nam mogłyby się stłuc w drodze. Załatwiłem ten sprawunek w sklepie, w którym Zerbino popełnił kradzież, i ruszyliśmy dalej w drogę. Chciałem oszczędzać krowę, ale tak mi było pilno, że mimo woli przyśpieszałem kroku. Jeszcze dziesięć kilometrów, jeszcze osiem, jeszcze sześć. Zabawna rzecz: teraz, kiedy się zbliżałem do domu, droga bardziej mi się dłużyła, niż kiedy się oddalałem, a przecież wtedy padał zimny deszcz, który na zawsze wrył mi się w pamięć. Byłem ogromnie podniecony, rozgorączkowany i co chwila spoglądałem na zegarek. — Czy tu nie jest pięknie? — zapytałem Mattię. — W każdym razie drzewa nie zasłaniają widoku — odparł. — Będziesz miał i drzewa, kiedy dojdziemy do Chavanon. Wielkie dęby i kasztany. — Z jadalnymi kasztanami? — No, a jak! Na podwórzu u matki Barberin rośnie też pochyła grusza, która mi służyła za konia! A owoce daje... takie! I soczyste, zobaczysz! Opisując mu każdą rzecz, niezmiennie powtarzałem „zobaczysz". W najlepszej wierze wydawało mi się, że prowadzę Mattię do jakiejś bajkowej krainy. Zresztą taką dla mnie była. Przecież tam minęło mi dzieciństwo, tam. byłem szczęśliwy i tam mnie kochano. W • miarę jak zbliżałem się do wsi, coraz silniej, pod wpływem ogarniającego mnie wzruszenia, odżywała we mnie pamięć moich pierwszych radości, spotęgowana jeszcze wspomnieniem cierpień doznanych w późniejszym, spokojnym życiu. Można by rzec, że upajało mnie samo powietrze; wszystko wydawało mi się piękne i dobre. Mattia, jakby ulegając temu nastrojowi, również — niestety tylko w wyobraźni — powrócił do rodzinnych stron. — Gdybyśmy poszli do Lukki — rzekł — też bym ci pokazał piękne rzeczy. Zobaczyłbyś! — Pójdziemy tam, po odwiedzeniu Stefci, Lizy i Beniamina. — Chciałbyś pójść do Włoch? ' — Poszedłeś ze mną do matki Barberin, to dlaczego nie miałbym 291 z tobą pójść do twojej matki i siostry? Do małej Krystyny, którą będę nosił na rękach, jeżeli nie jest na to za duża. Ona także będzie moją siostrzyczką. — Och, Remi. Ze wzruszenia nie mógł nic więcej powiedzieć. Tak rozmawiając i wciąż raźno maszerując doszliśmy na szczyt góry, skąd zboczem, zakosami, schodziło się do Chavanon obok domu matki Barberin. Jeszcze parę kroków i stanęliśmy tam, gdzie poprosiłem Witalisa, aby mi pozwolił usiąść na zboczu i po raz ostatni spojrzeć na mój dom. 292 1 — Mattia, trzymaj postronek — powiedziałem i wskoczyłem na skarpę przydrożną. W dolinie nic się nie zmieniło. Wyglądała tak samo. Między dwiema kępami drzew dojrzałem dach naszego domu. — No, gdzie to jest? — zapytał Mattia. — Tam, tam! — powiedziałem. Podszedł do skarpy, pod którą krowa natychmiast jęła skubać trawę. — Pokażę ci, uważaj — mówiłem wskazując ręką. — Widzisz? To dom matki Barberin, tam grusza, a nieco dalej był mój ogródek. Mattia, dla którego nie był to specjalnie interesujący widok, bo nic go z nim nie łączyło, patrzał w milczeniu. ' W tej chwili mały, żółty kłaczek dymu wzbił się nad kominem, a że nie było wiatru, wznosił się pionowo wzdłuż stoku góry. — Matka Barberin jest w domu — powiedziałem. Właśnie zerwał się lekki wiaterek i wionął nam dymem prosto w twarz: pachniał dębowymi liśćmi. * Ze wzruszenia łzy napłynęły mi do oczu. Zeskoczyłem ze skarpy i ucałowałem Mattię. Capi, widząc to, skoczył na mnie. Schwyciłem go i przycisnąłem do piersi. — Schodźmy prędko — powiedziałem. — A co będzie z naszą niespodzianką, jeśli matka Barberin jest w domu? — zapytał Mattia. — Wejdziesz sam, powiesz, że przyprowadziłeś krowę w prezencie od królewicza. A kiedy zapyta, od jakiego królewicza, ja wejdę. — Jaka szkoda, że nie możemy wejść z muzyką. To dopiero byłoby ładnie! — Mattia, bez głupstw! — Bądź spokojny, ani mi to w głowie, ale, wszystko jedno, gdyby to dzikie stworzenie lubiło muzykę, fanfara byłaby całkiem na miejscu. Doszliśmy do zakrętu tuż nad domem i wtedy na podwórku ukazał się biały czepek: to matka Barberin otwierała furtkę i3 wychodziła na drogę, kierując się do wsi. Musieliśmy przystanąć. — Wychodzi — rzekł Mattia. — No i co teraz z naszą niespodzianką? — Wymyślimy jakąś inną. — Jaką? — Jeszcze nie wiem. 293 ¦Jf — A może byś zawołał na matkę Barberin? Propozycja była kusząca, ale się jej oparłem. Od wielu miesięcy cieszyłem się myślą o niespodziance, jaką sobie obmyśliłem, i nie mogłem zrezygnować z tego marzenia. Po paru chwilach byliśmy już przed furtką i weszliśmy do obejścia. Znałem dobrze tutejsze zwyczaje i wiedziałem, że drzwi domu będą zamknięte tylko na klamkę. Ale przede wszystkim należało wprowadzić krowę pod dach. Poszedłem więc zobaczyć, w jakim stanie jest obora. Ńic się w niej nie zmieniło, leżały tam tylko wiązki chrustu. Słwołałem Mattię, uwiązaliśmy krowę przy żłobie i szybko przerzuciliś-chrust w jeden kąt; nie było go zresztą dużo. v- Teraz — powiedziałem — chodźmy do domu. Ja siądę przy tak żeby mnie matka Barberin zaraz spostrzegła, gdy wejdzie, głośno skrzypi, zdążysz się więc schować wraz z Capim za ¦zobaczy tylko mnie. Ale będzie zdziwiona! ^eż zrobiliśmy. Usiadłem przy kominku, na miejscu, gdzie iywałem w zimowe wieczory. Nie mogłem obciąć długich je ukryłem pod kołnierzem kurtki i skuliłem się, żeby się \ xzym i upodobnić do małego dziecka, do dawnego Remi. Żsj: ca widziałem furtkę, nie bałem się zatem, że matka Baij'' \zy nas niespodzianie. |. fc '?.$ się spokojnie rozejrzeć wokoło. Wszystko wyglądało tak, '|Jjj|:' fiUs .'¦'¦ Taj stąd odszedł, nawet papier, którym' zastąpiono zbitąl|j| .iiSiC: szybę, był na miejscu, 'tylko zżółkł i sczerniał od dymu. 'fj f§ Ujrzałbym każdy przedmiot z bliska, alenie śmiałem odejść » ^omina z obawy, że matka Barberin wróci lada chwila. Nagle dostrzegłem biały czepek i usłyszałem skrzypnięcie furtki. — Szybko, chowaj się! — krzyknąłem do Mattii, a sam skuliłem się jak najbardziej. Drzwi się otwarły i matka Barberin ujrzała mnie zaraz od progu. — Kto to? — zapytała. Odwróciłem się i w milczeniu patrzyliśmy na siebie. Nagle zatrzepotała rękami. — Mój Boże! — zawołała. — Czy ja śnię? Toż to Remi! ¦ Podbiegłem i zacząłem ją ściskać i całować. i Dopiero po paru minutach uspokoiliśmy się i otarli łzy. — Gdybym tak ciągle o tobie nie myślała, tobym z pewnością nie uwierzyła, że to ty, tak zmężniałeś i urosłeś — powiedziała. Stłumione sapanie zza łóżka przypomniało mi o istnieniu Mattii. Kazałem mu wyjść stamtąd. — To jest Mattia — powiedziałem. — Mój brat. ->- Odnalazłeś rodziców?! — wykrzyknęła matka Barberin. — Nie, chciałem przez to powiedzieć — mój towarzysz i przyjaciel. A to Capi, także towarzysz i przyjaciel. Ukłoń się, Capi! Stanął na tylnych łapach, przednią przyłożył do serca i ukłonił się poważnie, co bardzo ubawiło matkę Barberin i ostatecznie osuszyło jej łzy. Mattia, który nie miał powodu do takiego wzruszenia jak ja, znakiem przypomniał mi o krowie. — Jeżeli nie masz nic przeciwko temu — powiedziałem do matki Barberin — to wyjdźmy na dwór. Chciałbym się przyjrzeć gruszy, o której tyle opowiadałem Mattii. — Możemy także pójść do twojego ogródka. Zachowałam go takim, jatyim był, bo zawsze i na przekór wszystkiemu wierzyłam, że wrócisz. — Smakowały ci topinambury? — Ach, więc to ty sprawiłeś mi tę niespodziankę! Tak też myślałam, bo zawsze je lubiłeś. Nadeszła właściwa chwila. — A czy obora się zmieniła od czasu sprzedaży Roussette, która tak jak ja, nie chciała odejść? — Jest taka jak była, składam tam chrust. Przechodziliśmy właśnie koło obory i matka Barberin pchnęła wrota, abym mógł zajrzeć do środka. W tej chwili krowa, która była głodna i z pewnością myślała, że niosą jej paszę, zaryczała. — Krowa, krowa w oborze! — wykrzyknęła matka Barberin. Obaj, Mattia i ja, wybuchnęliśmy śmiechem. Matka Barberin spojrzała na nas ze zdumieniem i mimo naszej wesołości nie mogła uwierzyć w tak nieprawdopodobną rzecz, jak zjawienie się krowy w jej oborze. — To też niespodzianka — wyjaśniłem jej. — Nasza niespodzianka warta topinamburów. , — Niespodzianka, niespodzianka... — powtarzała zaskoczona. — Nie chciałem wracać z pustymi rękami do ciebie. Byłaś przecież taka dobra dla mnie, opuszczonego dziecka. Pomyślałem sobie, że krowa sprawi ci największą radość. Kupiliśmy więc ją na jarmarku w Ussel za pieniądze zarobione do spółki. 294 295 — Och, mój kochany, drogi chłopcze! — wykrzyknęła matka Barberin i uściskała mnie serdecznie. Potem weszliśmy do obory, aby mogła dokładnie obejrzeć krowę. Była nią zachwycona. — Jaka ładna — powtarzała raz po raz i nagle zapytała przyglądając mi się. — A zatem jesteś bogaty, co? — Z pewnością — rzekł śmiejąc się Mattia — zostało nam jeszcze pięćdziesiąt osiem sous. A wtedy matka Barberin powtórzyła raz jeszcze, ale trochę inaczej: — Dobrzy z was chłopcy! Przyjemnie mi było, że pomyślała o Mattii i że dla nas obu otwarła swe serce. ¦tnczasem krowa ciągle ryczała. Chce, żeby ją wydoić — rzekł Mattia. "głem do domu po cynowe wiaderko, czyściutko wyszorowane, ~-ło ongiś do dojenia Roussette i wisiało na starym miejscu, już dawno nie było. W powrotnej drodze zaczerpnąłem ¦żchy można było obmyć zakurzone wymiona naszej /\ia matka Barberin na widok tego wiadra, znów 1 napełnionego dobrym, spienionym mlekiem! i bardziej mleczna od Roussette — powiedziała, mleko daje! — wtrącił Mattia. — Pachnie arberin spojrzała na Mattię, widocznie ten pomarańczowy kwiat. .1. i-o dostają chorzy w szpitalu — wyjaśnił Mattia, który lubił .ię dzielić posiadanymi wiadomościami. Po wydojeniu krowy wypuściliśmy ją, żeby się trochę popasła, i wróciliśmy do domu, gdzie na widocznym miejscu postawiłem masło i mąkę, kiedy przybiegłem po wiadro. Matka Barberin, ujrzawszy tę nową niespodziankę, znów zaczęła nas wynosić pod niebiosa, ale tym razem uważałem, że winienem jej małe sprostowanie. — To jest w równym stopniu dla ciebie, jak dla nas. Umieramy z głodu i mamy ochotę na naleśniki. Pamiętasz, jak nam zepsuto ucztę w Tłusty Czwartek, ostatni, który tu spędziłem? — Wiesz, że Barberin jest w Paryżu? — zapytała. 296 — Tak. — I wiesz, co tam robi? — Nie. ; — To ma związek z tobą. — Ze mną? — zapytałem przerażony. Matka Barberin spojrzała na Mattię, jakby chciała mi dać znać, że woli nie mówić przy nim. — Och, mów śmiało — uspokoiłem ją. — Powiedziałem ci, że jesteśmy jak bracia. Wszystko, co mnie obchodzi, obchodzi także i jego. — Ale to długa historia — odparła. Zrozumiałem, że wzdraga się jednak mówić przy kimś trzecim, i nie chcąc jej przymuszać z obawy, aby nie odmówiła wyraźnie, co mogłoby urazić Mattię, postanowiłem uzbroić się w cierpliwość. — A czy Barberin prędko wróci? — zapytałem tylko. — O, nie — odparła. — No, to nie ma się co śpieszyć. Zajmijmy się naleśnikami. Później mi powiesz, co tam jest ciekawego w tym wyjeździe Barberina do Paryża. Nie potrzebujemy się bać, że nam zabierze masło. Czy są w domu jajka? ¦— Nie trzymam już kur. — Nie przynieśliśmy jajek, bo baliśmy się, że się stłuką. Czy nie mogłabyś pożyczyć paru? ; Matka Barberin była wyraźnie zafrasowana. Pewnie zbyt już często pożyczała od sąsiadów. — Najlepiej będzie, jeżeli skoczę i kupię — powiedziałem więc — a ty rozczyń tymczasem ciasto. Jajka dostanę u Soąueta, prawda? Już biegnę. A Mattia nałamie chrustu, pięknie to robi! U Soąueta kupiłem nie tylko kilkanaście jajek, ale jeszcze kawałek słoniny. Kiedy wróciłem, ciasto było zarobione mlekiem; pozostawało tylko wbić jajka. Co prawda ciasto powinno było jeszcze uróść, ale byliśmy zbyt głodni i nie chcieliśmy czekać. Nawet gdyby miało trochę zakalca, nasze młode żołądki poradziłyby sobie z nim łatwo. — Jak się to stało — mówiła matka Barberin miesząc ciasto — że ty, taki dobry chłopiec, nigdy nie dałeś żadnego znaku życia? Często myślałam, że może już umarłeś, bo mówiłam sobie: przecież by coś do mnie napisał. — Nie byłaś sama — odparłem. — Istniał jeszcze Barberin, pan 297 I i władca, który tego dowiódł sprzedając mnie za czterdzieści franków staremu muzykantowi. — Nie mówmy już o tym. — Ja się nie skarżę, tylko tłumaczę, dlaczego bałem się pisać. Gdybym się zdradził, gdzie jestem, Barberin mógłby mnie sprzedać na nowo wbrew mojej woli. Oto dlaczego nie pisałem po śmierci mego drogiego i dobrego opiekuna. — Ach, to on umarł? — Tak i szczerze go opłakiwałem, bo to jemu zawdzięczam, że czymś jestem i że potrafię zarobić na życie. Po jego śmierci spotkałem także porządnych ludzi, którzy mnie przytulili i u których pracowałem. Gdybym ci jednak napisał: „Pracuję u ogrodnika w Glaciere", czy Barberin nie zażądałby pieniędzy za mnie od tych dzielnych ludzi albo by mnie od nich nie zabrał? Nie chciałem ani jednego, ani drugiego. — Tak. Teraz rozumiem. — Nie nrzeszkadzało mi to jednak myśleć o tobie. I za każdym razem, j" -żułem się bardzo nieszczęśliwy, przywoływałem ciebie ..dv byłem już wolny i mogłem robić, co chciałem, cię uściskać. Prawda, że nie szedłem wprost, ale ¦go, na co się ma ochotę, w dodatku wpadłem na wy do uskutecznienia. Trzeba było zarobić na •wie dla ciebie, a pieniądze nie lecą z nieba! • tą drogę, raz* wesoło, raz smutno', iść, pocić -ie tego i owego. Ale im więcej męczyliśmy •ewoleni. Prawda, Mattia? \v pieniądze, nie tylko zarobione w ciągu •¦i, żeby sprawdzić, czy przypadkiem na poi wyrusz) w, życiu pewien p kupno kro Musieliśmy się, mozolić, się, tym bardzc — Co wieczdfj dnia, lecz i te, ki się nie podwoiły. — Moi kochani > Ustawiałem na stok jała ciasto, a Mattia szyk Kiedy wróciłem, ka -iowiedziała matka Barberin. anki, kładłem widelce, gdy ona ubi-jsi. Potem poszedłem do studni po wodę. .., __ .-,:.a była już pełna pięknej żółtawej papki, a matka Barberin z zapałem wycierała patelnię kłaczkiem siana. Na kominie jasno płonął ogień podtrzymywany przez Mattię, który co ch_wila dorzucał doń chrustu, Capi usadowił się w kącie komina i z rozmarzeniem przyglądał się przygotowaniom do uczty, a że ogień przypiekał go od czasu do czasu, unosił popiskując to jedną łapę, to drugą. 298 Jasne błyski płomieni raz po raz rozświetlały najciemniejsze zakątki izby, a wówczas figurki wydrukowane na perkalowej zasłonie przy łóżku, które tak często napędzały mi stracha, kiedy się budziłem w jasną, księżycową noc, ożywały i wydawały się tańczyć. Matka Barberin postawiła patelnię na ogniu, a potem zsunęła na nią grudkę masła, nabraną na koniec noża. Masło zaskwierczało i stopiło się. — A, jak-pięknie pachnie! — wykrzyknął Mattia i pochylił się nad ogniem, nie bacząc na to, że może sparzyć sobie nos. — I śpiewa! Muszę mu akompaniować! Dla niego wszystko było muzyką. Wziął skrzypce i cicho, cichuteńko, zaczął wtórować skwierczeniu masła, co tak ubawiło matkę Barberin, że wybuchnęła śmiechem. Ale chwila była zbyt uroczysta, aby się oddawać niewczesnej wesoło-łości. Matka Barberin chochlą nabrała ciągnącego się ciasta i wylała je na patelnię. Stopione masło cofnęło się przed tym białym zalewem i natychmiast otoczyło go ciemnozłocistą obwódką. Teraz ja się pochyliłem nad ogniem. Matka Barberin potrząsnęła patelnią, później jednym ruchem podrzuciła naleśnik do góry, co bardzo przeraziło Mattię. Ale nie było powodu do obaw: podrzucony naleśnik obrócił się w powietrzu i spadł na patelnię przysmażoną powierzchnią do góry. Chwyciłem talerz i zdążyłem go podstawić akurat w chwili, kiedy matka Barberin zsuwała naleśnik z patelni. Był przeznaczony dla Mattii, który poparzył nim sobie palce, wargi i przełyk, ale nawet na to nie zwrócił- uwagi! — Pycha! — powiedział z pełnymi ustami. Teraz przyszła moja kolej na poparzenie się, ale tak jak on nic sobie z tego nie robiłem. Trzeci naleśnik już się podrumienił i Mattia znów wyciągnął swój talerz po niego, gdy Capi zaszczekał rozpaczliwie: przypomniał, że ' to jego kolej i, czyniąc zadość sprawiedliwości, Mattia dał mu ten naleśnik ku zgorszeniu matki Barberin, która, jak wszyscy wieśniacy, dość obojętnie traktowała zwierzęta i nie rozumiała, że można im dawać „ludzkie jedzenie". Uspokoiłem ją wyjaśniając, że Capi jest psem uczonym, który przysłużył się znacznie do nabycia krowy; dodałem jeszcze, że jest też naszym kolegą, musi więc jeść to samo, co my, i razem z nami, skoro matka Barberin oświadczyła, że sama nie tknie naleśników, dopóki (my nie zaspokoimy straszliwego głodu. 299 Dużo jednak czasu minęło, nim zaspokoiliśmy ów głód, a raczej łakomstwo. Wreszcie oświadczyliśmy zgodnie, że Jeraz matka Barberin musi się do nas przyłączyć. Przyszła więc na nas kolej smażenia naleśników; początkowo ja, a później Mattia, nakładaliśmy masło i nalewaliśmy ciasto. To szło nam gładko, gorzej było z podrzucaniem naleśnika, tak aby się obrócił w powietrzu. Mnie jeden wpadł do popiołu, a Mattii zleciał na rękę. Kiedy dzieżka się opróżniła, Mattia, który zorientował się, że matka Barberin nie chce przy nim mówić, wyszedł pod pretekstem zobaczenia, co porabia krowa. Dosyć niecierpliwie czekałem na tę chwilę, a mojego niepokoju nie zdołało zagłuszyć nawet zainteresowanie naleśnikami. Myślałem, że Barberin udał się do Paryża, aby wydusić od Witalisa unii '.mość za dalsze lata mojej służby u niego. To by nie było straszne: " S nie żył i nie mógł zapłacić, ode mnie zaś nic się nie mogło Ale Barberin miał prawo do mnie, mógł więc znów mnie Jać za wynagrodzeniem. Otóż to mnie niepokoiło, bo twardo 'łowiłem zrobić wszystko, żeby się wymknąć spod jego władzy, konieczność — nawet porzucić Francję, udać się z Mattia Ameryki, na drugi koniec świata... •n także być ostrożnym z matką Barberin i nie mówić yku zaufania do niej, bo wiedziałem, jak mnie kocha, się męża i wbrew woli mogłaby wygadać się > by go naprowadziło na mój ślad. powiedziałem: ¦eśmy sami, może mi wyjaśnisz, po co Barberin jze, i z przyjemnością, ¦imię zaskoczyło. Matka Barb . m przede wszystkim spojrzała na drzwi. Przekonawszy się, że może mówić spokojnie, podeszła do mnie i uśmiechając się powiedziała ¦ półgłosem: — Zdaje się, że twoja rodzina cię szuka. — Moja rodzina?! — Tak, Remi. — A więc mam rodzinę, matko Barberin? Ja, podrzutek?! — Wygląda na to, że nie podrzucono cię rozmyślnie, skoro cię teraz szukają. . 300 — Szukają? O, mów! Opowiedz wszystko dokładnie! — Zdawało mi się, że tracę zmysły i wykrzyknąłem: — Nie, nie, to niemożliwe, to Barberin mnie szuka! — Z pewnością, ale w imieniu twojej rodziny. — Nie, w swoim własnym! By mnie znów komuś sprzedać, ale to mu się nie uda! — Och, Remi, czy mógłbyś przypuszczać, że przyłożyłabym rękę do tego? — Oszukuje cię! — Bądź rozsądny, mój chłopcze, posłuchaj, co ci powiem, i nie bój się. — Przecież pamiętam! — Posłuchaj tego, co słyszałam na własne uszy, a mnie chyba możesz wierzyć. W poniedziałek będzie miesiąc, kiedy krzątając się w piekarni, zobaczyłam jakiegoś mężczyznę, a raczej pana, wchodzącego do naszego domu. „Czy to wy, mój człowieku, jesteście Barberin?" — zapytał z obcym akcentem Hieronima, który był w domu. „Tak — odparł on — to ja". „A więc to wy znaleźliście na ulicy de Breteuil w Paryżu niemowlę i wzięliście je na wychowanie?" „Tak, ja". „Gd^ie teraz jest to dziecko?" „A co to pana obchodzi?" — odparł Hieronim. Gdybym nawet wątpił o szczerości matki Barberin, to po tej „uprzejmej" odpowiedzi poznałbym, że mówi prawdę. — Wiesz — ciągnęła — że z piekarni doskonale słychać, co się mówi w izbie, a poza tym sprawa dotyczyła ciebie i to podnieciło moją ciekawość. Nie chciałam przepuścić ani słowa z tej rozmowy i spróbowałam podejść bliżej, ale wtedy jakaś gałązka trzasnęła mi pod nogą. „Czy tu ktoś jeszcze jest?" — zapytał ten pan. „Tak, moja żona" — odpowiedział Hieronim. „Może byśmy wyszli na dwór, bo tu gorąco" — rzekł wówczas ów nieznajomy i wyszli. Hieronim wrócił dopiero po trzech czy czterech godzinach, ale sam. Wyobrażasz sobie, jaka byłam ciekawa, o czym mówił z nim ten pan, może twój ojciec! Zaczęłam pytać, ale Hieronim jakby nabrał wody w usta. Dowiedziałam się tylko, że to nie twój ojciec i że cię szuka z polecenia twej rodziny. — A gdzie jest moja rodzina? Jaka jest? Czy mam matkę i ojca? — . pytałem. * — I ja o to pytałam Hieronima. Powiedział, że nie wie. Potem dodał, że pojedzie do Paryża, aby odnaleźć tego muzykanta, któremu cię oddał i który mu powiedział, że go znajdzie u innego muzykanta, Garofolego, przy ulicy Lourcine. Zapamiętaj i ty ten adres. — Możesz być spokojna, znam go. A po odjeździe Barberina nie miałaś już od niego wiadomości? — Nie, pewnie jeszcze cię szuka. Ten pan dał mu sto franków w złotych luidorach, a później pewnie jeszcze coś dołożył. To i droga wyprawka, w jakiej cię znaleziono, świadczą, że masz bogatych rodziców. Kiedy cię dziś zobaczyłam przy kominku, pomyślałam, żeś ich odnalazł, i dlatego wzięłam Mattię za twego brata. Właśnie w tej chwili Mattia przechodził obok drzwi. Zawołałem na niego. > — Wiesz, rodzice mnie poszukują! Mam rodzinę, prawdziwą rodzinę! Rzecz dziwna, Mattia nie podzielił ani mej radości, ani entuzjazmu. Opowiedziałem mu jednak, o czym dowiedziałem się z ust matki Barberin. Dawna i nowa rodzina po pod kołdr! Gch tym dni raptown ¦ już usnąć. Ciągle n O niej n, i przez parę miru teraz po raz pierw pani Milligan i Ar: rana prawie nie zmrużyłem oka, a przecież z taką radością '<: do mego łóżka, w którym, skulony w kąciku i okryty spałem w dzieciństwie tyle nocy. Ileż to razy, śpiąc ;¦ 'nie zawsze niestety pogodnym!), śniłem o tej ciepłej 7 zimna lub na wskroś przemoknięty od rosy. zmogło mnie wprawdzie zaraz zmęczenie po lżonej w areszcie, ale niebawem zbudziłem się Hidniecony, rozgorączkowany, nie mogłem ' jdzinie. niłem o ojcu, matce, braciach i siostrach których jeszcze nie znałem i widziałem Ale prócz troski o chleb mieliśmy jeszcze inną — żeby zarobić jak najwięcej, pamiętałem bowiem -słowa matki Barberin, że z całym moim przyszłym bogactwem nie* mogę jej bardziej uszczęśliwić, niż ją uszczęśliwiłem przy mojej biedzie. Chciałem więc i Lizę tak samo uradować. Oczywiście, podzielę się z nią przyszłym majątkiem, to było pewne, przynajmniej dla mnie, ale na razie, dopóki nie jestem bogaty, chciałem jej dać prezent kupiony z zarobionych pieniędzy: prezent biedaka. Miała to być lalka. Kupiliśmy ją w Decize i na szczęście kosztowała taniej niż krowa. Z Decize mogliśmy już iść prędzej, bo po drodze, z jednym wyjątkiem, były tylko ubogie wsie, w których los wędrownych grajków nikogo nie wzruszał. Od Ghatillon szliśmy wzdłuż kanału: jego zadrzewione brzegi, spokojna woda, barki płynące wolno za holującymi je końmi — wszystko to przypominało mi szczęśliwe czasy, kiedy na „Łabędziu płynąłem tak samo po kanale z panią Milligan i z Arturem. Gdzież teraz był „Łabędź"? Ileż to razy, kiedy przekraczaliśmy kanał lub szliśmy nad nim, dopytywałem się, czy nie widziano „Łabędzia", który przy swoim luksusowym urządzeniu musiał przecież rzucać się w oczy. Niewątpliwie pani Milligan z ozdrowiałym już Arturem wróciła do Anglii. To było logiczne, a przecież już z daleka na widok każdej barki holowanej przez konia łudziłem się, że może to „Łabędź" się do nas zbliża. Była już jesień, dnie stały się krótsze, staraliśmy się więc dotrzeć do każdej wsi na nocleg jeszcze przed zapadnięciem mroku. A jednak do Dreuzy, choć szliśmy już ostrzej, dobrnęliśmy w głębi nocy.. Wystarczyło trzymać się kanału, aby trafić do ciotki Katarzyny, bo jej mąż, dozorca śluzy, mieszkał tuż przy niej. To nam znakomicie oszczędziło czasu. Szybko odnaleźliśmy domek dozorcy, stojący na skraju wsi, na równinie z wysokimi drzewami, które z daleka jakby pływały we mgle. 308 Serce biło mi mocno, kiedy zbliżaliśmy się do tego domu, w którym ogień z komina jasno oświetlał okna i od czasu do czasu rzucał czerwone, jasne kręgi na naszą drogę. Już przy samym domu ujrzałem, że jego drzwi i okna są zamknięte, ale przez jedno z nich, bez firanek i okiennic, dostrzegłem Lizę: siedziała przy stole obok ciotki, a jakiś mężczyzna, niewątpliwie jej wuj, stał przed nimi, zwrócony do nas plecami. — Jedzą kolację — rzekł Mattia. — Przyszliśmy w sam czas. Ruchem ręki kazałem mu milczeć, a drugą ręką dałem znak Capiemu, żeby trzymał się za mną i był cicho, po czym zdjąłem harfę z ramienia. — Aha! — rzekł Mattia szeptem. — Serenada, dobra myśl! — Sam ją zagram, bez ciebie — odparłem. I zagrałem pierwsze nuty mojej piosenki neapolitańskiej. Nie śpiewałem jednak, żeby głos mnie nie zdradził. 309 Grając przyglądałem się Lizie. Raptownie uniosła głowę, a oczy jej rozbłysły. Wtedy zaśpiewałem. Zeskoczyła z krzesła i podbiegła do drzwi. Ledwie zdążyłem podać harfę Mattii, gdy padła mi w objęcia. Zaproszono nas do domu, ciotka Katarzyna mnie ucałowała, a potem postawiła jeszcze dwa nakrycia. Wtedy poprosiłem, żeby dodała jeszcze trzecie. — Bo, jeśli pani tak łaskawa — powiedziałem — mamy z sobą jeszcze jednego, małego towarzysza. Z plecaka wyjąłem lalkę i posadziłem ją na krześle obok Lizy. Wciąż jeszcze ją widzę i nigdy nie zapomnę spojrzenia, jakie mi rzuciła. / ' Barberin Gdyby mi się nie śpieszyło do Paryża, zostałbym dłużej z Lizą, bardzo długo. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia, a tak mało mogliśmy wypowiedzieć dostępnym nam językiem. Liza opowiedziała mi o ciepłym przyjęciu, jakiego doznała u ciotki i jej męża, którzy z pięciorga dzieci stracili czworo. Jest to nieszczęście częste w Nievre, gdzie matki muszą opuszczać własne dzieci, by służyć jako mamki przy cudzych w Paryżu. Opowiedziała mi, że jest traktowana jak córka, jak tu żyje, czym wypełnia czas, w co się bawi i jakie ma rozrywki: łapanie ryb, przejażdżki łódką, spacery po lesie. Nie mogła przecież uczęszczać do szkoły. Ja zaś musiałem ją poinformować o wszystkich moich przygodach od chwili naszego rozstania: jak o mały włos nie zginąłem w kopalni, w której pracuje Aleksander, i jak, po powrocie do mojej piastunki, dowiedziałem się, że rodzina mnie szuka, co przeszkodziło mi pójść do Stefci, mimo mego pierwotnego zamiaru. Oczywiście, w tych opowiadaniach najważniejsze miejsce zajmowała moja bogata rodzina. Powtórzyłem Lizie wszystko, co mówiłem Matii, kładąc nacisk na to, że moja fortuna pozwoli im teraz — jej ojcu, braciom, a przede wszystkim jej samej — żyć szczęśliwie". Liza, która na szczęście dla niej, nie miała przedwczesnego doświadczenia Mattii, nabytego w szkole mistrza Garofolego, gotowa była uwierzyć, że bogaci mogą być tylko szczęśliwi i że bogactwo jest czarodziejską pałeczką z baśni, natychmiast spełniającą każde marzenie. 310 Czy to nie bieda sprawiła, że jej ojca zamknięto w więzieniu, a rodzina została rozproszona? Czy ja będę bogaty, czy ona, to nie grało roli: wszyscy będziemy szczęśliwi i jedno ją tylko obchodziło — abyśmy byli razem. Czas mijał nam nie tylko przy śluzie, w szumie wody spadającej z zasuwy jazu, lecz także na spacerach, zawsze w towarzystwie Capiego i panny lalki. W czasie kilkuletniej wędrówki z Witalisem i w ostatnich miesiącach z Mattią poznałem szmat świata, ale nie widziałem jeszcze tak pięknej okolicy, jak ta: były tu olbrzymie lasy, piękne pola, skały, wzgórza, pieczary, kaskady spienionej wody, spokojne stawy, a w wąskich dolinach wiły się kanały o spadzistych brzegach. To było wspaniałe: w ciszy rozlegał się tylko szmer wody, śpiew ptaków lub szum wiatru w liściach wysokich drzew. Prawda, że kilka lat temu równie piękna wydała mi się dolina Bievre. Ale niech mnie nikt nie posądza ó rzucanie słów na wiatr. Chcę -tylko powiedzieć, że w towarzystwie Lizy, tam gdzie z nią spacerowałem czy się bawiłem, zawsze wydawało mi się o wiele piękniej i bardziej uroczo niż w innych stronach, choćby najbardziej chwalonych. Wieczorami, jeżeli nie było zbyt dużo wilgoci w powietrzu, siadywaliśmy przed domem, a gdy na ziemię opadła gęsta mgła — ku radości Lizy grałem jej na harfie przed kominkiem. Mattia także grał na skrzypcach albo na swoim kornecie, Liza jednak wolała harfę, co napawało mnie niemałą dumą. Przed pójściem spać prosiła mnie zawsze, żebym zaśpiewał swoją neapolitańską piosenkę. Mimo wszystko trzeba było się rozstać i ruszać w drogę. Nie martwiłem się jednak tym zbytnio. Tak często marzyłem o moim bogactwie, że już się uważałem za krezusa i zdawało mi się, iż wystarczy mi tylko czegoś zapragnąć, by się to spełniło, i to prędko, zaraz, natychmiast. Pożegnalne słowa, z którymi zwróciłem się do Lizy, lepiej niźli długie wyjaśnienia pozwolą zrozumieć, jak szczerze w to wierzyłem. — Przyjadę po ciebie powozem w cztery konie — powiedziałem. A ona tak mi ufała, że zrobiła ruch jakby smagnięcia koni. Z pewnością widziała już w wyobraźni ten powóz, tak jak ja go widziałem. , ,:. ¦ Tymczasem zaś, zamiast powozem odbyć drogę z Paryża do Dreuzy, trzeba było przejść ją piechotą w odwrotnym kierunku. Gdyby nie Mattia, szedłbym dłuższymi etapami, starając się codziennie zarobić 311 tylko tyle, co na życie. Po co miałbym się teraz trudzić? Nie mieliśmy ani krowy, ani lalki do kupienia i nie potrzebowałem też myśleć o. tym, aby przynieść pieniądze rodzicom. Ale Mattia nie dał się przekonać moim argumentom. — Zarabiajmy tyle, ile się da —mówił i zmuszał mnie do ujmowania harfy. — Skąd wiesz, że tak zaraz odszukamy Barberina? : . ¦ — Jeżeli go nie odnajdziemy w południe, odnajdziemy go o drugiej. Ulica Mouffetard nie jest znów taka długa. • — A jeżeli tam już nie mieszka? — Pójdziemy pod nowy adres. — Mógł wrócić do Chavanon. Trzeba będzie wtedy do niego napisać, czekać na odpowiedź. I za co będziemy żyli w tym czasie, jeżeli nie będziemy mieli grosza przy duszy? Można by pomyśleć, że nie znasz Paryża! Zapomniałeś o kamieniołomach w Gentilly? — Gdzie tani! — Bo ja pamiętam mur kościoła Świętego Medarda, o który się oparłem, żeby nie upaść, gdy umierałem z głodu. Nie chcę już głodować w Paryżu. — Zjemy smaczny obiad u moich rodziców. — Czy jeżeli zjadłem dobre śniadanie, nie mogę zjeść dobrego obiadu? Ale kiedy nie jadłem ani śniadania, ani obiadu, to źle się czuję, a tego nie chcę. Pracujmy więc tak, jakbyśmy mieli kupić krowę twoim rodzicom. Była to mądra rada. Muszę jednak przyznać, że śpiewałem teraz 0 wiele gorzej niż wtedy, gdy chodziło o kupno krowy dla matki Barberin lub lalki dla Lizy. — Ale będziesz leniem, kiedy zostaniesz bogaty! — mówił Mattia. Za Corbeil weszliśmy na drogę, którą przemierzaliśmy przed pół rokiem po wyjściu z Paryża, i przed Villejuif natrafiliśmy na farmę, gdzie daliśmy nasz pierwszy wspólny koncert, przygrywając na weselu. Młode małżeństwo poznało nas i zapragnęło, abyśmy znów zagrali do tańca. Dano nam nocleg i kolację. Rano wyruszyliśmy stamtąd, aby dotrzeć wreszcie do Paryża, z którym pożegnaliśmy się dokładnie sześć miesięcy i czternaście dni temu. Ale dzień powrotu w niczym nie przypominał dnia odejścia. Był szary i chłodny. Ani słońca na niebie, ani kwiatów, ani trawy w przydrożnych rowach. Letnie słońce już dokonało swego dzieła 1 nadeszły pierwsze jesienne mgły. Na nasze głowy z wysokich murów 312 ogrodzeń spadały nie płatki lewkonii, lecz zwiędłe, pożółkłe liście. Ale cóż nas obchodził smutek przyrody wobec wewnętrzne i radości? Nie potrzebowaliśmy podniety z zewnątrz! Źle mówię „my", bo tę radość odczuwałem tylko ja sari!. Mania bowiem im bliżej byliśmy Paryża, tym bardziej stawał się melancholijnv. Często całymi godzinami szedł nie otwierając ust. Nigdy nie zwierzył mi się, co mu tak doskwiera, a ja sądząc, że chodzi mu tylko o rozstanie, nie chciałem powtarzać tego, co już mówiłem nieraz: że moi rodzice nawet nie pomyślą o tym, żeby nas rozłączyć. Dopiero kiedy zatrzymaliśmy się na śniadanie przed paryskimi fortami, Mattia, siedząc na kamieniu i jedząc swój kawałek chleba, powiedział mi, co go tak gnębi. — Wiesz, o kim myślę, kiedy wchodzimy do Paryża? — O kim? — zapytałem zdziwiony. — O Garofolim. A jeżeli on wyszedł z więzienia? Kiedy się dowiedziałem, że go zamknięto, nie przyszło mi na myśl, żeby zapytać, na jak długo. Może więc jest już wolny i wrócił na ulicę Lourcine. Przecież Barberina mamy szukać w tej dzielnicy, prawie tuż obok. Co się stanie, jeżeli padrone mnie pozna? Jest moim wujem i opiekunem. Może więc mnie wziąć" do siebie i nie będę mógł mu uciec. Bałeś się trafić znów w ręce Barberina, rozumiesz zatem, jak ja się boję Garo-folego. Och, moja biedna głowa! Zresztą głowa to jeszcze nic wobec rozstania z tobą: nie będziemy się mogli widywać. A ta rozłąka, wywołana przez moją rodzinę, będzie gorsza, niż gdyby ją wywołała twoja rodzina. Garofoli z pewnością zechce wziąć i ciebie i tak wykształcić, jak swoich uczniów: batem. Ale ty nie zechcesz pójść z nim, a ja też nie chciałbym, abyś mi towarzyszył. Nigdy cię nie bito! Mając umysł zajęty nadziejami, nie pomyślałem o Garofolim, ale to, co powiedział Mattia, było przecież możliwe. Nie potrzebuję chyba tłumaczyć, na jakie niebezpieczeństwo byliśmy wystawieni. — No więc co? — zapytałem! — Nie chcesz wejść do Paryża? — Myślę, że dla uniknięcia niebezpieczeństwa wystarczy, abym się trzymał z daleka od ulicy Mouffetard., — No więc dobrze; sam tam pójdę i spotkamy się w jakimś ustalonym miejscu o siódmej wieczór. Umówiliśmy się, że spotkamy się przy moście od strony ko.ici.oła Notre-Dame, po czym ruszyliśmy dalej. Po dojściu do placu d'Italie rozdzieliliśmy się tak wzruszeni, jakbyśmy 313 się już nie mieli zobaczyć i gdy Mattia, wziąwszy z sobą psa, poszedł w stronę Ogrodu Botanicznego, ja skierowałem się ku ulicy Mouffetard, która leżała niedaleko. Po raz pierwszy od pół roku znalazłem się sam bez Mattii, bez Capiego u moich nóg, w wielkim Paryżu, i to przejęło mnie lękiem. Ale nie mogłem mu się poddać: czyż nie szedłem na poszukiwanie Barberina i mojej rodziny? Zapisałem sobie wszystkie adresy, pod którymi mogłem go znaleźć, była to jednak zbyteczna ostrożność. Nie zapomniałem ani ulic, ani nazwisk: Pajot, Barrabaud i Chopinet. Pierwszy na mej drodze był Pajot. Dosyć śmiało wszedłem do garkuchni, na parterze domu z umeblowanymi pokojami do odnajęcia, ale głos mi zadrżał, gdy zapytałem o Barberina. — A kto to taki ten Barberin? — zapytano mnie z kolei. — Barberin z Chavanon — wyjaśniłem. I opisałem Barberina tak, jak go zapamiętałem po jego powrocie z Paryża: twarz surowa, wygląd brutalny, głowa przechylona na prawe ramię. — Nie znamy takiego! Do nas nie przychodzi — usłyszałem w odpowiedzi. Podziękowałem i udałem się nieco dalej do Barrabauda, który nie tylko odnajmował umeblowane pokoje, ale także prowadził sklep z owocami. Początkowo nie chciano mnie nawet słuchać. Małżonkowie byli bowiem zajęci: on sprzedawał właśnie jakąś zieloną papkę, którą nazywał szpinakiem i szatkował czymś przypominającym kielnię, ona kłóciła się zajadłe z klientką o jednego sou wydanego za mało. Wreszcie, kiedy po raz trzeci powtórzyłem pytanie, któreś z nich odpowiedziało: — Ach, tak Barberin... Był tu kiedyś taki, co najmniej cztery lata temu. — Pięć — poprawiła go żona. — Winien nam nawet za jeden tydzień. Gdzież się podziewa ten łobuz? O to właśnie pytałem. Wyszedłem rozczarowany i nawet do pewnego stopnia zaniepokojony. Został mi już tylko Chopinet. A jeżeli i onv nic nie wie? Dokąd się zwrócić, gdzie szukać? Chopinet, tak jak Pajot, prowadził jadłodajnię. Kiedy wszedłem do sali, która jednocześnie była kuchnią, zastałem sporo ludzi przy stołach. Zwróciłem się z pytaniem do Chopineta, który warząchwią rozlewał zupę na talerze. 314 — Barberin? — odparł. — Już go tu nie ma. — A gdzie jest? — zapytałem drżąc z niepokoju. — Skąd mam wiedzieć? — odburknął. Mało nie zemdlałem. Garnki na kominie zatańczyły mi przed oczami. — Jak go znaleźć? — zapytałem. .. . — Nie zostawił adresu. Najwidoczniej rozczarowanie malujące się na mojej twarzy było bardzo wymowne i wzruszające, bo jeden z jedzących przy stole, tuż koło komina, odezwał się: — Na co ci potrzebny ten Barberin? Nie mogłem wyjaśnić tego szczerze i wtajemniczyć go we wszystko, odpowiedziałem więc tylko: — Przychodzę z Chavanon i przynoszę wiadomość od jego żony. Mówiła, że go tu znajdę. — Jeżeli pan wie, gdzie szukać tego Barberina — wtrącił się gospodarz — to niech pan powie chłopcu. Z pewnością nie chce wyrządzić mu żadnej krzywdy, prawda, mały? — Och, nie, proszę pana — zapewniłem. Nadzieja we mnie wstąpiła. — Barberin powinien teraz mieszkać w hotelu Canta! w pasażu Ausierlitz: był tam przed trzema tygodniami — usłyszałem w odpowiedzi. Podziękowałem i wyszedłem, lecz przed udaniem się na dalsze poszukiwanie postanowiłem zobaczyć się z Mattią, bo, jak przypuszczałem, pasaż Austerlitz musi być przy moście o tej samej nazwie. Aie pragnąc mu przynieść jakieś wiadomości o Garofoiim, chciałem się dowiedzieć, co się teraz dzieje z jego dawnym pryncypałem. Byłem całkiem blisko ulicy Lourcine, zaledwie o parę kroków od domu, do którego przyszedłem kiedyś »azem z Witalisem. I tak jak owego dnia jakiś poczciwy staruszek, a właściwie ten sam.staruszek, rozwieszał łachy na omszałym murze domu. Można by sądzić, że tylko tym się zajmował od czasu, gdy go zobaczyłem po raz pierwszy. — Czy pan Garofoli wrócił? — zapytałem. Spojrzał na mnie, nie odpowiedział i rozkaszlał się. Zdawało mi się, że powinienem powiedzieć temu gałganiarzowi, że znam los Garo-folego, bo inaczej niczego się od niego nie dowiem. — Ciągle jeszcze jest tam? — powiedziałem z chytrą miną. — Pewnie mu się nudzi. 315 I — Chyba — odparł — ale czas i tak leci. — Może nie tak szybko dla niego, jak dla nas. Chciał się roześmiać z tego żartu, co go znów przyprawiło o napad kaszlu. — Czy pan wie, kiedy go wypuszczą? — zapytałem, gdy się trochę uspokoił. — Za trzy miesiące. Mattia mógł spokojnie odetchnąć, bo przed upływem trzech miesięcy moi rodzice z pewnością znajdą sposób, żeby go uwolnić od straszliwej opieki wuja. Nie zwlekając już ani chwili, z nową otuchą w sercu, uradowany, poszedłem w kierunku pasażu Austerlitz. Nie czułem już nawet żalu do Barberina. Ostatecznie nie był taki zły, na jakiego wyglądał. Gdyby nie on, pewnie bym umarł z chłodu i głodu na ulicy de Breteuil, gdzie mnie podrzucono. Prawda, że odebrał mnie matce Barberin i sprzedał Wita-lisowi, ale przecież byłem dla niego obcy i nie mógł czuć sentymentu do nieznanego dziecka; działał też pod wpływem biedy, która pcha ludzi do tylu złych uczynków. Ale teraz mnie szuka, zainteresował się moim losem i jeżeli odnajdę moich rodziców, będzie to jego zasługa. To warte było więcej niż owa" niechęć, jaką do niego czułem od chwili, kiedy porzuciłem Chavanon prowadzony za rękę przez Witalisa. A więc jemu też powinienem okazać wdzięczność, jeżeli już nie płynącą z serca, jak w stosunku do matki Barberin, to przynajmniej z obowiązku nakazanego sumieniem. Z ulicy Lourcine do pasażu Austerlitz przez Ogród Botaniczny nie jest daleko, toteż szybko znalazłem się przed hotelem Cantal, który nie zasługiwał co prawda na nazwę hotelu — były to raczej nędzne pokoje umeblowane. Należał do jakiejś starej kobiety, na pół głuchej, z trzęsącą się głową. • Kiedy ją zapytałem o Barberina, zwinęła dłoń w trąbkę, przyłożyła do ucha i poprosiła, abym powtórzył pytanie. — Kiepsko słyszę — powiedziała ściszonym głosem. — Chciałbym się zobaczyć z Barberinem, z Barberinem z Chavanon, on tu mieszka, prawda? Bez słowa odpowiedzi uniosła obie ręce do góry ruchem tak gwałtownym, że kot, który drzemał na jej kolanach, zerwał się przestraszony i zeskoczył na ziemię. — Niestety! Niestety! — powiedziała. A później, jeszcze silniej trzęsąc głową, przyjrzała mi się. — Jesteś tym chłopcem? — zapytała. — Jakim chłopcem? — zapytałem z kolei. — Tym, którego szukał. Szukał! Serce we mnie zamarło. — Czyżby Barberin!... — wykrzyknąłem. — Nie żyje, pomarło się Barberinowi — oświadczyła. - Oparłem się o harfę. — A więc umarł?! — krzyknąłem tak głośno, żeby mnie usłyszała, ale głosem ochrypłym ze wzruszenia. — Przed tygodniem, w szpitalu Świętego Antoniego — wyjaśniła. Stałem przybity: Barberin nie żyje! Jakże teraz odnajdę moją rodzinę? Gdzie jej szukać? — A więc to ty jesteś tym chłopcem — ciągnęła staruszka. — Tym, którego szukał, by go zwrócić jego bogatej rodzinie? Nadzieja znów we mnie wstąpiła, uchwyciłem się tych słów. — Pani wie? — zapytałem. — Wiem tyle, ile opowiadał ten biedaczysko: że znalazł i wychował dziecko, które teraz ta rodzina, co go straciła, chce wziąć z powrotem, i że przyszedł do Paryża, żeby odszukać chłopaka. — Ale rodzina? — pytałem zduszonym głosem. — Moja rodzina? — Więc to ty jesteś tym chłopcem? Aha, to ty! I wciąż trzęsąc głową, przyglądała mi się uważnie. Przerwałem ten jej milczący egzamin: — Błagam panią, niech mi pani powie, co pani wie! — Wiem tylko to, co powiedziałam, mój chłopcze, a raczej młody panie. — Ale co Barberin pani mówił o mojej rodzinie? Widzi pani, jaki jestem przejęty, jaki zmartwiony i przybity! Nie odpowiadając mi, znów uniosła ręce ku niebu i zawołała: — A to ci historia! ' W tej chwili jakaś kobieta, z wyglądu służąca, weszła do pokoju. Na jej widok starucha zapomniała o mnie i zwróciła się do niej: — A to ci historia! — powtórzyła. — Ten chłopiec... ten młodzieniec — poprawiła się — to właśnie ten, o którym mówił Barberin. Przyszedł, a (Barberina już nie ma... A to ci dopiero historia! — Barberin nic pani nie mówił o mojej rodzinie? — powtórzyłem pytanie. 316 317 — Więcej niż dwadzieścia razy, więcej niż sto! To bogacze! — Gdzie mieszkają, jak się nazywają? — Ano właśnie, tego mi nie powiedział. Trzymał to w tajemnicy. Chciał sam zgarnąć całą nagrodę i miał rację. Chytra była z niego sztuka. Niestety, aż za dobrze zrozumiałem, co znaczą te słowa: Barberin zabrał do grobu tajemnicę mego urodzenia. Utonąłem więc przy samym brzegu. Rozwiały się moje cudne marzenia i piękne nadzieje! — Nie zna pani nikogo, komu Barberin mógł się zwierzyć? — spytałem. — Nie był taki głupi, żeby o tym gadać. Nie ufał nikomu. — I nie widziała pani nikogo z mojej rodziny, kto by tu do niego przychodził? — Nikogo. — Może miał jakichś przyjaciół, z którymi rozmawiał o mojej rodzinie? — Nie przyjaźnił się z nikim. Ukryłem twarz w dłoniach: na próżno jednak starałem się coś wymyślić. Poza tym byłem zbyt przejęty i zmartwiony, żeby się zdobyć na spokojne rozmyślanie. — Raz dostał list — po długim namyśle powiedziała stara kobieta. — Polecony. — Skąd? — zapytałem. — Nie wiem, listonosz oddał mu go do rąk, nie widziałam stempla. — Może gdzieś tu leży! — Kiedy umarł, przejrzeliśmy jego rzeczy. Nie z ciekawości oczywiście, tylko żeby zawiadomić żonę, ale nic nie znaleźliśmy. W szpitalu też nie było żadnych papierów w jego ubraniu. 1 gdyby nie wspomniał, że pochodzi z Chavanon, nie można by było zawiadomić jego żony. — A więc matka Barberin już wie? — No, a jak? Długo stałem w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć. Ci ludzie nic więcej nie mogli dodać, bo nic więcej nie wiedzieli. Przecież, jak było widać, zrobili wszystko, żeby wydrzeć Barberinowi jego tajemnicę. Ruszyłem ku drzwiom. — Dokąd teraz pójdziesz? — zapytała stara kobieta. — Do mego przyjaciela. — To masz przyjaciela? — Tak, mam. — Tu, w Paryżu? — Przyszliśmy razem do Paryża dziś rano. — Gdybyście nie mieli gdzie spać, możecie zatrzymać się u mnie. Dobrze wam będzie, mówię bez przechwałek, to uczciwy dom. Pomyśl, że jeżeli rodzina cię szuka, to kłoś tu przyjdzie, zdziwiony milczeniem Barberina. I wtedy cię znajdą. Czysta korzyść, no nie? Bo gdzie by cię odnaleźli, jeśli nie tu? Mówię w twoim interesie. Ile lat ma ten twój przyjaciel? — Jest trochę młodszy ode mnie. — Patrzcie państwo! Dwóch młodych chłopców na bruku Paryża! Możecie wpaść w złe towarzystwo: dużo tu podejrzanych hoteli, nie takich jak mój. Tu jest spokojnie, bo to cała dzielnica taka. Wcale nie byłem przekonany, że dzielnica była spokojna; w l^ażdym razie ten hotel i dom, w którym się mieścił, były tak brudne i nędzne, że równych im jeszcze nie spotkałem, a przecież w mojej włóczędze widziałem dosyć nędznych oberż i zajazdów. Ale propozycja jego właścicielki nie była głupia. Poza tym nie bardzo mogłem przebierać; nie odnalazłem mojej bogatej rodziny, aby wraz z nią mieszkać w drogim hotelu na bulwarach albo w eleganckim domu, jeżeli mieszka w Paryżu. Tu pobyt nie kosztowałby nas drogo, a teraz należało się liczyć z wydatkami. Ach, rację miał Mattia, kiedy chciał zarabiać pieniądze w drodze do Paryża! Co byśmy zrobili, gdybyśmy nie mieli siedemnastu franków w kieszeni? — Ile pani od nas weźmie za dwuosobowy pokój? — zapytałem. — Dziesięć sous za dobę, to niedrogo. — Dobrze, przyjdziemy wieczorem — zgodziłem się. — Wróćcie wcześnie. Paryż w nocy jest niebezpieczny. Musiałem jednak przedtem spotkać się z Mattią, a do ustalonej godziny zostawało mi jeszcze dużo czasu. Nie wiedząc, co z sobą robić, siadłem na ławce, w cichym zakątku Ogrodu Botanicznego. Nogi mnie bolały, w głowie miałem zamęt. Upadek, którego zaznałem, był tak gwałtowny, taki niespodziewany, taki/ bolesny! Zdawało mi się, że walą się na mnie wszystkie możliwe nieszczęścia; że za każdym razem, kiedy myślałem, że już mocno uchwyciłem się gałęzi, ułamywała się ona i znów spadałem w dół. ¦Czyi nie był to jakiś szczególny pech, że Barberin umarł właśnie 318 319 I wtedy, kiedy był mi potrzebny i że, kierowany chciwością, nikomu nie zdradził ani nazwiska, ani adresu mojej rodziny? Kiedy tak ze łzami w oczach rozmyślałem w cieniu drzewa, na ławce naprzeciwko mnie usiadła jakaś pani i pan z dzieckiem, które ciągnęło za sobą mały wózek. Zawołali na dziecko, a ono, zostawiając wózek, podbiegło do nich. Ojciec chwycił je w rozwarte ramiona i ucałował, potem podał matce, która też je ucałowała. Maleństwo śmiało się dźwięcznie i pulchnymi rączkami klepało rodziców po nogach. Na ten widok rozpłakałem się z żalu nad samym sobą, bo przecież nigdy nie zaznałem i może nie zaznam pieszczoty rodziców. Wtem przyszedł mi pewien pomysł do głowy. Ująłem harfę i zagrałem cichutko walca temu dziecku, a ono nóżką poczęło wybijać takt. Jego ojciec podszedł do mnie i podał mi monetę, ale odmówiłem grzecznie: — Nie, dziękuję, proszę pana. Niech mi pan pozwoli zrobić przyjemność pańskiemu dziecku< które jest takie miłe. Przyjrzał mi się uważnie, lecz właśnie w tej chwili nadszedł dozorca i mimo wstawiennictwa tego pana kazał mi się wynosić co prędzej, jeżeii nie chcę, żeby mnie oddał policji za granie w Ogrodzie. Zarzuciłem więc harfę na ramię i odszedłem, raz po raz oglądając się na tego pana i panią, którzy odprowadzali mnie łagodnym spojrzeniem. Miałem jeszcze czas do spotkania z Mattią, poszedłem więc nabrze- < żem przyglądając się rzece. Zmierzch już zapadł i zapalono uliczne lampy gazowe. Skierowałem się ku katedrze Notre-Dame z jej dwiema wieżami rysującymi się na tle ciemnopurpurowego nieba. Przed katedrą z zadowoleniem usiadłem na ławce, bo nogi mnie piekły jak po długim marszu, i znów pogrążyłem się w smutnych rozmyślaniach. Nigdy jeszcze nie czułem się tak straszliwie przybity, taki znużony. Wszystko wokół rnnie wydawało się ponure: w tym Paryżu pełnym świateł, hałasu i ruchu czułem się bardziej zagubiony niż wśród pól i lasów. Przechodnie czasem oglądali się na mnie, ale cóż mnie obchodziło ich zaciekawienie czy nawet sympatia — pragnąłem przecież czego innego niż sympatii obojętnych mi ludzi. Jedno tylko rozpraszało moje smętne myśli: liczenie uderzeń zegara, które wskazywały, jak długo jeszcze przyjdzie mi czekać, aby z przyjaźni Mattii znów zaczerpnąć sil i odwagi. Trochę przed siódmą doleciało mnie radosne poszczekiwanie i prawie zaraz ujrzałem w mroku 320 nadbiegającą białą kuleczkę. Nim zdołałem się zorientować, Capi skoczył mi na kolana i zaczął lizać po rękach. Przycisnąłem go do piersi i ucałowałem w łebek. Po chwili ukazał się także Mattia. - No i co?! — wołał z daleka. — Barberin umarł — odparłem. Puścił się biegiem, żeby jak najprędzej być przy mnie, a ja w kilku słowach opowiedziałem mu o wszystkim. Wtedy tak się zmartwił, że ujął mnie tym za serce. Zrozumiałem, że choć ze względu na siebie nie życzył sobie, abym odnalazł rodzinę, dla mnie pragnął tego szczerze. Pocieszał mnie jak mógł, a przede wszystkim przekonywał, że nie wszystko stracone. — Twoi rodzice na pewno zaniepokoją się brakiem wiadomości od Barberina i będą chcieli się dowiedzieć, co się stało. Oczywiście, przyjdą do hotelu,, w którym mieszkał. Chodźmy więc tam. To tylko opóźni całą sprawę o parę dni, nic więcej. To samo powiedziała mi właścicielka hotelu, a jednak w ustach Mattii ten argument nabrał dla mnie całkiem innej wagi. Oczywiście, chodzi tylko o małe opóźnienie! Jakże byłem dziecinny, poddając się rozpaczy! Już spokojniejszy, powiedziałem Mattii, czego się dowiedziałem o Qarofolim. — Jeszcze trzy miesiące! — wykrzyknął i zaczął tańczyć z radości na środku ulicy. Nagle zatrzymał się i podszedł do mnie. — Popatrz — powiedział — jak jedna rodzina nie przypomina drugiej: ty wpadłeś w rozpacz, bo zgubiłeś swoją, ja się cieszę, bo zgubiłem moją! ..... Wuj lo jeszcze nie rodzina, to znaczy taki wuj, jak Garofoli. Bo gdybyś stracił Krystynę, czy też byś się cieszył? — Och, nawet tego nie mów! — A więc widzisz! Nabrzeżem doszliśmy do pasażu Austeriitz i jdopiero teraz, w spokojniejszym nastroju, mogłem dojrzeć całe piękno Sekwany wieczorem, kiedy jej wody w blasku księżyca mienią się srebrnymi łuseczkami niby olbrzymie, ruchome lustro. Jeżeli nawet hotel Cantal był przyzwoitym hotelem, to z pewnością nie był ładny, i kiedy znaleźliśmy się z małą kopcącą świeczką w komó-reczce na poddaszu, tak ciasnej, że jeden z nas musiał siedzieć na 21 Bez. rodziny 321 I łóżku, gdy drugi chciał stać, nie mogłem się oprzeć myśli, że nie w takim pokoju spodziewałem się zasnąć. Zżółkłe, bawełniane kołdry zupełnie nie przypominały tych pięknych, miękkich pieluszek, o których tyle opowiadała mi matka Barberin. Tak samo zresztą kawałek sera, zjedzony przed ułożeniem się do snu, w niczym nie był podobny do wspaniałej kolacji, kiórą w marzeniach częstowałem Mattię. Ostatecznie jednak nie wszystko było stracone, pozostawało tylko czekać. I z tą myślą zasnąłem. Poszukiwania Nazajutrz rano rozpocząłem dzień od napisania listu do matki Barberin, aby ją zawiadomić o tym, czego się dowiedziałem, a to wcale nie było łatwe. Jakże jej napisać o zgonie męża? Kochała swojego Hieronima, długo żyli razem i byłoby jej przykro, gdybym nie podzielił jej żalu. W końcu, źle czy dobrze — co chwila powtarzając zapewnienia o moim do niej przywiązaniu — uporałem się z tym zadaniem. Prosiłem jeszcze, żeby mnie zaraz zawiadomiła, gdyby moja rodzina napisała do niej z zapytaniem, co się stało z Barberinem, a przede wszystkim, aby mi nadesłała do hotelu Cantal jej adres. Po załatwieniu tej sprawy pozostała mi jeszcze jedna, dotycząca ojca Lizy i również przykra, przynajmniej pod jednym względem. Żegnając się z Lizą przyrzekłem jej, że w Paryżu zaraz udam się do więzienia, a ponieważ moi rodzice, jak się spodziewałem, są bogaci, zapłacą dług ojca Piotra; odwiedzę go więc tylko po to, żeby go uwolnić. To też wchodziło do programu tych przyjemności, jakie sobie obiecywałem. Najpierw ojciec Piotr, potem matka Barberin, następnie Liza, Stefcia, Aleksander i Beniamin. Co zaś do Mattii, to on cieszył się tym, co mnie cieszyło: zrobi się więc dla niego to, co i dla mnie. Przykro więc rozczarowany, z pustymi rękami, szedłem do więzienia, tak samo bezradny wobec nieszczęścia, które spotkało ojca Piotra, jak wówczas, gdy się z nim rozstawałem. Na szczęście miałem dla niego dużo serdecznych słów i mogłem mu też przekazać ucałowania od Lizy i Aleksandra, a jego czuła ojcowska radość ukoi mój żal. Cieszyłem się, że na razie choć tyle dla niego zrobiłem. 322 Mattia miał szaloną ochotę zobaczyć, jak wygląda więzienie, ja zaś chciałem, żeby poznał człowieka, który przez parę lat był dla mnie taki dobry. Teraz wiedziałem, jak wejść do więzienia, toteż nie czekaliśmy przed bramą tak długo, jak ja za pierwszym razem. Wprowadzono nas do rozmównicy i po chwili zjawił się ojciec Piotr. Już od drzwi wyciągnął do mnie ramiona. — Ach, mój poczciwy chłopiec! — mówił ściskając mnie. — Mój dzielny Remi! Zacząłem mu zaraz opowiadać o Lizie i Aleksandrze, a kiedy przeszedłem do wyjaśniania, dlaczego nie mogłem widzieć się ze Stefcią, przerwał mi: — A co z twoimi rodzicami? — To pan wie? Opowiedział mi wtedy, że przed dwoma tygodniami był u niego Barberin. Umarł—.wyjaśniłem. — Ach, to pech! — wykrzyknął. Okazało się, że Barberin po przybyciu do Paryża poszedł zaraz do Garofolego, ale go oczywiście na miejscu nie znalazł. Udał się więc daleko na prowincję, do więzienia, gdzie tamten siedział. Od niego dowiedział się, że po śmierci Witalisa znalazłem schronienie u Acąuina. Wtedy wrócił do Paryża i odszukał Acąuina w więzieniu. W ten sposób wiedział już o mnie wszystko, prócz tego, gdzie się w tej chwili znajduję. Ojciec Piotr był jednak pewny, że wcześniej czy później zawitam do któregoś z jego dzieci. Napisał nawet do mnie listy pod każdy z czterech adresów, a jeżeli ich nie odebrałem, to chyba dlatego, że nadeszły po moim odejściu. — A co Barberin mówił o mojej rodzinie? — zapytałem. — Nic lub prawie nic. Twoi rodzice dowiedzieli się od komisarza policji, kto wziął na wychowanie niemowlę znalezione przy ulicy de Breteuil, i udali się do Barberinów. Ale że ciebie już u nich nie było, polecili Barberińowi cię szukać. — Nie powiedział, jak się nazywają, skąd są? — dopytywałem się. — Zapytałem go, ale powiedział, że mi to później wyjaśni. Nie nalegałem, bo było jasne, że nie chce się z nikim dzielić tymi wiadomościami, żeby dla siebie wyciągnąć od twoich rodziców jak najwięcej. A ponieważ i ja zastępowałem ci ojca, pewnie sobie wyimaginował, 323 i'. że chciałbym też coś na tym zarobić. Posłałem go więc do wszystkich diabłów i już go więcej nie widziałem. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że umarł. Teraz więc masz już rodziców, ale przez chciwość tego starego łotra nie wiesz ani kim oni są, ani gdzie ich szukać. Wyjaśniłem, na czym opieramy nasze nadzieje, i przyznał nam rację. — Skoro twoi rodzice trafili do Barberina, a on do Garofolego i do mnie, to tym bardziej" uda się trafić do ciebie w hotelu Cantal. Czekaj więc tam cierpliwie. Te słowa przywróciły mi nadzieję. Potem mówiliśmy już tylko o Lizie, Aleksandrze i moim wypadku w kopalni. — Co za straszny zawód! — rzekł ojciec Piotr, kiedy skończyłem opowiadać. — I mój biedny Aleksander musi tam pracować! Na pewno był bardziej szczęśliwy przy hodowaniu lewkonii. — Jeszcze do tego wróci — powiedziałem. — Ach, żeby się to sprawdziło! — westchnął. Język mnie świerzbił, aby mu powiedzieć, że moi rodzice wykupią go z więzienia. Na czas przypomniałem sobie, że nie należy się chwalić przyszłymi dobrymi uczynkami, i poprzestałem na wyrażeniu nadziei, iż niebawem ojciec Piotr, już na wolności, będzie się mógł zobaczyć ze swoimi dziećmi. — A tymczasem, czekając na te szczęśliwe chwile, uważam — rzekł Mattia po pożegnaniu się z Acąuinem — że nie powinniśmy tracić czasu i zarabiać. — Gdybyśmy nie tracili na to tyle czasu w drodze do Paryża, zastalibyśmy jeszcze Barberina przy życiu — przypomniałem mu. — To prawda i nie potrzebujesz mi tego wypominać, bo sam to sobie gorzko wyrzucam. — Ja ci tego nie wypominam. Gdyby nie ty, nie mógłbym przecież ofiarować Lizie lalki i gdyby nie ty, bylibyśmy w tej chwili na bruku bez grosza przy duszy. — Posłuchaj, ponieważ miałem rację wtedy, postępujmy tak, jakbym miał rację i teraz, bo i cóż lepszego możemy robić niż grać i śpiewać? Ze spacerami poczekajmy, aż będziesz miał ten twój powóz. Mniej to nas wówczas zmęczy. W Paryżu jestem jak w domu i znam miejsca, gdzie możemy zarobić, Znał je rzeczywiście. Były to dobre miejsca: place, aleje dla wykwintnej publiczności, kawiarnie; toteż kiedy wieczorem zliczyliśmy nasz zarobek, okazało się, że wyniósł czternaście franków. 324 Usypiając przypomniałem sobie słowa często słyszane z ust Witalisa, że fortuna spada tylko na tych, którzy jej nie potrzebują. Niewątpliwie więc ten wspaniały zarobek świadczył, że moi rodzice zjawią się lada dzień. Tak byłem tego pewny, że nazajutrz chętnie zostałbym cały dzień w hotelu, gdyby Mattia mnie nie zmusił do wyjścia. Zmusił mnie też do grania i śpiewania i tego dnia zarobiliśmy jeszcze jedenaście franków. — Jeżeli wkrótce nie będziemy bogaci dzięki twoim rodzicom — mówił Mattia śmiejąc się — to sami się wzbogacimy własną pracą i to będzie bardzo piękne. Trzy dni minęły i nic nowego nie zaszło, a stara właścicielka hotelu stale odpowiadała na moje pytania jedno i to samo: „Nikt się nie pytał o Barberina i nie było żadnego listu".' Aż wreszcie, czwartego dnia, podała mi list. Była to odpowiedź od matki Barberin: podyktowała ją komuś, bo sama nie umiała ani czytać, ani pisać. Donosiła, że już wie o śmierci męża i że na parę dni przed zgonem wysłał do niej list, który załącza. Może mi się przydać, bo zawiera wiadomości o mojej rodzinie. — Szybko, szybko! — wykrzyknął Mattia. — Czytaj list Barberina! Drżącymi palcami i ze ściśniętym z niepokoju sercem rozwinąłem list. „Kochana żono! Jestem w szpitalu, taki chory, że już chyba nie wyzdrowieję. Gdybym miał dosyć sił, opisałbym ci, jak spadło na mnie to nieszczęście, ale to się już na nic nie zda. Lepiej przejść do pilniejszej sprawy. A więc powiem ci, że jeżeli ze mrę, powinnaś napisać do panów Greth and Galley, Green Sąuare, Lincolris Inn w Londynie. To są prawnicy. Napisz im, że tylko ty wiesz, gdzie jest Remi, i każ sobie słono zapłacić. Za te pieniądze powinnaś dobrze żyć do śmierci. A co się siało z chłopcem, dowiesz się, kiedy napiszesz do dawnego ogrodnika Acąuina, który teraz siedzi w więzieniu przy ulicy Clichy w Paryżu. Listy niech ci napisze proboszcz, bo na nikim innym w tej sprawie nie można polegać. Ale niczego nie zaczynaj, zanim się nie dowiesz, że umarłem. Ściskam cię po raz ostatni — Hieronim" Nie zdążyłem jeszcze doczytać do końca, gdy Mattia się zerwał na nogi i krzyknął: i — W drogę! Do Londynu! 325 Byłem tak zaskoczony treścią listu, że patrzyłem na niego, nie rozumiejąc, co mówi. — Jeżeli Barberin pisze, że szukają cię angielscy prawnicy, to twoimi rodzicami muszą być Anglicy — mówił Mattia. — Ale... — Nie chcesz być Anglikiem? — Chciałbym być tej samej narodowości, co Liza i jej rodzeństwo. — A ja bym wolał, żebyś był Włochem. — Jeżeli jestem Anglikiem, to jestem współrodakiem Artura i pani Milligan. — Jak to, jeżeli jesteś Anglikiem? Przecież jesteś jak dwa razy dwa cztery! Bo gdyby twoi rodzice byli Francuzami, nie zwracaliby się do angielskich prawników o odnalezienie syna, który zaginął we Francji! A że jesteś Anglikiem, musimy się udać do Anglii. To najlepszy sposób, aby się znaleźć bliżej twoich rodziców. — A może bym napisał do tych panów? — Po co? Lepiej zawsze się porozumieć ustnie. Do Paryża przyszliśmy z siedemnastoma frankami, jednego dnia zarobiliśmy czternaście, potem jedenaście i jeszcze dziewięć. Razem więc mamy pięćdziesiąt jeden franków, z których wydaliśmy osiem. Zostaje czterdzieści trzy, aż nadto, żeby dotrzeć do Londynu! W Boulogne wsiada się na statek, który cię zawozi do Londynu, a to nie kosztuje drogo. — Byłeś może w Londynie? — Dobrze wiesz, że nie byłem. Ale mieliśmy w cyrku Gassota dwóch klownów Anglików;' często mi opowiadali o Londynie. Nauczyli mnie też kilkunastu słów, aby nas żona Gassota nie rozumiała, bo była strasznie ciekawa, co się mówi. Kpiliśmy z niej w żywe oczy, a ona nie mogła się nawet rozgniewać. Zobaczysz, będę twoim przewodnikiem w Londynie. — I mnie Witalis nauczył trochę mówić po angielsku. — Możliwe, ale po trzech latach pewnie zapomniałeś. A ja mam to świeżo w pamięci. Sam się przekonasz. Zresztą nie tylko po to chcę się dostać do Londynu, żeby ci się przydać. Szczerze przyznaję, że jest jeszcze inny powód. — Jaki? — Bo widzisz, gdyby twoi rodzice przyjechali po ciebie do Paryża, może nie chcieliby mnie zabrać z tobą, a kiedy już będę w Londynie, nie będą mogli mnie tak łatwo odesłać. 326 Takie przypuszczenie wydało mi się krzywdzące dla moich rodziców, ale ostatecznie może Mattia miał rację. Tak czy owak, gdyby nawet istniała tylko niewielka, możliwość, że się nie myli, trzeba było ją wziąć pod uwagę. Postanowiłem więc natychmiast wraz z nim udać się do Londynu. — Jedziemy — powiedziałem. — Chcesz naprawdę? W dwie minuty zapakowaliśmy plecaki i zeszliśmy na dół. Właścicielka, ujrzawszy nas gotowych do drogi, podniosła krzyk. — To panicz (paniczem byłem ja) nie będzie czekał na rodziców? Mądrzej byłoby zaczekać. A poza tym rodzice panicza zobaczyliby, jak o niego dbałam. Nie zdołała mnie jednak zatrzymać. Zapłaciłem za noc i wyszedłem na ulicę, gdzie już czekał na mnie Mattia z Capim. — Zostawcie swój adres! — wołała za nami właścicielka hotelu. Ostatecznie może to była rozsądna rada, wpisałem więc adres do jej księgi hotelowej. — Londyn! — wykrzyknęła. — Takie młodziki jadą do Londynu! Przez morze! Taki szmat świata! Ale przed wyruszeniem do Boulogne chciałem się pożegnać z Acąui-nem. Nie było to jednak smutne pożegnanie. Acąuin był uradowany słysząc, że pewnie już niedługo odnajdę rodzinę, a ja znów raz po raz powtarzałem, że postaram się jak najprędzej powrócić tu z rodzicami, żeby mu się za wszystko odwdzięczyć. — Do widzenia, mój chłopcze — powiedział. — Życzę ci szczęścia. A gdybyś nie miał wrócić tak szybko, jak myślisz, napisz do mriie. — Wrócę na pewno — odparłem. Tego dnia bez zatrzymania szliśmy aż do Moiselles, gdzie przenocowaliśmy w jakiejś farmie, bo musieliśmy oszczędzać pieniądze na przejazd morzem. Mattia mówił, że to kosztuje niedrogo, ale co to znaczy — niedrogo? W tej wędrówce Mattia uczył mnie angielskich słówek, bo jedno pytanie tłumiło moją radość: czy moi rodzice mówią po francusku albo po włosku? Jakże się porozumiemy, jeżeli znają tylko angielski? To nas będzie strasznie krępowało! Jak będę rozmawiał z braćmi i siostrami, jeżeli mam rodzeństwo? Czy nie wydam im się obcy, bo nie mogę się z nimi rozmówić? W częstych marzeniach o powrocie 327 do rodzinnego domu nawet mi przez myśl nie przeszło, że mój zapał może być w ten sposób1 ostudzony. Pewnie dużo czasu zajmie mi nauka angielskiego, który wydawał mi się taki trudny. Osiem dni szliśmy z Paryża do Boulogne, bo zatrzymywaliśmy się w większych miastach po drodze, żeby zarobić trochę pieniędzy. Po przyjściu do Boulogne mieliśmy jeszcze trzydzieści dwa franki, to znaczy dużo więcej, niż miał nas kosztować przejazd przez kanał do Anglii. Poszliśmy zaraz na molo, bo Mattia nigdy jeszcze nie widział morza; przez parę minut stał ze wzrokiem wlepionym w rozległy, przymglony horyzont, później mlasnął językiem i zawyrokował, że morze to rzecz brzydka, smutna i brudna. Zaczęliśmy się spierać; często mówiliśmy o morzu i zapewniałem go, że jest piękne, a teraz obstawałem przy swoim zdaniu. — Może to i racja, ale wtedy, kiedy jest niebieskie, takie, jakim je widziałeś w Cette — odparł w końcu Mattia. — Ale to tutaj, całe żółte i zielone, pod szarym, pochmurnym niebem, wygląda brzydko, bardzo brzydko i wcale nie ma się ochoty po nim podróżować. Najczęściej byliśmy jednego zdania albo też Mattia zgadzał się w końcu ze mną czy ja z nim, lecz tym razem upierałem się przy swoim i nawet oświadczyłem, że to zielone morze z rozległym, mglistym horyzontem i ciemnymi chmurami, skłębionymi i pędzonymi przez wiatr, jest nawet ładniejsze od niebieskiego morza pod rozsłonecznionym niebem. — Tak mówisz, bo jesteś Anglikiem — odparł Mattia. — Kochasz to brzydkie morze dlatego, że jest twoim morzem ojczystym. Statek do Londynu odchodził nazajutrz o czwartej rano. O trzeciej trzydzieści byliśmy już na pokładzie i urządziliśmy się tam, jak się dało najwygodniej, za stosem skrzyń, które nas nieco osłaniały przed chłodnym i wilgotnym wiatrem z północy. Widzieliśmy, jak przy świetle kopcących lamp ładowano statek: skrzypiały bloki, trzeszczały opuszczane w głąb ładowni skrzynie, a marynarze od czasu do czasu przerzucali się jakimiś chrapliwie brzmiącymi słowami. Nad tym hałasem górował świst pary, która białymi kłaczkami wydobywała się z maszynowni. Po chwili rozległ się dźwięk dzwonu. Cumy opadły w wodę i oto byliśmy w drodze — w drodze do mojej ojczyzny. Często opowiadałem Mattii, że nie ma nic przyjemniejszego nad przejażdżkę statkiem: płynie się gładko po wodzie, nawet nie zdając sobie sprawy z przebywanej drogi — naprawdę coś cudownego! Oczywiście, myślałem wtedy o podróży „Łabędziem" po kanałach śródlądowych, ale morze w niczym ich nie przypomina. Ledwie wyszliśmy zza mola, statek nurknął dziobem w wodę, potem z niej wychynął i znów nurknął jeszcze głębiej. I tak parę razy z rzędu, ruchem rozległym niby wahadło zegara. Przy tym huśtaniu w górę i w dół para uchodziła z komina z przeraźliwym świstem, a po chwili znów robiło się stosunkowo cicho i słychać było tylko, jak koła biją o wodę to z tej strony, to z tamtej, zależnie od bocznych przechyłów statku. — Ładnie wygląda to twoje ślizganie się po wodzie — zauważył Mattia. Milczałem, bo i co miałem powiedzieć? Nie wiedziałem jeszcze wtedy, czynTjest fala denna. Ale nie tylko ona była powodem kołysania. Pełne morze też było mocno sfalowane. y Mattia, który od dosyć dawna milczał uparcie, nagle się zerwał. — Co ci się stało? — zapytałem. — Mdli mnie — odparł. — To morska choroba. — Możesz mi tego nie mówić. Sam to czuję. Po kilku chwilach podbiegł do burty i przechylił się przez nią. Biedny Mattia, jak ciężko chorował! Daremnie obejmowałem go i przyciskałem jego głowę do mojej piersi, nic to nie pomagało. Jęczał, od czasu do czasu zrywał się, biegł do burty, a po kilku minutach wracał i tulił się do mnie bezradnie. A wracając, za każdym razem groził mi pięścią i na pół ze śmiechem, na pół z gniewem mówił: — Ach, ci Anglicy, wcale nie mają żołądka! — Na szczęście — odpowiadałem. Kiedy dzień już wstał, blady, mglisty i pochmurny, ujrzeliśmy przed sobą wysokie, białe skały nadbrzeżne i gdzieniegdzie nieruchome statki ze zwiniętymi żaglami. Kołysanie prawie ustało i nasz parowiec sunął teraz po wodzie spokojnej, prawie tak gładkiej jak w kanale. Nie byliśmy już na morzu i po obu bokach, poprzez poranną mgłę, mogliśmy dojrzeć lesiste brzegi. Weszliśmy na Tamizę — No to już jesteśmy w Anglii *— powiedział Mattia, wcale się jednak nie ucieszył, tylko się wyciągnął na pokładzie i rzekł: — Daj mi spać. Nie chorowałem w czasie tej podróży, nie byłem więc wyczerpany. A 328 329 Pomogłem Mattii ułożyć się wygodnie, a sam usiadłem na najwyższej skrzyni z Capirn u nóg. Z mego miejsca mogłem ogarnąć spojrzeniem rzekę za sobą, po obu bokach i przed sobą; z prawej strony ciągnęła się długa ławica piasku obrzeżona białą pianą falującej wody, a po lewej jakby znów otwierało się pełne morze. Ale to było tylko złudzenie. Niebieskawe brzegi zaczęły się zamykać z obu stron i po chwili okazało się, że są muliste i żółtawe. Pośrodku rzeki stała cała flotylla statków na kotwicach; pośród nich uwijały się parowce i holowniki wlokące za sobą czarne smugi dymu. Ileż tu było parostatków! Ile żaglowców! Nie wyobrażałem sobie, że na rzece może być aż tak. tłoczno, a jeżeli zdumiała mnie Garonna, to Tamiza po prostu zachwyciła. Wiele z tych statków szykowało się do wyjścia na morze: w ich omasztowaniach widziało się marynarzy, wspinających się po sznurowych drabinkach, które z daleka wyglądały tak delikatnie, jak sieć pajęcza. Nasz statek zostawiał pienisty ślad na samym środku żółtej wody, po której pływały wszelkiego rodzaju śmiecie, kawałki desek, odłamki drewna, wzdęta padlina zwierząt, korki, kępy zielska. Od czasu do czasu jakiś ptak z wielkimi skrzydłami spadał na te szczątki i podrywał się z przeszywającym piskiem i zdobyczą w dziobie. Dlaczego Mattia wolał spać? Przecież to było takie ciekawe, warte oglądania! W miarę jak "nasz parostatek wchodził w górę rzeki, widok stawał się coraz bardziej urozmaicony, coraz ładniejszy; teraz już ciekawie było patrzeć nie tylko na wielkie żaglowce lub na olbrzymie statki pasażerskie powracające z dalekich krajów, na czarne jak noc węglowce, barki załadowane słomą albo sianem, podobne do stogów, które porwała woda, na potężne boje — beczki czerwone, białe i czarne — obracane prądem rzeki, ale i na oba brzegi, na których wyraźnie występował każdy szczegół: kokieteryjnie pomalowane domy, zielone łąki, drzewa nie tknięte sekatorem i gdzieniegdzie pomosty przystani wznoszące się nad czarnym mułem, oznaczenia stanu wody i pozieleniałe, oślizłe pale. Długo przyglądałem się temu szeroko otwartymi oczami, myśląc tylko o tym, żeby patrzeć i podziwiać. Ale oto po obu brzegach Tamizy zaczęło wyrastać coraz więcej domów, które teraz tworzyły już długą, czerwoną linię. Zrobiło się też mroczniej. Dym i mgła zmieszały się razem i już nie wiadomo 330 było, co jest bardziej gęste. A potem zamiast drzew i bydła na pastwisku wyłonił się nagle las masztów, jakby statki stały na łąkach. Nie mogłem usiedzieć spokojnie, ześliznąłem się na dói i poszedłem do Mattii, który już się zbudził i otrząsnął z morskiej choroby. Był w lepszym humorze i nawet zgodził się wdrapać razem ze mną na stos skrzyń. Jego też oczarował ten widok i co chwila przecierał oczy, jakby nie dowierzając samemu sobie. Od czasu do czasu do rzeki wpadał jakiś kanał, a na nim też było pełno statków. Niestety, mgła i dym jeszcze bardziej zgęstniały. Teraz już mogliśmy coś dojrzeć tylko kawałkami, a im dalej, tym było gorzej. Wreszcie parowiec zwolnił, maszyny stanęły, rzucono cumy. Byliśmy w Londynie i znaleźliśmy się w tłumie ludzi, którzy na nas patrzyli ciekawie, ale się do nas nie odzywali. — No, Mattia — powiedziałem — teraz pokaż, co umiesz. A on, jak zawsze najlepszej myśli, podszedł do jakiegoś wielkoluda z rudą brodą i zdjąwszy kapelusz, uprzejmie zapytał o drogę na Green Sąuare. Wydało uli się, że dziwnie długo porozumiewa się z tym człowiekiem, który raz po raz każe mu powtarzać te same słowa, ale nie chciałem pokazać, że nie ufam angielszczyźnie mego przyjaciela. 331 Wreszcie Mattia wrócił. — To bardzo proste — powiedział. — Powinniśmy tylko trzymać się rzeki. Pójdziemy nabrzeżem. Ale w Londynie nie ma nabrzeża albo raczej nie było go w owym czasie. Domy podchodziły do samej wody. Musieliśmy więc iść ulicami, które — jak nam się zdawało — biegną równolegle do Tamizy. Były ciemne, błotniste, pełne różnych pojazdów, skrzyń, tobołów, wszelkiego rodzaju pak i pakunków. Z trudem przepychaliśmy się między tymi przeszkodami, które wciąż przed nami wyrastały na nowo. łrowadziłem Capiego na sznurku, tuż przy sobie. Była dopiero pierwsza, a już w sklepach zapalono gazowe światło. Z nieba leciała sadza. Ten widok Londynu nie wywarł na nas takiego wrażenia, co Tamiza. Szliśmy ciągle naprzód, a Mattia od czasu do czasu pytał, czy jeszcze daleko do Lincoln's Inn. Za każdym razem przynosił mi wiadomość, że musimy przejść pod wielką bramą zagradzającą ulicę, po której idziemy. To wydawało mi się dziwne, ale nie ośmieliłem się powiedzieć, że chyba się myli. Jednak wcale się nie mylU: przyszliśmy w końcu do jakiejś przerzuco-• nej ponad ulicą arkady z małymi drzwiczkami z obu boków. Była to Temple-Bar, jedna z rogatek Londynu. Tu znów zapytaliśmy o drogę i kazano nam pójść w prawo. ' Wyszliśmy z dużej ulicy pełnej ruchu i hałasu i znaleźliśmy się w labiryncie małych, cichych uliczek, po których, jak nam się wydawało, kręcimy się w kółko. Nagle kiedy zdawało się nam, że już całkiem zbłądziliśmy, doszliśmy do małego cmentarzyka z licznymi kamiennymi nagrobkami, tak czarnymi, jakby je wysmarowano sadzą lub czarną pastą do butów; to był Green Square. Gdy Mattia wypytywał jakiegoś osnutego mgłą przechodnia, podobnego do cienia, przystanąłem chcąc trochę opanować bicie serca. Trząsłem się ze zdenerwowania i z trudem łapałem oddech. Potem ruszyłem za Mattia i po chwili zatrzymaliśmy się przed miedzianą tabliczką z napisem: „Greth and Gailey". Mattia wyciągnął rękę, żeby szarpnąć za dzwonek, ale go zatrzymałem. — Co ci jest? — zapytał. — Poczekaj, niech zbiorę odwagę — odparłem. Zadzwonił i po chwili nam otworzono. 332 ¦ Byłem tak przejęty, że prawie nic nie widziałem, co się koło mnie dzieje. Zdawało mi się, że jesteśmy w jakiejś kancelarii, w której dwie lub trzy osoby pochylone nad stołami coś piszą przy świetle gazowych rożków, płonących z cichym, śpiewnym sykiem. Mattia zwrócił się do jednej z tych osób, bo — rzecz jasna — zleciłem mu, żeby przemawiał w moim imieniu. Słyszałem, że raz po raz powtarza słowa „boy', „family', „Barberin . Najwidoczniej tłumaczył im, że to ja jestem tym chłopcem, którego Barberin szukał z polecenia jego rodziny. Nazwisko Barberina zrobiło wrażenie; przyglądano się nam, a mężczyzna, z którym rozmawiał Mattia, wstał, aby otworzyć drzwi przed nami. Weszliśmy teraz do pokoju pełnego książek i teczek z aktami. Jakiś pan siedział przy biurku, a drugi, w peruce i todze, stał przed nim i coś do niego mówił. Mężczyzna, który nas, wprowadził, w paru słowach wyjaśnił, kim jesteśmy, a wówczas obaj panowie zmierzyli nas wzrokiem od stóp do głów. — Który z was jest wychowankiem Barberina? — po francusku zapytał siedzący przy stole. Słysząc język francuski, nabrałem ducha i wystąpiłem naprzód. — Ja, proszę pana. — Gdzie jest Barberin? — Umarł. Obaj chwilę patrzyli na siebie, a potem ten w długiej peruce wyszedł. — A jak żeście się tu dostali? — ciągnął dalej tamten pan. — Piechotą do Boulogne, a stamtąd parostatkiem. — Barberin dał wam pieniądze? — Nie widzieliśmy go nawet. — No to skąd znacie nasz adres? Wyjaśniłem mu możliwie krótko. Z kolei chciałem sam zadać parę pytań, jedno zwłaszcza cisnęło mi się na usta, ale nie dał mi na to czasu. Musiałem opowiedzieć wszystko: jak chowałem się u Barberinów. jak mnie sprzedano Witalisowi, jak po jego śmierci przytuliła mnie rodzina Piotra Acquin, jak wreszcie po zamknięciu go w więzieniu za długi wróciłem do mojego zawodu wędrownego grajka. Ów pan słuchał, notował moje słowa i tak mi się przyglądał, że mnie to peszyło. Trzeba dodać, że twarz miał niemiłą i coś podstępnego w uśmiechu. 333 I — A kim jest ten chłopiec? — zapytał wskazując na Mattię koniuszkiem pióra, jakby go chciał nim przeszyć. — Mój przyjaciel, kolega, brat. — Doskonale. Zwykła znajomość zawarta w wędrówce po drogach, co? — To mój najlepszy, najbardziej kochający brat. — O,.' nie wątpię. ' Myślałem, że mogę już zadać kilka pytań, które mi od pierwszej chwili nie dawały spokoju, — Czy moja rodzina, proszę pana, mieszka w Anglii? — Oczywiście, w Londynie... przynajmniej w tej chwili. .— Chciałbym się z nimi zobaczyć. — Za kilka chwil się z nimi zobaczysz, każę was tam zaprowadzić. I zadzwonił. — Jeszcze jedno, proszę pana, czy mam też ojca? — zapytałem zduszonym ze wzruszenia głosem. — Nie tylko ojca, ale matkę, braci i siostry. — Ach, proszę pana. W tej chwili drzwi się otworzyły i już- nic więcej nie mogłem powiedzieć, tylko oczami pełnymi łez. patrzyłem na Mattię. Pan przy biurku coś powiedział po angielsku, zrozumiałem jednak, że każe nas dokądś odprowadzić. — Ach zapomniałem! — powiedział jeszcze na ostatku. — Nazywasz się Driscoll, to nazwisko twojego ojca. Mimo że miał taki odstręczający wygląd, gotów byłem rzucić mu się na szyję, gdyby mi dał na to czas, ale ruchem ręki wskazał nam drzwi. Rodzina Driscollów Urzędnik, który miał mnie zaprowadzić do mojej rodziny, sprawiał wrażenie poczciwego człowieka, był stary, niski, zasuszony, cerę miał pergaminową, twarz w zmarszczkach. Nosił czarny, wytarty i wyświecony garnitur i biały krawat. Ledwie wyszliśmy na ulicę, żywo zatarł ręce, aż stawy w nich zatrzeszczały, potrząsnął nogami, jakby chciał odrzucić daleko od siebie wykrzywione buciki, i uniósłszy nos w górę mocno, kilkakrotnie wciągnął londyńską mgłę, delektując się nią jak ktoś, kto długo przebywał zamknięty w czterech ścianach. — Uważa, że tu pięknie pachnie — rzekł mi Mattia po włosku. Staruszek spojrzał na nas -i mruknął tylko „Pst, pst!", jakby się zwracał do psów. Miało to chyba oznaczać, że mamy iść tuż przy jego nogach i nie zgubić się. Niebawem weszliśmy na szeroką ulicę zatłoczoną różnymi pojazdami. Wtedy nasz przewodnik zatrzymał jeden z nich, w którym stangret, zamiast siedzieć na koźle za koniem, przycupnął z tyłu, trochę nad budą powozi ku. Później dowiedziałem się, że taki pojazd nazywa się cab. Wsiedliśmy do tej dorożki, otwartej z przodu, a nasz chwilowy opiekun przez okienko w tyle wdał się w rozmowę ze stangretem. Raz po raz padały słowa Bethnal-Green, pomyślałem więc sobie, że tak się pewnie nazywa dzielnica, w której mieszka moja rodzina. „Green", jak wiedziałem, oznacza po angielsku „zielony", wyobraziłem więc sobie, że muszą tam być piękne drzewa, i bardzo się ucieszyłem. Z pewnością w tej dzielnicy nie ma tak brzydkich ulic, jak te, które widzieliśmy, ciemnych i ponurych. Pięknie musi wyglądać dom w wielkim mieście, a wśród ogrodów. Dyskusja ze stangretem się przeciągała: albo nasz przewodnik unosił się z miejsca ku judaszowi w budzie i coś wyjaśniał, albo stangret pochylał się, jakby przez judasza chciał się wcisnąć do środka i powiedzieć, że nie rozumie, czego się od niego żąda. Mattia i ja, z Capim u nóg, siedzieliśmy stłoczeni w kącie. Słuchając rozmowy z dorożkarzem, dziwiłem się, że nie zna on tak pięknej dzielnicy, jaką z pewnością jest Bethnal-Green. Czyżby w Londynie było aż tyle zieleni? Z tego, co dotychczas widziałem, dałbym raczej pierwszeństwo sadzy! Jechaliśmy dosyć prędko przez ulice szerokie, potem wąskie i znów szerokie, ale prawie nic nie widzieliśmy, tak gęsta mgła nas otaczała. Zaczęło się już robić chłodno, a jednak oddychaliśmy z trudnością. Kiedy mówię „my", myślę o Mattii i o sobie, bo nasz towarzysz czuł się wspaniale: głęboko oddychał otwartymi ustami, sapiąc przy tym głośno; zdawało się, że chce jak najwięcej powietrza zamagazynować w płucach. Od czasu do czasu z trzaskiem w stawach zacierał ręce i rozprostowywał nogi. Czyżby przez całe lata siedział w zaniknięciu, nie ruszając się i nie oddychając? Mimo wzruszenia, że za parę chwil ujrzę moich rodziców i rodzeństwo, bardzo chciałem coś zobaczyć z tego miasta, które przecież 334 335 było cząstką mojej ojczyzny. Daremnie jednak wytrzeszczałem oczy: w gęstej mgle widziałem tylko czerwonawy blask gazowych lamp i ledwie majaczące światełka latarń przy mijanych powozach. Od czasu do czasu musieliśmy gwałtownie przystawać, żeby nie wpaść na coś lub nie przejechać kogoś w tłumie wypełniającym ulicę. Od dawna już wyszliśmy z biura adw.okatów, a ciągle jeszcze byliśmy w drodze. Pomyślałem więc sobie, że moi rodzice widocznie mieszkają na wsi i pewno już niedługo wyjedziemy za rogatki. Na myśl, że za chwilę ujrzę rodzinę, uścisnąłem leciutko rękę Mattii. Zdawało mi się, że właśnie teraz, bardziej niż kiedy indziej, powinienem go przekonać o mojej przyjaźni. Tymczasem zamiast na wieś wjechaliśmy w jeszcze węższe uliczki i nawet usłyszeliśmy gwizd parowozu. Wtedy poprosiłem Mattię, aby zapytał naszego przewodnika, kiedy nareszcie staniemy na miejscu; tamten odpowiedział jednak coś, co mnie zupełnie zbiło z tropu. Miał powiedzieć, że nigdy nie był „w tej dzielnicy złodziei . Chyba Mattia się pomylił! Ale upierał się, że słowo ,,thieves' na pewno znaczy „złodzieje". Powiedziałem sobie wreszcie, że jeżeli urzędnik panów Gretha i Galleya boi się złodziei, to pewno dlatego, że nigdy nie był na wsi, bo „green" z pewnością znaczy „zielony", więc chyba dotyczy drzew i pól. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Mattią i obaj uśmieliśmy się szczerze; ci ludzie z miasta naprawdę są głupi! Nic jednak nie zapowiadało wsi. Czyżby Anglia składała się z samych miast, kamiennych i zabłoconych jak Londyn? Błoto pryskało teraz na wszystkie strony i już od dawna czuliśmy nieznośny odór. A więc byliśmy na jakimś ohydnym przedmieściu, pewnie już ostatnim przed ; | wyjazdem z miasta. Czasem zdawało mi się jednak, że się kręcimy w kół- 1 ko i nawet zwalniamy chwilami, jakby dorożkarz nie znał drogi. Nagle stanęliśmy, otworzył się judasz z tyłu i między dwoma Anglikami wy.wiązała się żywa rozmowa. Mattia wyjaśnił mi, że, jak mu się zdaje, dorożkarz nie chce | dalej jechać, bo nie zna drogi. Żądał dokładniejszych wskazówek* 1 ale urzędnik adwokacki odpowiedział mu, że sam nie wie, bo nigdy nie był w tej dzielnicy złodziei. Dyskusja przeciągała się i nawet stawała się coraz bardziej gwałtowna. W końcu kancelista wysiadł z dorożki, zapłacił mruczącemu coś niechętnie dorożkarzowi, odwrócił się do nas i powiedział „Pst, pst!", co pewnie miało oznaczać, że i my powinniśmy wysiąść. 336 Znaleźliśmy się na błotnistej ulicy wśród mgły. Z jakichś okien padało jasne światło; blask lamp gazowych odbity w lustrach, złoceniach i kryształowych butelkach przeszywał mgłę i dochodził aż do rynsztoka. Była to knajpa, jak Anglicy ją nazywają „gin pałace", gdzie podawano jałowcówkę i inne wszelkiego rodzaju wódki. — Pst! Pst! — powiedział nasz przewodnik. Weszliśmy za nim do knajpy. A jednak nie była to chyba dzielnica nędzarzy, bo jeszcze nie widziałem nic bardziej luksusowo urządzonego. Wszędzie były lustra i złocenia, a lada połyskiwała jak srebrna! Tylko że ludzie stojący przed nią albo opierający się o ściany i beczki byli w łachmanach. Paru nie miało nawet butów, a ich bose stopy, unurzane w błocie, były tak czarne, jakby je wymazali pastą do butów, która nie zdążyła jeszcze wyschnąć. Nasz przewodnik kazał sobie podać przy tej pięknej, srebrnej ladzie jakiś biały, wonny napój, wychylił go równie łapczywie jak wtedy, kiedy wchłaniał mgłę, i wdał się w rozmowę z barmanem, który miał rękawy od koszuli zakasane powyżej łokci. Łatwo zgadłem, że pyta o drogę. A potem znów szliśmy po uliczkach tak wąskich, że mimo mgły widać było domy po ich obu stronach. W poprzek tych uliczek, od domu do domu przeciągnięto sznury, z których zwisała bielizną i jakieś łachmany, ale chyba nie po to, żeby schły! , Zaczynałem się już niepokoić, a Mattia od czasu do czasu spoglądał na mnie spod oka, ale nic nie mówił. Z ulicy skręciliśmy w zaułek, z zaułka w jakieś przechodnie podwórze i znów weszliśmy w zaułek. Tu domy wyglądały jeszcze nędzniej niż w najnędzniejszej wsi we Francji. Wiele było wzniesionych z prostych desek, jak stodoły, a przecież ktoś w nich mieszkał: na ich progach roiło się od kobiet i dzieci. Czasami, w błysku światła, mogłem dojrzeć, że kobiety mają twarze zmizerowane, że włosy, które w brudnych kosmykach opadają im na ramiona, są jasne jak len, a dzieciom nagie ciało przegląda przez łachmany. Po , zaułkach świnie ryły w wodzie stojącej w smrodliwych rynsztokach. Nasz przewodnik stanął niebawem. Znów się zgubił. Ale w tej chwili podszedł do nas jakiś mężczyzna w długim, niebieskim surducie, w kapeluszu przybranym lakierowaną skórą i z czarno-białymi galonami u mankietów. U pasa zwisał mu futerał. Był to policjant. Znów wywiązała się rozmowa i po chwili ruszyliśmy dalej, pro- 22 Bez rodziny 337 wadzeni przez policjanta. Raz jeszcze szliśmy uliczkami i krętymi zaułkami, a mnie się zdawało, że gdzieniegdzie mijamy domy zupełnie rozwalone. Wreszcie zatrzymaliśmy się na jakimś dziedzińcu, pośrodku którego stała kałuża. — Red Lion Court — rzekł policjant. Słyszałem już tę nazwę, a Mattia wytłumaczył mi, że to znaczy „Dziedziniec Czerwonego Lwa". Dlaczego zatrzymaliśmy się tutaj? Niemożliwe, żeby to było Bethnal--Green! Czyżby tu mieszkali moi rodzice? Ależ w takim razie..-. Nie miałem czasu; żeby się nad tym dobrze zastanowić: policjant zastukał w drzwi czegoś, co przypominało szopę zbitą ż desek, a nasz przewodnik mu podziękował. A więc byliśmy na miejscu! Mattia, który nie wypuszczał mojej ręki, uścisnął ją lekko, a ja odwzajemniłem mu uścisk. Podzielał mój niepokój! W tym zdenerwowaniu nie wiedziałem nawet, kiedy otworzyły się drzwi, w które zapukał policjant. Ale od chwili gdy weszliśmy do obszernego pomieszczenia, oświetlonego lampą i blaskiem węgli płonących na ruszcie komina, pamiętam wszystko. ¦ Przed ogniem, w wyplatanym fotelu przypominającym kapliczkę dla jakiegoś świętego, tkwił, nieruchomy jak posąg, jakiś siwobrody starzec w czarnej czapeczce na głowie. Przy stole, naprzeciw sieb>e. siedzieli mężczyzna i kobieta. On, chyba czterdziestoletni, był w szarym, aksamitnym garniturze, twarz miał inteligentną, ale o surowym wyrazie; żona była młodsza od niego o jakieś pięć czy sześć lat. Włosy miała jasne, opadające na chustkę w biało-czarne kwadraty, przewiązaną na piersi, spojrzenie puste, a jej twarz, ongiś ładna, zdradzała dziwną apatię, która przebijała też i z ruchów. Prócz tych dwojga było tu jeszcze czworo dzieci — dwóch chłopców i dwie dziewczynki — tak jasnowłosych, jak ich matka. Najstarsze, chłopiec, mogło mieć z jedenaście lub dwanaście lat, najmłodsze — dziewczynka raczkująca po podłodze — około trzech. Objąłem ten widok jednym rzutem oka, zanim jeszcze nasz przewodnik zdążył otworzyć usta. Prawie nie słuchałem, co mówił, a zresztą i nie rozumiałem. Uderz} to mnie tylko usłyszane już u adwokata nazwisko Driscoll. Wszyscy patrzyli teraz na mnie i na Mattię, nawet ów nieruchosry starzec. Tylko najmłodsza córeczka wlepiła wzrok w Capiego. ¦LŁ 'M ć& ^n i«fł — Który z was nazywa się Remi? —- zapytał po francusku mężczyzna w szarym ubraniu. — Ja — powiedziałem wysuwając się naprzód. — A więc ucałuj ojca, mój chłopcze. W moich marzeniach zawsze myślałem, że w takiej chwili z największą ochotą rzucę się ojcu w ramiona, ale teraz nie odczuwałem tej ochoty. — A oto twój dziadek, twoja matka i twoje rodzeństwo — ciągnął dalej mężczyzna. Podszedłem do matki i ucałowałem ją, nie oddała mi-jednak pocałunku. Powiedziała tylko parę słów, których nie zrozumiałem. — Uściśnij rękę dziadkowi —¦ rzekł ojciec — ale ostrożnie, bo jest sparaliżowany. Przywitałem się też z braćmi i siostrami, najmłodszą chciałem nawet wziąć na ręce, odepchnęła mnie jednak, bo się bawiła z Capim. Przy tym wszystkim byłem zły na siebie: jak to, nie cieszę się, że nareszcie jestem w rodzinie? Gorączkowo czekałem na tę cłiwilę, a teraz nie mogłem się zdobyć na żadne czułe słowo. Czyżbym był potworem? Niegodnym mieć rodzinę? Czy gdyby moi rodzice mieszkali w pałacu, też nie odczułbym żadnego porywu miłości, z którą jeszcze przed paroma godzinami o nich myślałem? Zawstydziłem się. Podszedłem jeszcze raz do matki i pocałowałem ją w usta. Najwidoczniej nie zrozumiała, co mną kieruje, bo obojętnym wzrokiem spojrzała na mnie, a potem zwróciła się do męża i wzruszając ramionami coś powiedziała, co go.pobudziło do śmiechu. Zmroziła 338 339 mnie ich obojętność, bo zdawało mi się, że mój postępek zasługiwał na inne przyjęcie. Nie pozwolono mi się jednak długo zastanawiać. — A to kto? — zapytał ojciec wskazując na Mattię. Wytłumaczyłem, co nas łączy, starając się włożyć w moje słowa całe uczucie, jakie żywiłem dla mojego towarzysza, a jednocześnie podkreślić wdzięczność, którą mu byłem winien. — Aha — rzekł ojciec. — Chciał sobie obejrzeć trochę świata. Już miałem odpowiedzieć, ale Mattia mnie uprzedził. — Tak jest — rzekł. ,— A dlaczego Barberin nie przyjechał z wami? Wyjaśniłem, że Barberin nie żyje, co sprawiło mi wielki zawód po przybyciu do Paryża, gdy już wiedziałem, że rodzice mnie szukają. Ojciec przetłumaczył te słowa matce, a ona odpowiedziała, że to bardzo dobrze, bo-parę razy powtórzyła słowa „well" i „good", które znałem. Dlaczego miało być dobrze, że Barberin nie żyje? Tego nie mogłem pojąć. — Nie umiesz po angielsku? — zapytał ojciec. — Nie. Mówię tylko po francusku i po włosku, bo tego nauczył mnie mój opiekun, któremu Barberin mnie sprzedał. — Witalis? * — To ojciec wiedział...? — Barberin mi powiedział, kiedy pojechałem do Francji, żeby cię odszukać. Pewnie jesteś ciekaw, dlaczego nie odzywaliśmy się przez trzynaście lat? I dlaczego nagle postaraliśmy się odnaleźć Barberina? — Tak, bardzo jestem ciekaw. — To siadaj przy ogniu, zaraz ci to wyjaśnię. Wchodząc zdjąłem harfę i oparłem ją o ścianę, a teraz zrzuciłem plecak i zająłem wskazane mi miejsce. Ale ledwie wyciągnąłem przemoczone i zabłocone nogi do ognia, gdy dziadek bez słowa plunął w moją stronę jak rozgniewany kot. Zrozumiałem, że mu przeszkadzam, i cofnąłem nogi. — Nic sobie z tego nie rób — powiedział ojciec. — Stary nie lubi, kiedy się siada przy ogniu, ale nie zwracaj na niego uwagi i ogrzej się, jeżeli jest ci zimno. Zdumiało mnie, że ktoś tak może mówić o siwowłosym starcu; zdawało mi się, że jeżeli dla kogoś należało mieć względy, to właśnie dla niego, trzymałem więc nogi pod krzesłem. 340 — Jesteś naszym najstarszym synem — zaczął ojciec. — Przyszedłeś na świat w rok po naszym ślubie. Kiedy żeniłem się z twoją matką, miała już dorosłą córkę, która liczyła na to, że ja z nią właśnie się ożenię. A gdy się zawiodła, zapałała nienawiścią do mojej żony, a własnej matki, i w pół roku po twoich narodzinach porwała cię, wywiozła do Paryża i tam porzuciła na ulicy. Nie wiedzieliśmy, co się z tobą stało; staraliśmy się ciebie odnaleźć, ale nie przyszło nam do głowy, żeby szukać we Francji, aż tak daleko, i myśleliśmy, że już nie żyjesz. Dopiero trzy miesiące temu ta kobieta, śmiertelnie chora, powiedziała nam przed zgonem prawdę. Natychmiast pojechałem do Paryża; od komisarza policji dowiedziałem się, że zajął się tobą Barberin, murarz z Chavanon. Trafiłem do niego i on mi zdradził, że cię odsprzedał Witalisowi, wędrownemu komediantowi. Nie mogłem zostać we Francji, dałem więc pieniądze Barberinowi, żeby pojechał do Paryża i szukał ciebie. Kazałem mu, pisać do biura moich adwokatów w Londynie, bo tu mieszkamy tylko zimą. Latem jeździmy wozem po Anglii i Szkocji, bo jesteśmy wędrownymi kupcami. Oto więc, chłopcze, jaką drogą odnaleźliśmy ciebie, abyś po trzynastu latach odzyskał swoje miejsce w rodzinie. Pojmuję, że jesteś trochę oszołomiony, nie rozumiesz bowiem naszej mowy, tak jak my — twojej. Myślę jednak, że się prędko przyzwyczaisz. Tak, z pewnością się przyzwyczaję. Bo czyż to nie była moja prawdziwa rodzina, z którą teraz będę żył? Piękna wyprawka niemowlęca nie powiedziała prawdy. Dla matki Barberin, dla Lizy i ojca Piotra, tych, którzy mi dopomogli, było to nieszczęściem. Nie mogłem spełnić tego, o czym marzyłem, bo wędrowni handlarze, zwłaszcza mieszkający w szopie, nie mogą być przecież bogaci. Ostatecznie jednak odnalazłem rodzinę, a moje sny 0 rodzicach-bogaczach były bardzo dziecinne. Czułe serca warte są więcej od pieniędzy. I nie pieniędzy potrzebowałem, lecz uczucia. Gdy ojciec opowiadał, nakryto do stołu. Postawiono talerze w niebieskie kwiatki, a na metalowym półmisku podano pieczeń wołową obłożoną kartoflami. — Chłopcy, jesteście głodni? — zapytał ojciec zwracając się do mnie 1 do Mattii. Mattia za całą odpowiedź tylko wyszczerzył białe zęby w uśmiechu. — No to siadajmy do stołu — rzekł ojciec. Ale nim usiedliśmy, przysunął jeszcze fotel dziadka. Później sam 341 usiadł plecami do ognia, zabrał się do krajania pieczeni i podał każdemu z nas po porządnym kawałku wraz z porcją kartofli. Nikt nie zadawał sobie trudu, żeby mnie nauczyć dobrych manier, raczej wcale mnie ich nie uczono, a przecież uderzyło mnie to, że moje rodzeństwo posługuje się przy jedzeniu najczęściej palcami, macza je w sosie i oblizuje, czego moi rodzice zdawali się nie dostrzegać. Dziadek zaś interesował się tylko zawartością swojego talerza, a jedyna ręka, którą się mógł posługiwać, ciągle tylko wędrowała od talerza do ust. Ojciec śmiał się z niego za każdym razem, gdy z jego drżących palców wypadł jakiś kęsek. Myślałem, że po skończonej kolacji siądziemy wszyscy przy ogniu. Ojciec rzekł jednak, że spodziewa się wizyty przyjaciół, więc powinniśmy iść spać. Wziął świecę i zaprowadził nas do wozowni, która przylegała do pomieszczenia, gdzie jedliśmy, i miała nam służyć za sypialnię. Stały w niej dwa wielkie, zamknięte wozy, takie jakimi zwykle posługują się wędrowni handlarze. Ojciec otworzył drzwi jednego z nich i wtedy zobaczyliśmy w środku dwupiętrową pryczę. — Oto wasze łóżka — rzekł.,— Dobrej nocy. Tak zostałem przyjęty do mojej rodziny — rodziny Driscollów. Godni szacunku rodzice Odchodząc ojciec zostawił nam świecę, ale zamknął drzwi wozu z zewnątrz. Musieliśmy więc, chcąc nie chcąc, pójść spać. Położyliśmy się prędko, nawet nie pogadawszy z sobą, jak to już weszło nam w zwyczaj, i nie podzieliwszy się myślami z tego dnia pełnego wrażeń. — Dobranoc, Remi — rzekł Mattia. — Dobranoc, Mattia — odparłem. Mattia, tak jak i ja, nie miał ochoty na rozmowę, byłem więc zadowolony z jego milczenia. Ale jeśli się nie chce rozmawiać, to nie znaczy wcale, że chce się spać. Świeca zgasła, ja zaś wciąż nie mogłem oka zmrużyć; przewracając się z boku na bok na wąskim posłaniu, rozmyślałem o ostatnich wydarzeniach. Słyszałem jednak, że Mattia kręci się nade mną, co świadczyło, że też nie może zasnąć. I — Nie śpisz? — zapytałem szeptem. 342 — Nie, jeszcze nie — odparł. — Coś ci dolega? — Nie, nic mi nie jest. Tylko wszystko mi się kręci przed oczyma, jakbym jeszcze był na morzu, a ten wóz się wznosił, opadał i kołysał na boki. Czy to tylko morska choroba przeszkadzała mu zasnąć? A może myśli podobne do moich? Kochał mnie i zbyt byliśmy sobie bliscy, żeby nie odczuwał tego, co ja czuję. Sen nie przychodził, a czas, który mijał, zwiększał tylko mój niejasny niepokój. W pierwszej chwili, wśród mieszanych uczuć, jakie mnie ogarnęły, nie wiedziałem, które jest najsilniejsze. Teraz stwierdziłem, że strach. Przed czym? Nie wiedziałem, ale mnie nie opuszczał. Nie wynikał z tego, że spałem w tym wozie i w tej nędznej dzielnicy.^ W moim wędrownym życiu wiele razy sypiałem w bardziej niebezpiecznych warunkach. Wiedziałem, że nic mi nie grozi, lecz mimo to się bałem. A im bardziej się przed tym broniłem, tym większy ogarniał mnie lęk. Godziny płynęły, a ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, i która może być teraz, bo nigdzie nie bił zegar. Aż nagle usłyszałem dosyć głośny hałas przy drzwiach wozowni wychodzących na inną ulicę, nie na dziedziniec, przez który weszliśmy. Następnie odezwało się kilkakrotne pukanie w umówiony sposób i po chwili słaby promyk światła wpadł do naszego wozu. N Zdziwiony, bystro rozejrzałem się wkoło. Capi, który spał pod moim łóżkiem, zbudził się i zaczął warczeć. Zobaczyłem, że światło wpada przez małe okienko w ściance, przy której stała nasza prycza i którego przedtem nie dostrzegłem, bo było zasłonięte. Połowa okienka wychodziła na łóżko Mattii, a druga połowa — na moje. Bałem się, że Capi obudzi cały dom, ścisnąłem więc mu pyszczek dłonią i wyjrzałem przez okienko. W wozowni był ojciec, na palcach podszedł do drzwi wychodzących na ulicę, cichb je otworzył, wpuścił dwóch mężczyzn z ciężkimi workami na plecach i równie cicho zamknął drzwi za nimi. Potem przyłożył palec do ust i drugą ręką, w której trzymał ślepą latarkę, wskazał na wóz, dając tym znać, żeby nie robiono hałasu, bo może nas to zbudzić. Wzruszyła mnie ta troska i już chciałem krzyknąć, żeby się mną nie krępował, bo i tak nie śpię, ale zląkłem się, że zbudzę Mattię. Ojciec pomógł przybyszom zdjąć worki i wyszedł, po chwili jednak 343 wrócił z matką. Tymczasem tamci dwaj rozpakowali worki: jeden zawierał materiały, drugi różne dzianiny, trykoty, pończochy i rękawiczki. Zrozumiałem, że są to kupcy, którzy przyszli sprzedać swoje towary moim rodzicom. Ojciec brał każdy przedmiot do ręki, oglądał, potem podawał matce, a ona małymi nożyczkami wypruwała z nich metki i chowała do kieszeni. Zdziwiło mnie to, jak również zastanowiła godzina wybrana na ten handel. Nie przerywając swego zajęcia, ojciec półszeptem o coś pytał obu mężczyzn. Gdybym znał angielski, może bym usłyszał, co mówi, ale gdy się nie zna języka, źle się nawet słyszy. Jedno słowo tylko do mnie dotarło, często powtarzane: „policemen". Po skrupulatnym przejrzeniu zawartości obu worków rodzice i obaj mężczyźni przeszli z wozowni do szopy, pewnie dla załatwienia rachunków, a w wozie znów zrobiło się ciemno. Usiłowałem wmówić sobie, że w tym, co widziałem, nie ma nic dziwnego, ale daremnie. Dlaczego ci ludzie weszli tak po kryjomu? Dlaczego o policji mówiono szeptem, jakby się bano, że ktoś z zewnątrz może usłyszeć? Dlaczego moja matka obcinała metki z towarów, które kupiła? Oczywiście, te myśli jeszcze bardziej wybiły mnie ze snu, ale na próżno starałem się ich pozbyć. Po jakimś czasie znów słabe światełko wpadło do naszego wozu i znów spojrzałem przez szparę w zasłonce okienka. Ale gdy po raz pierwszy zrobiłem to całkiem naturalnie, po prostu wiedziony ciekawością, to teraz, choć mówiłem sobie, że może lepiej będzie nic nie wiedzieć, jednak patrzałem z niepokojem. Rodzice byli sami i gdy matka szybko robiła paczki z rzeczy przyniesionych przez tamtych mężczyzn, ojciec wziął miotłę i zaczął zamiatać jeden z kątów wozowni, a kiedy po chwili spod omiatanego piasku wyjrzała klapa, podniósł ją i zszedł w dół z przygotowanymi* przez matkę paczkami. Nie wiem, czy piwnica była bardzo głęboka, ale matka musiała. mu świecić latarnią. Po zniesieniu paczek ojciec wyszedł, zamknął klapę i namiótł na nią piasku, tak że trudno się było domyślić, co się pod nim ukrywa. Później oboje nakruszyli na to słomy i teraz podłoga w tym miejscu niczym się nie różniła od pozostałej. Potem zabrali się i wyszli, ale w chwili gdy zamykali drzwi za sobą, zdawało mi się, że Mattia poruszył się i położył głowę na poduszce. Czyżby widział także to wszystko? 344 Nie śmiałem go zapytać. Teraz wiedziałem, skąd się bierze mój strach. Nie z niepewności. Byłem cały skąpany w zimnym pocie. Przez resztę nocy nie zmrużyłem oka. Pianie koguta oznajmiło mi nadejście świtu. Dopiero wtedy zasnąłem, ale męczyły mnie okropne sny. Zbudził mnie zgrzyt klucza. Drzwi naszego wozu stały otworem. Wyobrażałem sobie, że to ojciec przyszedł nas zbudzić, i co prędzej zamknąłem oczy, żeby go nie widzieć. — To twój brat zwrócił nam wolność — rzekł Mattia. — Ale już odszedł. Kiedy umyliśmy się, Mattia zapytał, czy dobrze spałem. Ja o nic go nie pytałem, a gdy przez chwilę przyglądał mi się uważnie, spuściłem oczy. Weszliśmy do kuchni. Nie było tam moich rodziców, tylko dziadek siedział w fotelu przed ogniem, jakby się stamtąd od wczoraj nie ruszał, moja starsza siostra, Annie, sprzątała ze stołu, a mój najstarszy brat, Allen, zamiatał podłogę. Podszedłem do nich i wyciągnąłem rękę na powitanie, ale pracowali dalej, tak jakby mnie nie widzieli. Wtedy skierowałem się do dziadka, który i dzisiaj nie pozwolił podejść do siebie i plunął w moją stronę. Stanąłem jak wryty i zwróciłem się . do Mattii. — Zapytaj — powiedziałem — o której wróci ojciec i matka. Mattia powtórzył moje pytanie, a dziadek usłyszawszy, że mówi się do niego po angielsku, zaraz zmiękł. Jego twarz straciła straszliwy, skamieniały wyraz i zechciał łaskawie odpowiedzieć. — Co mówi? — zapytałem. — Że twój ojciec wyszedł na cały dzień, a matka śpi i że możemy iść się przejść. — Nic więcej nie powiedział? — zapytałem, bo zdawało mi się, że mówił znacznie dłużej. Mattia był wyraźnie zaambarasowany. — Nie wiem, czy go dobrze zrozumiałem do końca — odparł. — To powiedz tak, jak zrozumiałeś. — Chyba powiedział, że mamy skorzystać, gdybyśmy znaleźli w mieście dobrą okazję, a potem dodał, tego już jestem pewny: „Zapamiętaj sobie moją lekcję: trzeba żyć kosztem głupców". Niewątpliwie dziadek zrozumiał, że Mattia mi tłumaczy, co mówił, 345 bo przy ostatnich słowach zdrową ręką wykonał ruch, jakby ją wsuwał do kieszeni, i znacząco mrugnął okiem. — Chodźmy — powiedziałem do Mattii. Dwie lub trzy godziny spacerowaliśmy w pobliżu domu z obawy, żeby nie zabłądzić. A w dzień ta dzielnica wydała mi się jeszcze straszniejsza niż wieczorem. Nędza ze wszystkimi swoimi najsmutniejszymi objawami wyzierała z każdego budynku, z*iać ją było na każdym człowieku. Spoglądaliśmy na siebie, nic nie mówiąc. Potem zawróciliśmy i tą samą drogą przywędrowaliśmy do domu. Matka już wyszła ze swego pokoju. Zaraz od drzwi zobaczyłem, że leży z głową opartą o stół. Pewnie była chora, podbiegłem więc do niej, żeby ją bodaj uściskać, skoro nie mogę się z nią porozumieć. Ale wtedy niepewnym ruchem uniosła głowę, jakby jej nie mogła utrzymać w równowadze, i spojrzała na mnie nie widzący mi oczami. Z jej ciepłego oddechu bił zapach wódki. Cofnąłem się, a wówczas głowa jej bezwładnie opadła znów na ręce wyciągnięte w poprzek stołu. — Gin — rzekł dziadek. Spojrzał na mnie szyderczo i rzekł coś, czego nie zrozumiałem. W pierwszej chwili stałem nieruchomy, jakby wyprany z wszelkich uczuć, ale po paru sekundach spojrzałem na Mattię, który patrzał na mnie ze łzami w oczach. Dałem mu znak i znów wyszliśmy na ulicę. Długo szliśmy trzymając się za ręce, bez celu, prosto przed siebie. — ,Dokąd chcesz iść? — z niepokojem zapytał Mattia po jakimś czasie. — Nie wiem. Dokądś, gdzie moglibyśmy spokojnie pomówić, bo w tym tłumie nie potrafię. W moich wędrówkach po lasach i polach nauczyłem się od Witalisa nigdy nic ważnego nie mówić na ulicach miast lub we wsi. Ruch koło mnie zawsze przeszkadzał mi zebrać myśli, a teraz chciałem z Mattią pomówić poważnie, bo dobrze wiedziałem, o co mi chodzi. W chwili kiedy zadał mi tamto pytanie, wyszliśmy akurat na szerszą ulicę, a u jej końca dostrzegłem drzewa. Myślałem, że może już wyszliśmy na wieś, lecz był to tylko rozległy park z wielkimi, zielonymi trawnikami i z kępami młodych drzewek: miejsce wymarzone do rozmowy. — Wiesz, Mattia, jak cię kocham — powiedziałem, gdy siedliśmy w ustronnym zakątku. — Wiesz, że to z czystej przyjaźni prosiłem cię, abyś mi towarzyszył do moich rodziców. Chyba więc nie zwątpisz o moich uczuciach, niezależnie od tego, czego od ciebie zażądam? — Jakiś ty głupi! — odparł próbując się uśmiechnąć. — Śmiejesz się, bo nie chcesz, żebym się rozrzewnił, ale z kim mógłbym płakać, jeżeli nie z tobą? Objąłem go i rozpłakałem się gorzkimi łzami. Nigdy, nawet kiedy byłem sam, zagubiony na szerokim świecie, nie czułem się tak nieszczęśliwy. Gdy się wypłakałem, spróbowałem się uspokoić. Nie przyszedłem do tego parku, żeby się skarżyć przed Mattią. Nie chodziło mi o mnie lecz o niego. — Mattia — powiedziałem — musisz wracać do Francji. — Porzucić cię? Nigdy! — odparł. — Wiedziałem, że mi tak odpowiesz, i bardzo się cieszę, że nie chcesz się ze mną rozstawać. A jednak musisz, musisz wrócić do Francji czy do Włoch, gdzie zechcesz, bylebyś tylko nie został w Anglii. — A ty dokąd chcesz pójść? Dokąd chcesz, abyśmy poszli? — Ja? Ja muszę zostać w Londynie z moją rodziną, bo czyż to nie mój obowiązek być z rodzicami? Weź resztę pieniędzy i jedź. — Nie mów tak, Remi; jeżeli ktoś z nas powinien wyjechać, to ty. — Dlaczego? — Bo... Nie skończył i odwrócił wzrok, unikając mojego pytającego spojrzenia. — Mattia, powiedz mi całkiem szczerze, nie oszczędzając mnie bez obawy: nie spałeś tej nocy? Widziałeś? Zduszonym głosem odparł patrząc w ziemię: — Nie, nie spałem. — I co widziałeś? — Wszystko. ''. ' — Zrozumiałeś? — Tak. Ci, co sprzedawali te rzeczy, wcale ich nie kupili. Twój ojciec gniewał się na nich, że pukali do drzwi wozowni zamiast do domu, a oni odpowiedzieli, że policja ich śledziła. — Widzisz więc, że musisz odejść. — Jeżeli ja mam odejść, to i ty musisz. To jest tak samo konieczne dla ciebie, jak i dla mnie. — Widzisz, kiedy cię tutaj ciągnąłem, myślałem,, że moi rodzice 346 347 wykształcą nas obu i że się już nigdy nie rozłączymy. Ale inaczej się stało, a tamto było tylko marzeniem. Musimy się więc rozstać. — Nigdy! — Posłuchaj i nie martw mnie jeszcze bardziej. Gdybyśmy w Paryżu spotkali Garofolego i gdybyś musiał do niego wracać, nie chciałbyś chyba, żebym ci towarzyszył, prawda? Mattia milczał. — No, czy nie mam racji? — nalegałem. Po chwili namysłu odparł; — Teraz ty mnie posłuchaj: kiedy w Chavanon mówiłeś o swojej rodzinie, która cię szuka, to mnie zmartwiło, choć powinno było ucieszyć. Zamiast myśleć o tobie, myślałem o sobie. Martwiłem się, że znajdziesz rodzeństwo, które będziesz tak kochał, jak mnie, a może nawet więcej, bogate, dobrze wychowane, wykształcone, piękne panienki i przystojnych chłopców — i byłem zazdrosny. Musisz o tym wiedzieć. Powinienem ci to wyznać, żebyś, mi wybaczył te brzydkie myśli, jeżeli możesz. — Och; Mattia! — Powiedz, że mi przebaczasz. — Z całego serca. Widziałem, że się martwisz, ale nigdy nie miałem ci tego za złe. — Bo jesteś głuptas, głuptas o złotym sercu. Niedobrym ludziom trzeba to mieć za złe, że są niedobrzy, a ja byłem niedobry.. Ale jeżeli ty mi wybaczasz, bo jesteś dobry, to ja sobie nie wybaczam, bo jestem zły. Nie wiesz jeszcze wszystkiego; mówiłem sobie: udam się z nim do Anglii i zobaczę — jeżeli będzie szczęśliwy i nie będzie już miał dla mnie czasu, odejdę, wrócę do Lukki, do mojej siostry Krystyny. Ale ty, zamiast być bogatym i szczęśliwym, nie jesteś bogaty i zostałeś... nie tym, czym myśleliśmy. A jeśli tak, to nie powinienem odchodzić i wracać do Krystyny, tylko zostać z tobą, moim przyjacielem i bratem. Objął mnie, przycisnął do siebie, a mnie znów łzy napłynęły do oczu Nie były to jednak łzy goryczy jak poprzednio. Mimo to, choć szczerze wzruszony, nie dałem się przekonać. — Musisz odejść, wrócić do Francji, zobaczyć Lizę, ojca Piotra, matkę Barberin i wszystkich moich przyjaciół, żeby im powiedzieć, dlaczego nie mogę spełnić danych im obietnic, tego, co sobie wymarzyłem. Powiesz, że nfoi rodzice nie są bogaci, jak myśleliśmy, i to niech posłuży za moje usprawiedliwienie. Rozumiesz? Przecież to nie hańba, że się jest biednym! — Wcale nie dlatego chcesz, abym odszedł, że oni są biedni. A więc nie odejdę. — Mattia, proszę cię, nie martw mnie jeszcze bardziej. Widzisz, że i tak dosyć mam zmartwień. — Nie chcę cię zmuszać, żebyś mi powiedział to, o czym się wstydzisz mówić. Nie jestem idiotą; może nie jestem taki bystry,' ale jeżeli nie pojmuję wszystkiego, co ma wejść tu — stuknął się w głowę — to czuję, co mi się tutaj odzywa — przyłożył rękę do serca. — Wcale nie chcesz, abym sobie poszedł dlatego, że twoi rodzice są biedni i nie mogą mnie żywić (nie byłbym dla nich ciężarem, pracowałbym i zarobił), ale dlatego, bo... no, po tym, coś widział tej nocy, boisz się o mnie. — Mattia, nie mów tak. — Boisz się, żeby mi nie przyszło odcinać metek od nie kupionych towarów. ' — Cicho, Mattia, proszę cię! Ze wstydu ukryłem twarz w dłoniach. — A więc jeżeli ty boisz się o mnie, to ja się boję o ciebie i dlatego mówię: uciekajmy razem, wracajmy do Francji, żeby zobaczyć znów matkę Barberin, Lizę i naszych przyjaciół. —- To niemożliwe. Dla ciebie moi rodzice nic nie znaczą. Niczego im nie zawdzięczasz. Ale to moja rodzina i powinienem przy niej zostać. — Twoja rodzina! Ten sparaliżowany starzec twoim dziadkiem! Ta kobieta, która śpi oparta o stół — twoją matką! j Zerwałem się i już rozkazującym, nie proszącym tonem zawołałem: — Cicho bądź! Zabraniam ci tak mówić! Przecież tak się odzywasz o moim dziadku, o mojej matce. Winienem im szacunek i miłość. — Byłbyś im winien, gdyby naprawdę byli twoją rodziną. Ale jeżeli nie są, to czy masz ich szanować? — Nie słyszałeś, co ojciec opowiadał? — A czegóż dowodzi to jego opowiadanie? Zginęło im dziecko, które teraz byłoby w twoim wieku. A potem znaleźli nie to, którego szukali. Ot i wszystko! — Zapominasz, że skradzione im dziecko zostało porzucone na ulicy de Breteuil, a mnie właśnie tam znaleziono. I. że nawet dzień się zgadza. 348 349 — A dlaczego by dwojga dzieci nie można było tego samego dnia znaleźć na jednej ulicy? Czyż komisarz policji nie mógł się omylić kierując tego Driscojla do Chavanon? Przecież to możliwe. Całkiem Łihipie! — Może głupie, bo ja to mówię; bo ta moja biedna głowa nie pozwala mi się odpowiednio wysłowić. Kto inny by to lepiej powiedział i wtedy wyglądałoby rozsądnie. Myśl jest dobra, tylko ja jestem głupi! I to wszystko! — Niestety, nie wszystko! — Zwróć też uwagę, że wcale nie jesteś podobny do ojca i matki i że nie jesteś blondynem, jak wszyscy twoi bracia i siostry. Słyszysz? Wszyscy, co do jednego! Dlaczego tak jest? I jeszcze jedna dziwna rzecz: jak ludzie niebogaci mogli wydać tyle pieniędzy na poszukiwanie dziecka? Dla tych wszystkich powodów uważam, że wcale nie należysz do ich rodziny. Wiem, że jestem głupi, zawsze mi to mówiono z powodu tej mojej głowy. Ale ty nie jesteś Driscollem i nie powinieneś z nimi zostać. Jeżeli mimo wszystko chcesz zostać, zostanę z tobą. Ale musisz napisać do matki Barberin, żeby nam dokładnie dała znać, jak wyglądała twoja wyprawka. Kiedy dostaniemy odpowiedź, wypytasz się o to samo Driscolla, którego nazywasz swoim ojcem. Wtedy może się coś wyjaśni. Do tego czasu nie ruszę się z miejsca i żeby tam nie wiem co, zostanę z tobą. A gdybyśmy musieli pracować, będziemy pracowali razem. — A jeżeli kiedyś dostaniesz po głowie? Uśmiechnął się smutno. — Nic wielkiego. Czy to boli, gdy się bierze cięgi za przyjaciela? Capi schodzi na złe drogi ' Do domu wróciliśmy dopiero o zmierzchu. Cały dzień gadaliśmy spacerując po tym pięknym parku, a za obiad posłużył nam kawałek chleba, który sobie kupiliśmy. Ojciec już był w domu, a matka się krzątała: ani on, ani ona nic nie posiedzieli na naszą tak długą nieobecność. Dopiero po kolacji ojciec oświadczył, że musi pomówić z nami obydwoma. Kazał nam przysunąć się do kominka, co wywołało protesty dziadka, zazdrosnego o swoje miejsce przy ogniu. • — Opowiedzcie mi, jak zarabialiście na życie w; Francji — powiedział ojciec. Wyjaśniłem mu. — 1 nigdy nie baliście się umrzeć z głodu? — zapytał. ~ Nie. Nie tylko zarabialiśmy na życie, ale jeszcze mieliśmy za co kupić krowę — z dumą oświadczył Mattia i opowiedział, jak do tego doszło. . --- No to musicie być utalentowani — rzekł ojciec. — Pokażcie, co umiecie. Wziąłem harfę i zagrałem coś, ale nie moją neapoiitańską piosenkę. — Dobrze, bardzo dobrze — powiedział ojciec. - A co potrafi Mattia? Mattia zagrał na skrzypcach i na kornecie pistonowym. Ten ostatni instrument wywołał zachwyt dzieci, które nas otaczały zwartym kołem. — No, a Capi? — dopytywał się ojciec. — Chyba go nie prowadzicie z sobą dla własnej przyjemności! Też musi umieć zarobić na siebie. Byłem dumny z umiejętności psa, nie tylko ze względu na niego, ale i ze względu na jego nauczyciela, Witalisa. Postarałem sie więc, zęby zaprezentował kilka sztuczek ze swojego repertuaru, czym jak zwykle, osiągnął wielkie powodzenie u dzieci. — Taki pies to majątek — zawyrokował ojciec. Rozpłynąłem się w pochwałach nad Capim i zapewniłem, że potrafi szybko nauczyć się wszystkiego, nawet rzeczy, jakich normalnie psy nie robią. Ojciec przekładał, na angielski moje słowa. Zdawało mi się jednak, Le coś dodał, czego nie mogłem zrozumieć, ale co pobudziło wszystkich do śmiechu, nawet dziadka, który parę razy mrugnął okiem i wykrzyknął: „Fine dog]', co znaczy: mądry pies. Capi jednak nie wbił się z tego powodu w dumę. — Skoro tak — rzekł ojciec — coś wam zaproponuję. Ale przede wszystkim Mattia musi powiedzieć, czy chce zostać w Anglii i mieszkać u nas. — Chcę zostać z Remim — odparł Mattia, który był sprytniejszy, "iż się wydawało. — Pójdę za nim wszędzie. Ojciec, który nie odgadł ukrytego sensu tej odpowiedzi, wydawał ¦¦ic zadowolony. , W takim razie — zaczął — wracam do mojej propozycji. 350 351 ¦ Nie jesteśmy bogaci i musimy zarabiać na życie. Latem jeździmy po Anglii i dzieci krążą po domach oferując nasze towary. Ale w zimie nie mamy wiele do roboty. Kiedy więc będziemy w Londynie, możecie grać na ulicach i jestem pewien, że dobrze zarobicie, zwłaszcza przed Bożym Narodzeniem. Ale ponieważ nie należy niczego marnować, Capi będzie się popisywał z Allenem i Nedem. — Capi pracuje dobrze tylko ze mną — powiedziałem natychmiast, bo nie chciałem się z nim rozstawać. — Nie bój się, nauczy się pracować z nimi. A w ten sposób zarobimy więcej. — Zapewniam jednak, że nie pójdzie mu tak dobrze. A poza tym my dwaj zarobimy z nim więcej niż sami. — Dosyć! — przerwał mi ojciec. — Kiedy coś powiedziałem, to tak musi być. To jest reguła panująca w tym domu. Liczę, że się do niej zastosujesz. Cóż mogłem na to poradzić? Ale w duchu pomyślałem, że moje marzenie równie źle się skończyło dla Capiego, jak i dla mnie. Mamy więc być rozdzieleni! Zmartwiłem się bardzo. Poszliśmy spać do naszego wozu, ale tym razem ojciec nas nie zamknął. Kiedy już leżałem, Mattia, który rozbierał się dłużej, szepnął mi do ucha: — Widzisz, że temu, którego nazywasz ojcem, nie wystarcza, aby jego dzieci pracowały, potrzeba mu także psów. Jeszcze nie przejrzałeś? Jutro napiszemy do matki Barberin. Ale nazajutrz trzeba było pouczyć Capiego; wziąłem go na kolana i łagodnie, często całując w łebek, wytłumaczyłem mu, czego się teraz od niego wymaga. Poczciwy, jakże na mnie patrzał i jak słuchał! Kiedy oddałem smycz w ręce Allena, jeszcze raz wytłumaczyłem wszystko pudlowi, a on był tak rozumny, taki posłuszny, że się nie sprzeciwiał i choć ze smutkiem, poszedł za moimi braćmi. Mattię i mnie ojciec postanowił sam zaprowadzić do dzielnicy, gdzie mogliśmy najwięcej zarobić. Przeszliśmy więc cały Londyn i dotarliśmy do tej części miasta, gdzie domy były ładne, z portykami, a ulice szerokie, przecinające parki i ogrody. Chodniki na tych wspaniałych ulicach były także szerokie i zupełnie nie spotykało się tu biedaków w łachmanach i z wygłodzonymi twarzami, tylko piękne, szykowne panie - i lśniące świeżym lakierem powozy, zaprzężone w śliczne konie. Na kozłach zaś siedzieli wielcy i grubi stangreci z upudrowanymi włosami. — Do domu wróciliśmy późno, bo z West End do Bethnal-Green było daleko. Capi też już wrócił i był w dobrym humorze, ale straszliwie ubłocony. Ucieszyłem się na jego widok, natychmiast wytarłem go suchą słomą, owinąłem w barani kożuszek i wziąłem do swego łóżka. Trudno powiedzieć, kto z nas był bardziej szczęśliwy: on czy ja! Tak trwało przez wiele dni: wychodziliśmy rano i wracaliśmy dopiero wieczorem po odegraniu całego naszego repertuaru w tej lub w innej dzielnicy. Capi zaś szedł z Allenem i Nedem pokazywać swoje sztuczki. Ale któregoś wieczoru ojciec powiedział, że jutro mogę go zabrać z sobą, bo chłopcy muszą zostać w domu. Ucieszyliśmy się bardzo, Mattia i ja, i powiedzieliśmy sobie, że dziś musimy zarobić dużo pieniędzy, żeby zachęcić tym moich rodziców do zwrócenia nam Capiego na stałe. Postanowiliśmy więc się nie oszczędzać. Starannie wyczesaliśmy i wyszczotkowaliśmy psiaka i zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy do dzielnicy, gdzie, jak wiedzieliśmy, przechodnie chętnie sięgają do portmonetek. Czekała nas droga przez cały Londyn. Tak się fatalnie złożyło, że od dwóch dni mgła wisiała nad miastem. Niebo, a raczej to, co w Londynie nazywa się niebem, wyglądało jak jedna wielka chmura czerwonej pary, ulice zaś spowite były szarawym, nieprzejrzystym dymem, przez który nie widziało się dalej niż na parę kroków. Na ulicach było pusto, a jeżeli ktoś wyglądał z okna, to nie mógł dojrzeć Capiego. Źle się więc zapowiadały nasze zarobki i Mattia klął mgłę, tę przeklętą angielską jog, nawet sobie nie wyobrażając, jaką usługę odda nam ona za chwilę. Szliśmy szybko, a Capi biegł u naszych nóg, powstrzymywany , tylko od czasu do czasu rzuconym słowem, co lepiej skutkowało od linki. Niebawem dotarliśmy do handlowej ulicy Holborn, która, jak wiadomo, jest jedną z najbardziej ruchliwych ulic Londynu. Nagle zauważyłem, że Capi gdzieś znikł. To było dziwne. Przystanąłem u wylotu jakiejś alei i zagwizdałem cicho, bo nic nie mogłem dojrzeć. Zacząłem się już niepokoić, czy go nam nie ukradziono, kiedy nagle nadbiegł pędem, trzymając w pysku parę wełnianych pończoch i radośnie merdając ogonem. Wspiął się na mnie łapami i zaprezentował mi ten łup, jakby chciał mi go dać. Był bardzo z siebie dumny, że się dobrze wywiązał z ogromnie trudnego zadania, i czekał na pochwałę. Wszystko to trwało zaledwie parę sekund. Stałem oszołomiony, ale Mattia schwycił szybko jedną ręką pończochy, a drugą pociągnął mnie w głąb alei. . 352 .23 Bez rodziny 353 — Chodźmy prędko — powiedział — ale nie biegnijmy. I dopiero po paru minutach wyjaśnił mi, dlaczego uciekamy. — I ja się zastanawiałem, skąd te pończochy — tłumaczył — gdy nagle usłyszałem, jak ktoś mówi: „Gdzie się podział ten złodziej?" Złodziej to Capi, rozumiesz? Gdyby nie mgła, zatrzymaliby nas za kradzież. Aż za dobrze zrozumiałem i przez chwilę nie mogłem tchu złapać: mojego uczciwego psa nauczono kraść! — Wracajmy do domu.— powiedziałem -—weź go na linewke. Mattia się nie odezwał i ruszyliśmy'szybkim krokiem. Matka i ojciec zwijali przy stole jakieś materiały. Rzuciłem pończochy na stół, wywołując tym wybuch śmiechu moich braci. — Oto > para pończoch, które Capi skradł, bo zrobiono z niego złodzieja. Myślę, że chyba dla żartu. Mówiąc to, trząsłem się cały ze zdenerwowania, a jednak nigdy jeszcze nie byłem tak stanowczy. —, A jeżeli nie dla żartu — odpowiedział ojciec — to co zrobisz, moje złotko? — Uwiąże mu kamień u szyi i, choć jestem do niego bardzo przywiązany, utopie go w Tamizie. Nie. chce, żeby był złodziejem, i sam też nim nie chcę być. Wolę się utopić, gdyby miało do tego dojść. Ojciec ySpojrzał na mnie i zrobił gwałtowny ruch, jakby mnie chciał zatłuc na śmierć. Palił mnie jego wzrok, ale nie spuściłem oczu. Powoli rozchmurzył ściągniętą gniewem twarz, — Masz rację, to był żart — rzekł — i żeby się już nie powtórzył, Capi będzie wychodził tylko z tobą. .¦ Piękna wyprawka kłamała Allen i Ned nie ukrywali zaczepnej do mnie niechęci, mimo że usiłowałem pozyskać sobie ich sympatię, i wszystkie moje próby w tym kierunku budziły w nich gniew. Najwidoczniej nie uważali mnie za brata. Po awanturze z Capim nasze stosunki nabrały jeszcze wyraźniejszego charakteru; dałem im do zrozumienia, oczywiście nie słowami, bo nie umiałem po angielsku, tylko wymownymi gestami, że jeżeli zechcą coś zrobić mojemu psu, potrafię go obronić albo się zemścić. Skoro nie mogłem mieć braci, chciałem mieć chociaż siostry. Jednakże starsza, Annie, była mi tak samo nieżyczliwa i wrogo przyjmowała wszystkie wysiłki nawiązania serdecznych stosunków. Nie było dnia, żeby nie spłatała mi bolesnego figla, a muszę powiedzieć, że pod tym względem nie brakowało jej pomysłów. Odepchnięty przez Allena i Neda, a także przez Annie, miałem już tylko trzyletnią Kate, za małą, żeby się mogła przyłączyć do braci i siostry. Dawała się brać na kolana i nosić na rękach, przede wszystkim dlatego, że pozwalałem jej bawić się z Capim, a później <-- kiedy już wrócił do mnie — dlatego, że przynosiłem jej cukierki, ciastka i pomarańcze, którymi dzieci z całą powagą nagradzały jego śmieszne sztuczki. Oczywiście, pomarańcze dla psa — tó nie miało sensu, ale brałem je z wdzięcznością, bo w ten sposób zdobywałem sobie przychylność Kate. Tak więc z całej mojej rodziny, dla której żywiłem tyle czułości, wysiadając ze statku w Anglii, tylko ta mała pozwalała mi się kochać. Dziadek nadal z wściekłością pluł w moją stronę, gdy się zbliżałem do 354 355 niego, ojciec wcale się mną nie zajmował i tylko wieczorem dopominał się o zarobione przez nas pieniądze, matka najczęściej była, jak się to mówi, „nieprzytomna", Allen, Ned i Annie mnie nienawidzili, jedynie Kate pozwalała mi się pieścić, i to pod warunkiem, że nie podchodziłem do niej z pustymi rękami. Cóż za rozczarowanie! Choć więc na początku nie chciałem wierzyć podejrzeniom Mattii, teraz, zmartwiony, począłem sobie mówić, że gdybym naprawdę należał do tej rodziny, miałaby ona dla mnie inne uczucia od tych, które tak bez ogródek mi okazuje, tym bardziej że niczym nie zasłużyłem sobie na podobną obojętność i szorstkość. Kiedy Mattia spostrzegł, że się trapię, zaraz domyślił się powodu i rzekł jakby sam do siebie: — Ciekaw jestem, co też odpowie matka Barberin. ¦ Chcąc odebrać ten list, który miał być nadesłany na poste restante, zmieniliśmy naszą zwykłą marszrutę, tak aby przechodzić obok urzędu pocztowego. Długo zaglądaliśmy tam daremnie, aż wreszcie nadszedł tak niecierpliwie oczekiwany list. Urząd pocztowy nie jest dogodnym miejscem do czytania, listów, udaliśmy się więc do pobliskiej alei, co pozwoliło mi trochę ochłonąć z podniecenia. Teraz mogłem spokojnie zabrać się do czytania listu, który proboszcz napisał dla matki Barberin. „Mój- mały Renii! Bardzo mnie zdziwiło i zmartwiło, co piszesz, bo sądząc ze słów mojego biednego męża po znalezieniu ciebie, tak jak i po rozmowie ''{ z osobą, która cię szukała, myślałam, że twoi rodzice są zamożni, a nawet bogaci. Potwierdzała to też twoja bogata wyprawka, w jakiej cię znalazł i przyniósł Barberin do Chavanon. Prosisz, abym ci opisała jej wygląd, łatwo mi to przyjdzie, bo ją jeszcze mam, na wypadek gdyby rodzice cię szukali i chcieli sprawdzić twoją tożsamość, czego się stale spodziewałam. Ale przede wszystkim muszę powiedzieć, że nie miałeś powijaków; jeżeli ci kiedyś o nich mówiłam, to z przyzwyczajenia, bo u nas wszystkie dzieci się spowija. Ty nie byłeś spowity, tylko ubrany i oto jak: miałeś koronkowy czepeczek, bardzo piękny i kosztowny, kafta-niczek z cienkiego płótna przybrany koroneczkami u szyi i na rękawach, flanelową pieluszkę, białe, wełniane pończoszki, białe, szydełko- 356 wane butki -z jedwabnymi chwaścikami, białą, również flanelową, su-kieneczkę i wreszcie obszerny kaszmirowy płaszczyk z kapturem, podbity jedwabiem, pięknie haftowany po wierzchu. Wreszcie trzeba dodać, że żaden z tych przedmiotów nie miał monogramów, tylko na kaftaniczku i flanelowej pieluszce pozostał znak po ich wycięciu. Widać z tego, że pomyślano o tym, aby utrudnić rodzicom poszukiwania. Niestety, mój kochany Remi, nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Gdybyś potrzebował tej wyprawki, napisz, a zaraz ci ją przyślę. ' Nie rozpaczaj, drogie dziecko, że nie- możesz mi dać tych wszystkich pięknych prezentów. Krowa, którą mi kupiłeś za zarobione pieniądze, odejmując sobie od ust, warta jest dla mnie najwspanialszych darów. Z przyjemnością mogę ci donieść, że jest ona w doskonałym zdrowiu, ciągle tak samo mleczna i dzięki temu jest mi nareszcie dużo lżej. "Zawsze gdy na nią patrzę, myślę o tobie i twoim małym koledze, Mattii. Zrobisz mi przyjemność, gdy znów przyślesz mi wiadomość o sobie, a mam nadzieję, że będzie ona pomyślna. Jakżebyś się mógł źle czuć w rodzinie, mając takie dobre, tkliwe serce! Z pewnością będą cię kochali, jak na to zasługujesz. Całuję cię serdecznie twoja piastunka Barberin Serce mi się ścisnęło przy końcowych zdaniach tego listu. Biedna matka Barberin, jaka ona była dla mnie dobra, a kochając mnie myślała, że wszyscy też muszą mnie kochać! — Poczciwa kobieta — rzekł Mattia — pamiętała o mnie. Ale nawet gdyby zapomniała, i tak wdzięczny byłbym jej za ten list. Z tym dokład- ' nym opisem twojej wyprawki lepiej niech się pan Driscoll nie pomyli w wymienianiu tego wszystkiego, co miałeś na sobie, kiedy cię skradziono. — Mógł zapomnieć. — Co też opowiadasz?! Czy można zapomnieć, co miało na sobie dziecko w dniu, kiedy się je zgubiło? Przecież to ułatwi jego odnalezienie! — Poczekaj z tymi przypuszczeniami, dopóki nie usłyszymy, co powie. ' — To nie ja je robię, tylko ty, mówiąc, że mógł zapomnieć. — Zobaczymy. 357 Nie było łatwo zapytać ojca, jak byłem ubrany, kiedy mnie skradziono. Gdybym to miał zrobić bez żadnej ukrytej myśli, może by to nie sprawiało takiego kłopotu. Ale właśnie ta ukryta myśl odbierała mi odwagę i kazała ,sie wahać. Wreszcie, któregoś dnia, kiedy lodowaty deszcz zmusił nas do wcześniejszego ,niż zwykle powrotu, zebrałem się na odwagę i naprowadziłem rozmowę na temat, który mnie tak dręczył. Już przy pierwszych słowach ojciec spojrzał na mnie ostro, jak zawsze gdy go czymś dotknąłem. Wytrzymałem jednak to spojrzenie dzielniej, niż przypuszczałem. Zdawało mi się, że zaraz wybuchnie, i spod dka, żeby mu pokazać, na co mnie naraził, spojrzałem na Mattię, który słuchał udając jednak zajętego czymś innym. Ale po pierwszym odruchu gniewu ojciec uśmiechnął się, co prawda nieco szorstko i nawet z odrobiną okrucieństwa. — Do twego odnalezienia — zaczął — bardzo się przyczynił opis wyprawki. A więc miałeś na sobie koronkowy czepeczek, kaftani-czek przybrany koronkami, pieluszkę i sukienkę flanelową, wełniane pończoszki, trykotowe buciczki i biały kaszmirowy płaszczyk z kapturem. Bardzo liczyłem na monogram F. D., to znaczy Franciszek Driscołl, ale osoba, która cię ukradła, wycięła ów monogram, bo chciała przez to uniemożliwić nam poszukiwania. Mam tu jeszcze gdzieś twoją metrykę chrztu, którą wydobyłem z parafii. Z tymi słowami, bardzo uprzejmie, co było u niego rzeczą dość dziwną, pogrzebał w szufladzie i podał mi urzędowy papier z wieloma pieczęciami. Zdobyłem się na ostatni wysiłek. — Czy Mattia może mi to przetłumaczyć? — zapytałem. — Proszę bardzo — odparł. Z tłumaczenia Mattii, którego dokonał, jak umiał najlepiej, dowiedziałem się, że przyszedłem na świat we czwartek, drugiego sierpnia, i że jestem synem Patryka Driscolla i jego żony Małgorzaty z domu Grange. Czegóż mogłem więcej wymagać? A jednak Mattia nie zrezygnował tak łatwo i wieczorem, kiedy znaleźliśmy się w naszym wozie, zaczął mi szeptać do ucha: — To wszystko choć wygląda na prawdę, nie wyjaśnia, jak małżeństwo wędrownych kupców mogło równie wspaniale ubrać swoje dziecko. Wędrowni kupcy nie należą do bogaczy. 358 — Właśnie dlatego, że jest kupcem specjalnego rodzaju, wyprawka mogła go tanio kosztować — odparłem. Mattia pochylił głowę, cicho zagwizdał przez zęby, a potem znów jął mi szeptać: — Chcesz, żebym ci coś powiedział, co mi ciągle nie daje spokoju? Otóż myślę, że nie jesteś dzieckiem Driscolla, tylko dzieckiem, które on ukradł. Chciałem odpowiedzieć, ale on tymczasem już się wdrapał na swoje posłanie. Stryj Artura, pan James Milligan Gdybym był na miejscu Mattii, może bym potrafił równie dobrze puszczać wodze fantazji, ale w mojej sytuacji nie mogłem sobie na to pozwolić. Chodziło tu przecież o mojego ojca, któremu byłem winien szacunek. Oczywiście, w tej historii tkwiło coś dziwnego, ale mnie nie wolno było tak się na nią zapatrywać, jak Mattii. Uważałem nawet, że nie mogę mu pozwolić, aby źle mówił o moim ojcu, lecz nie zdołałem przełamać jego uporu i musiałem wysłuchiwać jego wątpliwości. — Dlaczego twoje rodzeństwo ma jasne włosy, gdy ty jesteś brunetem? Dlaczego cała rodzina, prócz Kate, która jeszcze nic nie rozumie, nie lubi ciebie, jakbyś był parszywą owcą? Jak to możliwe, żeby biedacy przystrajali swoje niemowlęta w koronki? Na te wszystkie pytania miałem tylko takie odpowiedzi, które z kolei również były pytaniami: — Po co Driscollowie szukaliby mnie, jeżeli nie jestem ich dzieckiem? Po, co daliby pieniądze Barberinowi i płacili adwokatom? Wtedy Mattia musiał przyznawać, że. nie wie, ale nie uważał się za pokonanego. — Choć nie umiem tego wytłumaczyć — mówił — nie dowodzi to, że się mylę. Ktoś inny może by znalazł wytłumaczenie, po co Driscołl cię szukał i po co wydawał pieniądze. Ja nie znajduję, bo nie jestem przebiegły i na niczym się nie rozumiem. — Nie mów tak! Przeciwnie, jesteś bardzo przebiegły. — Gdyby tak było, tobym ci odpowiedział na twoje pytania. Ale ja po prostu czuję, że nie jesteś ich synem. Nie jesteś i nie mógłbyś 359 być. To się kiedyś wyda, choć przez upór, przez to, że nie chcesz jasno spojrzeć na sprawę, opóźniasz tę chwilę. Rozumiem twój szacunek dla rodziny, ale nie powinien on cię zaślepiać. — Co chcesz, żebym zrobił? — Żebyś wrócił ze mną do Francji. — To niemożliwe. — Bo obowiązek trzyma cię przy rodzinie? A jeżeli to nie jest twoja rodzina? Rezultatem owych rozmów było tylko to, że czułem się jeszcze bardziej nieszczęśliwy, nie ma bowiem nic gorszego od zwątpienia. Nie chciałem wątpić, a jednak wątpiłem i ciągle się zapytywałem, czy to naprawdę są moi rodzice, czy tonaprawdę jest moje rodzeństwo. Ze wstydem przyznaję, że gdy byłem samotny, czułem się o wiele szczęśliwszy. Czyż płacząc z żalu nad sobą, że nie mam rodziny, mogłem przypuszczać, iż będę płakał, gdy ją odnajdę? Czy dowiem się kiedy prawdy? Kto mi ją powie? Skąd przyjdzie wyjaśnienie? Byłem bezsilny wobec tych pytań i to mnie przygnębiało; zdawało mi się, że daremnie staram się przejrzeć ciemności, daremnie usiłuję przebić głową mur. A kiedy serce ściskało mi się ze smutku, musiałem śpiewać, grać taneczne melodie, śmiać się i stroić wesołe miny. Najlepsze były niedziele, bo wtedy nie gra się na ulicach Londynu. Mogłem, spacerując z Mattią i z Capim, spokojnie rozmyślać nad swoim losem. Nie przypominałem już wcale wesołego chłopca sprzed paru miesięcy. Jednej z takich niedziel, kiedy szykowałem się do wyjścia z Mattią, ojciec powiedział mi, żebym został, bo mu będę potrzebny, a Mattię wysłał na spacer samego. Dziadek był w swojej komórce, matka gdzieś poszła zabrawszy Annie i Kate, Allen i Ned biegali po ulicy, zostałem więc sam z ojcem. Z godzinę byliśmy tylko we dwóch w całym domu, gdy nagle ktoś zapukał. Ojciec poszedł otworzyć i wprowadził do pokoju jakiegoś mężczyznę, który wcale nie przypominał jego zwykłych gości. Był to ktoś, kogo określa się w Anglii mianem „gentleman' — to znaczy prawdziwy pan — elegancko ubrany, o wyniosłej, a jednocześnie jakby znużonej twarzy. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Najwięcej mnie uderzył jego uśmiech, w którym obnażał białe zęby, ostre jak u szczeniaka. To było dla niego bardzo charakterystyczne, a patrząc na drapieżne' ściągnięcie warg, nie wiadomo było, czy się śmieje, czy chce gryźć. Rozmawiając przez cały czas z ojcem po angielsku, co chwila spoglądał na mnie, ale gdy się spotkał z moim spojrzeniem, natychmiast odwracał wzrok. Po paru chwilach przeszedł na język francuski, którym władał biegle i prawie bez akcentu. — A więc to.jest ten chłopiec, o którym pan mi mówił? — zapytał ojca wskazując na mnie palcem. — Robi wrażenie zdrowego. — Odpowiedzże — powiedział ojciec. — Czujesz się dobrze? — zwrócił się wprost do mnie ten pan. — Tak, proszę pana. — Nigdy nie chorowałeś? — Przechodziłem zapalenie płuc. — Ach, ach, jakże się to stało? — Po nocy spędzonej na śniegu przy silnym mrozie. Mój opiekun zamarzł wtedy na śmierć, a ja nabawiłem się zapalenia płuc. — Dawno temu? — Trzy lata. — I ta choroba nie pozostawiła żadnych śladów? — Nie. — Nie męczysz się, nie jesteś ospały, nie pocisz się w nocy? — Nie, nigdy. Jeżeli jestem zmęczony, to dlatego, że dużo chodziłem, ale z tęgo nie choruję. — A łatwo znosisz zmęczenie? — Tak. Wstał, podszedł do mnie, pomacał moje ramiona, przyłożył rękę do serca, a potem ucho do pleców i do piersi, kazał mi szybko oddychać i nawet zakaszlać. Następnie przyglądał mi się badawczo i długo i wówczas to przyszło mi na myśl, że pewnie lubi gryźć, tak przykry był jego uśmiech. Nie zwracając się już do mnie, zaczął rozmawiać po angielsku z ojcem i po kilku minutach obaj wyszli, ale nie na ulicę, tylko do wozowni. Zostałem sam i zacząłem się zastanawiać, co znaczą pytania, jakie mi stawiał. Chce mnie wziąć do siebie na służbę? Musiałbym się wówczas rozłączyć z Mattią i z Capim! A poza tym postanowiłem, że nigdy nie będę niczyim służącym, ani tego gentlemana, który mi się nie podobał, ani takiego, który by mi się podobał. Po jakimś czasie ojciec wrócił i powiedział, że musi wyjść, jestem więc wolny i mogę sobie pójść na spacer, jeżeli chcę. 360 361 Nie miałem ochoty, ale cóż bym robił w tym ponurym domu? Deszcz padał, poszedłem więc do wozu po barani kożuszek i jakże się zdziwiłem ujrzawszy tam Mattię! Już chciałem się do niego Odezwać, ale położył mi rękę.na ustach i szepnął: — Idź, otwórz drzwi wozowni. Wyjdę cicho za tobą. Nie powinni wiedzieć, że tu byłem. I dopiero na ulicy odważył się mówić. — Wiesz, kim jest ten pan, który przed chwilą był tu. z twoim ojcem? To James Milłigan, stryj twojego przyjaciela Artura! Stanąłem jak wryty na środku ulicy, Mattia wziął mnie pod rękę i pociągnąwszy za sobą, opowiadał dalej: — Nie chciało mi się samemu spacerować po tych ponurych ulicach, w dodatku w taką pogodę, wróciłem więc do wozu, żeby się przespać, i położyłem się na twoim łóżku, ale sen nie przychodził. Nagle wszedł twój ojciec z tym panem i niechcący słyszałem ich rozmowę. „Mocny jak dąb — rzekł ów pan — dziesięciu innych już by umarło, a on, wylizał się nawet z zapalenia płuc" — domyśliłem się, że mowa o tobie, i nadstawiłem ucha, ale zmienili temat: „Jak się ma pański bratanek?" — zapytał twój ojciec. „Lepiej — odparł tamten — tym razem jeszcze się wygrzebał. Matka go uratowała swoją troskliwością". „To dobra matka, ta pani Milligan". Rozumiesz, że wtedy już cały zamieniłem się w słuch. „Jeżeli pański bratanek ma się lepiej — ciągnął twój ojciec — to te wszystkie zabiegi są niepotrzebne". „Na razie może tak, ale nie wie.rzę, żeby on żył, to byłby cud, a cuda już się nie zdarzają. W dniu kiedy umrze, ja, James Milligan, muszę być jego jedynym i niekwestionowanym spadkobiercą". „Niech pan będzie spokojny — rzekł twój ojciec — gwarantuję panu, że tak będzie". „Liczę na pana" — odparł Milligan i dodał coś, co niedokładnie zrozumiałem i nawet chyba nie miało to sensu: „W odpowiedniej chwili zastanowimy się, co mamy zrobić". I z tym wyszedł. W . pierwszym .odruchu chciałem wrócić i zapytać ojca o adres pana Milligana, żeby się czegoś dowiedzieć o Arturze i jego matce. Ale prawie natychmiast zrozumiałem, że byłoby to szaleństwem. Po wiadomości o bratanku nie można się było zwracać do człowieka, który niecierpliwie oczekiwał jego śmierci. A poz'a tym nieostrożnie byłoby wyjawić, że słyszało się rozmowę odbytą w wozowni. • Artur żył i czuł się lepiej. Na razie ta wiadomość dostarczyła mi dosyć radości. Przed wigilijne wieczory Teraz mówiliśmy już tylko o Arturze, o pani Milligan i o panu Jamesie. Gdzie był Artur i jego matka, jak ich odnaleźć? Wizyta Milligana podsunęła nam pewien pomysł: jeśli raz tu przyszedł, z pewnością pokaże się i po raz drugi. Łączyły go przecież jakieś sprawy z moim ojcem. Otóż gdy będzie odchodził, Mattia, którego nie zna, pójdzie za nim; ustali, gdzie mieszka, może porozumie się ze służbą i od niej dowie się adresu Artura. Wydawało nam się to całkiem możliwe, a miało poza tym i tę zaletę, że koiło dręczący mnie niepokój. Od czasu smutnej historii z Capim i od chwili otrzymania listu matki Barberin Mattia nie przestawał powtarzać na wszystkie tony: „Wracajmy do Francji". Do tego refrenu codziennie dohaftowywał jakiś nowy argument, ja zaś stale odpowiadałem mu taką samą odżywką: „Nie wolno mi opuścić rodziny". Nie mogliśmy się jednak pogodzić, jak trzeba rozumieć obowiązki rodzinne. Była to więc jałowa dyskusja, bo każdy upierał się przy swoim: „Trzeba wracać", — „Muszę zostać". Teraz, kiedy dodawałem „żeby odnaleźć Artura", Mattia nie miał już czym odeprzeć tego argumentu. Bo czyż nie należało dać znać pani Milligan o planach jej szwagra? Na szczęście zbliżał się właśnie okres, kiedy mieliśmy grać na ulicy w nocy, bo przed Bożym Narodzeniem właśnie wtedy grywa się w Londynie kolędy. Siedząc więc cały dzień w domu, jeden z nas mógł czatować i w ten sposób z pewnością nie przeoczylibyśmy wizyty Milligana. — Wiesz, strasznie bym chciał, żebyś odnalazł tę panią Milligan — rzekł kiedyś Mattia. — A dlaczego? — zapytałem. Wahał się długą chwilę. — Bo była bardzo dobra dla ciebie — odparł nareszcie. I jeszcze dodał: — A także, bobyś pewnie odnalazł swoich rodziców. — Mattia! — wykrzyknąłem. — Nie lubisz, kiedy tak mówię. Ale trudno uwierzyć, żebyś należał do tej rodziny. Przyjrzyj się im dobrze: nie chodzi tylko o jasne włosy, ale czy masz ruchy rąk dziadka lub jego uśmiech? Czy mógłbyś pod światło oglądać jakieś tam łaszki, jak to robi Driscoll? Czy spałbyś na stole z rękami wyciągniętymi przed siebie? Ałbo czy nauczyłbyś 362 363 Capiego kraść pończochy, jak go nauczyli Allen i Ned? Nie, po stokroć nie! Zawsze jest się podobnym do rodziny. Gdybyś był Driscollem, z pewnością nie pogardziłbyś czyjąś sakiewką, mając pustki w kieszeni, co ci się już nieraz zdarzało. Przypomnij sobie, jak to było, gdy Witalisa zamknięto w więzieniu. Myślisz, że któryś z Driscollów poszedłby spać bez kolacji? Zastanów się, czy ja umiałbym grać na skrzypcach i kornecie, czy na innych instrumentach, gdyby mój ojciec nie był muzykiem? Dziedziczy się cechy po ojcu, to całkiem naturalne. Ty wydajesz mi się pańskim dzieckiem i z pewnością tak się okaże, kiedy odnajdziemy panią Milligan. — Nie wiem, o czym mówisz. ¦ — Ale ja- wiem. , — No to powiedz. — O, nie! — Dlaczego? — Bo może to bardzo głupie... — No? — Byłoby okropnie głupie, gdyby się okazało fałszywe. A nie należy się z niczego cieszyć, jeśli nie można tego zrealizować. Trzeba, żeby doświadczenie z „green", w nazwie tego pięknego Bethnal, na coś się nam przydało: widzieliśmy przecie w marzeniach cudne łąki, a wylądowaliśmy w bagnie! Nie nalegałem, bo i mnie przyszła do głowy pewna myśl. Była bardzo niewyraźna, niejasna i nieśmiała, może nawet głupsza od tej, którą miał Mattia. Dlatego też nie upierałem się przy tym, żeby mi zdradził swoją. Co bym powiedział, gdyby i on myślał o tym samym, co jak niewyraźne marzenie snuło mi się po głowie? Pozostawało tylko czekać i czekaliśmy. Tymczasem chodziliśmy z jednej ulicy na drugą, bo nie należeliśmy do tych uprzywilejowanych grajków, którzy na stałe opanowali jakąś dzielnicę, byliśmy jeszcze dziećmi, obcymi przybyszami, toteż musieliśmy ustępować tym, co potrafili siłą upomnieć się o swoje prawa pierwszeństwa. Ileż to razy, kiedy po odegraniu naszych najładniejszych kawałków przystępowaliśmy do zbiórki, musieliśmy zmykać co sił w nogach przed Szkotami, którzy w krótkich, plisowanych spódniczkach w barwną kratę, w beretach z piórkiem, z gołymi kolanami, samym dźwiękiem dudów zmuszali nas do ucieczki! Mattia swoim kornetem poradziłby dudom, ale' nie poradzilibyśmy dudziarzom! Tak samo byliśmy bezsilni wobec ulicznych grajków Murzynów, których Anglicy nazywają „niger melodists". Tych fałszywych Murzynów, groteskowo przystrojonych we fraki z olbrzymimi kołnierzami, w których głowy ich przypominały wielkie bukiety w papierowym mankiecie, baliśmy się jeszcze bardziej od Szkotów. Ledwie zobaczyliśmy, że nadchodzą, lub usłyszeliśmy ich banjo, milkliśmy z szacunkiem i albo odchodziliśmy daleko, tam gdzie nie spodziewaliśmy się ich spotkać, albo czekaliśmy, przyglądając się im, aż skończą swoje hałaśliwe popisy. Któregoś dnia, kiedy tak właśnie udawaliśmy ich słuchaczy, zauważyłem, że jeden z Murzynów, najbardziej dziwaczny ze wszystkich, daje jakieś znaki Mattii. Z początku myślałem, że chce nas może wystawić na pośmiewisko, ale ku mojemu wielkiemu zdumieniu, Mattia odpowiedział mu przyjaznym gestem. — Znasz go? — zapytałem. — Tak, to Bob — odrzekł. — Jaki Bob? — Mój przyjaciel z cyrku Gassota. Jeden z tych dwóch klownów, o których ci opowiadałem, i mój nauczyciel języka angielskiego. — Nie poznałeś go od razu? — A jak? U Gassota obsypywał twarz mąką, a tu smaruje ją pastą do butów. Bob, skończywszy grać, podszedł do Mattii i bardzo serdecznie się z nim przywitał. Był to dla mnie najlepszy dowód, jak bardzo Mattia dał się lubić: rodzony brat nie cieszyłby się tak z tego spotkania, jak ów klown, który oświadczył nam, że „na skutek ciężkich czasów trzeba się było stać wędrownym muzykantem". Jednakże musieliśmy się niebawem pożegnać: on, żeby iść dalej ze swoją orkiestrą, my, aby się udać w przeciwną stronę. Ale przedtem Mattia i Bob umówili się, że w przyszłą niedzielę opowiedzą sobie, co robili od czasu rozstania. Niewątpliwie powodowany przyjaźnią dla Mattii, Bob powziął i do mnie sympatię. Wkrótce więc pozyskaliśmy doświadczonego przyjaciela, który swoimi radami ułatwiał nam odtąd życie w Londynie. Bob ogromnie się też zaprzyjaźnił z Capim i często powtarzał, że gdyby miał takiego psa, szybko by zarobił sporo grosza. Kilkakrotnie także proponował nam, abyśmy weszli z nim w spółkę, ale skoro nie chciałem porzucić l rodziny dla powrotu do Francji, do Lizy i moich dawnych przyjaciół, tym bardziej nie chciałem dla włóczęgi z Bobem po Anglii. 364 365 Tymczasem nadeszły dni poprzedzające Boże Narodzenie i teraz, zamiast wychodzić rano do miasta, wychodziliśmy z domu wieczorem, koło ósmej—dziewiątej, i szliśmy do upatrzonej dzielnicy. Z początku zaczynaliśmy od skwerów i ulic, na których ruch konny już ustał. Potrzebna nam była cisza, aby nasza muzyka docierała przez zamknięte drzwi i okna i budziła dzieci śpiące w łóżeczkach, zwiastując bliskie już święta, tak drogie angielskim sercom. Potem szliśmy na główne ulice. Rozjeżdżały się już ostatnie powozy, odwożące widzów z teatru, i cisza powoli ogarniała miasto. Wtedy graliśmy melodie czułe dia ucha, najbardziej tkliwe, te, które mają melancholijny lub religijny charakter. Skrzypce Mattii łkały, moja harfa zawodziła cichutko, a kiedy przerywaliśmy na chwilę dla odpoczynku, wiatr niósł nam z oddali słodkie dźwięki innych ulicznych orkiestr. Przyjemnie musiało się słuchać tej muzyki leżąc w łóżku, pod ciepłą puchową kołdrą, ale my, na ulicy, nie mieliśmy puchowych kołder. Trzeba było jednak grać, choć palce nam grabiały. Przy niebie pokrytym chmurami, jak gęstą watą, mgła przejmowała nas wilgocią; przy jasnym i osrebrzonym blaskiem księżyca — północny wiatr mroził do szpiku kości. W żadnym przypadku niebo nie było dla nas łagodne i miłosierne. Okres Bożego Narodzenia bardzo się nam dał we znaki, a przez trzy tygodnie noc w noc wyruszaliśmy na miasto. Ileż ta razy stawaliśmy przed wystawami otwartych jeszcze sklepów z drobiem, owocami czy towarami kolonialnymi i przed cukierniami. Jakież piękne były te gęsi, tłuste indyki, tłuste kury! Stosy pomarańcz, kasztanów i suszonych śliwek! Na widok owoców w cukrze ślina napływała nam do ust. Są dzieci szczęśliwe, które ujrzawszy te smakołyki rzucą się rodzicom w ramiona. A my, biedni i nieszczęśliwi, chodząc po ulicach, widzieliśmy w wyobraźni te rozkoszne rodzinne święta, równie rozkoszne w domach bogaczy, jak i biedaków. Szczęśliwe święta dla tych, którzy są kochani! Obawy Mattii James Milligan nie pokazał się u Driscoilów albo też przegapiliśmy jego.wizytę, choć wyglądaliśmy jej pilnie. Po świętach Bożego Narodzenia musieliśmy wychodzić w dzień, toteż nasze szansę na przyłapanie go znacznie zmalały. Mogliśmy liczyć 366 jedynie na niedziele. Najczęściej więc w te dnie siedzieliśmy w domu nie wykorzystując na spacer dnia wolnego od pracy. Czekaliśmy. Mattia nie mówiąc Bobowi, o co chodzi, zapytał, czy nie można by, się jakoś dowiedzieć adresu pani Milligan, która ma sparaliżowanego syna, lub bodaj adresu pana Jamesa Miiligana. Bob odparł jednak, że to nie wystarcza, że trzeba by wiedzieć, o którą panią Milligan chodzi albo jaki jest zawód pana Jamesa Miliigana, bo jest to nazwisko bardzo częste nie tylko w Londynie, ale i w całej Anglii. O tym nie pomyśleliśmy. Dla nas istniała tylko jedna pani Milligan, matka Artura, i jeden pan James Milligan, jego stryj. Wtedy Mattia znów zaczął mnie namawiać, abyśmy wrócili do Francji, i tak rozpoczęły się nasze dawne spory. — Rezygnujesz więc z odnalezienia pani Milligan? — pytałem.' — Nie, ale skąd wiesz, że bawi ona W Anglii? — odpowiadał. — Dlaczego miałaby być właśnie we Francji? — To wydaje mi się- prawdopodobne.. Artur jest chory i matka z pewnością chciała go wywieźć mm, gdzie klimat, dobrze mu robi. — Nie tylko Francja ma dobry klimai. — Ale we Francji już raz się poprawił i teraz matka znów mogła chcieć go tam zawieźć. A poza tym wolałbym, żebyś !u nie był. Nie pytałem go, co nim kieruje, z obawy, żeby nie powiedział mi. tego, czego słyszeć nie chciałem. .-— Boję się — ciągnął Mattia. --- Wynośmy się stąd. Zobaczysz, że coś złego nas spotka. Ale choć stosunek rodziny do runie się nie zmienił, choć dziadek nadal pluł w moją stronę, ojciec wydawał tylko rozkazy, matka nigdy nie obdarzyła mnie cieplejszym spojrzeniem, bracia nieustannie płatali brzydkie figle, Annie nie ukrywała odrazy, a Kate pozwalała sie* jedynie przekupywać łakociami, nie mogłem się zdecydować, żeby pójść za radą Mattii, tak jak nie ośmieliłem'się-mu wierzyć, gdy mnie zapewniał, że nie należę do rodziny Driscollów. Wątpić mogłem, ale uwierzyć, że jestem lub nie jestem Driscollern .....- nie potrafiłem. Czas płynął wolno, bardzo wolno, ale dnie dodane do dni, tygodnie do tygodni sprawiły, że nadeszła chwila, kiedy moja rodzina miała wyjechać z Londynu i rozpocząć wędrówkę, po Anglii. ' Pomalowano świeżo oba wozy i załadowano je towarami przeznaczonymi na handel. .167 Ileż tam tego byto i jakie piękne rzeczy! Materiały, trykotaże, czapki, chusteczki na szyję, chusteczki do nosa, pończochy, kalesony, kamizelki, guziki, nici, bawełna, wełna do cerowania i szydełkowania, igły, nożyczki, brzytwy, kolczyki, pierścionki, mydła, pomady do włosów, pasty do butów, osełki, proszki na choroby koni i psów, środek do wywabiania plam, lekarstwo od bólu zębów, farba do włosów i płyn na ich porost. Kiedy byliśmy w domu, widzieliśmy, jak wynoszono z piwnicy całe paki towarów, które tam dotarły z pominięciem hurtowników. Wreszcie wozy zostały załadowane, a konie kupione. Gdzie i kiedy, tego nie wiedzieliśmy, zobaczyliśmy je dopiero, gdy zostały sprowadzone. Teraz już wszystko było gotowe do odjazdu. Nie wiedzieliśmy też, co będzie z nami. Czy zostaniemy z dziadkiem w Londynie, czy staniemy się domokrążcami jak Allen i Ned? A może, jadąc z rodziną, będziemy nadai wędrownymi grajkami? l Ojciec, stwierdziwszy, że zarabiamy sporo, zdecydował, że pozostaniemy przy naszym zawodzie, i powiedział nam o tyrn w wigilię odjazdu. — Wracajmy do Francji — rzekł mi Mattia. — Skorzystajmy z pierwszej sprzyjającej okazji, żeby uciec. — A dlaczego nie powędrować trochę po Anglii? — zapytałem. — Bo mówię ci, że czeka nas jakieś nieszczęście. — Tu mam możność odnalezienia pani Milligan ¦— upierałem się. — Myślę, że o wiele łatwiej będzie ją znaleźć we Francji. — Spróbujmy najprzód w Anglii. A potem zobaczymy. —- Wiesz, na co zasługujesz? —' Nie. — Żebym cię zostawił i sam wrócił do Francji. — Masz rację. Zrób tak. Wiem, że nie mam prawa cię zatrzymywać, i wiem też, że jesteś zbyt dobrym chłopcem na to, żeby tu zostać ze mną. Mówię ci, wracaj, zobacz się z Lizą... — Jeżeli ją zobaczę, powiem jej, że jesteś głupi i zły, skoro myślisz, że mógłbym cię porzucić w nieszczęściu. Bo jesteś nieszczęśliwy, bardzo nieszczęśliwy. Co ci.zrobiłem, że tak źle mnie sądzisz? Nic, prawda? No, to w drogę. Znów więc znaleźliśmy się na szosach i gościńcach, ale tym razem nie mogłem już pójść tam, gdzie chciałem, i robić tego, r^a co miałem ochotę. A jednak z uczuciem ulgi pożegnałem Londyn. Nie będę już oglądał tego obrzydliwego domostwa i tej klapy do piwnicy, która, chociaż się przed tym broniłem, nieodparcie przyciągała mój wzrok. Ileż to razy budziłem się raptownie pod koszmarnym wrażeniem, że czerwone światło znów wpada przez okienko przy moim łóżku! Było to przywidzenie, ale nie zmieniało postaci rzeczy. Raz ujrzałem owo światełko i na zawsze już pozostało mi w pamięci. Szliśmy z tyłu za wozami i zamiast oddychać niezdrowymi i cuchnącymi wyziewami Bethnal-Green, oddychaliśmy czystym powietrzem uroczych pól. Może te okolice nie nosiły w nazwie słowa „green", ale przepyszną zielenią cieszyły oczy, a śpiewem ptaków radowały uszy. Już w dniu naszego wyjazdu z Londynu ujrzałem, jak się odbywa sprzedaż tych towarów, za które z pewnością nic nie zapłacono. Dotarliśmy do wielkiej wsi, ustawiliśmy wozy na placyku, opuścili boczne klapy i wystawili towary na widok publiczny. — Spójrzcie na ceny! Spójrzcie na ceny! — wołał ojciec. — Nigdzie nie kupicie taniej. Nic nie płacę za moje towary, mogę je więc tanio sprzedawać. Nie, nie sprzedaję, darowuję! Spójrzcie na ceny, spójrzcie na ceny! Słyszałem, jak ludzie, którzy zobaczyli ceny, mówili odchodzący — Z pewnością kradzione. — Sam to powiedział. Gdyby w tej chwili spojrzeli na mnie, widok mego rumieńca potwierdziłby ich przypuszczenia. Ale gdy oni nie dostrzegli mego zmieszania, zauważył je Mattia. Wieczorem powiedział mi, choć dotąd unikał tego tematu: — Długo jeszcze zamierzasz się tak wstydzić? — Nie mów o tym, jeżeli nie chcesz, żebym się wstydził jeszcze bardziej! — odparłem. — Wcale tego nie pragnę. Chcę tylko, abyśmy wrócili do Francji. Ciągle ci mówię, że coś złego nas spotka. Powtarzam to jeszcze raz i zobaczysz, że długo na to nie będziemy czekali. Czy nie rozumiesz, że policja zainteresuje się kiedyś, skąd Driscoll ma te towary, które sprzedaje za bezcen. I co wtedy? — Mattia, proszę cię... — Jeżeli ty nie chcesz spojrzeć prawdzie w oczy, to ja muszę to zrobić. Zobaczysz, że wszystkich nas zaaresztują, ciebie i mnie także, choć nic nie jesteśmy winni. Bo jak tego dowiedziemy? Jak się obronimy? Czy nie jemy chleba kupionego ze sprzedaży tych towarów? To mi jeszcze nigdy nie przyszło do głowy, toteż poczułem się, jakby mnie kto zdzielił pałką w łeb. » 368 24 Bez rodziny 369 — Ale przecież sami zarabiamy na siebie — próbowałem się bronić nie przeciwko Mattii, lecz przeciwko jego argumentom. — To prawda — odparł — ale należymy do towarzystwa, które na życie nie pracuje. To wystarczy. Zostaniemy tak samo skazani, jak oni. A choć bolałoby mnie, gdybym został skazany za kradzież, jeszcze bardziej by mnie bolało, gdyby ciebie za to skazano. Ja jestem tylko biedak i biedakiem zostanę. Ale gdy odnajdziesz rodzinę, prawdziwą rodzinę, jakiego wstydu byś im narobił? No i siedząc w więzieniu, nie będziemy mogli szukać twojej rodziny. Czy z więzienia da się też zawiadomić panią Milligan o planach jej szwagra? O jego zamysłach wobec Artura? Uciekajmy, póki czas! — Uciekaj ty. — Ciągle pleciesz to samo. Uciekniemy razem albo razem nas zamkną. A kiedy już nas zamkną, na co długo nie poczekamy, ty będziesz winien, że wsadziłeś mnie w tę kabałę. Zobaczysz, jak sumienie cię będzie gryzło. Rozumiałbym jeszcze twój upór, gdybyś był potrzebny tym ludziom, których się tak kurczowo trzymasz. Wtedy może by to było ładnie z twojej strony. Ale nie jesteś im potrzebny: żyli bez ciebie i bez ciebie będą nadal żyli. Zmykajmy jak najprędzej. — Dobrze więc, daj mi jeszcze parę dni do namysłu. —: Nie marudź! Lis czuje kurę z daleka, a ja niebezpieczeństwo. Nigdy jeszcze rozumowanie i prośby Mattii ne zrobiły na mnie takiego wrażenia. Myśląc o nich, mówiłem sobie, że moje wahanie (o tchórzostwo i że powinienem się nareszcie na coś zdecydować. Wreszcie los za mnie zadecydował. Po wielu tygodniach od opuszczenia Londynu dotarliśmy do miasta, w pobliżu którego miały się odbyć wyścigi. W Anglii wyścigi konne są popularnym świętem dla całej okolicy, przy czym odbywają się wtedy nie tylko gonitwy koni. Na wrzosowiska i piaszczyste wydmy, które służą za tor do tych wyścigów, już zawczasu ściągają kugiarze, Cyganie oraz wędrowni kupcy i powstaje tam coś na podobieństwo jarmarku. Śpieszyliśmy się więc, aby zająć dogodne miejsce: my jako grajkowie, rodzina Driscollów jako kupcy. Ale mój ojciec, zamiast się udać na pole wyścigowe, rozłożył się w samym mieście, gdzie widocznie spodziewał się lepszego targu. Przybyliśmy do miasta dość wcześnie, a że ani Mattia, ani ja nie mieliśmy nic do roboty przy wykładaniu towarów, poszliśmy obejrzeć pole wyścigowe. Ścieżynka przez łąki wkrótce wyprowadziła nas na tereny normalnie puste, ale dziś zastawione barakami z desek, w których urządzono knajpy, a nawet hotele; były tam również szopy, namioty, wozy lub po prostu biwaki, a wszędzie tłoczyli się ludzie w malowniczych łachmanach. Przy jednym z ognisk z wiszącym nad nim kociołkiem ujrzeliśmy Boba. Bardzo się ucieszył na nasz widok. Przybył na wyścigi z dwoma kolegami, aby dawać pokaz siły i akrobacji, ale zawiedli ich muzykanci, którzy im mieli przy tym przygrywać. Bali się więc, że z jutrzejszego zarobku będą nici. Gdybyśmy więc chcieli, moglibyśmy zastąpić tamtych muzykantów, a zarobkiem podzielimy się w pięcioro. Nawet Capi coś dostanie. Ze spojrzenia Mattii domyśliłem się, że rad by wygodzie przyjacielowi, a ponieważ wolno nam było zarabiać, jak chcemy, byleby tylko sporo przynieść do domu, chętnie się zgodziłem i umówiliśmy się, że nazajutrz przyjdziemy na umówione miejsce. Ale po powrocie do miasta, kiedy powiedziałem ojcu o naszym zamiarze, wyłoniły się trudności. — Capi będzie mi jutro potrzebny — powiedział. — Nie dam go wam. Zadrżałem: czyżby chciał użyć Capiego do jakichś karygodnych czynów? Ojciec jednak rozproszył moje obawy. — Capi jest czujny — wyjaśnił — a w tym rozgardiaszu łatwo coś ściągnąć z wozu. Idźcie więc sami, jeżeli wasze pokazy przeciągną się do późna, co bardzo możliwe, spotkamy się w oberży „Pod Stuletnim Dębem", gdzie zanocujemy, bo chcę stąd się wynieść zaraz o zmroku. Ta oberża, w której spędziliśmy poprzednią noc, znajdowała się w ustronnym i dosyć ponurym miejscu, na szczerej wsi. Prowadziło ją małżeństwo, a ich twarze nie budziły zaufania. Nietrudno nam było do niej trafić, należało jedynie trzymać się drogi, tylko, niestety, zajazd nie leżał blisko, co mogło się nam dać we znaki, zwłaszcza po męczącym dniu. Ale ojciec nie znosił sprzeciwów. Kiedy coś powiedział, trzeba było słuchać i basta! Nazajutrz rano wyprowadziłem Capiego na spacer, nakarmiłem go, dałem mu pić, aby mieć pewność, że mu nic nie brakuje, uwiązałem go u osi wozu, którego miał pilnować, i wraz z Mattią ruszyliśmy na umówione spotkanie. Natychmiast po dojściu na teren wyścigów zaczęliśmy przygrywać Bobowi i jego kolegom przy ich popisach i graliśmy aż do wieczora.. 370 371 Opuszki palców miałem tak obolałe, jakby je kto pokłuł szpilką, a Mattię już płuca rozbolały od dęcia w kornet. A przecież musieliśmy ciągle grać i grać: Bob i jego koledzy nie wydawali się zmęczeni, wstyd więc nam było nie dotrzymać im placu. Myślałem, że skończy się to wieczorem, ale wtedy z namiotu przenieśliśmy się do jakiejś knajpy w baraku i popisy zaczęły się od nowa. I tak aż do północy. Ani Mattia, ani ja nie wiedzieliśmy nawet, co gramy, tak byliśmy umęczeni. Bob już ze dwadzieścia razy zapowiadał, że to ostatni pokaz, i ze dwadzieścia razy musieliśmy zaczynać od początku. Ale jeżeli my opadaliśmy z sił, to i z naszymi kompanami, którzy musieli wkładać jeszcze więcej wysiłku w swoje pokazy, było nie lepiej. Niektóre popisy zaczęły im się nie udawać, a przy jednym wielki drąg, używany do akrobacji, upadł Mattii na nogę. Biedak krzyknął z bólu. Myślałem, że ma nogę złamaną. Na szczęście skończyło się na silnym stłuczeniu, zdarciu skóry, ale kość była cała. O chodzeniu jednak nie było mowy. Postanowiliśmy więc, że Mattia zanocuje w wozie Boba, a ja sam pójdę do oberży „Pod Stuletnim Dębem". Musiałem przecież wiedzieć, dokąd Driscollowie udadzą się następnego dnia. — Nie odchodź — prosił Mattia. — Jutro pójdziemy razem. — A jeżeli w oberży już nikogo nie zastaniemy? — Tym lepiej, będziemy wolni. — Nie mogę rozstać się z Driscollami w ten sposób, A zresztą czy myślisz, że nas nie znajdą? Jak chcesz uciekać z tą chorą nogą? — No dobrze, jeżeli się przy tym upierasz, to połączymy się z nimi jutro. Ale nie chodź tam dziś. Boję się czegoś! — Ale czego? , — Nie wiem, boję się o ciebie. — Pozwól mi odejść. Obiecuję, że jutro wrócę. — A jeżeli cię zatrzymają? — Zostawię harfę, to nie będą mogli mnie zatrzymać. Będę musiał po nią wrócić. I mimo jego nalegań puściłem się w drogę, bo wcale się o siebie nie bałem. Ale choć się nie bałem, czułem się nieswojo. Po raz pierwszy w życiu byłem zupełnie sam, bez wiernego Capiego, bez Mattii. Niepokoiło mnie to uczucie osamotnienia, spotęgowane tajemniczymi odgłosami nocy i bladą, budzącą smutek poświatą księżyca. Mimo zmęczenia szedłem żwawo i w końcu dotarłem do oberży, ale daremnie rozglądałem się za naszymi wozami. Stały tam dwie albo trzy nędzne bryki okryte plandekami, buda z desek i dwa furgony, z których dochodził ryk dzikich zwierząt, ale nigdzie ani śladu naszych pięknych, lśniących wozów. Obszedłem oberżę, a ujrzawszy światełko „w .oszklonym okienku nad wejściem, pomyślałem sobie, że nie wszyscy jeszcze śpią, i zapukałem do drzwi. Otworzył mi sam oberżysta, podejrzany typ, którego już widziałem poprzedniego dnia, i latarką zaświecił mi w twarz. Zobaczyłem że mnie poznał, ale zamiast usunąć się i dać mi wejść, schował latarkę za plecy, rozejrzał się wokoło i nadsłuchiwał parę sekund. — Wasze wozy odjechały — rzekł. — Ojciec kazał ci powiedzieć, że macie iść do Lewes, i to jak najprędzej, nawet gdybyś musiał iść całą noc. Szczęśliwej drogi! ' I zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Już dosyć umiałem po angielsku, żeby zrozumieć tę krótką przemowę, a jednak było w niej słowo, które mnie zbiło z tropu. Oberżysta wymówił „Luis", skąd więc mogłem wiedzieć, że oznacza to miasteczko „Lewes", którego nazwę widziałem na mapie. Zresztą, gdybym nawet wiedział, o co chodzi, nie mógłbym przecież zostawić Mattii. Chociaż zmęczony, musiałem wrócić na pole wyścigowe. Parę godzin snu przywróciło mi siły, mogłem więc rano ruszyć w drogę, gdyby tylko Mattia, który jeszcze spał, mógł chodzić. Wyszedłem z wozu naszych przyjaciół akrobatów i zbliżyłem się do" Boba, który stojąc na czworakach, dmuchał co sił w płucach na ogień pod kociołkiem. Nagle wydało mi się, że widzę Capiego — jakiś policjant prowadził go na sznurku. Stałem jak skamieniały, zastanawiając się, co to może znaczyć. Capi dostrzegł mnie jednak, raptownym szarpnięciem wyrwał się policjantowi, podbiegł i skoczył mi w ramiona. Policjant podszedł do nas. — To twój pies? — zapytał. — Tak — odparłem. — Dobrze, pójdziesz ze mną. I mocno schwycił mnie za ramię. Bob, słysząc słowa policjanta i widząc jego ruch, podniósł się na nogi. — Dlaczego zatrzymuje pan tego chłopca? — zapytał. r 372 373 — Pan jest jego bratem? — zamiast odpowiedzi zapytał z kolei policjant. — Nie, przyjacielem. — Jakiś mężczyzna z dzieckiem dostali się tej nocy do kościoła Świętego Jerzego po drabinie przystawionej do okna. Mieli z sobą tego psa, żeby ich ostrzegł w razie czego. Spłoszeni, uciekli w porę, ale on został, bo nie mógł się przecież sam wydostać. Mając psa w ręku, wiedziałem, że znajdę złodzieja i już go mam. A gdzie ojciec? Nie wiedząc, do kogo z nas dwóch skierował to pytanie, milczałem. Zrozumiałem jednak, co się stało. Capi był potrzebny ojcu nie do pilnowania wozu, lecz do wartowania w czasie kradzieży. Wozów nie było przy oberży, bo Driscollowie uciekli w popłochu. Ale nie o winowajcach należało myśleć, tylko o sobie. Mogłem się bronić i nie oskarżając ich, dowieść swojej niewinności. Wystarczało tylko opowiedzieć, co wczoraj robiłem przez cały dzień. Gdy tak medytowałem, Mattia, który albo usłyszał całą rozmowę, albo po prostu zbudził się na gwar, jaki powstał, wyszedł z wozu i kulejąc podbiegł do mnie. — Bob, wytłumacz mu — powiedziałem — że nie jestem nic winien. Byłem przecież z wami aż do pierwszej w nocy. A potem udałem się do oberży „Pod Stuletnim Dębem", rozmawiałem tam z oberżystą i wróciłem. Bob przetłumaczył to policjantowi, ale go nie przekonał, czego się spodziewałem, a nawet przeciwnie, jakby utwierdził w podejrzeniu. — Do kościoła włamano się o pierwszej piętnaście — rzekł policjant. — Chłopiec odszedł stąd o pierwszej albo parę minut przed pierwszą, jak twierdzi, a więc mógł być ze złodziejami o kwadrans po pierwszej. — W kwadrans stąd się nie dojdzie do miasta — rzekł Bob. — O — rzekł policjant — gdy się pobiegnie, to można. A poza tym, kto mi zaświadczy, że naprawdę odszedł o pierwszej? — Ja — odparł Bob. — Mogę nawet przysiąc. — Pan? — powiedział policjant. — A co jest warte pana świadectwo? Bob się oburzył. — Niech pan uważa, jestem angielskim obywatelem! Policjant wzruszył ramionami. — Jeżeli pan mnie obrazi, napiszę do „Timesa". — A ja tymczasem zabiorę tego chłepcą. Wytłumaczy się w sądzie — zawyrokował policjant. Mattia objął mnie, myślałem, że chce mnie ucałować, ale zrobił coś, co miało bardziej praktyczne znaczenie ód objawiania uczuć. — Odwagi — szepnął mi do ucha — nie opuścimy cię! I dopiero potem mnie uściskał. — Zatrzymaj Capiego —- powiedziałem mu po francusku. Policjant jednak zrozumiał. — Nie — rzekł — psa także wezmę. Jeżeli ciebie mi znalazł, znajdzie także pozostałych. Po raz drugi zatrzymała mnie policja, ale tym razem mój wstyd był znacznie boleśniejszy. Nie chodziło przecież o takie głupie oskarżenie, jak wtedy z krową. Bo jeżeli nawet sąd mnie uwolni, to czy nie będę cierpiał widząc skazaną — i sprawiedliwie — moją rodzinę? Policjant prowadził mnie przez szpaler gapiów, którzy się zbiegli ze wszystkich stron. Ale nie złorzeczono mi, nie obrzucano obelgami jak we Francji, bo ci wszyscy albo prawie wszyscy ludzie byli na bakier z policją, jak zawsze kuglarze, Cyganie, wędrowni aktorzy i po prostu włóczędzy. Więzienie, w którym tym razem mnie zamknięto, było prawdziwym więzieniem, z zakratowanym oknem, którego widok od razu niweczył myśl o ucieczce. Umeblowanie składało się z ławki do siedzenia i hamaka do spania. Siadłem na ławce i przez długi czas, przygnębiony, próbowałem zastanowić się nad moim losem. Nie mogłem jednak zebrać rozbieganych myśli. Teraźniejszość wydawała mi się straszna, przyszłość jeszcze straszniejsza. „Odwagi — rzekł mi Mattia — nie opuścimy cię". Ale co mogło poradzić takie dziecko, jak on? Albo nawet Bob, jeżeli to o nim mówił? W więzieniu myśli się tylko o tym, żeby się z niego wydostać. „W jaki sposób Mattia i Bob mogliby mnie wyratować?" — zadawałem sobie pytanie. Podszedłem do okna i otworzyłem je, aby pomacać kraty umocowane z zewnątrz. Wpuszczono je w mur prawie na metr gruby. Podłoga w celi była z kamienia, a drzwi obite blachą. Od drzwi wróciłem do okna. Wychodziło na małe podwóreczko, wąskie i długie, zamknięte przy końcu murem przynajmniej na cztery metry wysokim. • Nie, z tego więzienia nie można było uciec, choćby z pomocą oddanych przyjaciół. Nawet największa przyjaźń nie przebije muru! Teraz więc wszystko sprowadzało się dla mnie do tego, jak długo muszę tu siedzieć, zanim stanę przed sądem, który zadecyduje o moich 374 375 losach. Czy zdołam dowieść swojej niewinności, mimo że Capi został złapany w kościele? I jak mam się bronić nie oskarżając tych, których oskarżać bym nie chciał? v Mattia i Bob mogli zrobić tylko jedno: zebrać jak najwięcej świadków, żeby przekonać sąd, że o pierwszej piętnaście żadną miarą nie mogłem być w kościele Świętego Jerzego. Gdyby tego dokazali, byłbym uratowany mimo niemego oskarżenia psa. Zdawało mi się, że takich świadków można zebrać. Mattia, gdyby nie zraniona noga, z pewnością by się koło tego zakrzątnął. Ale może Bob go wyręczy? Te zmartwienia dodane do poprzednich spędziły mi sen z powiek, choć czułem jeszcze wczorajsze zmęczenie. Odebrały mi nawet chęć zjedzenia obiadu, który mi przyniesiono. Piłem jednak dużo, bo dręczyło mnie szalone pragnienie. Co kwadrans podchodziłem do dzbanka i piłem, piłem, choć nie wpływało to na poprawę nastroju ani nie zabijało smaku goryczy w ustach. Ucieszyłem się ujrzawszy wchodzącego strażnika i nawet cień nadziei we mnie wstąpił, bo «od chwili gdy mnie zamknięto, gnębiło mnie jedno pytanie, na które nie potrafiłem sobie odpowiedzieć. — Kiedy odbędzie się rozprawa? — zapytałem. — Kiedy będę mógł się bronić? Słyszałem bowiem opowiadania o więźniach całymi miesiącami przetrzymywanych w więzieniu bez sądu czy przesłuchania, co dla mnie było jednoznaczne. Nie wiedziałem, że w Anglii nazajutrz, a najwyżej w dwa dni po aresztowaniu podsądny musi być przesłuchany lub stanąć przed sędzią. Były to moje pierwsze słowa do strażnika więziennego, który wcale nie wyglądał na złego człowieka. Odparł mi, że z pewnością już jutro sąd mnie wezwie. Ale moje pytanie nasunęło mu myśl, że ma teraz prawo i mnie o coś zapytać. — Jak dostaliście się do kościoła? — rzekł. Zaprotestowałem gorąco przeciwko posądzeniu mnie o coś podobnego, twierdząc, że jestem niewinny. Wzruszył na to ramionami, a gdy się dalej upierałem przy swoim, podszedł ku drzwiom. -— No i czy ci londyńscy łobuziacy nie są zepsuci? — odwróciwszy się i spojrzawszy na mnie, rzekł sam do siebie półgłosem. To mnie ogromnie zabolało. Choć nie był moim sędzią, chciałem, by mi uwierzył. Chyba nie wyglądałem na przestępcę! Jeżeli jego nie 376 przekonałem, czy przekonam sędziów? Na szczęście miałem świadków. Gdyby sędzia mnie nie uwierzył, im będzie musiał dać wiarę. Cała nadzieja była teraz w tych świadkach. Wśród różnych opowiadań o więźniach pamiętałem jedno, które mówiło, jak ci nieszczęśni ludzie komunikują się ze światem, otrzymując listy w jedzeniu przynoszonym z zewnątrz. Może Mattia i Bob skorzystali z tego podstępu? Zacząłem kruszyć chleb, ale nic w nim nie znalazłem. Zgniotłem więc kartofle na miazgę, lecz także nie zawierały żadnej karteczki. A więc Mattia i Bob nie mieli dla mnie żadnej wiadomości lub, co najprawdopodobniejsze, nie mogli jej mieć. Pozostawało tylko cierpliwie czekać jutra, nie poddając się rozpaczy. Niestety, było to ponad moje siły i do końca życia nie zapomnę owej straszliwej nocy. Jakże byłem głupi, że nie usłuchałem Mattii i nie uwierzyłem jego przeczuciom! Rano strażnik przyniósł dzbanek i miednicę i kazał mi się umyć, bo przecież mam stanąć przed sądem: dodał przy tym, iż przyzwoity wygląd przemawia nieraz na korzyść oskarżonego. Po umyciu się i ogarnięciu nie mogłem już spokojnie usiedzieć i Zacząłem chodzić z kąta w kąt po celi niby dzikie zwierzę po klatce. Chciałem przygotować sobie obronę i ułożyć odpowiedzi, ale trudno mi się było skupić; przez mój udręczony umysł przewijały się różne absurdalne myśli niby rozproszone obrazy z magicznej latarni. Wreszcie przyszedł po mnie strażnik i poprzez niezliczone korytarze przyprowadził mnie do małych drzwiczek, które zaraz otworzył. — Wchodź — powiedział. Ciepły powiew wionął mi w twarz, niosąc z sobą niewyraźny szmer głosów. Wszedłem i znalazłem się na niewielkim podwyższeniu; byłem w sali sądowej. Mimo to czułem się, jakbym miał gorączkę, a krew tak tętniła mi w skroniach, że żyły mało nie pękły. Szybkim rzutem oka ogarnąłem całą salę i znajdujących się w niej ludzi. Dosyć duża, wysoka, z szerokimi oknami, była przedzielona na dwie części: jedną dla sądu, drugą dla publiczności. Na podwyższeniu siedział sędzia, trochę niżej, przed nim, dojrzałem trzech innych urzędników sądowych, jak później się dowiedziałem, pisarza, skarbnika, który ściąga grzywny, i oskarżyciela, czyli prokuratora. Przed nimi stał ktoś w todze i peruce — adwokat, mój obrońca. 377 Skąd on się wziął? Czy zaangażował go Mattia wraz z Bobem? Nie była to chwila odpowiednia do zastanawiania się nad tym; miałem adwokata i koniec! , ¦¦¦.'•¦ Na drugim podwyższeniu dostrzegłem Boba, jego dwóch kolegów, oberżystę z zajazdu „Pod Stuletnim Dębem" i nie znanych mi ludzi. Naprzeciw tego. podium było inne, gdzie wśród wielu osób dojrzałeńi policjanta, który mnie zatrzymał. Zrozumiałem, że są to miejsca dla świadków. Część sali przeznaczona dla publiczności była pełna. Dostrzegłem Mattię opierającego się o balustradę i nasze spojrzenia się spptkały. Nagle wstąpiła we mnie nadzieja: mam obrońcę, nie powinienem się załamywać, a sam też muszę się bronić. Już nie lękałem się utkwionych we mnie spojrzeń. Głos zabrał prokurator i w paru słowach — jak gdyby się spieszył — przedstawił sprawę: okradziono kościół Świętego Jerzego, złodzieje, mężczyzna i dziecko, po drabinie, wybiwszy szybę, dostali się do środka; mieli z sobą psa, aby ich uprzedził, gdyby ktoś nadchodził. Zapóźniony przechodzień — była już pierwsza piętnaście .— zdziwił się dojrzawszy światełko w kościele, nadstawił ucha i usłyszał podejrzane trzaski; zbudził więc zakrystiana i wrócili do kościoła w towarzystwie kilku jeszcze osób; pies zaczął szczekać, a złodzieje uciekli zostawiając go na miejscu, bo nie potrafił wyjść po drabinie. Ten pies, którego policjant Jerry, wielce sprytny i gorliwy stróż porządku, zaprowadził na pole wyścigowe, poznał swojego pana, tego tu chłopca na ławie oskarżonych. Jeżeli chodzi o drugiego złodzieja, to policja już jest na jego tropie. Po paru jeszcze rozważaniach, które miały dowieść mojej winy, oskarżyciel umilkł i natychmiast ktoś krzyknął piskliwym głosem: „Cisza!" Sędzia nie odwracając się do mnie, tak jakby mówił do siebie, zapytał mnie o nazwisko, wiek i zawód. Odpowiedziałem po angielsku, że nazywam się Franciszek Driscoll i mieszkam u rodziców w Londynie. Potem poprosiłem o pozwolenie mówienia po francusku, bo wychowany byłem we Francji, a w Anglii jestem dopiero od paru miesięcy. — Niech oskarżony nie próbuje mnie oszukiwać, ja znam francuski — surowo rzekł sędzia. Opowiedziałem więc wszystko, jak było, wytłumaczyłem, dlaczego niemożliwe jest, abym był w kościele o pierwszej, bo wtedy bawiłem 378 •¦¦> / i .>:W' jeszcze na polu wyścigowym, i że o wpół do trzeciej byłem przed oberżą „Pod Stuletnim Dębem". — Gdzie oskarżony był o pierwszej piętnaście? — zapytał sędzia. — W drodze. — Tego trzeba dowieść. Oskarżony mówi, że był w drodze do oberży „Pod Stuletnim Dębem", oskarżyciel natomiast twierdzi, że oskarżony był w kościele. Po odejściu z pola wyścigowego nieco przed pierwszą, oskarżony mógł przyłączyć się do czekającego z drabiną pod murem kościoła wspólnika i dopiero po nieudanej próbie kradzieży udać się do wspomnianej oberży. Starałem się przekonać sędziego, że to było niemożliwe, ale widziałem, że mi nie wierzy. — Jak oskarżony wytłumaczy obecność jego psa w kościele? — zapytał. — Nie potrafię wytłumaczyć, bo tego nie rozumiem. Pies nie był ze mną. Własnoręcznie przywiązałem go rano pod jednym z naszych wozów. 379 T Nie chciałem powiedzieć nic więcej, żeby nie zaszkodzić ojcu. Spojrzałem na Mattię: znakiem nakazywał mi, żebym mówił dalej, ale umilkłem. Sędzia wezwał teraz świadka, kazał mu złożyć przysięgę i powiedzieć, co wie, bezstronnie i bez nienawiści. Świadek, mężczyzna dobroduszny, tęgi i niski, miał wyjątkowo majestatyczny wygląd, mimo twarzy czerwonej jak burak i fioletowego nosa. Przed złożeniem przysięgi przykląkł przed sędzią, a potem wstał nadymając się dumnie. To był zakrystian kościoła Świętego Jerzego. Najpierw długo się rozwodził nad tym, jak go poruszyło i oburzyło, kiedy go obudzono raptownie, żeby powiedzieć, że złodzieje buszują po kościele. Początkowo myślał, że to jakiś kawał, ale z człowiekiem na takim stanowisku przecież się nie żartuje, zrozumiał więc, że to jednak prawda. Szybko się ubrał i tak się spieszył, że aż urwał dwa guziki u kamizelki. Wreszcie przybiegł do kościoła, otworzył drzwi i znalazł... Kogo, a może co? Psa! Nie miałem na to nic do powiedzenia, ale mój adwokat, który aż do tej chwili milczał jak zaklęty, wstał, potrząsnął głową w peruce, poprawił togę na ramieniu i zapytał: — Kto zamknął drzwi kościoła wczoraj wieczór? — Ja — odparł zakrystian — bo to mój obowiązek. — Czy świadek jest tego pewny? — pytał dalej adwokat. — Jak ja coś robię, to jestem tego pewny. — A jeżeli świadek czegoś nie robi? — Jestem pewny, że nie zrobiłem. — Dobrze. A więc świadek może przysiąc, że nie zamknął wieczorem w kościele wspomnianego psa? — Gdyby pies tam był, z pewnością bym go zobaczył. — Świadek ma dobre oczy? — Takie jak wszyscy. — A czy przed pół rokiem świadek nie wpadł na rozpłatanego cielaka, zawieszonego przed sklepem rzeźnika? — Nie rozumiem, jaką wagę może mieć podobne pytanie stawiane człowiekowi na takim stanowisku, jak ja! — wykrzyknął rozwścieczony zakrystian. — Świadek zechce jednak łaskawie odpowiedzieć tak, jakby miało wagę. — Racja, że wpadłem na cielaka niedbale zawieszonego przed sklepem rzeźnika. — A więc świadek go nie widział? — Byłem zamyślony. — Czy świadek zamykał kościół zaraz po kolacji? — Oczywiście. — A kiedy świadek wpadł na cielaka, czy też był po kolacji? — Ale... — To znaczy, że świadek nie był po kolacji? — Owszem, byłem. — A co wtedy świadek pił? Małe piwo czy duże? — Duże. — Ile kufli? ' — Dwa. — I nigdy świadek nie pija więcej? — Czasami trzy. — Nigdy cztery? Nigdy sześć? — Rzadko. < — A świadek nie pija grogu po kolacji? — Czasami. — Świadek lubi mocny czy słaby? — Nie za słaby; — Ile szklanek świadek wypija? — To zależy. — Czy świadek mógłby przysiąc, że czasami nie wypija nawet trzech, czterech szklanek? A gdy zakrystian, coraz bardziej rozwścieczony, nie odpowiedział, adwokat siadł mówiąc: — To wystarczy dla stwierdzenia, że świadek mógł zamknąć psa w kościele jeszcze z wieczora, ponieważ po kolacji miewa myśli tak zajęte, że nawet nie dostrzega rozpłatanych cielaków. Nie mam więcej pytań. Gdybym się ośmielił, ucałowałbym adwokata — byłem uratowany! Istotnie, dlaczego Capi nie mógł być zamknięty w kościele z wieczora? To było całkiem prawdopodobne. A wtedy nie ja bym go tam wprowadził i nie można by mnie podejrzewać o udział w kradzieży. Następnie przesłuchano świadków oskarżenia, ale nie wnieśli nic / nowego. I wreszcie przyszła kolej na Boba, jego kolegów i oberżystę. 380 381 Zeznawali, co i kiedy robiłem. W tym wszystkim jednak jeden zasadniczy punkt pozostawał niejasny, a mianowicie, o której godzinie odszedłem z pola wyścigowego. Po przesłuchaniu świadków, sędzia zapytał, czy mam coś do powiedzenia, uprzedzając, że mogę nie skorzystać z ostatniego słowa, jeżeli to uważam za wskazane dla siebie. Odpowiedziałem, że jestem niewinny i że składam swój los w ręce sądu. Wtedy sędzia odczytał raz jeszcze oskarżenie i zeznania świadków, po czym oznajmił, że zostanę przekazany do więzienia hrabstwa, gdzie mam czekać na decyzję, czy sąd przysięgłych będzie rozpatrywał moją sprawę, czy nie. Osunąłem się na ławkę. Czemuż nie posłuchałem Mattii! Bob Wróciwszy do celi, domyśliłem się dopiero po dłuższym czasie, dlaczego mnie nie uniewinniono: sędzia wolał poczekać na aresztowanie niefortunnych złodziei, żeby się przekonać, czy nie byłem z nimi w zmowie. Oskarżyciel powiedział, że policja jest już na ich tropie. Niedługo więc, ku memu wstydowi, zasiądę na jednej z nimi ławie. Dręczyły mnie pytania, kiedy się to stanie, oraz gdzie i jakie jest moje nowe więzienie. Miałem sobie nad czym łamać głowę, toteż czas mijał mi prędzej niż wczoraj. Nie denerwowałem się już tak bardzo, bo wiedziałem, że muszę czekać cierpliwie. Czekałem zatem, spacerując z kąta w kąt albo przysiadając na ławce. Tuż przed zapadnięciem nocy usłyszałem, że ktoś gra na kornecie, a po sposobie gry poznałem, że to Mattia. Poczciwy chłopiec chciał mi dać znać, że myśli o mnie i czuwa. Melodia dochodziła mnie z ulicy, zza muru na wprost okna, a towarzyszyły jej odgłosy kroków i jakieś niewyraźne hałasy, które wskazywały na to, że Mattia i Bob dają tam przedstawienie. Ale dlaczego właśnie tu? Czyżby to miejsce zapowiadało dobry zarobek? A może chcieli mnie o czymś zawiadomić? Nagle usłyszałem jasny głos Mattii wołający po francusku: „Jutro rano o świcie!" i zaraz głośno odezwał się jego kornet. Nie było trudno zrozumieć, że te francuskie słowa nie były prze- znaczone dla angielskiej publiczności, tylko dla mnie. Z drugiej strony jednak niełatwo było zgadnąć, co miały znaczyć. Zacząłem się zastanawiać. Jedno było jasne: jutro o świcie nie wolno mi spać. Muszę uważać wtedy na wszystko. A tymczasem trzeba tylko czekać. Z nastaniem nocy położyłem się w hamaku i spróbowałem zasnąć. Słyszałem, jak zegar bił godziny, , ale w końcu sen mnie .zmorzył. Obudziłem się jeszcze w petni nocy, gwiazdy świeciły na ciemnym niebie i panowała głęboka cisza. Nie śmiejąc chodzić, żeby nie ściągnąć uwagi strażnika, siadłem na ławce i czekałem. Niebawem zegar wybił trzy razy. Za wcześnie się zbudziłem, ale bałem się znów usnąć, a nawet pewnie bym i nie mógł: byłem zbyt zdenerwowany i podniecony. Nie miałem nic innego do roboty, jak tylko liczyć bicie zegara. Kwadranse jednak mijały niesłychanie wolno: czasami nawet zdawało mi się, że zegar chyba wcale ich nie wybił lub że ja przegapiłem jego bicie. Oparty plecami o mur, wpatrywałem się w okno. Gwiazda,. z której nie spuszczałem oka, zaczęła już blednąc, a niebo pojaśniało. Zbliżał się dzień; gdzieś daleko zapiały koguty. Wętałem, podszedłem na palcach do okna i otwarłem je ostrożnie. Nie było to łatwe, bo nie chciałem narobić hałasu, ale. mi się udało. Na szczęście w tym więzieniu, które przerobiono z niskiej, sklepionej sali, poprzestano na wmurowaniu krat do okna, bo gdyby się ono nie otwierało, nie mógłbym zareagować na wezwanie Mattii. Ale otwarte okno to jeszcze nie wszystko, pozostawały kraty, gruby mur' i drzwi obite blachą. Szaleństwem było liczyć, że moi przyjaciele umożliwią mi ucieczkę, a jednak liczyłem na to. Gwiazdy bladły coraz bardziej i ziąb mnie przejmował, ale nie odchodziłem od okna: wypatrywałem i nadsłuchiwałem, sam nie wiedząc czego. Niebo zaciągnęło się białą, poranną mgiełką, a przedmioty na ziemi zaczęły nabierać wyraźniej szych kształtów. Świt — czas podany przez Mattię. Wstrzymałem oddech i nadstawiłem ucha, ale słyszałem tylko bicie własnego serca. Wtem doleciało mnie ciche drapanie w mur, tak ciche, że można je było wziąć za złudzenie, lecz minio to słuchałem. Nagle czyjaś głowa wychyliła się ponad mur. Nie był to jednak Mattia; choć było jeszcze dość ciemno, poznałem Boba. Dostrzegł mnie za kratą i szepnął: — Cicho! Ruchem ręki kazał mi odejść od okna. Nie rozumiałem wprawdzie, dlaczego mam to zrobić, ale usłuchałem. Zdawało mi się, że w drugiej 382 383 ręce trzyma błyszczącą rurę, jakby ze szkła. Uniósł ją do ust i wtedy zgadłem, że to dmuchawka. Usłyszałem świst i jednocześnie biała kuleczka przecięła powietrze i upadła mi do nóg. Natychmiast głowa Boba znikła znad muru i znów zrobiło się cicho. Ostrożnie zamknąłem okno i położyłem się w hamaku, zaciskając w ręku kulkę papieru. Wolno, aż za wolno jak na trapiącą mnie niecierpliwość, robiło się jaśniej i w końcu różowe światło zabarwiło ściany celi. Rozwinąłem wtedy kartkę i przeczytałem: „Jutro wieczorem przetransportują cię do więzienia w hrabstwie. Pojedziesz w przedziale drugiej klasy, pod eskortą policjanta. Siądź przy drzwiach, przez które wejdziesz. Po czterdziestu pięciu minutach, licz je dobrze, pociąg zwolni na rozjeździe, otwórz wtedy drzwi i skacz śmiało. Wyciągnij ręce przed siebie i postaraj się spaść na nogi. Kiedy się już znajdziesz na ziemi, pobiegnij w górę stoku na lewo, będziemy tam czekali z bryczką i szybkim koniem. Niczego się nie bój, w dwa dni potem będziemy już we Francji. Odwagi, nie trać nadziei! A najważniejsze: odbij się mocno i staraj się upaść na nogi". Uratują mnie! Nie stanę przed sądem przysięgłych! Nie będę świadkiem hańby mojej rodziny! Dzielny Mattia i dzielny Bob, bo wiedziałem, że Mattia sam nie zdołałby przygotować mi ucieczki. Raz jeszcze przeczytałem uważnie instrukcje. Z pewnością skoczę śmiało, nawet gdybym miał się zabić. Lepiej umrzeć, niż zostać skazanym za kradzież. Wszystko zdawało mi się wspaniale obmyślone, nawet to, że za dwa dni będziemy we Francji. W tej radości jedno mnie tylko martwiło: a Capi? Nie, to niemożliwe, żeby Mattia o nim nie pomyślał! Jeżeli dla mnie obmyślił ucieczkę, obmyśli i dla niego. Przeczytałem kartkę raz i drugi, potem zżułem ją i przełknąłem. Teraz mogłem już spokojnie usnąć. I rzeczywiście usnąłem tak mocno, że zbudził mnie dopiero strażnik, który przyniósł śniadanie. Czas mijał dosyć szybko. Nazajutrz po południu do celi wszedł nie znany mi policjant i kazał iść za sobą. Z zadowoleniem stwierdziłem, że jest to człowiek starszy, około pięćdziesiątki, dość ociężały. Wszystko udało mi się zrobić tak, jak Mattia polecił. Usiadłem koło drzwi przedziału, tyłem do ruchu pociągu, policjant usiadł naprzeciw mnie. Byliśmy sami w przedziale. , — Mówisz po angielsku? — Trochę. — Ale rozumiesz wszystko? — Prawie, jeśli się nie mówi zbyt prędko. — A więc, mój chłopcze, dam ci pewną radę. Nie żartuj sobie ze sprawiedliwością. Przyznaj się, a pozyskasz sympatię ludzi. Nie ma nic gorszego niż zapieranie się oczywistej winy. Tych, co się przyznają, traktuje się wyrozumiale i pobłażliwie. Przyznaj mi się więc, jak to było, a dam ci pięć szylingów. Sam się przekonasz, że policja potrafi osłodzić ci życie w więzieniu. Chciałem już odpowiedzieć, że nie mam się do czego przyznawać, ale zrozumiałem, że lepiej dla mnie, jeżeli — używając jego własnych słów — pozyskam sobie sympatię tego policjanta, i milczałem. — Zastanów się — ciągnął dalej. — Kiedy w "więzieniu ocenisz słuszność mojej rady, każ mnie wezwać, bo nie trzeba się zwierzać pierwszemu lepszemu, tylko ludziom, którzy są nam przychylni. Widzisz zaś, że jestem do ciebie przychylnie usposobiony. Skinąłem głową potakująco. — Każ zawołać Dolhina. \ Zapamiętasz sobie moje nazwisko? — Tak, proszę pana — odparłem. Oparłem się o drzwi, w których okno było opuszczone. Poprosiłem policjanta, żeby pozwolił mi wyglądać, a że chciał sobie mnie pozyskać, zgodził się chętnie. Czegóż się miał bać? Pociąg szedł szybko. 384 25 Bez rodziny 385 I Niebawem odsunął się nawet w głąb przedziału, uciekając przed chłodnym powietrzem wpadającym przez okno i bijącym go prosto w twarz. Ja nie byłem wrażliwy na chłód. Cichaczem wysunąłem rękę na zewnątrz, przekręciłem klamkę, a drugą ręką przytrzymałem zwolnione z zamknięcia drzwi. Czas mijał. Parowóz zagwizdał i pociąg zwolnił. Nadeszła moja chwila: gwałtownie pchnąłem drzwi i skoczyłem tak daleko, jak tylko mogłem. Pęd cisnął mnie do rowu; wyciągniętymi w przód rękami natrafiłem na trawiaste zbocze, lecz mimo to wstrząs był tak silny, że przekoziołkowałem parę razy i straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, myślałem, że jeszcze jestem w pociągu, bo czułem, że jadę, i słyszę dudnienie kół. Leżałem wyciągnięty na słomie. I dziwna rzecz: czułem, jak po twarzy przesuwa mi się coś ciepłego i wilgotnego. Otworzyłem oczy: nade mną siedział wstrętny, żółty pies i lizał mnie po policzkach! Nagle mój wzrok spotkał się ze wzrokiem Maltii klęczącego przy mnie. — Udało się — powiedział odsuwając psa i obejmując mnie czule. — Gdzie jesteśmy? — zapytałem. — W bryczce. Bob powozi. — No, jak on się czuje? —.: zapytał w tej chwiii Bob odwracając się na kozie. ( — Nie wiem, ale chyba dobrze. — Remi, możesz ruszać rękami i nogami? Spróbuj! — rzekł Bob. Wyciągnięty na słomie, zrobiłem, co kazał. — Dobrze — rzekł Mattia. — Kości ma całe. — Ale co się stało? :— zapytałem. — Wyskoczyłeś z pociągu tak, jak ci poleciłem, lecz wstrząs cię ogłuszył i zemdlałeś. Wtedy Bob kazał mi trzymać konia, a sam ześliznął się do rowu i wyniósł cię na rękach. Myśleliśmy, że się zabiłeś. Aleś nam stracha napędził! Na szczęście wszystko w porządku. — A co z policjantem? — Pojechał dalej, bo pociąg nie stanął. Wiedziałem już wszystko, co najważniejsze. Rozejrzałem się wkoło i spostrzegłem żółtego psa, który wiernymi oczami spoglądał na mnie. Były podobne do oczu Capiego, ale Capi był biały! — Co się stało z Capim? — zapytałem. Mattia nie zdążył mi odpowiedzieć, gdy pies podskoczył i znów zaczął mnie lizać, cicho popiskując. — No to przecież Capi — odparł Mattia. — Musieliśmy go .ufarbować. Czule pogłaskałem Capiego i ucałowałem w łebek. —- Po coście go ufarbowali? — zapytałem. •¦— To długa historia, zaraz ci ją opowiem. Ale Bob mu zabronił. — Bierz lejce ......... rzekł — i trzymaj je mocno. Ja tymczasem postaram się zmienić wygląd bryczki, żeby jej nie poznano. Bryczka była kryta płócienną budą. Bob ją zdjął, zwinął i kazał mi się nią nakryć. Później kazał też Mattii położyć się obok mnie. Teraz bryczka zmieniła wygląd — nie miała już budy, a jechała nią jakby tylko jedna osoba zamiast trzech. Zupełnie nie przypominała (poprzedniej i jeżeli -wysłano za nami pogoń, pytani ludzie musieliby odpowiedzieć, że takiej jak opisana nie widzieli. — Dokąd jedziemy? — zapytałem Mattię, gdy się już wyciągnął obok mnie. — Do Littlehampton. To niewielki port nad morzem. Bob ma tam brata, który na małym stateczku przeprawia się po jajka i masło do Normandii, do Isigny. Jeżeli się uratujemy, a z pewnością się uratujemy, będziemy to zawdzięczali Bobowi. To on wszytko zorganizował, ja byłem bezsilny.-On wytrzasnął konia'i bryczkę i on urządzi nam przeprawę przez morze, bo na normalnie kursującym statku zaraz by nas zaaresztowali. — A kto się domyślił, żeby zabrać Capiego? — Ja. Ale Bob wpadł na pomysł, żeby go ufarbować dla niepoznaki, kiedyśmy go już ukradli temu mądremu policjantowi. Tym razem nie okazał się taki mądry, bo nawet nie zdążył się połapać, jakeśmy mu go zdmuchnęli. Prawda, że Capi mnie poczuł, i to nam ułatwiło całą sprawę, a poza tym Bob zna się na kradzieży psów. — A jak twoja noga? — Już dobrze albo prawie dobrze. Nie mam czasu o niej myśleć. Po angielskich drogach nie można się było tak spokojnie poruszać, jak po francuskich. Co pewien czas stały na nich bariery i trzeba było płacić za przejazd. Kiedy podjeżdżaliśmy do którejś z nich, Bob ostrzegał, żebyśmy byli cicho i leżeli spokojnie, aby strażnik widział na bryczce tylko jednego człowieka. Rzucał jakiś żart i jechał dalej. 386 387 h, Świetnie umiał się charakteryzować, był przecież klownem. Teraz ucharakteryzowat się na farmera sak dobrze, że nawet znajomi by go nie poznali. Jechaliśmy szybko, bo i koń był dobry, i woźnica doskonały. A jednak musieliśmy po pewnym czasie przystanąć, żeby koń odpoczął i żeby dać mu trochę obroku. Nie zatrzymaliśmy się jednak w oberży; Bob zjechał w bok, w gąszcz lasu, i. nałożył, koniowi na głowę worek z owsem. Noc była ciemna, czuliśmy się więc bezpieczni. Skorzystałem z okazji, aby podziękować Bobowi, ale nawet nie pozwolił mi w pełni wyrazić mojej wdzięczności. ' ' — Ty mi kiedyś pomogłeś, a dziś ja ci pomogłem — rzekł. — A poza tym jesteś bratem Mattii, a dla takiego porządnego chłopca, jak on, warto coś zrobić. Zapytałem go, czy daleko jesteśmy od Littlehampton. Odparł, że jeszcze będziemy jechali ze dwie godziny, że musimy się spieszyć, bo stateczek jego brata odpływa w każdą sobotę, a przypływ zaczyna się o świcie. Dziś zaś mamy piątek. Niebawem znów położyliśmy się na słomie w bryczce, a koń, po wypoczynku, raźno ruszył naprzód. — Boisz się? — zapytał mnie Mattia. — I tak, i nie — odparłem. — Bardzo się boję, żeby mnie nie złapali, myślę jednak, że nie złapią. Ale czy ucieczka nie oznacza przyznania się do winy? I to mnie gnębi. Jak się teraz bronić? — Zastanawialiśmy się nad tym, lecz Bob uważał, że najważniejsze jest, żebyś nie stawał przed sądem przysięgłych. To takie przykre, nawet gdy człowieka uniewinnią. Ja nic nie mówiłem, bo obawiałem się, że moja uporczywa chęć powrotu do Francji może mi być złym doradcą. — Dobrze zrobiłeś i niezależnie od tego, co nas spotka, jestem wam bardzo wdzięczny. — Nic nas nie spotka, bądź spokojny. Po zatrzymaniu się pociągu policjant oczywiście zameldował o twojej ucieczce, ale zanim zorganizowali pościg, zdążyliśmy już daleko odskoczyć. Skąd zresztą mogą wiedzieć, że udaliśmy się do Littlehampton? Rzeczywiście, jeżeli pościg nie wpadł na nasz ślad, mieliśmy wszystkie szansę, że bez przeszkód dostaniemy się na stateczek. Jednakże nie byłem taki pewny, jak Mattia, że policjant nie od razu puścił się w pogoń za nami. I tu kryło się niebezpieczeństwo, Wcale niemałe. 388 Tymczasem nasz dzielny koń raźno pomykał po pustej drodze. Od czasu do czasu prześcigaliśmy jakiś inny pojazd. Mijane wsie były ciche i tylko gdzieniegdzie świeciło się w oknie. Nie spotykaliśmy w nich żywej duszy, jedynie psy witały i odprowadzały nas szczekaniem. Po przebyciu w szybkim tempie jakiejś górki Bob zatrzymał się, aby koń trochę odetchnął, a my zeszliśmy z bryczki i przyłożyliśmy ucho do ziemi. Ale nawet Mattia, który miał najlepszy z nas słuch, nie dosłyszał nic podejrzanego. Jechaliśmy pod osłoną ciemności i nocnego spokoju. Teraz chowaliśmy się pod zwiniętą budą nie przed ludźmi, lecz przed chłodem. Wiał bowiem zimny wiatr od morza i czuliśmy nawet na wargach smak soli. Niebawem ujrzeliśmy też pojawiający się co jakiś czas błysk latarni morskiej. Bob zwolnił, skręcił w boczną drogę, potem zsiadł, a nam kazał zostać i trzymać konia. Poszedł zobaczyć, czy jego brat jeszcze nie wypłynął i czy spokojnie możemy wejść na jego stateczek. Przyznaję, że nieobecność Boba ogromnie mi się dłużyła. Milczeliśmy, Mattia i ja, nadsłuchując plusku fal rozbijających się o kamienistą plażę, a ten monotonny szum tylko powiększał nasz niepokój. Obaj szczękaliśmy zębami. — Tó z chłodu — półgłosem rzekł Mattia. Czy naprawdę? Bo ta nasza wrażliwość na chłód zwiększała się przy najsłabszym dźwięku; wystarczyło, by jakaś krowa czy owca na pastwisku obok trąciła nogą o kamień czy zawadziła o płot. Wreszcie usłyszeliśmy, że Bob nadchodzi. Teraz miał się zadecydować mój los! Bob nie był sam. Kiedy podszedł, zobaczyłem, że towarzyszy mu mężczyzna ubrany w nieprzemakalną kurtkę, z wełnianą czapką na głowie. — To mój brat — rzekł. Bob. — Zgadza się was zabrać. Idźcie z nim, bo teraz musimy się rozdzielić. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu byłem. , ! Chciałem mu jeszcze raz podziękować, ale mi przerwał w pół słowa i tylko mocno uścisnął moją rękę. — Nie ma o czym mówić — rzekł. — Wszyscy powinniśmy sobie pomagać. Jeszcze się spotkamy. Cieszę się, że mogłem wyświadczyć przysługę Mattii. Poszliśmy za jego bratem i niebawem wkroczyliśmy w uśpioną ulicę miasta, a potem, skręciwszy raz i drugi, znaleźliśmy się na wybrzeżu. Wiatr dął nam teraz prosto w twarz. 389' I Brat Boba bez słowa, ruchem ręki wskazał nam jednomaszlowy stateczek. Zrozumieliśmy, że należy do niego. A kiedy po chwili stanęliśmy na pokładzie, kazał nam zejść do kajuty. — Odbiję dopiero za dwie godziny -- rzekł. — Siedźcie cicho i czekajcie. Gdy zamknął za sobą drzwi na klucz, Mattia rzucił mi się w objęcia z radości; teraz już wcale nie szczękał zębami. „Łabędź" Po odejściu brata Boba na pokładzie przez jakiś czas panowała cisza. Słyszeliśmy tylko szum wiatru w olinowaniu i plusk wody o dno kadłuba. Ale stopniowo zaczął się ruch. Ktoś chodził tu i tam, skrzypiały bloki, szczękały rozwijane i nawijane łańcuchy, plusnęły cumy. Wciągnięto żagiel, ster zazgrzytał i stateczek nagle przechylił się na lewą burtę, nurknął dziobem i zaraz wychynął. Wyszliśmy w morze; byłem uratowany. Kołysania wzdłużne, początkowo powolne i łagodne, zaczęły się robić coraz szybsze i bardziej przykre. Coraz mocniej zapadaliśmy teraz w dół dziobem, chwialiśmy się na boki, a fale biły w dziobnicę i w prawą burtę. — Biedaku! — powiedziałem do Mattii biorąc go za rękę. -— Głupstwo — odparł — grunt, że udało ci się zwiać. Zresztą spodziewałem się tego, bo jeszcze z bryczki widziałem, jak wiatr przygina wierzchołki drzew, i myślałem, że nas porządnie pokołysze na morzu. W tym momencie drzwi kabiny się otworzyły sie stanął w nich brat Boba. -, — Możecie wyjść, jeżeli chcecie.— rzekł. — Nie ma już niebezpieczeństwa. , — A co zrobić, żeby nie chorować? — zapytał Mattia. — Położyć' się. — Dziękuję. W takim razie zaraz się położę. I wyciągnął się na podłodze. — Chłopiec okrętowy przyniesie warn, co trzeba — rzekł jeszcze szyper. . • — Dziękuję, ale jeżeli się nie pospieszy, to już na nic nie będę miał chęci. 390 — Wzięło cię? — zapytał brat Boba. — I to od dawna — odparł Mattia. Chciałem zostać przy nim, ale kazał mi iść na pokład, powtarzając raz jeszcze: — Głupstwo! Najważniejsze, że udało ci się uciec. Nawet sobie nie wyobrażałem, że z tego powodu choroba morska sprawi mi przyjemność. Na pomoście mogłem ustać trzymając się mocno olinowania. Jak daleko zdołałem sięgnąć wzrokiem w nocnej ciemności, widziałem tylko białą pianę fal, przez które przedzierał się nasz stateczek, pochylony tak, jakby się miał lada chwila przewrócić. Nie przewracał się jednak, przeciwnie, prostował się i pchany zachodnim wiatrem przeskakiwał z fali na falę. Obejrzałem się na brzeg. W mglistym mroku światełka portu wydawały się małymi, jasnymi punkcikami, niknącymi1 jeden po drugim. Z uczuciem rozkosznej ulgi żegnałem Anglię. — Przy takim wietrze — rzekł szyper — dosyć wcześnie dziś wieczorem dobijemy do Isigny. „Eclipse" to dobry statek. Cały dzień na morzu, a nawet dłużej? Biedny Mattia! I mimo wszystko morska choroba sprawiała mu przyjemność! Czas schodził ¦mi na wędrówce od kabiny na pokład i z powrotem. W pewnym momencie, kiedy rozmawiałem z szyprem, wskazał on ręką na południowy zachód. Dojrzałem tam białą kolumnę na tle niebieskiego nieba. — Barfleur, Francja. — powiedział. : Zbiegłem szybko, żeby zanieść Mattii tę radosną wiadomość. Ale z Barfleur było jeszcze daleko do Isigny. Ponieważ na miejsce przybyliśmy późno, szyper pozwolił nam przespać się na stateczku, toteż dopiero nazajutrz pożegnaliśmy się z nim, podziękowawszy mu jak wypadało. — Jeżeli będziecie chcieli wrócić do Anglii — rzekł wymieniając z nami mocny uścisk dłoni — pamiętajcie, że „Eclipse" odchodzi stąd co wtorek. Chętnie was zabiorę. Była to wspaniałomyślna propozycja, ale mieliśmy z Mattia powody, żeby z niej nie skorzystać. Wylądowaliśmy we Francji z naszymi instrumentami, bo Mattia zatroszczył się o moją harfę, którą zostawiłem w namiocie Boba. Reszta naszych rzeczy, prócz tego, co mieliśmy na sobie, została w wozie 391 Driscollów. Bardzo nas to martwiło, bo zostaliśmy bez bielizny na zmianę, a przede wszystkim bez mapy tak potrzebnej w wędrownym życiu. Na szczęście Mattia miał przy sobie dwanaście franków z własnych oszczędności i w dodatku część zarobku z przedstawień danych razem z Bobem i jego kolegami, która wynosiła dwadzieścia dwa szylingi, czyli dwadzieścia siedem franków i pół. Razem mieliśmy prawie czterdzieści franków, jak dla nas kwotę bardzo znaczną. Mattia chciał w Anglii dać te pieniądze Bobowi za zorganizowanie mojej ucieczki, ale Bob powiedział, że za przyjacielskie usługi pieniędzy się nie bierze. Zaraz po zejściu na brzeg kupiliśmy stary, żołnierski tornister, dwie koszule, dwie pary pończoch, kawałek mydła, grzebień, igły, nici i guziki, a wreszcie to, co nam było jeszcze bardziej potrzebne — mapę Francji. Dokąd się teraz skierować? Jaką drogę wybrać? — zastanawialiśmy się po wyjściu z Isigny. — Mnie to obojętne — zawyrokował Mattia. — Mogę iść w lewo albo w prawo. Chcę tylko jednego. — Czego? — Żebyśmy poszli brzegiem rzeki lub kanału śródlądowego, bo pewna myśl nie daje mi spokoju! i A gdy milczałem, ciągnął dalej: — Widzę, że muszę ci to wyjaśnić. Kiedy Artur był chory, pani Milligan woziła go na statku i dzięki temu ich spotkałeś. — Artur już jest zdrów. — Zdrów, niezdrów, ma się tylko lepiej. Był jednak bardzo chory i matka go uratowała. Więc teraz sobie myślę, że chcąc, aby zupełnie wydobrzał, jeszcze raz wyruszyła na taką samą wędrówkę po rzekach i kanałach. Jeżeli więc teraz pójdziemy ich brzegami, możemy spotkać „Łabędzia". — A kto ci powiedział, że to musi być akurat we Francji? — Nikt, afe ponieważ „Łabędź" nie nadaje się do pływania po morzu, należy się spodziewać, że pozostał we Francji. Nawet gdybyśmy mieli jedną szansę na sto, to czy nie warto spróbować? Chciałbym bardzo odszukać panią Milligan i uważam, że w tym celu nie powinniśmy niczego zaniedbać. — Ale Liza, Aleksander, Beniamin, Stefcia?! — wykrzyknąłem. — Wpadniemy do nich po drodze. Poszukaj na mapie, jaką rzekę lub kanał mamy najbliżej. 392 Rozłożyliśmy mapę na trawie i stwierdziliśmy, że najbliżej nas przepływa Sekwana. — A więc idziemy w jej kierunku — rzekł Mattia. — Sekwana płynie przez Paryż. — Jakie to ma znaczenie? — Bardzo duże. Witalis mówił, że gdy się kogoś szuka, trzeba zaczynać od Paryża. Jeżeli więc policja mnie szuka, też od niego zacznie. A wtedy lepiej było nie uciekać z Anglii. — Czy angielska policja ma prawo szukać cię we Francji? — Nie wiem, ale lepiej unikać Paryża. — To idźmy w górę Sekwany, potem ominiemy Paryż i znów podejdziemy do jej brzegów już powyżej miasta. Ja też nie palę się do spotkania z Garofolim. — Jasne. . — Zrobimy tak: po drodze będziemy pytali na przystaniach, czy ktoś nie widział „Łabędzia' . Rzuca się w oczy dzięki swej werandzie i w ogóle wyróżnia się wśród innych statków. Jeżeli nie odnajdziemy go na Sekwanie, będziemy szukali na Loarze, Garonnie i na wszystkich innych rzekach Francji aż do skutku. Nie miałem zastrzeżeń co do planu Mattii, ruszyliśmy więc ku brzegom Sekwany, aby dalej iść w górę jej biegu. Teraz, kiedy pomyśleliśmy już o sobie, trzeba było pomyśleć o Capim. Ufarbowany na żółto, nie był dla mnie moim dawnym Capim. W pierwszej rzeczce, odpoczywając po kolei, wyszorowaliśmy go dokładnie kupionym < uprzednio szarym mydłem. Ale farba, którą miał na sobie, była w doskonałym gatunku, toteż jedna kąpiel nie wystarczyła. Musieliśmy ją powtarzać przez wiele tygodni, a nawet miesięcy, nim Capi odzyskał naturalny kolor. Na szczęście Normandia jest krajem rzek i strumyków, mogliśmy więc kąpać go codziennie. Kiedy nareszcie, na zakręcie drogi, z zalesionego wzgórza ujrzeliśmy przed sobą Sekwanę — zakreślającą tu szeroki łuk i majestatycznie toczącą swoje potężne wody, z niezliczoną ilością żaglowych i parowych statków, których dym dochodził aż do nas — Mattia orzekł, że ten widok pogodził go z wodą. Rozumie teraz, że może być przyjemnie płynąć sobie spokojnie pośród tych soczystych łąk, uprawnych pól i ciemnych lasów, okalających rzekę wspaniałą zielenią. — Możesz być pewny — rzekł mi —: że pani Milligan podróżuje z synem po Sekwanie. 393 — Zaraz się o tym dowiemy od ludzi z tej wioski w dole — odparłem. Nie wiedziałem jednak, że Normandczycy nigdy nie odpowiadają w sposób zdecydowany i że raczej sami wolą zadawać pytania. — Czy to ma być statek z Hawru, czy z Rouen? A może to tyiko czółno? — mówili w miejscowej gwarze. — A może barka, gali1" albo szkuta? Kiedy już zaspokoiliśmy ich ciekawość, wyjaśniło się, że „Łabędzia" tu nie widziano; jeżeli tędy przepływał, to chyba nocą. Dalsze rozpyH-wanie w Rouen nie dało lepszego wyniku. To samo spotkało nas w innj cl: miasteczkach nad rzeką i nawet przy śluzach. Nie upadaliśmy jednak na duchu i szliśmy w górę Sekwany, ciąj:'e się wypytując, choć ze słabszą^ nadzieją, bo przecież „Łabędź" musiał wyruszyć z dużego krańcowego portu rzecznego, a nie z miejscowości pośredniej. Ale postanowiliśmy iść aż do Paryża, a raczej poza Par w. Po drodze musieliśmy jednak zarabiać na życie, nic więc dziwnego, że dopiero po pięciu tygodniach dotarliśmy do Charenton. Tu powstało pytanie, czy pójść z biegiem Sekwany, czy Marny. Patrząc na mapę, często się nad tym zastanawiałem. Żaden zdecydowany argument iii