14067
Szczegóły |
Tytuł |
14067 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14067 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14067 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14067 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Elizabeth Moon
Podzielona Wierność
(Divided Allegiance)
Czyny Paksenarrion 2
Tłumaczenie Jerzy Marcinkowski
Rozdział pierwszy
Kiedy już poddali się wszyscy żołnierze Siniavy, wojownicy Kieri Phelana
założyli, że
wracają do Valdaire, a może nawet na północ. Część zaczęła nawet planować, jak
wykorzystają
przypadającą im część łupu. Inni wyczekiwali okazji do odpoczynku i wyleczenia
ran. Zamiast
tego parę dni później maszerowali na południe wzdłuż Immeru w towarzystwie ludzi
Alureda,
Halverica i kilku kohort armii księcia Fall. Ci ostatni wyglądali świeżo jak
nowe malowidło –
prawie nie brali udziału w walkach, z wyjątkiem odpędzenia Siniavy od Fallo.
– Nie rozumiem tego – mruknął po drodze Keri do Paks. – Myślałem, że już po
wszystkim.
Słodki Kocur nie żyje. Co znowu?
Pokręciła głową.
– Może Książę zawarł nowy kontrakt, sporo przecież wydał na tę kampanię.
– Kontrakt! Na kości Tira, sam powrót do Valdaire zabierze nam resztę sezonu. Po
co nam
kontrakt?
Typowa naiwność pierwszoroczniaka. Paks uśmiechnęła się do niego.
– Pieniądze – oznajmiła. – A może zapomniałeś już o żołdzie?
Seli mrugnął do Paks jak weteran do weterana i wtrącił:
– Widziałeś kiedyś morze?
– Nie... a czemu? – Keri spojrzał na niego zadziornie, z nosa skapywał mu pot.
– Cóż, to wystarczający powód, by udać się na południe. Ja widziałem – zrobi na
tobie
wrażenie.
– Jak wygląda? – spytała Paks, widząc, że mina Keriego się nie zmienia.
– Nie sądzę, żeby ktokolwiek potrafił to opowiedzieć. Musisz sama zobaczyć.
Wkrótce dowiedzieli się od kapitanów, że Alured przybrał tytuł księcia Immeru.
Paks ani
młodszym żołnierzom niewiele to mówiło, lecz Stammel wiedział, iż od upadku
starego
królestwa Aare tytuł ten nie był używany.
– Jestem zdziwiony, że zgodzili się na to książę Fall i inni wielmoże –
powiedział.
– Taka była cena jego pomocy – stwierdził Vossik. Wszyscy sierżanci zebrali się
wokół
jednego ogniska. – Słyszałem, jak gadali o tym w kohortach Fallo. Obrócił się
przeciwko
Siniavie, gdy jego roszczenia poparły Andressat, Fallo, Cilwan i – oczywiście –
nasz Książę.
– Ale dlaczego?
– To dziwna historia – powiedział Vossik, najwyraźniej paląc się, żeby ją
opowiedzieć.
– No dalej, Voss, nie każ się prosić – burknął Stammel.
– Cóż, ja to tylko słyszałem. Nie wiem, czy ci żołnierze Fallo mówią prawdę i
czyją w ogóle
znają. Wygląda na to, że Alured był kiedyś piratem na Immerhofcie...
– Wiemy o tym...
– Tak, ale taki właśnie był początek. Zdobył inny okręt i już miał wyrzucić za
burtę
wszystkich jego pasażerów, jak to jest w zwyczaju piratów...
– Do wody? – spytała Paks.
Ktoś wybuchnął śmiechem. Vossik obrócił się do niej.
– Piraci nie chcą mieć bałaganu na pokładzie, więc wyrzucają jeńców za burtę.
– Ale czy ci nie dopłyną lub nie dobrną do brzegu? – zdziwiła się Natzlin.
– Nie. Do brzegu jest za daleko, a woda zbyt głęboka.
– Potrafię przepłynąć spory dystans... – zaczęła Barra.
Paks uśmiechnęła się do siebie. Barranya zawsze uważała, że umie więcej od
innych.
– Nie tak daleko. Na flaki Tira, Barro, nigdy nie widziałaś morza. Kiedy kogoś
wyrzucają za
burtę, statek może znajdować się dzień marszu od brzegu. – Vossik wziął długi
łyk naparu
i kontynuował opowieść. – Nieważne. Jeden z pasażerów zaczął się wydzierać, że
jest magiem
i że Alured powinien zostać księciem, w czym on chętnie mu dopomoże.
– Powiedziałbym, że Alured nie wsłuchiwał się zbytnio we wrzaski jeńców –
zauważył
Stammel. – Nie wygląda na takiego.
– Zgadza się – przytaknął Vossik. – Wydaje się jednak, że usłyszał kiedyś od
ojca, iż
pochodzi z dobrego rodu, czy coś takiego. Wysłuchał więc czarownika, który
powiedział mu, że
jest dziedzicem ogromnego królestwa marnującym czas na rozbijanie się po morzu.
– Uwierzył w to? – parsknął Haben, zaczerpując naparu kuflem. – Słyszałem, że
piraci są
zabobonni, ale...
– No cóż, tamten człowiek wspomniał o dowodzie. Twierdził, iż widział w starym
Aare
potwierdzające to zwoje. Zaoferował się, że zabierze tam Alureda i udowodni jego
prawa do
królestwa.
– Do Aare? Tej kupy piachu?
– Skąd wiesz, Devlinie? Nie byłeś tam.
– Nie, ale słyszałem. Zostały tam jedynie rozsiane wśród piasków ruiny. Tak
mówią pieśni. –
Zanucił zwrotkę Piękne były wieże.
Vossik wzruszył ramionami.
– Alured nie zapytał ciebie. Czarownik oznajmił mu, iż widział dowód jego
pochodzenia.
– Widzi mi się – zaczął Erial – że takie szukanie przodków to jedynie dodatkowe
kłopoty. Co
to za różnica? Nasz Książę zdobył sobie tytuł bez grzebania się w setkach ojców
i ojców ojców.
– Albo matek – mruknęła Barra. Nikt nie podjął tematu.
– Wiesz co, tutaj, w Aarenis, ludzie są inni – stwierdził Stammel. – Przypomnij
sobie
Andressat.
– I tego nadętego puchacza – dorzuciła Barra. Paks zaczęła rozumieć, co miał na
myśli Vik,
mówiąc o uszczypliwości Barranyi.
– Nie mów tak, Barro. To dobry wojownik i godny swego tytułu hrabia. Większość
ludzi
utraciłaby Andressat na rzecz Siniavy wiele lat temu. Jest dumny ze swych
przodków, to prawda,
lecz oni mogą być dumni z niego.
– Opowiadaj dalej o Aluredzie, Voss – ponaglił go Stammel.
– Co było potem?
– Cóż, już wcześniej wierzył w swe szlachetne pochodzenie, pożeglował więc z
owym
magiem do starego Aare. A potem – pamiętajcie, że usłyszałem to od żołnierzy
Fallo i nie
twierdzę, że tak naprawdę było – czarownik pokazał mu dowód: starożytny zwój,
opisujący
małżeństwa i koligacje, wskazujący niezbicie, że był w prostej linii potomkiem
księcia Immeru,
którego w potrzebie wezwano z powrotem do Aare.
– Ależ Vossik, każdy mag umiałby coś takiego sfałszować!
– Erial rozejrzał się dokoła, a kilku słuchaczy pokiwało głowami.
– Nie powiedziałem, że ja w to uwierzyłem, Erialu. Lecz Alured i owszem.
Powiedzmy, że
pasowało to do jego pragnień. Jeśli Aare było cokolwiek warte, to tylko tronu
Aare. Co musiało
oznaczać ziemie Immeru.
– I dlatego porzucił morze i osiadł w lasach, by zostać lądowym rozbójnikiem? Co
to miało
wspólnego z byciem księciem, baronem czy kimkolwiek? – prychnął pogardliwie
Erial.
– Jeszcze raz powtarzam: to tylko plotki. Wygląda na to, że najpierw zawinął do
portów
Immeru, próbując zawiązać sojusz...
– Przecież był piratem! – zawołała Paks z naciskiem.
– Tak, wiem o tym. Może nie myślał zbyt jasno. Potem wynajął gromadę lokalnych
zabijaków, odział ich w dawne barwy Immeru i rozpoczął pertraktacje z księciem
Fallo.
– Ha! Wyszedł z tego cało?
– Nie był na tyle głupi, by narazić się na niebezpieczeństwo – rozmawiali na
granicy Fallo.
Książę zareagował zgodnie z waszymi oczekiwaniami, lecz nie obchodziło go
zanadto, co działo
się w lasach na południu, jak długo nie dotyczyło to go osobiście. A jego
poddani twierdzą, iż
jest bardzo dalekowzrocznym władcą, który nie czyni sobie niepotrzebnie wrogów.
– A co z Siniavą? – Dla Paks to było najważniejsze: po której stronie od samego
początku
był Alured?
– Cóż, początkowo jedno mieli wspólne: stara szlachta nie uznawała ich roszczeń.
Siniava
obiecał Aluredowi księstwo, jeżeli przerwie żeglugę na Immerze i będzie chronił
ruchy wojsk
Kocura po okolicy. Alured zgodził się na współpracę. Dlatego właśnie nikt nie
mógł wytropić
Siniavy po Rotengre.
– Tak, ale... – zaczęła Paks, lecz Vossik zdecydowanie jej przerwał.
– Ale dwie kwestie: Andressat i mądrość naszego Księcia. Andressat okazał
Aluredowi
uprzejmość, obiecując poparcie jego roszczeń w razie, gdyby wsparł je także
książę Fall. Toteż
Alured nie zaatakował Andressatu, gdy zażądał tego Siniava. Wszak uznawał się za
księcia
i pozostawał ponad poleceniami hrabiego. Jeśli zaś chodzi o naszego Księcia –
pamiętacie
kuglarzy, których spotkaliśmy w Kodaly? – Stammel przytaknął. – Alured
zaprzyjaźnił się
z nimi, gdy osiadł w lasach, stanęli więc po jego stronie. Nasz Książę wiele lat
temu, jeszcze na
północy, zawarł z nimi własny pakt. Stąd wiedział, czego Alured pragnie.
Orientował się także
w dążeniach Fallo: związania się poprzez małżeństwo z północnym królestwem.
Pamiętał także
o gotowym do ożenku dziecku Sofiego Ganarriona...
– Ale Sofi nie jest królem... – odezwał się ktoś z ciemności.
– Jeszcze nie. Pamiętajcie, co zawsze mówił. A mając poparcie Fallo... – Głos
Vossika
ucichł. Kilku słuchaczy okazało się wystarczająco bystrych.
– Bogowie! Chcesz powiedzieć...
– Nasz Książę i Halveric zdołali jakoś przekonać księcia Fall, że pomoc Alureda
w tej
kampanii jest tyle warta. Dlatego też książę Fall zgodził się poprzeć roszczenia
Alureda, a wtedy
zbójca przeszedł na naszą stronę i umożliwił przejście przez las nam, a nie
Siniavie.
Paks zadrżała. Nigdy nie myślała o posunięciach poza polem bitwy.
– Czy Alured naprawdę jest księciem Immeru?
Vossik wzruszył ramionami.
– Ma tytuł. Ma władzę. Czego jeszcze trzeba?
– Ale jeśli tak naprawdę nie jest... mam na myśli krew...
– Nie wiem, czemu miałoby to mieć znaczenie. Jest szansa, że okaże się lepszy
jako książę
niż pirat – będzie musiał rządzić, rozwijać handel, położyć kres rabunkom...
– Zrobi to? – Haben rozejrzał się po pozostałych, nim podjął wątek: – Osobiście
nie
powiedziałbym, że pirat i rozbójnik może zostać dobrym władcą. A skoro już o tym
mowa, to
jaka jest różnica pomiędzy grabieżą a podatkami?
– Nie jest głupi, Habenie – Vossik wyglądał na przejętego. – Będzie musiało być
lepiej niż za
Siniavy...
– O to mi chodzi. Siniava twierdził, że ma prawo władać tym rejonem, ale w Cha i
Sibili
wszyscy widzieliśmy, co to oznaczało. Nie uciął handlu, jak uczynił to Alured,
lecz czy ktoś
z nas chciałby mieć takiego władcę? Pamiętam twarze w tamtych miastach.
– Ale walczył z Siniavą...
– Tak – pod koniec. Za sowitą nagrodę. Nie mówię, że jest na wskroś zły,
Vossiku, nie wiem
tego. Niemniej, jak dotąd, szedł tam, gdzie leżało złoto. Jak będzie rządził?
Człowiek uważający
się za szlachetnie urodzonego, oszukany co do swoich praw – co uczyni, kiedy
dotrzemy do
portów Immeru?
* * *
Dowiedzieli się w Immerdzanie, gdzie Immer rozszerzał się raptownie w zatokę
dłuższą niż
szerszą. Nie trzeba było szturmować portu. Nigdy nie został ufortyfikowany od
strony lądu, poza
niskim murem z najprostszą bramą. Armia wkroczyła do portu, nie napotykając
najmniejszego
oporu. Wąskie, brudne uliczki śmierdziały rzeczami, których Paks nigdy wcześniej
nie wąchała.
Ujrzała zatokę, wzburzoną i ciemną od błotnistych wód Immeru. Brzeg zapchany był
pomostami
i nabrzeżami na na wpół zbutwiałych palach, ze szkieletami łodzi, zatopionymi
łodziami,
unoszącymi się na wodzie łodziami, nowymi łodziami, drzewcami masztów, strzępami
żagli oraz
sieciami zwisającymi z każdej dostępnej tyczki i dekorującymi domy. Zobaczyła
małe, nagie
dzieci, wychudzone jak kozy, nurkujące i pływające wokół łodzi. Większość z nich
zaplatała
włosy w pojedynczy warkocz przewiązany jaskrawymi tasiemkami.
Dalej rozciągała się zatoka, rozległa i niemal pusta w gorącym, popołudniowym
słońcu. Jej
powierzchnię znaczyły błękitne i zielone pasma. Paks nigdy czegoś takiego nie
widziała. Kilka
łodzi żeglowało z wiatrem, pchanych wielkimi, trójkątnymi żaglami, wygiętymi
niczym skrzydła.
Przyglądała się im zafascynowana. Jedna z nich zmieniła hals, ciemna kreska
kadłuba skróciła
się, a po chwili znów wydłużyła. W oddali widać było wzniesienia za zatoką, a na
południu woda
przybierała inny odcień zieleni, by przejść do głębokiego błękitu w miejscu,
gdzie Immer mieszał
się z morzem.
Dokoła żołnierzy Księcia zebrał się hałaśliwy tłum paplający w piskliwym,
irytującym
języku. Dzieciaki uganiały się tam i z powrotem, niektóre nadal mokre i
połyskujące wodą, inne
umorusane. Przy łodziach skupili się bosonodzy mężczyźni, w krótkich spodniach,
z zaplecionymi w pojedynczy warkocz włosami, a w drzwiach i oknach tłoczyły się
kobiety
w kolorowych, kusych sukienkach i pończochach w paski. Jeden z kapitanów Alureda
zawołał
coś w lokalnym narzeczu i natychmiast zapadła cisza. Paks usłyszała chlupoczącą
wokół pali
pomostu wodę. Zadygotała, zastanawiając się, czy morze ma duszę. Może jest
głodne?
Kapitan Alureda odczytał trzymany w rękach zwój. Paks poszukała wzrokiem
Arcolina
i przyjrzała się jego minie, z pewnością wiedział, co się dzieje. Niestety, z
wyrazu twarzy oficera
nie potrafiła nic odczytać. Kapitan skończył czytać, zwrócił się do Księcia,
zasalutował mu,
wskoczył na konia i odjechał. Zebrani milczeli. Gdy znikł za rogiem, przez tłum
przeszedł głuchy
pomruk. Ktoś krzyknął chrapliwie. Paks obejrzała się i zobaczyła dwóch
młodzieńców
odciągających do tyłu siwobrodego starca. Stojący koło nich mężczyzna zawołał w
łamanym
wspólnym:
– Kto z was mówi z nami?
– Ja – odpowiedział mu spokojny jak zawsze głos Księcia.
– Wy... jesteście piratami?
– Nie. Co masz na myśli?
– Tamten... człowiek... mówi, że jest teraz naszym księciem... to pirat.
Jesteście jego ludźmi
– jesteście piratami.
– Nie – pokręcił głową Książę. Paks zauważyła, że Arcolin daje im dłonią
sekretny znak,
kapitanowie przekazali gest sierżantom. Nie to, żeby potrzebowali ostrzeżenia –
i tak wszyscy
byli czujni. – Jesteśmy jego sojusznikami, a nie podwładnymi. Walczył z nami w
górze rzeki... z
Siniavą.
– Tym ścierwem! – Mężczyzna splunął. – Kim wobec tego jesteś, że walczysz z
Siniavą,
a przyjaźnisz się z piratami?
– Jestem Książę Phelan z Tsaia.
– Tsaia? To za Krasnoludzkimi Górami, daleko na północy! Co robicie tutaj? – W
głosie
pobrzmiewała złość i zakłopotanie, mierzył wzrokiem żołnierzy.
– Mam kompanię najemniczą walczącą w Aarenis. Siniava... – umilkł – walczyliśmy
z
Siniavą – podjął. – Zginął. Alured otrzymał księstwo Immeru, a ponieważ przedtem
pomógł nam,
teraz ja pomagam jemu.
– Nie jest księciem! – wrzasnął mężczyzna. – Nie znam cię – może coś słyszałem,
ale cię nie
znam. Lecz Alured – to zwykły pirat i piratem pozostanie. Siniava był zły –
Barrandowea
świadkiem – ale Alured! Zabił mego wuja na wodach zatoki – on i jego parszywy
okręt!
– To bez znaczenia – odparł Książę. – Jest teraz księciem Immeru, a ja jestem
tutaj, by
utrzymać porządek do czasu pojawienia się jego oficerów.
Rozmówca splunął ponownie i odwrócił się. Książę nie przemawiał więcej do tłumu,
tylko
rozstawił kohorty na nabrzeżu i zorganizował patrole pilnujące prowadzących doń
uliczek.
Pierwszego dnia panował spokój. Paks uznała, że ma szczęście, iż wyznaczono ją
do pilnowania
nabrzeża. Mogła przyglądać się kołyszącym się na falach łodziom i wdychać
wiejącą od morza
lekką bryzę. Nad wodą szybowały dziwne szarobiałe ptaki z czarno upierzonymi
głowami
i dużymi, czerwonymi dziobami, co chwila nurkując i na powrót wzbijając się
ponad fale.
Następnego dnia rozpoczęły się egzekucje. Paks usłyszała dobiegające z drugiej
strony
miasta krzyki, zanim jednak zdążyła się nimi przejąć, kapitanowie wyjaśnili im,
co się dzieje.
– Książęta – Fall i Immeru – przeprowadzają egzekucje szpiegów Siniavy. – Twarz
Arcolina
miała nieprzenikniony wyraz. – Jesteśmy tu po to, by utrzymać porządek, choć nie
przewidujemy
żadnych rozruchów. – Tak właśnie było, w ich dzielnicy do niczego nie doszło.
Mężczyźni
i kobiety zajmowali się swoimi pracami bez oglądania się na żołnierzy, a dzieci
bez przeszkód
baraszkowały w wodzie. Lecz dobiegający z przeciwległej strony miasta zgiełk nie
cichł
i wieczorem kohorta Cracolnyi musiała pomaszerować na pomoc ludziom Halverica.
Wrócili nad
ranem, strudzeni i ponurzy, dopiero później Paks usłyszała szczegóły. Następnego
dnia
Kompania Księcia wymaszerowała z Immerdzanu, a wiszące na murach ciała były
wystarczająco
wymowne.
Do Kalmmer plotka dotarła przed nimi. Bramy były zamknięte. Dzięki brakowi
wyszkolonych żołnierzy do obrony niskich murów szturm trwał zaledwie kilka
godzin. Tym
razem na plac targowy przy nabrzeżu spędzono całą ludność miasta. Podczas gdy
pilnowali ich
żołnierze Halverica i Phelana, ludzie Alureda przetrząsali dom po domu,
sprowadzając kolejnych
mieszkańców. Kiedy skończyli, na skraju placu pojawił się sam Alured. Wskazał na
stojącego
wśród innych mężczyznę. Żołnierze wywlekli ofiarę z tłumu. Potem dwóch kolejnych
i jeszcze
jednego. Ktoś krzyknął i oddział żołnierzy Alureda wbił się w tłum, rozrzucając
ludzi na boki, by
pojmać wichrzyciela. Pierwszy z ujętych rzucił się z łkaniem na kolana przed
Aluredem. Ten
pokręcił głową i pokazał na wzniesioną przez jego żołnierzy konstrukcję z
prowizorycznie
powiązanych belek. Pociągnięto ku niej pojmanych mieszczan.
Przez tłum przeszedł szmer, ludzie zaczęli się cofać, wpadając na siebie i omal
nie zderzając
się z kohortą Paks. Najemnicy połączyli tarcze i zaparli się. Niewiele widziała
ponad głowami
zgromadzonych. Po chwili ujrzała pierwszego z mężczyzn rozpiętego na zwisających
z ramy
linach. Paks zesztywniała, ścisnęło ją w dołku. Drugi. I kolejni. Wkrótce
wszyscy zawiśli
w rzędzie, jeden za nogi, reszta za ramiona. Ludzie Alureda zaczęli obrzucać ich
błotem,
kamieniami i rybami z kramów. Jeden skazaniec zwisł bezwładnie, inny
przenikliwie krzyczał.
Paks odwróciła wzrok, walcząc z mdłościami. Spojrzała w równie udręczone oczy
Keriego. Nie
widziała zakończenia, gdy Alured osobiście przeszył każdego z nich włócznią. Z
poruszenia
tłumu wywnioskowała, że kaźń zakończyła się, a gdy uniosła wzrok, zobaczyła
zdejmowane
z konstrukcji ciała.
Lecz nie był to jeszcze koniec. Alured przemówił w obcym języku, gorączkowo
gestykulując. Tłum stał cicho i nieruchomo, Paks czuła bijący od stojących
blisko niej strach
i nienawiść. Zakończył pytaniem – poznała to po intonacji, wyciągniętym ramieniu
i przerwie na
usłyszenie odpowiedzi. Ta nadeszła w postaci rzuconej z tłumu śniętej ryby.
Twarz Alureda
pociemniała. Paks nie dosłyszała komendy, lecz jego ludzie ruszyli wachlarzem na
zebranych.
Nim do nich dotarli, tłum eksplodował hałasem i działaniem. Ściśnięci pomiędzy
szeregami
Książęcych i Halvericowych, pilnujących trzech boków targowiska, zdołali jakoś
obrócić się
i ruszyć przed siebie. Nacisk rzeszy ludzi odepchnął oddział Paks do tyłu.
Słyszeli jedynie
wrzaski tłumu, rozkazano im pilnować porządku, a nie atakować. Lecz ustępowali
przed czystą
przewagą liczebną. Większość zgromadzonych nie miała broni, ich jedynym orężem
była ilość.
Z niechęcią odnosili się do wizji uderzenia na bezbronnych mężczyzn i kobiety, z
drugiej jednak
strony – nie mieli ochoty na zadeptanie.
Z prowadzących na rynek ulic dobiegły ich okrzyki spieszących na pomoc żołnierzy
i donośne komendy, które były niczym kamyki dźwięku odbijające się od muru
zgiełku.
Próbowała nie tracić kontaktu z resztą i odganiać napierających płazem miecza,
lecz parcie
tłuszczy narastało. Ktoś złapał z wrzaskiem za jej miecz, uniosła go i otrzymała
cios w pachę.
Pchnęła instynktownie, przeszywając sztychem napastnika. Upadł pod stopy
naciskających na nią
mieszczan. Odganiała ich, jak umiała, trzymając się blisko towarzyszy i starając
się nie stracić
równowagi.
Pomiędzy nimi a sąsiednim oddziałem pojawiła się szczelina, w którą natychmiast
wdarł się
rozwrzeszczany tłum. Przyciśnięta do ściany budynku Paks poczuła wbijający się
jej w plecy
parapet okna. Krzyczące twarze chwiały się przed nią, a chaotycznie młócące
powietrze ręce
próbowały wyrwać jej broń. Odpędziła ich, ciężko dysząc. Nie miała czasu
rozglądać się za
Arcolinem czy Stammelem, słyszała jedynie czynioną przez ludzi wrzawę. W wielu
miejscach
mieszkańcy miasta przerwali pierścień straży i uciekali zdjętymi paniką
gromadami. Wpadło na
nią zagubione dziecko i uczepiło się tuniki. Nie miała czasu zająć się nim i
malec przewrócił się
z przenikliwym krzykiem prosto pod pędzące stopy.
Kiedy odzyskała swobodę ruchu, większość zebranych uciekła. Dojrzała krążącego
za
plecami swoich żołnierzy Alureda. Zatrzymywali tych, którzy jeszcze nie zdążyli
umknąć.
W końcu zobaczyła i usłyszała Arcolina i Stammela. Kohorta zmieniła szyk i
wzmocniona
posiłkami ruszyła w pościg za uciekinierami. Niestety, do zachodu słońca zdołali
ująć jedynie
piątą część populacji miasta, głównie kobiety i dzieci, zbyt słabe, by dalej
uciekać lub nazbyt
przerażone. Wstrząśniętą porannymi wydarzeniami Paks traktowanie pojmanych
doprowadzało
do mdłości. Alured był zdeterminowany wyeliminować wszystkich sympatyków
Siniavy, a resztę
zmusić do uznania jego rangi i władzy. Jak wyjaśniał najemnikom, chciał strachem
zmusić
mieszczan do posłuszeństwa.
Paks oczekiwała, że Książę zaprotestuje, ten jednak milczał. Od śmierci Siniavy
uśmiechał
się rzadko, a po przybyciu na wybrzeże spędzał godziny na wpatrywaniu się w
morze. Nie
wiedziała – nikt tego nie wiedział – co go męczy. Czuła jednak coraz mocniej, że
nie może dłużej
żyć z tym, co ją dręczyło. Wystraszone, nienawistne spojrzenia, mamrotane
zniewagi, zrozumiałe
pomimo obcego języka, pogarda żołnierzy Alureda, gdy nie chcieli przyłączyć się
do ich
„zabaw”, będących niczym innym, jak pastwieniem się nad bezradnymi cywilami –
wszystko to
sprawiało, że żołądek zawiązywał się jej na supeł. Nie mogła jeść ani spać –
budziła się dręczona
koszmarami.
Starała się ukrywać swe uczucia, uspokajać się. Raz już zabrała głos – dosyć,
jak na
szeregowca. Jak długo nosiła barwy Księcia, tak długo była mu winna
posłuszeństwo. Był
dobrym człowiekiem, zawsze przestrzegał wskazań honoru... Wspominała Wielkiego
Marszałka,
żałując, że go w ogóle spotkała. Zadał jej pytania, na które nie miała ochoty
odpowiadać. Służba
u Księcia z pewnością warta była odrobiny dyskomfortu czy niepokoju.
Kiedy opuścili Kalmmer, zostawiając w mieście garnizon złożony z żołnierzy
Alureda,
próbowała przekonać samą siebie, że najgorsze już za nimi. Lecz było inaczej. W
każdym
mieście wybrzeża Immerhoftu Alured wynajdywał szpiegów Siniavy lub takich,
którzy wyrażali
wątpliwość, czy pirat może być prawowitym księciem. Najemnicy nie uczestniczyli
w egzekucjach ani kaźniach, lecz doskonale wiedzieli, że gdyby nie ich obecność
Aluredowi
zabrakłoby żołnierzy do obsadzenia tylu miast.
Nie mieli pojęcia, jak długo to potrwa – kiedy Książę zamierzał przestać
udzielać pomocy
sojusznikowi. Gdyż z pewnością nosił się z takim zamiarem. Każdego dnia mógł
nakazać
wymarsz do Valdaire. Lecz Książę milczał, wpatrzony w błękitny bezkres wód.
Przez szeregi
Kompanii przebiegał niepokój, niczym myszy po strychu zimą.
Paks sądziła, że nikt nie widzi, co się z nią dzieje aż do chwili, kiedy pewnej
nocy, podczas
jej warty, przyszedł do niej Stammel. Stanął blisko i przez kilka minut milczał.
Zastanawiała się,
czego chce. Potem westchnął, zdjął hełm i przeczesał włosy.
– Nie muszę pytać, co cię martwi – zaczął. – Trzeba coś z tym zrobić.
Nie wiedziała, co powiedzieć ani uczynić.
– Jesz mniej, niż potrzebuje ktoś o połowie twego wzrostu. Nie przydasz się nam,
jeśli
zachorujesz...
– Wszystko w porządku... – zaczęła, lecz zaraz jej przerwał.
– Nie, nic nie jest w porządku. Ani z tobą, ani ze mną. Tyle, że ja jem i śpię,
a to więcej, niż
robisz ty. Nie chcę stracić w ten sposób dobrej weteranki. Nie mam was aż tylu.
Ci wszyscy
nowi, których przyjmowaliśmy tu i tam nie są jeszcze na tyle dobrzy.
– Przerwał. Nałożył hełm i potarł nos. – Nie wiem, czy kiedykolwiek będą... czy
my
będziemy... tacy jak dawniej. – Umilkł.
– Ja... ja jestem czujna... – Nie mogła wykrztusić nic więcej.
– Paks, ty... – Odchrząknął i splunął. – Nie powinnaś tu być. Zaskoczył ją tak,
że aż ją
zatchnęło, jakby ją uderzył.
– Co... dlaczego?
– Nie powinnaś. – Jego głos nabrał mocy. – Na Tira, nie mogę stać z boku i
patrzeć, jak
marniejesz. Nie w imię czegoś takiego. Służyłaś Księciu równie dobrze, jak inni.
Myślisz, że tego
nie wie? Albo ja? – W głosie Stammela pojawiła się złość. – Nie pasujesz tutaj,
nie do tego
rodzaju walki. Tamten Wielki Marszałek miał rację, nawet Książę przyznał, że
twoim
przeznaczeniem może być coś lepszego. – Znowu przerwał, a gdy podjął, głos mu
złagodniał. –
Uważam, że powinnaś opuścić Kompanię...
– Porzucić Kompanię? – Pomimo szoku zalała ją fala ulgi, że mogłaby wyplątać się
z tej
sytuacji. Zaraz jednak poczuła ukłucie paniki. Podjęła już decyzję, nie mogła
jej zmienić.
– Tak. Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Tir świadkiem, jak mi trudno – a
jestem starszy...
Ale ty musisz nas opuścić. Wracaj na północ. Do domu. Albo znajdź miejsce, gdzie
mogłabyś
zostać rycerzem. Nie tkwij tutaj, aż nie będziesz mogła tego wytrzymać. Ty lub
Książę.
– Ale ja... jak mogłabym prosić... nie mogę do niego pójść...
– Wciąż prześladowała ją jego mina, gdy sprzeciwiła się książęcej woli. Choć
zdawał się nie
żywić urazy, nie miała ochoty ponownie ujrzeć tego spojrzenia.
Stammel pokiwał z mocą głową.
– Tak, możesz. Powiedz Arcolinowi. Kapitan zrozumie – zna cię. Powie Księciu...
albo zrób
to sama. Zarekomendują cię gdzieś, jestem tego pewny.
Nie to ją martwiło.
– Ale zostawić Księcia...
– Paks, nie mogę powiedzieć na niego złego słowa. Wiesz o tym. Był moim dowódcą
od
samego początku, pójdę za nim wszędzie. Niemniej... już raz go powstrzymałaś...
przed
popełnieniem błędu. Może, jeśli odejdziesz, ponownie przejrzy na oczy...
Oniemiała. Znów stanęła przed decyzją, którą uważała za podjętą raz na zawsze,
tam,
w Cortes Immer. Jakże mogłaby opuścić Kompanię? Była jej bliższa od rodziny,
bardziej znana
od izb domu, gdzie przyszła na świat.
– Mówię poważnie, Paks. Nie możesz tak dłużej. Inni też to już zauważyli,
wkrótce będą
wiedzieć wszyscy. Odejdź, póki możesz.
– Ja... pomyślę o tym...
– Tej nocy. Jutro będziemy w Sord. Nie mam wątpliwości, że dojdzie tam do tego
samego.
Poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy. Zdusiła łkanie. Stammel złapał ją za
ramię.
– To właśnie mam na myśli, Paks. Nie dasz rady walczyć jednocześnie ze sobą
i nieprzyjaciółmi. Tir wie, jaka jesteś odważna... lecz nikt nie jest w stanie
toczyć walki
wewnętrznej i zewnętrznej naraz.
– Dałam słowo – wyszeptała.
– Tak. Dałaś. I odsłużyłaś już swoje, a nawet więcej. Widziałaś śmierć Siniavy,
co moim
zdaniem uwalnia cię od przysięgi. Nie uważam tego za ucieczkę i nie sądzę, żeby
tak przyjęli to
Arcolin albo Książę. Porozmawiasz z nimi?
Podniosła wzrok na usiany gwiazdami firmament. Z odległego morza wynurzał się
Naszyjnik
Torre’a. Pomyślała o dawnych marzeniach o zostaniu wojowniczką i zwiedzaniu
dalekich stron,
a potem o ostatnim mieście, do którego wkroczyli.
– Ja... nie mogę... wejść do następnego miasta...
– Nie. Zgadzam się.
– Ale jest już za późno. – Kapitanowie z pewnością leżeli już w łóżkach, nie
mogła budzić
ich albo Księcia. Poczuła ulgę – nie musiała podejmować decyzji teraz.
Usłyszała łagodny głos.
– Poszłabyś, gdyby nie było późno?
Ta łagodność i pewność, że jest za późno, osłabiły jej czujność. Była taka
znużona.
– Och, sama nie wiem. Tak. Gdyby Książę Phelan pozwolił mi...
– Pozwoli – orzekł Stammel – albo go nie znam. – Zanim zdążyła odpowiedzieć,
zawołał
kogoś, by ją zastąpił. – Chodź. Do rana zdołałabyś przekonać samą siebie, że
winna jesteś
Księciu ślepe posłuszeństwo.
Poszła za nim do namiotu Arcolina chora i roztrzęsiona, lecz najbliższa godzina
nie była taka
trudna, jak się obawiała. Konferujący z Arcolinem pozostali kapitanowie ulotnili
się, gdy
Stammel poprosił o chwilę rozmowy. Kapitan zmierzył Paks spokojnym spojrzeniem,
w którym
nie było złości ani rozczarowania.
– Wolno ci odejść – powiedział. – Służyłaś wiernie, masz prawo do urlopu lub
opuszczenia
Kompanii. Żałowałbym, gdybyś opuściła nas na zawsze – jesteś dobra, a wiem, że
Książę także
jest z ciebie zadowolony. Czy rozważyłabyś możliwość wzięcia rocznego urlopu z
otwartym
prawem do powrotu?
Przytaknęła.
– Jak pan sobie życzy, kapitanie. – Nie potrafiła jasno myśleć, jej umysł
ogarniały na
przemian lęk, radość i smutek.
– Wobec tego pomówię o tym z Księciem. – Wstał od stołu. – Ty też powinnaś
pójść. Może
chcieć porozmawiać z tobą o twej służbie.
Książę także jeszcze nie spał. Jego wzrok stwardniał, gdy za plecami Arcolina
dojrzał Paks,
niemniej zaprosił ich do środka. Arcolin przedstawił życzenie dziewczyny, na co
Phelan obdarzył
ją przeciągłym spojrzeniem.
– Paksenarrion, czy jesteś niezadowolona z mojego dowództwa?
– Nie, mój lordzie. – Odpowiedziała szczerze. Martwiło ją nie jego dowodzenie,
lecz zawarty
sojusz.
– Cieszę się. Zawsze byłaś uczciwym i godnym zaufania żołnierzem. Nie chciałbym
utracić
twego szacunku.
Nie, mój lordzie.
– Potrafię zrozumieć, że możesz chcieć odpocząć. Dziewczyna z północy... inna
kultura... ale
czy chcesz odejść z Kompanii na zawsze czy jedynie na jakiś czas?
– Nie wiem. Nie potrafię wyobrazić sobie niczego innego...
– A jakże byś mogła? Rozumiem. – Kiwnął energicznie głową, jakby rozważając
kwestie,
których nie dostrzegała. – Wiesz, że Wielki Marszałek sugerował, iż być może
będziesz musiała
opuścić Kompanię, powiedział mi to jeszcze w Sibili, po tym, jak zostałaś ranna.
– Zauważyła, że
nie używa imienia kapłana. Nie wspominał także, że wcześniej upierała się przy
pozostaniu. –
Być może to odpowiednia chwila. Skorzystasz z lepszego szkolenia. Jeśli
postanowisz zaciągnąć
się na służbę do kogoś innego, z przyjemnością cię zarekomenduję. Doradzam, abyś
spróbowała
zostać giermkiem. Jesteś dobra w szermierce – naucz się walki konnej, a będziesz
kwalifikować
się do treningu na rycerza. – Przerwał i spojrzał na Arcolina. – Trzeba ją
zaopatrzyć w mapy do
podróży na północ, spodziewam się, że dopatrzyłeś już wypłaty...
– Jeszcze nie, mój lordzie. Przyszła do mnie przed chwilą.
– W porządku. Możesz zostać z Kompanią, Paksenarrion, dopóki nie postanowisz,
jak chcesz
podróżować. W obecnej sytuacji nie byłoby rozważnie wędrować po Aarenis
samotnie. Jeśli
zechcesz zaczekać, to zamierzam niedługo odesłać paru ludzi do Valdaire... –
Miał dla niej kilka
rad. Nie usłyszała potępienia, czego się tak obawiała. Sprawiał wrażenie
zmęczonego i nieco
roztargnionego, ale uprzejmego. Potrząsnęła głową i wróciła z Arcolinem do
kohorty. Ulżyło jej,
że tak łatwo poszło.
Czekał na nią Stammel.
– Idź spać. Jutro... – Ale jutro jest Sord...
– Nie. Pojutrze. A ty nie pójdziesz tam z nami. Znajdę ci coś do roboty...
– Ale...
– Nie sprzeczaj się ze mną! Nadal jestem twoim sierżantem! Kiedy ty znajdziesz
się w Sord,
będzie już po wszystkim. A teraz do łóżka.
Paks spała do samego rana, nie budząc się w nocy ani razu.
Rozdział drugi
– Z Kompanii Księcia Phelana, co? – Paksenarrion przytaknęła. Kapitan straży był
dobrze
zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. – Odchodzisz z Kompanii?
Wzruszyła ramionami.
– Wracam na trochę do domu.
– Hmmm. Dowódca karawany mówi, że chcesz nas opuścić w połowie trasy?
– Jest bliżej...
– Mmm. Dowódca rozmawiał już z twoim sierżantem, prawda?
– Tak jest, sir.
– Przypuszczam, że to wystarczy. Strzelasz z kuszy?
– Nie najlepiej, sir. Używałam długiego łuku, ale nie jestem specjalistką.
Kapitan straży westchnął.
– Nie można mieć wszystkiego. Teraz posłuchaj: karawana rozpoczyna przygotowania
do
wyruszenia pojutrze, a startujemy dzień później, w zależności od tego, ilu
przyłączy się kupców.
Masz zjawić się tutaj pojutrze w południe, gotowa do pracy. Przyjdziesz pijana,
a obetnę ci
wypłatę. W mieście musimy uważać na wozy równie bacznie, jak na szlaku. Nie miej
nadziei na
sen w tamtą noc. Zdobądź jakąś zbroję – karawana jej nie zapewnia. Doradzam
kolczugę.
Rozbójnicy, na których natykamy się wzdłuż wybrzeża, używają bardzo mocnych
łuków. Nosisz
skórę, a ta nie zatrzyma strzał. Jeśli chcesz, możesz kupić zbroję u nas. –
Przekrzywił głowę. –
Wszystko jasne?
– Tak, sir. Mam być tutaj pojutrze w południe w zbroi.
– Trzeźwa. Zaczerwieniła się.
– Nie piję.
– Wszyscy piją. Część wie, kiedy przestać. A przy okazji – żadnego sypiania z
kupcami. To
źle wpływa na dyscyplinę.
Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi.
– Nie, sir.
– Bardzo dobrze. Do zobaczenia pojutrze. – Odprawił ją machnięciem ręki.
Opuszczając
pokój, minęła dwóch uzbrojonych mężczyzn, jeden z nich trzymał kuszę.
* * *
– Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżasz. – Paks miała nadzieję, że wymknie się po
cichu, lecz
Arne, Vik i reszta przyjaciół przyłapali ją. – Co zrobisz sama?
– Nie będę sama – odparła. – Ochraniam karawanę.
– Karawanę! Na flaki Tira, to...
– Wiesz dobrze, że parę lat temu Książę też to robił.
– Tak, ale z nami – z Kompanią. Lecz wyjechać z obcymi...
– Pomyśl, Arne. Ilu obcych pojawiło się w tym roku w Kompanii?
– Masz rację. Niemniej jesteśmy... jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Paks.
Przyjaźnimy się,
odkąd tu przyszłam.
– Tak, ale ja nie mogę...
– Czy to ten marszałek Girda? Zamierzasz zostać wyznawczynią?
– Nie wiem. Nie, nie sądzę. Ja po prostu... – Przyjrzała się im, próbując to
powiedzieć. –
Biorę urlop... wszystkim nam się należy... może tu wrócę, a może nie.
– To niepodobne do ciebie – skrzywił się Vik. – Zrozumiałbym, gdyby zrobiła to
poniesiona
złością Barra, ale ty...
– Biorę urlop. – Spiorunowała go wzrokiem. – Biorę urlop. Rozmawiałam o tym ze
Stammelem, Arcolinem i samym Księciem. Idę na urlop.
– Wrócisz – orzekła Arne. – Musisz. Inaczej byłoby nie w porządku. – Paks
potrząsnęła
głową i szybko odeszła.
Gdy opuszczała obóz, złapał ją jeden z giermków Księcia.
– Książę chce zobaczyć się z tobą przed twym wyjazdem – poinformował ją.
Poszła za nim do namiotu dowódcy. W środku Phelan rozmawiał z Aliamem
Halverikiem.
– ...i sądzę, że to... och, Paksenarrion. Halveric ma do ciebie prośbę.
– Mój lordzie?
– Ponieważ jedziesz na północ – jak rozumiem, zamierzasz przebyć góry?
– Tak, mój lordzie.
– Dobrze ci zapłacę, gdybyś zgodziła się na pewne opóźnienie w powrocie do domu
i zawiozła to pismo do mojej posiadłości w Lyonya. Jeśli wybierzesz wschodnią
przełęcz, nie
nadłożysz zbyt wiele drogi.
– To dla mnie zaszczyt, panie. – Paks wzięła zwój w skórzanym etui i włożyła do
sakiewki
u pasa.
– Spójrz na mapę. Powinnaś przekroczyć góry mniej więcej tutaj. Jeśli pojedziesz
na północ,
trafisz na szlak wschód – zachód, biegnący od Finthy do Prealith. W Lyonya
odszukasz łowców
lub od kupców w Tsaia dowiesz się, jak tu trafić. – Wskazał palcem na mapie. –
Powołaj się na
mnie, gdyż inaczej skierują cię na północ, do mego wuja lub braci, a nie
chciałabyś aż tak
zboczyć z drogi. Gdy tam przybędziesz, oddaj pismo mojej żonie, Estil – jest o
parę dłoni wyższa
ode mnie. Myślę, że moja wiadomość dojdzie do niej w ten sposób szybciej niż
wysłanym
umyślnie kurierem.
– Tak, panie.
– Jestem pewny, iż mogę ci zaufać, że nikomu o tym nie powiesz. Są tacy, którzy
z radością
ukradliby pismo, powodując tym nie lada kłopoty.
– Nikomu nie powiem, panie.
– Dziękuję. Zaufasz mojej pani, że ci zapłaci, czy chcesz pieniądze teraz?
– Oczywiście, że ufam tobie... twojej pani. Jeszcze nie dostarczyłam wiadomości,
choć
przysięgam, że to zrobię.
– Phelan twierdzi, że będziesz szukać pracy na północy, czy tak? – Skinęła
głową. – Wobec
tego Estil może ci pomóc. Obiecuję, że zrobi, co w jej mocy.
– Paksenarrion – odezwał się Książę, wyciągając do niej rękę. – Pamiętaj, że
zawsze
będziesz mile widziana w moim domu i Kompanii. Niechaj bogowie będą z tobą.
– Niech strzeże cię Falk – dodał Halveric.
Opuściła namiot z pewnymi oporami. Trudno było pogodzić się z myślą, że odtąd
nie ma
tutaj żadnych praw. Gdyby wtedy ktoś zatrzymał ją i poprosił o pozostanie,
mogłaby zmienić
zdanie. Lecz nie spotkała przyjaciół, a wartownik przepuścił ją bez słowa. Gdy
podeszła do
bramy miasta, zaczęła rozmyślać o czekającej ją podróży.
Szybkim krokiem przemierzała zatłoczone uliczki Sordu. Teraz, gdy porzuciła
barwy Księcia
i szła w brązowych spodniach i koszuli, z plecakiem na ramieniu i długim mieczem
u boku, nie
słyszała gwizdów, którymi tak się przejmowała. Dziwnie jej było po tak długim
czasie
z powrotem chodzić w spodniach. Było jej gorąco w nogi, drapało. Długi miecz
także źle leżał na
biodrze. Niecierpliwym gestem przesunęła go do tyłu. Plecak był ciężki...
pomyślała, że jest za
gorąco na chodzenie w kolczudze i ciepłych, wełnianych rzeczach spoczywających
obecnie
w plecaku. Zerknęła na słońce i poszła przed siebie.
Na podwórzu gospody uwijał się dowódca karawany, trzy wozy były już załadowane.
Chrząknął na jej widok i skinął głową w stronę drzwi karczmy. Paks spojrzała tam
i zobaczyła
kapitana straży.
– Ha! – zawołał tamten. – Jesteś punktualnie. – Zmierzył ją od góry do dołu
krytycznym
spojrzeniem. – Gdzie twoja kolczuga?
– W plecaku, sir – odrzekła.
– Lepiej ją załóż – doradził. – Nie odważyłbym się zostawić jej gdzieś w
panującym tu
zamieszaniu. Swoje rzeczy połóż na wozie – wskazał. – A teraz pilnuj
załadowanych towarów.
Gdy przybędą pozostali, opracuję porządek wart.
* * *
Po paru dniach podróży Paks przyzwyczaiła się do reszty strażników. Nie sądziła,
by mogła
zaufać im podczas walki, niemniej uznała, że przypominają poznanych dotychczas
żołnierzy.
Paru wyrzutków z kompanii najemniczych i milicji, lecz większość okazała się
odpowiedzialna
i pracowita. Część nigdy nie robiła nic innego i znała się jedynie na strzelaniu
z kuszy. Inni
przeszli dobre szkolenie – opuścili godne szacunku oddziały z różnych, zwykle
mało ważnych
powodów. Na szczycie listy przyczyn królowały picie, bijatyki i hazard.
Mijały dni. Na Miedzianych Wzgórzach stawało się coraz goręcej, bardziej niż
gdziekolwiek
indziej, gdzie do tej pory była. Powiedziano jej, że to najgorętsza część lata.
– Mądrzy wybierają wiosenne karawany – mruknął jeden ze strażników, leżąc w
cieniu
wozu.
– Jeśli takowe wyruszają – rzucił inny.
– No tak, czego można oczekiwać od kupców?
– Wysokich cen. – Wywołało to powszechny śmiech.
Paks prażyła się w kolczudze. Spojrzała na wschód, gdzie w oddali majaczyła
linia oceanu.
Ze wzniesień, gdy widoczności nie psuła mgiełka upałów, mogła wypatrzyć piasek i
wodę. Tam
musiało być chłodniej. W końcu zapytała, dlaczego nie podróżują bliżej oceanu.
– Skąd jesteś?
– Z północy – odparła. – Urodziłam się na północny zachód od Verelli.
– Och. To w głębi lądu, prawda? Nie wiesz zbyt wiele o morzu. Cóż, gdybyśmy
jechali bliżej
brzegu, trafilibyśmy w okolice najgorsze z możliwych. Piach... chodziłaś kiedyś
po piasku?
– Po małej plaży pomiędzy Immerdzanem a...
– Nie, nie po plaży. Po suchym piachu... sypkim piachu. To jest... o, do licha.
To... to gorsze
od zaoranego pola. – To potrafiła zrozumieć, kiwnęła więc głową. – Pomyśl o tych
wozach:
zapadające się koła, praca z mułami. Nasza praca. A potem mokradła. Grząskie,
wilgotne, słone
błota. I jeszcze więcej piachu. I wcale nie jest tam chłodno, tylko piekielnie
gorąco, woda słona,
wszystko śmierdzi. Uch.
– Nie zapominaj o piratach – dorzucił ktoś.
– Właśnie do tego dochodziłem. Wiesz, że tutejsze okolice nazywają Wybrzeżem
Rabusiów?
– A jak oni tam żyją?
– Niektórzy lubią jeść kraby, małże i takie tam. Jest tam mnóstwo owoców morza.
Mówią, że
tu i ówdzie trafiają się źródła słodkiej wody. Parę nędznych osad. Poza tym
piraci mają statki
i zawsze mogą odpłynąć.
Pomimo złowieszczej nazwy i ostrzeżeń dowódcy karawany nie zobaczyli choćby
jednego
bandyty i wozy bez kłopotów toczyły się niespiesznie na północ. Paks ćwiczyła
strzelanie
z kuszy, a jej umiejętności szermiercze wywarły na reszcie strażników wielkie
wrażenie. Z kolei
mnóstwo czasu zabierało jej wypluwanie kurzu po kolejnych próbach walki wręcz.
Znali
sztuczki, jakich nigdy nie widziała w Kompanii.
Wreszcie ujrzała na horyzoncie smugę Krasnoludzkich Gór przecinających Miedziane
Wzgórza. Gdy podeszli bliżej, przekonała się, że łańcuch górski biegł na wschód
od samego
wybrzeża, gdzie piasek ustępował skałom.
– To Węzeł Wschodu – powiedział jej kupiec, widząc, jak tam patrzy. – Jeśli
żeglujesz,
musisz odpłynąć daleko w morze, by odszukać najlepsze prądy.
– A tam nigdy nie chciałabyś się znaleźć – dodał strażnik, wskazując na rozległą
zatokę za
cyplem. – To Zatoka Niewolników. Na każdego pirata na wybrzeżu przypada
dziesięciu
w zatoce. Dla zapewnienia ci tam bezpieczeństwa potrzebna byłaby kompania
rozmiarów
oddziału twego Księcia.
– Handlowałem tam – sprzeciwił się inny kupiec.
Strażnik spojrzał na niego.
– Cóż – mruknął w końcu. – Musiała nie spodobać się im twoja twarz – albo
pieniądze.
Karawana dotarła do skrzyżowania i skręciła na zachód, w stronę prowadzącej
przez
Miedziane Wzgórza przełęczy i dalej ku Wschodnim Marchiom Aarenis. Paks zaczęła
studiować
mapę w nadziei, że znajdzie szlak, który doprowadzi ją do wschodniej przełęczy
w Krasnoludzkich Górach. Strażnicy upierali się, że powinna znaleźć sobie
towarzystwo, ale ona
wolała nikogo o to nie pytać, lepiej, żeby nikt nie wiedział, dokąd zmierza. W
końcu postanowili
sami znaleźć jej towarzysza.
* * *
– Jeśli chcesz mieć kompana, to jeszcze ktoś nas opuszcza, żeby przebyć Srebrną
Przełęcz. –
Jori, parę lat starszy od Paks, był jednym z tych, którzy najbardziej upierali
się, że nie powinna
jechać sama.
– Och? – Nie przerwała pracy nad mechanizmem kuszy. – Kto taki?
– Tamten elf. – Podniosła głowę zaskoczona. Nie wiedziała, że w karawanie
podróżuje elf.
Jori uśmiechnął się złośliwie. – Jest dumny, jak każdy elf – nie musisz obawiać
się, że będzie cię
zaczepiał po drodze.
Puściła to mimo uszu.
– Dlaczego tam jedzie?
Uśmiech Joriego zgasł.
– Och – twierdzi, że udaje się do Lasu Pani. No wiesz, do królestwa elfów.
Niemniej część
trasy moglibyście pokonać razem.
– Hm. – Odstawiła kuszę i wstała, przeciągając się. – Gdzie jest?
– Tam. – Jori wskazał brodą grupkę przy ognisku. – Przedstawię cię, co?
– Jeszcze nie. Najpierw chcę go sobie obejrzeć.
– W takim razie to ten w szarym płaszczu.
Pomyślała, że jest o palec niższy od niej i nie przypomina widzianych dotychczas
elfów,
niemniej w zielonoszarych oczach i gracji, z jaką się poruszał, było coś
nieludzkiego. W głosie
pobrzmiewała mu elfia śpiewność.
– Nie, mam sprawę do załatwienia w moim królestwie – mówił do kupca korzennego.
– Nie boisz się samotnej przeprawy przez góry?
– Bać się? – powtórzył kpiąco, a jego dłoń oparła się o złoconą rękojeść
wąskiego miecza.
Kupcy pokiwali głowami, mrucząc coś pod nosem. Paks przyjrzała się uważniej jego
broni.
Bardzo wąska klinga – pewnie broń pojedynkowa, pomyślała. Gdyby nie był elfem,
uznałaby go
za samochwałę. Był szczupły, poruszał się lekko. Ze względu na obfitą tunikę nie
mogła
stwierdzić, czy kryją się pod nią szerokie ramiona wojownika. Miał żylaste ręce,
lecz na dłoniach
nie widziała blizn ani zgrubień. To kwestia światła czy elfy nie nabawiały się
odcisków? Jeden
z kupców podniósł głowę i zobaczył ją.
– Hej, strażniczko! To ta wysoka dziewczyna – dodał do swoich towarzyszy. –
Chodź do
ognia i ogrzej się nieco. – Machnął grubym ramieniem.
Uśmiechnęła się, lecz została tam, gdzie stała.
– Tu jest wystarczająco ciepło. Usłyszałam rozmowę o przeprawie przez góry i
chciałam
posłuchać.
– Po co? Zamierzasz opuścić karawanę i udać się na północ?
– Słyszałam o paru szlakach – odparła. Nie chciała zdradzić się ze swą wiedzą. –
Znam
kogoś, kto był za Krasnoludzkimi Górami. Ale jeśli istnieje krótsza droga...
– Ach, krótsza... – wtrącił inny kupiec. – To zależy, dokąd udajesz się na
północy... –
Przyjrzał się Paks, lecz ta milczała. Po chwili wzruszył ramionami i
kontynuował: – Po przejściu
Srebrnej Przełęczy znajdziesz się pomiędzy Prealith a Lyonya, z tym że po
północnej stronie jest
pewien dobry szlak, powiedzie cię na zachód, prosto do południowo-wschodniego
narożnika
Tsaia. – Paks kiwnęła głową. Wyczuła raczej, niż dostrzegła, że elf ją
obserwuje. – Szlak ten
krzyżuje się z drogą do Strażnicy Krasnoludów, na rozstajach usypano kurhan i
wybudowano
skalną kryjówkę. Jeśli zmierzasz do Tsaia, odległość nie jest mniejsza, ale w
pojedynkę możesz
podróżować szybciej, a same przełęcze są łatwiejsze niż te na szlaku do
Strażnicy Krasnoludów.
Tamte... – przerwał i pokręcił głową.
Zainteresowana, Paks podjęła temat.
– Dziękuję ci, panie – powiedziała. – Nie wiem zbyt wiele o górach, słyszałam
jedynie, że
przeprawa jest krótka.
Kupiec roześmiał się.
– Tak – dosyć krótka. O ile ją pokonasz. Lód w środku lata, śnieżyce – to zawsze
jest
niebezpieczne, zwłaszcza dla samotnego wędrowca. Na twoim miejscu wybrałbym
wschodnie
przejście, to właśnie, o którym mówię. Spędzisz w górach więcej czasu, lecz nie
tak wysoko ani
w tak niskich temperaturach. Czy dowódca karawany wie, że odchodzisz?
– Oczywiście, sir! – Rozzłościła się, lecz po minach zebranych poznała, że nikt
nie zamierzał
jej obrazić.
– Poprosiłbym go o puszczenie cię koło wschodniej przełęczy – powiedział
poważnym
tonem kupiec. – Szczególnie jeśli zamierzasz podróżować sama.
Przytaknęła, nie odzywając się więcej. Kupcy wrócili do ulubionych tematów:
jakie produkty
znaleźli w tym lub tamtym porcie i jak korzystnie je sprzedali, kto rządził
którym miastem i co
ostatnia wojna uczyniła z rynkami.
– Mnie przede wszystkim martwi – mówił olbrzym w grubym, żółtym płaszczu – jak
wpłynie
na wysokoś