14067

Szczegóły
Tytuł 14067
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14067 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14067 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14067 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Elizabeth Moon Podzielona Wierność (Divided Allegiance) Czyny Paksenarrion 2 Tłumaczenie Jerzy Marcinkowski Rozdział pierwszy Kiedy już poddali się wszyscy żołnierze Siniavy, wojownicy Kieri Phelana założyli, że wracają do Valdaire, a może nawet na północ. Część zaczęła nawet planować, jak wykorzystają przypadającą im część łupu. Inni wyczekiwali okazji do odpoczynku i wyleczenia ran. Zamiast tego parę dni później maszerowali na południe wzdłuż Immeru w towarzystwie ludzi Alureda, Halverica i kilku kohort armii księcia Fall. Ci ostatni wyglądali świeżo jak nowe malowidło – prawie nie brali udziału w walkach, z wyjątkiem odpędzenia Siniavy od Fallo. – Nie rozumiem tego – mruknął po drodze Keri do Paks. – Myślałem, że już po wszystkim. Słodki Kocur nie żyje. Co znowu? Pokręciła głową. – Może Książę zawarł nowy kontrakt, sporo przecież wydał na tę kampanię. – Kontrakt! Na kości Tira, sam powrót do Valdaire zabierze nam resztę sezonu. Po co nam kontrakt? Typowa naiwność pierwszoroczniaka. Paks uśmiechnęła się do niego. – Pieniądze – oznajmiła. – A może zapomniałeś już o żołdzie? Seli mrugnął do Paks jak weteran do weterana i wtrącił: – Widziałeś kiedyś morze? – Nie... a czemu? – Keri spojrzał na niego zadziornie, z nosa skapywał mu pot. – Cóż, to wystarczający powód, by udać się na południe. Ja widziałem – zrobi na tobie wrażenie. – Jak wygląda? – spytała Paks, widząc, że mina Keriego się nie zmienia. – Nie sądzę, żeby ktokolwiek potrafił to opowiedzieć. Musisz sama zobaczyć. Wkrótce dowiedzieli się od kapitanów, że Alured przybrał tytuł księcia Immeru. Paks ani młodszym żołnierzom niewiele to mówiło, lecz Stammel wiedział, iż od upadku starego królestwa Aare tytuł ten nie był używany. – Jestem zdziwiony, że zgodzili się na to książę Fall i inni wielmoże – powiedział. – Taka była cena jego pomocy – stwierdził Vossik. Wszyscy sierżanci zebrali się wokół jednego ogniska. – Słyszałem, jak gadali o tym w kohortach Fallo. Obrócił się przeciwko Siniavie, gdy jego roszczenia poparły Andressat, Fallo, Cilwan i – oczywiście – nasz Książę. – Ale dlaczego? – To dziwna historia – powiedział Vossik, najwyraźniej paląc się, żeby ją opowiedzieć. – No dalej, Voss, nie każ się prosić – burknął Stammel. – Cóż, ja to tylko słyszałem. Nie wiem, czy ci żołnierze Fallo mówią prawdę i czyją w ogóle znają. Wygląda na to, że Alured był kiedyś piratem na Immerhofcie... – Wiemy o tym... – Tak, ale taki właśnie był początek. Zdobył inny okręt i już miał wyrzucić za burtę wszystkich jego pasażerów, jak to jest w zwyczaju piratów... – Do wody? – spytała Paks. Ktoś wybuchnął śmiechem. Vossik obrócił się do niej. – Piraci nie chcą mieć bałaganu na pokładzie, więc wyrzucają jeńców za burtę. – Ale czy ci nie dopłyną lub nie dobrną do brzegu? – zdziwiła się Natzlin. – Nie. Do brzegu jest za daleko, a woda zbyt głęboka. – Potrafię przepłynąć spory dystans... – zaczęła Barra. Paks uśmiechnęła się do siebie. Barranya zawsze uważała, że umie więcej od innych. – Nie tak daleko. Na flaki Tira, Barro, nigdy nie widziałaś morza. Kiedy kogoś wyrzucają za burtę, statek może znajdować się dzień marszu od brzegu. – Vossik wziął długi łyk naparu i kontynuował opowieść. – Nieważne. Jeden z pasażerów zaczął się wydzierać, że jest magiem i że Alured powinien zostać księciem, w czym on chętnie mu dopomoże. – Powiedziałbym, że Alured nie wsłuchiwał się zbytnio we wrzaski jeńców – zauważył Stammel. – Nie wygląda na takiego. – Zgadza się – przytaknął Vossik. – Wydaje się jednak, że usłyszał kiedyś od ojca, iż pochodzi z dobrego rodu, czy coś takiego. Wysłuchał więc czarownika, który powiedział mu, że jest dziedzicem ogromnego królestwa marnującym czas na rozbijanie się po morzu. – Uwierzył w to? – parsknął Haben, zaczerpując naparu kuflem. – Słyszałem, że piraci są zabobonni, ale... – No cóż, tamten człowiek wspomniał o dowodzie. Twierdził, iż widział w starym Aare potwierdzające to zwoje. Zaoferował się, że zabierze tam Alureda i udowodni jego prawa do królestwa. – Do Aare? Tej kupy piachu? – Skąd wiesz, Devlinie? Nie byłeś tam. – Nie, ale słyszałem. Zostały tam jedynie rozsiane wśród piasków ruiny. Tak mówią pieśni. – Zanucił zwrotkę Piękne były wieże. Vossik wzruszył ramionami. – Alured nie zapytał ciebie. Czarownik oznajmił mu, iż widział dowód jego pochodzenia. – Widzi mi się – zaczął Erial – że takie szukanie przodków to jedynie dodatkowe kłopoty. Co to za różnica? Nasz Książę zdobył sobie tytuł bez grzebania się w setkach ojców i ojców ojców. – Albo matek – mruknęła Barra. Nikt nie podjął tematu. – Wiesz co, tutaj, w Aarenis, ludzie są inni – stwierdził Stammel. – Przypomnij sobie Andressat. – I tego nadętego puchacza – dorzuciła Barra. Paks zaczęła rozumieć, co miał na myśli Vik, mówiąc o uszczypliwości Barranyi. – Nie mów tak, Barro. To dobry wojownik i godny swego tytułu hrabia. Większość ludzi utraciłaby Andressat na rzecz Siniavy wiele lat temu. Jest dumny ze swych przodków, to prawda, lecz oni mogą być dumni z niego. – Opowiadaj dalej o Aluredzie, Voss – ponaglił go Stammel. – Co było potem? – Cóż, już wcześniej wierzył w swe szlachetne pochodzenie, pożeglował więc z owym magiem do starego Aare. A potem – pamiętajcie, że usłyszałem to od żołnierzy Fallo i nie twierdzę, że tak naprawdę było – czarownik pokazał mu dowód: starożytny zwój, opisujący małżeństwa i koligacje, wskazujący niezbicie, że był w prostej linii potomkiem księcia Immeru, którego w potrzebie wezwano z powrotem do Aare. – Ależ Vossik, każdy mag umiałby coś takiego sfałszować! – Erial rozejrzał się dokoła, a kilku słuchaczy pokiwało głowami. – Nie powiedziałem, że ja w to uwierzyłem, Erialu. Lecz Alured i owszem. Powiedzmy, że pasowało to do jego pragnień. Jeśli Aare było cokolwiek warte, to tylko tronu Aare. Co musiało oznaczać ziemie Immeru. – I dlatego porzucił morze i osiadł w lasach, by zostać lądowym rozbójnikiem? Co to miało wspólnego z byciem księciem, baronem czy kimkolwiek? – prychnął pogardliwie Erial. – Jeszcze raz powtarzam: to tylko plotki. Wygląda na to, że najpierw zawinął do portów Immeru, próbując zawiązać sojusz... – Przecież był piratem! – zawołała Paks z naciskiem. – Tak, wiem o tym. Może nie myślał zbyt jasno. Potem wynajął gromadę lokalnych zabijaków, odział ich w dawne barwy Immeru i rozpoczął pertraktacje z księciem Fallo. – Ha! Wyszedł z tego cało? – Nie był na tyle głupi, by narazić się na niebezpieczeństwo – rozmawiali na granicy Fallo. Książę zareagował zgodnie z waszymi oczekiwaniami, lecz nie obchodziło go zanadto, co działo się w lasach na południu, jak długo nie dotyczyło to go osobiście. A jego poddani twierdzą, iż jest bardzo dalekowzrocznym władcą, który nie czyni sobie niepotrzebnie wrogów. – A co z Siniavą? – Dla Paks to było najważniejsze: po której stronie od samego początku był Alured? – Cóż, początkowo jedno mieli wspólne: stara szlachta nie uznawała ich roszczeń. Siniava obiecał Aluredowi księstwo, jeżeli przerwie żeglugę na Immerze i będzie chronił ruchy wojsk Kocura po okolicy. Alured zgodził się na współpracę. Dlatego właśnie nikt nie mógł wytropić Siniavy po Rotengre. – Tak, ale... – zaczęła Paks, lecz Vossik zdecydowanie jej przerwał. – Ale dwie kwestie: Andressat i mądrość naszego Księcia. Andressat okazał Aluredowi uprzejmość, obiecując poparcie jego roszczeń w razie, gdyby wsparł je także książę Fall. Toteż Alured nie zaatakował Andressatu, gdy zażądał tego Siniava. Wszak uznawał się za księcia i pozostawał ponad poleceniami hrabiego. Jeśli zaś chodzi o naszego Księcia – pamiętacie kuglarzy, których spotkaliśmy w Kodaly? – Stammel przytaknął. – Alured zaprzyjaźnił się z nimi, gdy osiadł w lasach, stanęli więc po jego stronie. Nasz Książę wiele lat temu, jeszcze na północy, zawarł z nimi własny pakt. Stąd wiedział, czego Alured pragnie. Orientował się także w dążeniach Fallo: związania się poprzez małżeństwo z północnym królestwem. Pamiętał także o gotowym do ożenku dziecku Sofiego Ganarriona... – Ale Sofi nie jest królem... – odezwał się ktoś z ciemności. – Jeszcze nie. Pamiętajcie, co zawsze mówił. A mając poparcie Fallo... – Głos Vossika ucichł. Kilku słuchaczy okazało się wystarczająco bystrych. – Bogowie! Chcesz powiedzieć... – Nasz Książę i Halveric zdołali jakoś przekonać księcia Fall, że pomoc Alureda w tej kampanii jest tyle warta. Dlatego też książę Fall zgodził się poprzeć roszczenia Alureda, a wtedy zbójca przeszedł na naszą stronę i umożliwił przejście przez las nam, a nie Siniavie. Paks zadrżała. Nigdy nie myślała o posunięciach poza polem bitwy. – Czy Alured naprawdę jest księciem Immeru? Vossik wzruszył ramionami. – Ma tytuł. Ma władzę. Czego jeszcze trzeba? – Ale jeśli tak naprawdę nie jest... mam na myśli krew... – Nie wiem, czemu miałoby to mieć znaczenie. Jest szansa, że okaże się lepszy jako książę niż pirat – będzie musiał rządzić, rozwijać handel, położyć kres rabunkom... – Zrobi to? – Haben rozejrzał się po pozostałych, nim podjął wątek: – Osobiście nie powiedziałbym, że pirat i rozbójnik może zostać dobrym władcą. A skoro już o tym mowa, to jaka jest różnica pomiędzy grabieżą a podatkami? – Nie jest głupi, Habenie – Vossik wyglądał na przejętego. – Będzie musiało być lepiej niż za Siniavy... – O to mi chodzi. Siniava twierdził, że ma prawo władać tym rejonem, ale w Cha i Sibili wszyscy widzieliśmy, co to oznaczało. Nie uciął handlu, jak uczynił to Alured, lecz czy ktoś z nas chciałby mieć takiego władcę? Pamiętam twarze w tamtych miastach. – Ale walczył z Siniavą... – Tak – pod koniec. Za sowitą nagrodę. Nie mówię, że jest na wskroś zły, Vossiku, nie wiem tego. Niemniej, jak dotąd, szedł tam, gdzie leżało złoto. Jak będzie rządził? Człowiek uważający się za szlachetnie urodzonego, oszukany co do swoich praw – co uczyni, kiedy dotrzemy do portów Immeru? * * * Dowiedzieli się w Immerdzanie, gdzie Immer rozszerzał się raptownie w zatokę dłuższą niż szerszą. Nie trzeba było szturmować portu. Nigdy nie został ufortyfikowany od strony lądu, poza niskim murem z najprostszą bramą. Armia wkroczyła do portu, nie napotykając najmniejszego oporu. Wąskie, brudne uliczki śmierdziały rzeczami, których Paks nigdy wcześniej nie wąchała. Ujrzała zatokę, wzburzoną i ciemną od błotnistych wód Immeru. Brzeg zapchany był pomostami i nabrzeżami na na wpół zbutwiałych palach, ze szkieletami łodzi, zatopionymi łodziami, unoszącymi się na wodzie łodziami, nowymi łodziami, drzewcami masztów, strzępami żagli oraz sieciami zwisającymi z każdej dostępnej tyczki i dekorującymi domy. Zobaczyła małe, nagie dzieci, wychudzone jak kozy, nurkujące i pływające wokół łodzi. Większość z nich zaplatała włosy w pojedynczy warkocz przewiązany jaskrawymi tasiemkami. Dalej rozciągała się zatoka, rozległa i niemal pusta w gorącym, popołudniowym słońcu. Jej powierzchnię znaczyły błękitne i zielone pasma. Paks nigdy czegoś takiego nie widziała. Kilka łodzi żeglowało z wiatrem, pchanych wielkimi, trójkątnymi żaglami, wygiętymi niczym skrzydła. Przyglądała się im zafascynowana. Jedna z nich zmieniła hals, ciemna kreska kadłuba skróciła się, a po chwili znów wydłużyła. W oddali widać było wzniesienia za zatoką, a na południu woda przybierała inny odcień zieleni, by przejść do głębokiego błękitu w miejscu, gdzie Immer mieszał się z morzem. Dokoła żołnierzy Księcia zebrał się hałaśliwy tłum paplający w piskliwym, irytującym języku. Dzieciaki uganiały się tam i z powrotem, niektóre nadal mokre i połyskujące wodą, inne umorusane. Przy łodziach skupili się bosonodzy mężczyźni, w krótkich spodniach, z zaplecionymi w pojedynczy warkocz włosami, a w drzwiach i oknach tłoczyły się kobiety w kolorowych, kusych sukienkach i pończochach w paski. Jeden z kapitanów Alureda zawołał coś w lokalnym narzeczu i natychmiast zapadła cisza. Paks usłyszała chlupoczącą wokół pali pomostu wodę. Zadygotała, zastanawiając się, czy morze ma duszę. Może jest głodne? Kapitan Alureda odczytał trzymany w rękach zwój. Paks poszukała wzrokiem Arcolina i przyjrzała się jego minie, z pewnością wiedział, co się dzieje. Niestety, z wyrazu twarzy oficera nie potrafiła nic odczytać. Kapitan skończył czytać, zwrócił się do Księcia, zasalutował mu, wskoczył na konia i odjechał. Zebrani milczeli. Gdy znikł za rogiem, przez tłum przeszedł głuchy pomruk. Ktoś krzyknął chrapliwie. Paks obejrzała się i zobaczyła dwóch młodzieńców odciągających do tyłu siwobrodego starca. Stojący koło nich mężczyzna zawołał w łamanym wspólnym: – Kto z was mówi z nami? – Ja – odpowiedział mu spokojny jak zawsze głos Księcia. – Wy... jesteście piratami? – Nie. Co masz na myśli? – Tamten... człowiek... mówi, że jest teraz naszym księciem... to pirat. Jesteście jego ludźmi – jesteście piratami. – Nie – pokręcił głową Książę. Paks zauważyła, że Arcolin daje im dłonią sekretny znak, kapitanowie przekazali gest sierżantom. Nie to, żeby potrzebowali ostrzeżenia – i tak wszyscy byli czujni. – Jesteśmy jego sojusznikami, a nie podwładnymi. Walczył z nami w górze rzeki... z Siniavą. – Tym ścierwem! – Mężczyzna splunął. – Kim wobec tego jesteś, że walczysz z Siniavą, a przyjaźnisz się z piratami? – Jestem Książę Phelan z Tsaia. – Tsaia? To za Krasnoludzkimi Górami, daleko na północy! Co robicie tutaj? – W głosie pobrzmiewała złość i zakłopotanie, mierzył wzrokiem żołnierzy. – Mam kompanię najemniczą walczącą w Aarenis. Siniava... – umilkł – walczyliśmy z Siniavą – podjął. – Zginął. Alured otrzymał księstwo Immeru, a ponieważ przedtem pomógł nam, teraz ja pomagam jemu. – Nie jest księciem! – wrzasnął mężczyzna. – Nie znam cię – może coś słyszałem, ale cię nie znam. Lecz Alured – to zwykły pirat i piratem pozostanie. Siniava był zły – Barrandowea świadkiem – ale Alured! Zabił mego wuja na wodach zatoki – on i jego parszywy okręt! – To bez znaczenia – odparł Książę. – Jest teraz księciem Immeru, a ja jestem tutaj, by utrzymać porządek do czasu pojawienia się jego oficerów. Rozmówca splunął ponownie i odwrócił się. Książę nie przemawiał więcej do tłumu, tylko rozstawił kohorty na nabrzeżu i zorganizował patrole pilnujące prowadzących doń uliczek. Pierwszego dnia panował spokój. Paks uznała, że ma szczęście, iż wyznaczono ją do pilnowania nabrzeża. Mogła przyglądać się kołyszącym się na falach łodziom i wdychać wiejącą od morza lekką bryzę. Nad wodą szybowały dziwne szarobiałe ptaki z czarno upierzonymi głowami i dużymi, czerwonymi dziobami, co chwila nurkując i na powrót wzbijając się ponad fale. Następnego dnia rozpoczęły się egzekucje. Paks usłyszała dobiegające z drugiej strony miasta krzyki, zanim jednak zdążyła się nimi przejąć, kapitanowie wyjaśnili im, co się dzieje. – Książęta – Fall i Immeru – przeprowadzają egzekucje szpiegów Siniavy. – Twarz Arcolina miała nieprzenikniony wyraz. – Jesteśmy tu po to, by utrzymać porządek, choć nie przewidujemy żadnych rozruchów. – Tak właśnie było, w ich dzielnicy do niczego nie doszło. Mężczyźni i kobiety zajmowali się swoimi pracami bez oglądania się na żołnierzy, a dzieci bez przeszkód baraszkowały w wodzie. Lecz dobiegający z przeciwległej strony miasta zgiełk nie cichł i wieczorem kohorta Cracolnyi musiała pomaszerować na pomoc ludziom Halverica. Wrócili nad ranem, strudzeni i ponurzy, dopiero później Paks usłyszała szczegóły. Następnego dnia Kompania Księcia wymaszerowała z Immerdzanu, a wiszące na murach ciała były wystarczająco wymowne. Do Kalmmer plotka dotarła przed nimi. Bramy były zamknięte. Dzięki brakowi wyszkolonych żołnierzy do obrony niskich murów szturm trwał zaledwie kilka godzin. Tym razem na plac targowy przy nabrzeżu spędzono całą ludność miasta. Podczas gdy pilnowali ich żołnierze Halverica i Phelana, ludzie Alureda przetrząsali dom po domu, sprowadzając kolejnych mieszkańców. Kiedy skończyli, na skraju placu pojawił się sam Alured. Wskazał na stojącego wśród innych mężczyznę. Żołnierze wywlekli ofiarę z tłumu. Potem dwóch kolejnych i jeszcze jednego. Ktoś krzyknął i oddział żołnierzy Alureda wbił się w tłum, rozrzucając ludzi na boki, by pojmać wichrzyciela. Pierwszy z ujętych rzucił się z łkaniem na kolana przed Aluredem. Ten pokręcił głową i pokazał na wzniesioną przez jego żołnierzy konstrukcję z prowizorycznie powiązanych belek. Pociągnięto ku niej pojmanych mieszczan. Przez tłum przeszedł szmer, ludzie zaczęli się cofać, wpadając na siebie i omal nie zderzając się z kohortą Paks. Najemnicy połączyli tarcze i zaparli się. Niewiele widziała ponad głowami zgromadzonych. Po chwili ujrzała pierwszego z mężczyzn rozpiętego na zwisających z ramy linach. Paks zesztywniała, ścisnęło ją w dołku. Drugi. I kolejni. Wkrótce wszyscy zawiśli w rzędzie, jeden za nogi, reszta za ramiona. Ludzie Alureda zaczęli obrzucać ich błotem, kamieniami i rybami z kramów. Jeden skazaniec zwisł bezwładnie, inny przenikliwie krzyczał. Paks odwróciła wzrok, walcząc z mdłościami. Spojrzała w równie udręczone oczy Keriego. Nie widziała zakończenia, gdy Alured osobiście przeszył każdego z nich włócznią. Z poruszenia tłumu wywnioskowała, że kaźń zakończyła się, a gdy uniosła wzrok, zobaczyła zdejmowane z konstrukcji ciała. Lecz nie był to jeszcze koniec. Alured przemówił w obcym języku, gorączkowo gestykulując. Tłum stał cicho i nieruchomo, Paks czuła bijący od stojących blisko niej strach i nienawiść. Zakończył pytaniem – poznała to po intonacji, wyciągniętym ramieniu i przerwie na usłyszenie odpowiedzi. Ta nadeszła w postaci rzuconej z tłumu śniętej ryby. Twarz Alureda pociemniała. Paks nie dosłyszała komendy, lecz jego ludzie ruszyli wachlarzem na zebranych. Nim do nich dotarli, tłum eksplodował hałasem i działaniem. Ściśnięci pomiędzy szeregami Książęcych i Halvericowych, pilnujących trzech boków targowiska, zdołali jakoś obrócić się i ruszyć przed siebie. Nacisk rzeszy ludzi odepchnął oddział Paks do tyłu. Słyszeli jedynie wrzaski tłumu, rozkazano im pilnować porządku, a nie atakować. Lecz ustępowali przed czystą przewagą liczebną. Większość zgromadzonych nie miała broni, ich jedynym orężem była ilość. Z niechęcią odnosili się do wizji uderzenia na bezbronnych mężczyzn i kobiety, z drugiej jednak strony – nie mieli ochoty na zadeptanie. Z prowadzących na rynek ulic dobiegły ich okrzyki spieszących na pomoc żołnierzy i donośne komendy, które były niczym kamyki dźwięku odbijające się od muru zgiełku. Próbowała nie tracić kontaktu z resztą i odganiać napierających płazem miecza, lecz parcie tłuszczy narastało. Ktoś złapał z wrzaskiem za jej miecz, uniosła go i otrzymała cios w pachę. Pchnęła instynktownie, przeszywając sztychem napastnika. Upadł pod stopy naciskających na nią mieszczan. Odganiała ich, jak umiała, trzymając się blisko towarzyszy i starając się nie stracić równowagi. Pomiędzy nimi a sąsiednim oddziałem pojawiła się szczelina, w którą natychmiast wdarł się rozwrzeszczany tłum. Przyciśnięta do ściany budynku Paks poczuła wbijający się jej w plecy parapet okna. Krzyczące twarze chwiały się przed nią, a chaotycznie młócące powietrze ręce próbowały wyrwać jej broń. Odpędziła ich, ciężko dysząc. Nie miała czasu rozglądać się za Arcolinem czy Stammelem, słyszała jedynie czynioną przez ludzi wrzawę. W wielu miejscach mieszkańcy miasta przerwali pierścień straży i uciekali zdjętymi paniką gromadami. Wpadło na nią zagubione dziecko i uczepiło się tuniki. Nie miała czasu zająć się nim i malec przewrócił się z przenikliwym krzykiem prosto pod pędzące stopy. Kiedy odzyskała swobodę ruchu, większość zebranych uciekła. Dojrzała krążącego za plecami swoich żołnierzy Alureda. Zatrzymywali tych, którzy jeszcze nie zdążyli umknąć. W końcu zobaczyła i usłyszała Arcolina i Stammela. Kohorta zmieniła szyk i wzmocniona posiłkami ruszyła w pościg za uciekinierami. Niestety, do zachodu słońca zdołali ująć jedynie piątą część populacji miasta, głównie kobiety i dzieci, zbyt słabe, by dalej uciekać lub nazbyt przerażone. Wstrząśniętą porannymi wydarzeniami Paks traktowanie pojmanych doprowadzało do mdłości. Alured był zdeterminowany wyeliminować wszystkich sympatyków Siniavy, a resztę zmusić do uznania jego rangi i władzy. Jak wyjaśniał najemnikom, chciał strachem zmusić mieszczan do posłuszeństwa. Paks oczekiwała, że Książę zaprotestuje, ten jednak milczał. Od śmierci Siniavy uśmiechał się rzadko, a po przybyciu na wybrzeże spędzał godziny na wpatrywaniu się w morze. Nie wiedziała – nikt tego nie wiedział – co go męczy. Czuła jednak coraz mocniej, że nie może dłużej żyć z tym, co ją dręczyło. Wystraszone, nienawistne spojrzenia, mamrotane zniewagi, zrozumiałe pomimo obcego języka, pogarda żołnierzy Alureda, gdy nie chcieli przyłączyć się do ich „zabaw”, będących niczym innym, jak pastwieniem się nad bezradnymi cywilami – wszystko to sprawiało, że żołądek zawiązywał się jej na supeł. Nie mogła jeść ani spać – budziła się dręczona koszmarami. Starała się ukrywać swe uczucia, uspokajać się. Raz już zabrała głos – dosyć, jak na szeregowca. Jak długo nosiła barwy Księcia, tak długo była mu winna posłuszeństwo. Był dobrym człowiekiem, zawsze przestrzegał wskazań honoru... Wspominała Wielkiego Marszałka, żałując, że go w ogóle spotkała. Zadał jej pytania, na które nie miała ochoty odpowiadać. Służba u Księcia z pewnością warta była odrobiny dyskomfortu czy niepokoju. Kiedy opuścili Kalmmer, zostawiając w mieście garnizon złożony z żołnierzy Alureda, próbowała przekonać samą siebie, że najgorsze już za nimi. Lecz było inaczej. W każdym mieście wybrzeża Immerhoftu Alured wynajdywał szpiegów Siniavy lub takich, którzy wyrażali wątpliwość, czy pirat może być prawowitym księciem. Najemnicy nie uczestniczyli w egzekucjach ani kaźniach, lecz doskonale wiedzieli, że gdyby nie ich obecność Aluredowi zabrakłoby żołnierzy do obsadzenia tylu miast. Nie mieli pojęcia, jak długo to potrwa – kiedy Książę zamierzał przestać udzielać pomocy sojusznikowi. Gdyż z pewnością nosił się z takim zamiarem. Każdego dnia mógł nakazać wymarsz do Valdaire. Lecz Książę milczał, wpatrzony w błękitny bezkres wód. Przez szeregi Kompanii przebiegał niepokój, niczym myszy po strychu zimą. Paks sądziła, że nikt nie widzi, co się z nią dzieje aż do chwili, kiedy pewnej nocy, podczas jej warty, przyszedł do niej Stammel. Stanął blisko i przez kilka minut milczał. Zastanawiała się, czego chce. Potem westchnął, zdjął hełm i przeczesał włosy. – Nie muszę pytać, co cię martwi – zaczął. – Trzeba coś z tym zrobić. Nie wiedziała, co powiedzieć ani uczynić. – Jesz mniej, niż potrzebuje ktoś o połowie twego wzrostu. Nie przydasz się nam, jeśli zachorujesz... – Wszystko w porządku... – zaczęła, lecz zaraz jej przerwał. – Nie, nic nie jest w porządku. Ani z tobą, ani ze mną. Tyle, że ja jem i śpię, a to więcej, niż robisz ty. Nie chcę stracić w ten sposób dobrej weteranki. Nie mam was aż tylu. Ci wszyscy nowi, których przyjmowaliśmy tu i tam nie są jeszcze na tyle dobrzy. – Przerwał. Nałożył hełm i potarł nos. – Nie wiem, czy kiedykolwiek będą... czy my będziemy... tacy jak dawniej. – Umilkł. – Ja... ja jestem czujna... – Nie mogła wykrztusić nic więcej. – Paks, ty... – Odchrząknął i splunął. – Nie powinnaś tu być. Zaskoczył ją tak, że aż ją zatchnęło, jakby ją uderzył. – Co... dlaczego? – Nie powinnaś. – Jego głos nabrał mocy. – Na Tira, nie mogę stać z boku i patrzeć, jak marniejesz. Nie w imię czegoś takiego. Służyłaś Księciu równie dobrze, jak inni. Myślisz, że tego nie wie? Albo ja? – W głosie Stammela pojawiła się złość. – Nie pasujesz tutaj, nie do tego rodzaju walki. Tamten Wielki Marszałek miał rację, nawet Książę przyznał, że twoim przeznaczeniem może być coś lepszego. – Znowu przerwał, a gdy podjął, głos mu złagodniał. – Uważam, że powinnaś opuścić Kompanię... – Porzucić Kompanię? – Pomimo szoku zalała ją fala ulgi, że mogłaby wyplątać się z tej sytuacji. Zaraz jednak poczuła ukłucie paniki. Podjęła już decyzję, nie mogła jej zmienić. – Tak. Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Tir świadkiem, jak mi trudno – a jestem starszy... Ale ty musisz nas opuścić. Wracaj na północ. Do domu. Albo znajdź miejsce, gdzie mogłabyś zostać rycerzem. Nie tkwij tutaj, aż nie będziesz mogła tego wytrzymać. Ty lub Książę. – Ale ja... jak mogłabym prosić... nie mogę do niego pójść... – Wciąż prześladowała ją jego mina, gdy sprzeciwiła się książęcej woli. Choć zdawał się nie żywić urazy, nie miała ochoty ponownie ujrzeć tego spojrzenia. Stammel pokiwał z mocą głową. – Tak, możesz. Powiedz Arcolinowi. Kapitan zrozumie – zna cię. Powie Księciu... albo zrób to sama. Zarekomendują cię gdzieś, jestem tego pewny. Nie to ją martwiło. – Ale zostawić Księcia... – Paks, nie mogę powiedzieć na niego złego słowa. Wiesz o tym. Był moim dowódcą od samego początku, pójdę za nim wszędzie. Niemniej... już raz go powstrzymałaś... przed popełnieniem błędu. Może, jeśli odejdziesz, ponownie przejrzy na oczy... Oniemiała. Znów stanęła przed decyzją, którą uważała za podjętą raz na zawsze, tam, w Cortes Immer. Jakże mogłaby opuścić Kompanię? Była jej bliższa od rodziny, bardziej znana od izb domu, gdzie przyszła na świat. – Mówię poważnie, Paks. Nie możesz tak dłużej. Inni też to już zauważyli, wkrótce będą wiedzieć wszyscy. Odejdź, póki możesz. – Ja... pomyślę o tym... – Tej nocy. Jutro będziemy w Sord. Nie mam wątpliwości, że dojdzie tam do tego samego. Poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy. Zdusiła łkanie. Stammel złapał ją za ramię. – To właśnie mam na myśli, Paks. Nie dasz rady walczyć jednocześnie ze sobą i nieprzyjaciółmi. Tir wie, jaka jesteś odważna... lecz nikt nie jest w stanie toczyć walki wewnętrznej i zewnętrznej naraz. – Dałam słowo – wyszeptała. – Tak. Dałaś. I odsłużyłaś już swoje, a nawet więcej. Widziałaś śmierć Siniavy, co moim zdaniem uwalnia cię od przysięgi. Nie uważam tego za ucieczkę i nie sądzę, żeby tak przyjęli to Arcolin albo Książę. Porozmawiasz z nimi? Podniosła wzrok na usiany gwiazdami firmament. Z odległego morza wynurzał się Naszyjnik Torre’a. Pomyślała o dawnych marzeniach o zostaniu wojowniczką i zwiedzaniu dalekich stron, a potem o ostatnim mieście, do którego wkroczyli. – Ja... nie mogę... wejść do następnego miasta... – Nie. Zgadzam się. – Ale jest już za późno. – Kapitanowie z pewnością leżeli już w łóżkach, nie mogła budzić ich albo Księcia. Poczuła ulgę – nie musiała podejmować decyzji teraz. Usłyszała łagodny głos. – Poszłabyś, gdyby nie było późno? Ta łagodność i pewność, że jest za późno, osłabiły jej czujność. Była taka znużona. – Och, sama nie wiem. Tak. Gdyby Książę Phelan pozwolił mi... – Pozwoli – orzekł Stammel – albo go nie znam. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, zawołał kogoś, by ją zastąpił. – Chodź. Do rana zdołałabyś przekonać samą siebie, że winna jesteś Księciu ślepe posłuszeństwo. Poszła za nim do namiotu Arcolina chora i roztrzęsiona, lecz najbliższa godzina nie była taka trudna, jak się obawiała. Konferujący z Arcolinem pozostali kapitanowie ulotnili się, gdy Stammel poprosił o chwilę rozmowy. Kapitan zmierzył Paks spokojnym spojrzeniem, w którym nie było złości ani rozczarowania. – Wolno ci odejść – powiedział. – Służyłaś wiernie, masz prawo do urlopu lub opuszczenia Kompanii. Żałowałbym, gdybyś opuściła nas na zawsze – jesteś dobra, a wiem, że Książę także jest z ciebie zadowolony. Czy rozważyłabyś możliwość wzięcia rocznego urlopu z otwartym prawem do powrotu? Przytaknęła. – Jak pan sobie życzy, kapitanie. – Nie potrafiła jasno myśleć, jej umysł ogarniały na przemian lęk, radość i smutek. – Wobec tego pomówię o tym z Księciem. – Wstał od stołu. – Ty też powinnaś pójść. Może chcieć porozmawiać z tobą o twej służbie. Książę także jeszcze nie spał. Jego wzrok stwardniał, gdy za plecami Arcolina dojrzał Paks, niemniej zaprosił ich do środka. Arcolin przedstawił życzenie dziewczyny, na co Phelan obdarzył ją przeciągłym spojrzeniem. – Paksenarrion, czy jesteś niezadowolona z mojego dowództwa? – Nie, mój lordzie. – Odpowiedziała szczerze. Martwiło ją nie jego dowodzenie, lecz zawarty sojusz. – Cieszę się. Zawsze byłaś uczciwym i godnym zaufania żołnierzem. Nie chciałbym utracić twego szacunku. Nie, mój lordzie. – Potrafię zrozumieć, że możesz chcieć odpocząć. Dziewczyna z północy... inna kultura... ale czy chcesz odejść z Kompanii na zawsze czy jedynie na jakiś czas? – Nie wiem. Nie potrafię wyobrazić sobie niczego innego... – A jakże byś mogła? Rozumiem. – Kiwnął energicznie głową, jakby rozważając kwestie, których nie dostrzegała. – Wiesz, że Wielki Marszałek sugerował, iż być może będziesz musiała opuścić Kompanię, powiedział mi to jeszcze w Sibili, po tym, jak zostałaś ranna. – Zauważyła, że nie używa imienia kapłana. Nie wspominał także, że wcześniej upierała się przy pozostaniu. – Być może to odpowiednia chwila. Skorzystasz z lepszego szkolenia. Jeśli postanowisz zaciągnąć się na służbę do kogoś innego, z przyjemnością cię zarekomenduję. Doradzam, abyś spróbowała zostać giermkiem. Jesteś dobra w szermierce – naucz się walki konnej, a będziesz kwalifikować się do treningu na rycerza. – Przerwał i spojrzał na Arcolina. – Trzeba ją zaopatrzyć w mapy do podróży na północ, spodziewam się, że dopatrzyłeś już wypłaty... – Jeszcze nie, mój lordzie. Przyszła do mnie przed chwilą. – W porządku. Możesz zostać z Kompanią, Paksenarrion, dopóki nie postanowisz, jak chcesz podróżować. W obecnej sytuacji nie byłoby rozważnie wędrować po Aarenis samotnie. Jeśli zechcesz zaczekać, to zamierzam niedługo odesłać paru ludzi do Valdaire... – Miał dla niej kilka rad. Nie usłyszała potępienia, czego się tak obawiała. Sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco roztargnionego, ale uprzejmego. Potrząsnęła głową i wróciła z Arcolinem do kohorty. Ulżyło jej, że tak łatwo poszło. Czekał na nią Stammel. – Idź spać. Jutro... – Ale jutro jest Sord... – Nie. Pojutrze. A ty nie pójdziesz tam z nami. Znajdę ci coś do roboty... – Ale... – Nie sprzeczaj się ze mną! Nadal jestem twoim sierżantem! Kiedy ty znajdziesz się w Sord, będzie już po wszystkim. A teraz do łóżka. Paks spała do samego rana, nie budząc się w nocy ani razu. Rozdział drugi – Z Kompanii Księcia Phelana, co? – Paksenarrion przytaknęła. Kapitan straży był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. – Odchodzisz z Kompanii? Wzruszyła ramionami. – Wracam na trochę do domu. – Hmmm. Dowódca karawany mówi, że chcesz nas opuścić w połowie trasy? – Jest bliżej... – Mmm. Dowódca rozmawiał już z twoim sierżantem, prawda? – Tak jest, sir. – Przypuszczam, że to wystarczy. Strzelasz z kuszy? – Nie najlepiej, sir. Używałam długiego łuku, ale nie jestem specjalistką. Kapitan straży westchnął. – Nie można mieć wszystkiego. Teraz posłuchaj: karawana rozpoczyna przygotowania do wyruszenia pojutrze, a startujemy dzień później, w zależności od tego, ilu przyłączy się kupców. Masz zjawić się tutaj pojutrze w południe, gotowa do pracy. Przyjdziesz pijana, a obetnę ci wypłatę. W mieście musimy uważać na wozy równie bacznie, jak na szlaku. Nie miej nadziei na sen w tamtą noc. Zdobądź jakąś zbroję – karawana jej nie zapewnia. Doradzam kolczugę. Rozbójnicy, na których natykamy się wzdłuż wybrzeża, używają bardzo mocnych łuków. Nosisz skórę, a ta nie zatrzyma strzał. Jeśli chcesz, możesz kupić zbroję u nas. – Przekrzywił głowę. – Wszystko jasne? – Tak, sir. Mam być tutaj pojutrze w południe w zbroi. – Trzeźwa. Zaczerwieniła się. – Nie piję. – Wszyscy piją. Część wie, kiedy przestać. A przy okazji – żadnego sypiania z kupcami. To źle wpływa na dyscyplinę. Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi. – Nie, sir. – Bardzo dobrze. Do zobaczenia pojutrze. – Odprawił ją machnięciem ręki. Opuszczając pokój, minęła dwóch uzbrojonych mężczyzn, jeden z nich trzymał kuszę. * * * – Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżasz. – Paks miała nadzieję, że wymknie się po cichu, lecz Arne, Vik i reszta przyjaciół przyłapali ją. – Co zrobisz sama? – Nie będę sama – odparła. – Ochraniam karawanę. – Karawanę! Na flaki Tira, to... – Wiesz dobrze, że parę lat temu Książę też to robił. – Tak, ale z nami – z Kompanią. Lecz wyjechać z obcymi... – Pomyśl, Arne. Ilu obcych pojawiło się w tym roku w Kompanii? – Masz rację. Niemniej jesteśmy... jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Paks. Przyjaźnimy się, odkąd tu przyszłam. – Tak, ale ja nie mogę... – Czy to ten marszałek Girda? Zamierzasz zostać wyznawczynią? – Nie wiem. Nie, nie sądzę. Ja po prostu... – Przyjrzała się im, próbując to powiedzieć. – Biorę urlop... wszystkim nam się należy... może tu wrócę, a może nie. – To niepodobne do ciebie – skrzywił się Vik. – Zrozumiałbym, gdyby zrobiła to poniesiona złością Barra, ale ty... – Biorę urlop. – Spiorunowała go wzrokiem. – Biorę urlop. Rozmawiałam o tym ze Stammelem, Arcolinem i samym Księciem. Idę na urlop. – Wrócisz – orzekła Arne. – Musisz. Inaczej byłoby nie w porządku. – Paks potrząsnęła głową i szybko odeszła. Gdy opuszczała obóz, złapał ją jeden z giermków Księcia. – Książę chce zobaczyć się z tobą przed twym wyjazdem – poinformował ją. Poszła za nim do namiotu dowódcy. W środku Phelan rozmawiał z Aliamem Halverikiem. – ...i sądzę, że to... och, Paksenarrion. Halveric ma do ciebie prośbę. – Mój lordzie? – Ponieważ jedziesz na północ – jak rozumiem, zamierzasz przebyć góry? – Tak, mój lordzie. – Dobrze ci zapłacę, gdybyś zgodziła się na pewne opóźnienie w powrocie do domu i zawiozła to pismo do mojej posiadłości w Lyonya. Jeśli wybierzesz wschodnią przełęcz, nie nadłożysz zbyt wiele drogi. – To dla mnie zaszczyt, panie. – Paks wzięła zwój w skórzanym etui i włożyła do sakiewki u pasa. – Spójrz na mapę. Powinnaś przekroczyć góry mniej więcej tutaj. Jeśli pojedziesz na północ, trafisz na szlak wschód – zachód, biegnący od Finthy do Prealith. W Lyonya odszukasz łowców lub od kupców w Tsaia dowiesz się, jak tu trafić. – Wskazał palcem na mapie. – Powołaj się na mnie, gdyż inaczej skierują cię na północ, do mego wuja lub braci, a nie chciałabyś aż tak zboczyć z drogi. Gdy tam przybędziesz, oddaj pismo mojej żonie, Estil – jest o parę dłoni wyższa ode mnie. Myślę, że moja wiadomość dojdzie do niej w ten sposób szybciej niż wysłanym umyślnie kurierem. – Tak, panie. – Jestem pewny, iż mogę ci zaufać, że nikomu o tym nie powiesz. Są tacy, którzy z radością ukradliby pismo, powodując tym nie lada kłopoty. – Nikomu nie powiem, panie. – Dziękuję. Zaufasz mojej pani, że ci zapłaci, czy chcesz pieniądze teraz? – Oczywiście, że ufam tobie... twojej pani. Jeszcze nie dostarczyłam wiadomości, choć przysięgam, że to zrobię. – Phelan twierdzi, że będziesz szukać pracy na północy, czy tak? – Skinęła głową. – Wobec tego Estil może ci pomóc. Obiecuję, że zrobi, co w jej mocy. – Paksenarrion – odezwał się Książę, wyciągając do niej rękę. – Pamiętaj, że zawsze będziesz mile widziana w moim domu i Kompanii. Niechaj bogowie będą z tobą. – Niech strzeże cię Falk – dodał Halveric. Opuściła namiot z pewnymi oporami. Trudno było pogodzić się z myślą, że odtąd nie ma tutaj żadnych praw. Gdyby wtedy ktoś zatrzymał ją i poprosił o pozostanie, mogłaby zmienić zdanie. Lecz nie spotkała przyjaciół, a wartownik przepuścił ją bez słowa. Gdy podeszła do bramy miasta, zaczęła rozmyślać o czekającej ją podróży. Szybkim krokiem przemierzała zatłoczone uliczki Sordu. Teraz, gdy porzuciła barwy Księcia i szła w brązowych spodniach i koszuli, z plecakiem na ramieniu i długim mieczem u boku, nie słyszała gwizdów, którymi tak się przejmowała. Dziwnie jej było po tak długim czasie z powrotem chodzić w spodniach. Było jej gorąco w nogi, drapało. Długi miecz także źle leżał na biodrze. Niecierpliwym gestem przesunęła go do tyłu. Plecak był ciężki... pomyślała, że jest za gorąco na chodzenie w kolczudze i ciepłych, wełnianych rzeczach spoczywających obecnie w plecaku. Zerknęła na słońce i poszła przed siebie. Na podwórzu gospody uwijał się dowódca karawany, trzy wozy były już załadowane. Chrząknął na jej widok i skinął głową w stronę drzwi karczmy. Paks spojrzała tam i zobaczyła kapitana straży. – Ha! – zawołał tamten. – Jesteś punktualnie. – Zmierzył ją od góry do dołu krytycznym spojrzeniem. – Gdzie twoja kolczuga? – W plecaku, sir – odrzekła. – Lepiej ją załóż – doradził. – Nie odważyłbym się zostawić jej gdzieś w panującym tu zamieszaniu. Swoje rzeczy połóż na wozie – wskazał. – A teraz pilnuj załadowanych towarów. Gdy przybędą pozostali, opracuję porządek wart. * * * Po paru dniach podróży Paks przyzwyczaiła się do reszty strażników. Nie sądziła, by mogła zaufać im podczas walki, niemniej uznała, że przypominają poznanych dotychczas żołnierzy. Paru wyrzutków z kompanii najemniczych i milicji, lecz większość okazała się odpowiedzialna i pracowita. Część nigdy nie robiła nic innego i znała się jedynie na strzelaniu z kuszy. Inni przeszli dobre szkolenie – opuścili godne szacunku oddziały z różnych, zwykle mało ważnych powodów. Na szczycie listy przyczyn królowały picie, bijatyki i hazard. Mijały dni. Na Miedzianych Wzgórzach stawało się coraz goręcej, bardziej niż gdziekolwiek indziej, gdzie do tej pory była. Powiedziano jej, że to najgorętsza część lata. – Mądrzy wybierają wiosenne karawany – mruknął jeden ze strażników, leżąc w cieniu wozu. – Jeśli takowe wyruszają – rzucił inny. – No tak, czego można oczekiwać od kupców? – Wysokich cen. – Wywołało to powszechny śmiech. Paks prażyła się w kolczudze. Spojrzała na wschód, gdzie w oddali majaczyła linia oceanu. Ze wzniesień, gdy widoczności nie psuła mgiełka upałów, mogła wypatrzyć piasek i wodę. Tam musiało być chłodniej. W końcu zapytała, dlaczego nie podróżują bliżej oceanu. – Skąd jesteś? – Z północy – odparła. – Urodziłam się na północny zachód od Verelli. – Och. To w głębi lądu, prawda? Nie wiesz zbyt wiele o morzu. Cóż, gdybyśmy jechali bliżej brzegu, trafilibyśmy w okolice najgorsze z możliwych. Piach... chodziłaś kiedyś po piasku? – Po małej plaży pomiędzy Immerdzanem a... – Nie, nie po plaży. Po suchym piachu... sypkim piachu. To jest... o, do licha. To... to gorsze od zaoranego pola. – To potrafiła zrozumieć, kiwnęła więc głową. – Pomyśl o tych wozach: zapadające się koła, praca z mułami. Nasza praca. A potem mokradła. Grząskie, wilgotne, słone błota. I jeszcze więcej piachu. I wcale nie jest tam chłodno, tylko piekielnie gorąco, woda słona, wszystko śmierdzi. Uch. – Nie zapominaj o piratach – dorzucił ktoś. – Właśnie do tego dochodziłem. Wiesz, że tutejsze okolice nazywają Wybrzeżem Rabusiów? – A jak oni tam żyją? – Niektórzy lubią jeść kraby, małże i takie tam. Jest tam mnóstwo owoców morza. Mówią, że tu i ówdzie trafiają się źródła słodkiej wody. Parę nędznych osad. Poza tym piraci mają statki i zawsze mogą odpłynąć. Pomimo złowieszczej nazwy i ostrzeżeń dowódcy karawany nie zobaczyli choćby jednego bandyty i wozy bez kłopotów toczyły się niespiesznie na północ. Paks ćwiczyła strzelanie z kuszy, a jej umiejętności szermiercze wywarły na reszcie strażników wielkie wrażenie. Z kolei mnóstwo czasu zabierało jej wypluwanie kurzu po kolejnych próbach walki wręcz. Znali sztuczki, jakich nigdy nie widziała w Kompanii. Wreszcie ujrzała na horyzoncie smugę Krasnoludzkich Gór przecinających Miedziane Wzgórza. Gdy podeszli bliżej, przekonała się, że łańcuch górski biegł na wschód od samego wybrzeża, gdzie piasek ustępował skałom. – To Węzeł Wschodu – powiedział jej kupiec, widząc, jak tam patrzy. – Jeśli żeglujesz, musisz odpłynąć daleko w morze, by odszukać najlepsze prądy. – A tam nigdy nie chciałabyś się znaleźć – dodał strażnik, wskazując na rozległą zatokę za cyplem. – To Zatoka Niewolników. Na każdego pirata na wybrzeżu przypada dziesięciu w zatoce. Dla zapewnienia ci tam bezpieczeństwa potrzebna byłaby kompania rozmiarów oddziału twego Księcia. – Handlowałem tam – sprzeciwił się inny kupiec. Strażnik spojrzał na niego. – Cóż – mruknął w końcu. – Musiała nie spodobać się im twoja twarz – albo pieniądze. Karawana dotarła do skrzyżowania i skręciła na zachód, w stronę prowadzącej przez Miedziane Wzgórza przełęczy i dalej ku Wschodnim Marchiom Aarenis. Paks zaczęła studiować mapę w nadziei, że znajdzie szlak, który doprowadzi ją do wschodniej przełęczy w Krasnoludzkich Górach. Strażnicy upierali się, że powinna znaleźć sobie towarzystwo, ale ona wolała nikogo o to nie pytać, lepiej, żeby nikt nie wiedział, dokąd zmierza. W końcu postanowili sami znaleźć jej towarzysza. * * * – Jeśli chcesz mieć kompana, to jeszcze ktoś nas opuszcza, żeby przebyć Srebrną Przełęcz. – Jori, parę lat starszy od Paks, był jednym z tych, którzy najbardziej upierali się, że nie powinna jechać sama. – Och? – Nie przerwała pracy nad mechanizmem kuszy. – Kto taki? – Tamten elf. – Podniosła głowę zaskoczona. Nie wiedziała, że w karawanie podróżuje elf. Jori uśmiechnął się złośliwie. – Jest dumny, jak każdy elf – nie musisz obawiać się, że będzie cię zaczepiał po drodze. Puściła to mimo uszu. – Dlaczego tam jedzie? Uśmiech Joriego zgasł. – Och – twierdzi, że udaje się do Lasu Pani. No wiesz, do królestwa elfów. Niemniej część trasy moglibyście pokonać razem. – Hm. – Odstawiła kuszę i wstała, przeciągając się. – Gdzie jest? – Tam. – Jori wskazał brodą grupkę przy ognisku. – Przedstawię cię, co? – Jeszcze nie. Najpierw chcę go sobie obejrzeć. – W takim razie to ten w szarym płaszczu. Pomyślała, że jest o palec niższy od niej i nie przypomina widzianych dotychczas elfów, niemniej w zielonoszarych oczach i gracji, z jaką się poruszał, było coś nieludzkiego. W głosie pobrzmiewała mu elfia śpiewność. – Nie, mam sprawę do załatwienia w moim królestwie – mówił do kupca korzennego. – Nie boisz się samotnej przeprawy przez góry? – Bać się? – powtórzył kpiąco, a jego dłoń oparła się o złoconą rękojeść wąskiego miecza. Kupcy pokiwali głowami, mrucząc coś pod nosem. Paks przyjrzała się uważniej jego broni. Bardzo wąska klinga – pewnie broń pojedynkowa, pomyślała. Gdyby nie był elfem, uznałaby go za samochwałę. Był szczupły, poruszał się lekko. Ze względu na obfitą tunikę nie mogła stwierdzić, czy kryją się pod nią szerokie ramiona wojownika. Miał żylaste ręce, lecz na dłoniach nie widziała blizn ani zgrubień. To kwestia światła czy elfy nie nabawiały się odcisków? Jeden z kupców podniósł głowę i zobaczył ją. – Hej, strażniczko! To ta wysoka dziewczyna – dodał do swoich towarzyszy. – Chodź do ognia i ogrzej się nieco. – Machnął grubym ramieniem. Uśmiechnęła się, lecz została tam, gdzie stała. – Tu jest wystarczająco ciepło. Usłyszałam rozmowę o przeprawie przez góry i chciałam posłuchać. – Po co? Zamierzasz opuścić karawanę i udać się na północ? – Słyszałam o paru szlakach – odparła. Nie chciała zdradzić się ze swą wiedzą. – Znam kogoś, kto był za Krasnoludzkimi Górami. Ale jeśli istnieje krótsza droga... – Ach, krótsza... – wtrącił inny kupiec. – To zależy, dokąd udajesz się na północy... – Przyjrzał się Paks, lecz ta milczała. Po chwili wzruszył ramionami i kontynuował: – Po przejściu Srebrnej Przełęczy znajdziesz się pomiędzy Prealith a Lyonya, z tym że po północnej stronie jest pewien dobry szlak, powiedzie cię na zachód, prosto do południowo-wschodniego narożnika Tsaia. – Paks kiwnęła głową. Wyczuła raczej, niż dostrzegła, że elf ją obserwuje. – Szlak ten krzyżuje się z drogą do Strażnicy Krasnoludów, na rozstajach usypano kurhan i wybudowano skalną kryjówkę. Jeśli zmierzasz do Tsaia, odległość nie jest mniejsza, ale w pojedynkę możesz podróżować szybciej, a same przełęcze są łatwiejsze niż te na szlaku do Strażnicy Krasnoludów. Tamte... – przerwał i pokręcił głową. Zainteresowana, Paks podjęła temat. – Dziękuję ci, panie – powiedziała. – Nie wiem zbyt wiele o górach, słyszałam jedynie, że przeprawa jest krótka. Kupiec roześmiał się. – Tak – dosyć krótka. O ile ją pokonasz. Lód w środku lata, śnieżyce – to zawsze jest niebezpieczne, zwłaszcza dla samotnego wędrowca. Na twoim miejscu wybrałbym wschodnie przejście, to właśnie, o którym mówię. Spędzisz w górach więcej czasu, lecz nie tak wysoko ani w tak niskich temperaturach. Czy dowódca karawany wie, że odchodzisz? – Oczywiście, sir! – Rozzłościła się, lecz po minach zebranych poznała, że nikt nie zamierzał jej obrazić. – Poprosiłbym go o puszczenie cię koło wschodniej przełęczy – powiedział poważnym tonem kupiec. – Szczególnie jeśli zamierzasz podróżować sama. Przytaknęła, nie odzywając się więcej. Kupcy wrócili do ulubionych tematów: jakie produkty znaleźli w tym lub tamtym porcie i jak korzystnie je sprzedali, kto rządził którym miastem i co ostatnia wojna uczyniła z rynkami. – Mnie przede wszystkim martwi – mówił olbrzym w grubym, żółtym płaszczu – jak wpłynie na wysokoś